Amnezja, afazja, agnozja

Tej powszechnej  amnezji sprzyjało odbieranie prawa głosu na forum publicznym ludziom nie wywodzącym się ze stalinowskiej kliki.  W ten sposób weszliśmy w stadium afazji. Utraty mowy. Utraty wspólnego kodu kulturowego, z którego brutalnie został wyłączony patriotyzm, religijność, umiłowanie ojczystej ziemi. A od afazji jest tylko jeden krok do agnozji. Do utraty umiejętności rozpoznawania otaczającej rzeczywistości. I spora część społeczeństwa jest niestety od lat w stanie agnozji.

Moja rodzina pochodzi z Kresów. W latach pięćdziesiątych, gdy byłam małym dzieckiem nie wolno nam było nawet o tym wspominać. Ujawnienie ziemiańskiego pochodzenia mogło mieć nieobliczalne skutki. Po wielu osobach z naszego środowiska zaginął ślad i nikt nie dowiedział się jak straciły życie. Zupełnie nie mogła tego pojąć młoda sędzia sądu okręgowego w Warszawie, która dwa lata temu, aby uznać mego dziadka za zmarłego, domagała się świadectwa zgonu. Gdy zwróciłam jej uwagę, że sowieckie NKWD na Kresach  nie miało w zwyczaju wystawiać zamordowanym świadectw zgonu poczuła się osobiście urażona.

Bogata kultura życia kresowego przenikała do mojej świadomości dzięki opowiadaniom o psach i koniach, o polowaniach i balach, o oswojonych bocianach i sarenkach, o  poleskich bagnach i oczeretach. Te wątki były słabo obecne w literaturze powojennej. „Lato leśnych ludzi” Rodziewiczównej było traktowane przez moje licealne koleżanki z resortowych rodzin jako dno obciachu,  powieści Sienkiewicza czy Orzeszkowej, nie wspominając już o „Panu Tadeuszu”  jako niestrawne nudziarstwo. Gombrowiczowska formuła: „jak to mnie zachwyca, kiedy mnie nie zachwyca?” okazała się dla polskich „wykształciuchów” wyjątkowo nośna. Pozwoliła przenieść w niebyt nie tylko znaczną część polskiej literatury ale odciąć się intelektualnie i moralnie od kresowych elit społeczeństwa polskiego. Rozmowa o kresowym życiu z intelektualnymi nuworyszami, to tak jakby ze ślepym rozmawiać o kolorach, albo z głuchym o koncercie w filharmonii. Albo jeszcze gorzej.

„ W domu powieszonego nie mówi się o sznurku, a w domu kata?” przewrotnie pytał Lec.  Otóż wielu z tych intelektualnych nuworyszów naprawdę wywodziło się z domów katów i aby uniknąć konfuzji należało przy nich zapominać o swoich korzeniach. Utworzyły się zresztą nowe hierarchie, kody i mody. Na zapomnienie skazana została „literatura źle obecna”, na zapomnienie skazano żołnierzy niezłomnych. Środowiska bezetów ( czyli byłych ziemian) ofiarnie włączały się w bunty resortowych dzieciaków a nawet w wewnątrz gangsterską walkę „Chamów z Żydami” jaką przecież był marzec 68 roku na zasadzie zwykłej ludzkiej solidarności. Godziliśmy się na wybaczanie dysydentom grzechów ich rodziców. Jak się szybko okazało nie doczekaliśmy się rewanżu. Nic nie budziło większej wściekłości resortowych dzieciaków niż pamięć o zamordowanych przez komunistów ludziach niepodległościowego podziemia. Nie było miejsca na kult zamęczonych w sowieckich kazamatach, ani na pamięć o leśnych oddziałach. Jawnie lub w niedomówieniach nasi krewni byli traktowani jako bandyci.   Utworzono niezwykle wygodną formułę, że dzieci komunistów nie odpowiadają za grzechy rodziców, a ich rodzice mają prawo do zmiany poglądów. Na tej zasadzie bardziej się ubolewało nad faktem, że jakiegoś „małowiernego” politruka wywalono z partii, albo, że jakiemuś zbuntowanemu pryszczatemu zakazano druku niż nad Polakami zakatowanymi w podziemiach na Rakowieckiej czy wywiezionymi na białe niedźwiedzie. Pamięć Kresów, poszanowanie dla ojcowizny były niewygodnymi tematami w towarzystwie aparatczyków i nowych inteligentów zajmujących cudze, zrabowane przez komunistów mieszkania w dobrych dzielnicach miasta oraz eksponowane stanowiska w kulturze . Pamięć o męczeństwie ofiar komunistycznego reżimu nie tylko uderzała w rodziców zbuntowanych dzieciaków stalinowskiego  establishmentu, ale pomniejszała niejako osobiste zasługi tych dysydentów. Ich mit założycielski zgodnie z którym zamieszki w 68 roku były pierwszym etapem walki Polaków o niepodległość, a antykomunizm jest dopuszczalny tylko w ich własnych szeregach wymagał rozbratu z prawdą, wymagał wykastrowania polskiej historii z pamięci o  jej najlepszych synach.  W rezultacie zapomnieliśmy (albo pozwoliliśmy sobie wmówić, że zapomnieliśmy) o naszych korzeniach i naszych umęczonych krewnych.  Jak to powiedział Wyspiański: „Myśmy wszystko zapomnieli, mego dziadka piłą rżnęli” . Tej powszechnej  amnezji sprzyjało odbieranie prawa głosu na forum publicznym ludziom nie wywodzącym się ze stalinowskiej kliki.  W ten sposób weszliśmy w stadium afazji. Utraty mowy. Utraty wspólnego kodu kulturowego, z którego brutalnie został wyłączony patriotyzm, religijność, umiłowanie ojczystej ziemi. A od afazji jest tylko jeden krok do agnozji. Do utraty umiejętności rozpoznawania otaczającej rzeczywistości. I spora część społeczeństwa jest niestety od lat w stanie agnozji.

Jak można było nie rozpoznać prawdziwych intencji architektów okrągłego stołu? Jak można było się zgodzić na zmianę ordynacji wyborczej w trakcie pierwszych częściowo wolnych (a raczej rzekomo wolnych) wyborów? Jestem szczęśliwa, że wbrew naciskom różnych pożytecznych idiotów nie zgodziłam się brać w tej szopce udziału. Jak można było z zaufaniem odnosić się do prostackiego Nikodema Dyzmy z Matką Boską w klapie marynarki? Jak można było akceptować utratę banków, mediów i wepchnięcie kraju w status półkolonii? Jak wreszcie można było pozwolić ekipie Tuska na tak bezczelne rabowanie społeczeństwa? I po tym wszystkim, po zadłużeniu nas na dziesiątki lat, po zrabowaniu oszczędności zgromadzonych w OFE  jak można nadal ufać rzekomym obrońcom demokracji?

Komuniści dobrze wiedzieli dlaczego usiłują odebrać nam i obrzydzić naszą historię. Dlaczego Wajda narzucał społeczeństwu polskiemu wizję durnych ułanów szarżujących z szablą na niemieckie czołgi i akowców umierających na śmietniku. Amnezja, afazja i wynikająca z nich agnozja wydawały się czynić z nas bezwolne zdezorientowane ofiary, oddawać nas na wieki w ręce kolejnych okupantów. Ta sama polityka historyczna, ta sama narracja obowiązywała po 89 roku. Jednak ku mojej satysfakcji zarówno komuniści jak i liberałowie (a raczej komuniści nawróceni na liberalizm) przeliczyli się. Młode pokolenie chce wracać do swoich korzeni. Nie udało się zakłamać historii i sprowadzić walki o niepodległość do wewnętrznych porachunków komunistycznych gangów.

I to jest najistotniejsza część dobrej zmiany.

 

Tekst drukowany w Warszawskiej Gazecie

 

O autorze: izabela brodacka falzmann