Parlament Europejski jako postillon d’amour

Zakończył się wszechświatowy zjazd złotych cielców i zaproszonych przez nich demokratycznych gołodupców w Davos. Jak na złotych cielców przystało, roztoczyli wokół siebie i swojego zjazdu tak zwany „blichter” – jak mawiał pan dr Bogusław J, który w latach 60-tych prowadził na Wydziale Prawa UMCS zajęcia z ekonomii politycznej. W rezultacie praktyczni Szwajcarzy też na tym skorzystali, co opisał polski reporter portalu „Onet” – że koszty uczestnictwa sięgają nawet „setek tysięcy dolarów”, czemu trudno się dziwić, skoro „nocleg”, czyli jedna doba hotelowa, kosztuje tyle, co w Polsce całe mieszkanie, a nawet za „kebab” trzeba tam zapłacić 100 złotych. Oczywiście złote cielce żadnych „kebabów” nie jedzą; w ogóle nie jedzą byle czego, ale ciekawe, co w takim razie jedzą demokratyczni gołodupcowie, co to przecież żadnych „setek tysięcy dolarów” na zawołanie nie mają, więc czy przypadkiem nie śpią w śpiworach gdzieś pod mostem. Ze względu na narodową godność byłoby mi przykro, gdyby, dajmy na to, pan prezydent Andrzej Duda musiał żywić się „kebabami”, albo – nie daj Boże – resztkami na jakimś straganie, czy nocować w śpiworze sub Jove frigido. Przykro byłoby mi nawet, gdyby w tej sytuacji znalazł się pan premier Mateusz Morawiecki, więc mam nadzieję, że jakoś w tym Davos się urządzili, dzięki czemu już wkrótce się dowiemy, co tam złote cielce na temat naszej przyszłości uradziły – bo przecież po to zapraszają oni na swój wszechświatowy zjazd Umiłowanych Przywódców, by tamci te wszystkie zbawienne ustalenia przekazali do wierzenia masom ludowym.

W oczekiwaniu na uchylenie rąbka tajemnicy na temat naszego losu i przeznaczenia, obróćmy oczy na Parlament Europejski, w którym afera korupcyjna zatacza coraz szersze kręgi, chociaż debaty na ten temat odbywają się przy prawie pustej sali, co jest całkowicie zrozumiałe. Chodzi o to, że gdzie, jak gdzie, ale w Parlamencie Europejskim, systemy totalnej inwigilacji mogą być bardziej rozwinięte niż gdziekolwiek indziej, więc nic dziwnego, że każdy, kto pamięta porzekadło, iż „na złodzieju czapka gore”, na wszelki wypadek woli się tam nie pokazywać. Tedy „zachodzim w um z Podgornym Kolą”, dlaczego właściwie afera korupcyjna wybuchła właśnie w Parlamencie Europejskim, skoro stanowi on przecież tylko demokratyczny kwiatek do totalniackiego kożucha IV Rzeszy?

Unia Europejska, zwana pieszczotliwie „Niunią Europejską”, wprawdzie od demokratycznej retoryki aż się zachłystuje, ale tak naprawdę to demokrację dozuje u siebie bardzo oszczędnie. Właściwie nie ma jej tam wcale, bo rekrutowanie aparatu władzy odbywa się tam na zasadzie kooptacji, a nie demokracji, czyli powszechnego głosowania. Dotyczy to tych organów, które w Niuni Europejskiej mają realną władzę. Weźmy Radę Europejską, czyli najstarszy tamtejszy organ, , co to ustala i nakreśla „kierunki rozwoju” i „polityki” Niuni. Żadnych wyborów nikt tam przecież nie urządza, a organ ten tworzą Umiłowani Przywódcy, którzy uprzednio zostali przez polityczne gangi wysunięci na stanowiska szefów rządów czy szefów członkowskich bantustanów. Podobnie jest w przypadku organu władzy wykonawczej, czyli Komisji Europejskiej”. Komisarze tworzący Komisję są do niej dokooptowywani, ani nie reprezentując bantustanów, z których wyrastają im nogi, ani nikogo innego. Podobnie na zasadzie kooptacji tworzony jest organ władzy sądowniczej, czyli Europejski Trybunał Sprawiedliwości. Legitymację demokratyczną ma tylko Parlament Europejski, którego deputowani wybierani są w demokratycznym, powszechnym głosowaniu w poszczególnych bantustanach, ale na forum Parlamentu ich nie reprezentują, tylko polityczne gangi, które tam się zainstalowały i do których oni się zgłosili. Warto podkreślić, że Parlament, podobnie jak Rada Europejska nie ma władzy ustawodawczej, bo tą sprawuje Komisja Europejska. Bombarduje ona swoimi „dyrektywami” członkowskie bantustany w ilości większej, niż jedna dziennie, co oczywiście powoduje biegunkę legislacyjną wskutek czego nikt nie ma pojęcia, jakie jest obowiązujące prawo. I o to właśnie chodzi, żeby w IV Rzeszy było tak samo, a przynajmniej podobnie, jak w Rzeszy III, gdzie jednym ze źródeł prawa i to najważniejszym, były „postanowienia Fuhrera”. Dzięki temu nikt nie jest pewien dnia ani godziny, bo wskutek biegunki legislacyjnej nie może wiedzieć, czy właśnie nie przekroczył jakiegoś zakazu i czy wskutek tego nie dosięgnie go „surowa ręka sprawiedliwości ludowej”, bo – jak zauważył poeta w nieśmiertelnym poemacie „Tatuś” – „każdy kraj ma Gestapo” . Tymczasem Parlament Europejski żadnej władzy prawodawczej nie ma, zadowalając się rodzajem jej namiastki w postaci „rezolucji”. Nie mają one mocy obowiązującej, co oczywiście zachęca do jak najczęstszego ich wydawania, toteż Parlament Europejski przyjmuje rezolucje nawet przeciwko trzęsieniom ziemi, czy lodowcom.

Wspominam o tym, żeby pokazać, że tak naprawdę nie ma żadnego powodu, by ktokolwiek Parlament Europejski korumpował. Tymczasem afera korupcyjna wybuchła właśnie tam i jak dotychczas, to właśnie tam zatacza coraz szersze kręgi. Można oczywiście uznać, że Katarczykowie akurat o tym nie wiedzieli i wydawało im się, że właśnie tam bije serce Niuni Europejskiej. Wszystko to oczywiście być może, chociaż z drugiej strony wypada zauważyć, że Katarczykowie w sprawach biznesowych są zorientowani całkiem dobrze, o czym przekonać się mógł na własnej skórze w 2009 roku minister skarbu w rządzie Donalda Tuska, pan Aleksander Grad, który wcześniej roztaczał przed zachwyconą publicznością opowieści z tysiąca i jednej nocy. Na szczęście wszystko skończyło się wesołym oberkiem, dzięki czemu pan minister mógł wszystkich zapewnić, że ma „czyste sumienie”. To oczywiście bardzo ładnie, chociaż gubernator Will Stark z powieści Roberta Penn Warrena pod tytułem „Gubernator” mawiał, że jak już ktoś politykuje, to jego sumienie politykuje też. Skoro jednak ci Katarczykowie okazali się tacy szczwani wtedy, to dlaczego dzisiaj korumpowaliby akurat członków Parlamentu Europejskiego?

Więc kiedy tak „zachodzim w um z Podgornym Kolą”, to przychodzą nam do głowy rozmaite „koncepcje”, niczym Kukuńkowi, a wśród nich na uwagę zasługuje ta, iż wiceprzewodnicząca Parlamentu Europejskiego, pani Eva Kaili, podobnie jak podejrzani, czy zatrzymani europosłowie, pełnili funkcję „postillon d’amour”, których zadaniem było tylko dyskretne przekazanie łapówek komu naprawdę trzeba. A komu naprawdę trzeba przekazać łapówkę? To oczywista oczywistość, że temu, kto ma realną władzę. Jeśli tedy doszło do ujawnienia straszliwego afery korupcyjnej w Parlamencie Europejskim, to prawdopodobnie dlatego, że nieporozumienia pojawiły się na tym wyższym szczeblu i ktoś (Jak wy mi tak, to ja wam tak!) postanowił chlapnąć słowo na ten temat. Skoro jednak tak, to na Parlamencie Europejskim się skończy, bo w Belgii tak samo, jak u nas – „policmajster powinność swej służby rozumie” na tyle, by nie godzić w sławne „wartości europejskie

Stanisław Michalkiewicz

O autorze: Redakcja