Słowo Boże na dziś – 11 kwietnia 2015r. – Sobota w Oktawie Wielkanocy

Myśl dnia

Nigdy nie zestarzeje się serce, które kocha.

Sokrates

Świadkowie Ewangelii :
Małżonkowie, gdy się kochają, są świadkami.
Rodzice, gdy dobrze wychowują dzieci, są świadkami.
Pracownicy, gdy są solidni i uczciwi, są świadkami.
Duchowni, gdy  posługują z oddaniem, są świadkami.
ks. Mariusz Krawiec SSP
Nigdy nie możemy być pewni ani siebie, ani żadnego innego człowieka,
gdyż wszyscy jesteśmy grzesznymi i słabymi ludźmi.
Tym bardziej trzeba nam ufać Bogu i w Chrystusie budować w nas fundament ufności do siebie i ludzi.
Ks. Stanisław Haręzga
*******
SOBOTA I TYGODNIA WIELKANOCNEGO
(OKTAWA WIELKANOCY)

PIERWSZE CZYTANIE (Dz 4,13-21)

Nie możemy nie mówić tego, co widzieliśmy

Czytanie z Dziejów Apostolskich.

Przełożeni i starsi, i uczeni, widząc odwagę Piotra i Jana, a dowiedziawszy się, że są oni ludźmi nieuczonymi i prostymi, dziwili się. Rozpoznawali w nich też towarzyszy Jezusa. A widząc nadto, że stoi z nimi uzdrowiony człowiek, nie znajdowali odpowiedzi.
Kazali więc im wyjść z sali Rady i naradzali się. Mówili jeden do drugiego: „Co mamy zrobić z tymi ludźmi? Bo dokonali jawnego znaku, oczywistego dla wszystkich mieszkańców Jerozolimy. Przecież temu nie możemy zaprzeczyć. Aby jednak nie rozpowszechniało się to wśród ludu, zabrońmy im surowo przemawiać do kogokolwiek w to imię”.
Przywołali ich potem i zakazali im w ogóle przemawiać i nauczać w imię Jezusa. Lecz Piotr i Jan odpowiedzieli: „Rozsądźcie, czy słuszne jest w oczach Bożych bardziej słuchać was niż Boga? Bo my nie możemy nie mówić tego, co widzieliśmy i co słyszeliśmy”.
Oni zaś ponowili groźby, a nie znajdując żadnej podstawy do wymierzenia im kary, wypuścili ich ze względu na lud, bo wszyscy wielbili Boga z powodu tego, co się stało.

Oto słowo Boże.

PSALM RESPONSORYJNY (Ps 118,1 i 14.15-16.18 i 21)

Refren: Dziękuję, Panie, że mnie wysłuchałeś.

Dziękujcie Panu, bo jest dobry, *
bo Jego łaska trwa na wieki.
Pan moją mocą i pieśnią, *
On stał się moim Zbawcą.

Głosy radości z ocalenia *
w namiotach sprawiedliwych:
„Prawica Pana wzniesiona wysoko, *
prawica Pańska moc okazała”.

Ciężko mnie Pan ukarał, *
ale na śmierć nie wydał.
Dziękuję Tobie, żeś mnie wysłuchał *
i stałeś się moim Zbawcą.

ŚPIEW PRZED EWANGELIĄ (Ps 118,24)

Aklamacja: Alleluja, alleluja, alleluja.

Oto dzień, który Pan uczynił,
radujmy się w nim i weselmy.

Aklamacja: Alleluja, alleluja, alleluja.

EWANGELIA (Mk 16,9-15)

Chrystus zmartwychwstały posyła Apostołów na głoszenie Ewangelii

Słowa Ewangelii według świętego Marka.

Po swym zmartwychwstaniu, wczesnym rankiem w pierwszy dzień tygodnia, Jezus ukazał się najpierw Marii Magdalenie, z której wyrzucił siedem złych duchów. Ona poszła i oznajmiła to tym, którzy byli z Nim, pogrążonym w smutku i płaczącym. Oni jednak słysząc, że żyje i że ona Go widziała, nie chcieli wierzyć.
Potem ukazał się w innej postaci dwom z nich na drodze, gdy szli na wieś. Oni powrócili i oznajmili pozostałym. Lecz im też nie uwierzyli.
W końcu ukazał się samym Jedenastu, gdy siedzieli za stołem, i wyrzucał im brak wiary i upór, że nie wierzyli tym, którzy widzieli Go zmartwychwstałego.
I rzekł do nich: „Idźcie na cały świat i głoście Ewangelię wszelkiemu stworzeniu”.

Oto słowo Pańskie.

 

**************************************************************************************************************************************

 

 

KOMENTARZ

 

 

Być świadkami zmartwychwstania

Nie wolno nam milczeć wobec ogromu łaski, jaki otrzymujemy od Boga. Wszyscy ci, którzy spotkali Zmartwychwstałego, zostali przez Niego posłani, aby szli i głosili Ewangelię. Głosić Ewangelię oznacza w pierwszej kolejności żyć nią autentycznie. To wypełniać nasze życiowe powołanie. Małżonkowie, gdy się kochają, są świadkami. Rodzice, gdy dobrze wychowują dzieci, są świadkami. Pracownicy, gdy są solidni i uczciwi, są świadkami. Duchowni, gdy z posługują z oddaniem, są świadkami.

Panie, który pokonałeś to, co słabe i grzeszne w człowieku, umocnij mnie swoją mocą, abym stał się prawdziwie świadkiem Twojej Ewangelii.

Rozważania zaczerpnięte z „Ewangelia 2015”
Autor: ks. Mariusz Krawiec SSP
Edycja Świętego Pawła
http://www.paulus.org.pl/czytania.html
*******

#Ewangelia: Grzesznica była najważniejsza

Mieczysław Łusiak SJ

(shutterstock.com)

Po swym zmartwychwstaniu, wczesnym rankiem w pierwszy dzień tygodnia, Jezus ukazał się najpierw Marii Magdalenie, z której wyrzucił siedem złych duchów. Ona poszła i oznajmiła to tym, którzy byli z Nim, pogrążonym w smutku i płaczącym. Oni jednak słysząc, że żyje i że ona Go widziała, nie chcieli wierzyć.

 

Potem ukazał się w innej postaci dwom z nich na drodze, gdy szli na wieś. Oni powrócili i oznajmili pozostałym. Lecz im też nie uwierzyli.

 

W końcu ukazał się samym Jedenastu, gdy siedzieli za stołem, i wyrzucał im brak wiary i upór, że nie wierzyli tym, którzy widzieli Go zmartwychwstałego. I rzekł do nich: “Idźcie na cały świat i głoście Ewangelię wszelkiemu stworzeniu”.

 

Komentarz do Ewangelii

 

Pan Jezus ukazał się najpierw bodaj największej grzesznicy spośród wszystkich uczniów (miała w sobie siedem złych duchów). Wcale nie rozpoczął od najlepszych, na przykład od św. Jana, albo od św. Piotra, który ma wkrótce zostać pierwszym papieżem. Zgodnie ze swoją zasadą, Jezus najpierw idzie do tych, którzy najbardziej potrzebują umocnienia. To właśnie ci ludzie są dla Niego najważniejsi! Wcale nie ci wysoko urodzeni, ani ci zamożniejsi, ani ci sławni. Idzie do najbardziej potrzebujących, czyli ubogich w szerokim znaczeniu tego słowa.

 

Uczmy się od Jezusa stawiania ubogich na pierwszym miejscu. Jeśli chcemy uczynić ten świat lepszym…

http://www.deon.pl/religia/duchowosc-i-wiara/pismo-swiete-rozwazania/art,2393,ewangelia-grzesznica-byla-najwazniejsza.html
*******

Na dobranoc i dzień dobry – Mk 16, 9-15

Na dobranoc

Mariusz Han SJ

(fot. -Snugg- / flickr.com / CC BY-NC-SA 2.0)

Idźcie na cały świat i głoście Ewangelię…

 

Jezus ukazuje się znajomym
Po swym zmartwychwstaniu, wczesnym rankiem w pierwszy dzień tygodnia, Jezus ukazał się najpierw Marii Magdalenie, z której wyrzucił siedem złych duchów.

 

Ona poszła i oznajmiła to tym, którzy byli z Nim, pogrążonym w smutku i płaczącym. Ci jednak słysząc, że żyje i że ona Go widziała, nie chcieli wierzyć.

 

Potem ukazał się w innej postaci dwom z nich na drodze, gdy szli do wsi. Oni powrócili i oznajmili pozostałym. Lecz im też nie uwierzyli.

 

W końcu ukazał się samym Jedenastu, gdy siedzieli za stołem, i wyrzucał im brak wiary i upór, że nie wierzyli tym, którzy widzieli Go zmartwychwstałego.

 

I rzekł do nich: Idźcie na cały świat i głoście Ewangelię wszelkiemu stworzeniu!

 

Opowiadanie pt. “O rycerzu i świętym płomieniu”
Selma Lagerlof (1858-1940) opowiada w swojej uroczej legendzie pt. Płomień światła o pewnym rycerzu z czasów krucjat, który złożył przysięgę, że po udanej wyprawie przywiezie do Florencji, swego rodzinnego miasta, świecę zapaloną od świętego płomienia przy grobie Chrystusa. Ten ślub odmienił go całkowicie: z walecznego rycerza stał się ustępliwym i dobrodusznym poczciwiną.

 

Po drodze napadli go rozbójnicy – nie bronił się wcale. Przyrzekł im oddać wszystko, jeżeli nie zgaszą jego światła. Więc zabrano mu zbroję i konia, broń i pieniądze. W zamian dostał chudą szkapinę. Po wielu jeszcze przygodach i niebezpieczeństwach dotarł w końcu do Florencji. Ale i tu nie obyło się bez trudności i niebezpieczeństw.

 

Szkapina ledwo się wlokła, rycerz siedział na niej tyłem, aby swoim ciałem chronić płomień przed wiatrem. Nic dziwnego, że uliczna łobuzeria wzięła tak dziwnego jeźdźca za pomylonego. Wyrostki robiły wszystko, aby zgasić świecę. Tylko jakimś cudem zdołał uchronić płomień. Odetchnął dopiero wtedy, gdy świętym płomieniem zapalił wszystkie świece w katedrze florenckiej.

 

Zapytany potem przez pątnika, który też się wybierał do Ziemi Świętej, co należy robić, aby donieść ogień do celu, powiedział: – Ten mały płomyk żąda od was, abyście zaprzestali myśleć o czymś innym. Ani przez moment nie wolno czuć się bezpiecznie. Jeżeli nawet uratujecie światło z nie wiem ilu przygód, musicie być przygotowani na kolejne niebezpieczeństwo.

 

Refleksja
Iść i głosić Jezusa to nasze wielkie pragnienie, które jest często konfrontowane przez liczne grzechy i zaniedbania. Nikt z nas nie jest jest bez grzechu, który często ma nad nami przewagę i nie pozwala dążyć do doskonałości. Tym samym, nie jesteśmy dobrym przykładem dla innych ludzi…

 

Jezus ma świadomość, że nie ma ludzi doskonałych. Każdy z nas dąży bowiem wciąż do doskonałości. Nie jest to łatwe w świecie, gdzie grzech jest obecny na każdym kroku. Jezus mimo to daje nadzieję, abyśmy się nie poddawali w walce z ciemnościami. Mamy iść w świat i nie poddawać się, bo wielka nagroda czeka na nas w niebie. Mamy głosić Ewangelię, która przesiąknięta jest miłością. Obyśmy głosząc ją innym, sami “zachłysnęli się” jej światłem na ziemi…

 

3 pytania na dobranoc i dzień dobry
1. Jak głosić Jezusa innym ludziom?
2. Jak przezwyciężać swoje słabości?
3. Jak nie poddawać w trudach codzienności?

 

I tak na koniec…
Idź dokąd poszli tamci do ciemnego kresu
po złote runo nicości twoją ostatnią nagrodę
idź wyprostowany wśród tych co na kolanach
wśród odwróconych plecami i obalonych w proch
(Zbigniew Herbert)

http://www.deon.pl/religia/duchowosc-i-wiara/na-dobranoc-i-dzien-dobry/art,219,na-dobranoc-i-dzien-dobry-mk-16-9-15.html
********

Św. Augustyn (354 – 430), biskup Hippony (Afryka Północna) i doktor Kościoła
Kazanie 233; PL 38, 1112

„Głoście Ewangelię wszelkiemu stworzeniu”

Słyszeliście, co mówi Pan do uczniów po zmartwychwstaniu. Posyła ich głosić Ewangelię i uczynili to. Posłuchajcie: „Ich głos się rozchodzi na całą ziemię i aż po krańce świata ich mowy” (Ps 19,5). Krok po kroku Ewangelia dotarła aż do nas i do krańców ziemi. Zwracając sią w kilku słowach do uczniów, Pan wskazuje, co powinniśmy robić i w czym pokładać nadzieję. Mówi bowiem, jak usłyszeliście: „Kto uwierzy i przyjmie chrzest, będzie zbawiony”. Prosi nas o wiarę i daje nam zbawienie. Wobec tak cennego daru to, o co nas prosi, jest niczym.

„Synowie ludzcy przychodzą do Ciebie, chronią się w cieniu Twych skrzydeł… poisz ich potokiem Twoich rozkoszy. Albowiem w Tobie jest źródło życia” (Ps 36,8nn). Jezus Chrystus jest źródłem życia. Zanim źródło życia do nas dotarło, posiadaliśmy jedynie zbawienie ludzkie, podobne jak zwierzęta, o czym mówi psalm: „Niesiesz, Panie, ocalenie ludziom i zwierzętom” (Ps 36,7). Ale teraz źródło życia przyszło do nas, źródło życia umarło za nas. Czy odmówi nam życia Ten, który za nas dał swoją śmierć? On jest zbawieniem, a to zbawienie nie jest marne, jak tamto. Dlaczego? Ponieważ nie przemija. Przybył Zbawiciel. Nie żyje, ale zabił śmierć. W Nim śmierć znalazła swój kres. Przyjął ją i zabił. Gdzie zatem jest teraz śmierć? Szukaj jej w Chrystusie, ale w Nim jej nie znajdziesz. Była w Nim, ale tam umarła. O życie, jesteś śmiercią śmierci! Nabierzcie odwagi: ona umrze także w nas. To, co dokonało się w Głowie, dokona się także w członkach i śmierć umrze też w nas.

******

******

Nowenna do Miłosierdzia Bożego – Ostatni Dzień

Dzień dziewiąty: Dusze oziębłe

Dziś sprowadź mi dusze oziębłe i zanurz je w przepaści miłosierdzia Mojego. Dusze te najboleśniej ranią Serce Moje. Największej obrazy doznała dusza Moja w Ogrójcu od duszy oziębłej. One były powodem, iż wypowiedziałem: Ojcze, oddal ten kielich, jeżeli jest taka wola Twoja. – Dla nich jest ostateczna deska ratunku uciec się do miłosierdzia Mojego.

Jezu najlitościwszy, któryś jest litością samą, wprowadzam do mieszkania najlitościwszego serca Twego dusze oziębłe, niechaj w tym ogniu czystej miłości Twojej rozgrzeją się te zlodowaciałe dusze, które podobne są do trupów i takim Cię wstrętem napawają. O Jezu najlitościwszy, użyj wszechmocy miłosierdzia swego i pociągnij je w sam żar miłości swojej, i obdarz je miłością świętą, bo Ty wszystko możesz.

Ogień i lód razem nie może być złączony,
Bo albo ogień zgaśnie, albo lód będzie roztopiony.
Lecz miłosierdzie Twe, o Boże,
Jeszcze większe nędze wspomóc może.

Ojcze Przedwieczny, spójrz okiem miłosierdzia na dusze oziębłe, a które są zamknięte w najlitościwszym Sercu Jezusa. Ojcze miłosierdzia, błagam Cię przez gorzkość męki Syna Twego i przez trzygodzinne konanie Jego na krzyżu, pozwól, aby i one wysławiały przepaść miłosierdzia Twego… (1228-1229)  

Koronka do Miłosierdzia Bożego.

http://www.faustina.ch/swieto_milosierdzia/nowenna/nowenna.htm


***************************************************************************************************************************************
ŚWIĘTYCH OBCOWANIE
11 KWIETNIA
*******
Święta Gemma Galgani, dziewica
Święta Gemma Galgani Gemma przyszła na świat 12 marca 1878 roku w Lucce (Włochy) jako piąte z ośmiorga dzieci aptekarza Henryka Galgani i Aurelii z domu Landi. Chrzest otrzymała następnego dnia po urodzeniu wraz z imionami: Gemma Humberta Pia. Jeszcze jako dziecko została oddana do szkoły sióstr Oblatek Ducha Świętego. Przełożoną tej szkoły była bł. Helena Guerra (+ 1914), założycielka tego zgromadzenia. W ósmym roku życia dziewczynka została dopuszczona do I Komunii świętej i do sakramentu Bierzmowania. W wigilię przyjęcia Pana Jezusa napisała w swoim dzienniczku: “Postaram się, aby każdą spowiedź odprawiać i Komunię świętą przyjmować tak, jakby to był ostatni dzień w moim życiu. Będę często nawiedzać Pana Jezusa w Najświętszym Sakramencie, zwłaszcza gdy będę strapiona”.
Bóg nie oszczędzał jej cierpień. Mając 8 lat straciła matkę. Potem na gruźlicę zachorował jej ukochany brat. Gemma opuściła szkołę i internat sióstr, by oddać się pielęgnacji brata-kleryka, Eugeniusza, czuwając przy nim dzień i noc. Wyczerpana, zupełnie tak osłabła, że odchorowała to przez trzy miesiące. Do pełnego zdrowia nigdy już nie mogła powrócić. Niedługo potem wywiązała się u niej choroba nóg. W czasie operacji, nader bolesnej, ściskała w rękach krzyż. To był dopiero początek doświadczeń. Wkrótce nadeszła śmierć ojca, zupełny krach majątkowy, gruźlica kręgosłupa, zapalenie nerek. Cały rok Gemma przeleżała w łóżku, unieruchomiona gipsowym gorsetem. Wreszcie musiała opuścić własny dom, gdyż było w nim zbyt ciasno. Na prośbę spowiednika przyjęła ją do siebie pewna pobożna niewiasta z rodziny Gianninich. Był moment, że jej stan był już beznadziejny. Poddała się ponownie operacji. Wpatrzona w wizerunek Chrystusa Pana na krzyżu, zniosła ją bez słowa skargi i jęku.
8 czerwca 1899 r., w wigilię uroczystości Serca Pana Jezusa, Gemma otrzymała dar stygmatów, czyli odbicia ran Pana Jezusa. Sama tak o tym napisała: “Był wieczór, ogarnął mnie ogromny żal za grzechy, jakiego dotąd nie odczuwałam. Uświadomiłam sobie równocześnie wszystkie cierpienia, jakie Pan Jezus poniósł dla mego zbawienia. I oto znalazłam się w obecności mej Matki. Po Jej prawej ręce stał Anioł Stróż. Kochająca Matka nakazała mi wzbudzić żal serdeczny za grzechy, a gdy to uczyniłam, zwróciła się do mnie ze słowami: «Córko, w imię Jezusa masz odpuszczone grzechy. Jezus, mój Syn, bardzo cię ukochał i pragnie dać ci dowód swojej szczególnej łaski. Czy zechcesz okazać się jej godną? Ja ci będę Matką. Czy chcesz mi się okazać prawdziwą córką?» Po czym rozchyliła swój płaszcz i okryła mnie nim. W tej chwili ukazał mi się Pan Jezus. Jego wszystkie rany były otwarte, lecz zamiast krwi wydobywały się z nich płomienie. Natychmiast te płomienie dotknęły moich dłoni, stóp i serca. Miałam wrażenie, że z bólu umieram, i gdyby mnie nie podtrzymała Matka Boża, byłabym upadła na ziemię. Gdy przyszłam do siebie, stwierdziłam, że klęczałam na podłodze. W rękach, w stopach i w sercu wciąż odczuwałam przejmujący ból. Kiedy się podniosłam, zauważyłam, że miejsca, w których odczuwałam ból, silnie krwawią. Okryłam je, jak mogłam, i przy pomocy Anioła Stróża dowlokłam się do łóżka (…). Boleści ustały dopiero w piątek o godzinie trzeciej po południu”. Odtąd stygmaty odnawiały się u Gemmy regularnie, co tydzień. Rany krwawiły od wieczoru w czwartek, kiedy przeżywała mękę Zbawiciela, aż do godz. 15 w piątek. Wtedy przestawały krwawić i natychmiast zasklepiały się. Dwa lata później Gemma została naznaczona kolejnymi stygmatami: korony cierniowej i śladów biczowania.
W roku 1902, w uroczystość Zesłania Ducha Świętego, Gemma zachorowała śmiertelnie. Po chwilowym polepszeniu się zdrowia, nastąpiło gwałtowne pogorszenie. Wezwany spowiednik udzielił jej ostatnich sakramentów. Agonia miała jednak trwać jeszcze przez szereg długich miesięcy, bo aż do 11 kwietnia 1903 roku. W Wielką Środę Gemma przyjęła wiatyk, a w Wielką Sobotę koło południa, mając zaledwie 25 lat, zmarła. Na kilka lat przed śmiercią Gemma zapoznała się z zakonem pasjonistów, któremu założyciel, św. Paweł od Krzyża, wyznaczył jako pierwszy cel słodkie rozważanie męki Pana Jezusa i rozpowszechnianie tego nabożeństwa wśród wiernych Kościoła. Spowiednikami i kierownikami duchowymi św. Gemmy byli pasjoniści. Na ręce jednego z nich złożyła także cztery śluby, właściwe zakonowi.
Papież Pius XI zaliczył Gemmę do chwały błogosławionych w 1933 roku, a papież Pius XII w roku 1940 dokonał jej kanonizacji. Powodem uznania jej świętości stało się świadome, milczące przyjęcie cierpienia. Atrybutem świętej jest lilia. Jest patronką studentów i aptekarzy. W Lucca, w klasztorze pasjonistów, można oglądać skromne sprzęty, których używała św. Gemma, oraz narzędzia pokuty, lekturę, fotografie.
http://www.brewiarz.katolik.pl/czytelnia/swieci/04-11.php3

ŚWIĘTA GEMMA GALGANI – CZYLI SZALEŃSTWO KRZYŻA

DZIECIŃSTWO ŚWIĘTEJ GEMMY

Urodziła się 12 marca 1878 w okolicach Lukki, w Borgonuovo, jako piąte z ośmiorga dzieci, w rodzinie Henryka i Aurelii Galganich. Nazajutrz została ochrzczona. Imię Gemma oznacza po włosku klejnot. Matka martwiła się, iż imienia tego nie nosiła żadna ze świętych, ale zaprzyjaźniony z nią ksiądz pocieszał ją, iż może to oznaczać, że dziecko stanie się pewnego dnia rajskim klejnotem.

Zaledwie w miesiąc po jej narodzinach cała rodzina przeniosła się do miasta, na ulicę Borghi. Pod czułą opieką matki i Carlotty Landucci, która uczyła ją pisać i czytać, w wieku pięciu lat odmawiała już oficjum ku czci Najświętszej Maryi Panny, a także za zmarłych, z łatwością dorosłej osoby. Matka przed swą przedwczesną śmiercią zaszczepiła w niej pragnienie nieba i nauczyła wiele o Bogu.

Pewnego dnia zastano Gemmę w pokoju, klęczącą przed obrazem Najświętszego Serca Maryi. Modliła się w skupieniu, ze złożonymi rękoma. Wujek, który ujrzał tę scenę był nią uderzony i zapytał ją cicho: „Co ty tu robisz?” Dziewczynka odpowiedziała: „Odmawiam Zdrowaś Maryjo. Pozwól mi się modlić.”

Był jakiś dziwny wdzięk w tej dziewczynce już oddanej oczyszczającemu i oświecającemu działaniu Ducha Świętego. Zachowała ten wdzięk, który przemieniał jej oblicze aż do śmierci, 11 kwietnia 1903 r. Miała zaledwie 25 lat: życie krótkie, lecz wypełnione zjawiskami mistycznymi o wielkiej różnorodności.

PIERWSZE DOŚWIADCZENIA BOGA

Pierwsze nadprzyrodzone doznanie miało miejsce najprawdopodobniej około 26 maja 1885 r. Gemma tak to opisała: „Uczestniczyłam najlepiej jak potrafiłam we Mszy św. i modliłam się za mamę, kiedy nagle jakiś głos powiedział mi w sercu: „Czy zechcesz mi dać twoją mamę?” „Tak, odpowiedziałam, pod warunkiem, że mnie też weźmiesz, razem z nią” „Nie – mówił dalej głos – ty na razie musisz zostać z tatą. Ja ją zaprowadzę do Nieba. Oddaj mi chętnie twoją mamę.” Musiałam przytaknąć… Kiedy po mszy św. wróciła do domu rozpłakała się na widok mamy.

Mama odeszła z tego świata w wieku 39 lat, dotknięta gruźlicą bardzo rozpowszechnioną w tamtej epoce, we wszystkich regionach. Po śmierci matki Gemma została powierzona na jakiś czas cioci, Helenie Landi. Był to okres duchowego osamotnienia młodej sieroty, pomimo uprzejmości tej oddanej osoby, która podziwiała głęboko siostrzenicę.

Gemma kontynuowała naukę. Od początku 1887 roku rozpoczęła ją w pensjonacie Instytutu Oblatek Ducha Świętego, nazywanym zwyczajowo w Lukka Instytutem św. Zyty.

Gemma korzystała tu z atmosfery głęboko religijnej i zrównoważonej. Jej dusza znalazła klimat sprzyjający, który pozwolił łasce przynieść owoce.

PIERWSZA KOMUNIA ŚWIĘTA

19 czerwca 1887 r. Gemma przystąpiła po raz pierwszy do Komunii św. W przeddzień wieczorem napisała do swego ojca: „Mój drogi ojcze, jesteśmy w przededniu mojej pierwszej Komunii Świętej, dla mnie dnia nieskończonego szczęścia. Proszę cię o przebaczenie za troski, jakich ci przysporzyłam i proszę cię dziś wieczór, abyś o wszystkim zechciał zapomnieć…”

Dla Gemmy to spotkanie z Jezusem Eucharystycznym było jednym z najważniejszych wydarzeń jej krótkiego życia. W swoim dzienniku napisała: „Postaram się każdą spowiedź odprawiać i Komunię św. przyjmować tak, jakby to był ostatni dzień w moim życiu. Będę często nawiedzać Pana Jezusa w Najświętszym Sakramencie, zwłaszcza gdy będę strapiona…”

Po latach zaś napisała: „Nie sposób opisać tego, co w owym momencie zaszło pomiędzy mną a Jezusem. Sprawił, że bardzo silnie odczułam Go w mej duszy. Uświadomiłam sobie wtedy, że rozkosze niebieskie różnią się od ziemskich, i ogarnęło mnie pragnienie utrwalenia tego mojego związku z Bogiem wiecznym”.

SZKOŁA

Po tym wielkim wydarzeniu Gemma odnalazła na nowo rytm życia Instytutu świętej Zyty.

„Wyróżniała się od innych inteligencją – oświadczyła siostra Julia Sestini. Szczególnie łatwo uczyła się francuskiego i miała zdolności matematyczne.” Gemma zaś w tym okresie zanotowała: „Czuję, jak rodzi się w mojej duszy wielkie pragnienie poznania w szczegółach całego życia i Męki Jezusa.”

To pragnienie poznania Męki Jezusa rozwinęło się najpierw na terenie szkoły. W wieku 13 lat Gemma była już duszą spragnioną Boga. Także rekolekcje, w jakich uczestniczyła w 1891 r., były dla niej okazją do autentycznego wzrostu duchowego.

„Pojęłam, że Jezus zsyłał mi okazję do dobrego poznania samej siebie i do większego oczyszczenia mnie, abym Mu się bardziej podobała.”

Gemma poszukiwała samotności, skupienia, gdyż potrafiła w nim znaleźć „samego Jezusa”. Obecność Boga tak ją pochłaniała, że coraz bardziej wspólnotowe życie stawało się dla niej przykre. Siostra Julia troskliwie czuwała, aby młoda uczennica zachowała doskonałą równowagę.

Gemma była bardzo lubiana, tak przez nauczycieli, jak i przez koleżanki. Mimo iż cicha i pełna rezerwy, zawsze gotowa była obdarzyć każdego przyjaznym uśmiechem. Będąc z natury dzieckiem bystrym i żywym, już jako uczennica, przejawiała ogromną samodyscyplinę, panując nad swymi emocjami. Przełożona sióstr poprosiła kiedyś nauczycielkę Gemmy i całą klasę o modlitwę za konającego, który odmawiał przyjęcia Sakramentów. Kiedy modlitwa dobiegła końca, Gemma wstała, podeszła do nauczycielki i szepnęła jej na ucho: „Zostałyśmy wysłuchane”. Tego samego dnia, wieczorem, dotarła do nich wiadomość, że człowiek rzeczywiście nawrócił się i przed śmiercią odnalazł pociechę w wierze.

Mimo iż uczyła się dobrze, chroniczna choroba zmusiła ją do przedwczesnego opuszczenia szkoły. Do końca swych dni miała kłopoty ze zdrowiem.

WRAŻLIWOŚĆ NA NĘDZĘ

Gemma była wrażliwa na ludzką nędzę. Opowiada: „Za każdym razem, kiedy wychodziłam z domu prosiłam mojego ojca o pieniądze, a gdy odmawiał prosiłam, aby mi pozwolił zabrać chleb, mąkę albo inne rzeczy. Zawsze na swojej drodze spotykałam biedaków. Tym, którzy przychodzili do domu dawałam ubrania i wszystko, co miałam pod ręką, lecz szybko mój spowiednik mi tego zakazał… Kiedy wychodziłam z domu spotykałam samych biedaków i oni wszyscy biegli za mną. Nie miałam im co dać. Płakałam z tego powodu stale ze smutku.”

UMIŁOWANIE KRZYŻA

Od najmłodszych lat matka często pokazywała jej krzyż. W ten sposób Gemma żyła w bliskości Męki Jezusa. Z roku na rok pragnienie tej bliskości w niej rosło.

Całe życie Gemmy pełne było doświadczeń mistycznych i specjalnych dowodów łaski. Częstokroć spotykały się one z niezrozumieniem, a nawet z drwinami. Znosiła to jako jedną z form pokuty, pamiętając, że Pana naszego również nie wszyscy rozumieli, a niejeden z Niego drwił.

POCZĄTEK TRUDNOŚCI

Rok 1897 był dla niej i dla całej rodziny „bolesny”. Henryk Galgani – dobrze prosperujący farmaceuta – ciężko zachorował. Wcześniej każdy korzystał z jego wspaniałomyślności: jedni pożyczali od niego pieniądze, nie troszcząc się o zwrot, inni nie płacili za dzierżawę fermy. Powoli rodzina została całkowicie zrujnowana i wpadła w największą nędzę.

Gemma zaczęła poznawać mękę Jezusa, nie tylko z opowiadań, nad którymi lubiła rozmyślać, lecz przede wszystkim poprzez wydarzenia, jakie wnikały w nią jak płomienie.

DZIAŁANIE ANIOŁA

Gemma często widywała swego Anioła Stróża, utrzymywała z nim bardzo bliski kontakt. Czasem Anioł chronił ją i pocieszał, niekiedy udzielał rad, a nawet ganił surowo za jej wady, mówiąc: „Wstyd mi za ciebie”. Czasem słyszano, jak się z Nim spierała, tak że nawet jej duchowy opiekun, o. Germano, przypominał jej, iż rozmawia z błogosławionym duchem, któremu winna jest szacunek.

Pierwsze widzialne działanie Anioła Stróża zanotowano we wrześniu 1895 r. Gemma otrzymała złoty zegarek i cieszyła się, że wyjdzie przyozdobiona tą „biżuterią”. Po jej powrocie do domu ukazał się jej Anioł, mówiąc: „Pamiętaj, że kosztownymi przedmiotami, które służą do przyozdobienia się oblubienicy dla ukrzyżowanego Króla, mogą być wyłącznie ciernie i krzyż.”

Ogarnięte bojaźnią serce Gemmy przeczuło teraz, czym się miała stać: oblubienicą ukrzyżowanego Króla. Napisała: „Chcę iść za Tobą, Jezu, za cenę wszelkiego bólu, chcę iść za Tobą z gorliwością.”

Wzmianki o Aniele Stróżu znajdują się na niemal każdej stronie dziennika Gemmy. Opisała kiedyś, że diabeł bił ją w ramię przez prawie pół godziny. „Potem przyszedł mój Anioł Stróż i zapytał, co się dzieje; błagałam go, by spędził ze mną tę noc, on jednak odpowiedział: Muszę iść spać. „Nie – powiedziałam. – Aniołowie Jezusa nie sypiają!” „A jednak – stwierdził uśmiechając się – powinienem odpocząć. Gdzie mnie położysz?” Prosiłam, by pozostał blisko mnie. Poszłam do łóżka; potem miałam wrażenie, że rozpostarł skrzydła i uniósł się nad moją głową. Rano jeszcze był”.

Jedną z najbardziej zadziwiających rzeczy jest fakt, iż Gemma często wysyłała swego Anioła Stróża, zazwyczaj do Rzymu. Prosiła go, by doręczył ojcu Germano list lub jakieś ustne przesłanie. Odpowiedzi nierzadko doręczał Anioł Stróż owego kapłana. Uświadamiając sobie, jakie to niezwykłe, ojciec Germano prosił Niebo o znak, iż jest to zgodne z wolą Bożą.

Po śmierci Gemmy napisał: „Iluż próbom nie poddawałem tego fenomenu, by się upewnić, że mam do czynienia z nadnaturalną interwencją! A jednak żadna z moich prób nie dała wyniku negatywnego; coraz bardziej nabierałem przekonania, że to, jak i wiele innych nadzwyczajnych zjawisk związanych z jej życiem, dowodziło, iż niebu sprawia radość zabawa z tą niewinną i wspaniałą panną”.

ŚMIERĆ PANA GALGANI

Dla Gemmy i jej rodziny sytuacja stała się niepokojąca nazajutrz po śmierci pana Galgani. Napisała ona wtedy: „Po śmierci mojego ojca zostaliśmy bez niczego. Nie mieliśmy już za co żyć.”

Od początku r. 1898 rodzina Galgani zamieszkała pod numerem 13 na ulicy Viscione w dzielnicy ludowej. A dziewiętnastoletnia Gemma zastąpiła siedmiu siostrom i braciom matkę. Kiedy starsi dorośli na tyle, by dzielić z nią obowiązki, ona przez krótki czas mieszkała z ciotką. Chociaż płaciła dobrem za każdy przejaw miłości ze strony ciotki i wujka, nie najlepiej znosiła ich bogate życie towarzyskie. Często bywali w mieście, zachęcając Gemmę, by wraz z nimi korzystała z życia, na które mogli sobie pozwolić.

Oświadczyło się jej też dwóch młodzieńców. Ale Gemma pragnęła ciszy i spokoju, ponad wszystko przedkładając modlitwę i rozmowę z Bogiem. Po powrocie do domu Gemma niemal od razu zachorowała na zapalenie opon mózgowych. Traciła stopniowo słuch i włosy. Ręce i nogi miała całkowicie sparaliżowane. Żaden z dostępnych wówczas leków nie był w stanie jej pomóc, pozostawała więc przykuta do łóżka przez prawie rok. Ale martwiło ją jedynie to, że sprawia kłopot opiekującym się nią krewnym.

Wieści o heroicznej cierpliwości dziewczyny rozniosły się po mieście i wielu ludzi przychodziło ją pocieszyć. Dla każdego potrafiła znaleźć uśmiech i serdeczne słowo, jednak choroba postępowała…

„Pewnego wieczoru – opowiada – bardziej zaniepokojona niż zwykle skarżyłam się Jezusowi, że skończę nie mogąc się wcale modlić, jeśli mnie nie uzdrowi. Pytałam, dlaczego pozostawiał mnie tak chorą. Wtedy Anioł mi odpowiedział: ‘Jeśli Jezus umartwia twoje ciało, to czyni tak, aby lepiej oczyścić twoją duszę.’

Rano 3 marca 1899 r. Gemmę odwiedził jej spowiednik, prałat Volpi. Napisała: „Wyspowiadałam się i rano, wciąż przykuta do łóżka przyjęłam Komunię świętą. O, słodkie chwile, jakie spędziłam z Jezusem… odnowiłam moje przyrzeczenia Jezusowi, który mnie zapytał: ‘Gemmo, czy chcesz wyzdrowieć?’ Łaska została mi udzielona. Wyzdrowiałam.”

PO UZDROWIENIU GEMMY

Teraz życie powróciło do normalnego biegu. Gemma zbyt osłabiona z powodu choroby musiała na siebie uważać, lecz jej nadprzyrodzona gorliwość niosła ją pod tabernakulum. Każdego ranka śpieszyła przyjąć Jezusa, który napełniał ją tyloma łaskami.

Pisała: „W drugi piątek marca 1899 r. wyszłam po raz pierwszy przyjąć Komunię św. I od tej chwili nigdy jej nie opuściłam…”

Jezus obecny w Eucharystii stawał się dla Gemmy biegunem całego życia duchowego.

Znajdując się przed wizerunkiem Serca Jezusa Gemma powiedziała Mu kiedyś: „O, mój Jezu, chciałabym tak bardzo Cię kochać, nie wiem jednak, jak to uczynić!” Usłyszałam głos – zapisała – który mi mówił: „Czy chcesz zawsze kochać Jezusa? Zatem nie przestawaj ani na chwilę cierpieć dla Niego. Krzyż jest tronem prawdziwie kochających Jezusa. Krzyż jest dziedzictwem wybranych w tym życiu.”

GODZINA STYGMATÓW

Życie wypełnione modlitwą i poszukiwaniem swego powołania, oczyszczeniem przez chorobę i codziennymi umartwieniami zostało ukoronowane największą łaską, która zaważyła na całym jej dalszym życiu.

W oktawie Bożego Ciała, wieczorem 8 czerwca 1899, po powrocie do biednego domu przy ulicy Biscione, Gemma przyjęła łaskę najsłodszą i najstraszliwszą: ujrzała jak na jej ciele odciskają się święte znaki Męki, żywe odbicia ran Chrystusa. Była to również wigilia Uroczystości Najświętszego Serca Jezusa.

„Poczułam wewnętrzny ból z powodu moich grzechów. Nigdy nie odczuwałam tego tak silnie jak wtedy. Ten ból niemal mnie przygniatał, jakbym miała umrzeć. Czułam jakby w tym uczestniczyły wszystkie władze duszy: rozum nie wiedział, że moje grzechy obrażały Boga; pamięć wszystkie je przede mną stawiała i sprawiała, że widziałam wszystkie udręki, jakie Jezus przeszedł, aby mnie zbawić; wola nakłaniała mnie, aby je wszystkie znienawidzić i obiecać, że wycierpię wszystko, żeby je wynagrodzić. Mnóstwo myśli przelatywało mi przez głowę. To były myśli bolesne, kochające, bojaźliwe, pełne nadziei i ufności. Kiedy się uspokoiłam, weszłam w stan ekstazy i ujrzałam Niebieską Mamę, która miała po swej prawicy mojego Anioła Stróża, który nakazał mi odmówienie aktu żalu. Kiedy to uczyniłam, Mama Niebieska skierowała do mnie te słowa: „Córko, w imię Jezusa, są ci odpuszczone wszystkie grzechy.” Potem dodała: „Jezus, mój Syn tak bardzo cię kocha, że chce cię obdarzyć łaską. Czy potrafisz być jej godna?”

W mojej nędzy nie wiedziałam, co odpowiedzieć. Ona zaś dodała: „Ja będę ci Matką, a czy ty będziesz umiała być mi prawdziwą córką?” Ujęła swój płaszcz i okryła mnie nim. W tej samej chwili ukazał się Jezus, który miał otwarte wszystkie rany. Z jego ran jednak nie płynęła już krew, lecz strumienie ognia, które dotknęły moich dłoni, stóp i serca. Odczułam, że umieram. Upadłam na ziemię, lecz Mama mnie podniosła i znowu okryła mnie swoim płaszczem. Na kilka godzin pozostałam w takiej pozycji. Potem Mama pocałowała mi czoło i wszystko znikło. Odczuwałam jednak nadal silny ból w stopach, dłoniach i sercu. Wstałam, aby się położyć i zauważyłam, że z miejsc, które mnie tak bolały płynie krew. Owinęłam te miejsca i potem, wspomagana przez Anioła Stróża położyłam się. Ból i udręki, jakie mi wcześniej dokuczały, zastąpił doskonały pokój. Rankiem ledwo trzymałam się na nogach, aby iść przyjąć Komunię św. Włożyłam rękawiczki, aby zakryć dłonie. Ledwie powłóczyłam nogami. Sądziłam, że lada chwila umrę. Jakiż ból towarzyszył mi w ten piątek, w Uroczystość Najśw. Serca Jezusa.”

Potem pokazała stygmaty jednej z ciotek, mówiąc: „Popatrz tylko, co zrobił mi Jezus!”

W każdy czwartkowy wieczór Gemma wchodziła w stan ekstazy i wtedy znów pojawiały się te ślady. Stygmaty utrzymywały się do piątkowego wieczoru lub sobotniego ranka. Potem krwawienie ustawało, rany zasklepiały się, a miejsce głębokich ran zajmowały białe blizny. W późniejszym okresie jeden z opiekunów duchowych Gemmy zwrócił się do przedstawicieli nauki, prosząc o zbadanie jej stygmatów. Zgodnie z przewidywaniami Gemmy, lekarz uznał je za swoisty objaw choroby: urojenie zbyt pobożnej duszy.

Stygmaty Gemmy przestały się pojawiać po roku. Opiekun duchowy zabronił jej przyjmowania tej łaski, wymodliła więc to, że znamiona Męki Jezusa ustąpiły, chociaż białe ślady widoczne były aż do dnia jej zgonu.

Dzięki pomocy spowiednika Gemma zamieszkała z rodziną o nazwisku Giannini w Lukka, gdzie mogła więcej czasu poświęcać życiu duchowemu.

Prałat Volpi polecił Cecylii Giannini, aby jak najbliżej siebie trzymała Gemmę – gdyż było dla niej konieczne, żeby była otoczona troską, a równocześnie ukryta przed światem. Rodzina, która liczyła wtedy jedenaścioro dzieci, przyjęła Gemmę jako dwunaste dziecko.

W ich domu w Lukka do dziś czuje się niewidzialną obecność Gemmy. Ona sama odczuwała wielką wdzięczność wobec tej przybranej rodziny i niejeden raz słyszano, jak trwając w ekstazie, modliła się za jej członków. Radośnie wypełniała obowiązki domowe i pomagała w nauce dzieciom swych gospodarzy. To, co Gemma mówiła w ekstazie, jest dość dobrze udokumentowane. W tym stanie uniesienia dusza tak bardzo zespala się z Bogiem, że normalna aktywność zmysłów ulega zawieszeniu. Spowiednik oraz krewna przybranej rodziny, Cecylia, często słuchali słów Gemmy i zapisywali jej rozmowy z Niebem.

Ojciec Germano słyszał kiedyś, jak się spierała z Najwyższym Sędzią o kwestię zbawienia pewnej duszy. Mówiła: „Szukam nie Twej sprawiedliwości, ale Twej łaski. Wiem, że przez niego roniłeś łzy, ale….nie możesz myśleć o jego grzechach. Musisz myśleć o Krwi, którą przelałeś. Odpowiedz mi teraz, Jezu; powiedz, że zbawiłeś mojego grzesznika”.

Gemma podała nazwisko człowieka, o którego się modliła. Tuż potem zawołała radośnie: „Został zbawiony! Zwyciężyłeś; Jezu zawsze tak triumfuj”.

Potem stan uniesienia ustąpił. Ledwie o. Germano opuścił pokój, usłyszał pukanie. Jakiś obcy chciał z nim rozmawiać. Kiedy człowiek znalazł się przed kapłanem, upadł na kolana zalewając się łzami: „Ojcze, chcę się wyspowiadać”. Kapłan ze zdumieniem stwierdził, że ma do czynienia z „grzesznikiem Gemmy”.

Podczas badania jej apostolstwa wszyscy świadkowie zeznawali, iż w sposobie jej bycia nie było sztuczności. Kiedy kończył się stan ekstazy, powracała do normalnego życia, cicho i radośnie, zajmując się sprawami domu. Większość tych, którzy ją znali, nie miała pojęcia o wielu surowych pokutach, jakie sobie zadawała, i ofiarach, jakie podejmowała. Nieliczni mieli ten przywilej, iż uświadamiali sobie, jak bardzo została wyróżniona. Pomimo wszystkiego, co się jej przytrafiło, Gemma umiała znaleźć w tej trudnej drodze życia prawdziwą radość. Powiedziała kiedyś: „Kiedy jesteśmy ściśle związani z Jezusem, nie ma ani krzyża, ani smutku”.

«Nikt nie umierał

tak jak Gemma…»

W styczniu 1903 r. wykryto u niej gruźlicę. Ażeby uchronić jej przybraną rodzinę, Gemmę odizolowano w niewielkim mieszkaniu niedaleko domu Gianninich. Przez cztery miesiące bez słowa skargi znosiła chorobę. Zmarła cicho, w obecności księdza z miejscowej parafii, 11 kwietnia. Ksiądz ten powiedział podczas przesłuchania: „Wielokrotnie stawałem przy łożu śmierci, nigdy jednak nie widziałem nikogo, kto by umierał tak jak Gemma; nie zapowiadając tego żadnym gestem, żadną łzą ani nawet urywanym oddechem. Umarła z uśmiechem, który pozostał na jej wargach; nie mogłem uwierzyć, że naprawdę nie żyje”.

Za życia łączyły ją ścisłe powiązania z zakonem Męki Pańskiej, nie tylko z racji jej duchowości pasyjnej, ale i dlatego, że za życia pozostawała pod duchowym kierownictwem świątobliwego pasjonisty o. Germana Ruoppoli. Po śmierci jej ciało spoczęło w kościele Sióstr Pasjonistek w Lukka i to pasjoniści prowadzili jej proces kanonizacyjny, gdy władze Kościoła zaczęły badać życie Gemmy od r. 1917. Beatyfikował ją Pius XI w 1933 r. Dekret zatwierdzający wymagane do kanonizacji cuda został odczytany 26 marca 1939 r.– w Niedzielę Wielkanocną. Gemmę Galgani kanonizował Pius XII 2 maja 1940 roku, w trzydzieści siedem lat po jej śmierci.

W marcu 1901 r. Gemma napisała do prałata Volpi o tym, co Jezus powiedział jej tego samego dnia: „Bądź pewna, że to ja, Jezus, mówię do ciebie, a za kilka lat, przez moje działanie, będziesz świętą, dokonasz cudów i dostąpisz chwały ołtarzy.” Wspomnienie tej młodej świętej Kościół obchodzi 16 maja.

Na podst. artykułu „La folie de la Croix” André Castella. Stella Maris, nr 390, str. 9-10 oraz informacji internetowych oficjalnych stron włoskich poświęconych św. Gemmie.

http://www.voxdomini.com.pl/sw/sw56.html

“Głębie duszy czyli św. Gemma Galgani” – O. G. Ruoppolo CP (fragm.)

Święte stygmaty. Udział w cierpieniach Męki Pańskiej

Odtworzyć w swej osobie doskonały obraz Jezusa – takie było najwyższe pragnienie całego życia Gemmy, a ponieważ Syn Boży, aby odkupić nasze dusze i zdobyć serca, ukazał sią w świecie jako uosobienie boleści, wierna Jego służebnica chciała przeżywać tylko Jezusa ukrzyżowanego.
Tajemnice wielkości Bożej mało stosunkowo zajmowały jej umysł.

– Ukochany mój – mówiła za oblubienicą z Pieśni nad pieśniami – jest dla mnie wiązanką mirry, nic chcę widzieć w Nim nic innego, gdyż to jest cząstka, którą Sam Sobie wybrał. Niech kto chce idzie Mu sią przyglądać na Taborze, ja zostaną na Kalwarii w towarzystwie Matki Bolesnej.

Nie chciała innych obrazków, jak tylko przedstawiające Go cierpiącego za nas. Jeszcze w dzieciństwie mówiła do pobożnej matki:
– Mamo, mów mi o Męce Jezusa.
– Siostry, opowiedzcie mi, proszę, coś z bolesnych tajemnic Jezusa – prosiła swe nauczycielki w zakładzie.

Pamiętamy, że trzeba było zachować wielką ostrożność, zadośćczyniąc tym świątym pragnieniom, aby przez żywe wzruszenie, które zawsze czuła, słuchając o cierpieniach Jezusa, nie zaszkodzić jej zdrowiu.

Nic zawiodła nadzieja, którą zapowiadały te początki; owszem, nastąpiły po nich nieprawdopodobne cuda, które dokonały w sposób uderzający przeistoczenia Gemmy w Jezusa ukrzyżowanego.
Po cudownym wyzdrowieniu w marcu 1899 roku dziewica, mająca 21 lat, z gorliwością trudną do opisania obchodziła Wielki Tydzień. Jakaż inna pamiątka – oprócz Męki jej Pana – mogła stanowić przedmiot rozmyślań? Aby się lepiej przygotować do wstępowania za Jezusem na Kalwarię w Wielki Piątek, odbyła w wigilię wieczór o późnej godzinie ze łzami żalu spowiedź generalną ze wszystkich swoich win. Ale pozwólmy mówić jej samej: „Zaczęłam pierwszy raz po wstaniu z łóżka godzinę świętą, którą obiecałam Najświętszemu Sercu nigdy nie opuścić, jeżeli mi udzieli wyzdrowienia. Żal za grzechy był tak silny, że cierpiałam prawdziwe męczeństwo. W ogromnym bólu jedyną pociechą było to, że mogłam płakać. Płakałam więc i modliłam się całą godzinę; potem usiadłam. Cierpienie ustawało; po kilku chwilach poczułam skupienie nadzwyczajne i nagle siły mnie opuściły. Zaledwie mogłam wstać, aby zamknąć na klucz drzwi mego pokoju.

Gdzież się znajdowałam? W obecności Jezusa ukrzyżowanego, którego otwarte rany krwią się sączyły. Bardzo zatrwożona tym widokiem spuściłam oczy i przeżegnałam się. Spokój umysłu wrócił, ale boleść za grzechy stawała się coraz żywsza. Nie mając odwagi podnieść oczu na Jezusa, padłam twarzą na ziemię i leżałam w tym stanie kilka godzin. Kiedy przyszłam do siebie, rany Jezusa tak dobrze odbiły się w mym umyśle, że zostały tam żywe na zawsze. W ten sposób – kończy Gemma – Jezus pierwszy raz w piątek odezwał się silnie w mej duszy; chociaż Go w ten dzień nie przyjęłam sakramentalnie (gdyż to było niemożliwe). Sam przyszedł i połączył się ze mną, ale węzłem tak silnym, że przeszedł on moje pojęcie. Jakże przejmujący był głos Jezusa!”

Po miesiącu nastąpiło nowe, prawie podobne ukazanie się.
– Patrz, córko – mówił Jezus, pokazując jej Swoje pięć ran – to są dzieła miłości i miłości nieskończonej. Widzisz, do jakiego stopnia ukochałem ciebie.
Na ten widok i na te słowa dzieweczka przeszyta bólem padła zemdlona i około godziny została pogrążona w morzu cierpienia i miłości. W przeczuciu nadzwyczajnej łaski, do której wizje te były wstępem i przygotowaniem, Gemma uczuła potrzebę oczyszczenia swej duszy jeszcze przez rekolekcje i zamknęła się na trzy tygodnie w klasztorze Wizytek.
– Przestępując próg tego świętego domu – mówiła później -sądziłam, że wchodzę do nieba.
Z niezwykłą gorliwością odprawiła te rekolekcje. Nie przeszkodził jej nikt z zewnątrz, gdyż prosiła, aby nikt nie odwiedzał jej w te dni, które wyłącznie chciała poświęcić Jezusowi. Po nowej generalnej spowiedzi, odbytej z niemniej żywą skruchą jak i poprzednio, wyszła z klasztoru 24 maja. Dusza jej, idealnie czysta, gotowa była na spełnienie się miłosiernych zamiarów Pana. 8 czerwca, w wigilię święta Serca Jezusowego, w kilka chwil po Komunii Świętej, Boski Mistrz zapowiedział ukochanej służebnicy, że udzieli jej tegoż wieczoru nieocenionej łaski. Pobiegła pośpiesznie oznajmić o tym spowiednikowi i poprosić go jeszcze o rozgrzeszenie z win; potem z umysłem pełnym świętych myśli ze spokojem i radością w sercu wróciła do domu.

„Wieczorem – opowiada – ogarnął mnie nagle, i wcześniej niż zwykle, bardzo żywy żal za grzechy, skrucha tak szczera, jakiej dotąd nigdy nie odczułam i sądziłam, że umrę. Wkrótce tajemnicze skupienie ogarnęło wszystkie władze mej duszy: rozum widział tylko grzechy moje i ohydę obrazy Boga. Pamięć przedstawiała mi je wszystkie, a także męki wycierpiane przez Jezusa dla mego zbawienia. Wola brzydziła się grzechami, obiecując wszystko znieść, by je odpokutować. Potoki uczuć cisnęły się do serca: uczucia boleści, miłości, obawy, nadziei, męstwa.

Po tym skupieniu wewnętrznym nastąpiła wkrótce utrata zmysłów i znalazłam się w obecności mojej Niebieskiej Matki. Na prawo od Niej stał mój Anioł, który kazał mi odmówić akt skruchy. Kiedy skończyłam, Matka moja zwróciła się do mnie ze słowami: – Syn Mój, Jezus, chce ci dać łaskę; czy potrafisz stać się jej godną?
Czując mą nędzą, nie umiałam odpowiedzieć.
– Będę ci Matką – mówiła Maryja dalej – czy okażesz Mi się prawdziwą córką?
Rozpościerając potem Swój płaszcz, okryła mnie nim. Wtedy ukazał mi się Jezus. Rany Jego były otwarte, ale krew nie sączyła się. Wychodziły z nich gorące płomienie. W mgnieniu oka te płomienie dotknęły mych rąk, nóg i serca. Czułam, że umieram i upadłabym, gdyby mnie nie podtrzymała Matka Boska, okrywając mnie ciągle Swym płaszczem. Kilka godzin przetrwałam w tej pozycji; potem Matka pocałowała mnie w czoło i wszystko zniknęło.

Klęczałam w moim pokoju. W rękach, nogach i sercu czułam silny ból i wstając, spostrzegłam, że sączyła się z nich krew. Okryłam, jak mogłam bolące miejsca, potem z pomocą mego Anioła położyłam się do łóżka. Rano włożyłam rękawiczki, aby ukryć ręce i pomimo wielkich trudności, przystąpiłam do Komunii Świętej. Nie sposób było trzymać się na nogach w ciągu dnia; każdej chwili sądziłam, że umrę. Cierpienia opuściły mnie dopiero o trzeciej po południu. Był to piątek – uroczystość Serca Jezusowego”.

Tak przyozdobiona Boskimi klejnotami stygmatów Gemma stawała u stóp krzyża w szeregu dusz najpiękniejszych obok świętego Franciszka z Asyżu, świętej Katarzyny Sieneńskiej, świętej Weroniki Juliani również obdarzonych tą łaską. Mogła literalnie zastosować do siebie te słowa świętego Pawła: „Niech już nikt nic sprawia mi przykrości: przecież ja na ciele swoim noszę blizny, znamię przynależności do Jezusa” (Ga 6,17).

To zjawisko mistyczne nie jest nowe w Kościele katolickim. Podziwiano je w różnych czasach w jego członkach najświętszych, z których wielu, jak na przykład wyżej wymienieni, są kanonizowani.
Stygmaty były szczególnie stwierdzane w wieku XIX przez tysiące świadków na osobie dziewicy belgijskiej Ludwiki Lateau, badanej z punktu widzenia fizjologicznego przez uczonych lekarzy katolickich i racjonalistów, a z punktu widzenia teologicznego przez uczonych i cnotliwych doktorów teologii, którzy wyniki swych badań spisali i wydali w licznych książkach.

U włoskiej dziewicy stygmatyzacja, która się objawiła po raz pierwszy – tak jak to czytaliśmy przed chwilą – powtarzała się w ciągu dwóch lat co tydzień w oznaczonym dniu i o tej samej godzinie – to jest w czwartek około ósmej wieczorem i znikała w piątek o trzeciej po południu.
Oprócz skupienia poprzedzającego ekstazą żaden znak fizyczny, żadne uczucie bolesne nie zapowiadało jej zbliżenia, ale wraz z ekstazą widziano ukazujące się na wierzchu rąk i na środku dłoni czerwone plamy; stopniowo pod wierzchnią skórą w żywym ciele otwierało się podobieństwo przebicia, nieregularnie okrągłe na dłoniach, a podłużne na stronie przeciwległej (wierzchniej), na koniec skóra wierzchnia pękała, odkrywając ranę na co najmniej dziesięć milimetrów szeroką, a dwadzieścia długą na dłoni; dwa zaś tylko milimetry szeroką na wierzchu ręki. Ten otwór czasem bardzo powierzchowny, a nawet prawie niewidoczny gołym okiem, prowadził zwykle do dużej głębokości, tak że zdawał się przechodzić przez całą grubość ręki jakby przekłutej na wylot. Mówię,zdawał się, gdyż dla zupełnego przekonania się, trzeba by zbadać za pomocą instrumentów chirurgicznych rany, obfitujące w krew częściowo spiekła, i ściskające się, jak tylko krew się zatrzymała. Tego zaś nikt się nie odważył uczynić z bojaźni pełnej uszanowania, jaką wzbudzała wizjonerka w tym tajemniczym stanie.

Operacja byłaby zresztą trudna; ręce sztywniały, zaciskając się konwulsyjnie z bólu, a otwór rany zostawał zakryty na wierzchu dłoni przez wypukłość, którą by można uważać z początku za krew skrzepłą, ale która w istocie była mięsista i twarda, podnosiła się na brzegach zupełnie swobodnie, naśladując kształt główki gwoździa, mającej dwa i pół centymetra średnicy.
Stygmaty nóg większe i otoczone sinością, odwrotnie do stygmatów rąk, miały większą średnicę na wierzchu niż od spodu. Zresztą stygmat lewej nogi był tak szeroki na powierzchni, jak nogi prawej na jej podeszwie. Wydaje się to rzeczą naturalną, gdy przypuścimy, że nogi Zbawiciela były przymocowane do krzyża jednym gwoździem, prawa na lewej. Dlaczego – zamiast tworzyć się stopniowo w czasie pięciu do sześciu minut, zaczynając od powierzchni skóry, rany otwierały się w jednej chwili od wewnątrz, jakby pod głębokim pchnięciem niewidzialnych gwoździ – i wtedy boleśnie było patrzeć na biedną męczennicę, drżącą z bólu wszystkimi muskułami rąk i nóg i całym ciałem.
Otwór boku był widziany przez niewiele osób. Rzadko kto śmiał dla zaspokojenia ciekawości odkrywać to dziewicze ciało. Ja sam nie miałem nigdy tej pociechy, ale sądząc po ostrości cierpienia, otwór musiał przenikać do głębi serca.

Jeżeli przez te cuda Bóg chce wyrazić w Swych uprzywilejowanych sługach żywy i doskonały obraz ukrzyżowanego Jezusa, można przypuścić, że odtworzenie ukrzyżowania jest całkowite.
Badając służebnicę Bożą Joannę od Krzyża, mającą także stygmaty, chirurdzy spostrzegli ze zdziwieniem, że otwór w boku przez płuca trafia w samo serce. To samo stwierdzono by zapewne u Gemmy, gdyby cud nie ustał całkowicie już po dwóch latach.

U naszej świętej dziewicy stygmat boku przedstawiał kształt półksiężyca o końcach skierowanych w górę. Długość jego w prostej linii wynosiła sześć centymetrów, jego szerokość pośrodku trzy milimetry, a jego zagięcie równało się łukowi takiejże wielkości, mającemu strzałę mniej więcej na jeden centymetr. Kształt półksiężyca, nieznany dotąd u znanych mi świętych, dziwił mnie bardzo, aż dowiedziałem się, czytając żywot błogosławionej Dionizy Allegri, florentynki z XV stulecia, że ta służebnica Boża otrzymała stygmat takiegoż kształtu – według świadectwa stwierdzonego przysięgą przez lekarzy badających ją i wielu innych naocznych świadków. Kształt tak dokładnie określony, wracający po trzech wiekach, pozwala wierzyć, że taki kształt miało żelazo włóczni, która przebiła święty bok Zbawiciela.

Rana boku tworzyła się u Gemmy w jednej chwili z zewnątrz, jakby za uderzeniem włóczni, albo stopniowo od wewnątrz. W ostatnim przypadku widziano ukazujące się w coraz większej liczbie małe otwory czerwone, następnie skóra pękała, przedstawiając oczom dużą, wyżej opisaną ranę. Krew sączyła się z niej tak obficie, że bielizna była nią przesiąknięta. Pokorna dziewica, starając się ten cud ukryć, jak tylko mogła, przykładała do piersi płótno złożone kilka razy, które musiała zmieniać co godzinę i prała w ukryciu.

Upływ krwi nie był ciągły, ustawał w przerwach więcej lub mniej długich, w czasie których rana zasychała czasem do tego stopnia, że obmyta, zdawała się już zabliźniać. Ale ponieważ nie było to zjawisko naturalne, za pierwszym działaniem tajemniczego ognia wewnętrznego rana zaogniała się i krew sączyła się na nowo.

Nie można określić ilości krwi, jaką traciła święta ofiara w czasie doby, w której trwały stygmaty, ale według świadectwa osób zbliżonych do niej, ilość ta była znaczna. Jedna z nich twierdzi pod przysięgą, że krwawy upływ z boku zraszał ziemię, jeżeli nie przeszkodzono temu. To samo świadczą o wylewie krwi z rąk i nóg. Była to krew żywa, pięknego koloru i tejże natury, co ta, która wytryska ze świeżo otwartej rany. Do takiej też była podobna po zaschnięciu na skórze, ubraniu lub podłodze.
Zwykłe zniknięcie stygmatów przedstawiało się nie mniej cudownie. Po zachwyceniu piątkowym płynięcie krwi ustawało, rozerwane tkanki zrastały się powoli i następnego dnia lub najdalej w niedzielę nie było żadnego śladu głębokich ran, które się pokrywały nową skórą podobną do tej, która okrywała resztę ciała. Tylko biaława plama wskazywała miejsce, które zajmowały i miały jeszcze zajmować stygmaty, by się następnie zasklepiać zawsze tym samym sposobem.

Dwa lata po ostatecznym zniknięciu ran plama ta została i można ją było badać do woli po śmierci Gemmy, szczególnie na nogach, które za życia tak trudno było obnażyć w czasie jej zachwyceń.
Do czasu, kiedy kierownicy z natchnienia Bożego zabronili jej poddawać się stygmatom, cudowne zjawisko odnawiało się okresowo co tydzień z czwartku na piątek; nigdy w innym czasie ani w żadnej innej nadzwyczajnej ekstazie świętej dziewicy. Mylę się – był raz wyjątek, o którym opowie wielebny ojciec Piotr Paweł Maresechini (pasjonista), dzisiejszy arcybiskup w Camerino (Włochy), który był jego przyczyną i świadkiem.

„Słyszałem – opowiada on – zdarzenia cudowne o tej dziewicy. Podejrzewając, że to są proste złudzenia, dość częste u osób jej płci, powziąłem zamiar zbadać osobiście tę sprawę. Udałem się więc do jej mieszkania; było to w pewien wtorek. Kiedy ją ujrzałem, uczułem natchnienie, by prosić Boga o jakiś znak dotykalny, świadczący o Boskim pochodzeniu tych nadzwyczajnych zjawisk i nie mówiąc o tym nikomu, prosiłem Boga o dwa: pot krwawy i stygmaty. W czasie nieszporów dziewica poszła na zwykłe pacierze przed wielkim krucyfiksem w sali jadalnej. Po kilku chwilach otwieram drzwi i widzę ją w ekstazie zupełnie przeistoczoną. Chociaż pogrążona w niezmiernej boleści, wydaje się prawdziwym aniołem. Zbliżam się – z twarzy jej, głowy, rąk i zapewne ze wszystkich części ciała sączy się krew, która zasycha, nie spadając na ziemię, i zatrzymuje się dopiero po pół godzinie.
Po wyjściu z ekstazy Gemma mówi do ciotki:
– Ojciec prosił Jezusa o dwa znaki, a Jezus dał mu tylko jeden, ale da mu też i drugi. Jakie mogą być te znaki – czy wiesz? Wieczorem pani ta przybiega do mnie, drżąc ze wzruszenia:
– Ojcze – pyta mnie – czy nie rozumiałeś przez drugi znak stygmatów?
Byłem zdumiony, a ona powiada:
– Pytam, bo gdyby tak było, już się one u Gemmy otworzyły; przyjdź je zobaczyć.
Biegnę i zastaję to błogosławione dziecko w ekstazie – jak poprzednio – ręce jej są przebite, przebite – mówię – na wskroś, mają w żywym ciele szeroką ranę, skąd krew tryska obficie. Wzruszający widok trwa pięć minut (tutaj wielebny prałat daje szczegółowy opis, który zgadza się doskonale z podanym przeze mnie wyżej). Przy końcu ekstazy upływ krwi ustaje, rany zasklepiają się, rozdarta skóra odzyskuje nagle pierwotny wygląd i – jak tylko służebnica Boża umyła ręce – nie pozostało najmniejszych śladów zjawiska.

Jezus raczył wysłuchać moją modlitwę. Składając Mu gorące dziękczynienie, pozbyłem się natrętnych wątpliwości, całkowicie przekonany, że w tym był palec Boży”.
Pot krwawy, o którym wspomina wielebny Moreschini, a o którym ja też wzmiankowałem wyżej, spostrzegano często u anielskiej dziewicy w czasie rozmyślania o cierpieniach Jezusa w Ogrodzie Oliwnym albo o innych tajemnicach Jego Męki. Nie ukazywał się jednak w jej okresowych ekstazach w czwartki i piątki, lecz w innych, a czasami nawet wówczas, gdy cieszyła się pełnią zmysłów.
Ściśnięta w sercu i arteriach siłą bolesnego uczucia krew wydostawała się przez wszystkie pory, szczególnie z lewego boku. Wtedy Gemma kąpała się dosłownie we krwi. Z jakimże szacunkiem aniołowie musieli ją zbierać i przedstawiać Panu, aby zadośćuczynić Jego sprawiedliwości przez zasługi niewinnej ofiary, wylewającej ją tak wspaniałomyślnie wzorem Boskiego Odkupiciela.
Rzadko święci byli obdarzeni naraz pięciu stygmatami. Duch tchnie, kędy chce i jak chce, osiągając zawsze cel zamierzony. Podobało Mu skierować na szczęśliwą Gemmę potok Swych łask i dać jej udział nie tylko w pięciu ranach Ukrzyżowanego, ale we wszystkich cierpieniach Jego Męki.
Po krwawym pocie w Getsemani nastąpiło wkrótce biczowanie. Dziewica nasza rozważała zawsze tę bolesną tajemnicę z uczuciem szczególnej pobożności. Licząc jedną po drugiej głębokie rany, wyżłobione przez rózgi na świętym ciele Niebieskiego Oblubieńca, mówiła:
– Wszystkie są dziełem miłości.

I paliła ją chęć widzieć je również odbite na własnym ciele. Zachwycenia, w których Pan ukazywał się jej okryty ranami, zachęcając, by dotykała ich i całowała, nie mogły uśmierzyć ognia jej pragnień. Na koniec w pierwszy piątek marca 1901 roku, w czasie zwyczajnego zachwycenia, kiedy ze łzami błagała Boskiego Oblubieńca, by uczynił ją uczestniczką w męczeństwie biczowania, została wysłuchana. „W piątek około drugiej – pisała do mnie -Jezus dał mi uczuć kilka nieznacznych uderzeń. Jestem cała w ranach, mój Ojcze, i cierpię trochę. Niech żyje Jezus!”

Rany te nie były dziełem wyobraźni. Jej przybrana matka, która przyglądała się im uważnie, tak je opisuje: „W pierwszy piątek marca spostrzegłam, że Gemma cierpiała więcej niż zwykłe w czasie zachwycenia. Odkryłam jej ramię; były na nim wielkie czerwone bruzdy. Gdy przyłożyłam do nich chustkę, splamiła się krwią. Święte dziecko zdawało się bardzo cierpieć; słyszałam, jak mówiła: – Czyżby to były Twoje uderzenia, o Jezu? Domyśliłam się niewidzialnego biczowania. Odnawiało się to w trzy inne piątki marca ze stopniowym nasilaniem się. W drugi piątek ciało zachwyconej było poszarpane, w trzeci można było prawie widzieć kości, w czwarty trudno było to zdarzenie nazwać – rany ze wszystkich stron, w niektórych miejscach głębokie na centymetr. Po dwóch lub trzech dniach zniknęły bez śladu. Chciałam raz obwiązać dwie takie rany, ale rozjątrzyły się zamiast się zasklepić i nie mogłam zdjąć opatrunku bez sprawienia przejmującego bólu; ich uzdrowienie przyszło stopniowo samo. Inne goiły się niezwłocznie.

Rany te tak się układały: dwie na każdym ramieniu długości na cztery do pięciu centymetrów i bardzo głębokie; jedna na piersi pośrodku i w kierunku gardła, dwie ponad kolanem, najznaczniejsze i bardziej podłużne, dwie na kolanach a także na łokciach, prawie odkrywając kości, dwie na każdej łydce okrągłe i większe niż dwufrankowa moneta, dwie inne na przedzie nogi wzdłuż kości, jedna na koniec głęboka i mniej więcej okrągła na całej długości nogi. Były jeszcze inne na tułowiu, których dobrze nie pamiętam. W pierwszy piątek, jak już mówiłam, były widoczne tylko bruzdy krwawe, ale z czasem zrobiły się głębokie szramy i kiedy pytałam Gemmę o powód tego, odpowiedziała: – Z początku były to rózgi, teraz zaś bicze. Abyś miał, Ojcze, pojęcie o jej smutnym stanie, przedstaw sobie wielki krucyfiks w naszej sali jadalnej, u stóp którego tak lubiła się modlić. Podobieństwo było doskonałe: te same uderzenia, te same rozdarcia skóry i ciała w tych samych miejscach, ten sam wzruszający widok. Krew wypływała strugami, niektóre z nich miały czterdzieści do pięćdziesięciu centymetrów długości a pięć szerokości, spływały na ziemię, jeżeli stała, a jeżeli leżała, przesiąkały prześcieradła i materace”.

Ci, którzy mogli widzieć te rany, opowiadali to samo. Ich nadnaturalne pochodzenie jest niezaprzeczalne, bo niemożliwe, aby dziewica poszarpała siebie w ten sposób jakimkolwiek narzędziem pokuty. Zresztą te straszne rany kształtowały się w czasie zachwyceń wobec świadków i znikały z szybkością po ludzku niewytłumaczalną. Zgadywano z postawy ofiary, ile musiała cierpieć pod niewidzialnymi uderzeniami, otwierającymi takie rany w żywym ciele.
– W czasie biczowania – mówi jedna ze świadków (kobieta) – wydaje się, że znosi straszne cierpienia, ale się nie porusza.

Czasem następują lekkie konwulsje i ramiona drżą. Widocznie czuje wtedy ból. Biedne dziecko; serce się kraje, widząc, jak cierpi!
A wiesz, Ojcze, co mi powiedziała pośród tych udręczeń?
– Polecajcie mnie bardzo Jezusowi.
Słyszę ją dodającą:
– O moja Niebieska Matko, o Ojcze Przedwieczny!
Po zachwyceniu czuje słabość, ale przez czas krótki. Zauważyłam, że pamięta o wszystkim, co się wydarzyło”.

Nie wiadomo, czy to zjawisko mistyczne odnawiało się jeszcze kiedyś po roku 1901; mogło to być, gdyż pokorna dziewica z niezrównaną zręcznością umiała utrzymać w tajemnicy dary Boże.
Pewnego dnia, czując, że ubranie przylgnęło jej do ciała, prosiła opiekunkę o kąpiel. Spostrzeżono wówczas, że to dziewicze ciało było całe zorane szerokimi zaschłymi ranami, do których koszula przywarła w niektórych miejscach i dla zdjęcia jej z pleców trzeba było, nie bez wielkiego bólu, otworzyć rany na nowo. A jednak w jej przekonaniu wszystkie te udręczenia stanowiły tylko „kilka drobnych uderzeń”, które pozwolił jej odczuć Jezus, dając łaskę cierpieć troszeczkę.

Ewangeliści opowiadają, że po ubiczowaniu Zbawiciela, żołdactwo pochwyciwszy Jego świętą Osobę, z oznakami szyderstwa ukoronowało Go cierniami, których ostre kolce zatapiały się w Jego głowie. Korono uwielbiona, który chrześcijanin mógłby ci odmówić swej miłości i nie uważać za najwyższą chlubę otoczyć tobą swego czoła, skoro ty otaczałaś czoło samego Boga Człowieka?
Dziewica z Lukki zbyt dobrze zgłębiła tajemnice nieskończonej wielkości Chrystusa, by nie ukochała zaraz bolesnego diademu, który w jej oczach miał wartość najdroższego klejnotu. Pamiętamy ową wdzięczną wizję, w której Anioł ofiarował jej dwa wieńce: jeden z lilii jaśniejącej białości, drugi z cierni. – Daj mi wieniec Jezusa – rzekła mu bez wahania. Odtąd Zbawiciel ukazywał się jej kilka razy z krwawą koroną na czole i pytał, czy ją chce? Gdy święta dziewica przez swe pragnienie i oczyszczenie mistyczne była dostatecznie przygotowana do tego nadzwyczajnego dam, po słowach nastąpiły czyny, po wizjach rzeczywistość.

Działo się to w czwartek 19 lipca 1900 roku. „Na koniec dziś wieczór – pisała, aby mi to oznajmić – przez sześć dni cierpiąc z powodu oddalenia się Jezusa, zrobiłam wysiłek, aby się skupić. Zaczęłam modlić się i jak we wszystkie czwartki, myślałam o ukrzyżowaniu Jezusa. Z początku nie odczuwałam nic, po kilku chwilach przyszło trochę skupienia. Jezus był blisko. W skupieniu moim straciłam pamięć – jak zwykle – i znalazłam się wobec Jezusa cierpiącego. Czyż można widzieć cierpiącego Jezusa i nie chcieć Mu ulżyć? Uczułam się przejęta wielkim pragnieniem i prosiłam Jezusa, by je zadowolił. Wysłuchał mnie natychmiast; zbliżając się do mnie, zdjął ze Swej głowy koronę cierniową i włożył ją na moją, przyciskając ją do mych skroni Swymi rękami. Są to chwile bolesne, ale jakże szczęśliwe! Cierpiałam tak godzinę z Jezusem”.

Trochę później Gemma pisała znowu: „Wczoraj o trzeciej po południu, zmęczona i wyczerpana, czułam, jeśli mam powiedzieć prawdę, wielkie zniechęcenie, kiedy znowu znalazłam się przed Jezusem. Ale nie był smutny jak zeszłej nocy. Po kilku pieszczotach z wyrazem zadowolenia zdjął mi z głowy koronę cierniową – cierpiałam trochę w tej chwili, ale mniej – i włożył ją na Swoją. Wszelki ból zniknął. Wtedy odzyskałam nagle siły i czułam się lepiej niż przed cierpieniem”.
Skutki dotykalne tych zjawisk wykazały, że nie były one wynikiem chorej wyobraźni. Głowa dzieweczki ukazywała się w tej godzinie przebita kolcami, spod których płynęła krew i nie tylko spod korony, ale po całej głowie, co potwierdzało przekonanie niektórych świętych, że cierniowa korona pokrywała całą głowę Zbawiciela. Gemma mówi wyraźnie o tej, którą jej przekazał Anioł, że miała kształt szerokiej czapeczki. Czasem ukłucia niewidzialne dla gołego oka dały o sobie znać tylko po krwi, z których wypływała.

Innym razem – według świadectwa czcigodnego księdza Lorenzo Agrimonti i innych naocznych świadków – rozróżniano doskonale na czole i na pokrytej włosami skórze trójkątne ukłucia kolców. Przy każdym z nich perliła się duża kropla krwi.
Cud odnawiał się regularnie zawsze w jednym czasie z czwartku na piątek każdego tygodnia, nawet po zupełnym zniknięciu stygmatów. Zaczynał się bardzo często przed zwykłym zachwyceniem w czwartek wieczorem. W czasie wspólnego wieczornego posiłku widziano ukazujące się na czole Gemmy w coraz większej ilości krwawe krople, spływające po policzkach, szyi, ubraniu.
– Każdy włos – dowodzi pewien świadek – miał swą kroplę, tak iż krew spływała na ziemię.
Był to widok wzruszający, zdolny wstrząsnąć nawet serce kamienne. Miało się przed sobą najpiękniejszą reprodukcję Ecce Homo.
– Żebyś wiedział, Ojcze – pisano do mnie – jak krew tryska z jej oczu, uszu, czoła i skroni. Ma się przed sobą istne fontanny; zmoczyłam dwie chustki. A w sercu jej jakie wrzenie!
Raz będąc sam świadkiem tego cudownego zjawiska, kazałem wytrzeć i zmyć wszystkie małe ranki na głowie, ale po chwili krew wytryskała na nowo z tych samych miejsc, aby oblać powtórnie twarz dziewicy. Wydobywała się szybko, jakby pod mocnym naciskiem, płynęła po policzkach i wkrótce zasychała na skórze.

Wielebny Moreschini – którego zdanie o stygmatach i krwawym pocie podaliśmy wyżej – był również świadkiem mistycznego koronowania cierniem. Oto wynik jego wiarygodnych badań: „Kiedy się dowiedziałem – powiada – że poza stygmatami anielska dziewica cierpiała często mękę koronowania cierniem, zapragnęłam być obecny przy tej bolesnej scenie i widzieć na własne oczy krew płynącą z jej głowy. Przybyłem o wskazanej godzinie i po krótkim oczekiwaniu wszedłem z proboszczem Lorenzo Agrimonti do pokoju, do którego przed chwilą wsunęła się Gemma. Ujrzałem ją na łóżku pozbawioną zmysłów; wydawała się ofiarą srogiego męczeństwa. Czekałem więcej niż dwie i pół godziny, postanowiwszy nie odchodzić, aż stwierdzę wylew krwi. Serce wizjonerki, drgając silnie, podnosiło kołdrę nad piersią i poruszało łóżko. Przyznaję, że uczucie pobożności mieszało się u mnie z obawą. Po godzinie czy więcej drgania uspokoiły się i krew zaczęła wytryskać z głowy w takiej obfitości, że poduszka, a nawet prześcieradła, przesiąkły nią. W kilku miejscach, a przede wszystkim w wyższej części czoła, krzepła kawałkami.

Wylew ustał o pół do dwunastej w nocy i dziewica, która dotąd poruszyła się kilka razy, zachowała zupełny spokój mniej więcej do trzeciej. Oddech ledwie dawał się zauważyć; twarz oblana wcześniej krwią teraz była blada jak u trupa; można by ją wziąć za umarłą. Usunąłem się. Gdy ją zobaczyłem rano około szóstej wybierającą się do kościoła, do Komunii Świętej, skonstatowałem, że twarz jej wróciła do naturalnej barwy, jak gdyby noc przeszła spokojnie i bez cierpień”.

Niektórzy święci lubili ze świętą Teresą zastanawiać się nad raną Zbawiciela, którą Ewangelia pomija milczeniem. Jest to rana lewego ramienia wyżłobiona przez ciężar krzyża w czasie bolesnej pielgrzymki z sądu na Kalwarię. Gemma nosiła ją również na ciele,chociaż niektórzy uważali ją za ranę od biczowania. Bardzo szeroka, głęboka i zawsze krwawiąca, była bardzo bolesna i sprawiała, że Gemma, chodząc, pochylała się na tę stronę. Znikała ona w tymże czasie, co i inne rany w piątek wieczorem albo najpóźniej w sobotę rano, z tą tylko różnicą, że cierpienie trwało krócej lub dłużej.
Cudowne uczestnictwo w różnych cierpieniach Męki Zbawiciela trwało już od pewnego czasu, gdy spodobało się spowiednikowi zabronić go służebnicy Bożej. Niedługo czekano na rezultat. Pokorna dziewica, która tak pragnęła zniknięcia tych zewnętrznych objawów, sama błagała po wiele razy Jezusa, by ją od nich uwolnił. Prosząc teraz w imię posłuszeństwa, ujrzała się nareszcie wysłuchana. Stygmaty rąk, nóg i boku nie otworzyły się więcej, oprócz jednego razu, o którym zdawałem sprawę. Ukłucia cierni trwały czas jakiś na całej głowie, ale ustały również jak też rany biczowania.

Ale boleści, zamiast zmniejszać się, stawały sięjeszcze większe. W rzeczywistości wylew krwi sprawiał prawdziwą ulgę biednej ofierze, wedle jej własnego przekonania wypowiedzianego wiele razy. Widziano zwykle na początku męki, jak łzy cisnęły się jej do oczu, a całe ciało drżało. Pan jednak zechciał udzielić Swej służebnicy pewnej pociechy – serce kołacząc się gwałtownie w piersi, powodowało często przerwanie pewnych naczyń, z któ¬rych krew rzucała się także ustami. Drogie dziecko czuło się tym uszczęśliwione. Słyszano ją wołającą w zachwyceniu:
– Jezu, dałabym Ci chętnie nogi i ręce, ale nie mogę; spowiednik zabronił mi tego; weź moje serce; ustępuję Ci je, bo mi tego nie bronią, ale rąk dać nie mogę; cierpię, ale posłuszeństwo lepsze niż ofiary.

„Gdybyś ją widział, Ojcze, w ten Wielki Piątek od godziny pierwszej do trzeciej – pisała do mnie jej przybrana matka. – Sądziłam, że umiera; ile krwi straciła.
– Mój Jezu – mówiła – nie mogę Ci dać krwi z innych części ciała, ale daję Ci ją z serca!”
Wtedy to miały miejsce te nieopisane męki serca, od których pierś się rozszerzyła i zgięły się trzy żebra, a uczucie płomieni paliło skórę i części ciała w okolicy serca.
Aby być dokładnym, musiałbym tu przytoczyć, jak droga ofiara po zniknięciu krwawych stygmatów uczestniczyła w innych cierpieniach Męki Zbawiciela, na przykład w wywichnieniu Jego kości w czasie krzyżowania, w strasznym rozciągnięciu Jego członków przybitych do twardego krzyża, w wyczerpaniu Jego świętego ciała w ciągu trzech godzin okrutnego konania, w palącym pragnieniu, które Mu wyrwało okrzyk „Pragnę!”

Z zeznania samej Gemmy i z jednogłośnego świadectwa kilku osób, które z podziwem obserwowały u niej te różne zjawiska zewnętrzne, widzimy, że nie brakowało jej niczego, co by z niej mogło zrobić doskonały obraz ukrzyżowanego Jezusa. Jednak, aby nie być rozwlekłym, nie zamieszczę ani szczegółów, ani świadectw.

Musiałbym również wzmiankować o wewnętrznym męczeństwie serca, które ze wszystkich tajemnic Męki Pańskiej było zapewne najbardziej dotkliwe. Po uczestnictwie w fizycznych cierpieniach Jezusa, Gemma myślą konała z Nim na krzyżu. Przykład tego znajdujemy w wyżej przytoczonym świadectwie wielebnego Moreschini. Ale jak opisać naszym biednym ludzkim językiem to tajemnicze konanie? Drżąca pierś dziewicy w ekstazie, zapadłe oczy, zsiniałe usta, bladość trupia zaledwie słabe o tym dawały pojęcie.

Tak wysłuchana została w całej rozciągłości gorąca modlitwa, która na widok ukrzyżowanego Jezusa od zarania życia płynęła z serca ukochanej dzieciny do Boga: „Jezu, uczyń mnie podobną do Ciebie, daj mi cierpieć z Tobą, nie oszczędzaj mnie. Cierpisz – i ja chcę cierpieć. Jesteś Mężem Boleści i ja chcę być córką boleści”. Można zastosować do Gemmy w dokładnym znaczeniu słowa świętego Pawła, że ci, co podobni są obrazowi Syna Bożego, są wybrani i przeznaczeni do zbawienia wiecznego.

W: O. Germano Ruoppolo CP, Głębie duszy czyli Święta Gemma Galgani, Wrocław 2011.

Gemma i Anioł Stróż

Jednym z najbardziej pocieszających artykułów naszej wiary jest dogmat o aniołach. Po grzechu pierworodnym człowiek osłabiony i nędzny potrzebuje pomocy i rady, aby iść drogą wskazaną mu przez Boga i dojść do swego ostatecznego celu. Bóg, chcąc zbawić biedne dzieci Adama, w nieskończonym miłosierdziu i ojcowskiej troskliwości, przyszedł im z pomocą, dając opiekę aniołów, tych ministrów Swego niebieskiego dworu. Każdemu z nas towarzyszy jeden z tych czystych duchów, którego słusznie nazywamy Aniołem Stróżem.

Od chwili naszego przyjścia na świat niebieski opiekun bierze nas niejako za rękę i nie opuszcza przez cały czas naszej ziemskiej pielgrzymki.

– Oto – mówi Pan – posyłam ci Mego anioła, aby szedł przed tobą, strzegł cię w drodze i doprowadził do miejsca, które ci przygotowałem.

Jeżeli Bóg zaspokaja troskliwie potrzeby wszystkich stworzeń, szczególne staranie ma o Swych wybranych, którzy są Mu tak drodzy jak źrenica oka. Między wybranymi zaś są jeszcze bliżsi; stąd rozmaite stopnie miłosiernego posłannictwa aniołów stróżów. Ponieważ Gemma była przeznaczona do bardzo wysokiego stopnia chwały i szczęśliwości niebieskiej, rzecz naturalna i zgodna z mądrością Bożą, że Anioł dany jej za Stróża miał o niej szczególne staranie. Łaska w cudownych zjawiskach, przejawiająca się w tej szczęśliwej duszy, miała wykazać się w sposób niemniej cudowny w opiece jej Anioła Stróża.

Kto by nie wiedział z ksiąg świętych, ze wzruszającej historii Tobiasza, z żywotów świętych kanonizowanych o częstych zjawieniach się aniołów, mógłby uważać za nieprawdopodobne cudowne szczegóły, jakie tu opowiem. Ale Bóg codziennie obsypuje jeszcze cenniejszymi łaskami Swe dzieci, a nikt nie śmie powiedzieć Mu: Dlaczego okazujesz mi tyle dobroci?

Zresztą dusza świątobliwej dziewczynki była doskonale przygotowana do nawiedzin Anioła: niewinność, szczerość, prostota dziecięca, a nade wszystko żywa wiara, która dozwalała jej widzieć jasno największe tajemnice wieczności, były jej wybitnymi cnotami. Duch niebieski widział bez wątpienia w swej szczęśliwej wybrance pewne podobieństwo z naturą anielską, pozwalającą mu, nie zniżając się zbytnio, utrzymywać z nią poufały stosunek.

Faktem najbardziej uderzającym w tym słodkim stosunku była prawie ciągle widzialna obecność Anioła. Gemma widziała go oczami ciała, dotykała rękami niby ludzką istotę, rozmawiała z nim jak z przyjacielem. „Jezus – pisała do mnie – nie ukazywał mi się od sześciu dni, ale nie zostawił mnie zupełnie samej – Anioł Stróż zawsze widoczny znajduje się przy mnie”.

Z jakąż żarliwością składała Bogu dzięki za to dobrodziejstwo i okazywała wdzięczność swemu duchowi opiekuńczemu. – Jeżeli czasem jestem zła, drogi Aniele – mówiła mu – nie gniewaj się; chcę ci być wdzięczna!

– Tak – odpowiadał Stróż niebieski – będę twym przewodnikiem i nieodłącznym towarzyszem. I by ją bardziej rozpalić miłością, dodawał: – Czy wiesz, kto cię powierzył mej straży? Wszakże to miłosierny Jezus.

Na te słowa święta dziewczynka, nie mogąc powstrzymać wezbranych uczuć, traciła zmysły i wpadała w zachwycenie wraz ze swym Aniołem. Co się wtedy działo, wyraża sama w tych prostych słowach: „Oboje zostawaliśmy z Jezusem. O, dlaczego nie byłeś z nami, Ojcze?”. A „zostawać z Jezusem” to zatopić się sercem i umysłem w niezmierzonym oceanie boskości, żeby przyglądać się tam niewypowiedzianym tajemnicom i podziwiać je.

Najczęściej Gemma i Anioł modlili się razem i wielbili Najwyższego. Duchy niebieskie – według pewnego świętego doktora – lubią towarzyszyć duszom w modlitwie; a Archanioł Rafael oznajmił staremu Tobiaszowi, że gdy się on modlił, sam zanosił jego modły Panu. Z jakimże upodobaniem spoglądał Anioł Stróż na tę cudną dziewicę, której serce, niby lampa święta, płonęło zawsze przed Bogiem nadzwyczajną wiarą i gorliwością. Lubił ukazywać się jej, dużo klęcząc przy niej wzniesiony lekko nad ziemią z rozwiniętymi skrzydłami, z rękami rozpostartymi nad nią lub złożonymi do modlitwy. Razem odmawiali kolejno modlitwy ustne i psalmy, a kiedy dochodzili do aktów strzelistych – według własnych słów Gemmy – wołali na wyścigi z wielką gorliwością: Niech będzie pochwalony Jezus! Niech będzie błogosławiony Jezus! – i inne serdeczne westchnienia, a Jezus cieszył się z tego.

W czasie rozmyślania Anioł Stróż oświecał jej umysł, zapalał w sercu słodkie i silne uczucia, a ponieważ Męka Zbawcy była jego zwykłym przedmiotem, odkrywał Gemmie głębokie jej tajemnice. – Patrz – mówił – jak Jezus cierpiał za człowieka, przypatruj się po kolei każdej Jego ranie; miłość Mu je zadała. Jak okropnym musi być grzech, jeśli zadośćuczynienie zań wymagało tyle cierpienia i takiej miłości! Takie myśli, niby ogniste strzały, przeszywały serce dziewicy, rozpalając je coraz silniej.

Mając kilka razy okazję być obecnym na modlitwach i rozmyślaniach Gemmy i jej Anioła, badałem pilnie wszystkie ich zewnętrzne oznaki, co mi pozwoliło przekonać się o prawdziwości szczegółów udzielonych mi później w jej sprawozdaniach sumienia. Zauważyłem także, że ile razy podnosiła oczy na Anioła, by go słuchać lub mówić z nim nawet poza modlitwą, działanie jej zmysłów ustawało zupełnie; można było wtedy potrząsać nią, kłuć, piec – nie czuła tego wcale. Ale gdy oderwała wejrzenie od Anioła albo skończyła rozmowę, stosunek ze światem powracał znowu. To zjawisko powtarzało się nieomylnie przy każdym zetknięciu się jej z Duchem niebieskim.

Chociaż w dalszym ciągu będę mówił o zachwyceniach służebnicy Bożej, czuję się w obowiązku zaznaczyć to tutaj, aby dowieść, że jej serdeczny stosunek z Aniołem Stróżem nie był wcale grą wyobraźni, lecz istotną rzeczywistością. Zawsze i wszędzie pośród zająć, w drodze, u stołu nawet, Anioł był na rozkazy Gemmy, a Gemma na usługi Anioła. Żaden znak zewnętrzny nie ujawniał ich świętych rozmów – chyba zupełna nieruchomość widzącej i nadprzyrodzony blask jej wejrzenia. Dość było dotknąć jej, aby się przekonać po jej nieczułości, że nie włada zmysłami i jest w relacji z zaświatem.

Rozmowy te tchnęły zwykle największą prostotą, a serdeczność jej Anioła Stróża równała się chyba poufałości Archanioła Rafaela względem młodego Tobiasza.

– Powiedz mi, mój Aniele – pytało dziewczę – dlaczego spowiednik był tak surowy dziś rano, że nawet nic chciał mnie słuchać? A czy Ojciec odpowie z Rzymu – i kiedy – na mój list, w którym proszę o wskazówki? Powiedz mi, drogi Aniele, kiedy Jezus nawróci grzesznika, który mnie tak żywo obchodzi. Co mam odpowiedzieć osobie, która mnie prosi o radę? Jak mam podobać się Jezusowi? Anioł, uwzględniając te, zachwycającą, choć może nieco natrętną prostotę, odpowiadał na wszystko, a przyszłość świadczyła, że źródło odpowiedzi musiało być nadnaturalne.

Rozmaitych sprawozdań o stosunku Gemmy z duchami niebieskimi starczyłoby na cały tom, lecz musiałbym z pewnością napisać tom drugi, aby udowodnić ich prawdziwość; tak są często nadzwyczajne i trudne do przyjęcia w epoce obecnego racjonalizmu.

Na ogół – można powiedzieć – że Anioł Stróż zastępował Gemmie obecność Jezusa. Przedstawiała mu potrzeby swoje i innych, prosiła go, by nie odstępował jej w niepokojach i w walkach z szatanem i dawała mu rozmaite polecenia do Boga, Matki Najświętszej, świętych patronów. Dawała mu nawet listy do niejednego z nich, prosząc, by w swoim czasie przyniósł odpowiedź – i cudem listy te były rzeczywiście zabierane przez jakąś niewidzialną istotę. Przedsięwziąwszy wszelkie środki ostrożności, aby się upewnić o nadprzyrodzonej przyczynie ich znikania, stwierdzam, że w tym względzie – jak i w wielu innych niemniej nadzwyczajnych – niebo lubiło, że tak powiem, bawić się z dzieckiem, którego prostota była mu tak droga.

Często dawała swemu rączemu Stróżowi szczególne polecenie do osoby żyjącej na tym świecie i wielkie było jej zdziwienie, gdy nie otrzymywała odpowiedzi. „Przecież – pisała – już od kilku dni poleciłam Aniołowi powiedzieć ci o tym. Ojcze. Jakże się, to stało, żeś nic jeszcze nie zrobił? Trzeba było przynajmniej oznajmić przez niego, że nie możesz zająć się tą sprawą. W każdym razie nie gniewaj się, że proszę o to jeszcze i w tym liście, chodzi bowiem o rzecz wielkiej wagi”. Tak więc Poseł niebieski, będąc ciągle obarczany przez Gemmę – dogadzał zresztą chętnie wszystkim życzeniom tej dziewicy tak czystej – przybiegał, nie będąc nawet wzywany, za najmniejszym niebezpieczeństwem i gdy tylko widział, że go potrzebowała. Poskramiał zuchwalstwo szatana gotowego zawsze krzywdzić jego ukochane dziecko, wydzierał ją nawet przemocą z jego rąk okrutnych.

Oto kilka przykładów tego nieustannego czuwania Anioła nad nią. Gdy raz jeszcze w domu rodzicielskim Gemma zasiadła do stołu, ktoś z obecnych, jak to dziś – niestety – często się zdarza, pozwolił sobie na bluźnierstwo przeciw imieniowi Bożemu. Pobożne dziecko, posłyszawszy je, zemdlało z bólu i spadło z krzesła. Zanim jednak uderzyło się głową o ziemię, Anioł podtrzymał je i słodkim słowem wyszeptanym do serca przywołał do przytomności.

Innym razem, zatopiona w kontemplacji, została w kościele do późnej godziny. Anioł przypomniał jej, że czas wrócić do domu i towarzyszył jej pod postacią widzialną.

Raz szatan zbił ją tak okrutnie w chwili modlitwy wieczornej, że nie mogła się poruszyć. Wtedy Anioł ofiarował jej swą pomoc, dopomógł położyć się i czuwał u jej łoża.

W wielu okolicznościach, gdy groziło jej niebezpieczeństwo utraty życia, Anioł ostrzegał, wskazując, jak go uniknąć. Gdyby nie jego pośrednictwo, nieraz stałaby się ofiarą jakiegoś nieszczęścia, bo tak mało myślała o sobie. Toteż raz rzekł do niej tonem łagodnej wymówki: – Biedne maleństwo, jakżeś niedoskonałe, trzeba cię strzec nieustannie i mieć wiele cierpliwości z tobą!

Posłannictwo aniołów stróży odnosi się przede wszystkim do spraw duszy. Jako narzędzia uświęcenia muszą oni w zamiarach Opatrzności prowadzić nas po trudnych drogach cnoty. Anioł Gemmy przy każdej sposobności przestrzegał ją, radził, nauczał, dając jej wskazówki niezrównanej mądrości. Dziewica zapisywała jego słowa w swych sprawozdaniach sumienia. Raz kazał jej Anioł pisać pod dyktando, by nie straciła z jego nauki ani słowa. Na jego rozkaz Gemma usiadła przy biurku, wzięła pióro, papier, a Anioł, stojąc przy niej, jak nauczyciel przy uczennicy, zaczął: „Pamiętaj, że kto prawdziwie kocha Jezusa, mówi mało i wszystko znosi. Rozkazuję ci w imieniu Jezusa nie wypowiadać nigdy swego zdania. Jeżeli się o nie pytają, nie stać uparcie przy swoim przekonaniu, ale wypowiedziawszy się w interesie prawdy, zachować skromnie milczenie.

Jeżeli popełnisz błąd, oskarżaj się natychmiast, nie dając się innym uprzedzić. Zachowaj dokładne posłuszeństwo i bez żadnych targów względem spowiednika i tych, kogo słuchać każe.

Zachowaj szczerość względem niego i względem nich. Nie zapominaj czuwać nad wzrokiem, pomnąc, że oko umartwione będzie oglądało piękności nieba”.

Anioł Stróż musiał być surowy względem swej uczennicy. Nie przepuszczał jej żadnej niedoskonałości i upominał, nie oszczędzając jej wcale, tak iż mówiła do mnie:
– Trochę surowy jest mój Anioł, ale się z tego cieszę. W ostatnich dniach upominał mnie trzy czy cztery razy dziennie.

Czujny Stróż zdawał się nawet przesadzać czasem. „Wczoraj – pisała do mnie Gemma – w czasie posiłku podniosłam oczy i ujrzałam Anioła ciskającego na mnie groźne spojrzenie. Potem, kiedy szłam spać, spojrzałam na niego jeszcze, ale prędko spuściłam oczy; mój Boże, jakże był zagniewany!

– Nie wstydzisz się – mówił mi – popełniać uchybienia w mojej obecności? Wejrzenie jego było przerażające. Płakałam, nie mogąc dłużej wytrzymać i błagałam Boga i Najświętszą Pannę o pomoc. Anioł powtarzał od czasu do czasu: – Wstydzę się za ciebie.

Modliłam się, aby nikt nie ujrzał go takim, bo ci, którzy by go spostrzegli, nie zechcieliby zbliżyć się do mnie. Cierpiałam cały dzień; nie mogłam skupić się ani na chwilę, nie miałam odwagi mówić do niego, gdyż mroziła mnie jego surowość. Chciałam go przeprosić, ale widząc, że jest tak zagniewany, nie spodziewałam się uzyskać przebaczenia. Wczoraj wieczorem nie mogłam zasnąć. Na koniec po drugiej w nocy zobaczyłam, że się zbliża; położył mi rękę na czole, mówiąc: – Śpij, brzydka – i zniknął”.

Trudno wyrazić, jakie owoce dziewczynka chciwa cnoty i doskonałości zebrała z tego anielskiego przewodnictwa. Uważna na każde słowo Anioła, by mu się podobać, spełniała chętnie pokuty naznaczane przezeń dość często. – Miałam wielką trudność – mówiła mi raz – wyjawić pewne sprawy spowiednikowi, gdy Anioł zadał mi to za pokutę. Posłuchałam i raniutko, zadając sobie gwałt, pobiegłam do kościoła. Po tym zwycięstwie, Anioł zadowolony ze mnie, znowu był dla mnie łaskawy.

Gemma miłowała gorąco tego Stróża tak dbałego o dobro jej duszy. Miała ciągle jego imię na ustach i w sercu.
– Drogi Aniele – mówiła -jak ja Cię kocham!
– A za co? – pytał Anioł.
– Bo uczysz mnie być dobrą, pokorną i podobać się Jezusowi.

Żywe uczucie w duszy prostej i szczerej rodzi łatwo poufałość, która niejednemu może się wydać zbyteczna. Słuchając rozmów Gemmy z jej ukochanym Aniołem, słysząc ją czasem żywo rozprawiającą, by mu wytłumaczyć swój sposób widzenia, można by sądzić, że miała do czynienia z równym sobie. Zdziwiony, sam z początku ją potępiałem i uważałem za pyszną, gdyż zamiast drżeć przed duchem niebieskim, obchodziła się z nim poufale, mówiąc mu na „ty”. By ją doświadczyć, zabroniłem jej przekraczać pewnych granic. Dziewczynka spuściła głowę i odpowiedziała pokornie: – Prawda, Ojcze, masz słuszność, poprawię się, odtąd nie powiem nigdy Aniołowi „ty”, a gdy go zobaczę, okażę mu uszanowanie i będę się trzymała o sto kroków od niego.

Za pierwszym widzeniem się z Aniołem oznajmiła mu o tym postanowieniu. – Cierpliwości, drogi Aniele, Ojciec nie jest z nas zadowolony, trzeba zmienić sposób postępowania. I dopóki tego wymagałem, nie przekroczyła zakreślonych sobie granic. Z przyzwyczajenia zdarzało się jej zapomnieć i powiedzieć niekiedy „ty”, ale natychmiast się poprawiała, nawet w ekstazie.

Czasem Anioł przyprowadzał z sobą inne duchy niebieskie dla zrobienia przyjemności swej anielskiej siostrzyczce. Kiedy się o tym dowiedziałem, udałem wielkie niezadowolenie, by wypróbować cnotę Gemmy. Napisałem do niej, że należy zaprzestać już tej lekkomyślności. Odpowiedziała: – Doprawdy, Ojcze, nic nie rozumiem. Inni modląc się, widzą swych aniołów, a jeżeli ja widzę Go także, gniewasz się i niepokoisz. Jednak wczoraj w dzień ich święta, odprawiłam ich wszystkich. Mój Stróż nie chciał odejść ani ten drugi, o którym Ci mówiłam. Czyż ja temu jestem winna? Nie gniewaj się, będę grzeczna i posłuszna.

Poufałość Gemmy względem Anioła była prosta, samorzutna i pełna pokory, jak o tym świadczą dwie następujące wizje wybrane na chybił trafił spomiędzy tysiąca innych i opowiedziane przez samą dziewczynkę.

– Byłam w łóżku bardzo cierpiąca, gdy poczułam głębokie skupienie. Złożyłam ręce i z całej siły mego słabego serca uczyniłam akt skruchy z żywą boleściąza moje niezliczone grzechy. Podczas gdy umysł mój pochłonięty był wspomnieniem mych win, spostrzegłam Anioła przy moim łóżku. Zawstydziłam się, widząc jego obecność; on – przeciwnie, z uprzejmością pełną wdzięku powiedział mi:
– Jezus miłuje cię gorąco; kochaj Go z całego serca!
Potem dodał: – Czy kochasz Matkę Jezusa? Pozdrawiaj Ją często. Miła jest Jej ta pamięć i odwdzięcza się za nią sowicie. Jeżeli nie robi tego widocznie, to aby wypróbować twą wierność. Pobłogosławił mi i zniknął.

Inna wizja: „Kiedy odmawiałam wieczorne pacierze, Anioł Stróż zbliżył się do mnie i powiedział, uderzając mnie po ramieniu: – Gemmo, dlaczego tak obojętnie zabierasz się do pacierza? – To nie jest obojętność – odpowiedziałam – od dwu dni czuję się niedobrze. Odrzekł: – Spełniaj starannie swój obowiązek, Jezus będzie cię za to więcej kochał.

Błagałam go, by poprosił Jezusa o pozwolenie na spędzenie nocy przy mnie. Zniknął natychmiast i wrócił do mnie z żądanym pozwoleniem. O jakże był dobry! Kiedy miał odejść, prosiłam go, by został jeszcze. – Nie mogę – odpowiedział – trzeba, abym odszedł. – A więc odejdź – powiedziałam – pozdrów ode mnie Jezusa. Rzucając mi ostatnie wejrzenie, dodał: – Nie chcę, abyś rozmawiała ze stworzeniami. Kiedy zechcesz mówić, mów do Jezusa lub do twego Anioła.

W taki to mniej więcej sposób ukazywał się jej Anioł. Świątobliwa dziewica musiała mieć niezwykłą łaskę u Boga, skoro ją nawiedzały duchy niebieskie, towarzyszyły jej i kierowały nią na drogach świętości. Nie zazdrośćmy jej, bo i my także otrzymaliśmy od Ojca Niebieskiego Anioła, by nas strzegł nieustannie, a gdybyśmy – jak Gemma – byli czyści, pokorni, prostego serca, pełni wiary i żądni doskonałości, bylibyśmy otoczeni z jego strony takąż samą troskliwością i takąż miłością.

W: O. Germano Ruoppolo, Głębie duszy czyli Święta Gemma Galgani, Wrocław 2011.

Napaści szatańskie

Aby oczyścić wybranych i zrobić z nich ofiary zadośćczyniące, Bóg posługuje się czasami nawet szatanem, który z swej nienawiści do człowieka jest w Jego ręku najcenniejszym narzędziem. Pismo Święte a szczególnie żywoty świętych Pańskich przedstawiają nam liczne przykłady takiego działania Opatrzności. Gdy Bóg chciał podnieść świętego Pawła od Krzyża do wyższego stopnia świętości, powiedział mu z głębi serca: „Dopuszczę, że będziesz zdeptany przez szatanów”.
Gemma posłyszała pewnego razu podobne słowa: „Przygotuj się, córko; na rozkaz Mój szatan wyda ci wojnę i w ten sposób przyłoży rękę do dzieła, które spełnię w tobie”.
Mogę potwierdzić, że ta wojna była powszechna, to jest zwrócona przeciw każdej z cnót i praktyk, przez które dziewica starała się służyć Bogu. Wszystkie niepodobały się złemu duchowi, który na nie uderzył z niezwykłą wściekłością. Można by sądzić, że nie miał innego zajęcia w swym państwie ciemności, jak prześladować to biedne dziecko; z wielką gorliwością podsuwał jej coraz to nowe pokusy.
Modlitwa jest pokarmem świętości, wzniosłą drogą ku Najwyższemu Dobru. Gemma wcześnie ją ukochała, praktykowała z całą gorącością duszy i winna jej była nieocenione dobrodziejstwa. I czegóż nie przedsięwziął szatan, by ją odwrócić od modlitwy? Nie mogąc odnieść żadnej korzyści z przewrotnych natchnień, które jej podsuwał, pobudzał ją do niepokoju, by wywołać znudzenie i niesmak. Powodował silne bóle głowy, które doprowadziłyby duszę mniej mężną do lenistwa i wypoczynku raczej niż do modlitwy, wymagającej tak wielkiego wysiłku. Próbował stu innych środków, chcąc ją oderwać od tej Boskiej praktyki.
– O, Ojcze – mówiła mi -jakie to udręczenie, że nie mogę się modlić! Jak się męczę, jakże wielkich wysiłków używa ten „nicpoń” (tak nazywała szatana), by mi przeszkodzić w rozmowie z Bogiem. Wczoraj wieczorem chciał mnie zabić i zrobiłby to, gdyby nie nagłe wdanie się Jezusa. Oniemiałam. Miałam w myśli imię Jezus, ale nie mogłam go wymówić.
Czasem wróg piekielny próbował odnieść nad nią zwycięstwo przez bezbożne sugestie.
– Co robisz – mówił – czy nie jesteś głupia, modląc się do złoczyńcy? Widzisz, jak cię dręczy i trzyma cię z Sobą na krzyżu. Jak możesz kochać Tego, kogo nic znasz, Tego, kto tak bezwzględnie obchodzi się z najlepszymi przyjaciółmi? Takie bluźnierstwa były prochem rzucanym na wiatr, zasmucały jednak głęboko duszę tak czułą i miłującą, a zmuszoną słuchać obelg na ukochanego Jezusa.
Wśród tych smutków biedna dzieweczka szukała pociechy u ojca duchowego. Mówiła mu o swych trudnościach, prosiła o radę i kierownictwo. Ta pokorna i dziecinna ucieczka nie podobała się, duchowi ciemności, zmniejszając i tak jego słabe szansę. Używał tysiąca sposobów, aby na czas walki odsunąć służebnicę Bożą od jej przewodnika. Przedstawiał go jej jak najbardziej niekorzystnie: jako nieuka, fanatyka, oszusta. „W tych dniach – pisała – potwór ten, pragnąc mej zguby, starał się odebrać mi przewodnika i doradcę, ale na próżno; nie sądzę, by mu się to udało!”
Taka ufność w Bogu powinna by chyba rozbroić szatana; tymczasem działo się przeciwnie. Widząc nieużyteczność swych przewrotnych pokus, próbował siły fizycznej. Jak tylko Gemma brała pióro, aby pisać do mnie, wyrywał je z jej rąk i darł papier na drobne kawałki. Czasem, chwytając ją za włosy, odrywał ją od biurka z taką wściekłością, że całe pasma włosów zostawały w jego szponach.
– Walka, walka z twym Ojcem – wył głosem piekielnym – walka aż do śmierci! Niech mi będzie wolno wyznać cichutko, że dotrzymał słowa.
– Wierz mi, Ojcze – mówiła Gemma – ten nicpoń więcej cię nienawidzi niż mnie.
Szatan tak daleko podsunął swe zuchwalstwo, że przyjął raz postać jej spowiednika. Dziewica weszła do kościoła i oczekując na księdza, przygotowywała się do spowiedzi. Jakież było jej zdziwienie, gdy go spostrzega w konfesjonale, chociaż nie widziała, którędy wszedł. Czuje wielki niepokój wewnętrzny, niezawodną u niej wskazówkę obecności złego ducha. Zbliża się jednak i zaczyna spowiedź. Głos, który słyszy, jest głosem jej spowiednika, ale słowa jego są gorszące i nieprzyzwoite, towarzyszą im odpowiednie ruchy.

– Boże – wola Gemma – co to? Gdzie jestem?
Czysta dziewczynka drży na całym ciele i przez chwilę czuje się oszołomiona. Wkrótce uspakaja się, wstaje, odchodzi od konfesjonału i spostrzega, że mniemany „spowiednik” zniknął, chociaż nikt z obecnych nie widział go wychodzącego. Nie było żadnej wątpliwości – przez ten podstęp szatan chciał oszukać świętą dziewczynkę albo przynajmniej odebrać jej ufność względem zastępcy Bożego w trybunale pokuty.
Kiedy się ta sztuczka nie udała, próbował innej. Ukazał się jej pod postacią pięknego anioła, jaśniejącego światłem, i pełnego troskliwości o jej szczęście. Aby ją łatwiej oszukać, użył względem niej – tak jak względem Ewy w raju – subtelnej przebiegłości.
– Patrz na mnie – mówił – mogę cię uczynić szczęśliwą; przysięgnij tylko, że będziesz mnie słuchała we wszystkim. Gemma, która tym razem nic odczuła niepokoju ostrzegającego ją o zbliżeniu się szatana, słuchała spokojnie. Ale przy pierwszych niecnych słowach przewrotnego ducha oczy się jej otworzyły i zaczęła się bronić:
– Mój Boże, Maryjo Niepokalanie Poczęta – wolała – przyjdźcie mi z pomocą!
Potem stając śmiało przed mniemanym aniołem, plunęła mu w twarz. Zniknął natychmiast pod postacią wielkiego czerwonego płomienia, zostawiając na posadzce kupę popiołu.
Po pewnym czasie nowa napaść. – Słuchaj, Ojcze – opowiadała mi Gemma – wczoraj po spowiedzi wróciłam do domu. Korzystając z samotności, uklękłam, by odmówić Koronkę do Pięciu Ran Pana Jezusa. Rozpamiętywałam czwartą ranę, gdy zobaczyłam przed sobą kogoś podobnego do Jezusa. Był ubiczowany, a z otwartego serca krew się lała obficie. Powiedział mi:
– Czy tak odpłacasz mi, córko? Patrz, w jakim jestem stanie! Czy widzisz, jak cierpię dla ciebie? A ty nie chcesz mi się przypodobać przez pokuty, dlatego że ci ich zabroniono. A przecież mogłabyś wrócić do nich.
– Nie, nie – odpowiedziałam – chcę słuchać; byłabym nieposłuszna, gdybym ciebie słuchała. – Ale przecież – mówił dalej – to nie spowiednik zabronił ci tych umartwień, to ten… (szatan miał na myśli przewodnika). Nie masz żadnego obowiązku słuchać go. „Dodał jeszcze wiele innych rzeczy. Po tych przewrotnych radach poznałam szatana. Chciałam wziąć dyscyplinę, jak niegdyś w podobnym wypadku, lecz poczułam inne natchnienie. Wstałam i pokropiłam go wodą święconą, więc zniknął. Odzyskałam spokój, ale uczułam kilka uderzeń, którymi ten nicpoń obdarza mnie od czasu do czasu”.
I tak, nie mogąc uzyskać nic innego, duch buntowniczy namawiał Gemmę, by mimo zakazu przewodnika, oddawała się umartwieniom szkodzącym jej zdrowiu. Aby ją uchronić od szkodliwych pomyłek, za każdym nadprzyrodzonym widzeniem kazałem jej wołać:
– Niech będzie pochwalony Jezus! Bóg sam bez mojej wiedzy dał jej podobną radę. Miała mówić:
– Błogosławiony Jezus! Błogosławiona Maryja! Posłuszne dziecko łączyło oba te pozdrowienia.
Spodziewając się wzbić ją w pychę, szatan zsyłał jej czasem sny, a nawet na jawie ukazywał procesję w bieli, zbliżającą się pobożnie do jej łóżka, aby jej oddać cześć. Oznajmił także, że ojciec duchowy przechowywał starannie jej listy, by w przyszłości stanowiły jej chwałę. Próżne pokusy! Służebnica Boża posiadała zbyt wiele skromności, by się – jak Ewa – dać złapać w sidła próżności.
Pragnąc zachwiać jej wielką ufnością w Bogu, wróg przeklęty korzystał z częstego stanu opuszczenia i rozpaczliwej oschłości duchowej, aby podwoić w jej sercu straszną obawę potępienia.
– Czy nie widzisz – mówił jej – że ten Jezus nie słucha ciebie, nie chce cię znać więcej? Po co ubiegać się zatem… Poddaj się twemu nieszczęśliwemu losowi!
To była dla największych świętych najbardziej męcząca pokusa. Gemma odczuwała całą jej gwałtowność, ale przyzwyczajona – pomimo wszystko i w każdej okoliczności – zwracać się z najżywszą wiarą do Boga jak dziecko do ojca, wkrótce odzyskiwała spokój. Mogła więc powiedzieć mi:
– Ten nikczemny szatan niepokoi mnie, chciałby… Ale Jezus natchnął mnie takim spokojem, że wszystkie wysiłki diabelskie nie mogły ani na chwilę zachwiać mej wiary. Anioł pychy wściekły, że cała jego obłuda nie wymogła nic na słabej dziewicy, ostatecznie zdjął maskę i próbował siły. Ukazywał się jej pod strasznymi postaciami grożącego potwora, dzikiego człowieka, psa wściekłego. Po zastraszeniu jej, rzucał się na nią, bił ją, rwał zębami, rzucał nią na wszystkie strony, ciągał za włosy i dręczył wszelkimi sposobami.
W tych srogich udręczeniach nie można dopatrywać się wrażeń przywidzenia, gdyż skutki ich zostawały dość długo na ciele ofiary, włosy wyrwane, ciało zsiniałe, kości jakby pogruchotane, bóle okrutne. Czasem słychać było uderzenia, było widać, jak jej łóżko ruszało się, podnosiło i spadało gwałtownie. Napaści te trwały bez ustanku godzinami, a nawet przez całą noc.
Pozwólmy samej Gemmie opowiedzieć o tych zjawiskach. Prostota jej stylu, skromność i szczerość zwolnią nas od wszelkich wyjaśnień. „Dziś, gdy sądziłam, że będę wolna od tego brzydkiego potwora, byłam właśnie przez niego bardzo niepokojona. Szłam na spoczynek, myśląc, iż zasnę spokojnie, tymczasem inaczej się stało. Najpierw zostałam uderzona tak silnie, iż myślałam, że umrę. Zły duch miał postać wielkiego czarnego psa. Położył mi łapy na plecach. Była chwila, że myślałam, iż mi pogruchocze kości. Potem, gdy brałam wodą święconą, wykręcił mi ramię z taką siłą, że upadłam z bólu. Kości były zupełnie wywichnięte, ale Jezus, dotykając, nastawił mi je i uleczył wszystko, co było uszkodzone”.
W innym liście pisała: „Wczoraj jeszcze diabeł mnie męczył. Ciotka prosiła, abym napełniła wodą dzbany w pokojach. Przechodząc z dzbanami w ręku przed obrazem Serca Jezusowego, odmówiłam z miłością modlitwą. W tej chwili na ramiona spadły mi uderzenia tak silne, że upadłam, nie tłukąc jednak żadnego dzbanka. Dziś jeszcze czuję ból, szczególnie podczas pracy”.
Święta dziewczynka pisała jeszcze: „Spędziłam noc źle, jak zwykle. Szatan stanął przede mną pod postacią olbrzyma i bił mnie przez całą noc, mówiąc:
– Nie ma już dla ciebie ratunku, jesteś w mojej mocy! Odpowiedziałam, że się go wcale nic obawiam, gdyż Bóg jest miłosierny. Wtedy pieniąc się ze złości, bił mnie po głowie i znikł, wyjąc:
– Bądź przeklęta!
Poszłam do mego pokoju, aby nieco wypocząć, ale znalazłam go tam znowu. Bił mnie sznurem z węzłami, bił, ponieważ nie chciałam zgodzić się na zło, do którego mnie namawiał. Nic odpowiadałam mu, a on podwajał uderzenia, tłukąc gwałtownie moją głową o ziemię. Nagle przyszło mi na myśl prosić Boga Ojca o pomoc – zawołałam: »Ojcze Przedwieczny, przez Najdroższą Krew Jezusa, uwolnij mnie«. Natychmiast nędznik uderzył mnie, zrzucił z łóżka i z taką zajadłością, uderzył głową o ziemię, że z bólu straciłam świadomość. Odzyskałam ją nieprędko. Niech będzie chwała Jezusowi!”
Takie sceny powtarzały się bardzo często, a czasem codziennie. Biedna ofiara przyzwyczaiła się prawie do tego. Pomimo tortur, które znosiła, widok piekielnego straszydła nie przerażał jej w końcu. Patrzała na niego z taką pogardą, z jaką gołąbka patrzy na zwierzę nieczyste. Zanim to jej nie zostało zabronione, próbowała czasem odpowiadać mu i upokarzać go, a kiedy za wezwaniem świętego imienia Jezus potwór tarzał się po ziemi, uciekając co prędzej, naiwna dziewczynka żartowała zeń, wybuchając wesołym śmiechem.
– Gdybyś widział, Ojcze – mówiła mi – jak uciekał, utykając w pośpiechu, śmiałbyś się wraz ze mną.
Byłem raz obecny, gdy dziewczynka zachorowała ciężko i znalazła się w niebezpieczeństwie śmierci. Siedząc w kąciku, odmawiałam spokojnie brewiarz, nagle ogromny czarny kot o dziwnie strasznym wyglądzie rzucił mi się gwałtownie pod nogi. Następnie obiegi pokój, wskoczył na łóżko chorej, siadł u jej głowy i zwrócił na nią dziki wzrok. Krew zastygła mi w żyłach. Gemma jednak była spokojna.
– No – odezwałem się, ukrywając, o ile mogłem, niepokój – co tam nowego?
– Nie bój się, mój Ojcze, to ten nicpoń, szatan, chce mnie dręczyć, ale nie obawiaj się, nie zrobi Ci nic złego. Ze drżeniem zbliżyłem się do łóżka i wziąwszy wody święconej, pokropiłem je. Zjawisko znikło natychmiast, nie przerywając ani na chwilę głębokiego spokoju chorej.
Jedyną rzeczą, która naprawdę przerażała Gemmę – powtórzmy to kolejny raz – była myśl, że może ulec pokusie i obrazić Boga. Chociaż nigdy nie upadła w przeszłości, niebezpieczeństwo wydawało się jej zawsze równie groźne i niepokoiło ją ciągle. Nie zaniedbywała żadnego środka obrony: krzyż, relikwie świętych, szkaplerze, zaklęcia, a nade wszystko ucieczki do Boga, do Najświętszej Panny, do Anioła Stróża i do przewodnika duszy. „Przybądź prędzej, Ojcze – pisała do mnie – albo przynajmniej z daleka czuwaj nade mną, pomóż mi zbawić mą duszę, obawiam się wpaść w ręce szatana. Ach, gdybyś wiedział, jak cierpię! Jak on się cieszył dzisiejszej nocy. Wziął mnie za włosy i ciągnął, mówiąc: »Nieposłuszeństwo, nieposłuszeństwo! Teraz dam sobie radę z tobą, chodź, chodź ze mną!« I chciał mnie zanieść do piekła. Dręczył mnie około czterech godzin – i tak zeszła noc. Boję się, abym go kiedyś nie usłuchała i nie obraziła Jezusa!”
W kilku bardzo rzadkich okolicznościach Bóg pozwolił szatanowi zawładnąć całą jej istotą, obezwładnić władzę jej duszy i zamącić jej wyobraźnię do tego stopnia, że można by ją uważać za opętaną. Litość brała patrzeć na nią w tym stanie. Sama tak się tym przerażała, że na samo wspomnienie bladła i drżała.
– O Boże – mówiła – byłam w piekle bez Jezusa, bez Matki Boskiej, bez Anioła Stróża. Jeżeli wyszłam stamtąd bez grzechu, Tobie to tylko zawdzięczam, o Jezu! A jednak ja się cieszę, bo cierpię i cierpiąc, zawsze spełniam Twą świętą wolę. Gdyby podobne napaści ze strony czarta powtarzały się częściej lub trwały dłużej, biedna ofiara z pewnością przypłaciłaby to życiem.
Z tymi utrapieniami łączyły się cierpienia i choroby wywołane – jak można słusznie przypuszczać – przez piekielnego ducha. Kiedy uprzytomnimy sobie, że Gemma w tym samym czasie cudownie łączyła się z cierpieniami Zbawiciela w Jego bolesnej Męce, będziemy mieli wyobrażenie o wielkości męczeństwa bohaterskiej dziewicy, która dobrowolnie poświęciła się na całopalenie Panu.
Gemma uważała się za szczęśliwą w tym morzu cierpień fizycznych i moralnych, szczęśliwą, że w ten sposób stawała się coraz bardziej podobna do Męża Boleści, że mogła wznosić się coraz wyżej w czyste sfery Bożej miłości i pokutować za grzechy świata.
http://swgemma.blogspot.com/2012/08/napasci-szatanskie.html

****

Modlitwy do św. Gemmy

O lśniący kwiecie nieba, Święta Gemmo, która przez miłość Jezusa poświęcałaś swe życie, by czynić dobro, która byłaś znamienitym przykładem pokory i ofiary; ja, Tobie oddany, zachęcony wieloma łaskami przypisanymi Twojemu wstawiennictwu, proszę Cię żarliwie, byś przyszła mi z pomocą.
Wstaw się u Twojego oblubieńca Jezusa, aby udzielił mi łaski zbawienia mojej duszy i innych łask, których potrzebuję. Wyproś, Święta Gemmo, abym umiał naśladować Twoje cnoty i zasłużył, by tak jak Ty trafić przed oblicze Boga, aby Go chwalić i wysławiać w raju. Amen.
Ojcze nasz, Zdrowaś Maryjo, Chwała Ojcu.
O, Święta Gemmo, jakże wielka była Twoja miłość względem biednych, jakże ogromna Twoja gorliwość, by ich wspomagać! Przyjdź z pomocą także i mnie, w mojej potrzebie, i wyjednaj mi łaskę, która przyniesie ulgę mojej duszy. Liczne cuda i łaski przypisywane Twojemu wstawiennictwu niech wzbudzą we mnie ufność i wiarę w Twoją pomoc. Błagaj w moim imieniu Jezusa, Twojego niebieskiego oblubieńca: ukaż Mu stygmaty, które dała Ci Jego miłość, przypomnij Mu wylaną z nich krew, cierpienia, których doznałaś, łzy, które wylałaś za zbawienie dusz, złóż to swoje poświęcenie, będące wyrazem miłości, jako skarb drogocenny, a Jezus Cię wysłucha. Amen.
Ojcze nasz, Zdrowaś Maryjo, Chwała Ojcu.

W: E. Zoffoli CP, Święta Gemma Galgani, życiorys i modlitwy, Verbinum, Warszawa 2012.

„Kiedy jesteśmy ściśle związani z Jezusem, nie ma ani krzyża, ani smutku”.”Chcę, aby wszyscy grzesznicy byli zbawieni, zbaw ich dla mnie wszystkich, o mój Jezu!”

Nowenna do Św. Gemmy Gagani

 

Nowenna – Dzień 1

Wstęp: O, najbardziej czci godne Serce naszego Boskiego Mistrza Jezusa Chrystusa, pokornie pragniemy adorować Ciebie w Twym nieskończonym Majestacie i wielbić Ciebie, i Twojej chwale poświęcić nasze modlitwy, które za wstawiennictwem świętej Gemmy Galgani, będziemy zanosić do Twojego miłosierdzia, w akcie całkowitego zawierzenia Tobie. Pokornie prosimy o pomoc Twą świętą Oblubienicę, którą Serce Twoje tak bardzo umiłowało i kochało, i za jej wstawiennictwem największych grzeszników nawracało.
O, najlitościwsza dziewico, święta Gemmo, podczas swego krótkiego życia na ziemi, dałaś nam piękny przykład anielskiej niewinności i miłości seraficznej i okazałaś się godną, aby mieć na swym ciele Rany Męki Pana naszego Jezusa Chrystusa. O, święta Gemmo przyczyń się za nami, którzy tak bardzo potrzebujemy Miłosierdzia Bożego i szczególnej łaski, którą pragniemy uzyskać dla nas przez twoje zasługi i wstawiennictwo, a o którą teraz gorąco prosimy…
Ojcze nasz, Zdrowaś Maryjo, Chwała Ojcu.
Módl się za nami Święta Gemmo, abyśmy się stali godnymi obietnic Chrystusowych.
Módlmy się. Boże, który uczyniłeś Świętą Gemmę Galgani, dziewicę, obrazem Twego ukrzyżowanego Syna, daj nam przez jej wstawiennictwo uczestniczyć w cierpieniach Chrystusa, abyśmy mogli być włączeni do Jego chwały. Który z Tobą żyje i króluje w jedności Ducha Świętego, Bóg przez wszystkie wieki wieków.
W. Amen.

Nowenna – Dzień 2

Wstęp: O, najbardziej czci godne Serce naszego Boskiego Mistrza Jezusa Chrystusa, pokornie pragniemy adorować Ciebie w Twym nieskończonym Majestacie i wielbić Ciebie, i Twojej chwale poświęcić nasze modlitwy, które za wstawiennictwem świętej Gemmy Galgani, będziemy zanosić do Twojego miłosierdzia, w akcie całkowitego zawierzenia Tobie. Pokornie prosimy o pomoc Twą świętą Oblubienicę, którą Serce Twoje tak bardzo umiłowało i kochało, i za jej wstawiennictwem największych grzeszników nawracało.
O, godna Oblubienico Baranka Bożego i wierna towarzyszko cierpień Chrystusa i posłuszna Jego woli, zachowałaś niewinność i splendor dziewictwa, dając światu jasny przykład w doskonaleniu się w cnocie czystości. Patrzysz z miłością ze swego wysokiego miejsca w niebie na nas, którzy pragniemy zaufać tobie i gorąco prosić Cię o łaskę…
Ojcze nasz, Zdrowaś Maryjo, Chwała Ojcu.
Módl się za nami Święta Gemmo, abyśmy się stali godnymi obietnic Chrystusowych.
Módlmy się. Boże, który uczyniłeś Świętą Gemmę Galgani, dziewicę, obrazem Twego ukrzyżowanego Syna, daj nam przez jej wstawiennictwo uczestniczyć w cierpieniach Chrystusa, abyśmy mogli być włączeni do Jego chwały. Który z Tobą żyje i króluje w jedności Ducha Świętego, Bóg przez wszystkie wieki wieków.
W. Amen.

Nowenna – Dzień 3

Wstęp: O, najbardziej czci godne Serce naszego Boskiego Mistrza Jezusa Chrystusa, pokornie pragniemy adorować Ciebie w Twym nieskończonym Majestacie i wielbić Ciebie, i Twojej chwale poświęcić nasze modlitwy, które za wstawiennictwem świętej Gemmy Galgani, będziemy zanosić do Twojego miłosierdzia, w akcie całkowitego zawierzenia Tobie. Pokornie prosimy o pomoc Twą świętą Oblubienicę, którą Serce Twoje tak bardzo umiłowało i kochało, i za jej wstawiennictwem największych grzeszników nawracało.
O, najbardziej kochająca i współczująca, święta Gemmo, z wielkiej miłości do Jezusa, ogromnie cierpiałaś za nawrócenie grzeszników jako ofiara za grzechy, i innych bardzo kochasz, a przede wszystkim miłujesz Boga. Nie zapomnij o nas, którzy pozostajemy tu na ziemi, i racz spojrzeć na nas z życzliwością, o którą prosimy Cię, w ufnej nadziei otrzymania tej łaski przez twoje pełne miłości serce…
Ojcze nasz, Zdrowaś Maryjo, Chwała Ojcu.
Módl się za nami Święta Gemmo, abyśmy się stali godnymi obietnic Chrystusowych.
Módlmy się. Boże, który uczyniłeś Świętą Gemmę Galgani, dziewicę, obrazem Twego ukrzyżowanego Syna, daj nam przez jej wstawiennictwo uczestniczyć w cierpieniach Chrystusa, abyśmy mogli być włączeni do Jego chwały. Który z Tobą żyje i króluje w jedności Ducha Świętego, Bóg przez wszystkie wieki wieków.
W. Amen.

Nowenna – Dzień 4

Wstęp: O, najbardziej czci godne Serce naszego Boskiego Mistrza Jezusa Chrystusa, pokornie pragniemy adorować Ciebie w Twym nieskończonym Majestacie i wielbić Ciebie, i Twojej chwale poświęcić nasze modlitwy, które za wstawiennictwem świętej Gemmy Galgani, będziemy zanosić do Twojego miłosierdzia, w akcie całkowitego zawierzenia Tobie. Pokornie prosimy o pomoc Twą świętą Oblubienicę, którą Serce Twoje tak bardzo umiłowało i kochało, i za jej wstawiennictwem największych grzeszników nawracało.
O, błogosławiona Gemmo, któraś z woli Boga, poniosłaś stratę zarówno rodziców w młodym wieku, jak i cierpiałaś niezliczone bóle na ciele i duszy. Naucz nas poświęcać się i cierpieć z miłości do Boga, abyśmy i również my mogli zmazać nasze grzechy na ziemi, a tym samym stać się bardziej godnymi nieskończonego skarbu zjednoczenia z Bogiem w niebie.
Ojcze nasz, Zdrowaś Maryjo, Chwała Ojcu.
Módl się za nami Święta Gemmo, abyśmy się stali godnymi obietnic Chrystusowych.
Módlmy się. Boże, który uczyniłeś Świętą Gemmę Galgani, dziewicę, obrazem Twego ukrzyżowanego Syna, daj nam przez jej wstawiennictwo uczestniczyć w cierpieniach Chrystusa, abyśmy mogli być włączeni do Jego chwały. Który z Tobą żyje i króluje w jedności Ducha Świętego, Bóg przez wszystkie wieki wieków.
W. Amen.

Nowenna – Dzień 5

Wstęp: O, najbardziej czci godne Serce naszego Boskiego Mistrza Jezusa Chrystusa, pokornie pragniemy adorować Ciebie w Twym nieskończonym Majestacie i wielbić Ciebie, i Twojej chwale poświęcić nasze modlitwy, które za wstawiennictwem świętej Gemmy Galgani, będziemy zanosić do Twojego miłosierdzia, w akcie całkowitego zawierzenia Tobie. Pokornie prosimy o pomoc Twą świętą Oblubienicę, którą Serce Twoje tak bardzo umiłowało i kochało, i za jej wstawiennictwem największych grzeszników nawracało.
O, chwalebna św. Gemmo, tak bardzo pragnęłaś, aby przejść do konsekrowanego życia zakonnego, ale Bóg w swej odwiecznej mądrości zarządził, że nie zostałaś zakonnicą. Bardzo cierpiałaś z tego powodu, nie mogąc spełnić pragnienia swojego serca. Jednak zaakceptowałaś inne, niewiele mniej godne poświęcenie i pogodziłaś się z wolą Boga. Naucz nas, o najdroższa i kochana Gemmo, ponoszenia ofiar, które Bóg w swej opatrzności zsyła na nas, ale i także abyśmy i my sami potrafili ofiarować coś od siebie na większą chwałę Boga i ku pożytkowi innych.
Ojcze nasz, Zdrowaś Maryjo, Chwała Ojcu.
Módl się za nami Święta Gemmo, abyśmy się stali godnymi obietnic Chrystusowych.
Módlmy się. Boże, który uczyniłeś Świętą Gemmę Galgani, dziewicę, obrazem Twego ukrzyżowanego Syna, daj nam przez jej wstawiennictwo uczestniczyć w cierpieniach Chrystusa, abyśmy mogli być włączeni do Jego chwały. Który z Tobą żyje i króluje w jedności Ducha Świętego, Bóg przez wszystkie wieki wieków.
W. Amen.

Nowenna – Dzień 6

Wstęp: O, najbardziej czci godne Serce naszego Boskiego Mistrza Jezusa Chrystusa, pokornie pragniemy adorować Ciebie w Twym nieskończonym Majestacie i wielbić Ciebie, i Twojej chwale poświęcić nasze modlitwy, które za wstawiennictwem świętej Gemmy Galgani, będziemy zanosić do Twojego miłosierdzia, w akcie całkowitego zawierzenia Tobie. Pokornie prosimy o pomoc Twą świętą Oblubienicę, którą Serce Twoje tak bardzo umiłowało i kochało, i za jej wstawiennictwem największych grzeszników nawracało.
O, ukochana Oblubienico Chrystusa, święta Gemmo, której serce było w samym centrum ognia miłości Boga, naucz nas kochać Boga z całego serca i z całej duszy, i abyśmy w żarliwości podziwiali i chwalili Boga i stawiali Go ponad wszystko, aby „gdzie nasz skarb, tam również było nasze serce” (Mt 6, 21).
Ojcze nasz, Zdrowaś Maryjo, Chwała Ojcu.
Módl się za nami Święta Gemmo, abyśmy się stali godnymi obietnic Chrystusowych.
Módlmy się. Boże, który uczyniłeś Świętą Gemmę Galgani, dziewicę, obrazem Twego ukrzyżowanego Syna, daj nam przez jej wstawiennictwo uczestniczyć w cierpieniach Chrystusa, abyśmy mogli być włączeni do Jego chwały. Który z Tobą żyje i króluje w jedności Ducha Świętego, Bóg przez wszystkie wieki wieków.
W. Amen.

Nowenna – Dzień 7

Wstęp: O, najbardziej czci godne Serce naszego Boskiego Mistrza Jezusa Chrystusa, pokornie pragniemy adorować Ciebie w Twym nieskończonym Majestacie i wielbić Ciebie, i Twojej chwale poświęcić nasze modlitwy, które za wstawiennictwem świętej Gemmy Galgani, będziemy zanosić do Twojego miłosierdzia, w akcie całkowitego zawierzenia Tobie. Pokornie prosimy o pomoc Twą świętą Oblubienicę, którą Serce Twoje tak bardzo umiłowało i kochało, i za jej wstawiennictwem największych grzeszników nawracało.
O, Jezu umęczony, Ty powołałeś świętą Gemmę, jako ofiarę przebłagalną za największych grzeszników. O Jezu, Ty nigdy nie mogłeś odmówić tej jakże bardzo kochającej Cię duszy, Ty zawsze wysłuchiwałeś jej heroicznego błagania o zbawienia dla grzeszników, nawet dla takich, którym groziło wieczne potępienie. Wyjednaj nam łaskę nawrócenia i zbawienia dusz naszych, abyśmy pewnego dnia pełni ufności mogli być zjednoczeni z Tobą, o Jezu, i z Najświętszą Matką Twoją, Niepokalaną Dziewicą Maryją, na wieki.
Ojcze nasz, Zdrowaś Maryjo, Chwała Ojcu.
Módl się za nami Święta Gemmo, abyśmy się stali godnymi obietnic Chrystusowych.
Módlmy się. Boże, który uczyniłeś Świętą Gemmę Galgani, dziewicę, obrazem Twego ukrzyżowanego Syna, daj nam przez jej wstawiennictwo uczestniczyć w cierpieniach Chrystusa, abyśmy mogli być włączeni do Jego chwały. Który z Tobą żyje i króluje w jedności Ducha Świętego, Bóg przez wszystkie wieki wieków.
W. Amen.

Nowenna – Dzień 8

Wstęp: O, najbardziej czci godne Serce naszego Boskiego Mistrza Jezusa Chrystusa, pokornie pragniemy adorować Ciebie w Twym nieskończonym Majestacie i wielbić Ciebie, i Twojej chwale poświęcić nasze modlitwy, które za wstawiennictwem świętej Gemmy Galgani, będziemy zanosić do Twojego miłosierdzia, w akcie całkowitego zawierzenia Tobie. Pokornie prosimy o pomoc Twą świętą Oblubienicę, którą Serce Twoje tak bardzo umiłowało i kochało, i za jej wstawiennictwem największych grzeszników nawracało.
O, najbardziej zagorzała w modlitwie o nawrócenie grzeszników święta Gemmo, jak wiele razy płakałaś i jak niezliczone są Twoje łzy, które wylewałaś nad naszymi grzechami, i stale ofiarowałaś swoje cierpienia jako pokutę i zadośćuczynienie za nasze grzechy. My, którzy jesteśmy bardzo słabi i ograniczeni własnym egoizmem, i którzy staramy się zaspokajać własne zmysły i zaniedbywać pokutę, prosimy, naucz nas kochać Jezusa i współcierpieć z Nim, jak i Ty cierpiałaś. Wyproś nam łaskę wstrętu do grzechu, łaskę smutku i doskonałego żalu, abyśmy już nigdy nie popełniali tych samych grzechów, które Jezus odkupił w wielkiej męce i nieopisanym bólu.
Ojcze nasz, Zdrowaś Maryjo, Chwała Ojcu.
Módl się za nami Święta Gemmo, abyśmy się stali godnymi obietnic Chrystusowych.
Módlmy się. Boże, który uczyniłeś Świętą Gemmę Galgani, dziewicę, obrazem Twego ukrzyżowanego Syna, daj nam przez jej wstawiennictwo uczestniczyć w cierpieniach Chrystusa, abyśmy mogli być włączeni do Jego chwały. Który z Tobą żyje i króluje w jedności Ducha Świętego, Bóg przez wszystkie wieki wieków.
W. Amen.

Nowenna – Dzień 9

Wstęp: O, najbardziej czci godne Serce naszego Boskiego Mistrza Jezusa Chrystusa, pokornie pragniemy adorować Ciebie w Twym nieskończonym Majestacie i wielbić Ciebie, i Twojej chwale poświęcić nasze modlitwy, które za wstawiennictwem świętej Gemmy Galgani, będziemy zanosić do Twojego miłosierdzia, w akcie całkowitego zawierzenia Tobie. Pokornie prosimy o pomoc Twą świętą Oblubienicę, którą Serce Twoje tak bardzo umiłowało i kochało, i za jej wstawiennictwem największych grzeszników nawracało.
O, najmilsza Święta Gemmo, prosimy Cię, abyś została naszą patronką i szczególną przyjaciółką dzisiaj i zawsze. Pomagaj nam w naszych codziennych potrzebach duchowych i materialnych, i ucz nas kochać i służyć Panu Bogu naszemu z całego serca. Dołącz do nas wraz z naszym Aniołem Stróżem i na wszelkie możliwe sposoby prowadź nas w miłości do wiecznego przeznaczenia.
Wyproś nam obecność naszego Zbawiciela, Jezusa Chrystusa, Maryi i Józefa w godzinie naszej śmierci. Prosimy, błagamy w tej intencji Miłosierdzie Boże. Uproś nam zbawienie dusz naszych.
Ojcze nasz, Zdrowaś Maryjo, Chwała Ojcu.
Módl się za nami Święta Gemmo, abyśmy się stali godnymi obietnic Chrystusowych.
Módlmy się. Boże, który uczyniłeś Świętą Gemmę Galgani, dziewicę, obrazem Twego ukrzyżowanego Syna, daj nam przez jej wstawiennictwo uczestniczyć w cierpieniach Chrystusa, abyśmy mogli być włączeni do Jego chwały. Który z Tobą żyje i króluje w jedności Ducha Świętego, Bóg przez wszystkie wieki wieków.
W. Amen.
***

Litania do św. Gemmy Galgani

 (ułożona przez o. Rafała S. Pujszę CP)
Kyrie, eleison. Christe, eleison. Kyrie, eleison.
Chryste, usłysz nas. Chryste, wysłuchaj nas.
Ojcze z nieba, Boże, zmiłuj się nad nami.
Synu, Odkupicielu świata, Boże, zmiłuj się nad nami.
Duchu Święty, Boże, zmiłuj się nad nami.
Święta Trójco, Jedyny Boże, zmiłuj się nad nami.
Święta Maryjo, módl się za nami.
Święta Gemmo, oblubienico Jezusa Ukrzyżowanego,
Święta Gemmo, kwiecie Męki Jezusa Chrystusa,
Święta Gemmo, miłośniczko ran Chrystusa,
Święta Gemmo, oddana całkowicie Bogu i bliźniemu,
Święta Gemmo, posłuszna woli Bożej,
Święta Gemmo, cuda Męki Pańskiej medytująca,
Święta Gemmo, do kroczenia ścieżkami świętości swoim przykładem innych zachęcająca,
Święta Gemmo, dobrocią serca innych urzekająca,
Święta Gemmo, w obliczu cierpienia męstwem błyszcząca,
Święta Gemmo, w Serce Jezusa się wsłuchująca,
Święta Gemmo, w Oblicze Chrystusa się wpatrująca,
Święta Gemmo, ze św. Gabrielem o Męce Pańskiej rozmawiająca,
Święta Gemmo, w szkole Męki Pańskiej cnoty nabywająca,
Święta Gemmo, rodziców i rodzeństwo miłująca,
Święta Gemmo, cała Chrystusowi oddać się pragnąca,
Święta Gemmo, za głosem Chrystusa podążająca,
Święta Gemmo, w chorobie wytrwale cierpienie znosząca,
Święta Gemmo, w życiu konsekrowanym szczyt miłości znajdująca,
Święta Gemmo, Sanktuarium Lukkijskie ozdabiająca,
Święta Gemmo, w domu żarliwie innym służąca,
Święta Gemmo, kierownikom duchowym posłuszna,
Święta Gemmo, chlubo Toskanii,
Święta Gemmo, nauczycielko pobożności pasyjnej,
Święta Gemmo, wzorze życia kontemplacyjnego,
Święta Gemmo, do kościołów lukkijskich pielgrzymująca,
Baranku Boży, który gładzisz grzechy świata, przepuść nam, Panie.
Baranku Boży, który gładzisz grzechy świata, wysłuchaj nas, Panie.
Baranku Boży, który gładzisz grzechy świata, zmiłuj się nad nami.
K. Módl się za nami Święta Gemmo Galgani.
W. Abyśmy się stali godnymi obietnic Chrystusowych.
Módlmy się. Boże, który uczyniłeś Świętą Gemmę Galgani, dziewicę, obrazem Twego ukrzyżowanego Syna, daj nam przez jej wstawiennictwo uczestniczyć w cierpieniach Chrystusa, abyśmy mogli być włączeni do Jego chwały. Który z Tobą żyje i króluje w jedności Ducha Świętego, Bóg przez wszystkie wieki wieków.
W. Amen.
*****

Modlitwy ułożone przez św. Gemmę

 Oto ja, u Twych najświętszych stóp, drogi Jezu, trwam, aby w każdej chwili okazywać Ci moją wdzięczność za wszystkie znaki łaskawości, których mi udzieliłeś i których jeszcze chcesz mi udzielać. Ile razy Cię wzywałam, o Jezu, zawsze mnie pocieszałeś, ilekroć uciekałam się do Ciebie, zawsze doznawałam pokrzepienia. Jak mam Ci dziękować, drogi Jezu? Dziękuję Ci, lecz pragnę jeszcze innej łaski. O mój Boże, jeśli taka Twoja wola… (wymienić prośbę). Gdybyś nie był wszechmogący, nie zwracałabym się do Ciebie z tym błaganiem. O Jezu, zmiłuj się nade mną! Niech we wszystkim spełni się Twoja najświętsza wola. Amen.
Ojcze nasz, Zdrowaś Maryjo, Chwała Ojcu.
O mój Boże ukrzyżowany, oto ja trwam u Twych stóp, nie odrzucaj mnie teraz, bo przyznaję, że jestem grzeszna. W przeszłości bardzo Cię obrażałam, mój Jezu, ale obiecuję nie czynić tego więcej. Przed Tobą, mój Boże, wyznaję wszystkie moje winy… wiem, że nie zasługują na odpuszczenie, ale proszę… miej wzgląd na Twoje cierpienia i spójrz, jak wielką wartość ma ta krew, która wypłynęła z Twoich żył.
Mój Boże, zamknij oczy na moje występki i otwórz je na Twoje nieskończone zasługi, a skoro chciałeś umrzeć za moje grzechy, przebacz mi je wszystkie, abym nigdy więcej nie czuła ich ciężaru, którego nie dam rady dźwigać. Pomóż mi, mój Jezu, bo pragnę za wszelką cenę stać się dobrą: zgładź, wyniszcz, zniwecz wszystko, co jest we mnie niezgodne z Twoją wolą. Proszę Cię, abyś mnie oświecił, bym mogła żyć w Twoim świętym świetle.

Ojcze nasz, Zdrowaś Maryjo, Chwała Ojcu.

******
**************************************************************************************************************************************
TO WARTO PRZECZYTAĆ POSŁUCHAĆ ZOBACZYĆ
*******

Przemówienie, które nigdy nie zabrzmiało

prezydent.pl / slo / pk

(fot. shutterstock.com)

Przeczytaj treść przemówienia, które prezydent RP Lech Kaczyński miał wygłosić podczas uroczystości w Smoleńsku 10 kwietnia 2010 r.

 

To było 70 lat temu. Zabijano ich – wcześniej skrępowanych – strzałem w tył głowy. Tak by krwi było mało. Później – ciągle z orłami na guzikach mundurów – kładziono w głębokich dołach. Tu, w Katyniu takich śmierci było cztery tysiące czterysta. W Katyniu, Charkowie, Twerze, w Kijowie, Chersoniu oraz w Mińsku – razem 21.768.
Zamordowani to obywatele Polski, ludzie różnych wyznań i różnych zawodów; wojskowi, policjanci i cywile. Są wśród nich generałowie i zwykli policjanci, profesorowie i wiejscy nauczyciele. Są wojskowi kapelani różnych wyznań: kapłani katoliccy, naczelny rabin WP, naczelny kapelan greckokatolicki i naczelny kapelan prawosławny.
Wszystkie te zbrodnie – popełnione w kilku miejscach – nazywamy symbolicznie Zbrodnią Katyńską. Łączy je obywatelstwo ofiar i ta sama decyzja tych samych sprawców.
Zbrodni dokonano z woli Stalina, na rozkaz najwyższych władz Związku Sowieckiego: Biura Politycznego WKP(b). Decyzja zapada 5 marca 1940, na wniosek Ławrentija Berii: rozstrzelać! W uzasadnieniu wniosku czytamy: to “zatwardziali, nie rokujący poprawy wrogowie władzy sowieckiej”.
Tych ludzi zgładzono bez procesów i wyroków. Zostali zamordowani z pogwałceniem praw i konwencji cywilizowanego świata.
Czym jest śmierć dziesiątków tysięcy osób – obywateli Rzeczpospolitej – bez sądu? Jeśli to nie jest ludobójstwo, to co nim jest?
Pytamy, nie przestajemy pytać: dlaczego? Historycy wskazują zbrodnicze mechanizmy komunistycznego totalitaryzmu. Część jego ofiar leży tuż obok, również w katyńskim lesie. To tysiące Rosjan, Ukraińców, Białorusinów, ludzi innych narodów.
Źródłem zbrodni jest jednak także pakt Ribbentrop-Mołotow prowadzący do czwartego rozbioru Polski. Są nim imperialne, szowinistyczne zamiary Stalina. Zbrodnia Katyńska jest – pisał o tym wyłączony w ostatniej chwili z transportu śmierci prof. Stanisław Swianiewicz – częścią “akcji (…) oczyszczenia przedpoli potrzebnych dla dalszej ekspansji imperializmu sowieckiego”.
Jest kluczowym elementem planu zniszczenia wolnej Polski: państwa stojącego – od roku 1920 – na drodze podboju Europy przez komunistyczne imperium.
To dlatego NKWD próbuje pozyskać jeńców: niech poprą plany podboju. Oficerowie z Kozielska i Starobielska wybierają jednak honor, są wierni Ojczyźnie.
Dlatego Stalin i jego Biuro Polityczne mszcząc się na niepokonanych decydują: rozstrzelać ich. Grobami są doły śmierci w Katyniu, pod Charkowem, w Miednoje. Te doły śmierci mają być także grobem Polski, niepodległej Rzeczpospolitej.
W czerwcu roku 1941 Niemcy uderzają na ZSRS: sojusznicy z sierpnia 1939 stają się śmiertelnymi wrogami. ZSRS zostaje członkiem koalicji antyhitlerowskiej. Rząd w Moskwie przywraca – na mocy układu z 30 lipca 1941 – stosunki z Polską. Stalin zasiada u boku Roosevelta i Churchilla w wielkiej trójce.
Miliony żołnierzy Armii Czerwonej – Rosjan, Ukraińców, Białorusinów, Gruzinów, Ormian i Azerów, mieszkańców Azji środkowej – oddają życie w walce z Niemcami Hitlera. W tej samej walce giną też Amerykanie, Brytyjczycy, Polacy, żołnierze innych narodów.
Przypomnijmy: to my, Polacy, jako pierwsi zbrojnie przeciwstawiliśmy się armii Hitlera. To my walczyliśmy z nazistowskimi Niemcami od początku do końca wojny. Pod jej koniec nasi żołnierze tworzą czwartą co do liczebności armię antyhitlerowskiej koalicji.
Polacy walczą i giną na wszystkich frontach: na Westerplatte i pod Kockiem, w bitwie o Anglię i pod Monte Cassino, pod Lenino i w Berlinie, w partyzantce i w Powstaniu Warszawskim. Są wśród nich bracia i dzieci ofiar Katynia.
W bombowcu Polskich Sił Zbrojnych nad III Rzeszą ginie 26 letni Aleksander Fedorońko najstarszy z synów zamordowanego w Katyniu Szymona Fedorońki – naczelnego kapelana wyznania prawosławnego Wojska Polskiego. Najmłodszy syn, 22 letni Orest poległ – w szeregach Armii Krajowej – w pierwszym dniu Powstania Warszawskiego. Jego 24-letni brat Wiaczesław walczący w Zgrupowaniu AK “Gurt” ginie 17 dni później.

 

W maju 1945 roku III Rzesza przegrywa wojnę. Nazistowski totalitaryzm upada. Niedługo obchodzić będziemy 65 rocznicę tego wydarzenia.
Dla naszego narodu było to jednak zwycięstwo gorzkie, niepełne. Trafiamy w strefę wpływów Stalina i totalitarnego komunizmu. Po roku 1945 Polska istnieje ale bez niepodległości. Z narzuconym ustrojem. Próbuje się też zafałszować naszą pamięć o polskiej historii i polskiej tożsamości.
Ważną częścią tej próby fałszerstwa było kłamstwo katyńskie. Historycy nazywają je wręcz kłamstwem założycielskim PRL. Obowiązuje od roku 1943. To w związku z nim Stalin zrywa stosunki z polskim rządem.
Świat miał się nigdy nie dowiedzieć. Rodzinom ofiar odebrano prawo do publicznej żałoby, do opłakania i godnego upamiętnienia najbliższych.
Po stronie kłamstwa stoi potęga totalitarnego imperium, stoi aparat władzy polskich komunistów. Ludzie mówiący prawdę o Katyniu płacą za to wysoką cenę. Także uczniowie. W roku 1949 za wykrzyczaną na lekcji prawdę o Katyniu dwudziestoletni uczeń z Chełma Józef Bałka wyrokiem wojskowego sądu trafia na trzy lata do więzienia.
Czyżby – przypomnę słowa poety – świadkiem miały pozostać “guziki nieugięte” znajdowane tu, na katyńskich mogiłach?
Są jednak także “nieugięci ludzie” i – po czterech dekadach – totalitarny Goliat zostaje pokonany. Prawda – ta ostateczna broń przeciw przemocy – zwycięża. Tak jak kłamstwo katyńskie było fundamentem PRL, tak prawda o Katyniu jest fundamentem wolnej Rzeczpospolitej. To wielka zasługa Rodzin Katyńskich. Ich walki o pamięć o swoich bliskich, a więc także – o pamięć i tożsamość Polski. Zasługa młodzieży. Uczniów takich jak Józef Bałka.

 

Zasługa tych nauczycieli, którzy – mimo zakazów – mówili dzieciom prawdę. Zasługa księży, w tym księdza prałata Zdzisława Peszkowskiego i zamordowanego w styczniu roku 1989 księdza Stefana Niedzielaka – inicjatora wzniesienia krzyża katyńskiego na cmentarzu powązkowskim. Zasługa drukarzy nielegalnych wydawnictw. Zasługa wielu niezależnych inicjatyw i “Solidarności”. Milionów rodziców opowiadających swoim dzieciom prawdziwą historię Polski.
Jak trafnie powiedział tu przed kilkoma dniami premier Rzeczpospolitej, Polacy stają się wielką Rodziną Katyńską.
Wszystkim członkom tej wspólnoty, w szczególności krewnym i bliskim ofiar, składam najgłębsze podziękowanie. Zwycięstwo w bitwie z kłamstwem to Wasza wielka zasługa! Dobrze zasłużyliście się Ojczyźnie!!

 

 

Wielkie zasługi w walce z kłamstwem katyńskim mają także Rosjanie: działacze Memoriału, ci prawnicy, historycy i funkcjonariusze rosyjskiego państwa, którzy odważnie ujawniali tę zbrodnię Stalina.

 

Katyń i kłamstwo katyńskie stały się bolesną raną polskiej historii, ale także na długie dziesięciolecia zatruły relacje między Polakami i Rosjanami.
Nie da się budować trwałych relacji na kłamstwie. Kłamstwo dzieli ludzi i narody. Przynosi nienawiść i złość. Dlatego potrzeba nam prawdy. Racje nie są rozłożone równo, rację mają Ci, którzy walczą o wolność.
My, chrześcijanie wiemy o tym dobrze: prawda, nawet najboleśniejsza, wyzwala. Łączy. Przynosi sprawiedliwość. Pokazuje drogę do pojednania.
Sprawmy, by katyńska rana mogła się wreszcie zagoić i zabliźnić.
Jesteśmy na tej drodze. Mimo różnych wahań i tendencji, prawdy o Zbrodni Katyńskiej jest dziś więcej niż ćwierć wieku temu. Doceniamy działania Rosji i Rosjan służące tej prawdzie, w tym środową wizytę premiera Rosji w lesie katyńskim, na grobach pomordowanych.
Jednak prawda potrzebuje nie tylko słów ale i konkretów. Trzeba ujawnienia wszystkich dokumentów dotyczących zbrodni katyńskiej. Okoliczności tej zbrodni muszą zostać do końca zbadane i wyjaśnione. Trzeba tu, w Katyniu, rozmowy młodzieży: polskiej i rosyjskiej, ukraińskiej i białoruskiej. Ważne jest, by została potwierdzona prawnie niewinność ofiar, By kłamstwo katyńskie zniknęło na zawsze z przestrzeni publicznej.
Drogą, która zbliża nasze narody, powinniśmy iść dalej, nie zatrzymując się na niej, ani nie cofając. Ta droga do pojednania wymaga jednak czytelnych znaków. Na tej drodze trzeba partnerstwa, dialogu równych z równymi, a nie imperialnych tęsknot. Trzeba myślenia o wspólnych wartościach: o demokracji, wolności, pluralizmie, a nie – o strefach wpływów.
Tragedia Katynia i walka z kłamstwem katyńskim to doświadczenie ważne dla kolejnych pokoleń Polaków. To część naszej historii. Naszej pamięci i naszej tożsamości. To jednak także część historii całej Europy, świata. To przesłanie dotyczące każdego człowieka i wszystkich narodów. Dotyczące i przeszłości, i przyszłości ludzkiej cywilizacji.
Zbrodnia Katyńska już zawsze będzie przypominać o groźbie zniewolenia i zniszczenia ludzi i narodów. O sile kłamstwa. Będzie jednak także świadectwem tego, że ludzie i narody potrafią – nawet w czasach najtrudniejszych – wybrać wolność i obronić prawdę.

 

Oddajmy wspólnie hołd pomordowanym: pomódlmy się nad ich grobami.
Chwała bohaterom! Cześć ich pamięci!!

 

 

Przemówienie na grobach Ofiar Zbrodni Katyńskiej było dla Prezydenta Lecha Kaczyńskiego niezwykle ważne. 3 kwietnia, na bazie kolejnej wersji założeń i tez, przygotowano list do Rodzin Katyńskich (omyłkowo uznany przez część prasy za ostateczną wersję przemówienia). List ten – po wydrukowaniu w kilkuset egzemplarzach – został przekazany 6 kwietnia organizatorom wyjazdu Rodzin Katyńskich na uroczystości rocznicowe.
Ostatni tydzień przed wylotem do Smoleńska to czas intensywnego namysłu Prezydenta nad końcową wersją przemówienia. Tekst ostatniej wersji rozwiniętych tez Prezydent zabrał w piątek, 9 kwietnia, do Belwederu, gdzie przygotowywał się do wygłoszenia swego przesłania.
Jak wiadomo, Prezydent Lech Kaczyński nie czytał swoich najważniejszych wystąpień. Wolał “mówić z głowy”. Pozwalało Mu to do końca doprecyzowywać, doskonalić swe przesłanie. Czasami – oznaczało to zmianę stylu, pominięcie jakiegoś wątku, słowa czy metafory. Tak było 1 września 2009 roku na Westerplatte, tak byłoby 10 kwietnia 2010 roku. Tragiczna katastrofa spowodowała, że tam, w Katyńskim Lesie, Jego słowa nie zabrzmiały.

http://www.deon.pl/po-godzinach/historia-i-spoleczenstwo/art,185,przemowienie-ktore-nigdy-nie-zabrzmialo.html

*********

Kontrola kontra zaufanie

Anna Kaik

(fot. shutterstock.com)

Mądra maksyma głosi: “Panowanie nad sobą to najwyższa władza”. Tymczasem nam najczęściej bardziej zależy, żeby, owszem, panować, ale nad innymi.

 

Te dwa rodzaje panowania mają ze sobą niewiele wspólnego. Panowanie nad innymi zakłada pewną samokontrolę, która jednak służy jedynie budowaniu własnego wizerunku w oczach innych, najczęściej zgodnego z pożądanym przez nas wyobrażeniem siebie. Któż tego nie zna: chcemy uchodzić za osoby życzliwe, profesjonalne, z “wysokimi moralami”… Każdy ma własny zestaw cech, które najchętniej prezentuje w kontaktach z innymi. Niestety, fakt bycia postrzeganym jako osoba o danych cechach nie jest równoznaczny z byciem takim w rzeczywistości. Ileż czasami wkładamy wysiłku, żeby zaprezentować się w – naszym pojęciu – pożądany sposób.

 

Nie kochaj mnie, ale podziwiaj

 

Chęć bycia postrzeganym w określony sposób to nic innego jak próba panowania nad innymi, odcięcia się od ludzi, pokazanie, że nie jest się takim, jak reszta, ale kimś lepszym. Inni mają widoczne słabości, wady – nie ja.

 

Źródeł takiej postawy należy doszukiwać w zranieniach, tak mocnych, że obecnie nie pozwalamy sobie na pokazanie innym żadnej naszej słabości, z lęku, że moglibyśmy zostać potem w nią uderzeni. Boimy się zranień – to prawda o każdym z nas.

 

Dwa zdania z Ewangelii szczególnie naświetlają to zagadnienie. Pierwsze: “Jeśli kto chce iść za Mną, niech się zaprze samego siebie” (Łk, 9,23). Andre Daigneault w książce “Od serca z kamienia, do serca ciała” stwierdza dosadnie: “Każdy z nas jest zamknięty za murami egoizmu i często wszystko sprowadza do siebie. Trzeba umrzeć dla siebie, żeby osiągnąć prawdziwe wyzwolenie serca i świętość. Jest to wyrzeczenie najtrudniejsze ze wszystkich – wyrzeczenie się swojego obrazu siebie”. I dalej pisze: “Nie można osiągnąć szczęścia i świętości bez zaparcia się siebie”.
Nie ma innej drogi, niż przekroczyć swój własny lęk i niejako wskoczyć na głęboką wodę, raz na zawsze żegnając się z chęcią kontrolowania tego, jak jestem postrzegany.

 

Dziecięcy to nie dziecinny

 

Mimo, iż pierwszym próbom wyzbycia się chęci kontrolowania może towarzyszyć lęk, wkrótce sami dostrzeżemy, jak uwalniająco na psychikę działa takie podejście. Zamiast niezdrowego napięcia pojawia się poczucie bezpieczeństwa, zamiast nieustannego poczucia zagrożenia i związanym z tym bycia “w ciągłej gotowości” pojawia się spokój i ufność.

 

Sytuację też dobrze ilustrują słowa Jezusa z innego miejsca Ewangelii: “Jeśli się nie odmienicie i nie staniecie jak dzieci, nie wejdziecie do Królestwa Niebieskiego” (Mt, 18,3). Dzieci czują się w świecie bezpiecznie, żyją chwilą, w pełni angażują się w to, co robią, nie analizując i nie kalkulując.

 

Tymczasem mówi się: naiwny jak dziecko. Czego więc chce od nas Jezus? Nieżyciowej wiary, że można ślepo ufać innym?

 

Dziecięcy to nie dziecinny. Jako dorośli mamy poprzeczkę postawioną wyżej: wiedzę o tym, na jakie zło stać drugiego człowieka, trzeba połączyć z bezgranicznym zaufaniem Bożej dobroci. Bóg nie zrobi nam krzywdy. Jeśli dostrzeże w nas choćby ślad chęci wykonania Jego woli, weźmie nas w swoje ramiona jak bezbronne niemowlę. To jest też jedyna droga prowadząca do szczęścia. Do kochania, ale i do pozwolenia kochania nas przez innych.

 

Zaakceptować przeszłość

 

Psychologowie zgodnie twierdzą, że czas dzieciństwa to decydujący okres kształtowania się charakteru i życiowych postaw. Sądzi się powszechnie, że źle ukształtowana osobowość jest skutkiem, jak to się często nazywa: “trudnego dzieciństwa”. Tymczasem, prawdą jest też, że zdecydowana większość z nas doświadczyła nierzadko głębokich zranień w tym okresie.

 

Zastanowiły mnie kiedyś słowa z dalszej części Ewangelii Mateuszowej: “I kto by przyjął jedno takie dziecko w imię moje, Mnie przyjmuje” (Mt, 18, 5). Czy Jezus odnosi się do sytuacji adopcji? – zastanawiałam się i trochę absurdalnie mi to wydało. I dlaczego “jedno”, a nie jak najwięcej? Pomyślałam: może te słowa odnoszą się do dziecka w nas? Każdy z nas ma w sobie dokładnie jedno takie dziecko. Może to dziecko trzeba w sobie niejako “przyjąć”?

 

Dzieciństwo to okres, w którym jesteśmy zupełnie zależni od innych i to, co nas spotyka jest często poza naszą wolą. Jak więc przyjąć ma swoje dzieciństwo mężczyzna, który jako dziecko był regularnie i za nic bity przez ojca? Jak dziewczynka molestowana seksualnie? Jak dzieci odtrącone przez rodziców, wychowywane w domu dziecka? Jest tylko jedna metoda: w imię Jezusa. Nawet gdyby miało Mu się wykrzyczeć: dlaczego do tego dopuściłeś?! On się nie obrazi.
Jako dorośli możemy przeżyć na nowo swoje kulawe dzieciństwo, tym razem w radości z dziecka w sobie: doświadczonego, ale ufającego. Temu, któremu bez reszty można zaufać.

http://www.deon.pl/religia/duchowosc-i-wiara/zycie-i-wiara/art,1804,kontrola-kontra-zaufanie.html

******

O łatwowierności

José Antonio Marina / slo

(fot. sualk / flickr.com)

Zawsze intrygowało mnie, dlaczego tak niewielkim zainteresowaniem naukowców cieszy się zjawisko łatwowierności: nadmiernej łatwości, z jaką wierzymy w różne rzeczy. Jestem zdania, że rasa ludzka jest łatwowierna z natury, to znaczy, że zaopatrzona jest w skuteczne i nieświadome mechanizmy prowadzące do powstawania sądów i przekonań.

 

Przekonanie to pewien umysłowy nawyk, to coś, do czego się dochodzi przez wielokrotne powtarzanie. Ten mechanizm uczenia się jest spadkiem po naszych zwierzęcych przodkach. Proszę sobie przypomnieć psa Pawłowa. W eksperymencie Pawłowa na chwilę przed podaniem psu jedzenia dzwonił dzwonek, co powodowało, że po jakimś czasie pies zaczynał się ślinić na sam dźwięk dzwonka. W naszych ludzkich kategoriach wygląda to następująco: byłem absolutnie przekonany, że jedzenie pojawi się zaraz po dzwonku i dlatego zrobiłem to, co zrobiłem.
Dochodzimy do konkretnych przekonań pod wpływem zautomatyzowanych mechanizmów. Nie możemy przekonać się o czymś z własnej woli. Wielu ludzi pragnie uwierzyć lub przestać wierzyć w Boga, w jakąś religię. Nie jest to coś, co da się zrobić ot tak, po prostu, niemniej jednak nie jest to niemożliwe, tyle tylko, że trzeba w tym celu użyć odpowiednich metod. Warto się z nimi zaznajomić – po to, żeby je wykorzystać lub po to, żeby się umieć przed nimi uchronić.

 

Człowiek ma tendencję do wierzenia każdej informacji, którą otrzyma wystarczająco wiele razy poprzez różne, wzajemnie się potwierdzające kanały przekazu. Mechanizm ten jest zbawienny w sferze praktycznych doświadczeń. Widzę jakiś cień i nie wiem, czy to niedźwiedź, skała, czy złudzenie? Poruszam się, żeby sprawdzić, czy obraz nie zniknie. Zbliżam się trochę bardziej. Pytam towarzyszącą mi osobę, czy widzi to samo co ja. Informacja potwierdzi się, jeżeli usłyszę ryk zwierzęcia lub poczuję jego zapach, a jeżeli dodatkowo poczuję jego pazury na ramieniu, nie ma już wątpliwości: to niedźwiedź. Długotrwałość pewnej percepcji oraz jej potwierdzenie poprzez różne zmysły sprawia, że staje się ona wiarygodna. Jest to skuteczny mechanizm przystosowawczy.
Ale wszystko ulega zmianie wraz z pojawieniem się języka. Teraz już nie chodzi o uwierzenie w to, co sam widzę i słyszę, ale w coś, co ktoś mi mówi. A to okazuje się o wiele bardziej ryzykowne, gdyż język, owszem, ma funkcję zastępczą w stosunku do doświadczenia, ale nie oferuje odbiorcy żadnych gwarancji. Wraz z pojawieniem się słowa rodzi się komunikacja, ale równocześnie pojawia się kłamstwo i w ten oto sposób cała nasza maszyneria generująca przekonania może w łatwy sposób zostać oszukana. Środki masowego przekazu przyczyniają się do tego typu oszustw, gdyż mogą stworzyć wiarygodną symulację rzeczywistości.
Władcy od dawien dawna wykorzystują tę anachroniczną słabostkę człowieka. Mechanizmy sprawowania władzy nie zmieniły się od zarania dziejów i sprowadzają się do trzech umiejętności: umiejętności krzywdzenia, umiejętności nagradzania oraz umiejętności zmieniania ludzkich przekonań. Jednym z przejawów geniuszu Napoleona było zrozumienie wagi tej ostatniej zdolności; to ona zrobiła z niego polityka tak bardzo nowoczesnego. Zatrzymam się na chwilę przy Napoleonie – nie tylko dlatego, że jest on fascynującą postacią, ale również dlatego, że przykład ten przyda mi się w ostatnim rozdziale.

 

Napoleon dbał o swój wizerunek publiczny tak, jak inni pielęgnują święte obrazy – z żarliwością i pietyzmem. Odkrył wszechmocną potęgę opinii publicznej i poświęcił cały swój talent na jej kształtowanie oraz na zjednywanie jej sobie. Postawił sobie za zadanie przekonanie społeczeństwa o nieomylności wytyczonych przez siebie celów. Umiał stworzyć chlubną legendę na temat samego siebie, podczas gdy jego życie w rzeczywistości było często przygnębiające, a czasem po prostu straszne. Wykreował postać męża opatrznościowego – typ dyktatora, który był potem często naśladowany. Po zagarnięciu władzy odczuwał potrzebę uprawomocnienia tego, co w gruncie rzeczy nie było prawomocne. I udało mu się przekonać naród francuski, który w 1802 r. przytłaczającą większością głosów wybrał go na dożywotniego konsula.
Pragnął czegoś więcej niż samej wojny – chciał również o niej opowiadać. Kiedy został mianowany dowódcą wojsk francuskich we Włoszech, w 1797 r. założył gazetę o nazwie “Kurier wojskowy we Włoszech”, a w miesiąc później następną: “Francja widziana oczyma wojsk stacjonujących we Włoszech”. Zaraz potem zabrał się do kreowania własnego wizerunku, bezczelnie pisząc: “Bonaparte jest szybki jak błyskawica i spada na nieprzyjaciela z siłą gromu. Jest wszędzie, widzi wszystko. Jest wysłannikiem Wielkiego Narodu. Wie, że należy do tej kategorii ludzi, których władza nie zna innych granic niż jego własna wola”. Kiedy wyruszył do Egiptu, nie zapomniał o zabraniu ze sobą maszyny drukarskiej. Był to jeden z jego ulubionych rodzajów broni. Wydał tam “Kuriera Egipskiego”.

 

Zdawał sobie tak dobrze sprawę z siły oddziaływania prasy, że zaledwie jeden dzień po przeprowadzeniu zamachu stanu przyznał: “Jeśli wypuszczę z ręki wodze prasy, nie utrzymam się przy władzy nawet przez trzy dni”. Tego samego dnia, 19 brumaire’a, każe wydrukować w “Le Journal de Paris”: “Największy wojownik Europy, przekształcony teraz w najwyższego urzędnika Francji, to bez wątpienia opatrznościowy mąż, na którego czekał wycieńczony kraj”. A w rok później, umacniając mit wysłannika opatrzności wizerunkiem nadczłowieka, publikuje następujący portret: “Nadprzyrodzona siła fizyczna Pierwszego Konsula pozwala mu pracować osiemnaście godzin na dobę; pozwala mu skupić uwagę przez te osiemnaście godzin na jednej i tej samej sprawie lub na dwudziestu różnych kwestiach, jedna po drugiej; chociażby któraś z nich była w najwyższym stopniu złożona lub męcząca, nie wpłynie na sprawność, z jaką zajmie się następnym w kolejności tematem. Jego zdolności organizacyjne pozwalają mu objąć myślą wiele rzeczy naraz, podczas gdy zajmuje się jakimś konkretnym problemem”.
Łatwowierność – owo mechaniczne odrzucenie wszelkiej krytyki, bezmyślna i bierna akceptacja tego wszystkiego, co dociera do nas poprzez środki przekazu uznawane przez nas za wiarygodne – jest dramatyczną porażką inteligencji. Z drugiej strony jest nią również radykalne niedowierzanie niczemu, stan permanentnego powątpiewania.

 

Wiecej w książce: Porażka inteligencji, czyli głupota w teorii i praktyce – José Antonio Marina

http://www.deon.pl/inteligentne-zycie/psychologia-na-co-dzien/art,609,o-latwowiernosci.html

******

Jeśli się otworzę, łatwo będzie mnie zranić

Jens Baum / slo

Bez otwarcia na ludzi nie możecie otrzymać niczego, dotyczy to również zaufania (fot. Meredith_Farmer /flickr.com)

Ludzie rzadko się otwierają, mimo że nie czują się z tym dobrze. Zastanówmy się, co takiego stoi na przeszkodzie w zaufaniu. Dlaczego nie potrafimy zaufać, co przez to tracimy, a co zyskujemy?

 

“Jeśli się otworzę, łatwo będzie mnie zranić”. Trudno się zatem dziwić, że wielu z nas na samą myśl o tym woli wycofać się i ukryć za “grubym murem”. Bo tylko tam czują się bezpieczni. Najgorsze w tym wszystkim jest jednak to, że izolacja oznacza również doświadczenie samotności. W takim stanie nie przyjmuje się już niczego z zewnątrz, również niczego pozytywnego! Boleśnie odczuwa się wtedy brak jakichkolwiek przyjemności. Zaczynają się narzekania na “zły świat”, który nie oferuje niczego przyjemnego. A stąd już tylko jeden krok do depresji. To prawdziwa ślepa uliczka. Często spotykam się ze stwierdzeniem: “Bardzo chciałbym/chciałabym przeżyć coś pięknego, ale nie chcę lub też nie potrafię się otworzyć, bo łatwo byłoby mnie wtedy zranić!” Przypomina mi to zdanie: “Umyj mnie, ale mnie nie zmocz!”

 

Bez otwarcia na ludzi nie możecie otrzymać niczego, dotyczy to również zaufania

 

Ludzie rzadko się otwierają, mimo że nie czują się z tym dobrze. Jest to jednak uczucie, z którym są już przynajmniej zaznajomieni, stąd też dość łatwo przychodzi im przypisać potem całą winę za nie swemu otoczeniu. Bo przecież – gdyby mogli być pewni, że inni ludzie ich nie zranią, mogliby się otworzyć! A ponieważ nie są w stanie nic na to poradzić, umacniają się tylko w swym przekonaniu i wysuwają zarzuty wobec innych. Z pewnością nie jest to droga, która pomoże osiągnąć komuś radość życia. Chodzi więc o strach przed tym, by nie być zranionym, gdy otworzymy się pełni zaufania. Muszę omówić tu teraz zagadnienie, które stanowi dla mnie podstawę stosunków międzyludzkich: zależność własnych odczuć od zachowania innych ludzi. Przyjrzyjmy się temu nieco bliżej.

Posłużę się moimi doświadczeniami, zebranymi w klinice psychosomatycznej podczas terapii grupowej pacjentów, poświęconej tematowi “zaufanie“. Wtedy też dała się zauważyć szczególna trudność tej sytuacji – z jednej strony wszyscy mocno życzyli sobie, aby ich problemy znalazły zrozumienie u innych ludzi. Z drugiej strony istniały obawy, że relacjonowanie swych osobistych problemów i związane z tym “otwarcie się” wobec innych zwiększy prawdopodobieństwo zranienia opowiadających. Często przytaczano przykład złamania “obietnicy milczenia”, zgodnie z którą nie wolno było mówić o problemach grupy poza nią, co było odbierane jako nadużycie zaufania. W jaki sposób należało więc rozwiązać cały ten problem? Istniała przecież przemożna potrzeba bycia zrozumianym przez drugich, czyli potrzeba otrzymywania czegoś!

Moje obserwacje poszły w dwóch kierunkach: To prawda, że niektórzy lubią sobie czasami poplotkować. Prawdą jest również, że złamanie obietnicy milczenia przez członków grupy jest poważnym złamaniem zasady i że nie jest to w porządku. Jeśli można byłoby dotrzeć do tej osoby, to, również w trosce o jej własne dobro, należało jej uświadomić, że takie zachowanie jest nie do przyjęcia i że nie można nadal postępować w ten sposób. Jeśli zrobimy to w odpowiedni – rzeczowy i jasny (a nie niezgrabny i agresywny) – sposób, to nie będziemy długo czekać na rezultat naszych działań. Wtedy pozostali członkowie grupy będą mieć mniejsze problemy z otwarciem się na otoczenie.

Szczerze mówiąc, bardzo trudno jest jednak znaleźć ów “przeciek”. Co wtedy? Odważyłem się więc zapytać wprost: “Jaką ponosicie stratę (która napawa Was lękiem), jeśli pan Kowalski i pani Nowak, siedząc na ławce w parku, porozmawiają sobie o Waszych małżeńskich problemach?” Słyszałem wtedy oburzone głosy: “To nie ich sprawa!” Jasne, że nic ich to nie obchodzi i złamanie obietnicy milczenia jest absolutnie nie w porządku. Ale to nie jest jeszcze odpowiedź na moje pytanie! Zapytałem ponownie: “Nawet jeśli nie jest to ich sprawa i nie jest w porządku, że o tym rozmawiają, na czym, konkretnie, polegać będzie Wasza strata?” Po dłuższej chwili najczęściej docierała do mnie następująca odpowiedź: “W zasadzie (konkretnie) na niczym”.

Skutek tej odpowiedzi przechodził najśmielsze oczekiwania. Członkowie grupy chętniej się otwierali i opowiadali o swoich zmartwieniach. W zamian otrzymywali zrozumienie, pocieszenie i nowe spostrzeżenia kolegów, a one pomagały im dotrzeć do rozwiązania swych problemów. To był taki “przedsmak zaufania”. I tu, nie będąc już dla nikogo zaskoczeniem, zadziałała zasada rezonansu.

Zastanówmy się, co się wydarzyło. Okazało się, że niestosowne zachowanie innych ludzi może mieć na nas i na nasze emocje o wiele mniejszy wpływ i mniejsze znaczenie, niż nam się początkowo wydawało. W życiu ciągle spotykamy się przecież z zachowaniem i wypowiedziami innych ludzi, które wcale nie są po naszej myśli. Taka jest rzeczywistość. Czy musimy jednak z tego powodu być wiecznie niezadowoleni i dostosowywać nasze zachowanie do takiej a nie innej sytuacji? Jeśli tak, to godzimy się równocześnie na to, żeby wszystkie te niepomyślne dla nas wydarzenia zupełnie nas zdominowały! (Dotyczy to, rzecz jasna, tylko ludzi dorosłych. Nie chcę przez to umniejszać ani kwestionować duchowej przemocy dorosłych nad dziećmi).

 

Zachowanie i słowa innych ludzi mają na Was tylko taki wpływ, na jaki sami im pozwolicie. Są to klucze, które otwierają drzwi tylko wtedy, kiedy podstawicie pasujące zamki. Jeśli ktoś podsunie Wam do nałożenia cudzy but, będziecie się dziwić (i zarzucać innym), że but Was uwiera i na Was nie pasuje. Jeśli ktoś zarzuci Wam coś niesłusznego, możecie odpowiedzieć: “To mnie nie dotyczy, nie jestem taki” – zamykając tym samym całą sprawę. (Chyba że boicie się, iż osoba, która to powiedziała, odwróci się od Was, przestanie Was rozumieć i poniesiecie stratę).

Możecie również dojść do wniosku, że ten ktoś ma rację, a przez swoją uwagę poruszył Wasze własne bolesne odczucia. Są to jednak Wasze własne emocje, za które tylko Wy jesteście odpowiedzialni. Istnieje również możliwość, że “powstaną” w Was uczucia, które od dawna już nosicie w sobie. Możecie jednak zrzucić z siebie odpowiedzialność za taki stan rzeczy, obarczając nim kogoś innego, kto np. powiedział coś, co Wam o tym przypomniało. To również Wasza własna decyzja. Jakże często obciążamy naszych bliźnich decyzjami, które tak naprawdę podejmujemy zupełnie samodzielnie!

Pojawiające się emocje mogą być dla Was również wskazówkami prowadzącymi do zrealizowania przez Was pewnych zadań, po których poczujecie się znacznie lepiej. Wtedy można by nawet zaryzykować stwierdzenie, że takie a nie inne zachowanie otoczenia było dla Was nawet pewnego rodzaju pomocą!

Członkowie grupy terapeutycznej nauczyli się inaczej spoglądać na fakt, że ktoś sobie za dużo na ich temat poplotkował i że, jak to często w takich sytuacjach bywa, dodał jeszcze to i owo od siebie. Udawało się to nawet w sytuacji, gdy plotki przekraczały już pewne ramy przyzwoitości. Pamiętajmy o zasadzie podstawowej: aby coś mogło zaistnieć między jednym a drugim człowiekiem, konieczne są dwa kroki: dawanie i branie. Dopiero wtedy możemy mówić o “transakcji”. Jeśli nie zdecydujecie się, żeby wziąć, to to się po prostu nie stanie! Chyba, że ktoś będzie w stanie “wstrzyknąć” Wam z zewnątrz odpowiednie emocje.

Opowiadam Wam o tym tak szczegółowo po to, żebyście stopniowo nabierali coraz więcej odwagi i próbowali się otworzyć. Chodzi o otrzymanie zaufania. Bez otwarcia się na innych jest to bardzo trudne, a tak naprawdę – niemożliwe. Kiedy uświadomicie sobie, że nie musicie się niczego bać i że w rzeczywistości nic nie tracicie, otwierając się na drugich, nawet jeśli nie zawsze zachowują się oni fair, z pewnością będziecie czynić to częściej! Osiągniecie wtedy większą niezależność, a w końcu prawdziwą wolność. Z tym związana jest również redukcja Waszych lęków. Zastanówmy się raz jeszcze nad tym, co takiego stoi na przeszkodzie zaufaniu. Tego typu pytania w wielu wypadkach doprowadziły do zdobycia większej jasności, a także do bardzo ciekawych wniosków. Mogą znaleźć zastosowanie również w wielu innych sytuacjach, szczególnie wtedy, kiedy sami nie wiecie, dlaczego decydujecie się na zrobienie tej a niezrobienie innej rzeczy.

Zadajmy więc sobie pytanie: Dlaczego nie macie zaufania? Jeśli trudno jest Wam znaleźć na nie odpowiedź, zapytajcie inaczej: Co zyskujecie na tym, że nie macie zaufania?

No właśnie: musicie spodziewać się jakiegoś zysku bądź profitu – gdyby tak nie było, nie brakowałoby Wam przecież zaufania. Ludzie często niechętnie reagowali na te pytania i w zasadzie trudno się było temu dziwić. Ktoś zachowuje się w pewien określony sposób, sam się z tym męczy, a tu na dodatek pyta się go jeszcze, jaki ma z tego zysk! Można to uznać po prostu za bezczelność. Nie zmienię jednak mojego stanowiska w tej sprawie. Człowiek nie posiadający zaufania, narzekający na wszystko i całkowicie bezbronny (przynajmniej takie robi wrażenie) zyskuje już chociażby tyle, że drudzy okazują mu więcej uwagi. Otrzymuje więc upragnione uznanie, zgadzając się jednak (podświadomie) na to, że ciążyć mu będą te wieczne skargi i one to właśnie będą ponownym powodem do … narzekań.

Brak zaufania może mieć poza tym na przykład taki plus, że nie musimy otwierać się na drugich. Zwłaszcza w sytuacjach, kiedy przykłada się zbyt dużą wagę do zachowania innych i jest się w związku z tym bardziej niż zwykle narażonym na zranienie. Najpewniej i najbezpieczniej można czuć się wtedy tylko we własnym zamku o grubych murach – można sobie tam urządzić przytulne schronienie.

Nie okazując zaufania, nie będziecie również przeżywać rozczarowań. Szczególnie ważne jest to wtedy, gdy nie radzicie sobie z rozczarowaniami i traktujecie je jak prawdziwą katastrofę. Staracie się więc z góry ich unikać, lecz postępując w ten sposób unikacie również rozwiązania związanych z nimi problemów. Zachowując się w ten sposób, pozbawiacie się wszelkiej odpowiedzialności za kształtowanie własnego życia i własnych emocji (któż z nas lubi brać na siebie odpowiedzialność?). W razie czego zawsze macie pod ręką kilka zgrabnych wymówek i możliwość przesunięcia winy na kogoś innego. Jest oczywiste, że uwolnienie się od odpowiedzialności sprawi, iż Wasza sytuacja praktycznie nie ulegnie zmianie, ale tego się nie dostrzega.

Istnieje jednak jeszcze odwrotne pytanie, na które również możemy doczekać się bardzo interesujących odpowiedzi. Co możecie stracić, obdarzając kogoś zaufaniem? Czy “obdarzanie zaufaniem” jest niebezpieczne? Podczas mojej wieloletniej współpracy z ludźmi odniosłem wrażenie, że wielu z nich uważa zaufanie za coś niebezpiecznego. Tak bardzo się tego boją, że wolą iść przez życie, żywiąc nieufność i sceptycyzm. Jeśli wiecie coś na temat zasady rezonansu i wpływu myśli na zachowanie człowieka, bez trudu możecie sobie wyobrazić, jak może wyglądać życie takich osób.

To prawda, zawsze istnieje niebezpieczeństwo, czy też możliwość, że inni ludzie potraktują Wasze otwarcie się na drugich bez zachowania dostatecznej ostrożności. Może się zdarzyć, że inni ludzie zareagują w nieodpowiedni sposób. A to z kolei może być bardzo bolesne. Jest to z pewnością bardzo przykre doświadczenie. Czuć się urażonym – to na pewno nie jest przyjemne uczucie, przeciwnie: może bardzo zaboleć. Ale czy jest ono niebezpieczne? A może warto przyjrzeć się bliżej mechanizmowi powstawania tych urazów, aby w przyszłości skutecznie im przeciwdziałać? Z pewnością dojdziecie wtedy do przekonania, że sami możecie zdecydować o tym, czy słowa innych Was zabolały – czy też wcale nie. A jeśli osiągniecie ten stan, poczujecie się trochę bardziej niezależni i wolni – i wyzwoleni również od lęków!

 

 

Bolesne doświadczenie kryje w sobie pomoc i szansę w kształtowaniu Waszego przyszłego życia. Sami widzicie, jak “niebezpieczeństwo” zaufania powoli samo rozsypuje się w kawałki. Nasuwa się wniosek: jeśli zaufacie życiu, życie zaufa Wam. To warunek rozwiązania Waszych życiowych problemów. Prawda, że ufając, często narażacie się na przykre doświadczenia. Ufacie jednak, że będziecie w stanie odpowiednio je wykorzystać w przyszłości. Zaufanie jest konstruktywną energią, którą możecie wysyłać w świat. Reakcją na to jest możliwość pozytywnych przekazów zwrotnych, skierowanych na Wasze życie. Dostrzegam różnorodne życiowe problemy. Wykorzystuję moją wrażliwość po to, aby uzyskać jasny ogląd rzeczywistości, bez patrzenia przez “różowe okulary”. Pomaga mi to widzieć rzeczy w całej ich wyrazistości.
Więcej w książce: Nie bój się jutra – Jens Baum

http://www.deon.pl/inteligentne-zycie/psychologia-na-co-dzien/art,74,jesli-sie-otworze-latwo-bedzie-mnie-zranic.html

*******

Mistrz szachów o zaufaniu Jezusowi

2ryby

ks. Mirosław Maliński

(fot. youtube.com)

Masz problem z zaufaniem Jezusowi? Nie jesteś pierwszy. Jak to zmienić? Mistrz szachowy postara się odpowiedzieć na to pytanie.

 

Film z serii “Jednoosobowy duet wewnętrzny” – Malina spotyka sam siebie i prowadzi wewnętrzny dialog. Reżyseria i scenariusz: ks. Mirosław na podstawie tekstów ks. Krzysztofa Grzywocza.

 

Ks. Mirosław Maliński – w duszpasterstwie akademickim takiego człowieka nie można znaleźć. Co najwyżej Malinę, bo tak nazywają go studenci. Duszpasterz – inicjator “ryb w sieci”. Ekspresyjny kontemplatyk, który nieustannie zagrzewa akademików do działania w “Maciejówce”.

******

Ufne posłuszeństwo Bogu

Życie Duchowe

Ks. Stanisław Haręzga

(fot. matthileo/flickr.com/CC)

W konkrecie życia każda forma posłuszeństwa wymaga zaangażowania, ofiary, a nieraz nawet heroizmu. Nasze posłuszeństwo musi być więc nieustannie ewangelizowane przez konfrontację z postawą samego Jezusa w Jego synowskiej relacji do Ojca.

 

Pod tym względem na pierwsze miejsce wysuwa się postawa zaufania. To od niej zależy nie tylko jakość naszego posłuszeństwa, lecz także jego twórcza i pożyteczna rola w naszym środowisku życia. Warto, byśmy dokładniej zwrócili uwagę na prawidłowość, jaka istnieje między wzrostem zaufania do Boga, samego siebie i przełożonych a dojrzałością i radykalizmem chrześcijańskiego posłuszeństwa.
Posłuszeństwo i zaufanie
W chrześcijańskim posłuszeństwie wiary na pierwsze miejsce wysuwa się poznanie objawienia Boga w Jezusie Chrystusie i komunia z Nim w miłosnej relacji, życiowe oparcie się na Nim jako niezawodnej “skale zbawienia”. Chrześcijaństwo nie jest więc jedynie czystą doktryną, jakąś wzniosłą ideologią czy nauką, ale komunią osoby konkretnego człowieka z żywą Osobą Jezusa Chrystusa. Dzięki niej możliwe staje się bycie dzieckiem Bożym, nowym stworzeniem, obdarzonym Duchem Świętym, zdolnym odpowiedzieć miłością na darmową Bożą miłość. Dopiero z przyjęcia i doświadczenia Bożego obdarowania nas w Chrystusie rodzi się nasze posłuszeństwo Bogu, gotowość do pełnienia Jego woli.
Należy jednak pamiętać, że trwający przez całe życie proces naszego upodobnienia się do Chrystusa w posłusznym pełnieniu woli Bożej musi dokonywać się w postawie zaufania i bezgranicznego zawierzenia Bogu. Wynika to z faktu, że wiara to zawsze akt człowieka, istoty słabej i ograniczonej. W życie wiary wpisane jest więc wątpienie, które wyraźnie dochodzi do głosu w kontekście różnych życiowych trudności i bolesnych doświadczeń. W czasie ich przeżywania, zamiast zaufania Jezusowi górę bierze lęk o samego siebie, troska o swoje bezpieczeństwo. Tymczasem wszelkie życiowe burze są zawsze próbami naszej wiary. Co więcej, w życiu duchowym istnieje dziwna zależność: im bliżej jesteśmy Boga, tym trudniejsze doświadczenia nas spotykają.
Nie należy się temu dziwić, gdyż sam Bóg dopuszcza próby wiary, byśmy opierali ją nie na sobie, a jedynie na wierności i życzliwej miłości samego Boga. W sytuacjach, kiedy wiara poddana jest próbie, paradoksalnie otrzymujemy szansę jej rozwoju. Walka o jej wzrost zawsze odbywa się bowiem w ciemnościach, w ubóstwie i pokorze, w godzinie cierpienia i krzyża, kiedy wydaje się, że wszystko się chwieje. Jednak wówczas, jeśli z ufnością zwracamy się do Boga, nasza wiara się umacnia i utwierdza. Każde jej zagrożenie domaga się od nas nowego zaufania. Jedynie ono sprawia, że możemy uczynić kolejny krok ku posłuszeństwu wierze bardziej pogłębionej i dojrzałej.

 

Ten krok warto uczynić, gdyż Bóg jest naszym Ojcem i zawsze zasługuje na naszą całkowitą ufność. On pierwszy nam zaufał, czego świadectwem jest dzieło stwórcze i historia zbawienia świata. O tym, jak ogromne to zaufanie, świadczy fakt Wcielenia, w którym Syn Boży zstąpił na ziemię i w Jezusie Chrystusie stał się naszym Zbawicielem. W Nim Bóg Ojciec okazał nam tak nieograniczone zaufanie, że w mocy Ducha Świętego powierzył nam siebie w Chrystusowym Kościele, abyśmy na zawsze mieli dostęp do zbawczej mocy Jego Słowa i sakramentów świętych.
Bogu najbardziej zależy na tym, byśmy jak dzieci bezgranicznie Mu ufali. Dlatego św. Teresa z Lisieux poucza nas, że tym, co najbardziej rani Boga i staje się naszym najpoważniejszym przewinieniem, jest brak ufności. Jedynie ona czyni nas miłymi Bogu, otwiera na Jego łaski, pozwala dać Mu się poprowadzić i uzdalnia do posłuszeństwa woli Bożej. Ponieważ ufność otwiera nas na Boga, a tym samym na miłość i życie, jest bardzo płodna duchowo. Wie o tym szatan, który wykorzystując fakt, że na płaszczyźnie ufności jesteśmy mocno zranieni, usiłuje ją zdławić w naszych sercach. Dlatego wlewa w nie podejrzenia, wątpliwości i nieufność do Boga. Z naszej strony trzeba nam więc nieustannie zaprawiać się w ufności do Boga, który nie oczekuje od nas, byśmy byli bez zarzutu, ale mieli do Niego zaufanie. Im bardziej ufamy w Bożą dobroć i wierność, karmiąc się słowem Bożym, tym bardziej Bóg może się nam udzielać w miłości, przebaczeniu i miłosierdziu.
Zgoda na własne życie
Praktykowanie zaufania i zdanie się na Boga ściśle wiążą się z zaufaniem sobie, co najbardziej przejawia się w zgodzie na własne życie. Trudności pod tym względem wynikają z braku wiary w siebie. Szczególnie ujawnia się to wówczas, kiedy dotyka nas cierpienie, kiedy trzeba zmierzyć się z przeciwnościami i słabościami, ilekroć upokarza nas grzech, zawodzą nasze plany i nadzieje. Wtedy rodzi się pokusa ucieczki od życia, zamykania się w swym bólu, czego oznaką będzie zawsze smutek, narzekanie, zgorzknienie i brak nadziei. Są to wszystko przejawy niezrozumienia krzyża, ucieczki od trudu i ofiarnego daru samego siebie.
Każda taka sytuacja pozwala głębiej otworzyć się na Boży plan względem nas, na miłość Chrystusa, który zawsze jest przy nas ze swą zbawczą miłością. Należy tylko dać się Mu prowadzić, rozmawiać i obcować z Nim. Wymownie ukazuje to scena spotkania się zmartwychwstałego Chrystusa z uczniami z Emaus (por. Łk 24, 13-35). To On przez słowo Boże i dar “łamania chleba” wprowadził ich w sens życia dla drugich. Zmartwychwstały potwierdził sobą, że warto iść dalej, że w tę drogę trzeba tylko wpisać miłość zdolną do ofiary, poświęcenia i krzyża. Każde spotkanie z Chrystusem i rozpoznanie Go w darze życia wydanego dla wszystkich zawsze przywraca nas życiu dla drugich. Wówczas stajemy się bardziej posłuszni woli Bożej, zdolni do ewangelicznego posłuszeństwa ludziom, od których zależni jesteśmy w swej pracy, powołaniu i życiowej misji.
Dla praktyki posłuszeństwa niezwykle ważne jest też pokorne akceptowanie swoich braków. Jeśli nie udaje się nam czynić rzeczy, jakich pragniemy, nie należy załamywać się i rezygnować. Akceptowanie swego ubóstwa, bycia grzesznym i małym pozwala wzrastać w ufności, by w naszej słabości mogła ujawnić się moc Boga (por. 2 Kor 12, 9). Paradoksalnie wzrastamy w posłuszeństwie, kiedy akceptujemy swą słabość i w niej pokładamy ufność w zbawczej miłości Boga. Nigdy nie będzie posłuszny ten, kto w pysze uważa się za lepszego od innych, nie potrafi przyjąć swej porażki i nie stać go na pokorne realizowanie swej życiowej drogi i swego osobistego powołania.
Zaufanie między przełożonym a podwładnym
W chrześcijańskim posłuszeństwie poza płaszczyzną wiary istnieje zawsze płaszczyzna ludzka odnosząca się do konkretnych ludzi. Posłuszeństwo Bogu przeżywamy przecież w społeczności ludzkiej, w hierarchicznym Kościele, we wspólnocie osób konsekrowanych. Ponieważ posłuszeństwo realizuje się we wspólnocie osób, z konieczności przekłada się na relacje, które winny mieć miejsce w klimacie zaufania między sobą i do osoby przełożonego. Jedynie ufność daje odwagę, by nie zniechęcać się w miłowaniu, nie pogrążać się w niepokoju i lęku, nie oskarżać wzajemnie, ale brać odpowiedzialność za życie swoje i drugich.
W przypadku przełożonych przejawem ich zaufania do podwładnych jest przede wszystkim postawa ofiarnej troski o ich potrzeby. Nie może to być relacja wyższości, przywilejów i dominowania, ale braterstwa i służby. Nadmierny autorytaryzm odbiera inicjatywę i może prowadzić do bierności. Postawa dyktatorska i apodyktyczna wyzwala też mechanizmy obronne i budzi naturalny bunt. Na utratę zaufania skazuje się przełożony, który nie chcąc narazić się podwładnym, schlebianiem zyskuje ich przychylność. Do nieufności prowadzi również słabość autorytetu przełożonego, niejasność w jego kompetencjach i zadaniach. Powoduje to brak poczucia bezpieczeństwa, prowadzi do napięć i trudności we wspólnocie. Taki sam skutek wywołuje brak jasnych decyzji i długotrwała niepewność. Wielce naganna jest też postawa niesprawiedliwego wyróżniania niektórych, obdarowywania ich szczególną miłością, przy równoczesnym lekceważeniu i poniżaniu tych, którzy są krytyczni i odważni w mówieniu prawdy.
Jeśli posłuszeństwo jest wsłuchiwaniem się w wolę Bożą, przełożony nie może czynić tego bez udziału podwładnych albo – jeszcze gorzej – swe kaprysy sankcjonować wolą Bożą czy wcielać ją w życie samymi rozkazami. Przeciwnie, jego szczególną troską winno być tworzenie atmosfery zaufania, współpracy i wzajemnego szacunku. Obok wytrwałego słuchania innych, winien cenić szczery i nieskrępowany dialog. On bowiem zapewnia wzajemną pomoc poprzez wsłuchiwanie się w słowo Boże, naukę Kościoła czy charyzmat, by wspólnie odnajdywać wolę Bożą, do niej się przekonywać i ją realizować. To prawda, że przełożony nie zastąpi nikogo w jego osobistym wysiłku, ale swoim przykładem, zachętą i wsparciem może przyczyniać się do ufnej współpracy wszystkich dla dobra całej wspólnoty z poszanowaniem godności i wkładu każdego.
Nie tylko przełożeni, lecz także podwładni powinni być tak samo posłuszni. Również ich posłuszeństwo musi być oparte na zaufaniu, wysiłku, a nawet heroicznej pracy. Nie można go sprowadzać jedynie do biernej uległości. Żaden przymus, lęk czy infantylna uległość nie mają nic wspólnego z zaufaniem. Autentycznemu posłuszeństwu obca jest obawa przed autorytetem, lęk o siebie, chęć przypodobania się władzy, szukanie korzyści lub uznania. Posłuszeństwo nie polega też na odtwórczym i pasywnym wypełnianiu poleceń, ale na zaangażowaniu w realizację woli Bożej, rozpoznanej w dialogu z przełożonym.
Zasadniczym motywem dojrzałego posłuszeństwa jest dla chrześcijanina pragnienie naśladowania samego Chrystusa posłusznego Ojcu aż do śmierci na krzyżu. Przecież w chrześcijańskim życiu wiary wszystko wynika z posłuszeństwa Chrystusowi, który wzywa nas do miłości w każdym rodzaju i stanie naszego życia. Wyrazem tego posłuszeństwa zawsze będzie jednak otwartość i szczerość wobec tych, których On daje nam jako przełożonych. Nawet jeśli doświadczamy ich słabości i ograniczeń, obowiązują nas ich nakazy -wydawane w imieniu Chrystusa. Co więcej, nie możemy nigdy tracić ufności, że to przez nich Bóg nas prowadzi przez życie. Zawsze potrzebne jest więc pozytywne nastawienie do osoby przełożonego. Jedynie ono umożliwia swobodne wyrażanie opinii, ułatwia wspólne szukanie woli Bożej, szczere odsłanianie swoich trudności i słabości, jakie stają na przeszkodzie w jej realizacji.
Na zakończenie należy stwierdzić, że nigdy nie możemy być pewni ani siebie, ani żadnego innego człowieka, gdyż wszyscy jesteśmy grzesznymi i słabymi ludźmi. Tym bardziej trzeba nam ufać Bogu i w Chrystusie budować w nas fundament ufności do siebie i ludzi, w tym szczególnie do naszych przełożonych. Przynagla nas do tego współczesny świat, w którym żyjemy. W nim tak wielu ludzi jest zagubionych, brak im sensu życia, stają się niewolnikami rozmaitych mód i uzależnień, oddają się bezsensownym i destrukcyjnym zachowaniom. Kiedy i nas dopada smutek i zwątpienie, kiedy czujemy się źle, trzeba nam wracać do posłuszeństwa woli Bożej, do braterskiej wspólnoty, do ufnej zgody na zależność od naszych przełożonych. Będzie to najlepsze świadectwo, że jesteśmy dojrzali, prawdziwie posłuszni Bogu i ludziom.

http://www.deon.pl/religia/duchowosc-i-wiara/zycie-i-wiara/art,1527,ufne-posluszenstwo-bogu.html

********

Czy żony powinny być poddane swoim mężom?

Życie Duchowe

ks. Tomasz Kot SJ

Dziś, bardziej niż kiedykolwiek, pouczenie św. Pawła: żony niechaj będą poddane swym mężom (Ef 5, 22) – wzbudza opór wielu słuchaczy. Nic dziwnego. Nasza wrażliwość naznaczona jest walką o równouprawnienie kobiet, staraniem się o zniesienie wszelkich dyskryminacji. Trudno zatem przyjąć bez zastrzeżeń te słowa św. Pawła, które z pewnością niejeden mąż cytował swojej żonie, by uzurpować sobie dominację.

 

Niektórzy, próbując ocalić św. Pawła, twierdzą, że zalecenie to jest nie tyle częścią jego własnego przesłania, ile elementem współczesnej mu kultury – dziś zdecydowanie anachronicznym. Czy zatem należy to zalecenie św. Pawła traktować jako nieaktualne, podobnie jak to wzywające niewolników, by byli posłuszni swym panom? A może myśląc w ten sposób, zbyt łatwo rezygnujemy ze zrozumienia tego, co św. Paweł chciał powiedzieć o małżeństwie? Pozostawiając na boku ewentualne uprzedzenia wobec samego sformułowania “być poddanym”, warto przyjrzeć się szerzej temu, co św. Paweł pisze o relacjach między chrześcijańskimi małżonkami.

 

 

Poddani w bojaźni Chrystusowej

 

Zanim św. Paweł nakazał żonom, by były “poddane mężom”, najpierw wezwał wszystkich chrześcijan, aby byli sobie wzajemnie poddani (por. Ef 5, 21). Dotyczy to wszystkich wierzących, bez wyjątku, więc także małżonków: mąż i żona mają być sobie wzajemnie poddani. To wezwanie burzy zasadniczo potoczne wyobrażenie o podporządkowaniu. Gdy mówi się bowiem o kimś, że jest poddanym, zakłada się jednocześnie dominację kogoś innego.

 

Spontanicznie myślimy o relacjach hierarchicznych, w których ktoś przewodzi i ktoś inny jest mu posłuszny, w których ktoś jest ważniejszy od innych. Wezwanie do wzajemnego poddania wydaje się zatem sprzeczne samo w sobie, bo wszyscy, którzy się stosują do wyznaczonego w ten sposób porządku, są jednocześnie poddanymi i przełożonymi. Jedynym zwierzchnikiem chrześcijanina jest Chrystus. Tylko Jemu każdy wierzący jest winny posłuszeństwo, bo to właśnie oznacza tradycyjnie w Biblii słowo “bojaźń”.

 

Można by zatem powiedzieć, że wszyscy chrześcijanie są równi. Nikt nie jest ważniejszy, nikt nie jest mniej ważny. Każdy ma takie same prawa. Najlepiej wyraża to List do Galatów, mówiąc o nowym porządku: Nie ma już Żyda ani poganina, nie ma już niewolnika ani człowieka wolnego, nie ma już mężczyzny ani kobiety, wszyscy bowiem jesteście kimś jednym w Chrystusie Jezusie (3, 28).

Zastanawiające jest jednak to, że św. Paweł, tak bardzo świadomy równości wszystkich ludzi w nowym porządku stworzenia przyniesionym przez Chrystusa, wraca do tradycyjnie współczesnego mu modelu małżeństwa, wzywając żony, by były poddane swym mężom. Na pierwszy rzut oka może się to wydawać sprzecznością albo brakiem odwagi wyciągnięcia konkretnych wniosków z tak rewolucyjnego na owe czasy twierdzenia. Skoro w nowym porządku nie ma już mężczyzny ani kobiety, czyż nie byłoby naturalne stwierdzenie, że również w małżeństwie nie ma różnic pomiędzy mężem a żoną?

 

Może właśnie przed takim zbyt szybkim wnioskiem św. Paweł chciał ustrzec swoich słuchaczy? Owszem, Chrystus zniósł podziały i dyskryminacje na tle rasowym, ze względu na płeć czy status społeczny. Nie zniósł jednak różnicy, która sprawia, że kobieta jest kobietą, a mężczyzna mężczyzną, że małżeństwo jest możliwe jedynie jako bliskość odmienności. Postulat równości czy równouprawnienia wszystkich ludzi z jednej strony broni przed wyzyskiem i dyskryminacją jednych przez drugich.

 

Z drugiej jednak strony, niesie z sobą niebezpieczeństwo rywalizacji, która ostatecznie prowadzi do rozkładu więzi międzyludzkich. Zapewne przed taką wizją – która niestety stała się często dominująca we współczesnej walce o godność kobiety i żony – próbował przestrzec św. Paweł. Jasno to widać, gdy mówi o różnicy darów poszczególnych członków wspólnoty, używając metafory ciała:
– Wszyscy bowiem w jednym Duchu zostaliśmy ochrzczeni, [aby stanowić] jedno Ciało: czy to Żydzi, czy Grecy, czy to niewolnicy, czy wolni. Wszyscy też zostaliśmy napojeni jednym Duchem. Ciało bowiem to nie jeden członek, lecz liczne członki. Jeśliby noga powiedziała: «Ponieważ nie jestem ręką, nie należę do ciała» – czy wskutek tego rzeczywiście nie należy do ciała? Lub jeśliby ucho powiedziało: «Ponieważ nie jestem okiem, nie należę do ciała» – czyż nie należałoby do ciała? Gdyby całe ciało było wzrokiem, gdzież byłby słuch? Lub gdyby całe było słuchem, gdzież byłoby powonienie? Lecz Bóg, tak jak chciał, stworzył [różne] członki, rozmieszczając każdy z nich w ciele. Gdyby całość była jednym członkiem, gdzież byłoby ciało? Tymczasem są wprawdzie liczne członki, ale jedno ciało. Nie może więc oko powiedzieć ręce: «Nie jesteś mi potrzebna», albo głowa nogom: «Nie potrzebuję was». Raczej nawet niezbędne bywają dla ciała te członki, które uchodzą za słabsze. […] Lecz Bóg tak ukształtował nasze ciało, że zyskały więcej szacunku członki z natury mało godne czci, by nie powstało rozdwojenia w ciele, lecz żeby poszczególne członki troszczyły się o siebie nawzajem. Tak więc, gdy cierpi jeden członek, współcierpią wszystkie inne członki; podobnie gdy jednemu członkowi okazywane jest poszanowanie, współradują się wszystkie członki (1 Kor 12, 13-22. 24-26).

 

Kobiecy dar tworzenia więzi

 

Wzajemne poddanie oznacza zatem nie tyle dominację i hierarchiczny porządek, ile więź tworzącą jedność wspólnoty uczniów Jezusa. Zupełnie inaczej w takim razie można zrozumieć nawoływanie św. Pawła, by żony były poddane swym mężom. Nie chodzi tu o posłuszeństwo i podporządkowanie, ale o taki stosunek do męża, który ma na uwadze dobro całego małżeństwa. Mając zaś w pamięci przytoczoną wyżej metaforę ciała, troska o dobro małżeństwa ma na uwadze dobro i rozwój obu małżonków (w szerszym kontekście całej rodziny, czyli także dzieci) przy jednoczesnym uwzględnieniu ich odmienności.

“Poddanie” żony mężowi, którego wymaga św. Paweł, może być także zrozumiane jako wskazanie właściwego nowego układu odniesienia powstającego przy zawarciu małżeństwa. Dotychczasowe posłuszeństwo, które córka jest winna swoim rodzicom, przestaje być aktualne. W chwili zawarcia małżeństwa nowym punktem odniesienia staje się mąż i wspólnie z nim nowo założona rodzina. Troska o dobro małżeństwa nie tylko od żony wymaga nabrania odpowiedniego dystansu do rodzinnego domu, w którym wyrosła. Również mąż, by być głową żony (Ef 5, 23) – jak mówi św. Paweł – musi wyrzec się podporządkowania się swym rodzicom. Wyraźnie przypomina o tym nawiązanie do Księgi Rodzaju: Dlatego opuści człowiek ojca i matkę, a połączy się z żoną swoją, i będą dwoje jednym ciałem (Ef 5, 31).
Nasza wrażliwość oczekiwałaby jednak, że św. Paweł nie tylko żonom będzie zalecał bycie poddanymi, ale również tego samego będzie wymagał od mężów. Przecież budowanie udanego małżeństwa nie może być zadaniem tylko jednego z małżonków. Tymczasem św. Paweł nic nie mówi o poddaniu mężów. Tak jakby właśnie od kobiet oczekiwał wnoszenia do małżeństwa spoiwa, które sprawia, że jest ono odrębnym organizmem. Być może właśnie to kobieta ma szczególną zdolność do tworzenia więzi i właśnie przez traktowanie męża jako swojego nowego punktu odniesienia pomaga mu opuścić własnych rodziców. To dzięki właściwej postawie żony mąż dorasta do bycia w pełni głową rodziny.

 

Mąż na wzór Chrystusa

 

Dlaczego jednak św. Paweł twierdzi, że mąż jest głową żony (Ef 5, 23)? Można by znowu wszystko wytłumaczyć ówczesnymi uwarunkowaniami społecznymi, według których – przynajmniej z punktu widzenia prawnego -to właśnie mąż reprezentował małżeństwo. To on miał prawo głosu i reprezentowania rodziny. Argumentacja św. Pawła nie jest jednak czysto kulturowa czy socjologiczna.

 

Kluczem do zrozumienia całego fragmentu Listu do Efezjan, mówiącego o relacji między mężem a żoną, jest porównanie jej do relacji Chrystusa do Kościoła. Więcej w nim miejsca zajmują polecenia skierowane do mężów. Do żon – oprócz początkowego wezwania, by były poddane swym mężom – św. Paweł zwróci się jedynie na końcu rozważań o małżeństwie: żona niechaj ze czcią się odnosi do swego męża (Ef 5, 33). Biorąc pod uwagę fakt, że pouczenia i napomnienia w listach św. Pawła mają zazwyczaj na celu naprawiać błędy i niedomagania wspólnot, można przypuszczać, że w czasach Apostoła mężowie – bardziej niż żony – mieli trudności we właściwym pojmowaniu swej roli w chrześcijańskim małżeństwie.
Streszczając całe nauczanie tego fragmentu, można by powiedzieć, że mężczyzna wówczas tylko jest w pełni mężem, gdy staje się podobny do Chrystusa, a jego postawa wobec żony podobna do tej, jaką Chrystus zajął wobec Kościoła. Banalne byłoby stwierdzenie, że mężowie powinni kochać swoje żony, jednak dzięki porównaniu do Chrystusa miłość męża do żony zyskuje nową jakość. Polega ona bowiem na oddaniu swojego życia za żonę (por. Ef 5, 25). Nie wystarczy więc, by mąż kochał żonę tylko w takiej mierze, w jakiej on sam korzysta z tej miłości, w jakiej pozwala mu ona się rozwijać i spełniać. Miłość męża-chrześcijanina spełnia się właśnie w utracie własnego życia dla żony.
Warto jednak zaznaczyć, że ta ofiara ma bardzo konkretny cel. św. Paweł jasno przypomina, że chodzi w niej o świętość żony. To ona powinna być głównym celem wysiłków i wyrzeczeń męża. Robiąc rachunek sumienia, mąż-chrześcijanin powinien się pytać, czy jego żona jest święta, chwalebna i nieskalana. Przypomniany w taki sposób cel ofiarnej miłości męża pozwala na wyciągnięcie dwóch bardzo konkretnych wniosków.

Po pierwsze, żona nie może wymagać od męża poświęcenia się dla spełnienia innych celów, choćby takich jak utrata sił i zdrowia dla zapewnienia dobrobytu. Podobnie też mąż, który spala się dla zaspokojenia różnych potrzeb żony, nie biorąc pod uwagę jej świętości, nie kocha jej tak jak Chrystus.

 

Po drugie, miłość męża do żony jest procesem jej uświęcania. A znaczy to, że nie kocha jej, gdy jest święta i doskonała, ale to właśnie jego ofiarna miłość ma niedoskonałą i grzeszną żonę do świętości doprowadzić. Wówczas on sam upodobni się do Chrystusa. Tym bardziej warto o tym przypominać, gdy powodem rozstań współczesnych małżonków jest tak często wypominana sobie nawzajem niedoskonałość. W Pawłowej wizji małżeństwa dostrzeżenie niedoskonałości żony powinno być nie tyle powodem do czynienia jej wyrzutów, ile dopingiem dla męża do udoskonalania swojej miłości.
Oczywiście dobrze należy pojąć, co oznacza tutaj świętość żony. Chrystus wydał siebie samego, “aby osobiście stawić przed sobą Kościół jako chwalebny” (por. Ef 5, 27). Mało zrozumiałe jest dziś dla nas stwierdzenie, że mąż powinien tak kochać żonę, by stała się ona “chwalebna”. Nie zdradzimy biblijnego tekstu, tłumacząc ten przymiotnik bardziej zrozumiale jako “godną uznania”, “godną szacunku”, “wspaniałą”, “promieniejącą”. świętość, o którą powinien starać się mąż dla żony, daleka jest od obrazu zaniedbanej męczennicy. Przypomina raczej kobietę piękną i spełnioną.

 

Trudne przymierze

 

Mówiąc o chrześcijańskim małżeństwie, o jego pięknie, o miłości małżonków, nie wolno zapominać o tym, że jest to droga trudna. Przynajmniej tak trudna jak ta, którą podjął Chrystus, by uświęcić swój Kościół. Także taki wniosek należy wyciągnąć z porównania, które św. Paweł przytacza, by mówić o relacjach między małżonkami. Na nic się zda mówienie o ofiarnej miłości męża, o oddanej mu żonie, o wzajemnym poddaniu i byciu jednym ciałem, jeśli zapomni się o tym, że cała wizja wytyczona przez św. Pawła zakłada jako ostateczny punkt odniesienia “bojaźń Chrystusa” (por. Ef 5, 21).

 

Bez wspólnego czerpania ze źródła, którym jest Bóg i Jego przymierze z ludźmi, bardzo łatwo z Pawłowej wizji chrześcijańskiego małżeństwa można uczynić utopijną ideologię. Wówczas słowa Apostoła, nierzadko wyrwane z kontekstu, mogą służyć jako podstawa do wykorzystania jednego z małżonków (choćby tłumacząc “poddanie żony” w kategoriach niewolnictwa) lub do usprawiedliwienia niepodejmowania trudów małżeństwa. Łatwo jest w pełni oddać się mężowi, który odzwierciedla swoją postawą Chrystusa. Gdy jednak brakuje mu wiele, pokusa rezygnacji z budowania z nim małżeńskiej więzi jest ogromna. Nie tak rzadko można usłyszeć zrezygnowane głosy:

 

“Po nim (po niej) nie można się już spodziewać niczego dobrego”; “Gdyby choć trochę przypominał Chrystusa, to co innego, ale poddać się takiemu człowiekowi – nie ma mowy!”. A przecież Chrystus umarł za nas, gdyśmy byli jeszcze grzesznikami (Rz 5, 8).

 

W takim razie stosunek Chrystusa do swojego Kościoła – który ma być modelem dla chrześcijańskiego małżeństwa – daleki jest od kontraktu polegającego na doskonałości obu stron. Przypomina raczej ryzykowną inicjatywę obdarzenia miłością kogoś, kto może odpowiedzieć nawet wrogością. Może się zdarzyć, że na małżeńskiej drodze jedynie wiara w przemieniającą moc Boga pozwala wytrwać do końca. Zwątpienie zaś w powodzenie małżeństwa lub możliwość przemiany współmałżonka jest właściwie zwątpieniem w samego Boga.

 

W pewnych jednak sytuacjach pytania o to, czy żona zawsze i w każdej sytuacji powinna być poddana mężowi, czy mąż zawsze i w każdym celu powinien oddawać swoje życie, są jak najbardziej zasadne. Biorąc pod uwagę to, że chrześcijańskie małżeństwo jest drogą uświęcenia małżonków, nieuprawnione stają się wszelkie roszczenia jednej ze stron, które są w wyraźniej sprzeczności z tym, czego wymaga Bóg. Znaczy to, że małżonkowie nie są dla siebie ostatecznym punktem odniesienia. Oczekiwania każdej ze stron wymagają mądrego rozeznania, co rzeczywiście pochodzi od Boga i do Niego prowadzi, a co Jemu się sprzeciwia. Zalecenie św. Pawła, by chrześcijanie byli sobie nawzajem poddani – które wyznacza także wzajemne relacje małżonków – nie może być jednocześnie wypowiedzeniem posłuszeństwa Bogu.

http://www.deon.pl/religia/w-relacji/rodzina/art,12,czy-zony-powinny-byc-poddane-swoim-mezom,strona,4.html

*******

“Prawda o katastrofie smoleńskiej – w zasiekach kłamstw”

KAI / slo

(fot. PAP/Paweł Supernak)

O walce z faktami, kłamstwach na temat Katynia i o wciąż nowych wątpliwościach dotyczących katastrofy smoleńskiej mówił podczas Mszy św. w łódzkiej archikatedrze abp Marek Jędraszewski.

 

– Prawda z trudem przebija się przez zasieki kłamstw, które od samego początku były podawane do publicznej wiadomości – powiedział metropolita łódzki w 5. rocznicę katastrofy pod Smoleńskiem.
Treść homilii abp. Marka Jędraszewskiego

10 kwietnia 2015 – rocznice: katyńska i smoleńska

Walka z faktami

Dzisiejsze czytania mszalne mówią o faktach. Pierwszym i najbardziej podstawowym z nich jest fakt spotkania Apostołów ze Zmartwychwstałym Chrystusem. Jan Ewangelista podaje go, odwołując się najpierw do swego osobistego doświadczenia: “Żaden z uczniów [w tym także i on] nie odważył się zadać Mu pytania: «Kto Ty jesteś?», bo wiedzieli, że to jest Pan” (J 21, 12 b). Następnie przekazuje informację zredagowaną czysto obiektywnie, na sposób jakiegoś historycznego zapisku: “To już trzeci raz, jak Jezus ukazał się uczniom od chwili, gdy zmartwychwstał” (J 21, 14).

Drugi fakt odnosi się do działalności Apostołów, wynikającej z tego, że Chrystus naprawdę żyje. Syntetycznie wyraził ją św. Marek, uczeń Piotra, w ostatnim zdaniu swej Ewangelii: “Oni zaś poszli i głosili Ewangelię wszędzie, a Pan współdziałał z nimi i potwierdzał naukę znakami, które jej towarzyszyły” (Mk 16, 20). Takim znakiem było uzdrowienie przez św. Piotra człowieka chromego od urodzenia – uzdrowienie dokonane “w imię Jezusa Chrystusa Nazarejczyka” (Dz 3, 6).

Dzisiejsze czytania mszalne mówią także o walce z faktami. Arcykapłani i starsi żydowscy nie mieli żadnej wątpliwości, że Piotr i Jan, uzdrawiając chromego, “dokonali jawnego znaku, oczywistego dla wszystkich mieszkańców Jerozolimy”. Stwierdzali jednoznacznie: “Przecież temu nie możemy zaprzeczyć” (Dz 4, 16). A jednak uznali za stosowne, aby Apostołom zabronić przemawiania w imię Jezusa. Miało to być dla wszystkich imię zakazane – mimo iż Piotr “napełniony Duchem Świętym” głosił, że “nie ma w żadnym innym zbawienia, gdyż nie dano ludziom pod niebem żadnego innego imienia, w którym moglibyśmy być zbawieni” (Dz 4, 12).
Walka z faktami będzie trwała nadal. Apostolskie posługiwanie będzie stale napotykało na zdecydowany opór zarówno ze strony Żydów, dla których ukrzyżowany Chrystus był – jak pisał św. Paweł w Pierwszym Liście do Koryntian – zgorszeniem, jak i ze strony pogan, dla których był On po prostu głupstwem (por. 1 Kor 1, 23). Żydzi nie chcieli zgodzić się z tym, że Jezus z Nazaretu jest przepowiedzianym przez proroków Mesjaszem, podczas gdy poganie odrzucali możliwość Jego powstania z martwych. Argumentacja Żydów była natury religijnej, natomiast negatywna reakcja pogan wynikała z przesłanek zdroworozsądkowych. Niekiedy obydwie postawy spotykały się ze sobą, gdy u obydwóch w ich walce z chrześcijanami dochodził jeszcze do głosu rozum polityczny. To w jego imię arcykapłani wraz ze starszymi przekupili stojących u grobu Chrystusa żołnierzy, nakłaniając ich do ewidentnego i cynicznego kłamstwa: “Rozpowiadajcie tak: Jego uczniowie przyszli w nocy i wykradli Go, gdyśmy spali. A gdyby to doszło do uszu namiestnika, my z nim pomówimy i wybawimy was z kłopotu” (Mt 28, 13-14).

Kłamstwo katyńskie

Jeśli walka z faktami wsparta przez cyniczne kłamstwo dotyczyła tak fundamentalnej dla całej ludzkości prawdy, jaką jest jej zbawienie dokonane w imię Jezusa, to czy możemy się dziwić, że podobny mechanizm zadziałał także wtedy, gdy ateistyczny bolszewizm stanął oko w oko z prawdą, iż polscy oficerowie, którzy jesienią 1939 roku znaleźli się w radzieckiej niewoli, są niezłomni w swej wierności wobec Polski? Taką właśnie opinię o nich 75 lat temu sformułował Beria w tajnej notatce nr 794/B, skierowanej 2 marca 1940 roku do Stalina. Według niego, oficerowie ci “stanowią zdeklarowanych i nie rokujących nadziei poprawy wrogów władzy sowieckiej” i dlatego należy ich rozstrzelać “bez wzywania skazanych, bez przedstawiania zarzutów, bez decyzji o zakończeniu śledztwa i aktu oskarżenia”. W dniu 5 marca 1940 roku wydano tajną decyzję nr P13/144, w której zaaprobowano propozycje Berii. Podpisali ja najwyżsi przedstawiciele ówczesnych władz Związku Sowieckiego: Stalin, Woroszyłow, Mołotow, Mikojan, Kalinin i Kaganowicz. Prawie miesiąc później, 3 kwietnia, z obozu w Kozielsku wyruszył pierwszy transport jeńców kierowanych na egzekucję do Katynia, ostatni – 12 maja. W tym samym niemal czasie podobne transporty śmierci miały miejsce w innych obozach: obóz w Starobielsku likwidowano od 5 kwietnia do 12 maja, obóz w Ostaszkowie od 4 kwietnia do 16 maja. Zapewne w tym samym przeciągu czasu mordowano polskich jeńców w obozach w Kijowie i Mińsku. Zawsze podobnie: najpierw krępowano z tyłu ręce, a potem podstępnie, w tył głowy, na którą narzucono wojskowy płaszcz, z bliskiej odległości kierowano jeden śmiercionośny pocisk. Tych pocisków wystrzelono około dwadzieścia dwa tysiące… Tak ginęła elita polskiego narodu: oficerowie Wojska Polskiego, policjanci, oficerowie rezerwy: urzędnicy, lekarze, profesorowie, prawnicy, nauczyciele, duchowni, literaci, kupcy… 26 października 1940 roku 125 funkcjonariuszy NKWD uczestniczących w przygotowaniu zbrodni i jej wykonaniu zostało nagrodzonych przez Ławrientija Berię tajnym rozkazem nr 001365 NKWD ZSRR “za pomyślne wykonanie zadań specjalnych”.

Prawdę o tym ludobójstwie próbowano zachować w najgłębszej tajemnicy: doły z ciałami zamordowanych oficerów zasypano, a potem zasadzono tam las. A jednak strzępy prawdy zaczęły docierać do nielicznych świadków tamtych tragicznych wydarzeń – jak, na przykład, do owej młodej Polki, w stronę której wieziony na egzekucję do katyńskiego lasu jakiś żołnierz rzucił swą oficerską czapkę, wołając “Jeszcze Polska nie zginęła”. Później, po odkryciu w 1943 roku przez Niemców masowych grobów w Katyniu, pojawiły się niepowątpiewalne ślady: orzełki z mundurów, żołnierskie nieśmiertelniki, medaliki, guziki. A przede wszystkim ciała ofiar z przestrzeloną od tyłu głową. Nawet zapiski z ostatniej drogi z Kozielska. Szczególnie dramatycznie brzmi zakończenie dziennika mjr. Adama Solskiego, gdy prowadzony na śmierć dnia 9 kwietnia 1940 zdążył jeszcze zanotować: “Piąta rano. Od świtu dzień rozpoczął się szczególnie. Wyjazd karetką więzienną w celkach (straszne!). Przywieziono gdzieś do lasu; coś w rodzaju letniska. Tu szczegółowa rewizja. Zabrano zegarek, na którym była godzina 6.30 (8.30). Pytano mnie o obrączkę, którą (…). Zabrano ruble, pas główny, scyzoryk”.

O prawdę o śmierci polskich oficerów upomniał się rząd gen. Władysława Sikorskiego w Londynie. Dnia 17 kwietnia 1943 zwrócił się do Międzynarodowego Czerwonego Krzyża z prośbą o zbadanie sprawy. To stało się pretekstem najpierw do opublikowania na łamach “Prawdy” artykułu zatytułowanego Polscy wspólnicy Hitlera, a następnie do zerwania przez Związek Sowiecki relacji dyplomatycznych z Rządem polskim. Kilka miesięcy później, 4 lipca tegoż roku generał Sikorski zginął w katastrofie lotniczej w Gibraltarze. Jej okoliczności po dzień dzisiejszy są owiane mgłą tajemnicy. W styczniu 1944 roku Stalin ustami Komisji Burdenki ogłosił, że sprawcami mordu katyńskiego są Niemcy. W imię interesów geopolitycznych tę wersję skwapliwie przyjęli alianci zachodni: Amerykanie i Anglicy – wbrew dobrze znanym sobie faktom. Raporty odnoszące się do prawdziwego przebiegu tragedii katyńskiej woleli głęboko ukryć w swych sejfach, a na całość rzucić kurtynę milczenia. Nie chcieli przecież tracić tak cennego sojusznika w walce z Hitlerem, jakim w ich oczach jawił się Józef Stalin. Szczytem cynizmu, czy też tak zwanej Realpolitik, było stwierdzenie Winstona Churchilla, który 15 kwietnia 1943 roku powiedział wprost gen. Sikorskiemu: “Są rzeczy, które, choć wiarygodne, nie nadają się do tego, by mówić o nich publicznie”. Tym bardziej o zbrodni katyńskiej milczano w czasach PRL-u, a jeśli już poruszano wtedy tę kwestię, jednym głosem powtarzano kłamliwe stwierdzenia Burdenki: wszystkiemu winni są Niemcy. Potędze kłamstwa przeciwstawiała się jedynie rodzinna ustna tradycja, przekazywana przez całe pół wieku w wielu polskich domach, umacniana między innymi słowami słynnego wiersza Zbigniewa Herberta Guziki, które okazały się “do końca nieugięte”. One jedynie pozostały trwałym znakiem prawdy, bo jako przedmioty kłamać nie mogły. One nie były w stanie wybrać Realpolitik. One, przez sam fakt, że były w dołach śmierci, mówiły jednoznacznie o tych, którzy na skutek zbrodni dokonanej wiosną 1940 roku tam się znaleźli. “Tylko guziki nieugięte/ przetrwały śmierć świadkowie zbrodni/ z głębin wychodzą na powierzchnię/ jedyny pomnik na ich grobie/ są aby świadczyć Bóg policzy/ i ulituje się nad nimi/ lecz jak zmartwychwstać mają ciałem/ kiedy są lepką cząstką ziemi”.

Wydawać by się mogło: prawda ostatecznie zwycięży i padnie wreszcie pełne pokory słowo: “Przepraszam”. A potem drugie: “Wybaczcie”. Takie nadzieje zaczęły się tlić dwadzieścia lat temu. Tymczasem w marcu 2005 roku, w 65. rocznicę podjęcia przez Stalina zbrodniczej decyzji o wymordowaniu polskich oficerów, główny rosyjski prokurator wojskowy gen. Aleksandr Sawienkow stwierdził, że ludobójstwo na narodzie polskim nie miało miejsca ani na poziomie państwowym, ani w sensie prawnym, i że sprawa została zamknięta jako wojskowe przestępstwo służbowe, związane z przekroczeniem uprawnień służbowych. Inaczej mówiąc, zbrodnia katyńska winna być traktowana jako przestępstwo pospolite, a jej sprawcy powinni być chronieni na mocy przedawnienia. Pięć lat później, 19 marca 2010 roku, kiedy Polska przygotowywała się do obchodów 70. rocznicy Katynia, rosyjski rząd stwierdził, że nie udało się potwierdzić okoliczności schwytania polskich oficerów, a tym bardziej charakteru postawionych im zarzutów a nawet faktu, czy je udowodniono. Co więcej, nie ma nawet pewności, czy Polaków w ogóle rozstrzelano. 6 października 2011 roku rosyjski wiceminister sprawiedliwości Georgij Matiuszkin oświadczył podczas rozprawy przed Europejskim Trybunałem Praw Człowieka w Strasburgu, że nie ma dowodów, iż polscy oficerowie zostali zamordowani, stąd należy ich traktować jak osoby “zaginione”. Co więcej, kilkanaście dni później w piśmie do Trybunału Matiuszkin cynicznie stwierdził, że krewni ofiar zbrodni nie cierpieli, bo przecież nie znali swych bliskich.
O faktach katyńskich znowu świadczyć muszą żołnierskie guziki… Nieugięte…

Kłamstwo smoleńskie

Aby upomnieć się o prawdę o Katyniu, rankiem 10 kwietnia 2010 roku z warszawskiego Okęcia wystartował rządowy samolot z prezydentem RP Lechem Kaczyńskim, z najwyższymi dowódcami wszystkich rodzajów sił zbrojnych Wojska Polskiego, wysokimi przedstawicielami Sejmu i Senatu, duchownymi, profesorami, osobami szczególnie zasłużonymi dla najnowszej, a także dla niezbyt odległej historii naszej Ojczyny. Nie doleciał… Nigdy dotąd w całej swej ponad tysiąc lat liczącej historii państwo polskie nie zostało tak boleśnie doświadczone.

Od pięciu też lat trwają zacięte dyskusje nad przyczynami tej tragedii. Prawda z trudem przebija się przez zasieki kłamstw, które od samego początku były podawane do publicznej wiadomości. Dzisiaj wiemy: nie było kilku prób podchodzenia do lądowania; prezydent nie kazał pilotom za wszelką cenę lądować; generał Andrzej Błasik nie był pijany; niewytłumaczalne jest zawieszenie działania praw dynamiki Newtona, bo przecież bezpośrednie uderzenie samolotu w ziemię musiałoby skutkować ogromnym lejem, a tego leju nie było, mimo że grunt był dość miękki; Rosjanie wcale nie byli nam przychylni; w Smoleńsku nie przekopano ziemi na metr głębokości, centymetr po centymetrze; ciała niektórych osób nie zostały właściwie zidentyfikowane, niektóre z nich zostały wprost zbezczeszczone; rząd polski świadomie oddał śledztwo w ręce Rosjan, zgadzając się na zastosowanie konwencji chicagowskiej, by za nic nie odpowiadać…

Ten ostatni fakt wynika z książki, noszącej tytuł Zamach na prawdę. Jest ona wywiadem rzeką z Małgorzatą Wassermann. Jej ojciec jako poseł na Sejm RP zginął pod Smoleńskiem. Lektura tej książki z jednej strony poraża, ale z drugiej daje nadzieję. Są bowiem ciągle jeszcze ludzie, którzy mają odwagę powiedzieć: “Na pewno nie zostawię tej sprawy. I będę pytać do końca życia”.

Postawa p. Wassermann jest tym bardziej godna podkreślenia, że 12 marca tego roku, niemal dokładnie w 75. rocznicę zbrodni katyńskiej a na miesiąc przed 5. rocznicą smoleńską, polscy eurodeputowani z rządzącej aktualnie partii zażądali w Parlamencie Europejskim usunięcia 20. punktu uzgodnionego już projektu rezolucji, w którym wzywano władze Rosji “do niezwłocznego zwrócenia Polsce wraku samolotu rządowego TU-154 oraz wszystkich jego czarnych skrzynek”, a także apelowano “o przeprowadzenie międzynarodowego i niezależnego dochodzenia w sprawie przyczyn katastrofy”. Po raz kolejny okazało się, że także w Polsce jest jeszcze wielu ludzi, którzy za wszelką cenę chcieliby, aby nad Smoleńskiem ciągle utrzymywała się gęsta mgła.

Na szczęście, o faktach smoleńskich świadczą nie tylko martwe przedmioty. Świadczą przede wszystkim żywi ludzie. Nieugięci. Ich głosu nie wolno nam – także w sobie – zagłuszyć…

Pietà. A ponad wszystko miłosierdzie…

Antyczna tradycja chrześcijańska podpatrzyła jeszcze jeden fakt – to, co się zdarzyło między zdjęciem z krzyża a pochowaniem w grobie. Podpatrzyła sercem i wiarą. Pietę. Matkę Najświętszą trzymającą w swych ramionach martwe ciało Syna. Zbolałą, niemo wpatrującą się w rany, z których jeszcze sączyła się krew. Ten fakt został utrwalony na niezliczonych obrazach i w trudnych do porachowania rzeźbach – aż po słynną Pietę Michała Anioła z Bazyliki watykańskiej.

W Piecie wyraża się bezmierny ból wszystkich matek świata, którym przyszło patrzeć na okrutną śmierć swoich dzieci. Pietà zastępuje wszystkie matki świata, których synowie umierali w przerażającej samotności, przez swych katów już za życia skazani na zapomnienie na zawsze. Pietà jest przejmującym wołaniem do Boga – o Jego miłosierdzie dla bezbronnych ofiar, a jeszcze bardziej o Jego miłosierdzie dla katów…

Pieta z Golgoty wpisała się w historię obrazu Matki Boskiej Kozielskiej. 28 lutego 1940 roku porucznik Henryk Gorzechowski podarował swemu synowi, Henrykowi Gorzechowskiemu-juniorowi, ułanowi z cenzusem, w dniu jego urodzin, wykonany przez siebie obrazek nawiązujący do obrazu Matki Boskiej Ostrobramskiej. Obydwaj – ojciec i syn – w 1939 roku znaleźli się w sowieckiej niewoli, spotkali w jenieckim obozie w Szepietówce, potem zostali przewiezieni do Kozielska. Obrazek był właściwie płaskorzeźbą zrobioną z wyciętego z pryczy kawałka deseczki naturalnego koloru. Ponad dwa miesiące później, 11 maja 1940 roku, na apelu zostało wyczytane nazwisko Henryk Gorzechowski. Kazano wystąpić. “Ojciec czy syn?” – zapytał Gorzechowski-junior. Po chwili zastanowienia enkawudzista odpowiedział: “Wsio rawno. Dawaj – otiec” – “Obojętnie, niech będzie ojciec”. Syn chciał iść razem z nim, ale enkawudzista nie pozwolił. Kiedy ojca odprowadzano do grupy oficerów opuszczających Kozielsk, zdążył jeszcze rzucić synowi: “W razie czego opiekuj się matką”. Ojca wywieziono do Katynia, syn cudownie przeżył wojnę, opuszczając sowiecką Rosję wraz z armią Andersa, potem walcząc na morzu na krążowniku “Trynidad”, a następnie na lądzie w 1 Dywizji Pancernej dowodzonej przez generała Stanisława Maczka. Wszędzie towarzyszyła mu Matka Boska wykonana przez ojca. Nazywał ją Matką Boską Kozielską. Z nią wrócił do Polski.

Jest jeszcze jedna Matka Boska Kozielska, zwana także Katyńską, namalowana w 1968 roku. Jego autorką była Anna Danuta Staszewska, żona Stefana Staszewskiego, działacza komunistycznego, jednego z najbardziej znaczących ministrów PRL w czasach stalinowskich. Jako pierwowzór służył jej obraz Matki Boskiej Wileńskiej. Staszewska namalowała Dziewicę Maryję, trzymającą w swych dłoniach nagą, ludzką głowę o przestrzelonej potylicy. Nazwała ją Pietą I. Kilka lat później powstała Pietà II, inspirowana obrazem Matki Boskiej Jasnogórskiej. Na koniec, w 1972 roku, Staszewska wykonała czarno-biały linoryt Piety. W obawie przed komunistyczną władzą obrazy te pozostawały w ukryciu w domu Staszewskich. Ich obecność musiała być tam na tyle silna i krusząca stwardniałe umysły, że po jakimś czasie Stefan Staszewski zbliżył się do Kościoła, a potem przyjął w nim chrzest. To było pierwsze zwycięstwo Madonny Katyńskiej. Następnie, od czasów pierwszej “Solidarności”, przyszły kolejne. Linoryt sfotografowany przez Macieja Rayzachera krążył z rąk do rąk, w ukryciu, w obawie przed władzami. W powszechnym odczuciu społecznym stał się on niezwykle przejmującym i trafnym symbolem zbrodni katyńskiej. W oparciu o linoryt Staszewskiej ludowy rzeźbiarz Stanisław Bałos wykonał polichromowany drzeworyt, który został pobłogosławiony przez Ojca Świętego Jana Pawła II. Drzeworyt był świadkiem najważniejszych wydarzeń związanych z najnowszą historią Katynia: wmurowania kamienia węgielnego pod cmentarz w Katyniu, otwarcia cmentarzy w Katyniu, Charkowie i Miednoje, złożenia wieńca przez rosyjskiego prezydenta Borysa Jelcyna pod krzyżem katyńskim na Powązkach. Były plany, aby drzeworyt znalazł się także na pokładzie rządowego Tu-144, którym 10 kwietnia 2010 roku udawała się do Smoleńska delegacja państwowa z prezydentem Lechem Kaczyńskim. Jednak na kilka dni przed odlotem zdecydowano, aby na uroczystości 70. rocznicy zbrodni katyńskiej zabrać jego kopię. Oryginał pozostał, na szczęście, w Kraju.

Czy można się zatem dziwić, że głównym elementem odsłanianego dzisiaj w Łodzi pomnika katyńskiego i smoleńskiego jest spiżowy odlew Matki Najświętszej nawiązujący do linorytu Anny Staszewskiej? Autorka odlewu, łódzka rzeźbiarka Krystyna Solska, dokonała w nim jednak kilka istotnych przekształceń. Ciało – a nie głowę – zamordowanego polskiego oficera obejmują ręce Matki Boskiej Miłosiernej z wileńskiej Ostrej Bramy. Można by powiedzieć: Matka Boska oderwała od siebie skrzyżowane dłonie, by miłosiernie objąć nimi swego wiernego żołnierza i przycisnąć go do piersi. Sama zaś Matka Najświętsza ma na ramionach płaszcz Królowej Polski znaczony orłem z czasów Wazów, bo przecież to wywodzący się z tego właśnie rodu król Jan Kazimierz dnia 1 kwietnia 1656 roku ogłosił Ją we Lwowie Królową naszego narodu.

Na zakończenie dzisiejszej Mszy świętej odlew zostanie odsłonięty i poświęcony na zewnętrznej stronie absydy naszej Katedry. Od wewnętrznej jej strony znajduje się otoczony czcią licznych wiernych obraz Matki Boskiej Częstochowskiej. Trudno o bardziej przejmującą zbieżność. Natomiast na osi absydy, w parku, znajduje się wielki krzyż. Nie byłoby przecież Piety bez krzyża, tak jak bez niego zupełnie niezrozumiałe pozostałoby przesłanie o Bożym miłosierdziu. Pod odlewem łódzkiej Matki Boskiej Katyńskiej a równocześnie Smoleńskiej, naszej szczególnej Piety, znajduje się napis, który dzisiaj staje się naszą żarliwą modlitwą:

MATKO O TWARZY JAK POLSKA ZIEMIA
CZARNEJ
MATKO O TWARZY JAK POLSKA ZIEMIA
ZNACZONEJ BLIZNAMI
DO SERCA SWEGO JAK SYNA
NAS PRZYGARNIJ
KRÓLOWO NASZA
TARCZO OBRONNA
MÓDL SIĘ ZA NAMI.

http://www.deon.pl/religia/kosciol-i-swiat/z-zycia-kosciola/art,21824,prawda-o-katastrofie-smolenskiej-w-zasiekach-klamstw.html

*******

Szwecja: Smoleńsk to niezagojona rana

PAP / slo

(fot. PAP/Paweł Supernak)

Katastrofa smoleńska to rana na polskim społeczeństwie, która po pięciu latach wciąż się nie zagoiła – pisze w związku z rocznicą największy szwedzki dziennik “Dagens Nyheter”.

 

Korespondent gazety informuje o oficjalnych uroczystościach upamiętniających ofiary katastrofy Tu-154, a także o demonstracji sympatyków Prawa i Sprawiedliwości przed Pałacem Prezydenckim w Warszawie.

Gazeta przytacza wyniki badań, z których wynika, że 22 proc. Polaków wierzy w zamach ze strony Rosji, którego celem miał być prezydent Lech Kaczyński. Według zwolenników tej tezy był to jedyny polityk potrafiący sprzeciwić się potężnemu sąsiadowi na Wschodzie – wyjaśnia dziennikarz.

“Dagens Nyheter” przypomina, że w 2010 roku doszło do ocieplenia stosunków polsko-rosyjskich. Ówcześni premierzy Rosji Władimir Putin oraz Polski Donald Tusk wzięli udział w uroczystościach w Katyniu na kilka dni przed planowaną wizytą prezydenta Kaczyńskiego. Katastrofa Tu-154 pod Smoleńskiem, a następnie kryzys na Ukrainie sprawiły, że ostatecznie nie doszło do odwilży w relacjach Polski z Rosją – zauważa szwedzki dziennik.

http://www.deon.pl/wiadomosci/swiat/art,21030,szwecja-smolensk-to-niezagojona-rana.html

*******

Jasna Góra: Pamięć, modlitwa i szczególny apel

KAI / slo

(fot. shutterstock.com)

Na Jasnej Górze trwa modlitwa w intencji 96 ofiar katastrofy smoleńskiej. W piątą rocznicę tragedii, o ofiarach i ich rodzinach pamiętają paulini, a także przybywający do sanktuarium pielgrzymi, głównie młodzież maturalna.

 

– Oby ten dzień był także dniem jedności narodowej, dniem pamięci, która szuka prawdy – powiedział KAI o. Robert Jasiulewicz, rzecznik prasowy Jasnej Góry.

– Jasna Góra jest szczególnym miejscem pamięci i modlitwy za dusze tych, którzy nie żyją, ale także ich bliskich, rodziny, które wciąż trwają w żałobie, czekając na smoleńską prawdę – zauważył o. Jasiulewicz. Podkreślił, że “wszyscy na tę prawdę czekają. Wszyscy chcemy się dowiedzieć dlaczego oni nie żyją, jaka była cała prawda o tym wydarzeniu. Jako naród mamy do tego prawo”.

Na Jasnej Górze pamięć o ofiarach katastrofy smoleńskiej wyraża się nie tylko w modlitwie. W muzeum w Bastionie Św. Rocha zgromadzone zostały liczne pamiątki, w tym rzeczy osobiste pasażerów Tu-154 przekazane przez rodziny.

Niezwykłą wymowę ma też Epitafium Smoleńskie znajdujące się przed wejściem do Kaplicy Matki Bożej. Zawiera ono imiona i nazwiska ofiar katastrofy oraz tablicę, którą Rosjanie usunęli z miejsca tragedii w nocy przed pierwszą rocznicą kwietniowych wydarzeń.

– Cała symbolika epitafium ma w nas poruszać pamięć, ale też rodzić pytania o naszą odpowiedzialność za dobro Ojczyzny – podkreśla o. Jasiulewicz. Zdaniem paulina są to pytania “o naszą narodową tożsamość, o silne państwo polskie, o nasze miejsce w Europie i w świecie nie tylko na mapie, ale również w codziennym realnym, aktywnym życiu i współtworzeniu Europy, która także będzie silna również siłą wartości, siłą moralną, także siłą wiary, byśmy nie odcinali się od korzeni, a prawda zawsze przecież wyzwala”.

Dziś przed epitafium gromadzili się licznie maturzyści. Niektóre grupy – jak np. młodzież z Oświęcimia – właśnie od tego miejsca rozpoczynały nabożeństwo Drogi Światła.

Epitafium Smoleńskie dla uczczenia pamięci ofiar katastrofy powstało na Jasnej Górze w 2012 r. Tablica upamiętnia nie tylko katastrofę lotniczą z 2010 r., ale i mord katyński sprzed 75 lat.

http://www.deon.pl/religia/kosciol-i-swiat/z-zycia-kosciola/art,21821,jasna-gora-pamiec-modlitwa-i-szczegolny-apel.html

********

Zobacz trzyminutową lekcję historii

youtube.com / pk

Coraz częściej odnieść można wrażenie, że historia powoli zaczyna tracić na znaczeniu. Bohaterstwo, patriotyzm, gotowość oddania życia za Ojczyznę to postawy, które nie wywołują już takich samych odczuć co kiedyś. Jak pokonać ten kryzys?

 

Zobacz wyjątkowy teledysk do utworu “Myśmy Rebelianci” w wykonaniu zespołu De Press i przekonaj się, że historia ma jeszcze szansę.

 

Utwór promuje płytę Muzeum Powstania Warszawskiego – “Myśmy rebelianci. Piosenki Żołnierzy Wyklętych”, prezentującą piosenki oddziałów partyzanckich działających w latach 1944-1953.

*******

Smoleńsk pięć lat po katastrofie

Anna Wróbel / PAP / pk

(fot. Bartosz Staszewski / Wikimedia Commons / CC BY-SA 2.5)

Pięć lat po katastrofie polskiego samolotu z prezydentem Lechem Kaczyńskim na pokładzie mieszkańcy Smoleńska wspominają ją jako tragedię, która wtedy nie pozostawiła nikogo obojętnym.

 

Miejsce katastrofy, które wciąż upamiętnia kamień i krzyż, znajduje się, jak informują napisy po rosyjsku, pod nadzorem kamer i “podlega ochronie państwowej”. W zaparkowanym samochodzie dyżur pełni pracownik firmy ochroniarskiej. Jak mówi, robienie zdjęć jest zabronione.

 

Na początku drogi z betonowych płyt biegnącej wzdłuż ogrodzenia zakładów lotniczych, na bramie zakładów przymocowano napis po rosyjsku, angielsku i polsku; wskazuje miejsce katastrofy. Pracownicy zakładów mówią, że to oni umieścili kartkę, bo Polacy pragnący odwiedzić miejsce katastrofy wjeżdżali na teren zakładów i trzeba było pokazać im drogę.

 

Napotkany nieopodal starszy mężczyzna mówi, że ma zwyczaj żegnać się, kiedy przechodzi koło krzyża na miejscu katastrofy. “Czczę pamięć tych, którzy zginęli, dlatego że mam sumienie. Nie mogę obojętnie przejść obok” – podkreśla. Zapytany o plany postawienia pomnika na miejscu katastrofy, odpowiada, że nie ma nic przeciwko temu i jego zdaniem nikt nie jest przeciw, może – dodaje – pojedynczy ludzie. “Już dawno czas, by coś zbudować” – ocenia.

 

Ludzie, którzy bywają w okolicy w zwykły dzień powszedni to pracownicy zakładów, mieszkańcy pobliskiego domu mieszkalnego, pracownicy stacji benzynowej i salonów samochodowych znajdujących się wzdłuż przyległej szosy. Ścieżką za kamieniem upamiętniającym tragedię chodzą użytkownicy położonych dalej działek i garaży.

 

O tym, że na miejsce katastrofy często przyjeżdżają samochody z Polski, innych regionów Rosji, a także z Białorusi mówią pracownicy stacji i serwisu samochodowego, a potwierdza to funkcjonariusz ochrony. Zdarza się, że nocą kogoś przywiozą taksówkarze i pytają o drogę – opowiada pracownik stacji. Młoda kobieta na stacji ocenia, że o miejsce katastrofy pytana jest przeciętnie dwa razy w tygodniu. Pytają np. kierowcy polskich TIR-ów. Szosa koło miejsca katastrofy prowadzi do trasy M1 z Białorusi do Moskwy.

 

“Miejsce nie jest zapomniane” – twierdzi pracownik ochrony.

 

Miejsce katastrofy pokazuje nie tylko Polakom, ale i swoim rosyjskim znajomym szefowa Stowarzyszenia “Dom Polski” w Smoleńsku Antonina Mickiewicz.

 

Najwięcej odwiedzin w miejscu tragedii było tuż po katastrofie. “Ilu Polaków woziłem! Nawet nie bierzesz pieniędzy; mówisz: proszę iść, kupić kwiaty” – wspomina smoleński taksówkarz z 12-letnim stażem. Jak dodaje, robiło tak wielu jego kolegów. On sam z żoną nosił świece i kwiaty pod smoleński kościół.

 

Pytani, czy na miejscu katastrofy polskiego samolotu powinien stanąć pomnik, mieszkańcy Smoleńska odpowiadają twierdząco.

 

“To globalna katastrofa” – argumentuje pracownica stacji benzynowej. “Obowiązkowo, pomnik jest potrzebny, powinno być miejsce, gdzie można się pokłonić” – uważa Aleksandr, były pracownik zakładów lotniczych.

 

Inny z mieszkańców pytany, czy katastrofa wywarła jakiś wpływ na życie Smoleńska, odpowiada: “miasto jak żyło, tak i żyje swoim życiem”.

http://www.deon.pl/po-godzinach/historia-i-spoleczenstwo/art,184,smolensk-piec-lat-po-katastrofie.html

*******

Niemcy: oficer FSB podłożył ładunki w Tu-154M

PAP / ptt

(fot. Redd Baron / Foter / CC BY-NC-SA)

Niemiecki dziennikarz śledczy Juergen Roth powiedział w wywiadzie dla środowego “Bilda”, że według agenta niemieckiego wywiadu to oficer rosyjskiej FSB podłożył ładunki wybuchowe w polskim samolocie prezydenckim, który rozbił się pod Smoleńskiem pięć lat temu.

 

W swej najnowszej książce “Verschlusssache” (“Tajny dokument”) Roth pisze, że katastrofa samolotu Tu-154M pod Smoleńskiem 10 kwietnia 2010 roku nie była wypadkiem, lecz morderstwem, w które zamieszane były rosyjskie służby specjalne.

 

W wywiadzie dla “Bilda” Roth twierdzi, że jego teza opiera się na raporcie agenta BND. W tym sporządzonym w marcu 2014 roku dokumencie, skierowanym do przełożonego, funkcjonariusz wywiadu informuje, że “wiodący oficer rosyjskiego FSB” umieścił na pokładzie prezydenckiej maszyny kilka ładunków TNT ze zdalnie sterowanymi zapalnikami. Rosyjski agent wspierany był przez polskich pomocników na lotnisku w Warszawie – twierdzi Roth dodając, że w raporcie wymienione jest nazwisko rosyjskiego generała.

 

– To jedna z wielu innych przesłanek – zaznacza Roth w wywiadzie dla “Bilda”.

 

Dziennikarz zastrzega, że do raportu trzeba podchodzić – jak zawsze w takich przypadkach – sceptycznie. Zaznacza, że autorem dokumentu jest jednak “od dawna dobrze znany i będący w służbie czynnej agent posiadający znakomite kontakty w polskich i rosyjskich kołach rządowych i wywiadowczych”. Dokument zawiera nazwisko i materiały właściwego dla tej sprawy generała FSB, który przebywał w tym czasie na Ukrainie. Jak podkreśla Roth, raport opiera się na dwóch niezależnych od siebie źródłach z Polski i Rosji. Oba źródła opisują szczegółowo proces umieszczenia materiału wybuchowego – czytamy w “Bildzie.

 

Zdaniem Rotha motywy sprawców są oczywiste. Prezydent Lech Kaczyński był “zaciekłym przeciwnikiem Kremla i (Władimira) Putina”. Jak dodaje, Kaczyński sprzeciwiał się podpisaniu umowy z Gazpromem.

 

Wśród powodów, które skłoniły stronę polską do rzekomego tuszowania sprawy, niemiecki dziennikarz wymienił “serdeczne relacje” pomiędzy Putinem a Donaldem Tuskiem. “Od początku pojawiły się też w polskiej polityce głosy: nie chcemy wojny z Rosją. Lepszy jest szybki wynik (dochodzenia), aby zapobiec konfliktowi” – tłumaczy Roth. – A przecież w sprawozdaniach rosyjskich i polskich władz śledczych można wykazać niezliczone błędy i nonsensy, a nawet nieprawdziwe zeznania – dodaje dziennikarz.

 

Roth zaprzeczył, jakoby niemieckie służby specjalne brały udział w tuszowaniu sprawy. Zwrócił jednak uwagę, że jego zdaniem BND nigdy nie zareagował na “wysoce wybuchowy” raport swego agenta.

 

Roth zaznaczył, że nie może całkowicie wykluczyć warunków pogodowych i błędu pilota jako przyczyn katastrofy. – Jednak moje informacje, jak również informacje niezależnych naukowców wskazują na to, że wcześniej (przed upadkiem samolotu) doszło do wybuchu na pokładzie. Wrak maszyny został następnie świadomie zniszczony i leży do dziś, podobnie jak czarna skrzynka w Moskwie – mówi Roth.

 

Zdaniem Rotha wszystkie okoliczności katastrofy w Smoleńsku nie zostaną zapewne nigdy wyjaśnione. – Nikt nie chce jeszcze bardziej przycisnąć Putina, który już teraz grozi bombą atomową – konkluduje dziennikarz.

 

BND zdementował w zeszłym tygodniu informacje Rotha. Rzecznik niemieckiego wywiadu oświadczył, że niemieckie służby nigdy nie reprezentowały stanowiska, że w Smoleńsku doszło do zamachu, a tym bardziej nigdy nie informowały w tym duchu rządu Niemiec.

 

Samolot Tu-154 z delegacją na obchody 70-lecia zbrodni katyńskiej rozbił się pod Smoleńskiem 10 kwietnia 2010 r. o godz. 8.41. Zginęli wszyscy na pokładzie, w tym prezydent Lech Kaczyński, jego żona i wielu wysokich rangą urzędników państwowych i dowódców wojskowych – łącznie 96 osób.

http://www.deon.pl/wiadomosci/polska/art,23915,niemcy-oficer-fsb-podlozyl-ladunki-w-tu-154m.html

******

Przykład życia ofiar katastrofy – lekcją jak budować dziś Polskę

KAI / ptt

(fot. Redd Baron / Foter / CC BY-NC-SA)

Niech przykład życia tych, którzy zginęli w Katastrofie Smoleńskiej, będzie dla nas lekcją jak budować dziś Polskę – podkreślił abp Henryk Hoser.

W przeddzień piątej rocznicy katastrofy bp warszawsko-praski modlił się wieczorem w katedrze św. Michała Archanioła i św. Floriana Męczennika za śp. Sławomira Skrzypka, prezesa Narodowego Banku Polskiego, który zginął wówczas wraz 95-cioma innymi pasażerami prezydenckiego samolotu. – Jego śmierć podobnie jak tych którzy z nim lecieli w poważnym stopniu zubożyły Polski naród, czego skutki możemy dziś obserwować – zwrócił w homilii uwagę abp Hoser.

 

– Nie będzie przesadą powiedzieć, że nowożytna historia nie zna podobnego przypadku, nie zna takiej katastrofy poprzez którą społeczeństwo zostało w pewnym sensie ‘zdekapitowne’ – powiedział bp warszawsko-praski.

 

Zaapelował, aby przykład życia tych, którzy zginęli pod Smoleńskiem, stał się dla Polaków wskazówką jak żyć dalej i jak budować nasz kraj. – Nasza wierność wobec nich powinna wyrażać się w kontynuacji podjętego przez nich dzieła oraz w szacunku dla ideałów, które im przyświecały, tak aby wyrosło nowe pokolenie mądrych, wykształconych Polaków, zdolnych do pracy na rzecz innych. Ludzi, dla których władza nie będzie celem samym w sobie, ale przestrzenią do służby dla całego narodu, jego kultury, bezpieczeństwa, wolności i jego wielkości – zaznaczył abp Hoser.

 

Jako środek podniesienia się po narodowej tragedii bp warszawsko-praski wskazał wiarę w Zmartwychwstanie. – Kryzys, który dziś przeżywamy, może stać się dla nas jakimś punktem przemiany i odnowy. Może stać się szansą podniesienia się w końcu z naszego narodowego paraliżu i kulawego życia – stwierdził kaznodzieja.

 

W piątą rocznicę katastrofy Smoleńskiej uroczystości z udziałem władz odbyły się dziś rano na Cmentarzu Powązkowskim w Warszawie. Modlitwy ekumeniczne ze strony Kościoła katolickiego poprowadził biskup polowy Wojska Polskiego Józef Guzdek.

http://www.deon.pl/religia/kosciol-i-swiat/z-zycia-kosciola/art,21818,przyklad-zycia-ofiar-katastrofy-lekcja-jak-budowac-dzis-polske.html

*******

Wilno pamięta o Katyniu i i Smoleńsku

Aleksandra Akińczo / PAP / slo

(fot. PAP/Radek Pietruszka)

W szkołach polskich na Litwie odbyły się w piątek lekcje przypominające sowiecką zbrodnię na polskich oficerach. Wieczorem w wileńskim kościele  św. Rafała Archanioła zostanie odprawiona msza w intencji ofiar zbrodni katyńskiej i katastrofy smoleńskiej w rocznicę tych tragedii.

 

Temat Katynia jest trudnym tematem dla współczesnej młodzieży, dlatego każda kolejna rocznica zbrodni jest krokiem ku zgłębieniu tematu – powiedział PAP Czesław Dawidowicz, dyrektor Gimnazjum im. A. Mickiewicza w Wilnie.

Gimnazjum to, a także wileńskie Gimnazjum im. Jana Pawła II, biorą udział w programie edukacyjnym “Katyń – ocalić od zapomnienia”, który trwa od roku 2008. Jego honorowym patronem był prezydent Lech Kaczyński. Celem programu jest oddanie hołdu ofiarom zbrodni katyńskiej, a zarazem przywrócenie pamięci o tych osobach przez posadzenie 21 tys. 857 drzew zwanych Dębami Pamięci. Każdy dąb ma upamiętniać konkretną osobę, która zginęła w Katyniu, Miednoje lub Charkowie.

Na dziedzińcach obu wileńskich gimnazjów rosną dęby. Jeden przypominają ppłka Bronisława Hołuba, drugi por. Zygmunta Kosiłowicza, wilnian, którzy zginęli w Katyniu.

Do upamiętnienia 75. rocznicy zbrodni katyńskiej i 5. rocznicy katastrofy smoleńskiej przygotowuje się również Szkoła Średnia im. św. Jana Bosko w Jałówce, w rejonie wileńskim. W przyszły wtorek zostanie tu odsłonięta tablica pamiątkowa.

W piątek wieczorem z inicjatywny polskiej placówki dyplomatycznej w wileńskim kościele pw. św. Rafała Archanioła zostanie odprawiona msza w intencji ofiar obu tragedii.

Przed siedmiu laty w tym kościele została odsłonięta tablica, upamiętniającą ofiary zbrodni katyńskiej, wśród których byli też Litwini. Świątynia znajduje się w dzielnicy Śnipiszki, gdzie przed wojną stacjonowało około 15 jednostek wojskowych, m.in. I Pułk Piechoty Legionów, którego pierwszym dowódcą był późniejszy marszałek Józef Piłsudski.

Przed laty nieżyjącemu już wileńskiemu dziennikarzowi Jerzemu Surwille udało się ustalić nazwiska około 500 osób, przedstawicieli polskiej inteligencji z Wilna i Wileńszczyzny, a także z dzisiejszej Białorusi i Ukrainy, którzy zginęli w Katyniu.

Litewskie media w piątek wspominają głównie o 5. rocznicy katastrofy smoleńskiej.

– Przed pięciu laty w katastrofie tej zginął wielki przyjaciel Litwy prezydent Lech Kaczyński – powiedział w rozmowie z polską rozgłośnią w Wilnie Znad Wilii Arturas Paulasukas, przewodniczący sejmowego komitetu bezpieczeństwa narodowego i obrony. Poseł wyraził żal, że wokół tej tragedii zrodziło się wiele spekulacji, mitów i teorii spiskowych”.

– W piątą rocznicę katastrofy smoleńskiej Polska ciągle wierzy w teorie spiskowe. (…) Ta, bodajże największa tragedia Polski po II wojnie światowej, jeszcze bardziej pogłębiła napięcie pomiędzy Warszawa a Moskwą” – pisze litewski portal 15min.lt.

http://www.deon.pl/wiadomosci/polska/art,23940,wilno-pamieta-o-katyniu-i-i-smolensku.html
******

Bez prawdy nie będzie wolnej Polski

PAP / pk

(fot. PAP/Paweł Supernak)

Bez prawdy o Smoleńsku nie będzie wolnej Polski – podkreślał prezes PiS Jarosław Kaczyński, przemawiając w piątek wieczorem przed Pałacem Prezydenckim, dokąd z warszawskiej archikatedry, po mszy w intencji ofiar katastrofy smoleńskiej, przeszedł marsz pamięci.

 

“Bez prawdy o Smoleńsku nie będzie wolnej, niepodległej, silnej zapewniającej nam bezpieczeństwo i sprawiedliwy, solidarny ład społeczny Polski; tej Polski, o którą nam chodzi, o której marzymy” – mówił Kaczyński.

 

“Jeśli dzisiaj jesteśmy tutaj, jeśli dzisiaj te wszystkie sprawy, które pięć lat temu były zupełnie niejasne, są znacznie, bardzo znacznie jaśniejsze; jeżeli wiemy dużo więcej, jeżeli wielu Polaków wie już dzisiaj, kim był Lech Kaczyński, kim byli jego współpracownicy, to dlatego że przed pięciu laty tu, dokładnie w tym miejscu, zrodził się wielki ruch, który trwa, który nie pozwolił zapomnieć, (…) nie pozwolił kłamać, a byli i są tacy, którzy ciągle kłamią” – dodał.

 

Prezes PiS dziękował “tym którzy na różne sposoby ten ruch tworzyli”. “Jak zawsze w polskiej historii mogliśmy liczyć na Kościół” – powiedział, dziękując kard. Stanisławowi Dziwiszowi za decyzje o pochowaniu pary prezydenckiej na Wawelu. Wymienił także hierarchów m.in. apb. Stanisława Gądeckiego, a także księży m.in. o. Tadeusza Rydzyka. “Bez ojca Rydzyka ta sprawa, o którą zabiegamy, o którą walczymy, byłaby nie do wygrania” – powiedział. Dziękował też klubom “Gazety Polskiej”, “obrońcom krzyża”, a także ekspertom zespołu Macierewicza i samemu Antoniemu Macierewiczowi.

 

Marsz, który zakończył się przed pałacem Prezydenckim, jak co miesiąc wyruszył z bazyliki archikatedralnej. Kard. Kazimierz Nycz, który przewodniczył mszy w intencji ofiar, podkreślał, że od czasu katastrofy smoleńskiej, która była wielkim ciosem dla Polski, wiele wydarzyło się w życiu Kościoła i kraju. Wspomniał w tym kontekście o kanonizacji papieża Jana Pawła II, którego w czasie żałoby po wydarzeniach w Smoleńsku bardzo Polakom brakowało. “On potrafił w najtrudniejszych dla Polski momentach nas wzmacniać, pocieszać i podnosić na duchu” – mówił.

 

Kard. Nycz podkreślił, że dla Polaków ważne jest wyjaśnienie przyczyn katastrofy, a następnie właściwe upamiętnienie ofiar. Jednak – zastrzegł – także do najtrudniejszych zdarzeń w naszym życiu, jak śmierć i choroba, należy czasem nabrać dystansu. “Także do tych tak traumatycznych, jak katastrofa w Smoleńsku” – zaznaczył.

 

Metropolita warszawski wyzwał też do modlitwy za wszystkie 96 osób, które zginęły pod Smoleńskiem oraz za ich rodziny. “Módlmy się, by dobry Bóg zasklepiał raniące serca ludzi, którzy coś stracili. I za naszą Ojczyznę, abyśmy potrafili w trudnych momentach być razem, tak jak byliśmy przy wydarzeniach roku 2010” – powiedział.

 

Po zakończeniu homilii zgromadzeni przed kościołem skandowali: “Chcemy prawdy”.

http://www.deon.pl/wiadomosci/polska/art,23944,bez-prawdy-nie-bedzie-wolnej-polski.html

******

Jakość, a nie ilość

Krzysztof Wołodźko

Krzysztof Wołodźko

(fot. Moyan Brenn / flickr.com / CC BY 2.0)

W swoim ostatnim felietonie dla Deon.pl o. Piotr Kropisz SJ zwraca uwagę, że choć statystyki wskazują na zmniejszanie się zaufanie Polaków do Kościoła rzymskokatolickiego (co pewnie ma przełożenie na stopniowe odchodzenie wielu osób od wiary), to jednak część katolików, w tym z młodszych pokoleń, odczuwa wzrastającą potrzebę pogłębionego życia wiarą, wzmacniania swojej duchowości. Przy tej okazji warto zadać pytanie: czy przyszedł już czas, by postawić na jakość?

 

Najprawdopodobniej mamy do czynienia z sytuacją, w której powoli w przeszłość odchodzi stereotyp Polaka-katolika i tzw. katolickiego społeczeństwa. Bądź co bądź, “letnia wiara” czy też religijność oparta na konwenansach społecznych i obyczajowych, religijność, która spełnia się jako część tożsamości narodowej, ma niewielkie szanse przetrwać sama z siebie: eroduje, nie wytrzymuje próby czasu i życia, nie ma oparcia w duchowości, a bez tej właśnie nie ma wiary. To oczywiste, ale w Polsce, w której religijność rzymskokatolicka kojarzy się z nawykiem społecznym/narodowym, zapominamy, że nie ma wiary bez łaski, że tzw. katolicyzm kulturowy (wyniesiony z domu, kultywowany w formie okolicznościowego udziału we Mszy Świętej w Boże Narodzenie, w czas Wielkanocy) to zbyt mało.

 

Rzecz jasna, taka sytuacja stanowi wyzwanie dla Kościoła w Polsce, dla duchownych i świeckich. Może się przecież okazać, że coraz trudniej będzie odwoływać się – choćby w kwestii prawodawstwa – do “katolickiej większości” społeczeństwa. Nawet jeśli obecnie wciąż mamy wysoką liczbę chrztów i ślubów kościelnych (choć rosną też statystyki świeckich rozwodów dla osób ze “ślubem konkordatowym”), trudno zaprzeczać temu, że typowy “Polak-katolik” coraz bardziej się laicyzuje, że coraz częściej jedną nogą jest w Kościele, drugą – poza nim. Rzecz nie tylko w tym, że nie ufa Kościołowi czy też nie chce go w przestrzeni publicznej, ale i w tym, że np. coraz częściej selektywnie wybiera z doktryny Kościoła to, co mu odpowiada. Coraz częściej mówi “tak, ale…”, tłumacząc to sobie i światu najliczniejszymi względami. Ba, nie jest już tak rzadkie, że to wierni uważają, iż mają prawo decydować – poza oficjalną wykładnią Kościoła – kiedy mogą, a kiedy nie mogą przystępować do sakramentów. Jeśli te tendencje w ciągu dekady czy dwóch jeszcze się pogłębią, może się okazać, że Kościół nie ma już w Polsce za sobą “większości społeczeństwa”, że ta większość jest obojętna albo wręcz przeciwna Kościołowi.

 

Oczywiście, ktoś może uznać, że to zbyt pesymistyczna wizja i nie wypada głośno mówić takich rzeczy. Katolicy polscy wszak przez dekady budowali obraz naszego państwa i narodu jako bastionu wiary katolickiej. W czasach Jana Pawła II wszelkie sugestie, że to zbyt ładny obrazek, były traktowane w najlepszym razie jako niestosowność, podważanie znaczenia Kościoła dla Polaków i szerzej: znaczenia Kościoła w Polsce. Stanowiło to pewną niekonsekwencję, bo przecież tendencje, o których mowa wyżej, były widoczne już w latach 90. XX w., choć wtedy jeszcze, tuż po okresie PRL, obraz Polaka-katolika (i patrioty) był bardzo żywy, a prawicowe partie polityczne chętnie odwoływały się do Kościoła, wiedząc, że ułatwia to dotarcie do tej całkiem sporej części elektoratu, która chadza i do kościoła, i do wyborów.

Dziś mamy już 2015 r. i wszystko wskazuje na to, że -powoli, ale nieubłaganie – dla rosnącej liczby Polaków katolicyzm przestaje być ważny jako realny punkt odniesienia. Ale i w tej sytuacji warto zauważyć pozytywy. Otwiera się nowa perspektywa. Na to zwraca uwagę o. Kropisz: dla wielu ludzi ważna jest pogłębiona formacja duchowa. To osoby, które w coraz mniej przyjaznym, coraz bardziej zsekularyzowanym otoczeniu chcą czegoś więcej niż “religijny standard”.

 

Całkiem niedawno przydarzyło mi się coś, co potwierdza tę tezę. Przygotowywałem wywiad dla mojej rodzimej redakcji, czyli “Nowego Obywatela”. Część oficjalna rozmowy dotyczyła procesów zachodzących na polskiej prowincji, związanych z jej wyludnianiem, tzw. zwijaniem państwa, problemami, jakie rodzi to dla lokalnych społeczności i gospodarek. Później ucięliśmy sobie z rozmówcą pogawędkę poza nagraniem i od słowa do słowa okazało się, że jest zaangażowany w nową ewangelizację, bo “nie chce być letnim katolikiem”. Jak dodał: “albo idzie się w głąb wiary, albo coraz bardziej ona zanika”. To było dla mnie krzepiące spotkanie.

 

Media związane z Kościołem, część katolickiej opinii publicznej, często wprost uwielbiają siebie i wszystkich wokół straszyć wizją laicyzacji Polski, wizją jej dechrystianizacji. Jednak nawet jeśli przyjdzie się nam pogodzić z faktem, że typowy “Polak-katolik” umarł śmiercią naturalną, jego miejsce zastąpią ludzie wierzący i w pełni przekonani do swojego Kościoła – choć oczywiście nie twierdzę, że nastanie wówczas sytuacja idealna.

 

Jeszcze jedno: nie, nie głoszę apologii “katolickiego ekskluzywizmu”, “katolicyzmu dla wybranych” (niezależnie od tego, jaką opcję, środowisko czy wspólnotę reprezentują). Rzecz w tym, że wiara jest dla każdego i “różne są dary łaski”. To, co dzieje się dziś, powinno pozwolić nam zrozumieć, że nadchodzą czasy, gdy trudno będzie już stawiać na ilość. Będzie liczyła się jakość. To dobra nowina, choć bardzo trudna dla nas wszystkich.

http://www.deon.pl/religia/kosciol-i-swiat/komentarze/art,1964,jakosc-a-nie-ilosc.html

******

Ścieżkami przebaczenia

Życie Duchowe

Stanisław Biel SJ

(fot. Lawrence OP/flickr.com)

Życie duchowe musi opierać się na Fundamencie przebaczenia. Jeżeli go zabraknie, to nawet najgłębsza modlitwa i asceza pozostaną iluzją. Podjęcie przebaczenia nie należy jednak do łatwych decyzji. W czasie mojej posługi udzielania Ćwiczeń duchownych i kierownictwa duchowego często słyszę pytanie: Dlaczego ja mam zrobić pierwszy krok? Pytanie to wydaje się uzasadnione, ponieważ zadaje je osoba skrzywdzona.

Franz Jalics, węgierski jezuita, swoim doświadczeniem przebaczenia dzieli się w książce Rekolekcje kontemplatywne. Pisze w niej o przeżytym piekle drugiej wojny światowej, po której jego ojciec z powodów politycznych został otruty, a dom rodzinny zajęty przez komunistów. Matka z ośmiorgiem dzieci zamieszkała wówczas w piwnicy. Jej reakcją na zastaną sytuację było jednak przede wszystkim wezwanie do modlitwy “za wszystkich, którzy w domu i w okolicy cierpieli albo ponieśli szkody. Jak później powiedziała – wspomina Jalics – nie chciała, żeby w sercach mojego rodzeństwa mogła zagnieździć się nienawiść albo uraza”.
Drugim traumatycznym przeżyciem Jalicsa był pobyt w więzieniu w Argentynie. Jako profesor dogmatyki w latach siedemdziesiątych XX wieku mieszkał w dzielnicy nędzy w Buenos Aires. Oskarżony o działalność terrorystyczną w 1976 roku został aresztowany i osadzony w więzieniu. Jak pisze, był jednym z dwóch, którzy ocaleli spośród sześciu tysięcy uprowadzonych w tym czasie w Argentynie. W więzieniu rozpoczął się w nim proces przebaczenia: “Pomimo wewnętrznego wzburzenia i bardzo gwałtownych uczuć nieustannie próbowałem przebaczyć. Modliłem się też zawsze za naszych prześladowców i za ludzi, którzy ponosili winę za nasze uprowadzenie. Po upływie trzech i pół miesiąca […] ten sam proces powtarzał się codziennie aż do dnia naszego uwolnienia: wściekłość, strach, depresja, smutek i płacz. Od czasu do czasu dni były spokojniejsze”.
Kilka lat później po wyjeździe Jalicsa do Niemiec i rozpoczęciu przez niego pracy rekolekcyjnej dokonało się w nim całkowite przebaczenie, a w konsekwencji wewnętrzne uzdrowienie: “Zauważałem stopniowo, że dokonała się we mnie bardzo wielka zmiana. Lekka depresja, która w ukryciu zawsze mi towarzyszyła, podobnie jak pewna agresywność zniknęły całkowicie i nigdy już nie wróciły. Miesiące uprowadzenia, więzienia i bliskości śmierci w połączeniu ze stałym powtarzaniem imienia Jezus spowodowały we mnie głębokie oczyszczenie, […] w ciszy medytacji zostało mi podarowane niewiarygodne przeistoczenie”.
Wspomnienia o. Jalicsa potwierdzają, że podjęcie przebaczenia jest procesem długim i trudnym. Z jednej strony, mamy świadomość, że jesteśmy zanurzeni w Bożym miłosierdziu i sami oczekujemy od innych przebaczenia; a z drugiej strony, wyrządzona krzywda bardzo boli i nie pozwala szybko oraz szczerze przebaczyć. Niektórzy – wręcz zżerani przez nienawiść -rujnują siebie, swoje życie oraz życie innych, ponieważ latami nie potrafią zdobyć się na przebaczenie.
Aby zadany ból został nazwany, wyartykułowany i przepracowany, potrzeba czasu. Przebaczenie w wymiarze duchowym i religijnym można osiągnąć nieco wcześniej, ale by przebaczyć w wymiarze emocjonalnym, potrzebny jest dłuższy proces, który wymaga przepracowania i akceptacji uczuć. Andras Angyal twierdzi, że zwykle po raz pierwszy dokonuje się to w trakcie psychoterapii. By przebaczyć, nie wystarczy wypieranie, negacja, sublimacja, projekcja, racjonalizacja czy inne mechanizmy obronne. Stwierdzenia typu: “Wszystko już wybaczyłem i polecam tę osobę Panu Bogu” – oznaczają najczęściej pozorne przebaczenie. Gdy bowiem spotkamy osobę, która nas skrzywdziła, usłyszymy podobną do naszej historię lub zobaczymy podobną scenę, wtedy wszystko w nas w natarczywy sposób odżywa i przebaczenie okazuje się jedynie pobożnym i pięknym życzeniem.

Przebaczenia uczy nas Jezus

W czasie swojej publicznej działalności Jezus nie tylko ukazywał głębię przebaczenia w nauczaniu – zwłaszcza w przypowieściach, ale sam dawał również przykład przebaczenia. Przed śmiercią prosił Ojca o przebaczenie wszystkim, którzy przyczynili się do Jego śmierci: Ojcze, przebacz im, bo nie wiedzą, co czynią (Łk 23, 34). Jezus jako człowiek miał świadomość swojej boskości; wiedział, że Jego naturalnym środowiskiem jest życie w Ojcu, że od Boga wyszedł i do Boga idzie (J 13, 3). Dlatego nikt nie mógł zranić Go w Jego najgłębszej istocie. Świadomość jedności z Ojcem i wypływająca z niej wolność oraz znajomość człowieka pozwoliły Jezusowi przebaczyć każdemu.
Jezus nie tylko przebaczył, ale również prosił Ojca o przebaczenie. Grzech i zło, które uderzają w Jezusa, ranią również serce Ojca. W Jezusie, w Jego zranionej i odrzuconej miłości zostaje znieważony, zlekceważony i odrzucony Bóg Ojciec. Dlatego to Bóg Ojciec jest pierwszym, który przebacza nam winy i daje nam moc, by przebaczać swoim winowajcom.
Przebaczając, naśladujemy Boga “bogatego w miłosierdzie”. Bóg jest Ojcem dobrym, współczującym, przebaczającym i cierpliwie oczekującym na zagubionych: Miłosierny Pan i łagodny, nieskory do gniewu i bogaty w łaskę. […] Nie postępuje z nami według naszych grzechów ani według win naszych nam nie odpłaca (Ps 103, 8. 10); Przeszedł Pan przed jego oczyma i wołał: “Jahwe, Jahwe, Bóg miłosierny i łagodny, nieskory do gnie­wu, bogaty w łaskę i wierność” (Wj 34, 6). W Kazaniu na Górze Jezus podkreślał, że relacja z Bogiem – ofiary i kult – mają sens o tyle, o ile oparte są na fundamencie miłosierdzia: Jeśli więc przyniesiesz dar swój przed ołtarz i tam sobie przypomnisz, że brat twój ma coś przeciw tobie, zostaw tam dar swój przed ołtarzem, a najpierw idź i pojednaj się z bratem swoim. Potem przyjdź i dar swój ofiaruj (Mt 5, 23-24). Bóg w Chrystusie wybaczył nam bardzo wiele i nieustannie wybacza. Od nas oczekuje przebaczenia bliźnim na miarę ludzkich możliwości: Bądźcie dla siebie nawzajem dobrzy i miłosierni. Przebaczajcie sobie, tak jak i Bóg wam przebaczył w Chrystusie (Ef 4, 32).
W modlitwie Ojcze nasz, której nauczył nas Jezus, prosimy Boga, by odpuścił nam winy, podobnie jak my odpuszczamy naszym winowajcom. W tych słowach uzależniamy niejako Boże przebaczenie od wzajemnego ludzkiego przebaczenia. Gdy zastanawiam się nad tymi słowami, dziękuję Bogu, że nie zawsze wysłuchuje próśb według naszych oczekiwań. Gdyby nam wybaczał według ludzkiej miary, niejednokrotnie musielibyśmy czekać na przebaczenie latami.

Proces przebaczenia powinien dotyczyć trzech relacji: z Bogiem, z innymi ludźmi i z samym sobą.

Po pierwsze, uzdrowienia potrzebują nasze relacje z Bogiem. Oczywiście, obiektywnie nie mamy Bogu nic do przebaczania. Bóg jest samą miłością, dobrocią, świętością i wszystko Jemu zawdzięczamy. Jedyną naszą postawą powinna być wdzięczność i uwielbienie. Jednak, z subiektywnego punktu widzenia, oskarżamy Boga o cierpienie, chorobę, ból, zło, obojętność, pogmatwaną historię życia… Oskarżanie Boga stanowi zwykle argument za negacją życia albo usprawiedliwianiem własnej bierności i egoizmu. W takiej sytuacji trzeba najpierw przebaczyć Bogu “Jego winę”, by móc nawiązać z Nim przyjazne i bliskie relacje.
W czasie rekolekcji jedna z sióstr zakonnych mówiła o problemie nie­umiejętności przebaczenia swoim współsiostrom. Skarżyła się na ich niewdzięczność. Jako przełożona wkładała ogromny wysiłek i całe swoje serce, by zaspokoić ich potrzeby duchowe i materialne. Tymczasem spotykała się z obojętnością i ciągłą krytyką. W czasie modlitwy wylała wiele łez, wypowiadając swój ból i żal do Boga: Dlaczego na to pozwala? Dlaczego nie interweniuje? Pod koniec rekolekcji doświadczyła jednak pokoju. Rozmawiając z kierownikiem duchowym, stwierdziła: “Jeżeli ja przeżywam taki ból z powodu obojętności ludzi i dlatego, że nie potrafię przebaczyć, jak bardzo musi cierpieć Bóg, gdy Jego miłość jest tak bardzo deptana i odrzucana”.
Przebaczenie okazuje się konieczne w relacjach międzyludzkich. Nikt z nas nie jest bowiem “samotną wyspą”. Nie jesteśmy również aniołami. Żyjemy w społeczeństwie i dzielimy się głębią swego ducha, dobrocią, miłością, mądrością, ale również słabością, grzechem, napięciami i konfliktami. Napięcia i konflikty są naturalne, a nawet można powiedzieć – konieczne, gdyż niejednokrotnie stają się bodźcem rozwojowym wspólnoty i jej poszczególnych członków. Niemniej konieczna jest również umiejętność przebaczenia i pojednania. Przebaczenie i przyjęcie przebaczenia mają bowiem wymiar terapeutyczny. Brak przebaczenia rodzi zgorzknienie, prowadzi do zniewolenia, uzależnienia od innych, wciąga w tryby manipulacji. Dopóki nie przebaczymy, pozostaniemy związani niewidzialną nicią z innymi i nie będziemy mogli być sobą. Zamiast duchowego pokoju i radości towarzyszy nam smutek i agresja. Drogą do wyzwolenia jest przebaczenie.
Nieumiejętność przebaczenia wynika zwykle z braku właściwych relacji i nadmiernej koncentracji na odczuciach i potrzebach, a nie na osobach. Nie jesteśmy w stanie wówczas przyjąć i docenić miłości, akceptacji, ciepła, serdeczności i uznania, które ofiarują nam inni. Żądamy miłości absolutnej, do której nie są oni zdolni. Ponadto zapominamy, że nie wszystkie błędy czy rany, które zadają nam inni, są ich winą. Zwykle ranią nas nieświadomie. Wynika to z historii ich życia, uwarunkowań, wychowania itd. Ludzie głęboko zranieni, którzy wypierają poczucie krzywdy, zwykle przyjmują postawę duchowej i ludzkiej twardości. “Są tak zranieni, że po prostu nie potrafią zachowywać się inaczej. Doznają wewnętrznego przymusu ranienia innych, by móc uwierzyć we własną siłę. Czują się tak słabi i tak skrzywdzeni, że tylko krzywdząc innych, odczuwają własną żywotność”. Jednak pomimo zewnętrznych pozorów pewności, siły, twardości i samowystarczalności kryje się w nich głęboka potrzeba akceptacji i miłości innych, a także nieuświadomione lęki. W rzeczywistości pozostają ciągle “zranionymi dziećmi”.
Zranienia zadane przez innych są również otwieraniem naszych niezagojonych ran. Nie jest to świadomie zadawane cierpienie, ale raczej odkrywanie starych blizn i nieuzdrowionych miejsc, które wymagają dalszego przepracowania. Potrzeba wówczas refleksji oraz pracy duchowej – a może również terapeutycznej – aby nie zatrzymywać się na powierzchni, ale dotrzeć do korzeni bólu i podjąć proces przebaczenia.
W przebaczeniu innym pomocne są pewne rytuały. Gdy byłem na trzeciej probacji w Berlinie – to rodzaj rocznego kursu duchowo-szkoleniowe-go odbywanego u jezuitów kilka lat po święceniach kapłańskich – żyłem w kilkuosobowej wspólnocie zakonnej. Miała ona charakter międzynarodowy, stąd zdarzały się nieporozumienia i drobne konflikty. Aby je rozwiązywać, spotykaliśmy się pod koniec każdego tygodnia. Omawialiśmy wówczas blaski i cienie naszej wspólnoty. Każdy mówił szczerze najpierw o plusach, a potem o minusach wspólnego życia. Następnie zastanawialiśmy się, co zmienić i w jakim kierunku iść dalej, by wspólnota funkcjonowała lepiej. Na końcu podawaliśmy sobie dłonie. Gest ten wyrażał wzajemne przebaczenie i pojednanie. Myślę, że taka prosta systematyczna praktyka mogłaby rozwiązać wiele narastających problemów w naszych rodzinach i wspólnotach.

Najtrudniejsze jest zwykle przebaczenie samemu sobie.

Nie można jednak przebaczyć Bogu i ludziom bez przebaczenia sobie. “Jeśli ktoś jest okrutny względem siebie, jak można oczekiwać od niego współczucia dla innych” (Hasdai Ben Ha-Melekh). Przebaczenie sobie wymaga pokory, życia w prawdzie i odwagi. Trzeba wówczas zejść z piedestału swojego idealnego obrazu i własnych przekonań, uznając w pokorze, że jest w nas dwubiegunowość: dobro i zło. Mamy mocne strony, jest w nas dobro, potrafimy kochać, tęsknimy za Bogiem i pięknem. Mamy jednak także wady, czułe punkty, lęki, nie potrafimy nawiązywać relacji, jesteśmy grzeszni i skłonni do podążania za głosem najniższych instynktów. Taka akceptacja – stojąca na drugim biegunie egoizmu i pychy – wyzwala, prowadzi do zgody na własną, może nie zawsze wymarzoną historię oraz pomaga lepiej zrozumieć innych.
Nie musimy jednak wybaczać za wszelką cenę. Zwróćmy uwagę, że Jezus na krzyżu prosił Ojca, by On przebaczył winy oprawcom. Możemy czynić to samo: prosić Ojca, by On przebaczył. Modląc się w ten sposób, poczujemy, jak nasz gniew stopniowo będzie przemijał, ból ustawał, zacznie pojawiać się zdolność przebaczenia w wolności, która przyniesie wewnętrzny pokój. Takie przebaczenie to otwarcie na łaskę. Pozwala zrozumieć, że prawdziwe głębokie przebaczenie możliwe jest “przez Niego, z Nim i w Nim”.

 

 

Stanisław Biel SJ (ur. 1961), rekolekcjonista, kierownik duchowy.

http://www.deon.pl/religia/duchowosc-i-wiara/zycie-i-wiara/art,87,sciezkami-przebaczenia.html

 

*******

NOC MIŁOSIERDZIA BOŻEGO

Data rozpoczęcia: Sobota, 11 Kwietnia 2015 godz. 20:30
Data zakończenia: Niedziela, 12 Kwietnia 2015 godz. 02:00
Miejscowość: Poznań – Kościół OO. Dominikanów, Al. Niepodległości
Organizator: Wspólnota Jerozolima
Kontakt: www.jerozolima.org
Udział: Bezpłatny

Serdecznie zapraszamy na
NOC MIŁOSIERDZIA BOŻEGO
11/12 kwietnia 2015
w kościele OO. Dominikanów w Poznaniu
Początek 20.15
20.30  Wigilia Nocy Miłosierdzia
21.20  Konferencja
Spotkanie modlitewne
ok.00.30 EUCHARYSTIA

******

Laureat Pokojowej Nagrody Nobla ostrzega

KAI / slo

(fot. shutterstock.com)

Indyjski laureat Pokojowej Nagrody Nobla, Kailash Satyarthi ostrzegł przed “globalizacją pozbawioną serca, duszy i współczucia”. Ludzkość nie może globalizować jedynie marek i produktów, powiedział 61-letni noblista w rozmowie z niemiecką gazetą “Süddeutsche Zeitung” z 9 kwietnia.

 

“Jeśli będziemy nadal wyzyskiwali naszą planetę, jeśli będziemy wyzyskiwali ludzi i pokój, nie osiągniemy dobrobytu” – stwierdził aktywista pokojowy.
Satyarthi, który otrzymał pokojowego Nobla w grudniu ub.r., od wielu lat angażuje się w akcje skierowane przeciwko pracy dzieci. Jego zdaniem każdy konsument może coś zrobić dla najmłodszych.

– Jeśli konsumenci będą kupowali tylko określony rodzaj koszulek, piłek futbolowych, czy suszarek, przy których wyrobie nie pracowały dzieci, nie będzie im tego przeszkodzić żaden z wielkich producentów – stwierdził Satyarthi. Jako przykład podał produkcję dywanów, gdzie niemal na masową skalę zatrudniano dzieci. Teraz, na skutek licznych inicjatyw, również pojedynczych osób, doprowadzono do ograniczenia zatrudniania dzieci, a dywany noszą znak, że przy ich produkcji dzieci nie pracowały.

http://www.deon.pl/religia/kosciol-i-swiat/z-zycia-kosciola/art,21825,laureat-pokojowej-nagrody-nobla-ostrzega.html

******

 

**************************************************************************************************************************************

O autorze: Judyta