Już się wydawało, że amerykański prezydent Józio Biden zapragnął na zakończenie swojej politycznej kariery podpalić świat, ale im więcej czasu upłynęło od pozwolenia Ukrainie na atakowanie celów w głębi Rosji amerykańskimi rakietami o zasięgu 300 km, tym więcej szczegółów się dowiadujemy. Nie znaczy to oczywiście, że te szczegóły muszą być prawdziwe, bo wiadomo, że pierwszą ofiarą każdej wojny jest prawda, ale jeśli nawet nie są, to z ich gąszczu jakiś obraz jednak się wyłania. Dotychczas na przykład Ukraina wykonała jedno gniewne uderzenie tymi rakietami – ale strona rosyjska twierdzi, że 4 pociski zostały przez rosyjską obronę zestrzelone, a szczątki piątego spadły na jakiś obiekt, ale żadnych szkód nie było. Oczywiście nie ma powodu, żeby w to wierzyć, podobnie jak nie ma żadnego powodu, by wierzyć w ukraińskie przechwałki, a także – by traktować poważnie wypowiedzi generałów naszej niezwyciężonej armii, którzy w większości przypadków ukraińskie przechwałki powtarzają, dodając najwyżej od siebie trochę tak zwanego „dramatyzmu”. Niezależnie jednak od tego, zapanował nastrój niepewności – chociaż oczywiście nie wszędzie, bo w środowisku Umiłowanych Przywódców wystąpiły objawy euforii, niczym wśród karpi przed Wigilią – jak na to wszystko zareaguje Rosja. Nie ulegało bowiem wątpliwości, że jakoś zareagować musi, choćby ze względów prestiżowych – ale środowisko naszych Umiłowanych Przywódców najwyraźniej nie postawiło sobie pytania – co dalej?
Wreszcie Rosja zareagowała, wystrzeliwując w kierunku Ukrainy, a konkretnie – miasta Dniepr – pocisk średniego zasięgu „Rubież”, który media, dodając dramatyzmu, awansowały do rangi „międzykontynentalnej”, chociaż ma on zasięg tylko 6000 km – ale zdolny jest do przenoszenia kilku głowic jądrowych. Tym razem nie został w takie głowice uzbrojony, tylko w konwencjonalne – ale chyba jakieś szkody wyrządził, bo tym razem strona ukraińska nie podała, że ugodzony został kiosk z piwem, czy chlebowym kwasem, a jedna osoba została ranna to znaczy – kufel z kwasem wybił jej zęba. Dotychczas bowiem wskutek nawet najtęższych ruskich uderzeń, na Ukrainie prawie nikt nie ginął, a jeśli już, to jakieś dzieci, zwłaszcza, gdy rakieta uderzyła w przedszkole – bo na przedszkola Putin podobno zawzięty jest szczególnie. Okazało się jednak, że co najmniej na godzinę przed wystrzeleniem tej rakiety, strona rosyjska poinformowała Amerykanów, że ją wystrzeli, być może utrzymując przed nimi w tajemnicy cel – ale tego też nie jesteśmy pewni. Co z tego wynika? Ano to, że Rosjanie wprawdzie zareagować musieli, nie chcąc stracić prestiżu – ale dołożyli starań, by Amerykanów niepotrzebnie nie niepokoić. Nietrudno to zrozumieć; prezydent Józio Biden kończy swoje urzędowanie 20 stycznia przyszłego roku, więc nie ma co mu pomagać w podpalaniu świata – o ile coś takiego strzeliło mu do głowy – bo lepiej doczekać inauguracji prezydentury Donalda Trumpa, który odgraża się, że wojnę na Ukrainie zakończy. Nawiasem mówiąc, krążą fałszywe pogłoski, jakoby to prezydent-elekt Donald Trump pozwolił Ukrainie na atakowanie celów w głębi Rosji amerykańskimi rakietami, ale to jest jeszcze mniej prawdopodobne, niż prognozy o ukraińskim zwycięstwie.
Jak tam było, tak tam było – dość, że okazało się, że poza tym jednym gniewnym strzałem, Ukraina może wykonać najwyżej jeszcze jedną gniewną salwę, bo więcej tych rakiet na razie nie ma. Czy Nasz Najważniejszy Sojusznik zdecyduje się teraz na pośpieszne dostawy przez lotnisko w Jasionce, czy też weźmie sobie na wstrzymanie – wkrótce się przekonamy. Zwraca natomiast uwagę minorowy nastrój prezydenta Zełeńskiego, który nie szczędzi swoim zachodnim sojusznikom gorzkich słów, że „nic nie robią” dla ostatecznego zwycięstwa Ukrainy. To prawda – bo też nie wszyscy oni są tak głupi, jak nasi Umiłowani Przywódcy, którzy dla Ukrainy gotowi by się pokroić na plasterki. Państwa przewidujące wolą poczekać jeszcze dwa miesiące i przekonać się, jakie prawdziwe zamiary wobec Ukrainy ma Donald Trump – bo to on w ostatecznym razie zdecyduje o losach tej awantury, wszczętej – przypomnijmy – przez prezydenta Obamę, który wyłożył 5 mld dolarów na zorganizowanie w Kijowie „majdanu”, od którego wszystko się zaczęło. Wojna bowiem, wiadomo – jak się zaczyna – ale nie wiadomo, jak się skończy. A wygląda na to, że tak czy owak skończy się dla Ukrainy przegraną. Jeśli – jak twierdzą nie tylko znawcy przedmiotu, ale już w pierwszym roku wojny przewidywała ambasadoressa USA przy NATO – wojna zakończy się zamrożeniem konfliktu, to Ukraina prawdopodobnie utraci ok. 20 procent terytorium, nie licząc strat w ludziach (populacja Ukrainy w ciągu ostatnich 4 lat zmniejszyła się z ponad 40, do ok. 25 mln, przede wszystkim na skutek ucieczek z kraju, chociaż zabitych też musi być kilkaset tysięcy) i zniszczeń. Gdyby Włodzimierz Zełeński wiedział to 3 lata temu, to może nie dałby się Józiowi Bidenowi namówić na wkręcenie Ukrainy w maszynkę do mięsa w zamian za makagigi w postaci obietnicy przyjęcia do NATO. Ale teraz „daremne żale, próżny trud, bezsilne złorzeczenia”. W tej – co tu ukrywać – smutnej perspektywie, nie może oczywiście zabraknąć niezamierzonego efektu komicznego. Oto niektóre oficjalne czynniki ukraińskie z całą powagą twierdzą, że żadnych terytorialnych strat Ukraina nie poniesie, boć przecież nie wyrzeknie się, ani Krymu, ani obwodu donieckiego, ani obwodu ługańskiego, ani dwóch pozostałych. Jestem pewien, że ta argumentacja zostanie przechwycona nie tylko przez niezależne media głównego nurtu w Polsce, ale również – przez niektórych, najbardziej wierzących w słuszną sprawę generałów i będzie podawana ludowi do wierzenia gwoli pokrzepiania serc.
Skoro wiele wskazuje na to, że jeszcze trochę pożyjemy, to warto zwrócić uwagę, iż „ostatnie pokolenie” właśnie zapowiada nasilenie walki ze zbrodniczym klimatem. Nasilenie ma polegać na obsięściu przez ostatnie pokolenie kilku arterii komunikacyjnych w Warszawie. Policja – jak to policja – zapowiada, że „nie pozwoli” – i tak dalej – ale wiemy, że nic ostatniemu pokoleniu nie zrobi, bo zbliżają się wybory prezydenckie, a w takich wyborach – każdy głos na wagę złota – zwłaszcza dla kandydata wystawionego przez Volksdeutsche Partei, który nastawia się na to, iż razem z obywatelem Tuskiem Donaldem będzie niwelował tutaj teren pod budowę Generalnego Gubernatorstwa w ramach IV Rzeszy. Ale może te ambitne plany zostaną pokrzyżowane przez prezydenta Trumpa, jeśli cofnąłby on pozwolenie, udzielone Niemcom w marcu ub. roku przez Józia Bidena, by urządzali sobie Europę po swoje mu. Wtedy nie tylko moglibyśmy się wymigać od Generalnej Guberni, ale – kto wie – może doczekalibyśmy się podmianki na pozycji lidera sceny politycznej naszego bantustanu. Skoro przeszlibyśmy znowu pod kuratelę amerykańską, to zajmowanie pozycji lidera przez Volksdeutsche Partei obywatela Tuska Donalda byłoby niestosowne. Nie trzeba w tym celu robić rewolucji; wystarczy, że znane ze struprocentowej zdolności koalicyjnej Polskie Stronnictwo Ludowe odwróciłoby sojusze – i po krzyku.
Dodaj komentarz