Trzy róże w cztery rzędy

Warszawa od lat konsekwentnie pozbawiana jest naturalnej zieleni natomiast jak grzyby po deszczu na ulicach wyrastają tandetne knajpki odgrodzone od chodnika doniczkami z rachitycznymi drzewkami. W Warszawie burzy się zabytkowe domy natomiast z pasją buduje się nieforemne potworniaki. Trudno oprzeć się wrażeniu, że władze stolicy nienawidzą jej przeszłości, nienawidzą wspaniałej architektury, nienawidzą historii miasta i jego tradycji. Tak jak władze Trójmiasta nienawidzą Westerplatte jako symbolu walki Polaków z niemieckim okupantem i chętnie, powołując się na uprawnienia właścicielskie utrzymałyby Westerplatte w obecnym stanie upiornego śmietniska.

Przechodząc przez Plac Bankowy z najwyższym zdumieniem obejrzałam inwestycję którą Ratusz nam zafundował. Otóż na betonowym podłożu postawione zostały donice z jakimiś rachitycznymi roślinami i wyłożone drewniane palety na których podobno mają siadać spragnieni wypoczynku przechodnie. Wydatkowano na to paskudztwo prawie  milion złotych.
Nie widzę nic złego w upodobaniu do stylizowanych na prymityw lokali w których goście siedzą na drewnianych skrzynkach, zamiast stołów mają palety transportowe i piją z musztardówek na przykład herbatę. Stylizacja to jedna z potrzeb współczesnego człowieka bez właściwości. Zdarzyło mi się być w Berlinie na bardzo smacznej  kolacji w lokalu stylizowanym na lata pięćdziesiąte w NRD. Podłoga była brudna i zniszczona, z kanapy wyłaziły sprężyny, fajansowe naczynia ozdobiono pieczątkami jakiegoś zakładu pracy. „Jak się pani podoba ten wspaniały wystrój”- zapytał mnie jakiś rozgorączkowany Angol. „ Nie imponuje mi, to samo mam w domu” -odparłam ku radości obecnych przy stole Polaków. Istnieją lokale stylizowane na stajnie, na wozownie, a podobno zblazowani turyści z zachodu wykupują sobie wczasy w Rosji w ośrodku stylizowanym na komunistyczne więzienie. Mnie to  zupełnie nie bawi-  coś takiego może bawić tylko człowieka, który nie widział komuny w działaniu z bliska.

 
Trzeba być jednak niepełna rozumu żeby twierdzić, że  zdrowo i przyjemnie jest siedzieć w smrodzie spalin pośrodku placu spożywając przekąski i popijając alkohol. Poza tym ten prymitywny ogródek za 920 tysięcy złotych ma działać przez dwa letnie miesiące. Gdyby chodziło tu tylko o pieniądze, gdyby jakiś krewny czy znajomy królika zdobył zamówienie na kosztowne zagospodarowanie przestrzeni publicznej jaką jest Plac Bankowy sprawa byłaby prostsza. Chodzi tu jednak o symboliczne zawłaszczanie tej przestrzeni przez wąską grupę o ideologii nie podzielanej przez większość społeczeństwa. Trudno uwierzyć, że komukolwiek mogła się swego czasu podobać tandetna tęcza z kolorowych szmatek umieszczona na Placu Zbawiciela. Tęcza ta utrzymywana za niemałe pieniądze podatnika miała za zadanie przytłaczać bryłę Kościoła Zbawiciela  i naruszać ład architektoniczny starej Warszawy. Obrażała nie tyle uczucia religijne co dobry smak jej mieszkańców i była żywym dowodem prymitywizmu zarządców stolicy nienawidzących wszystkiego co stare , zabytkowe, inaczej mówiąc, należące do kultury wyższej. Podobnie prawdziwe, naturalnie rosnące  drzewa są przez prymitywa, który chce zapomnieć o swoich korzeniach  najbardziej znienawidzonym elementem organizacji przestrzeni wielkiego miasta. Preferuje on sztuczne kwiaty albo drzewka w doniczkach, albo- jak ja to mówię- trzy róże w cztery rzędy na działce na pracowicie i z wielkim hałasem skoszonym trawniku. Plagą ogródków działkowych są zarządy złożone z emerytowanych ormowców, którzy usiłują narzucić innym swoje prymitywne upodobania. Kamieniem obrazy są dla nich nie koszone pełne polnych kwiatów trawniki, nie przycinane, naturalnie rosnące drzewa i krzewy. Żądają, często pod sankcją odebrania działki, aby wycinać brzozy, które nazywają nie wiadomo dlaczego chwastami, kosić trawę i pielęgnować klomby. Nie przeszkadzają im natomiast bratki posadzone w zużytej oponie, nie przeszkadza zapach smażeniny z grilla i biesiady odbywające się przy akompaniamencie prymitywnego ohydnego disco.
Warszawa od lat konsekwentnie pozbawiana jest naturalnej zieleni natomiast jak grzyby po deszczu na ulicach wyrastają tandetne knajpki odgrodzone od chodnika doniczkami z rachitycznymi drzewkami. W Warszawie burzy się zabytkowe domy natomiast z pasją buduje się nieforemne potworniaki. Trudno oprzeć się wrażeniu, że władze stolicy nienawidzą jej przeszłości, nienawidzą wspaniałej architektury, nienawidzą historii miasta i jego tradycji. Tak jak władze Trójmiasta nienawidzą Westerplatte jako symbolu walki Polaków z niemieckim okupantem i chętnie, powołując się na uprawnienia właścicielskie utrzymałyby Westerplatte w obecnym stanie upiornego śmietniska.

 
Współczesna liberalna utopia podobnie jak kiedyś komunizm chce wychować sobie nowego człowieka. Liberalnej utopii udaje się to chyba lepiej niż komunistom. Jest to człowiek bez właściwości, człowiek wykorzeniony, pozbawiony wsparcia rodziny, pozbawiony oparcia w religii, nie należący do żadnej ludzkiej wspólnoty choćby takiej jak naród.
Świat bez granic, pełna swoboda przemieszczania się ludzi wygląda pięknie tylko w utopijnych rojeniach. Świat bez granic to przemieszczanie się chorób i epidemii, a także społecznych patologii.
Groźny również jest świat w którym z założenia nie istnieje prawda istnieją tylko różne stanowiska, nie istnieje piękno tylko różnorodne gusta i  guściki, nie istnieje dobro i zło  bo każdy rządzi się swoim sumieniem, albo jak publicznie twierdziła Jolanta Gontarczuk, czyli agentka Panna podejrzewana o zamordowanie księdza Blachnickiego – „każdy ma wiele sumień”.
Człowiek wykorzeniony, pozbawiony poczucia solidarności z nadrzędną wspólnotą, z rodziną krajem, narodem wraca do stadium przedcywilizacyjnego. Jedynym wyznacznikiem pozycji społecznej jest dla niego luksusowa konsumpcja, a raczej konsumpcja którą uważa za luksusową. Podobnie jak sowieckie markietanki, które czuły się eleganckie w teatrze w nocnej koszuli współczesny człowiek bez właściwości czuje się elegancki konsumując sushi w jednym z niezliczonych knajpek, którymi Gronkiewicz Waltz chciała zastąpić wszelkie instytucje publiczne funkcjonujące zwykle na ulicach wielkiego miasta.
W Warszawie niszczy się i wycina tysiące drzew. Nie tylko pod budownictwo mieszkaniowe i inwestycje. Przede wszystkim z pełnej resentymentu nienawiści di wszystkiego co tradycyjne i naturalne. Wycięto stare piękne drzewa otaczające uniwersytet imienia Wyszyńskiego pod pretekstem, że nie były one charakterystyczne dla mazowieckiego ekosystemu. Ogołocono z drzew skwerek przed urzędem dzielnicowym Śródmieście zamieniając go w śmietnisko, które nikomu z władz miasta nie przeszkadza.

O autorze: izabela brodacka falzmann