Słowo Boże na dziś – 18 lipca 2015r. – sobota – św. Szymona z Lipnicy, prezbitera

Myśl dnia

Każda wielka rzecz musi kosztować i musi być trudna. Tylko rzeczy małe i liche są łatwe.

kard. Stefan Wyszyński

Bo tylko wtedy, gdy naprawdę wierzymy w Pana Boga, gdy On naprawdę wystarcza,
stać nas na bezinteresowność.
ks. Mieczysław Maliński
*********

SOBOTA XV TYGODNIA ZWYKŁEGO, ROK II

PIERWSZE CZYTANIE  (Wj 12,37-42)

Wyjście Izraelitów z Egiptu

Czytanie z Księgi Wyjścia.

Synowie Izraela wyruszyli z Ramses ku Sukkot w liczbie około sześciuset tysięcy mężów pieszych, prócz dzieci. Także wielkie mnóstwo cudzoziemców wyruszyło z nimi, nadto owce i woły, i olbrzymi dobytek. Z ciasta, które wynieśli z Egiptu, wypiekli niekwaszone placki, ponieważ się nie zakwasiło. Wypędzeni z Egiptu bez najmniejszej zwłoki, nie zdołali przygotować nawet zapasów na drogę.
A czas pobytu synów Izraela w Egipcie trwał czterysta trzydzieści lat. I oto tego samego dnia, po upływie czterystu trzydziestu lat, wyszły wszystkie zastępy Pana z ziemi egipskiej. Tej nocy czuwał Pan nad wyjściem synów Izraela z ziemi egipskiej. Dlatego noc ta winna być czuwaniem na cześć Pana dla wszystkich synów Izraela po wszystkie pokolenia.

Oto słowo Boże.

PSALM RESPONSORYJNY  (Ps 105,1 i 5.37-38.42-43)

Refren: Sławmy na wieki miłosierdzie Pana.

Sławcie Pana, wzywajcie Jego imienia, *
głoście Jego dzieła wśród narodów.
Pamiętajcie o cudach, które On uczynił, *
o Jego znakach, o wyrokach ust Jego.

Lud swój wyprowadził ze srebrem i złotem *
i nikt nie był słaby w Jego pokoleniach.
Egipcjanie cieszyli się z ich wyjścia, *
bo ogarnął ich lęk przed nimi.

Pamiętał bowiem o swym świętym słowie, *
danym Abrahamowi, swojemu słudze.
I wyprowadził swój lud wśród radości, *
z weseleni swoich wybranych.

ŚPIEW PRZED EWANGELIĄ  (Mt 11,29ab)

Aklamacja: Alleluja, alleluja, alleluja.

Weźcie moje jarzmo na siebie i uczcie się ode Mnie,
bo jestem cichy i pokorny sercem.

Aklamacja: Alleluja, alleluja, alleluja.

EWANGELIA  (Mt 12,14-21)

Jezus cichy i pokorny sercem

Słowa Ewangelii według świętego Mateusza.

Faryzeusze wyszli i odbyli naradę przeciw Jezusowi, w jaki sposób Go zgładzić.
Gdy Jezus dowiedział się o tym, oddalił się stamtąd. A wielu poszło za Nim i uzdrowił ich wszystkich. Lecz im surowo zabronił, żeby Go nie ujawniali. Tak miało się spełnić słowo proroka Izajasza:
„Oto mój Sługa, którego wybrałem, umiłowany mój, w którym moje serce ma upodobanie. Położę ducha mojego na Nim, a On zapowie prawo narodom. Nie będzie się spierał ani krzyczał, i nikt nie usłyszy na ulicach Jego głosu. Trzciny zgniecionej nie złamie ani knota tlejącego nie dogasi, aż zwycięsko sąd przeprowadzi. W Jego imieniu narody nadzieję pokładać będą”.

Oto słowo Pańskie.

**************************************************************************************************************************************

KOMENTARZ

 
Nie zniechęcać się

Reakcja faryzeuszów na cuda, jakich dokonywał Jezus, jest zaskakująca. Syn Boży czynił cuda i uzdrawiał, a faryzeusze czyhali, aby go zabić. Nie zawsze dobro, które czynimy, zyskuje od razu wdzięczność i uznanie. Nie możemy się jednak tym zniechęcać. Jezus opuszczał te miejsca, gdzie był odrzucany, i szedł dalej, aby wykonywać swoje posłannictwo. Nie poddawajmy się nigdy zniechęceniu. Zły duch próbuje wmówić człowiekowi, że nie ma już nadziei. Jezus jest Panem i dawcą nadziei. Ona nigdy nie zawodzi. Nie można zbyt łatwo się załamywać.

Panie, wobec trudności, jakie w życiu mnie spotykają, dodaj mi siły i wiary. Niech nigdy nie tracę nadziei, że dobro ostatecznie zwycięży.

Rozważania zaczerpnięte z „Ewangelia 2015”
Autor: ks. Mariusz Krawiec SSP
Edycja Świętego Pawła
http://www.paulus.org.pl/czytania.html
********

Na dobranoc i dzień dobry – Mt 12, 14-21

Na dobranoc

Mariusz Han SJ

(fot. ashley rose, / Foter / CC BY-NC-ND)

Umiłować do końca…

 

Jezus “Sługa Pański”
Faryzeusze wyszli i odbyli naradę przeciw Niemu, w jaki sposób Go zgładzić. Gdy się Jezus dowiedział o tym, oddalił się stamtąd. A wielu poszło za Nim i uzdrowił ich wszystkich. Lecz im surowo zabronił, żeby Go nie ujawniali.

 

Tak miało się spełnić słowo proroka Izajasza: Oto mój Sługa, którego wybrałem; Umiłowany mój, w którym moje serce ma upodobanie. Położę ducha mojego na Nim, a On zapowie prawo narodom. Nie będzie się spierał ani krzyczał, i nikt nie usłyszy na ulicach Jego głosu. Trzciny zgniecionej nie złamie ani knota tlejącego nie dogasi, aż zwycięsko sąd przeprowadzi. W Jego imieniu narody nadzieję pokładać będą.

 

Opowiadanie pt. “O otwieraniu drzwi”
Wielbiciel puka do drzwi swojej wybranki: – Kto tam? – pyta dziewczyna. – To ja  -wyznaje chłopiec. – Odejdź proszę, bo w tym domu nie ma miejsca dla Ciebie i dla mnie.

 

Odtrącony kawaler udał się na pustynię i medytował w samotni nad słowami umiłowanej. W końcu powrócił i spróbował jeszcze raz.

 

Znowu zapukał: – Kto tam? – To Ty. I natychmiast otworzono drzwi…

 

Refleksja
Nasza pomoc drugiemu powinna być zawsze czysta i prosta. Im bowiem chcemy więcej skorzystać na naszej “bezinteresowności”, tym mniej jesteśmy wiarygodni w oczach innych ludzi. Brakuje dziś prawdziwych świadków, którzy swoim życiem potrafią porwać nas w wir bezinteresowności. Nasza ludzka pycha bowiem nie daje nam sił, aby wierzyć i być do końca szczerym wobec nie tylko siebie, drugiego człowieka, ale przede wszystkim Boga…

 

Jezus uczy nas, że bezinteresowność jest bardzo ważna w naszym życiu. Bezinteresowność bowiem nie chce nic dla siebie, ale przede wszystkim dla drugiego człowieka. To my mamy się umniejszać, aby mógł zostać wywyższony ktoś inny. Pokora w naszym postępowaniu nie krępuje bowiem naszego postępowania, ale pozwala zobaczyć jeszcze więcej, aby inni mogli z tego ciągle skorzystać. Jeśli dotyczy to obu stron, tym większa wynika z tego korzyść dla każdego…   

 

3 pytania na dobranoc i dzień dobry
1. Jak być dziś bezinteresownym człowiekiem?
2. Czy bezinteresowność się “opłaca”?
3. Dlaczego pokora jest tak ważna w postępowaniu wobec innych?

 

I tak na koniec…
Bo tylko wtedy, gdy naprawdę wierzymy w Pana Boga, gdy On naprawdę wystarcza, stać nas na bezinteresowność (Mieczysław Maliński)

http://www.deon.pl/religia/duchowosc-i-wiara/na-dobranoc-i-dzien-dobry/art,326,na-dobranoc-i-dzien-dobry-mt-12-14-21.html

********

Św. Szymona z Lipnicy

0,03 / 11,12
Jezus chodził po Galilei, nauczał i uzdrawiał… Dzisiaj też możemy słuchać Jego nauczania, doświadczać Jego uzdrawiającej mocy.Dzisiejsze Słowo pochodzi z Ewangelii wg świętego Mateusza
Mt 12, 14-21
Faryzeusze wyszli i odbyli naradę przeciw Jezusowi, w jaki sposób Go zgładzić. Gdy Jezus dowiedział się o tym, oddalił się stamtąd. A wielu poszło za Nim i uzdrowił ich wszystkich. Lecz im surowo zabronił, żeby Go nie ujawniali. Tak miało się spełnić słowo proroka Izajasza: «Oto mój Sługa, którego wybrałem, umiłowany mój, w którym moje serce ma upodobanie. Położę ducha mojego na Nim, a On zapowie prawo narodom. Nie będzie się spierał ani krzyczał, i nikt nie usłyszy na ulicach Jego głosu. Trzciny zgniecionej nie złamie ani knota tlejącego nie dogasi, aż zwycięsko sąd przeprowadzi. W Jego imieniu narody nadzieję pokładać będą».Jezus chciał być z ludźmi jak najdłużej. Lecz wiedział o nienawiści faryzeuszów, którzy usiłowali Go zabić, dlatego działał w ukryciu.  Działał z mocą, jaką dał mu Ojciec. Dawał nadzieję tym, którzy ją utracili, szukał zagubionych, uzdrawiał. Był łagodny i cierpliwy dla chorych na ciele i duszy. Czy i ty chcesz się zbliżyć do Jezusa, aby dał ci to, czego potrzebujesz?

Jezus uzdrawia nadal… Przez całe twoje życie jest obok, cierpliwie czeka, abyś Go znalazł i poprosił o potrzebną ci łaskę. Przede wszystkim o łaskę odpuszczenia grzechów. Wszyscy jej potrzebujemy, chociaż pycha tego świata próbuje wmówić nam coś innego. Mówi nam, że jesteśmy samowystarczalni, silni, że nie potrzebujemy prosić nikogo o pomoc… A ty proś codzienne Jezusa o łaskę stawania się Jego dzieckiem…

Przepraszaj za swoje upadki. Proś, gdy cierpisz, gdy jesteś przegrany i jest ci źle… To nie jest moment na zamykanie się w twierdzy swojego cierpienia. Wtedy może być tylko gorzej, bo sam sobie nie pomożesz. A Jezus czeka i chce ci pomagać. Jezus nie powie ci: byłeś głupi – to teraz cierp! On zawsze czeka na nas z otwartymi ramionami…

Jezus ci przebacza, uzdrawia, gdy do Niego przychodzisz. A ty dzięki temu możesz  dziękować i chwalić Go z radością.

http://modlitwawdrodze.pl/home/
********
Św. Grzegorz z Nazjanzu (330 – 390), biskup i doktor Kościoła
Homilia nr 45, na Wielkanoc, ; PG 36, 633
 

Oto mój Sługa; którego wybrałem, umiłowany mój”

Oto Syn Boży, przedwieczny, niewidzialny, nieuchwytny, bezcielesny, początek z początku, światłość ze światłości, źródło życia i nieśmiertelności, odbicie pierwowzoru, pieczęć nienaruszalna, obraz najwierniejszy, ostateczny wyraz i myśl Ojca, przychodzi do tego, który jest Jego obrazem, przyjmuje ciało z powodu człowieka będącego ciałem, dla dobra mojej duszy łączy się z duszą myślącą, aby podobnym oczyścić podobne, i bierze na siebie wszystko, co ludzkie, z wyjątkiem grzechu… Ten, który innych wzbogaca, staje się ubogim. Przyjmuje ubóstwo mego ciała, abym dostąpił bogactwa Jego Bóstwa (2Kor 8,9). Ten, który jest pełnią chwały, ogołocił samego siebie, na krótki czas wyzbył się swojej chwały, abym miał udział w Jego pełni.

Czemuż tak wielki nadmiar dobroci? Czemuż owe tajemne względem mnie zamiary? Zostałem niegdyś stworzony na obraz Boga, ale tego obrazu nie ustrzegłem. On przyjmuje takie ciało, jak moje, aby obrazowi przynieść zbawienie, a ciału nieśmiertelność. Nawiązuje z nami wspólnotę nową, o ileż bardziej godną podziwu od pierwszej… Trzeba było, by człowiek został uświęcony przez Boga, który stał się człowiekiem. Pokonawszy naszego tyrana, uwolnił nas i przywiódł do siebie, za pośrednictwem Syna, na chwałę Ojca. W ten sposób Syn okazuje się posłuszny we wszystkim wobec Niego, aby wykonać boski plan zbawienia.

********

**************************************************************************************************************************************
ŚWIĘTYCH OBCOWANIE
18 LIPCA
***********
Święty Szymon z Lipnicy, prezbiter
Święty Szymon z Lipnicy Szymon urodził się około 1438-1440 r. w Lipnicy. Znane są nam imiona jego rodziców: Grzegorz i Anna. Nie znamy natomiast ich nazwisk. Ojciec był piekarzem. Fakt wysłania Szymona na studia uniwersyteckie wskazywałby na pewną zamożność rodziców, gdyż to suponuje także ukończenie szkół niższych. Jednak zamożność ta była względna, skoro w 1454 r. Szymon wpłacił do kasy Akademii Krakowskiej zaledwie 1 grosz, a więc zaledwie jedną czwartą już i tak skromnej rocznej opłaty. Zapisał się na wydział nauk wyzwolonych (artium). Był to wydział wstępny i najliczniej obstawiony, gdyż dawał przygotowanie do trzech wydziałów pozostałych i udzielał najogólniejszych wiadomości z zakresu siedmiu nauk wyzwolonych. Akademię Krakowską Szymon ukończył w roku 1457 tytułem bakałarza.
W tym samym roku wstąpił wraz z dziesięcioma swoimi kolegami akademickimi do bernardynów, których cztery lata wcześniej sprowadził do Polski i założył ich pierwszy klasztor w Krakowie św. Jan Kapistran. Niewykluczone, że Szymon widział go i słuchał osobiście, kiedy Jan przez osiem miesięcy przebywał w Krakowie na zaproszenie króla Kazimierza Jagiellończyka. Po roku nowicjatu Szymon złożył śluby zakonne (1458). W Krakowie odbywał swoje studia teologiczne i po roku 1460 otrzymał święcenia kapłańskie.
Szymon musiał wyróżniać się cnotą, wiedzą i powagą, skoro już w roku 1465 – w kilka lat po święceniach – został wybrany gwardianem konwentu w Tarnowie. Z tego powodu wziął udział w kapitule prowincji w Krakowie. W dwa lata później pełnił w Krakowie urząd kaznodziei. Urząd ten w zakonie franciszkańskim był zawsze w wysokim poważaniu. Wybierano na to stanowisko wyjątkowo zdolnych zakonników. Według relacji, jakie nam pozostawiły źródła, Szymon był nie tylko kaznodzieją z urzędu, ale przede wszystkim z powołania. Obowiązek ten miał sprawować przez kilkanaście lat, bo aż do śmierci (1467-1482). Szymon był nie tylko kaznodzieją zakonnym, ale przede wszystkim katedralnym. Dotąd ten zaszczytny i odpowiedzialny urząd pełnili wyłącznie dominikanie i profesorowie teologii Akademii Krakowskiej. Szymon był pierwszym, który przełamał tę tradycję jako bernardyn. Kazania w katedrze wygłaszano do elity umysłowej Krakowa w języku łacińskim. To dowodzi, że Szymon doskonale opanował ten język.Święty Szymon z Lipnicy O wielkiej powadze, jaką się cieszył Szymon wśród swoich współbraci, świadczy i to, że został wybrany wraz z kilkunastoma innymi bernardynami delegatem prowincji polskiej, aby uczestniczył w uroczystościach przeniesienia relikwii św. Bernardyna do nowego kościoła wystawionego ku jego czci w Akwilei (1472).
W roku 1474 został wybrany na kapitule prowincji dyskretem, czyli delegatem na kapitułę generalną do Pawii. Wyruszył na nią wraz z ówczesnym prowincjałem Chryzostomem z Ponieca i gwardianem z Krakowa, Marianem z Jeziorka. Przez pewien czas Szymon pełnił także funkcję komisarza prowincjała i w jego imieniu wizytował niektóre konwenty prowincji. Poważnym wydarzeniem w jego życiu była pielgrzymka do Ziemi Świętej (1478/1479). Odbył ją korzystając z okazji, że był uczestnikiem kapituły generalnej w Pawii. Stamtąd udał się do ziemi Chrystusa Pana.
W zakonie odznaczał się surowością życia, nabożeństwem do Najświętszego Sakramentu i Matki Bożej. Umarł posługując chorym podczas zarazy w Krakowie 18 lipca 1482 r. Pogrzeb odbył się w tym samym dniu w godzinach wieczornych. Ciało pochowano w kościele klasztornym pod wielkim ołtarzem, umieszczając je wraz ze szczątkami Tymoteusza i Bernardyna, zmarłych w opinii świętości. W 1488 r. bł. Władysław z Gielniowa, sprawujący wówczas funkcję prowincjała, na podstawie specjalnego breve papieża Innocentego VIII dokonał przeniesienia relikwii Szymona do osobnej kaplicy kościoła, co było wówczas uważane za formalną beatyfikację. Odtąd bowiem można było słudze Bożemu oddawać cześć publiczną. Grobowiec Szymona nawiedzali liczni pielgrzymi, a nagromadzone wota były dowodem jego skutecznego orędownictwa. Zaraz po jego śmierci miało miejsce aż 377 cudownych uzdrowień i łask. Długie zabiegi o formalną beatyfikację doszły do skutku. 24 lutego 1685 roku bł. Innocenty XI ogłosił dekret beatyfikacyjny. Dnia 3 czerwca 2007 r. papież Benedykt XVI kanonizował Szymona z Lipnicy.

W ikonografii św. Szymon przedstawiany jest jako głoszący kazanie.

http://brewiarz.pl/czytelnia/swieci/07-18a.php3
*********
Zobacz także:
Ponadto dziś także w Martyrologium:
W starożytnym Durostorum, na miejscu którego powstała później bułgarska miejscowość Silistra – św. Emiliana, męczennika. Był najsłynniejszą z ofiar prześladowania za Juliana Odstępcy. Wspominali go dlatego Ambroży, Hieronim, Teodoret i inni.W Segni, we Włoszech – św. Brunona, biskupa. Grzegorz VII konsekrował go na biskupa Segni i uczynił swoim powiernikiem. Jego rad zasięgali także następcy: Wiktor III, Urban II oraz Paschazy II. W roku 1102 wstąpił do opactwa na Monte Cassino, gdzie go też w pięć lat później obrano opatem, przy czym nie porzucił swych obowiązków biskupich. W roku 1106 przemierzył Francję, nawołując do krucjaty. Gdy później przeciwstawił się Paschazemu II, papież pozbawił go godności opackiej i kazał wrócić do diecezji. Zmarł tam w roku 1123. Jego rychły kult zaaprobował w roku 1183 Lucjusz III.

oraz:

św. Filastriusza, biskupa (+ ok. 397); św. Gaudenty, dziewicy i męczennicy w Kartaginie (+ 203); św. Maryny, dziewicy i męczennicy (+ III w.); św. Materna, biskupa (+ IV w.); świętych męczenników w Tivoli: Symforozy i jej siedmiu synów: Krescenta, Juliana, Nemezjusza, Prymitywa, Justyna, Stakteusza i Eugeniusza (+ pocz. II w.)

http://brewiarz.pl/czytelnia/swieci/07-18a.php3
**************************************************************************************************************************************
TO WARTO PRZECZYTAĆ
**********

Jeśli tego nie zrozumiesz, nie spotkasz Boga

kard. Carlo Maria Martini SJ

(fot. shutterstock.com)

Dopóki nie odkryjemy tej osobistej i intymnej relacji z Panem, pozostajemy poza przymierzem, krążymy dokoła – pisze kard. Carlo Maria Martini SJ.

 

“Jak Mnie umiłował Ojciec, tak i Ja was umiłowałem. Trwajcie w mojej miłości. Będziecie zaś trwać w mojej miłości, jeśli zachowaciemoje przykazania, podobnie jak Ja spełniłem przykazania mojego Ojca i trwam w Jego miłości. Powiedziałem wam to, aby wypełniała was moja radość i aby ta radość była doskonała” (J 15, 9-11).

 

Przede wszystkim zwróćmy uwagę, że Jezus zachęca nas do radości. Naszym działaniom powinno towarzyszyć wewnętrzne zadowolenie. Powinniśmy się wystrzegać wszystkiego, co przeszkadza nam w osiągnięciu takiego stanu. Aby się to nam jednak udało, musimy poczynić pewne przygotowania.

 

W omawianym fragmencie można wyróżnić trzy zdania wypowiedziane przez Jezusa:

 

  • “Jak Mnie umiłował Ojciec, tak i Ja was umiłowałem” (werset 9a)
  • “Trwajcie w mojej miłości” (werset 9b)
  • “Będziecie zaś trwać w mojej miłości, jeśli zachowacie moje przykazania, podobnie jak Ja spełniłem przykazania mojego Ojca i trwam w Jego miłości” (werset 10).

 

Moją uwagę przykuwa przede wszystkim konstrukcja “tak jak” (kathós), zastosowana w tych skądinąd oczywistych zdaniach. Podobna składnia wiele razy pojawia się w Ewangeliach synoptycznych. Niezwykle często występuje w Ewangelii według św. Jana, przy czym największe wrażenie robią na mnie porównania tego, co robi Bóg, z tym, co powinien robić człowiek. Punktem odniesienia dla tych porównań zawsze jest tajemnica Boga. Nie inaczej jest w tym wypadku: “Jak Mnie umiłował Ojciec, tak i Ja was umiłowałem”. Porównania są zachętą do przyjrzenia się tajemnicy samego Boga, która prowadzi do zrozumienia tajemnicy człowieka.

 

“Abyście się wzajemnie tak miłowali, jak Ja was umiłowałem” (werset 12). Miłość Jezusa jest pierwsza. Wzajemna miłość między ludźmi jest jej konsekwencją. W Ewangelii wiele jest tego rodzaju porównań, które warto by głębiej przeanalizować. Zajrzyjmy na przykład do rozdziału siedemnastego: “Podobnie jak Mnie posłałeś na świat, tak i Ja  ich posłałem na świat” (J 17, 18). I jeszcze do rozdziału dwudziestego: “Jak Mnie posłał Ojciec, tak i Ja was posyłam” (J 20, 21). Punktem odniesienia jest więc działanie Boga na rzecz człowieka.

 

Tajemnica miłości

 

A skąd wiemy, że o to właśnie chodzi? No cóż, przecież nie mówimy: “jak dwie osoby się miłują, zaręczają i pobierają, tak Bóg kocha człowieka”. Ruch odbywa się w kierunku przeciwnym. Jak Bóg was kocha, tak i wy siebie kochajcie. Nie widzę innego sposobu rozwiązania tej trudności, jak tylko zanurzenie się w kontemplacji Boga i proszenie Go, aby pozwolił nam poznać część swojej natury. Tylko wtedy bowiem jesteśmy zdolni poznać samych siebie i innych.

 

W Ewangelii według św. Jana nie chodzi jednak o proste, obiektywne poznanie empiryczne, które wyraża się za pomocą słów i wzorów. Chodzi o poznanie Boga, którego doświadczamy, kiedy zagłębiamy się w modlitwę, stopniowo dostrajając się do Tajemnicy. Wtedy pojawia się możliwość poznania innych ludzi oraz wskazówek dotyczących naszych działań. “Trwajcie w mojej miłości. Będziecie zaś trwać w mojej miłości, jeśli zachowacie moje przykazania, podobnie jak Ja spełniłem przykazania mojego Ojca i trwam w Jego miłości” (wersety 9-10).

 

Czym jest przymierze?

 

W pewnym fragmencie Starego Testamentu często cytuje się przykazania, których przestrzeganie jest warunkiem przebywania z Bogiem. Na tym polega tajemnica przymierza, czyli rzeczywistości, w ramach której Bóg zobowiązuje się do stania po mojej stronie, a ja zobowiązuję się do przestrzegania pewnych nakazów.

 

Zauważono, że w Ewangelii według św. Jana w zasadzie nie pojawia się słowo “przymierze”. Koncepcja przymierza została więc zastąpiona pojęciem “trwania przy kimś”, które ma o wiele bardziej ludzki, przyjazny i serdeczny charakter. Ewangelista modyfikuje ustalone słownictwo, a przez fakt, że nie podejmuje tematu przymierza – który jest szeroko omawiany w innych tekstach Nowego Testamentu (na przykład w Liście do Hebrajczyków) – sprowadza wszystko ponownie do wymiaru osobistej, intymnej i serdecznej relacji z Panem.

 

Chce w ten sposób powiedzieć, że dopóki nie odkryjemy tej relacji, pozostajemy poza przymierzem, krążymy dokoła, ale nie docieramy do prawdziwej radości Jezusa, poprzez którą powierzamy się Ojcu i otrzymujemy Jego radość.

 

 


SŁOWA DLA ŻYCIA

kard. Carlo Maria Martini SJ

 

Słowo może ranić, ale może również pobudzać do życia. Może stawać się drogowskazem prowadzącym do źródła życia, ale też samo może być owym źródłem.

 

Kard. Carlo Maria Martini – wybitny egzegeta, charyzmatyczny duszpasterz i mistrz duchowości – w zawartych w książce komentarzach do fragmentów Ewangelii dzieli się swoim doświadczeniem spotkania ze Słowem w modlitwie lectio divina oraz swoją miłością do Słowa, pomagając czytelnikowi w czerpaniu ze źródła życia.
Okazją do refleksji nad Słowem Bożym stały się dla kard. Martiniego spotkania z mediolańskimi księżmi w latach 2008-2009. Jednak lectio divina – pogłębiona modlitwa Słowem Bożym – jest dla każdego. Nie musisz być księdzem, by dać się jej poprowadzić. To może być fascynująca przygoda, zwłaszcza że według wskazówek wypróbowanego i uznanego biblisty.

http://www.deon.pl/religia/duchowosc-i-wiara/zycie-i-wiara/art,1922,jesli-tego-nie-zrozumiesz-nie-spotkasz-boga.html

*********

Wywiad z kard. Carlo Maria Martinim SJ

Marek Wójtowicz SJ / pz 31.08.2012 17:55,

(fot. Mafon1959 / CC BY-SA 4.0)

Wywiad z kard. Carlo Maria Martinim SJ przeprowadzony w Krakowie 17 kwietnia 1997 r.

O. Marek Wójtowicz SJ: Przybył Ksiądz Kardynał do Krakowa i Oświęcimia w tym czasie paschalnym z 180 młodymi kapłanami z Archidiecezji Mediolańskiej na dni skupienia. Dlaczego wybrał ks. Kardynał właśnie ten czas i te miejsca?
Kard. Carlo Maria Martini SJ: Co roku z młodymi księżmi z mojej diecezji, czyli z księżmi wyświęconymi w ciągu ostatnich pięciu lat organizuję dni skupienia w różnych miejscach. Urządzamy wyjazd podobny do tego trwający trzy, cztery dni, aby doświadczać wspólnoty i modlić się razem. Każdego roku wybieramy inne miejsce i inny temat. Byliśmy np. w Loyoli, żeby lepiej poznać postać św. Ignacego, byliśmy w Ars, by poznać świętego proboszcza z Ars, w Avili, żeby poznać św. Teresę itp. Tego roku wybraliśmy jako postaci, które należałoby poznać błogosławioną, a wkrótce świętą Edytę Stein i św. Maksymiliana Kolbe. A więc wybraliśmy miejsce ich męczeństwa, a konkretnie Oświęcim. A Kraków wybraliśmy jako miejsce odniesienia, nie tylko dlatego, że jest blisko, ale że przypomina nam postać papieża Jana Pawła II i w jakim sensie czujemy w jego ojczyźnie.
Ksiądz Kardynał w swoich książkach przywołuje wielkie postaci Kościoła w Polsce, np. obok Ojca Maksymiliana także kard. Stefana Wyszyńskiego. Jakie znaczeni mogą oni mięć w życiu duszpasterza?

 

Kardynała Wyszyńskiego poznałem osobiście podczas mojego pierwszego pobytu w Polsce przed wieloma laty. Byłem pod wielkim wrażeniem jego odwagi, sposobu bycia pasterzem, wytrwałości w cierpieniu i znoszenia prześladowań. Święty Maksymilian Maria Kolbe jest świętym maryjnym, ale też i świętym, któremu nie obca jest nowoczesność, zwłaszcza jeśli chodzi o używanie środków społecznego przekazu i umiejętności
wpływania na opinię publiczną, ale nade wszystko jest świętym miłości. Te dwie postaci są dla mnie inspiracją tak jako pasterza, jak też w działalności dla innych.
Odwiedziliście także niemiecki obóz koncentracyjny w Oświęcimu, który stał się w XX w. symbolem wielkiej ludzkiej nieprawości i sprzeniewierzenia się Boskiemu przykazaniu “Nie zabijaj!”. Jak Ojciec odczytuje to miejsce dzisiaj?
Przede wszystkim jest symbolem nieprawości tak jak to tłumaczyłem moim księżom, nie tylko symbolem zła indywidualnego popełnianego przez jednostki, a co więcej nie jest to też tylko symbol zła, które staje się złem całych narodów. Lecz jest to symbol zła, które zyskuje moc prawa w oparciu o teorie i filozofie, a więc zła ideologicznego. I dlatego jest symbolem tylu odmian zła występujących w historii, tylu odmian zła tego wieku, takich jak komunizm, i wszystkich innych form filozofii, które degradują człowieka. Ale jest też symbolem faktu, że ze zła Bóg wyprowadza dobro. Postaci bł. Edyty Stein i św. Maksymilana Maria Kolbe są znakiem, że Pan ze zła wydobywa dobro dla swego ludu.
Po zburzeniu Muru Berlińskiego – symbolu komunistycznej opresji, Jan Paweł II zaprosił mieszkańców obu części Europy do wzajemnej wymiany duchowej. Jakie cenne elementy Kościoła w Polsce mogą stać się wartościowym doświadczeniem dla Kościoła na Zachodzie Europy? Czego nasz Kościół może się nauczyć od Was, zwłaszcza w kontekście wzrastającego także w Polsce procesu sekularyzacji, zwłaszcza w wielkich miastach?
Kościół polski jest Kościołem męczeństwa, który wiele wycierpiał dla Wiary i zachował ją w okolicznościach niezwykle trudnych. Dlatego powinien nas uczyć mocy wiary i mocy krzyża i tego jak moc krzyża daje nam możliwość zwyciężać zło dobrem. Jeśli zaś chodzi o to, co Kościół polski może się nauczyć od Kościoła na Zachodzie, myślę, że my musieliśmy stawić czoła kilka dziesięcioleci wcześniej problemowi sekularyzacji i duchowi konsumizmu. A więc moglibyśmy nauczyć was czegoś, jak na przykład przeżywać wiarę w sytuacji, kiedy nie ma już prześladowań, ale jest problem konsumizmu i zbyt łatwego życia, co też jest niebezpieczeństwem dla życia z wiary.
Ksiądz Kardynał w swoim pasterzowaniu i licznych publikacjach często odnosi się do nauczania Jana Pawła II. Co szczególnego według Ojca wniósł on dla Kościoła powszechnego?
Niełatwo mi jest jasno wskazać, co szczególnego wniósł Jan Paweł II do Kościoła, ze względu choćby na długi jego pontyfikat. Jest to bowiem pontyfikat przebogaty w nauczanie we wszystkich dziedzinach tak duszpasterstwa jak i doktryny. Myślę więc, że trzeba go nazwać papieżem wielkim, który potrafił ogarnąć cały horyzont życia Kościoła. Starając się jednak określić jakiś jego szczególny wkład, podkreśliłbym przede wszystkim jego spojrzenie mesjańskie i kosmiczne, które ogarnia cały świat, obejmując także jego przyszłość. Jest to, rzekłbym, jego wkład proroczy, który on daje dla sprawy całej ludzkości.
Jakie i gdzie według Księdza Kardynała są dzisiaj najbardziej palące problemy wobec których staje Kościół?
W zależności od różnych kontynentów różne są też sytuacje. Kiedy spotykamy na synodach biskupów zazwyczaj biskupi ze świata zachodniego mówią o problemach sekularyzacji, konsumizmu, zobojętnienia religijnego, a także o kryzysie powołań. Narody Afryki mówią o dwu rzeczach: po pierwsze o wprowadzeniu tradycji plemiennych do ich przeżywania wiary, a po drugie zwłaszcza ostatnio o możliwości życia w pokoju pomiędzy nimi, w pokoju pomiędzy różnymi grupami etnicznymi. Natomiast biskupi z Azji podkreślają relacje z wielkimi religiami buddyzmem i hinduizmem. Podczas gdy w Ameryce Łacińskiej podkreśla się problem wyzwolenia także ekonomicznego osoby ludzkiej, z niewoli nędzy, głodu. Tak więc problemy są bardzo różne w zależność od kontynentu.
W licznych książkach Księdza Kardynała przewija się ważne dzisiaj doświadczenie miłości do Kościoła-Matki, podobny temu jakie wyrażał często francuski jezuita kard. Henri de Lubac. Jak Ojciec uczył się tego synowskiego przywiązania do Oblubienicy Chrystusa?
Ja jestem pełen podziwu dla Ojca de Lubaca i myślę, że osiągnął tę naprawdę wielką miłość także poprzez cierpienie. Dla mnie, to co mi najbardziej pomogło to kontakt z prostymi ludźmi, to znaczy odkrycie, że Kościół to nie tylko doktryna, albo wielka rzeczywistość duchowa, ale są to konkretne twarze, miliony twarzy osób, które codziennie spotykam: chorych, więźniów, rodzin, osób, które przeżywają swe życie w sposób heroiczny, sióstr zakonnych, zakonników, księży, ludzi młodych… To jest prawdziwy Kościół. I widzi się, jak ten Kościół jest bardzo żywy i daje nam wielkie poczucie obecności Ducha Świętego w nim.
Ten Kościół jest dawany jest z góry, od Boga, jest też przecież niebieską Jerozolimą…
Tak, niebieskie Jeruzalem, które nastaje i urzeczywistnia się już od dziś w konkretnym Kościele, który żyje obecnie na ziemi.
Nasze jezuickie Wydawnictwo WAM w Krakowie wydało kilkanaście Ojca książek, głownie o tematyce biblijnej, duchowej i ignacjańskiej. Jaką wskazówkę dałby Ojciec dla naszych czytelników?
Nigdy nie myślałem o tym, że będę miał czytelników. Bo te książki nie są pisane, lecz mówione, jako rekolekcje, dni skupienia, ćwiczenia duchowne, medytacje. Myślę, że jeśli ktoś czyta te rzeczy i chce z nich odnieść korzyść, powinien przyjąć postawę tego, który słucha, i słucha nie tyle osoby Autora, ile usiłuje całym sobą czytać Pismo św. W rekolekcjach tych nie chodzi mi o to, aby słuchano mnie, lecz ażeby ludzie doszli do kontaktu osobowego ze Słowem Bożym.

 

Księże Kardynale, dziękuję za spotkanie i rozmowę i proszę o błogosławieństwo dla tych, którzy będą słuchali tego wywiadu w Radio Plus.
Oczywiście błogosławię z całego serca wszystkim, którzy pracują dla tego radia, i tym, którzy go słuchają. Muszę powiedzieć, że bardzo wierzę w apostolat radia. Ja sam często zabieram głos w radiu diecezjalnym, przynajmniej raz w tygodniu i mam kontakt bezpośredni z moimi słuchaczami, ponieważ myślę, że radio bardziej niż telewizja dosięga ludzkich serc – poprzez uszy dociera do serca. Jest zatem niejako spokrewnione z przesłaniem ewangelicznym, które poprzez uszy ma sięgnąć serca. Dlatego życzę temu radiu, żeby naprawdę było ewangelicznym przesłaniem dla wielu.

http://www.deon.pl/religia/kosciol-i-swiat/komentarze/art,819,wywiad-z-kard-carlo-maria-martinim-sj.html

********

“Kard. Martini wielkodusznie służył Kościołowi”

KAI / pz 01.09.2012

(fot. Grzegorz Gałązka)

Na wielkie zasługi dla biblistyki i Kościoła zmarłego wczoraj po południu kard. Carlo Marii Martiniego wskazał papież w telegramie kondolencyjnym przekazanym na ręce obecnego arcybiskupa Mediolanu, kard. Angelo Scoli.

 

Ojciec Święty podkreślił, że emerytowany biskup Mediolanu przeżywał swoją długą chorobę pogodnie, z ufnym powierzeniem się woli Bożej. Zapewnił, że uczestniczy w bólu wszystkich zasmuconych śmiercią kard. Carlo Marii Martiniego.

 

Benedykt XVI z wdzięcznością przypomniał zasługi zmarłego purpurata dla biblistyki i Kościoła oraz jego gorliwą posługę apostolską, jako syna duchowego św. Ignacego, wybitnego naukowca-biblisty oraz cenionego rektora Papieskiego Uniwersytetu Gregoriańskiego i Papieskiego Instytutu Biblijnego, a wreszcie niestrudzonego i mądrego arcybiskupa Mediolanu.

 

Podkreślił jego posługę Słowu Bożemu i “otwieranie coraz bardziej wspólnocie Kościelnej skarbów Pisma Świętego, zwłaszcza przez promocję Lectio Divina”. Papież zapewnił o swej żarliwej modlitwie w intencji kard. Carlo Marii Martiniego i udzielił apostolskiego błogosławieństwa wszystkim opłakującym jego śmierć.

http://www.deon.pl/religia/kosciol-i-swiat/z-zycia-kosciola/art,11271,kard-martini-wielkodusznie-sluzyl-kosciolowi.html

*********

Kard. Tagle: miłość Boga przemieni globalne ocieplenie

Radio Watykańskie

ak / pz

(fot. facebook.com/bishopluisantonio.g.tagle)

“W pewnych częściach świata dzieci rodzą się i rosną, a dorośli do końca swych dni żyją i pracują wśród trujących odpadów wytworzonych i wyrzuconych przez innych. Gdzie indziej ludzie balansują na cienkiej nitce wśród powodzi, suszy i poważnych aktów niesprawiedliwości. Ich życie od samego początku jest zagrożone.

Nie jest to zgodne z Bożymi planami co do ludzkości i Ziemi. Im szybciej życie biegnie naprzód, tym więcej konsumujemy i marnujemy, tym bardziej oddalamy się od Boga i od ubogich”. Tak sytuację ludzkości opisuje kard. Luis Antonio Tagle w liście do członków Caritas na całym świecie.

 

Filipiński purpurat, który od maja jest przewodniczącym Caritas Internationalis, nawiązuje do orędzia najnowszej encykliki papieskiej “Laudato si’” o potrzebie “ekologicznego nawrócenia”. Ukazuje je jako zadanie dla całej “rodziny Caritas”, obejmującej katolickie organizacje charytatywne we wszystkich częściach świata.

 

Kard. Tagle przypomina, że encyklika zachęca nas do odrzucenia postawy konsumpcji, skąpstwa i marnotrawstwa, zastępując ją poświęceniem, hojnością i dzieleniem się. Jesteśmy wezwani, by uwolnić się od tego, co zbyteczne, i wejść w dialog z całą rodziną ludzką. Wymaga to “globalnego rachunku sumienia”, uznania popełnionych błędów i gotowości do ich naprawy. Musimy odkryć, że naszym ludzkim powołaniem jest czuć się stróżami, a nie właścicielami dzieła stworzenia.

 

Nowy przewodniczący Caritas Internationalis przyznaje, że w tej organizacji jest świadkiem mocy czynnej miłości pośród światowego kryzysu ekologicznego. Pracownicy Caritas tworzą więzi solidarności z ludźmi żyjącymi “na stertach śmieci” i umacniają godność najuboższych. Wszyscy zaangażowani w kościelne dzieła charytatywne winni coraz bardziej rozwijać “ekologiczną rewolucję”, do której zachęca Franciszek. Wtedy miłość Boga przemieni “ocieplenie globalne” w “światowe ocieplenie naszych serc względem ubogich” – pisze kard. Tagle.

 


LUDZIE WIELKIEJ NOCY

Luis Antonio G. Tagle

 

KARDYNAŁ TAGLE JEST NAZYWANY “WOJTYŁĄ Z AZJI”
UCHODZI ZA JEDYNEGO DUCHOWNEGO, KTÓRY DOPROWADZAŁ BENEDYKTA XVI DO ŚMIECHU.
JEDEN Z NAJPOPULARNIEJSZYCH KARDYNAŁÓW NA FACEBOOKU
Równie serdecznie, co usilnie namawiam do lektury książki Ludzie Wielkiej Nocy. To książka bardzo ważna. To książka o wspólnocie – o jej potrzebie, znaczeniu, sposobach budowania. Mógłby ktoś spytać: na co, po co komu wspólnota w dobie globalizacji – w czasie, w którym cały świat staje się “małą wioską”; gdy dzięki internetowi w każdej chwili bliscy stają mi się ludzie z najdalszych kontynentów?
A jednak! Komunikacja to jeszcze nie komunia. Informacja to jeszcze nie wspólnota sensu. Globalnie promowany i implantowany jeden model kultury nie musi prowadzić do jedności, lecz do wykluczenia. W efekcie – w dobie niesamowitych, nigdy wcześniej niewyobrażalnych narzędzi dialogu i porozumienia – rośnie liczba ludzi przerażająco samotnych, odizolowanych, zmarginalizowanych i odrzuconych.
Taki świat zadany jest Kościołowi. Jego misją jest gromadzenie ludzi we wspólnoty. Kard. Tagle przypomina, iż żywa chrześcijańska wspólnota jest w dzisiejszym świecie najbardziej czytelnym znakiem najważniejszej prawdy chrześcijaństwa, a mianowicie tej, że Jezus Chrystus Zmartwychwstał!
/Bp Grzegorz Ryś/

http://www.deon.pl/religia/kosciol-i-swiat/z-zycia-kosciola/art,22796,kard-tagle-milosc-boga-przemieni-globalne-ocieplenie.html

*********

10 fundamentalnych kwestii ws. uchodźców

ks. Przemysław Szewczyk

ks. Przemysław Szewczyk

(fot. shutterstock.com)

Kościół jest instytucją, która od początku swojego istnienia mierzy się z trudem budowania jedności między ludźmi podzielonymi na różne narody, plemiona i społeczeństwa. Mimo porażek ma olbrzymie doświadczenie w tej materii i byłoby grzechem zaniedbania, gdyby nie zaangażował się czynnie w pracę z uchodźcami.

 

Długo się wydawało, że problem uchodźców ominie Polskę: nie jesteśmy bogatym krajem, mówimy trudnym językiem i jest u nas zimno nawet latem. Ruchy migracyjne ostatnio tak się jednak nasiliły, że problem uchodźców pojawił się także u nas, a ponieważ jest dla nas nowy dopiero uczymy się, jak sobie z nim poradzić. Pozwolę sobie w dziesięciu punktach poruszyć fundamentalne kwestie związane z problemem uchodźców. Zdaję sobie sprawę, że ten “dekalog” nie wyjaśnia wszystkich kwestii – a nawet nie dotyka bieżących problemów dyskutowanych w mediach i na ulicy – ale jestem przekonany, że żadne konkretne rozmowy nie mają sensu, jeśli nie położy się solidnych fundamentów.
1. Ruchów migracyjnych nie da się zatrzymać
Świat, w którym każdy może spokojnie żyć, tam gdzie się urodził, na swojej ziemi i wśród swoich bliskich, nie istniał nigdy i nie istnieje. Ludzie w większych czy mniejszych grupach zawsze będą przemieszczali się w celu znalezienia nowego miejsca na zamieszkanie.
2. Emigracja rzadko kiedy jest dobrowolna
Czasem się zdarza, że jakiś nagły poryw serca, czy natchnienie z wysoka jak w przypadku Abrahama wyprowadza człowieka z jego kraju. Zdecydowanie jednak częściej, prawie zawsze do emigracji przymuszają człowieka niezależne od niego okoliczności. Nie zawsze jest to wojna czy niebezpieczeństwo utraty życia, ale nigdy człowiek nie porzuca swojej ziemi, bo mu jest tam za dobrze. Czasem też ludzie emigrują nie dlatego, że jest im bardzo źle w ojczyźnie, ale dlatego, że mają okazję znaleźć po prostu lepsze życie gdzie indziej. Granica między “muszę” a “chcę wyjechać” jest jednak płynna. Myślę, że tylko w promilu przypadków ludzie emigrują, bo chcą. Ci zaś, których nazywamy uchodźcami, naprawdę musieli uciec: nie mieli innego wyjścia.
3. Cel emigracji często jest nieznany
Uchodźca doskonale zna to, przed czym ucieka, ale rzadko kiedy wie, dokąd zmierza. Chce po prostu znaleźć miejsce, gdzie będzie mógł żyć, pracować, założyć rodzinę i stać się na nowo częścią społeczeństwa. To pewna wymarzona sytuacja jest jego celem, a nie jakiś konkretny kraj na świecie. W sposób intuicyjny kieruje swoje kroki do krajów, o których słyszał, że dają to, czego odmówiła mu jego ojczyzna, ale z rzeczywistością tych krajów prawie nigdy nie miał wcześniej kontaktu. Często żyje złudną nadzieją znalezienia raju, którą ukształtowało w nim doświadczenie rodzimego piekła. W Egipcie bardzo często spotykałem się z prośbą o przysłanie zaproszenia i umożliwienie wyjazdu do Polski. Kiedy pytałem w takich sytuacjach: “I co dalej? Co zrobisz jak tam już będziesz…?”, nigdy nie usłyszałem dojrzałej odpowiedzi. Planem jest ucieczka, wyjazd, a rozmowa o celu, o przyszłości, o życiu w nowej ojczyźnie właściwie jest niemożliwa.
4. Każdy emigrant jest inny
Oglądając medialne obrazy uchodźców przywykliśmy do widoku jednolitego tłumu, tymczasem nawet jeśli los uchodźcy czyni tych ludzi do siebie podobnymi, każdy z nich jest naprawdę inny: pochodzą z różnych krajów, kultur czy religii, mają inaczej ukształtowane charaktery i mentalność, inne wykształcenie i zdolności, czego innego potrzebują, czego innego doświadczyli, czego innego oczekują. Nie ma jednego typowego uchodźcy. Zabrzmi to dość trywialnie, ale naprawdę na każdego człowieka trzeba spojrzeć inaczej.
5. Niektórzy uchodźcy mają łatwiej…
Nie każdy uchodźca jest ubogim człowiekiem w podartej koszuli docierającym do Europy na przeładowanym pontonie. Wielu ucieka ze swojego kraju mając już przygotowane docelowe miejsce czy dysponując środkami na własne utrzymanie. Pamiętam swoje zaskoczenie, gdy dotarło do mnie, że pewien uchodźca z Syrii, któremu pomogłem przedostać się do Polski, otrzymuje miesięcznie od swojej rodziny prowadzącej biznes z krajach Bliskiego Wschodu taką ilość pieniędzy, o której ja mógłbym pomarzyć…
6. …a niektórzy trudniej
Dla zdecydowanej jednak większości uchodźców los nie jest tak łaskawy. Opuszczając swój kraj często tracą pozycję społeczną i ekonomiczną, którą mieli u siebie i którą niełatwo, jeśli w ogóle jest to możliwe, dadzą radę odbudować gdzie indziej. Wyjeżdżając zostawiają rodzinę, przyjaciół, kontakty. Często nie mają dokumentów potwierdzających ich wykształcenie. Nie mogą zarobkować, więc nawet jak zabierają ze sobą jakieś pieniądze, szybko ubożeją. Jeśli ze względu na obostrzenia formalno-wizowe zmuszeni są do nielegalnej podróży, przeprawa do europejskiego raju kosztuje ich fortunę. Tacy uchodźcy stawiając stopę na bezpiecznym lądzie są często wśród obcych ludzi i obcego im świata bez rodziny (lub rodzina dzieli ich los) i bez środków do życia. Sytuacja nie do pozazdroszczenia.
7. Każdy uchodźca przywozi ze sobą swój świat
Kolejne trywialne stwierdzenie, ale wobec naiwnego mówienia o konieczności asymilacji, trzeba przypominać nawet rzeczy banalne. Człowiek to nie kameleon, który zmienia się automatycznie wraz ze zmianą swojego otoczenia, ale nawet jak opuszcza swoją ojczyznę i ląduje w innym świecie, pozostaje sobą i przenosi w nową rzeczywistość kawał swojej ojczyzny: rodzimą wiarę, mentalność, kulturę. Oczywiście że bez zewnętrznych elementów, które kształtowały go wcześniej, zachowywał się będzie inaczej, ale trudno oczekiwać, żeby nagle stał się tabula rasa, na której można będzie pisać wszystko zupełnie od początku. Uchodźca wwozi więc w swoim umyśle i sercu rzeczy dla nas nowe, nieznane, obce.
8. Obecność uchodźców zrodzi napięcia i konflikty
Ludzie nie mają tak głębokiego odczucia jedności istniejącej między nimi przez udział w jednej naturze, żeby zrównoważyło ono siłę podziałów biorących się z różnorodności etnicznej, kulturowej czy religijnej. Samo człowieczeństwo nas nie scala, ale doświadczamy jedności na płaszczyźnie etnicznej (narody, plemiona), religijnej czy kulturowej. Można się na to zżymać, może nam się to nie podobać, ale tak jest: nie funkcjonujemy jako ludzkość, funkcjonujemy jako grupy o odmiennym charakterze, i to grupy rywalizujące ze sobą, a czasem nawet sobie wrogie. Historia ludzkości jest historią rywalizujących lub współpracujących ze sobą – w zależności od tego czy ich interesy się pokrywają czy krzyżują – grup etnicznych, religijnych i kulturowych. Uchodźcy, zwłaszcza jeśli będą stanowili znaczącą grupę, będą nowym elementem w i tak już skomplikowanej układance. Nie obejdzie się bez większych lub mniejszych napięć. To normalne i – jeśli weźmiemy pod uwagę punkt 1 tego “dekalogu” – nieuniknione.
9. Przepływ i osiedlanie się ludzi należy kontrolować
Nie tylko ze względu na to, że w masie niewinnych uchodźców mogą znaleźć się osoby świadomie wykorzystujące zawirowanie społeczne w celu dalszej eskalacji napięć i konfliktów, proces przepływu i osiedlania się ludzi na nowych terenach musi być kontrolowany. Jest oczywiste, że nie wolno wpuszczać do kraju ludzi mających na sumieniu zbrodnie lub przybywających w celu ich dokonania. Mniej jednak oczywiste jest, a nie mniej konieczne, kontrolowanie, by nowi obywatele funkcjonowali w sposób jak najbardziej zgodny i harmonijny ze społecznością, która ich przyjmuje. Kraj przyjmujący uchodźców ma prawo, a nawet obowiązek, dopilnować, by emigranci zachowywali fundamentalne zasady religijne, kulturowe i społeczne nowej ojczyzny.
10. Kościół to potrafi
Instytucje państwowe nie są w stanie podołać wszystkim wyzwaniom stawianym przez zjawisko potężnej emigracji, gdyż ich naturą jest troska o interes własnych narodów i społeczeństw, a nie obcych. Kościół natomiast jest instytucją, która od początku swojego istnienia mierzy się z trudem budowania jedności między ludźmi podzielonymi na różne narody, plemiona i społeczeństwa. Mimo porażek ma olbrzymie doświadczenie w tej materii i byłoby grzechem zaniedbania, gdyby nie zaangażował się czynnie w pracę z uchodźcami. W sercu doświadczenia chrześcijańskiego jest ofiara Jezusa Chrystusa, której dokonał, żeby “rozproszone dzieci Boże zgromadzić w jedno”. Świadomość zaś, że sprawiedliwości i pokoju nie osiąga się przez ludzki wysiłek, ale że są one dziełem Boga, chroni Kościół przed absolutyzacją jakiejkolwiek ludzkiej kultury czy cywilizacji i uzdalnia go do włączenia w swoją społeczność wszystkiego, co rozpoznaje jako dobre także poza sobą. Dzięki chrześcijaństwu Europa już raz niezwykle twórczo i owocnie przeszła przez niepokoje związane z zalewem ludów nazywanych “barbarzyńskimi”. Trzeba mieć nadzieję, że i tym razem chrześcijanie będą w stanie sprawić, że mieszanie się ludów nie spowoduje chaosu, ale ukształtowanie się nowego, bardziej sprawiedliwego świata bez utraty żadnego dobra już zdobytego.

 

 

ks. Przemysław Szewczyk – prezbiter Kościoła rzymskokatolickiego Archidiecezji Łódzkiej. Patrolog, tłumacz. Prezes Stowarzyszenia Dom Wschodni – Domus Orientalis. Założyciel portalu patres.pl.

http://www.deon.pl/religia/kosciol-i-swiat/komentarze/art,2055,10-fundamentalnych-kwestii-ws-uchodzcow.html

********

Salve Regina, czyli jak pięknie promować tradycję

Piotr Żyłka

17.07.2015 13:09

Salve Regina to piękna, tradycyjna antyfona ku czci Najświętszej Maryi Panny (czytaj naszej mamy – Miriam). Chciałbym się z Wami podzielić fantastycznym materiałem wideo, w którym w sposób niekonwencjonalny i absolutnie cudowny pokazane jest, jak można łączyć pasje z powołaniem i tradycją.

W rolach głównych brat Gabriel, jego deskorolka i Salve Regina właśnie. Tradycja + profesjonalizm + piękno. Najlepiej.
https://youtu.be/Y2uxJK69abA

Materiał pierwotnie ukazał się na zylka.blog.deon.pl

 


Redakcja DEON.pl poleca:

 

JEAN VANIER. BIOGRAFIA

Anne-Sophie Constant

 

“To jeden z najważniejszych proroków współczesności, wielki nauczyciel duchowości”. /ZBIGNIEW NOSOWSKI, redaktor naczelny “Więzi”, od ponad 30 lat związany z ruchem Wiara i Światło/
“Czy Jean Vanier nosi w sobie jakąś tajemnicę? Jaka jest jego własna rana, którą musiał w sobie zaakceptować? Książka Constant przybliża nas do odpowiedzi na te pytania”. /WOJCIECH BONOWICZ, poeta i pisarz, od 25 lat związany z ruchem Wiara i Światło/
Vanier określany jest jako Matka Teresa w spodniach. Założył wspólnoty życia z osobami niepełnosprawnymi Arka oraz ruch Wiara i Światło, działające od wielu lat również w Polsce. Kanadyjczyk, mając kilkanaście lat, rozpoczął karierę w marynarce wojennej. Co więc doprowadziło w jego życiu do tak gwałtownej przemiany, że stał się światowym symbolem chrześcijaństwa? Co sprawiło, że prestiżowa Nagroda Templetona – we wcześniejszych latach honorująca m.in. ks. Michała Hellera, Aleksandra Sołżenicyna czy Matkę Teresę – trafiła właśnie do Vaniera? Anne-Sophie Constant kreśli barwny portret człowieka, który dzięki tej książce wychodzi z cienia własnego dzieła.

http://www.deon.pl/po-godzinach/ludzie-i-inspiracje/art,218,salve-regina-czyli-jak-pieknie-promowac-tradycje.html

*********

 

O nadziei szukającej Jezusa

Krzyszof Osuch SJ

(fot. shutterstock.com)

Móc spotykać się z Jezusem, to jedno z naszych wielkich i pięknych pragnień.

Gdy Jezus mówił, pewien zwierzchnik synagogi przyszedł do Niego i, oddając pokłon, prosił: «Panie, moja córka dopiero co skonała, lecz przyjdź i włóż na nią rękę, a żyć będzie». Jezus wstał i wraz z uczniami poszedł za nim. Wtem jakaś kobieta, która dwanaście lat cierpiała na krwotok, podeszła z tyłu i dotknęła się frędzli Jego płaszcza. Bo sobie mówiła: żebym się choć Jego płaszcza dotknęła, a będę zdrowa. Jezus obrócił się, i widząc ją, rzekł: «Ufaj, córko! Twoja wiara cię ocaliła». I od tej chwili kobieta była zdrowa. Gdy Jezus przyszedł do domu zwierzchnika i zobaczył fletnistów oraz tłum zgiełkliwy, rzekł: «Usuń-cie się, bo dziewczynka nie umarła, tylko śpi». A oni wyśmiewali Go. Skoro jednak usunięto tłum, wszedł i ujął ją za rękę, a dziewczynka wstała. Wieść o tym rozeszła się po całej tamtejszej okolicy (Mt 9, 18-26).

 

“Czasami doświadczamy w życiu duchowym takiej martwoty, że sami nie jesteśmy w stanie obudzić się z letargu grzechu. Potrzebujemy dotknięcia Jezusa – aby przyszedł i ujął nas za rękę jak zmarłą córkę Jaira. Lub aby Jego moc nas uzdrowiła jak kobietę cierpiącą na krwotok, która przedarłszy się przez tłum, dotknęła frędzli Jego płaszcza. Dzięki darowi Eucharystii nie musimy przeciskać się przez tłumy, by ukradkiem chwycić się szaty Jezusa. Dotykamy Jego Ciała. Więcej – spożywamy je. W Jego Ciele jest nasze zdrowie”. (Łukasz Kubiak OP, Oremus)
Śmierć jak sen
Właściwie każdy fragment Ewangelii może stać się miejscem spotkania. Szczególnie pomocne są te strony Ewangelii, na których pojawiają się różne osoby szukające kontaktu z Jezusem. Te osoby w pewnym sensie dzieląc się z nami swoim doświadczeniem, podprowadzają nas do Jezusa, dodają nam odwagi. Tym razem pewną usługę chce nam oddać ojciec zmarłej córki, a także kobieta nękana wieloletnią chorobą.
Ojciec zmarłej dziewczynki był zwierzchnikiem synagogi. Nie wiemy, czy było to jego pierwsze spotkanie z Rabbim z Nazaretu. W każdym razie na tyle znał Jezusa i tak bardzo wierzył w Jego moc, iż spodziewał się po Nim rzeczy po ludzku absolutnie niemożliwej; wierzył, że Jezus, jeśli tylko zechce, przywróci życie jego ukochanej córeczce. Wielkie cierpienie i wielka wiara sprawiły, że przyszedł do Jezusa i, oddając pokłon, prosił: Panie, moja córka dopiero co skonała, lecz przyjdź i włóż na nią rękę, a żyć będzie. -Chciałoby się wykrzyknąć: Co za wiara, co za pewność!
Jezus odpowiedział natychmiast: wstał i wraz z uczniami poszedł za nim.
Chciejmy już w tym momencie wyciągnąć jakiś pożytek duchowy. Otóż Jezus także dzisiaj reaguje wobec nas w podobny sposób. Od razu wstaje i przychodzi, gdy ktoś zwraca się do Niego z prośbą! Bez ociągania śpieszy z pomocą. I wtedy, i dzisiaj ludzkie biedy i ufna wiara oraz wypowiadane prośby – poruszają Jezusa do głębi!
Daremne kuracje i zasadna nadzieja
Jezusowi pilnie śpieszącemu do zmarłej dziewczynki weszła w drogę udręczona kobieta. Wiemy o niej, że leczyła się od dwunastu lat. Na lekarzy wydała całe mienie. A efekt był taki, że – jak dokładniej opisuje to inny Ewangelista – miała się jeszcze gorzej (por. Mk 5, 21-43). W jej zachowaniu przez wszystkie lata chorowania i poddawania się różnym kuracjom uderza to, że wciąż ożywiała ją nadzieja. Nie poddawała się. Była gotowa walczyć do końca.
W tej cierpiącej kobiecie widać jak na dłoni właściwy człowiekowi duchowy dynamizm, który każe nie poddawać się i nie rezygnować pomimo gorzkich rozczarowań! Nie zawsze jest tak, ale tym razem pełne nadziei poszukiwania kończą się dobrze; schorowana kobieta nie dość, że odzyskuje zdrowie, to jeszcze odkrywa drogocenny skarb, jakim jest Jezus i Jego Ewangelia o wiecznym życiu i szczęściu.
To sam Bóg, nasz Stwórca i Budowniczy (por. Iz 62, 5), wpisał w serce człowieka pęd do życia, do trwania, do szczęścia. To dlatego wszyscy w głębi serca wiemy, że stworzeni i powołani jesteśmy do “życia niczym nie umniejszonego!” I że mamy nie tylko prawo, ale i obowiązek, żywić nadzieję na osiągnięcie wielkiego dobra. Na Pełnię Dobra.
To prawda, że atakują nas różne niszczycielskie żywioły: lęków, smutków, słabości, przygnębienia… Jest też przed nami perspektywa nieuchronnej śmierci…, ale temu wszystkiemu i tak przeciwstawia się potężnie zwycięska tęsknota za życiem w pokoju oraz nadzieja na radość i szczęście! Te nasze śmiałe tęsknoty i spodziewanie się dóbr wielkich mają swe źródło w tym, że stworzeni jesteśmy na obraz i podobieństwo samego Boga!
Zapytajmy retorycznie: Czy ludzkie osoby – podobne do samego Boga, przez Niego chciane i kochane – nie miałyby żywić wielkich pragnień? Czy mogłyby nie odczuwać wielkich tęsknot? Czy nasze serca mogłyby nie odczuć wewnętrznego rezonansu, gdyby Bóg zwrócił się do nas ze słowami wielkich obietnic? A przecież zwraca się. I to nieustannie, po wielekroć, od samego początku – od obietnicy danej pierwszym rodzicom zaraz po upadku (por. Rdz 3, 14-15).
Spełnieniem wszystkich obietnic danych w Starym Testamencie, a zarazem szczytową Obietnicą Boga Ojca wobec ludzi jest Jezus Chrystus! On Sam – będąc już spełnieniem wielu obietnic Starego Testamentu, a zarazem stanowiąc Nową Obietnicę, której spełnienie dokona się w wiecznym Królestwie Ojca – na wiele sposobów zapewniał, że zdolność żywienia nadziei nie jest w człowieku daremna i bezprzedmiotowa. On nas z pasją przekonywał, w słowach i czynach, że ludzka nadzieja, widoczna w wielkich pragnieniach, nie jest urojeniem, ale ma swoją podstawę. To Sam Bóg Ojciec tak ukształtował głębię naszych serc, że są one otwarte na wielkie Dobra i przyjmują je, gdy są zaofiarowane jako Dobra Nowina o wiecznym Życiu i Szczęściu.
Bądźmy zatem, i to bez zahamowań i zwątpień, ludźmi wielkich pragnień i niezachwianej nadziei. Nie dajmy sobie przesłonić ani odebrać wielkich dóbr, które Jezus nam obiecuje. Chłońmy to, co Jezus obiecuje nam w tylu przypowieściach, a uwiarygodnia w każdym uzdrowieniu, a przede wszystkim w tym przełomowym wydarzeniu, jakim jest Jego Zmartwychwstanie.
Eucharystia – szczytowe Spełnienie i Obietnica
Sprawując Eucharystię, wierzymy i przeczuwamy, że jest to Sakrament najwspanialszy. Czy nie jest On jednak, przede wszystkim, jedną Wielką Obietnicą?
Jezus wyraził ją w takim zapewnieniu: Kto spożywa moje Ciało i pije moją Krew, ma życie wieczne, a Ja go wskrzeszę w dniu ostatecznym. Ciało moje jest prawdziwym pokarmem, a Krew moja jest prawdziwym napojem. Kto spożywa moje Ciało i Krew moją pije, trwa we Mnie, a Ja w nim (J 6, 54-56). To przede wszystkim w Eucharystii, gdy w Komunii świętej przyjmujemy naszego Pana i Zbawiciela, otrzymujemy pewność życia wiecznego, pewność wskrzeszenia ze śmierci do życia; a także pewność tego, że przyjąwszy Komunię świętą, ja trwam w Jezusie, a On trwa we mnie (por. J 15, 4 n)!
Pewności wypływającej z Eucharystii możemy się uchwycić oburącz! Winna ona odmienić barwę naszego codziennego istnienia. Bo przecież mamy powody do większej radości niż osoby z dzisiejszej Ewangelii. Czyż nie tak, skoro Jezusa nie tylko odnajdujemy “gdzieś” przed sobą czy obok siebie, ale On znajduje się w nas, a my w Nim?
Największe szczęście
“Ci, którzy Mnie odnajdują – mówił Jezus do Gabrieli Bossis – posiadają największe szczęście, jakie można mieć na ziemi, moja córeczko; trzeba Mnie jednak szukać, nie raz czy dwa, ale nieustannie, bo wasza słabość nieustannie traci Mnie wskutek roztargnień życia codziennego. A oczy, które na Mnie patrzą, zaczynają patrzeć w inną stronę… i uwaga, której oczekiwałem, kieruje się na zupełnie inny przedmiot. Wtedy oddalam się… a wy powinniście poszukiwać Mnie na nowo. Szczęśliwe poszukiwanie! Bo jesteście pewni, że Mnie odnajdziecie. O, gdybyście mogli Mnie zachować tak, jak Ja was zachowuję w Sobie!
Czy wiesz, że nie opuszczam cię ani na chwilę, moje małe stworzenie, uczynione moimi rękami? Wiesz, że pomimo twych braków jesteś moim umiłowanym dzieckiem. Czy więc za wiele wymagam, gdy oczekuję od ciebie życia wewnętrznego ze Mną we wszystkich chwilach twego dnia? Żebyś oddała Mi wszystko, nie wracając do siebie? Żebyś zakorzeniła się w moim sercu, działając tylko po to, by Mi sprawić przyjemność i pocieszyć je nie pozwalając rozdzielić naszych dwóch serc. Czy to za dużo prosić cię, byś trochę zapomniała o sprawach tego świata i żebyś już naprzód żyła życiem tamtego świata? Żebyś więcej przebywała w towarzystwie świętych i aniołów, którzy pomogą ci zbliżyć się, nauczyć się języka miłości nieba.
«Chwała, cześć i błogosławieństwo naszemu Bogu, po trzykroć Świętemu». Ileż może być wariacji na ten temat…
Życie w niebie! Spoglądaj na nie często, ponieważ to życie jutra, ponieważ ono tylko się liczy, bo to Ja, Ja do ciebie mówię. A wiesz, jak bardzo pragnę dać wam to niebo, ponieważ wszystkie moje cierpienia zniosłem dla tego celu. Gdybyś o tym wiedziała, stałabyś się świętą tylko po to, by zaspokoić to pragnienie. A Ja towarzyszę twym wewnętrznym poruszeniom, tak jak skąpiec uczestniczy w grze, w której może wygrać”.

Rozważanie pochodzi z najnowszej książki o. Krzysztofa Osucha SJ pt.: Przyjde niebawem. Rozważania na czas kryzysu, lęku i powrotu Jezusa

http://www.deon.pl/religia/duchowosc-i-wiara/zycie-i-wiara/art,728,o-nadziei-szukajacej-jezusa.html

******

Nadzieja pełna nieśmiertelności

Posłaniec

Agnieszka Chodkowska

W życiu człowieka są zdarzenia, po których nigdy nie będzie już tak, jak dawniej. Tak jest za każdym razem, gdy umiera ktoś bliski. Odchodzi na zawsze i pozostawia po sobie pustkę. Chrześcijańska nadzieja jest zdolna przebić się przez ten dramat i otworzyć człowieka na inny wymiar.

 

Dzień Wszystkich Świętych przypomina nam podstawową prawdę o powołaniu każdego człowieka do świętości. Świętym jest tylko Bóg. W miarę, jak zbliżamy się do Boga, w miarę, jak otwieramy przed Nim nasze serca, w miarę, jak wypełniamy Jego wolę, uczestniczymy w Jego świętości. W naszej ziemskiej wędrówce poprzedziły nas już niezliczone rzesze ludzi świętych, których imiona są znane tylko Bogu. Oni wszyscy żyją już w Nim, dlatego są świętymi.

 

Tego dnia Kościół za wstawiennictwem całej rzeszy świętych modli się także o łaskę świętości dla nas, żyjących. Błaga Boga o ocalenie wszystkich, o miłosierdzie, które oczyszcza wszelką niedoskonałość i daje szczęście oglądania Boga twarzą w twarz. Uroczystość Wszystkich Świętych to radosne święto, wypełnione nadzieją, że po naszej śmierci będziemy przebywać z Bogiem, że nasz stan szczęścia będzie trwał wiecznie, ponieważ nigdy się nie kończy życie raz rozpoczęte.

 

Uroczystość “Świętych obcowania” jednoczy Kościół walczący, czyli nas, żyjących, i Kościół tryumfujący – oglądających już w niebie chwałę Boga. Wszyscy razem tworzymy jedną, wielką wspólnotę ukrzyżowanego i zmartwychwstałego Pana.

 

Doświadczenie śmierci

 

Kościół stoi na straży pamięci o tych, którzy już odeszli do wieczności. Wychodzi naprzeciw ludzkiej potrzebie pamięci o zmarłych i wstawia się do Boga, prosząc o życie wieczne dla nich. W Dzień Zaduszny, a najczęściej już poprzedniego dnia, odwiedzamy groby tych, którzy kształtowali nasze życie, jak i tych, którzy trwają w naszej pamięci dzięki swoim wielkim dziełom. Stojąc nad grobem bliskich nam osób, wracamy do dnia pożegnania i uczuć związanych z doświadczeniem pogrzebu.
Odwiedzanie grobów jest nie tylko spełnieniem powinności względem zmarłych i okazaniem szacunku, ale jest też potrzebą, zaspokojeniem tkwiącej gdzieś w nas tęsknoty za zmarłą osobą. Uroczystości listopadowe dotykają nas głęboko, ponieważ nosimy w sobie doświadczenie utraty. Ci, którym zmarł ktoś bliski, często przychodzą na cmentarz i spędzają długie chwile nad grobem osoby, za którą tęsknią, nie mogąc się odnaleźć w rzeczywistości pełnej nieobecności. Modlitwa za zmarłych w listopadowe święto jest najpełniejszym wyrażeniem naszej wdzięczności, miłości i pragnienia spotkania z nimi. Gdyby nie głęboka wiara w to, że tam jest życie piękniejsze, owa tęsknota nigdy nie byłaby ukojona. Nadzieja chrześcijańska daje perspektywę wieczności i łagodzi ból nawet po dramatycznych przeżyciach, ponieważ niesie obietnicę daną przez samego Boga, że przygotował miejsce dla wszystkich. Doświadczenie śmierci doprowadza czasem do Boga. Brak rodziców ziemskich może ukazać oblicze Boga Ojca, jedynego Dawcy życia, do którego każdy z nas powraca. To On ma moc uzdrowienia naszych zranień i uleczenia z poczucia pustki, napełniając odwagą do podjęcia trudów codziennego bytowania, zakończonego spotkaniem z Nim.

Nadzieja pustego grobu

Chrystus prosi człowieka o wiarę, o zaufanie Jego dobroci. To On najpełniej udowodnił, że rozumie ból człowieka po starcie bliskiej osoby, ponieważ sam przeszedł przez grób. Doświadczył śmierci, by uczestniczyć w bólu i najcięższych doświadczeniach człowieka związanych ze śmiercią. Zmartwychwstając, pokazał nam perspektywę życia, które nie kończy się śmiercią.
Często po stracie kogoś, kogo się kochało, jesteśmy tak pogrążeni w żalu, że prawda o zmartwychwstaniu i pustym grobie staje się zbyt odległa, a nawet nieobecna. Bogu jednak to nie przeszkadza. Trzy dni stały się symbolem i czasem przeznaczonym na przeżycie do samego końca smutku i żalu. Tylko głębokie wejście w otchłań bólu i tęsknoty pozwala na oczyszczenie i powstanie do nowego życia, na powrót do obowiązków i zaangażowanie się w codzienność. Tylko osobiste doświadczenie śmierci, a nie ucieczka od niego, pozwala podnieść się z nowymi siłami.
Perspektywę spotkania z tymi, którzy nas wyprzedzili w drodze do Boga, roztacza przed nami chrześcijańska nadzieja, która jest jednocześnie rękojmią urzeczywistnienia się tego, w co każe wierzyć. Prowadzi nas ku pewności, że to wszystko, czym żyliśmy tu, na ziemi, jest ważne i przyczyni się do naszego szczęścia wiecznego, bo przecież nie cały umieram, to co we mnie niezniszczalne trwa (Jan Paweł II, Tryptyk rzymski).
Nadzieja chrześcijańska przebija się przez dramat pustki i otwiera na inny wymiar, realny i bardzo konkretny. Przeradza się w transcendentną pewność, niosąc z sobą perspektywę rzeczywistości pełniejszej i bogatszej od tej, którą znamy.

 

Osobiste doświadczenie

Często bywam na cmentarzu. Lubię spacerować po tym miejscu pamięci, wspominać bliskich mi ludzi, myśleć o życiu tych nieznanych. Cmentarz był wpisany w historię życia od mojego dzieciństwa. To miejsce jest dla mnie bardzo swojskie, naturalne. Bliskie obcowanie z doświadczeniem śmierci niweluje niejako lęk przed zjawiskiem umierania, odchodzenia, chociaż śmierć rodzica jest dla dziecka doświadczeniem naznaczającym na całe życie. Nieobecność ojca (zmarł, gdy miałam dwa lata) była dla mnie normalnym stanem. Uczucie pustki i tęsknota pojawiły się dopiero w okresie studiów – jako dorosła osoba zaczęłam odczuwać dojmująco jego brak.
Każdy, kto stracił bliską osobę, musi sam przejść przez żal i doświadczyć bólu do samego końca. Nie można od tego uciec. Jeśli bólu nie przeżyje się od razu, wraca on za jakiś czas. To moje osobiste doświadczenie. Nie można tego poczucia pustki i braku oddać komuś innemu, i nic go też nie zrekompensuje. Odzywa się zwykle w trudnych chwilach życiowych.
Nadzieja chrześcijańska wkracza w te trudne doświadczenia, niosąc z sobą pewność, że istnieje rzeczywistość pełniejsza i bogatsza od tej, którą znamy. Daje perspektywę spotkania z najbliższymi w wieczności dzięki miłosiernej miłości samego Boga.

 

 

Agnieszka Chodkowska – absolwentka Papieskiego Wydziału Teologicznego “Bobolanum” w Warszawie, Instytutu Międzynarodowego “Lumen Vitae” w Brukseli oraz Wydziału Dziennikarstwa i Nauk Politycznych na Uniwersytecie Warszawskim. Obecnie rzecznik prasowym Uniwersytetu Kardynała Stefana Wyszyńskiego w Warszawie.

http://www.deon.pl/religia/duchowosc-i-wiara/zycie-i-wiara/art,43,nadzieja-pelna-niesmiertelnosci.html

*******

O słowie trudnym

Posłaniec

Bogdan Sadowski / “Posłniec” grudzień 2008

Czym jest nadzieja w życiu każdego z nas? Czy tylko pustym słowem, po które sięgamy, by pocieszyć innych w ich nieszczęściu? Czy może całkowitym zawierzeniem Bogu, którego miłosierdzie pozwoli nam kiedyś znaleźć odpowiedź na wszystkie życiowe Dlaczego?

Czytamy w Piśmie, że nadzieja zawieść nie może. Jednak ta mądrość jest (jak wiele innych) zrozumiała, ale trudna do zastosowania w życiu. Przecież każdy wie, że nadzieja to matka głupich. Niektórzy dodają, że matka, która kocha swoje dzieci. Oczywiście, takich powiedzeń można zacytować jeszcze wiele, tyle że nic z nich nie wynika. Jakoś wiemy, że nadzieja jest bardzo ważna – bowiem nadzieja nigdy nie umiera. W życiu codziennym tolerujemy głos naszego serca o nadziei dopóty, dopóki nie spotka nas coś złego, coś bolesnego. Nas albo naszych najbliższych. Wtedy żadne mądre powiedzonka po prostu nie działają. Jaka nadzieja, skoro umarła moja ukochana córeczka, żona, ojciec? Jaka nadzieja, skoro uległem wypadkowi, który radykalnie zmienił moje życie? Jaka nadzieja, skoro wszędzie wojny i nieszczęścia? Możemy mnożyć takie pytania. Każdy zna takie przypadki i pewnie ze zrozumieniem kiwa głową nad nieszczęściem i nieszczęśnikiem, którego to spotkało. Proszę wybaczyć uproszczenie, ale to trochę tak jak z kradzieżą – współczujemy tym, których to dotknęło, ale żeby nas… Zresztą zwykle zakładamy lepsze zamki dopiero wtedy, kiedy to nas spotka. W zasadzie wiemy, że kradzieże się zdarzają, że są gdzieś na świecie złodzieje, ale nie wpływa to na nas mobilizująco. Ciekawe dlaczego? Czy taka jest ludzka natura?
Iskierka niezobojętnienia
Nie wiem, czy można nazwać to “zasługą” mediów, ale jednak to dzięki nim co dzień jesteśmy bombardowani doniesieniami o klęskach, katastrofach, ludzkich tragediach, wojnach, chorobach itd., itp. W jakiś straszny sposób te wieści nas zobojętniają. Czy nie zdarza się, że oglądamy ludzką tragedię, popijając przed telewizorem kawę? Nie jest to żadne oskarżenie, raczej pytanie, skierowane także do siebie. Nurtuje mnie brak odpowiedzi na nie. Czy już całkiem zobojętniałem, czy tli się jeszcze we mnie iskierka człowieczeństwa?
Jak się obronić przed utratą tej ostatniej “iskierki”? Chyba właśnie nadzieją, która zawieść nie może. Przecież dla nas, dla wierzących w Chrystusa, powinno być oczywiste, że jesteśmy też wierzącymi Chrystusowi. Wiara, nadzieja, miłość. Choć z nich największa jest miłość, to wcale nie znaczy, że nadzieja jest mniej warta. Jak tę nadzieję w sobie podtrzymywać, odnaleźć, może nawet rozwijać? Zaryzykuję odpowiedź (pewnie jedną z wielu możliwych) – ta nawet najmniejsza resztka nadziei może się rozwinąć, jeśli będzie… “ślepa”. Może nie tylko “ślepa”, ale i ukierunkowana.
Doświadczenie Boga, doświadczenie mocne do szpiku kości pozwala taką nadzieję w sobie odkryć. Przecież Abraham miał w dość późnym wieku ukochanego syna, a jednak zdecydował się spełnić straszne żądanie. Jak on to zrobił, jak mógł się na coś takiego odważyć? Stał się naszym ojcem w wierze w Boga Jedynego, a więc jego postawa powinna także nas czegoś uczyć. Starzy rabini powiadali, że był pewien odzyskania syna nawet gdyby do złożenia ofiary doszło. Abraham był pewien, że Bóg przywróci jego synowi życie. W taki czy inny sposób ufał, że nawet spełniając niezrozumiałe polecenie Boga, zostanie “ojcem wielu narodów”, a jego potomstwo będzie tak liczne jak gwiazdy na niebie i piasek na brzegu morza. Jego wiara w jakiś sposób była “ślepa”. Nie wiedział jak, ale miał nadzieję, że… jakoś.
Przyjście na świat Syna Bożego, Jego życie, Jego Ofiara byłyby dla nas zupełnie bez znaczenia, gdyby nie Jego Pascha i Zmartwychwstanie. Jak wiemy, przeszedł przez życie, doświadczając wszystkiego poza grzechem (czyli nieufnością wobec Boga). My wszyscy, którzy chlubimy się mianem chrześcijan, po prostu nie mamy innego wyjścia jak Mu uwierzyć. Wierzyć nie tylko w Niego, ale także Jemu. Nie znamy odpowiedzi na pytanie Dlaczego? Dlaczego cierpienie, dlaczego nagła śmierć czy choroba? Ale On wie, On to wszystko sam przeżył. To – i dużo, dużo więcej.
Źródło heroizmu
Zawsze się dziwiłem, dlaczego po radosnym, zwłaszcza dla dzieci, święcie Bożego Narodzenia przychodzi dzień męczeństwa Szczepana. (Ciekawe, z jaką łatwością ludzie, raczej dość oddaleni od Kościoła, obchodzą Boże Narodzenie, zupełnie nie zwracając uwagi na treść drugiego wolnego od pracy dnia.) Wracając do Szczepana – jak wielką musiał mieć nadzieję na spotkanie Pana, skoro znosił te wszystkie okropieństwa, jakie mu zadawali składający swe szaty u stóp Pawła. Dziś myślę, że tak bliskie sąsiedztwo tych świąt jest powodowane koniecznością uświadomienia nam, że Boże Narodzenie jest jedynym źródłem naszej nadziei. Nadziei, która pozwala znieść nawet takie barbarzyństwo.
Pewnie wielu Czytelników w tej chwili pomyśli sobie: Łatwo mówić, św. Szczepan żył tak jak Apostołowie, nawet miał widzenie Syna Bożego siedzącego po prawicy Boga. A cóż taki człowiek jak ja, gdzie mnie do nich. W zasadzie prawda, nie jesteśmy herosami ducha tak jak oni, święci pierwszych wieków naszej ery. Jednak mamy coś, czego oni nie mieli. Mamy dwa tysiące lat doświadczeń. Mamy rzesze podobnych im następców. Mamy tony przekazów o mistrzach nadziei. Uwierzmy im. To nam powinno być łatwiej niż im wtedy.

Zawsze się tli…
Jest jeszcze jedna przyczyna, dla której nadzieja jest dla nas tak ważna w codziennym życiu. Jak uczy Kościół, to właśnie nadzieja zakorzeniona w wierze i realizowana poprzez miłość pozwala nam już tu i teraz uczestniczyć w życiu wiecznym. Właśnie dzięki nadziei możemy czuć się tak jak TAM. To właśnie nadzieja (nawet “ślepa”) pozwala nam wierzyć w miłosierdzie Boże. Gdyby nie nadzieja, Piotr skończyłby tak jak Judasz. Przecież pamiętamy, jak żył Piotr później. Trudno sobie nawet wyobrazić coś bardziej strasznego niż zaparcie się Boga. Zaparcie zapowiedziane wcześniej, do którego można się było “jakoś” przygotować, z którym można było walczyć.

A więc może być i tak, że nawet najstraszniejsze zdarzenia w naszym życiu mogą przynieść błogosławione skutki. Pod jednym warunkiem – jeżeli nie stracimy nadziei (nawet najmniejszej). A jestem pewien, że nadziei (bodaj najmniejszej) nie jesteśmy pozbawieni. W każdym z nas się choćby tli. Czasami gdzieś na samym dnie naszej duszy, czasami zupełnie zakurzona i zapomniana, ale jest, jest na pewno. Można na niej budować, można na niej się oprzeć. Nawet w sytuacji, kiedy odpowiedzi na pytanie Dlaczego? na razie nie znamy. Jest dla mnie bardzo wielkim pocieszeniem, gdy czasami w trudnej sytuacji uświadamiam sobie, że kiedyś będę znał wszystkie odpowiedzi na moje pytania Dlaczego? Przecież życie bez nadziei byłoby beznadziejne!
Bogdan Sadowski – absolwent Akademii Teologii Katolickiej w Warszawie. Pracował wiele lat w TVP SA, a od 2007 r. w TV Puls. Wielokrotnie prowadził studia pielgrzymek papieskich.

http://www.deon.pl/czytelnia/czasopisma/poslaniec/art,38,o-slowie-trudnym,strona,2.html

*********

Nadzieja matką mocy

Kazimierz Obuchowski / “Charaktery”

Człowiek depresyjny nie tylko depresję odczuwa (fot. by timsnell)

Depresja zamyka drogę do nadziei. Jak czarna dziura wchłania wszystko, co znajdzie się w jej zasięgu, i przetwarza na dowody nieszczęścia i zła. Nadzieja depresję przezwycięża: pozwala utrzymać zdolność do pozytywnego działania w sytuacji z pozoru bez wyjścia i sprzyja przekraczaniu własnych możliwości.

 

Człowiek depresyjny nie tylko depresję odczuwa. On z tego powodu cierpi i albo skłonny jest do działań, które tworzą nowe jej źródła, albo wymknie się, eliminując siebie. Poza tym depresję nie tylko trudno powstrzymać, ale i niełatwo u siebie wywołać, gdyż dzieje się sama w sobie – jako wynik uzasadnionej rozpaczy, smutku, pogrążenia się w bezradności wobec straty. Bywa też zjawiskiem biologicznym, gdy wynika wprost z określonego stanu mózgu.
Inaczej jest z nadzieją, stanem psychicznym, który wyzwala siły twórcze prowadzące do pokonania nieszczęścia, a nawet spełnienia się. Nadzieja jest zatem wyjściową przesłanką paradoksu szczęścia w warunkach nieszczęścia i nawet cierpieniu może nadać właściwości pozytywne. O ile więc depresji odpowiada metafora zapadliska duszy, jamy, czarnego grzęzawiska, to nadziei odpowiada metafora lotu ponad, trudnej radości, ale i intencjonalnego działania. Nadzieja nie pojawia się sama z siebie, nie może nam być narzucona, nie możemy w niej ugrzęznąć ani w nią się zapaść. Jest naszym własnym dziełem, naszym domem, w którym decydujemy się zamieszkać. Można nas do niej natchnąć, ale nikt nie da nam jej za darmo, bez naszego osobistego udziału. Tak więc jeśli depresja jest poza naszą intencjonalnością, to nadzieja jest wynikiem naszych intencji.
Tyle ogólnych uwag o fenomenologii nadziei i depresji. Są to zjawiska tak różne, że powstaje pytanie, dlaczego omawiam je obok siebie. Otóż i nadzieja, i depresja wiążą się z sytuacjami trudnymi. Poza tym zarówno pesymizm depresji, jak i optymizm nadziei są oparte o specyficzne dla działania emocji fałsze uzasadniające pogląd, że jest gorzej lub lepiej, niż może się wydawać. Dlatego depresja pogrąża człowieka, nasilając poczucie beznadziejności, nawet gdy jeszcze nie jest źle, a nadzieja przeciwdziała takiemu poczuciu nawet wtedy, gdy sytuacja jest bardzo niedobra.
Przytoczę dla ilustracji następujący przykład: badałem kiedyś osobę cierpiącą na rzadko występującą postać choroby diagnozowanej wówczas jako psychoza maniakalno-depresyjna. Polegała na tym, że fazy stanów maniakalnych i depresyjnych następowały po sobie szybko, tego samego dnia. Pacjentka przechodziła niemal wprost od rozpaczy do bezsensownej radości, jaka towarzyszy manii. Odpowiednio do tego zmieniały się też oceny i interpretacje tych samych wydarzeń. Gdy otrzymała list od syna powołanego do wojska, zapytałem ją, jak mu się tam powodzi. W odpowiedzi od razu zaczęła płakać (była w fazie depresji). Mówiła, że jej syna – dobrego i delikatnego chłopca – zniszczą w wojsku. Twierdziła, że bardzo cierpi, jest źle karmiony, marznie i ma niewygodne łóżko. Wystarczyło jednak zaczekać do przeciwstawnej fazy i na to samo pytanie pacjentka odpowiadała z optymizmem. Mówiła, że w wojsku wreszcie zrobią z jej syna mężczyznę i nauczą go porządku. Przypomniałem jej poprzednią, negatywną opinię o tych samych faktach. Ku mojemu zdumieniu, nie zaprzeczyła. Zgodziła się, że w wojsku jest ciężko, jej syn bardzo narzeka, ale trudno. Dla chłopaka to dobrze, że są surowe wymagania. Stwierdziła, iż takie warunki hartują młodego mężczyznę i to ją cieszy. Tu dodam ważną obserwację. Owa racjonalizacja pojawiała się tylko w fazie maniakalnej. Gdy przeżywała depresję – przypomnienie jej tego, co mówiła w fazie maniakalnej, wywoływało tylko zdziwienie. Jest przecież źle i będzie, i nie ma o czym mówić.
Warto tu wspomnieć, że depresja ujawnia się w kilku postaciach. Nieraz sami chorzy mówią, że mają “zamrożony mózg” – i ten symptom wysuwa się na pierwszy plan. W innych przypadkach przeważa lęk. Chory, pochłonięty nim, zrozpaczony, nie traci jednak siły moralnej. Jest głęboko przekonany o okrucieństwie świata. Uważa, że powinien oszczędzić najbliższym takiej męczarni. Matka, zanim zabije siebie, zabija najpierw dzieci – w głębokim przekonaniu, że to, co czyni, jest dla nich najlepsze.
W niektórych jednostkach chorobowych depresja prowadzi do urojeń winy. Co ciekawe, urojenia te mają nieraz charakter wielkościowy. Na przykład chora kobieta płakała, chwytała mnie za nogi i błagała o wybaczenie, ponieważ uważała, że to przez nią miliony ludzi na świecie umierają z głodu. Inni tego rodzaju pacjenci obwiniają się za wybuch jakiejś wojny, trzęsienie ziemi lub śmierć bliskiej osoby. Piszą samooskarżycielskie listy, domagają się kary, nieraz sami ją sobie zadają. Jakiekolwiek perswazje są tu bezskuteczne. Na racjonalne pytania chorzy w ogóle nie odpowiadają, gdyż bezwzględnie wierzą w swoją winę. Oni wiedzą – jakby byli wyznawcami jakiejś tajemniczej religii.
Inaczej przebiega depresja, która jest wynikiem realnego wydarzenia. Nieraz powoduje ją utrata osoby bliskiej lub zawód sercowy, tak dramatycznie opisany w “Pani Bovary”. Tytułowa bohaterka nie chce żyć bez miłości i po prostu umiera. Można się zastanawiać, czy byłoby to możliwe we współczesnej kulturze. Obecnie warunki chyba nie sprzyjają takiemu podporządkowaniu się jednej wartości. A może chodzi tu o brak wartości innych? Może Emma Bovary wie, że poza tym uczuciem nie ma w jej życiu nic? Jest puste, nikomu niepotrzebne. Można więc położyć się na szezlongu, cierpieć, umrzeć i naprawdę nie będzie się działo nic ważnego. “To sleep, to die, no more” – to typowy dla depresji brak alternatywy, brak wyjścia. Bo niby na czym by ono polegało? Optymizm w wypadku Emmy Bovary nie miałby sensu – nie ma dla niego miejsca, gdyż w jej życiu liczy się tylko miłość.
Emocje nie tylko zakłócają spostrzeganie wydarzeń, rozpoznawanie osób lub ich intencji. Są one – w postaci nastrojów i formowanych pod ich wpływem pozytywnych bądź negatywnych oczekiwań – powodem błędnych nastawień zarówno tych, którzy wierzą, że udaje im się niemal wszystko, jak i tych, którzy równie błędnie wyrażają przekonanie, że nie udaje im się nic. Dzieje się tak, ponieważ ci pierwsi zawsze oczekują powodzenia, stale spodziewają się sukcesu, a ci drudzy patrzą na świat przez ciemne okulary i są przekonani, że jest on przeciwko nim, a więc muszą przegrywać. I jedni, i drudzy mylą się, gdyż w rzeczywistości spotykają ich zarówno powodzenia, jak i niepowodzenia.
Skąd biorą się takie rozbieżności między przekonaniami i rzeczywistością? Nieraz to tylko skutek nabycia określonych wzorów kulturowych, nacisku otoczenia, może traum z okresu dzieciństwa, które blokują lub zmieniają ocenę własnych doświadczeń. Tak bywa, ale i inna interpretacja może być uzasadniona. Przed kilku laty reporter amerykański, przerażony jakością życia w pewnym rosyjskim miasteczku, zapytał starszą kobietę, jak może tak żyć. A ona odpowiedziała: “Nie jest źle, przecież mamy chleb”. Reporter i kobieta posługiwali się różnymi kryteriami, mieli różne doświadczenie jakości życia. Stąd jego zaskoczenie, a jej naturalność. Czy jest jednak możliwe, że ta kobieta akceptowała takie warunki tylko dlatego, że nie znała innego życia? Byłoby to nieprawdą, tak jak nieprawdą byłoby przypuszczenie, że wystarczy jej, jeśli naje się chleba. Moim zdaniem uznała ona swoją sytuację za nie najgorszą, bowiem skoro jest już chleb, to może być jeszcze lepiej.
Trzeba dodać, że już samo pobudzenie emocjonalne nasila działania i dodaje sił, gdy coś nie wychodzi, a sprawa jest poważna. Omówiłem ten problem w książce “Kody orientacji i struktura procesów emocjonalnych”. Tu tylko powiem, że emocje mogą wzmagać skuteczność działania, kompensując paraliżujące skutki lęku lub nasilając aktywność wykonawczą, ponieważ zakłócają procesy poznawcze. Dzieje się tak wówczas, gdy chłodne myślenie zawodzi. Ładnie to ujmuje rosyjska przypowieść o dwóch żabach, które wpadły do głębokiego dzbana ze śmietaną. Mądra i racjonalna żaba po zbadaniu sytuacji stwierdziła, że nie da się wyskoczyć z dzbana. Uznała, że nie warto się męczyć bezcelowo. Uniosła łapki i utonęła. Druga, mniej racjonalna, wpadła w rozpacz i pływała intensywnie bez sensu. Nie wiedziała, że machanie łapkami spowoduje ubicie śmietany na masło. Była ona nieracjonalna, ale nie głupia – natychmiast dostrzegła swoją szansę. Wskoczyła na masło i wyskoczyła z dzbana. Czy więc jej rozpaczliwe działania nie były w istocie mądre? A czy nadzieja jest mądra? Człowiek zachowujący nadzieję może być wystraszony, jak żaba z przypowieści, ale nie rezygnuje z pozytywnego działania i nie powiela swoich nieszczęść, nie wzmacnia ich skutków. Odwracając znak emocji z negatywnego na pozytywny, znajduje w tym satysfakcję. Staje się skuteczny i dlatego nadzieję można by nazwać mądrością skazanych na bezradność. Czasem przecież trzeba wyjść poza “posiadane informacje”, a nie zawsze są warunki do twórczego rozwiązywania problemu. Nieracjonalna, nieraz “przerażona” nadzieja pozwala nam nie poddać się i przeczekać, a nierzadko także przezwyciężyć trudności, które – jak wszystko na świecie – mijają. Trawestując znane powiedzenie, można by rzec, że optymizm jest głupi, ale mądrzejszy od pesymizmu.

Może lepiej zrozumiemy, na czym polega niebylejakość tej irracjonalności nadziei, gdy zajmę się egzystencją ludzi skazanych na to, aby przestali być sobą, aby stali się częścią świata, do którego przyłączono ich siłą, pod groźbą śmierci. Na ogromnych obszarach niemieckich i radzieckich obozów koncentracyjnych, na zsyłce syberyjskiej i w więzieniach – śmierć mogła pojawić się na końcu lufy, która niespodzianie wysuwała się zza zakrętu korytarza, na końcu pałki, którą bito bez powodu, na dnie pustej miski, w komorze gazowej lub w nieogrzewanym baraku. Wprawdzie “naczalnik” każdego “punktu” osiedlenia zesłańców (typowym miejscem zesłania nie była określona miejscowość, ale “toczka”, czyli punkt na pustej ziemi oznaczony numerem i czerwoną flagą), podobnie jak i jego niemiecki kolega w obozie koncentracyjnym, uczciwie witał nowo przybyłych stereotypowym: “Nie przybyliście tutaj, aby żyć…”, jednak śmierć zajmowała uwagę skazańców w małym stopniu. Rzadko pozwalali sobie na to, co uczyniła wspomniana wyżej racjonalna żaba z przypowieści. To dowodziłoby tezy, że w warunkach zagrożenia życia powinniśmy przestać być zbyt racjonalni. Trafiamy przecież wówczas w kleszcze dwóch potężnych popędów – życia i śmierci. I jeden, i drugi pozbawia nas zdolności do trafnej oceny naszej sytuacji, jakkolwiek pierwszy skłania do walki o życie, a drugi – do śmierci. To jasne, że nie powinniśmy zgadzać się na umieranie i powinniśmy podjąć walkę z popędem śmierci. Jak? Nawiązać chyba trzeba do Zygmunta Freuda, który walkę tych dwóch popędów uważał za sens rozwoju kultury. Gdy człowiek pod przymusem zostaje podporządkowany popędowi śmierci, wówczas popęd życia staje się jego najważniejszym narzędziem obrony. Zwłaszcza, że właśnie popęd życia, w postaci Erosa, łączy ludzi i zespala ich w dążeniu do wspólnych pozytywnych celów.
Oznacza to, że irracjonalność, o której pisałem wyżej, ma chyba swoje granice. Być może utrzymanie się przy życiu nie powinno polegać na jego zachowaniu za wszelką cenę. Może musimy poza samym istnieniem utrzymać pozycję podmiotu, który nie da się sprowadzić do narzuconej mu roli bycia fragmentem świata niewoli, przedmiotem ludzkim, który już niczego nie planuje, na nic nie oczekuje – idzie, pracuje, siada, wstaje, kładzie się i pilnuje tego tylko, by nikt mu nie wyrwał z bezzębnych dziąseł jeszcze nieprzełkniętego kawałka chleba. Tacy ludzie przepoczwarzali się w istoty dalekie od tego, kim byli wcześniej, i ginęli szybko. Zanim umarli fizycznie, umierała ich osobowość.
Myśl, że nie jest najważniejsze jakiekolwiek przeżycie, budzi nieraz zdumienie, ponieważ wciąż wydaje się wielu ludziom, że jedynie dostosowanie się do istniejących warunków stwarza szanse przetrwania. Sądzą więc, iż powinny być obrona i atak, gromadzenie tego, co się da, zabranie, komu się da, i skupienie się na sobie. W kamiennej “szachcie” kamienne serce. W błocie tundry serce z błota.
Otóż nie jest to prosta sprawa. W literaturze przedmiotu powstały w tej mierze trzy recepty. Jedna z nich zaleca zamienienie się w kamień. Bruno Bettelheim, autor ważnych analiz dotyczących obozów koncentracyjnych, uważał, że głównym czynnikiem przetrwania w nich było psychiczne wyłączenie się. Stanisław Pigoń, kiedyś więzień obozu koncentracyjnego w Sachsenhausen, wyrazić miał podobną ideę przetrwania następująco: “Nie dać dostępu zwątpieniu, prostracji, zaszyć się w swym najciaśniejszym ostępie – i trwać jak kamień w gruncie. Niechże mnie wysadzą” (cytuję za “Lapidarium” Ryszarda Kapuścińskiego). Być może jest to tylko metafora dotycząca oporu psychicznego, sugeruje ona jednak bezruch. Skłonny jestem sądzić, że zalecenie “wyłączenia się” i “trwania jak kamień” może być trafne tylko w odniesieniu do niedługich okresów uwięzienia.
Druga recepta przepisana została przez Wiktora E. Frankla w jego słynnej książce “Homo patients”. Zakłada ona, że więzień wierzy w to, iż wszystkiemu, co wydarza się w jego życiu, nadany został określony sens. On sam go nie zna, tak jak nie znają go na przykład króliki doświadczalne, cierpieniu których miliony chorych zawdzięczają prawdopodobnie ukojenie i zdrowie. Ten nadsens uzasadnić może i śmierć bliskich, i tortury. Może też ułatwiać ich znoszenie. Uważam, że zalecenie to ma pewne ograniczenie: skłania człowieka do skupienia się na sobie, na swoim przeznaczeniu.
Innego zdania jest wybitny psycholog kliniczny Kazimierz Godorowski, autor szczególnie ważnej analizy psychologicznej celów, procedur i wyników działania niemieckich obozów koncentracyjnych (“Psychologia i psychopatologia hitlerowskich obozów koncentracyjnych”). Dowodzi on, że wieloletnie trwanie w ekstremalnych obozowych warunkach wymaga znacznej aktywności i zaangażowania. Trzeba być aktywnym, kiedy i gdzie tylko się da. Kazimierz Godorowski, sam także więzień kilku obozów koncentracyjnych, potwierdza zdecydowanie, że przeżycie w nich wielu lat było możliwe dzięki aktywnemu realizowaniu przez uwięzionego człowieka jego sensu życia.
Przy takim ujęciu pada naturalne pytanie. Warunki były tak makabryczne, że jeśli nie nadsens, to jaki ludzki sens mógł pomagać w ich przeżyciu? Z wielu wspomnień i opisów wynika, że wiązał się on najczęściej z tym sensem, jaki istniał już przed uwięzieniem. Działacze polityczni, duchowni i wojskowi traktowali nieraz pobyt w obozie po prostu jako kontynuację ich roli społecznej. Tak zwiększali swoje szanse przeżycia. Jednakże niektórzy z nich uznawali, że nie mogą się spełniać. Pozbawieni uprzedniej pozycji społecznej, wpadali w depresję i szybko ginęli.
Czym się wyróżniał sens życia, który ratował ludzi? Przede wszystkim pozwalał na oderwanie się od własnej osoby, a nawet od sprawy własnego przeżycia na rzecz takiej wartości nadrzędnej, jaką jest los innych ludzi. To było powodem swoistego paradoksu: dzieląc się z innymi tym niemal niczym, jakim była kromeczka chleba, miało się większą szansę przeżycia, tak jakby ta drobina mnożyła się. Sądzę, że działały tu co najmniej dwa czynniki. Pierwszy polegał na tym, że dzieląc się z innymi, wchodziło się do społeczności ludzi, którzy dzielili się z nami, chronili nas. Egoiści byli poza tym światem i dlatego im ta kromeczka chleba nie mogła wystarczyć. Nie jest to mistyka, nie jest to tylko przypowieść biblijna o chlebie, który się mnożył w miarę, jak go rozdawano. To fakt psychologiczny, że ludzie dający odrywają się od własnych, beznadziejnych problemów. Łatwiej jest wstać na chwiejne z osłabienia nogi, gdy trzeba kogoś podeprzeć. Jeśli od naszego działania zależy życie innych ludzi, pojawiają się nowe siły. Poza tym ci, których wsparliśmy, ufają nam – i w konsekwencji zaczynamy ufać sobie, a to zaufanie ratuje przed depresją i jest punktem wyjścia do nadziei. Chce się mieć nadzieję, więc się ją ma. Jak już wspominałem, nadzieja nie jest racjonalna. To mądrość tych, którzy tracą szansę.
Taką nadzieję opisałem w jednym z rozdziałów “Galaktyki potrzeb”, analizując losy tysięcy Polek zesłanych razem z dziećmi na Głodowe Stepy do kopalni. Części z nich udało się przetrwać prawie siedem lat. Były to wykształcone kobiety, żony oficerów zamordowanych przez Sowietów. Pracowały fizycznie i żyły w ekstremalnie trudnych warunkach, na głodowych dawkach żywności. Sens przetrwania stanowiło dla nich życie ich dzieci. Zastanawiając się nad tym, co dało im moc przetrwania, można dojść do wniosku, że było to zachowanie nadziei, wiary w polepszenie losu, w niedalekie zakończenie cierpień – byle “do najbliższej Gwiazdki”, “byle do Wielkanocy”, “byle do lata”. Nadzieja ta, wzmacniana przez poczucie odpowiedzialności za dzieci, być może stała się jednym z głównych czynników powstrzymujących decyzje ostateczne, takie jak samobójstwo. Piszę “być może”, gdyż w tych warunkach również decyzja kontynuowania życia była decyzją ostateczną, zważywszy na ogrom cierpień i rozczarowań, jakie trzeba było pokonywać.
W psychologii istnieją dane uzasadniające pogląd, że nadzieja jako podstawa pozytywnej emocji podtrzymuje zdolność do myślenia abstrakcyjnego, tworzenia perspektywicznych planów i utrzymania intelektualnej kontroli nad zdarzeniami. Niebywała sprawność, jaką wykazały te kobiety skazane na bezradność, czułość, jaką umiały zachować mimo lęku i przerażenia, zdolność do myślenia w kategoriach dalekiej przyszłości, gdy nawet jutro było niepewne – wskazują, jak bardzo ich nadzieja była mądra.

http://www.deon.pl/inteligentne-zycie/depresja/art,57,nadzieja-matka-mocy,strona,2.html

*******

Ojciec miłosierdzia – miłość, która przyjmuje

Abp Bruno Forte

(fot. Sudanshu / flickr.com / CC BY)

Bóg, którego objawił nam Jezus, gdy był człowiekiem, jest Ojcem, którego nieskoń­czone miłosierdzie przyjmuje skruszone­go grzesznika i czyni go wolnym. Opowia­danie przytoczone przez Łukasza (Łk 15, 11-32) przedstawia historię tego spotka­nia: powszechnie nazywa się je “przypo­wieścią o synu marnotrawnym”, ale tak naprawdę powinno się je nazywać “przy­powieścią o miłosiernym Ojcu”.

Główną postacią nie jest tu syn – choćby dlatego, że synów jest dwóch – ale Ojciec, do któ­rego powracają obaj synowie, każdy na swój sposób. W opowiadaniu występują zatem trzy postaci: przede wszystkim postać Ojca – postać centralna, a obok po­jawiają się synowie: młodszy – marnotraw­ny – i starszy. W cechach charakteryzują­cych synów ktoś doszukał się, nie bez pew­nej racji, metafory ludu nowego Przymie­rza oraz metafory naszych “starszych bra­ci”, ludu pierwszego Przymierza – Izraela. Dwa ludy zostają wspólnie objęte ramie­niem miłosierdzia Boga żywego…

Ukazanego w opowiadaniu Ojca łatwo ziden­tyfikować jako Boga Jezusa: poznajemy to dzięki temu, że przypowieść opowiada hi­storię “powrotu do domu” zagubionego syna. W biblijnym języku hebrajskim – języku pre­cyzji, który za pomocą jedynie 5750 słów jest w stanie wyrazić wszystko, ponieważ posługuje się licznymi obrazami – idea roz­mowy wyrażona jest za pomocą słowa, któ­re oznacza powrót. Ten, do którego się po­wraca, Ojciec, jest wyobrażeniem Boga, któ­rego Jezus przyszedł głosić, zostaliśmy też wezwani, aby powrócić do Jego domu.

Jest to Bóg, który nie życzy sobie, aby człowiek pouczał Go, jak być Bogiem, jest to Bóg “nie­obojętny”. Odkrycie Jego oblicza jest ważne nie tylko po to, aby z kolei ciągle na nowo odkrywać najgłębsze korzenie naszego życia i tożsamości kulturowej, na którą składa się współistnienie tradycji żydowsko-chrześcijańskiej z kulturą grecko-łacińską, ale także jest konieczne w czasach takich jak nasze, w któ­rych religia przez niektórych sprowadzana jest do postawy fundamentalizmu i przemo­cy. Dziś bardziej niż kiedykolwiek wcześniej trzeba zrozumieć, że Bóg, który jest miło­sierdziem, nigdy nie usprawiedliwi jakiejkol­wiek formy przemocy człowieka wobec dru­giego człowieka. Można wskazać co najmniej sześć cech, charakteryzujących Boga Jezu­sa, które widoczne są w tej przypowieści.

Bóg pełen pokory

Pierwsza to pokora. Główna postać opowiadania jawi się przede wszystkim jako pokorny Ojciec. Wobec postanowie­nia syna, aby wieść życie niezależnie od niego, a nawet wbrew niemu, nie stawia oporu. Mógłby to zrobić zgodnie z nauką Tory, która pozwala Ojcu nakazać nawet ukamienowanie zbuntowanego syna: “Jeśli ktoś – czytamy w Księgdze Powtórzonego Prawa – będzie miał syna nieposłusznego i krnąbrnego, niesłuchającego upomnień ojca ani matki, tak że nawet po upomnieniach jest im nieposłuszny, ojciec i matka pochwycą go, zaprowadzą do bramy, do starszych miasta, i powiedzą starszym miasta: «Oto nasz syn jest nieposłuszny i krnąbrny, nie słucha naszego upomnienia, oddaje się rozpuście i pijaństwu». Wtedy mężowie tego miasta będą kamienowali go, aż umrze. Usuniesz zło spośród siebie, a cały Izrael, słysząc o tym, ulęknie się” (21, 18-21).
Ojciec z przypo­wieści nie postępuje w ten sposób, lecz pozwala synowi odejść. Przyjmuje jego decyzję i umie na niego czekać, a jego pragnienie, aby syn powrócił, pełne jest nieskończonej pokory. Pokora jest zatem pierwszą cechą Boga, którego głosi Je­zus: tak naprawdę jedynym, który może być prawdziwie pokornym, jedynym, któ­ry może uniżyć się ku “humus”, jest Bóg.

Jedynie On może się umniejszyć, aby po­zostawić przestrzeń innemu istnieniu, ponieważ On sam, nikt inny, wypełnia każ­de miejsce. Pokora Boga polega na Jego umniejszeniu po to, abyśmy istnieli.

Aby zobrazować to Boże “dostosowanie” się, mistyka hebrajska posługiwała się wyra­żeniem, które oznacza “cofanie” się Boga, aby ustąpić miejsca Jego stworzeniu. Siła tego obrazu przekazuje głęboką treść: Bóg czyni miejsce dla godności stworzenia. To tak, jakby Bóg samoograniczał się po to, abyśmy mogli istnieć w wolności. Bóg, który może wszystko, nie chce ocalić nas wbrew naszej woli. Wszechmogący godzi się ograniczyć swoją wszechmoc, po­wstrzymać ją wobec tajemnicy osoby przez Niego stworzonej. Zatem “cnotą ukrytą w głębi Boskości jest pokora”, ponieważ tylko Bóg pierwotnie stwarza przestrzeń dla drugiego w pełnym poszanowaniu mi­łości stwórczej. Franciszek, w Uwielbieniu Boga Najwyższego, nie waha się zwrócić do Nieśmiertelnego: “Ty jesteś pokorą!”.

Nadzieja Boga

Pokorny Bóg, który ogranicza siebie, aby Jego stworzenie mogło istnieć w wol­ności, jest również Ojcem, który stoi w oknie i czeka na powrót syna. Mówi o tym werset 20. przypowieści: “A kiedy jeszcze był daleko, zobaczył go Ojciec i uli­tował się. Pobiegł, rzucił mu się na szyję i ucałował go”. Jak wnioskujemy z orygi­nalnego tekstu w języku greckim, Ojciec od dawna wpatrywał się w horyzont, ocze­kując jego powrotu. Postawę tę, którą przypowieść przedstawia w sposób tak dyskretny, można by nazwać nadzieją Boga – to druga cecha.
Innym określe­niem pokory jest bowiem nadzieja: jeśli pokora Boga jest, jak powiedzieliśmy, “ustępowaniem miejsca”, aby drugi mógł istnieć, to nadzieja jest wychodzeniem ku drugiemu w pragnieniu, aby on istniał, a dokonuje się to w duchu wolnej i bezin­teresownej odpowiedzi miłości. Bóg chrze­ścijański jest Bogiem nadziei nie tylko w tym sensie, że jest Bogiem obietnicy, a zatem fundamentem i gwarancją nadziei człowieka, ale także dlatego, że jest Bo­giem, który umie czekać, przepełniony pragnieniem, oraz ucztować, radując się z powrotu stworzenia. Tym, co pozwala nam mówić o nadziei i pokorze Boga jest fakt, iż wzruszony Ojciec wybiega na spotkanie syna, który powraca.

Macierzyńska Miłość Boga

Użyte tu w tekście oryginalnym słowa przywołują hebrajskie pojęcie, które dosłownie ozna­cza “serce matki”, co sugeruje, że Bóg kocha głęboką miłością matki, nie ze względu na to, kim stworzenie jest, ale po prostu dlatego, że istnieje (por. niezwykłe świadectwa proroka Izajasza 49, 14-16 lub Psalm 131). Trzecią zatem cechą Ojca z przypowieści jest macierzyńska miłość, przez wzgląd na którą w pełni uszanował wolność syna i nie przestał go kochać, po­mimo odrzucenia. Bóg kocha tak, jak tyl­ko matka kochać potrafi, bezinteresowną miłością pełną czułości, wierniejszą niż jakiekolwiek uczucie człowieka. Jak ma­wiał św. Bernard, “Bóg nie kocha nas, ponieważ jesteśmy dobrzy lub piękni, ale czyni nas dobrymi i pięknymi, ponieważ nas kocha”.

Odwaga miłości Bożej

Ojciec wybiega naprzeciw synowi. W kulturze semickiej gest taki był czymś nieodpowiednim, ponieważ Ojciec powi­nien zawsze zachowywać się w sposób do­stojny, majestatyczny. To syn miał się kła­niać i uniżać przed Ojcem. Sytuacja odwrotna była czymś niepojętym: to, że oj­ciec zrobił krok w kierunku syna, a tym bardziej, jak w tym przypadku, wybiegł na jego spotkanie i rzucił mu się na szyję, było gestem nietypowym. Przypowieść ukazu­je nam Ojca, który nie boi się narazić na utratę własnej godności. Autorytet ojcow­ski, jak widzimy, nie opiera się na utrzy­mywaniu dystansu, ale na miłości, którą Ojciec otwarcie wyraża.
Czwartą więc ce­chą jest odwaga miłości Bożej: jest to odwaga, aby naruszyć pozorny stan bezpieczeństwa, aby żyć w oparciu o jedyne autentyczne źródło bezpieczeństwa, jakim jest miłość silniejsza niż nie-miłość i aby wyjść ku drugiemu, rezygnując z utrzymy­wania atmosfery dystansu i chłodu, któ­rym otaczamy się, ponieważ nie potrafi­my kochać. Bardzo często za postawą autorytarną niektórych zachowań, zwłasz­cza w przypadku osób, na których spo­czywa odpowiedzialność, kryje się niezdol­ność do miłości.

Radość Boga

Piąta cecha Boga Jezusa jest widoczna w tym, jak zachowuje się Ojciec z przy­powieści, kiedy przybywa syn: cieszy się. Szczęśliwy jak dziecko, raduje się, całuje go, przytula, każe sługom przynieść naj­lepszą szatę, włożyć mu pierścień na pa­lec i sandały na nogi oraz zabić utuczone cielę, które w kulturze rolniczej, paster­skiej, w którą wpisane jest to opowiada­nie, stanowi symbol bogactwa rodziny. Ojciec daje więc dowody największej ra­dości, wszystko, co robi, jest tego dowo­dem: nowa szata, sandały, pierścień, utu­czone cielę – to są znaki wyjątkowej rado­ści.
Jest to radość, która wybucha w nie­bie, gdy choćby jeden grzesznik żałuje, większa od tej, jaka panuje z powodu dziewięćdziesięciu dziewięciu sprawiedli­wych, którzy nie potrzebują nawrócenia. Jest to radość Boga. Bóg, który potrafi się cieszyć, najpierw cierpiał. Jeśli nieob­ca jest Bogu nowa radość, wie także, czym jest tajemnica cierpienia, która ją poprze­dza, a której źródło tkwi we współczuciu, w miłości Ojca.

Boże cierpienie

W tajemnicy krzyża, w go­dzinie bolesnego osamotnienia i hanieb­nej męki, cierpienie Boga osiąga punkt kulminacyjny: chrześcijanin wierzy w Bo­ga, który cierpi, ponieważ wierzy w Boga, który kocha. Ponieważ Ojciec cierpiał, dlatego nie może nie cieszyć się z powro­tu syna. To pozwala nam określić ostat­nią cechę Boga Jezusa, opisaną już w tym, co stwierdziliśmy dotychczas: jest to tajem­nica Jego cierpienia.
Ojciec z przypowieści nie uosabia Boga nieczułego, chłodnego obserwatora, obo­jętnego na cierpienia świata, ale Boga zdolnego do cierpienia z miłości do stwo­rzenia. W opowiadaniu pada jedno bar­dzo ważne stwierdzenie: w wersecie 24., a powtórzone w wersecie 32., w którym przyczyna radości i bólu Boga wyrażona jest w sposób następujący: “Ten mój syn był umarły, a znów ożył, zaginął a odna­lazł się”. Warto zastanowić się nad dwo­ma kwestiami.
Pierwszą przyczyną bólu Ojca jest fakt, iż syn “był umarły”, że znisz­czył sam siebie. Druga przyczyna – “zagi­nął” – związana jest z faktem, że syn od­dalił się od niego. Mamy tu ukazany nie­zwykle ważny fakt: Bóg cierpi przede wszystkim dlatego, że Jego stworzenie cierpi, a dopiero w dalszej kolejności dla­tego, że cierpienie to jest spowodowane oddaleniem się od Niego.
Tak jak w przy­padku każdej prawdziwej miłości, na pierw­szym miejscu nie stoi ból naszego serca, ale ból drugiego człowieka, jego upadek. Taka jest miłość Boga, zdolna do cierpie­nia cierpieniem miłości. Gdyby Bóg nie mógł kochać, nie mógłby również cierpieć. Tajemnica cierpienia Boga jest tajemnicą Jego nieskończonej zdolności do kocha­nia, bez której bylibyśmy jedynie marionet­kami wobec nieprzeniknionej tajemnicy.
Jacques Maritain – “nawrócony” na tajemnicę Bożego cierpienia po lekturze dziennika żony Raissy, która pisała o tym w sposób niezwykle poruszający – nie waha się powiedzieć, że temat Boskiego cierpienia pozwala zrozumieć jak niekie­dy słowo Boże zostało podporządkowane słowu Arystotelesa, a nie odwrotnie. Bóg “nieruchomy motor” nie może cierpieć, inaczej niż Bóg biblijny, który cierpi, po­nieważ kocha, angażuje się w życie czło­wieka i zgadza się być ubogim z miłości do swojego stworzenia.
Jest to Bóg, któ­ry nie pozostaje obojętny na ból człowie­ka, nie jest więźniem Boskiego egoizmu, ale potrafi “współ-czuć” swojemu stworze­niu. Jak pisze Jan Paweł II w Encyklice Dominum et vivificantem (nr 39 i 41), istnieje także tajemnica cierpienia w Bo­gu Trójcy Świętej, która jest inną nazwą Boskiej miłości do ludzi. Wszystkie cechy Ojca, które uwidacznia przypowieść, po­kazują nam tajemnicę owego bólu miło­ści, ukrytego w głębi serca Ojca, Boga Jezusa.

 

 

Tekst pochodzi z książki arcybiskupa Brunona Forte “Dlaczego się spowiadać”

http://www.deon.pl/religia/duchowosc-i-wiara/lyk-teologii/art,39,ojciec-milosierdzia-milosc-ktora-przyjmuje.html

********

Dar Boży na czasy obecne i ostateczne

Ks. Stanisław Mrozek SJ

Kiedy na tym świecie nasze plany i nadzieje coś niweczy raz po raz i przychodzi zniechęcenie, dobrze jest, ażebyśmy się do kogoś zwrócili o pomoc. Dzieje ludzkości są widownią współistnienia dobra i zła. Znaczy to, że zło istnieje obok dobra. Przypomina się ewangeliczna przypowieść o pszenicy i kąkolu (zob. Mt 13, 24–30). Życie człowieka upływa na zmaganiu się dobra ze złem.

 

Ponieważ nie tu, w tym świecie, mamy nasze stałe zameldowanie, ale tymczasowe, dlatego wcześniej czy później przyjdzie czas bilansowania swojego życia i stanięcia w prawdzie w obliczu Boga w nowym – wiecznym – wymiarze życia.

Przypomina mi się kobieta ponad 70-letnia spotkana podczas prowadzonych rekolekcji w Wałbrzychu. O tym spotkaniu i zrobionym bilansie z całego życia poleciła mi owa kobieta mówić wszędzie.Po wieczornej nauce czwartkowej o największym darze Bożym, jakim jest Miłosierdzie i o dobrym korzystaniu z Niego w naszej grzeszności, raniutko w piątek pierwsza osoba przychodzi do spowiedzi, to owa kobieta. Ledwie stoi na nogach i cała dygoce.

 

Pierwsze słowa jakie wypowiedziała to te: „Proszę księdza,wracam z piekła. Już zdecydowałam się na piekło. Od panieństwa całe moje życie przeżyłam w grzechach śmiertelnych – popełniając wiele świętokradztw. Jako panienka – świadomie i dobrowolnie zataiłam na spowiedzi grzech śmiertelny i nigdy go nie wyznałam. Do tego jeszcze – w tym grzechu – obchodziłam co miesiąc pierwsze piątki.

 

Już myślałam, że nie ma dla mnie ratunku. Zgodziłam się oddać duszę szatanowi i być w piekle. Ale w tę noc toczyła się we mnie straszna. Całą noc nie spałam. Wczoraj wieczór ksiądz wołał: jeszcze czas miłosierdzia Bożego. Jeszcze nic nie jest stracone dla duszy grzesznej, grzesznik żyje na tym świeci i z ufnością zwróci się – jak Magdalena czy Łotr na krzyżu – do Miłosiernego Serca Pana Jezusa. Postanowiłam usłuchać księdza i z ufnością zwrócić się do Boga Miłosiernego”.

 

Szczerze, ze skruszonym sercem się wyspowiadała. Po otrzymaniu rozgrzeszenia we łzach szczęśliwa powiedziała: „Proszę wszędzie, gdzie ksiądz będzie, opowiadać grzesznikom o miłosierdziu Bożym i o tym, co ja otrzymałam”.

 

A teraz weźmy sobie do serca to, co mówi Pan Jezus do świata w naszych czasach przez swoją sekretarkę i apostołkę Orędzia Miłosierdzia –św. Siostrę Faustynę Kowalską:

 

„Mów światu o Moim Miłosierdziu. Niech pozna cała ludzkość niezgłębione Miłosierdzie Moje. Jest to znak na czasy ostateczne. Po nim nadejdzie dzień sprawiedliwy. Póki czas niech uciekają się do źródła Miłosierdzia Mojego. Niech korzystają z Krwi i Wody, która dla nich wytrysnęła” (Dz. 848).

 

„Pragnę, aby czczono Miłosierdzie Moje. Daję ludzkości ostateczną deskę ratunku – to jest ucieczkę do Miłosierdzia” (Dz. 1448).

 

„Napisz: nim przyjdę jako Sędzia sprawiedliwy, otwieram wpierw na oścież drzwi Miłosierdzia Mojego. Kto nie chce przejść przez drzwi Miłosierdzia, ten musi przejść przez drzwi sprawiedliwości Mojej” (Dz. 1588).

 

„Nie chcę karać zbolałej ludzkości, ale pragnę ją uleczyć, przytulając ją do Swego miłosiernego serca” (Dz. 1588).

 

To pocieszające przesłanie kierowane jest przede wszystkim do tego, kto poddawany jest szczególnie ciężkim doświadczeniom, przygnieciony ciężarem popełnionych grzechów; kto utracił sens życia, popadając w depresję. Jemu właśnie Chrystus ukazuje miłosierne oblicze. Do niego kierują się ożywcze strumienie swojego Serca umacniające nadzieję. Tu warto dokonać kontemplacji obrazu (obrazka) Miłosiernego.

 

A czymże jest samo Miłosierdzie Boże, o którym tutaj mowa!? Warto sobie zdać z tego by próbować Je naśladować, gdyż „błogosławieni miłosierni, albowiem oni miłosierdzia dostąpią” (Mt 5, 7).

Jeśli dowiadujemy się z Pisma Świętego, że Bóg jest miłością (zob. J 4, 16), to znacz że nas kocha, i to kocha zawsze, mimo naszej nędzy, defektów, win…. Ale Bóg jest nie tylko miłością miłosierną. Jest to szczególna wrażliwość na każdą sytuację i potrzebę człowieka, n biedę, słabość, grzeszność… miłość wobec zasługujących na nią. Radykalnym objawieniem takiej miłości miłosiernej jest ofiara Chrystusa na ołtarzu krzyża. Chrystus przecież poświęcił życie za złoczyńców.

 

Matka czy ojciec, gdy kocha dziecko niedorozwinięte lub kalekie miłością większą niż prawidłowo rozwinięte i zdrowe, to jest to miłość miłosierna. Bóg kocha nas trochę większą miłością, kocha nie mimo naszej nędzy, ale ze względu na naszą nędzę, i ta miłość jest miłością miłosierną. Została nam ona zobrazowana w ewangelicznej przypowieści o synu marnotrawnym (Łk 15, 11–24). Ojciec nie tylko przyjmuje syna marnotrawnego i mu wszystko przebacza, ale jeszcze wystawia wspaniałą ucztę i przywraca go do dawnej społecznej pozycji w domu, dając pierścień na rękę, co oczywiście w ogóle mu się nie należało. To miłosierdzie, to miłość hojnie przebaczająca, miłość synów marnotrawnych przed dobrymi i wiernymi, a więc miłość tych, którzy na nią nie zasługują. Cała Biblia jest zapisana taką miłością Boga do ludzi.

 

Nie ma sytuacji bez wyjścia – zawsze można liczyć na Miłosierdzie Boże dopóki żyjemy

 

A to wypowiedź – świadectwo prof. Bernarda Nathansona, amerykańskiego ginekologa, położnika, bioetyka, autora m.in. książki Abortowanie Ameryki oraz filmów Niemy krzyk i Zaćmienie umysłu na temat aborcji: „Gdy byłem dyrektorem największej kliniki aborcyjnej na świecie, przez dwa lata wykonaliśmy około sześćdziesięciu tysięcy aborcji. W tym samym czasie w ramach praktyki prywatnej przeprowadziłem około pięciu tysięcy „zabiegów”. Własnymi rękoma zabijałem nawet swoje dziecko… Nadzorował około dziesięć tysięcy aborcji przeprowadzonych przez moich praktykantów. Jestem więc odpowiedzialny za siedemdziesiąt pięć tysięcy istnień ludzkich. To bagaż moralny trudny do zniesienia. Jedyna nadzieja w miłosierdziu Bożym”.

 

Z tym wstrząsającym świadectwem Nathanson przyjechał do Polski. Przeszedł on w swe dramatyczną odyseję intelektualną i duchową, zwłaszcza po nakręceniu filmu Niemy krzyk i lekturze książki jego byłego profesora Karla Sterna Słup ognia, w której żydowski psychiatra opisał drogę do Kościoła katolickiego. Duże wrażenie na żydowskim lekarzu zrobiła lektura Ewangelii św. Łukasza (lekarza) i Dziejów Apostolskich. Co więcej, po kilku latach przygotowań, 9 grudnia 1966 r. przyjął chrzest, bierzmowanie i Komunię św. w Katedrze Św. Patryka w Nowym Yorku od Kardynała Johna I. O’Connora i stał się praktykującym katolikiem. Miłosierdzie Boże nawet w takim człowieku zatryumfowało!

A teraz inna wypowiedź – świadectwo, ale już kobiety (lat 28), na temat: Dlaczego kocham Jezusa Miłosiernego?

 

„Dawno temu zwątpiłam w wiarę. Zostałam narkomanką. Przestałam chodzić do kościoła, grzeszyłam coraz bardziej. Wówczas lawina nieszczęść spadła na mnie: śmierć męża, później dwójki nienarodzonych dzieci. Powodem śmierci tych trojga byłam ja sama.

 

Mąż nie wytrzymywał mojej zdrady i sam pozbawił się życia. Moje dzieci umarły, zanim dane im było się urodzić. Parokrotnie chciałam popełnić samobójstwo. Podcinałam sobie żyły oraz brałam takie ilości prochów nasennych, że nie dawano szansy na dalsze życie, a jednak… po każdym takim „powrocie do życia” towarzyszyła mi myśl: „Idź wyspowiadaj się, ulży to twemu cierpieniu”. I ulżyło. Mimo wszystko nie byłam sama. Znalazłam broszurkę: Jezu, ufam Tobie. Poznałam Siostrę Faustynę i koronkę do Miłosierdzia Bożego i odmawiałam ją od czasu do czasu. Pewnej nocy, nie będąc na żadnych prochach, ani po kropli alkoholu poczułam w sobie dobroć i miłość.

 

Z narkomanki, złodziejki, mężobójczyni i dzieciobójczyni oraz samobójczyni postanowiłam: dać wiarę i zaufać. Tak, Jezu ufam Tobie. To dla mnie magiczne słowa. Po ich wymówieniu w duszy następują przemiany. Całą mnie radość i niezgłębione uczucie miłości, także do mnie. To cudowne uczucie, którego smak poznałam dopiero, gdy uwierzyłam w nieskończone miłosierdzie Boże…

 

W drodze ku wyleczeniu towarzyszy mi obraz Pana Jezusa Miłosiernego, który jest w ośrodku dla uzależnionych. W każdym moim zwątpieniu w wyleczenie pomaga mi obecność tego obrazu w naszej kaplicy. W momencie, gdy coś wydaje mi się nierealne, czy niemożliwe do osiągnięcia, wówczas w mej duszy odzywają się te słowa „Ufam” i jest mi to dane. Moja miłość do Jezusa Miłosiernego nie ma granic…” (z biuletynu „Orędzie Miłosierdzia” 1989, nr 7, Kraków, Sanktuarium Jezusa Miłosiernego).

 

Jest to pocieszające, że w takich najcięższych stanach duchowych i to przeżywanych z własnej winy, można liczyć na miłosierdzie Boże

Aby nie ustać w drodze do domu

 

Poprzez św. Siostrę Faustynę Chrystus mówi nam, byśmy nie bali się przyznać do naszych win „[…] zachęcaj dusze do wielkiej ufność w niezgłębione miłosierdzie moje. Niechaj się nie lęka do mnie zbliżyć dusza słaba, grzeszna, a chociażby miała więcej grzechów niż piasku na ziemi, utonie wszystko w otchłani Miłosierdzia Mojego” (Dz. 1059).

 

Pamiętajmy, iż nigdzie tak nie dotykamy, nie odczuwamy i nie doświadczamy Miłosierdzia Bożego, jak w Sakramencie Przebaczenia i Pojednania. Papież Jan XXIII – w swoim Dzienniku duszy – odsłania nam sekret życia własnej duszy przez gorliwość w przystępowaniu do sakramentalnej spowiedzi Św.: „Cotygodniowa spowiedź, odprawiana po starannym przygotowaniu się w każdy piątek lub sobotę, pozostaje nadal solidną podstawą w dążeniu do doskonałości: przynosi ukojenie wewnętrzne i jest zachętą do praktykowania zwyczaju, by stale być przygotowanym do dobrej śmierci, każdej godziny i każdej chwili dnia. Wydaje mi się, że mój spokój, gotowość odejścia i stawienia się przed Panem na każde Jego skinienie jest dowodem ufności i miłości, którym zasłużę sobie u Jezusa – którego jestem namiestnikiem na ziemi – na ostatni przejaw Jego miłosierdzia”.

 

Tak więc, doceniając i przyjmując Boże Miłosierdzie tu na ziemi w sakramentalnej spowiedzi Św., możemy liczyć na Nie w godzinę śmierci i sądu Bożego.

 

Pan Jezus zwierza się swojej wybranej duszy św. Siostrze Faustynie: „Jestem święty po trzykroć i brzydzę się najmniejszym grzechem. Nie mogę kochać duszy, którą plami grzech, ale kiedy żałuje, to nie ma granicy dla Mojej hojności jaką mam ku niej. Miłosierdzie Moje ogarnia ją i usprawiedliwia… Powiedz grzesznikom, że żaden nie ujdzie ręki Mojej. Jeżeli uciekają przed Miłosiernym Sercem Moim, wpadną w sprawiedliwe ręce Moje”… (Dz. 1728).

 

„Powiedz duszą gdzie mają szukać pociech, to jest w trybunale miłosierdzia (czyli w sakramencie pokut są największe cuda, które się nieustannie powtarzają. Aby zyskać ten cud, nie trzeba odprawić dalekiej pielgrzymki ani też składać jakiś zewnętrznych obrzędów, ale wystarczy przystąpić do stóp zastępcy Mojego z wiarą i powiedzieć MU nędzę swoją, cud Miłosierdzia Bożego w całej pełni. Choćby dusza była, jak trup rozkładający się i choćby po ludzku nie było wskrzeszenia i wszystko już stracone, nie tak jest po Bożemu, cud Miłosierdzia Bożego wskrzesza tę dusze w całej pełni. O biedni, którzy nie korzystają z tego cudu Miłosierdzia Bożego, na darmo będziecie wołać, ale będzie już za późno” (Dz. 1448]

 

Dobrze, że św. Siostra Faustyna z inspiracji Bożej przypomniała Kościołowi i obecnemu światu prawdę odwiecznej miłości Boga do człowieka, miłości miłosiernej, która zabiega o to, by nikt nie żył bez nadziei, a tym bardziej, by nie popadał w rozpacz i nie ustał w drodze do domu Ojca.

 

Spodobało się Bogu Najwyższemu, by za jej pośrednictwem przekazać nowe formy kultu Miłosierdzia Bożego. Są nimi: kult obrazu Pana Jezusa miłosiernego z podpisem JEZU, UFAM TOBIE, koronka do Miłosierdzia Bożego, święto Miłosierdzia poprzedzone nowenną i uczczenie godziny śmierci Pana Jezusa na krzyżu.

 

Wreszcie, w posłannictwie tym szczególnie i dobitnie zostało zaakcentowane żądanie praktyki miłosierdzia: bądźcie miłosierni, jeżeli chcecie liczyć na miłosierdzie Boże teraz i w dniu sądu.

 

Kiedy na tym świecie nasze plany i nadzieje coś niweczy raz po raz i przychodzi zniechęcenie, dobrze jest, ażebyśmy jak słoneczniki ku słońcu, tak my zwrócili się ku Bogu bogatemu w miłosierdzie i odnowili przymierze z Bożym Miłosierdziem; wszak ze sprawiedliwością Bożą nikt z nas nie wygra. Temu służą między innymi wspomniane wyżej formy kultu Miłosierdzia Bożego i żywy udział w Sakramentach Świętych, które są obfitymi źródłami życia Bożego nosicielami zdrojów Miłosierdzia Bożego.

 

Andre Frossard w książce Nie lękajcie się postawił Papieżowi Janowi Pawłowi II pytanie: „co jest najczęstszym przedmiotem jego modlitwy”. Ojciec Święty po chwili zastanowienia powiedział: „Jest modlitwa o Miłosierdzie. Tak jest to modlitwa o Miłosierdzie”.

 

Dlaczego miłosierdzie jest tak bardzo ważne w życiu ludzkim? Po prostu dlatego, że bez miłosierdzia ludzie nie mają przyszłości. Miłosierdzie w swojej istocie (jak uczy Papież) jest wydobywaniem człowieka z wszelkich przejawów zła które występują w świecie lub w nim samym.

Słuszne przeto i zbawienne jest że Papież MIŁOSIERDZIA Jan Paweł II w ostatniej pielgrzymce do Sanktuarium Jezusa Miłosiernego w Łagiewnikach Krakowskich w dniu 17 sierpnia 2002 r. zawierzył świat i każdego człowieka Bożemu Miłosierdziu.

 

Na zakończenie tych rozważań wokół ostatecznego losu człowieka, dołączmy się do tego papieskiego zawierzenia, by poczuć się bezpiecznym i być szczęśliwym na całą wieczność:

 

„Boże, Ojcze Miłosierny, który objawiłeś swą miłość w Twoim Synu Jezusie Chrystusie, i wylałeś ją na nas w Duchu Świętym, Pocieszycielu, Tobie zawierzamy dziś losy świata i każdego człowieka.

Pochyl się nad nami grzesznymi, ulecz naszą słabość, przezwycięż wszelkie zło, pozwól wszystkim mieszkańcom ziemi doświadczyć Twojego miłosierdzia, aby w Tobie, Trój jedyny Boże, zawsze odnajdywali źródło nadziei.

Ojcze przedwieczny, dla bolesnej męki i zmartwychwstania Twojego Syna, miej miłosierdzie dla nas i całego świata. Amen”.

 

 

Więcej w  książce o. St. Mrozka SJ, Ostateczny los człowieka

http://www.deon.pl/religia/duchowosc-i-wiara/zycie-i-wiara/art,91,dar-bozy-na-czasy-obecne-i-ostateczne,strona,2.html

*********

 

 

O autorze: Judyta