Na naszych oczach rodzi się legenda Stefana W., który miał ponoć zasztyletować prezydenta Gdańska. Retoryka w tzw mass mediach, czyli tzw środkach masowego duraczenia… ups pardą, masowego komunikowania z durakami przypomina jak żywo historię pewnego Brunona, który miał ponoć transporterem opancerzonym typu SKOT wypełnionym po brzegi czterema tonami materiałów wybuchowych wjechać do Sejmu podczas obrad nad budżetem i rozpiżyć w drobny mak prezydenta, premiera i wszystkich ówczesnych biesiadników…
Oczywiście w toku śledztwa wyszło jak w klasycznym Radiu Erewań. Czyli nie transporter opancerzony, tylko Volkswagen Transporter, nie SKOT, ale bokserki w SKOTską kratę i nie materiały wybuchowe, tylko saletra, środek do peklowania wędlin…prawdziwy był tylko przekaz dla duraków, że był to zamach.
Dziś na medialnej i nie tylko medialnej tapecie mamy Stefana W., którego nazwisko już dawno wszyscy znają, stan jego psychiki też wszyscy już dawno znają dzięki prokuraturze i środkom masowego komunikowania, a to oczywiście wszystko dla dobra śledztwa.
Ogólnie przekaz jest jasny… jest to wyjątkowo niebezpieczny świr, który jeszcze przed narodzeniem nie rokował nadziei, a tylko cudem nie udało się go zaszeregować do skazańców typu “bestie”. Wspomniane mass media od jakiegoś czasu stosują starą, sprawdzoną metodę stosowaną przez Hitchcocka w swoich filmach, czyli wpierw trzęsienie ziemi, a potem napięcie ma tylko rosnąć na przekór temu, że w naszym wydaniu przypomina to tak de facto bardziej angielski cykl Monty Pythona…
Dobra…mamy więc jasny przekaz… Stefan W., niczym Hannibal Lecter odsiadujący sankcję, skrępowany zbrojonymi, tekstylnymi pasami, przywiązany do stalowego stelaża z maską na twarzy “milczeniem owiec” potocznie zwaną sieje panikę i postrach.
Żeby przekaz był jeszcze bardziej podkręcony głos zabiera sam Minister Sprawiedliwości i Prokurator Generalny (dwa w jednym), ostatnio według mojego rankingu pretendujący do miana “megaszeryfa wszechczasów”, który tłumaczy polskim pelikanom, że polski Stefan Hannibal Lecter napadał na banki i grabił (pisowskie) SKOK-i, ale z chwilą jego wyjścia z więzienia w którym był stabilny, wstąpił w niego diabeł… a już ponad wszelką wątpliwość w chwili pobytu na łorkiestrowej imprezie był w pełni poczytalny, czyli wiedział co robi…
Minister Sprawiedliwości i Prokurator Generalny (dwa w jednym) stwierdził także, że polski Hannibal Lecter nie posiadał sprecyzowanych zainteresowań, rzadko również, niesystematycznie czytał prasę (lub czasopisma, a co!!!) i nałogowo oglądał więzienną telewizję.
Oczami wyobraźni widzę, jak polski Hannibal Lecter zamiast zażywać świeżego powietrza na więziennym deptaku, co dzień masakruje plastikowym kozikiem mumię w kształcie prezydenta Gdańska ulepioną własnoręcznie z więziennego papieru toaletowego podrzucanego mu codziennie w dosyć dużych ilościach, przez zaufanego klawisza…
Blady strach pada na burmistrzów i prezydentów wielkich miast…wszędzie czai się Stefan Hannibal Lecter, który każdemu porządnemu, Bogu ducha winnemu burmistrzowi i prezydentowi chce wyssać jeszcze ciepłą krew z jego tętnicy. Nie jest pewne, czy jest dosyć dobrze odosobniony, czy więziennemu klawiszowi przez przypadek nie wypadnie biurowy spinacz, który pozwoli Stefanowi Hannibalowi Lecterowi wyjść lekkomyślnie na wolność i zadusić choćby bufetową, albo wrocławskiego Jacusia, poznańskiego Jacusia, lub krakowskiego Jacusia w ich własnych łóżkach.
Nic sobie jednak nie robi z tych jakże dantejskich scen wdowa ofiary polskiego Hannibala Lectera. Goni jak z piórem po redakcjach mass mediów i sumiętuje się, że pomimo tej potwornej okoliczności nie ma żalu do nikogo. Sytuacja jak żywo wygląda jakoby góral z wbitą do pleców ciupagą wydzierał się przez dwa tygodnie co noc łażąc po Krupówkach coś w stylu: “ni mom żalu do nikłogo”…
Sytuacja jednak nie jest do pozazdroszczenia. Stefan W. czyli polski Hannibal Lecter ma możliwość unicestwienia kogo chce…na baczności muszą trzymać się wszyscy samorządowcy…na przekór złośliwcom, którzy twierdzą, że Stefan W. jest jak Yeti, o którym wszyscy wiedzą że istnieje, ale nikt go jeszcze nie widział…
Adamowicz pod żadnym pozorem nie mógł zeznawać przed jakimkolwiek sądem. Zaczęłoby się od ustalania skąd ma kilkanaście mieszkań. To naprawdę nie jest takie trudne. Wsypałby cały układ gdański. Trzeba było więc rozbroić tą tykającą bombę, zanim wybuchnie. Tak wymyślono jego śmierć. Natomiast to , czy była to śmierć autentyczna czy sfingowana, to wywnioskujecie po losach sprawcy. Na scenie czuł się bardzo pewnie, za pewnie. Jego zachowanie wskazywało wprost, że nic mu się nie stanie, nawet w przypadku rzeczywistej śmierci Adamowicza. Jeśli dostanie dożywocie, to będzie wskazywało na autentyczne morderstwo (najprawdopodobniej na zlecenie). Jeśli wsadzą go do psychuszki na obserwacje, po której zostanie uznany za niepoczytalnego i po 2 latach wyjdzie z psychiatryka tylnymi drzwiami – ustawka dla lemingów.
Nawiasem mówiąc…gdyby Adamowicz miał ksywę…dajmy na to “perszing”, to by delikatnie sugerowało, że w areszcie “farby nie puści” i swoje odsiedzi. No ale jak można ufać gościowi który ma ksywę “budyń”.
Bezpośrednim dowodem na rozpaczliwe próby ochrony układu trójmiejskiego jest zawierucha wokół zbliżających się wyborów na stelec po Adamowiczu. W.Sz.Pan Grzegorz Braun mówi o tem dość ciekawie.