Covidowe Polakobójstwo – tabu kampanii „wyborczej”

Określenie Polakobójstwo użyłem po raz pierwszy w tekście Polakobójstwo, czyli czy Andrzej już ułaskawienia pisze?”

opublikowanym 28 stycznia 2022 roku, na branżowym portalu wirtulnemedia.pl  i dostępnym już tylko w wersji archiwalnej, jako że cały mój, prowadzony tam od 2008 roku blog, został zniknięty. Ot – znak czasu.
Wpis ten traktował o zjawisku Polakobójstwa szeroko – dziś, po ponad 3 latach, uznałem, że nadszedł moment, by ten okres stanu wojennego bez ogłaszania stanu wojennego, przedstawić z perspektywy jednostki.

Tym bardziej, że cała tzw. klasa polityczna udaje, że… tzw. sprawy i jej straszliwych, wielowymiarowych konsekwencji – nie ma, a chyba nawet, że jej nie było.
To się fachowo wyparciem nazywa, ale ja uważam, że zważywszy na bezprecedensowy cynizm luminarzy wspomnianej klasy politycznej, należy ten mechanizm nazwać wypróżnieniem.

***

Cudzysłów w tytule jest najoczywiściej uzasadniony, bo tego czegoś, żenionego Ciemnemu Ludowi (© Jacek Kurski) pod kryptonimem wybory, nie należy mylić z glosowaniem, które znaczy zupełnie, ale to zupełnie coś innego.

A każdy z nas ma swoje, własne doświadczenia z tego, okrutnego, nieludzkiego, barbarzyńskiego (mógłbym użyć jeszcze wielu przymiotników) okresu z życia Polaków.
Moje doświadczenie, które będę pamiętał do końca moich dni jest takie:

***
2 grudnia 2021, telefon od siostrzeńca:
wujku, babcia nie podnosi słuchawki, a ja dzwonię i dzwonię

No to ja też próbuję się dodzwonić do Mamy. Telefon głuchy .
Jadę natychmiast do Otwocka – z Ursynowa, to taksówką pół godziny.
Dzwonię domofonem – cisza.
Wchodzę na klatkę schodową, pukam do drzwi, dzwonię telefonem, słyszę jak Mamy telefon dzwoni za drzwiami.

Otwieram drzwi. I widzę Mamę, leżącą w przedpokoju naprzeciwko mnie.
W nocnej koszuli.

Podbiegam – Mama patrzy na mnie tymi swoimi, jasno niebieskimi oczami – i nie mówi.
Nie może wstać, nawet się poruszyć, niewyraźnie coś próbuje powiedzieć.
Dzwonię na pogotowie i myślę: nasz, otwocki szpital jest 400 metrów w linii prostej od mieszkania Mamy – szczęście w nieszczęściu.

Przyjeżdżają ratownicy.
Zamaskowani. – pierwsze pytanie: czy Mama jest „zaszczepiona”.
Ja, jak ostatni kretyn mówię, że nie – choć przecież mogłem powiedzieć, że nie wiem albo skłamać, że jest.

Ewidentnie wkurzeni pytają mnie, czy ja jestem – znów jak kretyn przyznaję się, że nie.
Każą mi natychmiast wyjść z przedpokoju.

Słyszę słowo udar. I że prawa strona sparaliżowana.
Pierwszy raz w życiu słyszę słowo afazja.

***
Zabierają Mamę do szpitala – ufff… ale nie! Nie do tego, oddalonego o 400 m, a do odległego Międzylesia. Jakieś 15 km.

Całuję Mamę, gładzę po buzi, trzymam za rękę.
Mówię, że będzie dobrze – no bo co mam powiedzieć?
Mama tylko patrzy na mnie i ściska moją dłoń, swoją lewą, władną ręką.

Wjeżdża na noszo-wózku do karetki i odjeżdża.

Ja pędzę taksówką za nimi.

***

Mama znikła gdzieś w izbie przyjęć. Dowiaduję się, że tacy z udarem lądują na neurologii.

Zdobywam numery telefonów – ten najważniejszy jest do pokoju pielęgniarek.
Ale mam też do lekarza .
Następnego dnia, lekarski, kobiecy glos informuje, że udar, ale naczynia są drożne, że paraliż prawej części ciała, że afazja.
Gdy dodzwaniam się do pielęgniarek, proszę o podanie Mamie telefonu, co jest oczywiście idiotyczne, ale pielęgniarka głośno pyta:
pani Fedorowicz, jak się Pani czuje?

A ja słyszę Ooo-eee, co pewnie znaczy miało znaczyć – dobrze?

No bo co Mama może swojemu synowi próbować powiedzieć, żeby go nie martwić?

Kolejne dni spędzam pod zamkniętymi drzwiami neurologii, przekazując wychodzącym pielęgniarkom i salowym bieliznę, chusteczki higieniczne, jedzenie, picie i Maminy różaniec, który zawsze jej towarzyszył.

Po kilku dniach, któraś z pielęgniarek czy salowych powiedziała, że Mama nie je – nic dziwnego, lewą ręką się je trudno, ale chyba przecież ją karmią?
***
Po niecałych 2 tygodniach dowiaduję się od wychodzącej lekarki, że Mama zostanie przewieziona do współpracującego ze szpitalem ośrodka rehabilitacyjnego – nowo oddanego do użytku, też w Międzylesiu, jakieś 2 km od szpitala.
Kiedy? Pada data. O której godzinie – lekarka odpowiada, że nie wie i znika.

Ja – w euforii.

Dzwonię do siostry i ustalamy, że po wyjściu z tego ośrodka, Mama zostanie przewieziona do domu siostry, gdzie będzie miała zapewnioną rehabilitację, dzięki zaprzyjaźnionej jeszcze od czasów szkolnych, właścicielce prywatnego gabinetu rehabilitacyjnego.

Podchodzę do recepcji i paniom zza szyby (już zapomnieliście o tych szybach, pleksach i innych przegrodach?) otwartym tekstem mówię , jak jest.

Że nie widziałem Mamy od 2 tygodni, że mam prośbę o informację, o której godzinie zwykle przewozi się pacjentów do ośrodka rehabilitacyjnego, no i przede wszystkim, którą windą, do którego podjazdu, bo ja chciałbym Mamę choć przez chwilę zobaczyć.

Panie patrzą po sobie, po chwili mówią mi o jakiej porze takie przewozy się odbywają, którą windą i do którego wyjścia ze szpitala.

Serdecznie im dziękuję.

***
W dniu wypisu waruję od rana we wskazanym miejscu.

Patrzę w te drzwi windy – zaczynają wywozić pacjentów.

Zamaskowanych. Nie Mamę. I znów nie Mamę. I znów.
Nagle – chyba Mama?

Tak, patrzę i nie poznaję – z Mamy zostało pół!
Wychudzona twarz, półprzytomne spojrzenie, próbuje tę swoją, przeklętą  maskę odgarnąć z ust lewę, władną ręką.
Podchodzę do 2 mężczyzn z obsługi karetki i proszę, że chciałbym podejść do Mamy, że nie widziałem jej przez 2 tygodnie, że…

Milcząc odwracają się, odchodzą o kilka kroków i udają, że są zajęci rozmową.
Ot – dobrzy ludzie.

Podchodzę do Mamy, przytulam, próbuję podciągnąć jakiś koc, którym jest przykryta (a jest, przypomnę – połowa grudnia).

Mamie mówię, że będzie rehabilitowana, że szykujemy wszystko na jej powrót, że … ale z Mamą nie ma żadnego kontaktu. Ani werbalnego, ani wzrokowego.

Karetka odjeżdża  – ja za karetką.

***
Ośrodek rehabilitacyjny – śliczny: przez wielkie, przeszklone okno widzę ludzi w dresach, siedzących w jakiejś kawiarence. Jest i kaplica. No Zachód najprawdziwszy.

Wpadam na izbę przyjęć, gdzie lekarka przyjmuje Mamę .
Mówię że jestem prosto ze szpitala, pytam czy mogę podejść do Mamy – ależ owszem!
Znowu przytulam Mamę, lekarka mimochodem mnie pyta czy jestem szczepiony – ja, że nie.
Odskakuje jak oparzona i z nieukrywaną pretensją w głosie pyta – dlaczego nie?!

Potem, już szorstko, mówi, że Mamę przystosują do wózka (bo ta lekarka  jest od rehabilitacji).

Procedury w tym cukierkowatym ośrodku są ścisłe:
Mama, jako niezaszczepiona, ląduje w izolatce.
Wszelka żywność, przybory higieniczne itp. – na 3 dni do ozonowania (nie żartuję).
Kontakt z lekarzami – wyłącznie telefoniczny. Mają 3 dni na oddzwonienie…

Mimo wszystko, pełen nadziei wracam do domu

***
20 grudnia dostaję telefon, że Mama została przewieziona z powrotem do szpitala – „bo niska saturacja”.
Pędzę do ośrodka rehabilitacyjnego, by dowiedzieć się, co się stało i dlaczego, gdy…. na korytarzu widzę wózko-nosze z Mamą.
Nieprzytomna, żadnego kontaktu, nie wiem, czy mnie słyszy i tylko próbuje lewą ręką – chyba  odciągnąć maskę?

Tym razem nikt  nie zwraca na mnie uwagi, więc słyszę, jak odbywa się nerwowa dyskusja, pomiędzy załogą szpitalnej karetki, która przywiozła Mamę z powrotem do ośrodka, a tego ośrodka personelem:

ci ze szpitalnej  karetki chcą Mamę zostawić – ci z ośrodka nie chcą jej przyjąć.
Trwa to wiele minut, jak wciąż przy Mamie  i wciąż nikt nie zwraca na mnie uwagi.
Trwają gorące rozmowy telefoniczne (OK – targi) pomiędzy pracownicami ośrodka a szpitalem i między załogą karetki a szpitalem oraz bezpośrednie: pracownic ośrodka z załogą karetki.
Wszystko słyszę.

W końcu decyzja – zabierają Mamę jednak do szpitala.
To ostatni raz, gdy widzę Mamę żywą

***
Wieczorem dzwonię do szpitala – a tu informacja, że… Mama znów została odesłana ze szpitala i Mamę jednak przyjęto do ośrodka!
W jeden, grudniowy dzień 4 podróże pomiędzy szpitalem i ośrodkiem!

Dzwonię do ośrodka i robię karczemną awanturę, mówię, czego byłem świadkiem, co słyszałem, żądam rozmowy z lekarzem i o dziwo, ten do mnie natychmiast oddzwania. Walę równo. Lekarz coś tam próbuje kręcić, ale ewidentnie jest …wystraszony?
W każdym razie próbuje mnie uspokoić, zamiast rzucić słuchawką.

***
22 grudnia
Rano telefon,  jakaś lekarka, smutnym głosem, oznajmia mi, że „pani Barbara od nas odeszła”.

Pędzę do szpitala, żądam zobaczenia Mamy.
Bez szemrania jestem prowadzony do izolatki.
Izolatka – jak z obrazka: śliczna i kolorowa. Z telewizorem na ścianie.
Mama leży, jest jeszcze ciepła.
Patrzę na tę jej, umęczoną twarz, całuję i nawet nie mam siły zapłakać.
Za to bardzo młoda pielęgniarka, ale z obrączką na palcu, ma łzy w oczach.
Mówi, że Mama zmarła w jej obecności.

Zostawia mnie samego – chyba trwa to kwadrans. Aż kwadrans!

Po moim wyjściu, lekarka mówi, że jest przepis, iż ciało Mamy musi w ciągu dwóch godzin od zgonu opuścić ośrodek, ale mają umowę z domem pogrzebowym, który zabierze ciało do chłodni.
Ja mówię, że mamy dom pogrzebowy w Otwocku, dzwonię przy niej – nie są w stanie przyjechać w pozostałych 40 minutach od zgonu.

Macham ręką – dwaj mężczyźni wynoszą ciało Mamy w czarnym worku, i wywożą z ośrodka.

***
Gdy patrzę teraz na te zdradzieckie mordy (© Jarosław Kaczyński) Dudy, Morawieckiego, Kaczyńskiego wreszcie, to nie potrafię się powstrzymać od natrętnej myśli:

oby z piekła nie wyszli!

No tak – ale tacy ludzie, przecież nie wierzą w żadne piekło.

https://web.archive.org/web/20221206204803/http://blog.wirtualnemedia.pl/ewaryst-fedorowicz/post/polakobojstwo-czyli-czy-andrzej-juz-ulaskawienia-pisze

O autorze: Ewaryst Fedorowicz