Szczęśliwi owi słudzy, których pan zastanie czuwających, gdy nadejdzie – Wtorek, 20 października 2015r. – św. Jana Kantego, prezbitera, wspomnienie

Myśl dnia

Uśmiech jest jak słońce, które spędza chłód z ludzkiej twarzy.

Victor Hugo

Czuwający to ten, który po prostu kocha, służy innym i stara się upodobnić do Boga,
czyniąc miłość swoim sposobem istnienia.
Mieczysław Łusiak SJ
Czuwającym jest chrześcijanin, który żyje na co dzień swoją wiarą.
Przystępuje regularnie do sakramentów, zwłaszcza do spowiedzi i Komunii św.,
zna słowo Boże oraz nie zaniedbuje przykazania miłości bliźniego.
ks. Mariusz Krawiec

Cytat dnia

Wiara i rozum są jak dwa skrzydła, na których duch ludzki wznosi się ku kontemplacji prawdy.

Jan Paweł II, świety

m1197541332
Panie, oto zapalam moją lampę i przepasuję biodra, aby być gotowym na Twoje powtórne przyjście.
Proszę Cię o wytrwałość w wierze dla mnie i moich najbliższych.

SŁOWO BOŻE

WTOREK XXIX TYGODNIA ZWYKŁEGO, ROK II

Św. Jana Kantego

0,26 / 10,43
Dziś Pan wzywa cię do czuwania i gotowości. Pozwól sobie na chwilę wyciszenia, by usłyszeć te słowa z otwartym umysłem i sercem. Zaproś Ducha Świętego, by wypełnił twoje myśli dobrym natchnieniem.Dzisiejsze Słowo pochodzi z Ewangelii wg Świętego Łukasza
Łk 12, 35-38
Jezus powiedział do swoich uczniów: «Niech będą przepasane biodra wasze i zapalone pochodnie. A wy podobni do ludzi oczekujących powrotu swego pana z uczty weselnej, aby mu zaraz otworzyć, gdy nadejdzie i zakołacze. Szczęśliwi owi słudzy, których pan zastanie czuwających, gdy nadejdzie. Zaprawdę powiadam wam: Przepasze się i każe im zasiąść do stołu, a obchodząc będzie im usługiwał. Czy o drugiej, czy o trzeciej straży przyjdzie, szczęśliwi oni, gdy ich tak zastanie».

Przypomnij sobie sytuację z przeszłości, w której wyczekiwałeś na coś z utęsknieniem. Być może jako dziecko, być może już w życiu dorosłym. Przywołaj uczucia, jakie ci wtedy towarzyszyły: napięcie, zniecierpliwienie, podekscytowanie, radość. Spróbuj teraz wejść w sytuację kogoś, kto czeka na umiłowaną osobę.

Jezus zaprasza cię, byś był zawsze w postawie wyczekiwania, w pozytywnym napięciu, by podjąć działanie dla Niego. Nasz Pan przychodzi codziennie w postaci bliźniego. Trzeba dużej wrażliwości, by go dostrzec, by zauważyć jego potrzeby, by zestroić się z sercem drugiego człowieka. Czy chcesz uczyć się tej wrażliwości, by być gotowym, aby mu otworzyć, gdy „nadejdzie i zakołacze”?

Jezus nazywa ludzi wyczekujących ludźmi szczęśliwymi. On sam będzie służyć takim osobom. W królestwie Bożym wszyscy będą sobie służyli nawzajem z radością i bez obaw. Bez zazdrości i poczucia niższości. Bez wywyższania się. Pomyśl przez chwilę, jak ty możesz już dziś ukazywać to królestwo ludziom, których spotykasz na co dzień.

Na koniec poproś Jezusa, aby uczył cię postawy otwartości i hojności wobec bliźnich. Byś nie zamykał oczu na potrzeby sióstr i braci.

http://modlitwawdrodze.pl/home/
***********

#Ewangelia: Bóg będzie nam usługiwał!

Mieczysław Łusiak SJ

(fot. shutterstock.com)

Jezus powiedział do swoich uczniów: “Niech będą przepasane biodra wasze i zapalone pochodnie. A wy, podobni do ludzi oczekujących powrotu swego pana z uczty weselnej, aby mu zaraz otworzyć, gdy nadejdzie i zakołacze.

       

Szczęśliwi owi słudzy, których pan zastanie czuwających, gdy nadejdzie. Zaprawdę powiadam wam: Przepasze się i każe im zasiąść do stołu, a obchodząc będzie im usługiwał. Czy o drugiej, czy o trzeciej straży przyjdzie, szczęśliwi oni, gdy ich tak zastanie”.

 

Rozważanie do Ewangelii

Bóg będzie usługiwał człowiekowi? Czy to możliwe? Czy świat o tym słyszał – ten świat, który gardzi postawą służby i w związku z tym wyobraża sobie Boga jako bezwzględnego tyrana?! Tymczasem Bóg prawdziwy, nie ten z ludzkich wyobrażeń, ale ten, który naprawdę się objawił, mówi nam, że będzie nam usługiwał. Jest tylko jeden warunek: doświadczą tego ci, którzy okażą się czuwający, gdy On po nich przyjdzie. Co znaczy “być czuwającym”? Czuwający to ten, który po prostu kocha, służy innym i stara się upodobnić do Boga, czyniąc miłość swoim sposobem istnienia.

http://www.deon.pl/religia/duchowosc-i-wiara/pismo-swiete-rozwazania/art,2611,ewangelia-bog-bedzie-nam-uslugiwal.html

**********

Na dobranoc i dzień dobry – Łk 12, 35-38

Na dobranoc

Mariusz Han SJ

(fot. marfis75 / Foter / CC BY-SA)

Oczekiwać i nie zaniedbać…

 

Gotowość na przyjście Pana
Jezus powiedział do swoich uczniów: Niech będą przepasane biodra wasze i zapalone pochodnie! A wy [bądźcie] podobni do ludzi, oczekujących swego pana, kiedy z uczty weselnej powróci, aby mu zaraz otworzyć, gdy nadejdzie i zakołacze. Szczęśliwi owi słudzy, których pan zastanie czuwających, gdy nadejdzie.

 

Zaprawdę, powiadam wam: Przepasze się i każe im zasiąść do stołu, a obchodząc będzie im usługiwał. Czy o drugiej, czy o trzeciej straży przyjdzie, szczęśliwi oni, gdy ich tak zastanie.

 

Opowiadanie pt. “Wezwanie i zaniedbanie”
Archiasz, odważny dowódca Spartian uczestniczył w wesołej uczcie. W międzyczasie przybył posłaniec z Aten z listem od przyjaciela i prośbą aby Archiasz natychmiast go przeczytał.

 

Spartanin jednak odparł: – Poważniejsze sprawy niech poczekają na jutro – i odłożył list. Nie dożył jednak jutra. Podczas uczty został zabity przez wrogów.

 

W liście było napisane: “Archiaszu, błagam Cię, abyś natychmiast opuścił dom, w którym czyha na Ciebie sztylet skrytobójców”. Adresat listu nie skorzystał z okazji, aby uratować samego siebie…

 

Refleksja
Życie w ciągłej gotowości wprowadza pewne napięcie. Ma to coś z życia strażaka, czy lekarza na dyżurze, którzy ciągle wyczekują alarmu obwieszczającego ludzką tragedię. Nie chodzi jednak o wprowadzanie sztucznego napięcia, ale bycie dyspozycyjnym dostosowania się do każdej sytuacji  życiowej. Ułatwi to nie tylko funkcjonowanie nam, ale przede wszystkim innym ludziom. Stworzycielowi to jest niepotrzebne, gdyż nic nie może mu być dodane. Naszym życiem potwierdzamy tylko to, że akceptujemy Jego wolę względem nas na tym świecie…

 

Jezus uczy nas pokory w przyjmowaniu codzienności. To wszystko co jest w około nas ma służyć w jeszcze większej radości przyjęcia Tego, który jest dla nas drogą, prawdą i życiem. Nasze oczekiwanie, jeśli poparte jest radością, jest świadectwem danym nie tylko nam samym, ale przede wszystkim innym ludziom. Nasze oczekiwanie zatem to nie smutne pogodzenie się z rzeczywistością, ale kreatywne podążanie za Tym, który jest życiem…

 

3 pytania na dobranoc i dzień dobry
1. Czy żyjesz w gotowości na przyjście Pana?
2. Czy akceptujesz wolę Boga?
3. Czy cieszysz się codziennością? Jeśli tak/nie, to dlaczego?

 

I tak na koniec…
Rezygnacja jest gotowością do wejścia w nowy układ (Martin Heidegger)

http://www.deon.pl/religia/duchowosc-i-wiara/na-dobranoc-i-dzien-dobry/art,422,na-dobranoc-i-dzien-dobry-lk-12-35-38.html

***********

WTOREK XXIX TYGODNIA ZWYKŁEGO, ROK II

PIERWSZE CZYTANIE  (Rz 5,12. 15b. 17-19. 20b-21)

Posłuszeństwo Chrystusa wynagradza grzech Adama

Czytanie z Listu świętego Pawła Apostoła do Rzymian.

Bracia:
Przez jednego człowieka grzech wszedł na świat, a przez grzech śmierć, i w ten sposób śmierć przeszła na wszystkich ludzi, ponieważ wszyscy zgrzeszyli.
Jeżeli przestępstwo jednego sprowadziło na wszystkich śmierć, to o ileż obficiej spłynęła na nich wszystkich łaska i dar Boży, łaskawie udzielony przez jednego Człowieka, Jezusa Chrystusa.
Jeżeli bowiem przez przestępstwo jednego śmierć zakrólowała z powodu jego jednego, o ileż bardziej ci, którzy otrzymują obfitość łaski i daru sprawiedliwości, królować będą w życiu z powodu Jednego: Jezusa Chrystusa.
A zatem, jak przestępstwo jednego sprowadziło na wszystkich ludzi wyrok potępiający, tak czyn sprawiedliwy Jednego sprowadza na wszystkich ludzi usprawiedliwienie dające życie. Albowiem jak przez nieposłuszeństwo jednego człowieka wszyscy stali się grzesznikami, tak przez posłuszeństwo Jednego wszyscy staną się sprawiedliwymi.
Gdzie się jednak wzmógł grzech, tam się jeszcze obficiej rozlała łaska, aby jak grzech zaznaczył swoje królowanie śmiercią, tak łaska przejawiła swe królowanie przez sprawiedliwość wiodącą do życia wiecznego przez Jezusa Chrystusa, Pana naszego.

Oto słowo Boże.

PSALM RESPONSORYJNY  (Ps 40 (39), 7-8a. 8b-10. 17)

Refren: Przychodzę, Boże pełnić, Twoją wolę.

Nie chciałeś ofiary krwawej ani płodów ziemi, *
lecz otworzyłeś mi uszy,
nie żądałeś całopalenia i ofiary za grzechy. *
Wtedy powiedziałem: «Oto przychodzę.

W zwoju księgi jest o mnie napisane: +
Radością jest dla mnie pełnić Twoją wolę, mój Boże, *
a Twoje prawo mieszka w moim sercu».
Głosiłem Twą sprawiedliwość w wielkim zgromadzeniu *
i nie powściągałem warg moich, o czym Ty wiesz, Panie.

Niech się radują i weselą w Tobie *
wszyscy, którzy Ciebie szukają;
a ci, którzy pragną Twojej pomocy, *
niech zawsze mówią: «Pan jest wielki».

ŚPIEW PRZED EWANGELIĄ  (Łk 21, 36)

Aklamacja: Alleluja, alleluja, alleluja.

Czuwajcie i módlcie się w każdym czasie,
abyście mogli stanąć przed Synem Człowieczym.

Aklamacja: Alleluja, alleluja, alleluja.

EWANGELIA  (Łk 12, 35-38)

Oczekiwać powrotu Pana

Słowa Ewangelii według świętego Łukasza.

Jezus powiedział do swoich uczniów:
«Niech będą przepasane biodra wasze i zapalone pochodnie. A wy podobni do ludzi oczekujących powrotu swego pana z uczty weselnej, aby mu zaraz otworzyć, gdy nadejdzie i zakołacze.
Szczęśliwi owi słudzy, których pan zastanie czuwających, gdy nadejdzie. Zaprawdę powiadam wam: Przepasze się i każe im zasiąść do stołu, a obchodząc będzie im usługiwał. Czy o drugiej, czy o trzeciej straży przyjdzie, szczęśliwi oni, gdy ich tak zastanie».

Oto słowo Pańskie.

KOMENTARZ

Oczekiwać na powtórne przyjście Pana

Syn Boży polecił swoim uczniom, aby byli tymi, którzy czuwają. Przepasane biodra i zapalone lampy oznaczają gotowość do wyjścia w drogę w każdej chwili. Czuwając, nie przeoczymy powtórnego przyjścia Chrystusa, które na pewno nastąpi, choć nie wiemy kiedy. Co oznacza w praktyce czuwanie? Czuwającym jest chrześcijanin, który żyje na co dzień swoją wiarą. Przystępuje regularnie do sakramentów, zwłaszcza do spowiedzi i Komunii św., zna słowo Boże oraz nie zaniedbuje przykazania miłości bliźniego. Jeśli to będziemy spełniali, to możemy mieć nadzieję, że nie przeoczymy powtórnego przyjścia Pana.Panie, oto zapalam moją lampę i przepasuję biodra, aby być gotowym na Twoje powtórne przyjście. Proszę Cię o wytrwałość w wierze dla mnie i moich najbliższych.

Rozważania zaczerpnięte z „Ewangelia 2015”
Autor: ks. Mariusz Krawiec SSP
Edycja Świętego Pawła
http://www.paulus.org.pl/czytania.html
***********

JA-PAN, ON-SŁUGA

by Grzegorz Kramer SJ

<iframe width=”560″ height=”315″ src=”https://www.youtube.com/embed/W0FtTlx-JGg” frameborder=”0″ allowfullscreen></iframe>

Bóg, w którego wierzymy, jest Bogiem – Sługą. To On odchodzi od stołu i usługuje. I o tym jest dzisiejsza Ewangelia.

Kupujemy kłamstwo złego ducha, polegające na tym, że wmawia nam obraz boga, który każe nam sobie służyć (ogranicza naszą wolność, nakłada na nas obowiązki czy rozlicza nas z pracy). Nieustannie pozwalamy sobie na to, by tracić czas na słuchanie podszeptów naszej natury, która chce, byśmy skupiali się tylko na sobie, a że z natury swojej jesteśmy ograniczenie, stąd rodzi się nasze sfrustrowanie i smutek.

Dzisiejszy fragment mówi o konieczności czuwania. Co zazwyczaj myślimy najpierw? Ano to, że nasze życie ma być ciągłym „sprawdzam”, taką nieustanną wartą, bo „nie daj Bóg, przyjdzie Bóg i mnie rozliczy”. Strasznie to niechrześcijańskie spojrzenie. Bóg nie musi nigdzie przychodzić, bo JEST. On znikąd nie musi się pojawiać. Na czym więc polega to czuwanie? Na oczach otwartych. Jeśli Bóg jest, a ja mam czuwać, to rzecz polega na tym, że mam się uczyć dostrzegać Jego służebną, w moim życiu, obecność.

Naprawdę Dobra Nowina polega na tym, że Bóg stał się człowiekiem i jest OBECNY. Cały czas służy człowiekowi, cały czas robi wszystko, by przekonać nas do swojej miłości. Prawdą jest coś bardzo strasznego, że to my jesteśmy złymi panami dla Niego, bo ciągle jesteśmy niezadowoleni z jakości Jego służby dla nas, albo w ogóle nie chcemy jej dostrzegać. Uwaga! Taka postawa nie wynika z tego, że mamy złe serca, ona wynika z niewiary w to, że jesteśmy Dziedzicami. To się nie dzieje ot tak. Stało się tak przez wylaną Krew Jezusa.

To trochę podobne jest to rozpaczliwego szukania przez kogoś pracy. Człowiek zdesperowany zrobi dużo, by ją zyskać. Podobnie jest z Bogiem. Byśmy w końcu uwierzyli, że jest Bogiem Miłości (a miłość to działanie), przyjął się do pracy na służbę każdemu z nas. Jego desperackim zachowaniem było pozwolenie, by człowiek przelał Jego Krew.

„Szczęśliwi oni” – człowiek, który pozwoli w końcu swojemu zakutemu łbu pojąć tę logikę, jest szczęśliwy. Nie może być inaczej.

http://kramer.blog.deon.pl/2015/10/20/ja-pan-on-sluga/

**********

*********************************************************************************************************************

ŚWIĘTYCH OBCOWANIE

20 PAŹDZIERNIKA

*********

Św. Jan Kanty – profesor Świętym!

Marek Wójtowicz SJ

Św. Jan Kanty (1390- 1473)

Dwudziestego października wspominamy w Kościele św. Jana Kantego, profesora Akademii Krakowskiej. Jako naukowiec rozwijał nie tylko swój umysł, lecz posiadał także wrażliwe serce na ludzkie biedy.

W wieku 23 lat rozpoczął studia na Akademii Krakowskiej. Święcenia kapłańskie otrzymał ok. 1421 roku. Po uzyskaniu tytułu magistra filozofii w 1418 roku, przez osiem lat uczył w Miechowie w szkole klasztornej, prowadzonej przez Bożogrobców. W 1429 roku powrócił do Krakowa obejmując katedrę filozofii a następnie, po odpowiednim przygotowaniu, prowadził również wykłady z teologii. W 1450 roku odbył pielgrzymkę do Rzymu.
Do historii przeszedł jako człowiek bardzo miłosierny i łagodny. Po zajęciach dydaktycznych odwiedzał chorych, organizował pomoc niezamożnym żakom, uczył ich wzajemnej solidarności. Jego przykład pociągał studentów do większej aktywności w społeczności akademickiej.
Święty Jan Kanty z wielkim talentem prowadził wykłady a także starał się wychowywać studentów, przede wszystkim przez osobisty przykład. Prowadził surowy tryb życia, często pościł i wiele się modlił. Można go było spotkać na ulicach Krakowa, jak szedł z tobołkiem ubrań przygotowanych dla potrzebujących.
Dzisiejszy patron był niezwykle pracowity, przepisał ręcznie 28 tomów, w sumie piętnaście tysięcy stron! Wszelkie przeciwności znosił z wielką pogodą ducha. Był też gorliwym duszpasterzem, z wielką gorliwością głosił kazania, czerpiąc natchnienie z Pisma Świętego. Miał wielkie nabożeństwo do Męki Pańskiej.
Papież Klemens XIII tak scharakteryzował jego postać: “W jego słowach i postępowaniu nie było fałszu ani obłudy: co myślał, to i mówił. A gdy spostrzegł, że jego słowa, choć słuszne, wzbudzały niekiedy niezadowolenie, wtedy przed przystąpieniem do ołtarza usilnie prosił o wybaczenie, choć winy nie było po jego stronie. Codziennie po ukończeniu swoich zajęć udawał się z Akademii prosto do kościoła, gdzie się długo modlił i adorował Chrystusa utajonego w Najświętszym Sakramencie. Tak więc zawsze Boga tylko miał w sercu i na ustach”.

http://www.deon.pl/religia/swiety-patron-dnia/art,22,sw-jan-kanty-profesor-swietym.html

**********

Święty Jan Kanty, prezbiter

Święty Jan Kanty Jan urodził się 24 czerwca 1390 r. w Kętach (ok. 30 km od Oświęcimia). Do naszych czasów przetrwało ok. 60 dokumentów z jego autografem, stąd wiemy, że podpisywał się najczęściej po łacinie jako Jan z Kęt (Johannes de Kanti, Johannes de Kanty, Johannes Kanti i Joannes Canthy). Po ukończeniu szkoły w Kętach, która musiała stać na wysokim poziomie, zapisał się w 1413 r. na Uniwersytet Jagielloński (miał wówczas już 23 lata). Studia przebiegały pomyślnie, o czym świadczą daty osiąganych stopni naukowych. Najpierw studiował nauki wyzwolone na wydziale artium, gdzie głównym wykładanym przedmiotem była filozofia Arystotelesa. Tu uzyskał w 1415 roku stopień bakałarza, a trzy lata później w styczniu 1418 roku został magistrem filozofii. Objął wówczas funkcję wykładowcy. Stanowisko to było wówczas bezpłatne. Dlatego na swoje utrzymanie Jan zarabiał prywatnymi lekcjami i pomocą duszpasterską jako kapłan (nie znamy dokładnej daty ani miejsca święceń kapłańskich, ale musiało to być między 1418 a 1421 rokiem).
W 1421 r. na prośbę bożogrobców z Miechowa Akademia Krakowska wysłała Jana Kantego w charakterze kierownika do tamtejszej szkoły klasztornej. Spędził tam osiem lat (1421-1429). Zadaniem szkoły było przede wszystkim kształcenie kleryków zakonnych. Wolny czas Jan spędzał na przepisywaniu rękopisów, które były mu potrzebne do wykładów. Wśród zachowanych kopii są pisma Ojców Kościoła, św. Augustyna, św. Tomasza, a także Arystotelesa. W Miechowie Jan Kanty pełnił równocześnie obowiązki kaznodziei przy kościele klasztornym. Musiał również interesować się w pewnej mierze muzyką, gdyż odnaleziono drobne fragmenty zapisów pieśni dwugłosowych, skreślonych jego ręką.
W roku 1429 zwolniło się miejsce w jednym z kolegiów Akademii Krakowskiej. Przyjaciele natychmiast zawiadomili o tym Jana i sprowadzili go do Krakowa. Kolegium dawało pewną stabilizację – zapewniało bowiem utrzymanie i mieszkanie. Profesorowie w kolegiach mieszkali razem i wiedli życie na wzór zakonny. W początkach Uniwersytetu tych kolegiów było niewiele i były bardzo małe. Dlatego niełatwo było w nich o miejsce.
Gdy tylko Jan wrócił do Krakowa, objął wykłady na wydziale filozoficznym. Równocześnie jednak zaczął studiować teologię (miał wówczas już ok. 40 lat). Jednocześnie jako profesor wykładał traktaty, które przypadły mu – ówczesnym zwyczajem – przez losowanie. Z nielicznych zapisków wiemy, że komentował logikę, potem fizykę i ekonomię Arystotelesa. Na tym wydziale piastował także urząd dziekański w półroczach zimowych: 1432/1433, 1437/1438 oraz w półroczu letnim 1438. Od roku 1434 sprawował także urząd rektora Kolegium Większego.
W roku 1439 zdobył tytuł bakałarza z teologii. Pod kierunkiem swojego mistrza studiował Pismo święte, potem cztery księgi Piotra Lombarda, wreszcie teologię ścisłą. Co pewien czas trzeba było zdawać egzaminy, brać udział w dysputach, mówić kazania i prowadzić ćwiczenia. Ponieważ Jan był równocześnie profesorem filozofii, dziekanem i rektorem Kolegium Większego, nie dziw, że jego studia teologiczne wydłużyły się aż do 13 lat. Dopiero w roku 1443 uzyskał tytuł magistra teologii, który był wówczas jednoznaczny z doktoratem.
W roku 1439 został kanonikiem i kantorem kapituły św. Floriana w Krakowie oraz proboszczem w Olkuszu. Nie był jednak w stanie pogodzić obowiązków duszpasterskich i uniwersyteckich. Po kilku miesiącach zrzekł się probostwa w Olkuszu. Hagiografowie zgodnie podkreślają, że beż żalu zrezygnował ze sporych dochodów. Fakt, że został wybrany na kantora, świadczy, że musiał znać się na muzyce. Urząd ten nakładał bowiem obowiązek opieki nad muzyką i śpiewem liturgicznym.
Po uzyskaniu stopnia magistra (mistrza) teologii w roku 1443 Jan Kanty poświęcił się do końca życia wykładom z tej dziedziny. Pośród tych rozlicznych zajęć Jan znajdował jeszcze czas na przepisywanie manuskryptów. Jego rękopisy liczą łącznie ponad 18 000 stron. Biblioteka Jagiellońska przechowuje je w 15 grubych tomach. Część z nich znajduje się w Bibliotece Watykańskiej. Własnoręcznie przepisał 26 kodeksów. Zapewne sprzedawał je nie tyle na swoje utrzymanie, gdyż miał je wystarczające, ile raczej na dzieła miłosierdzia i na pielgrzymki. Jest rzeczą pewną, że w roku 1450 udał się do Rzymu, aby uczestniczyć w roku świętym i uzyskać odpust jubileuszowy. Prawdopodobnie do Rzymu pielgrzymował więcej razy, aby w ten sposób okazać swoje przywiązanie do Kościoła i uzyskać odpusty. Dyskusyjna jest natomiast pielgrzymka do Ziemi Świętej, o której piszą niektórzy biografowie. Niewykluczone, że Jan Kanty pielgrzymował nie do grobu świętego, ale do jego kopii w miechowskim kościele bożogrobców.
Był człowiekiem żywej wiary i głębokiej pobożności. Słynął z wielkiego miłosierdzia. Nie mogąc zaradzić nędzy, wyzbył się nawet własnego odzienia i obuwia. Wielokrotne dzielił się posiłkiem z biednymi. Legenda mówi, że zdarzało się, iż wiktuały dane potrzebującemu bliźniemu w cudowny sposób odnawiały się na talerzu Jana. Będąc rektorem Akademii, zapoczątkował tradycję odkładania ze stołu profesorów części pożywienia codziennie dla jednego biednego. Dbał także o ubogich studentów, których wspomagał z własnych, skromnych zasobów. Przez całe życie nie zaniechał działalności duszpasterskiej. Wiemy, że krzewił kult eucharystyczny i zachęcał do częstego przyjmowania Komunii świętej, a wiele czasu poświęcał pracy w konfesjonale.
Pomimo bardzo pracowitego i pokutnego życia, jakie Jan prowadził, dożył 83 lat. Zmarł w Krakowie 24 grudnia 1473 r. Istniało tak powszechne przekonanie o jego świętości, że od razu pochowano go w kościele św. Anny pod amboną. W 1621 r. synod biskupów w Piotrkowie wniósł prośbę do Stolicy Apostolskiej o rozpoczęcie procesu kanonicznego. Prace przygotowawcze rozpoczęto w roku 1628. W roku 1625 napisano życiorys Jana. Dla kanonizacji przygotowano jeszcze jeden żywot, według schematu przysłanego kwestionariusza. Beatyfikacja nastąpiła 27 września 1680 r. Dokonał jej papież bł. Innocenty XI. Kanonizacji – łącznie ze św. Józefem Kalasantym – dokonał Klemens XIII 16 lipca 1767 r.
Kult św. Jana Kantego jest do dnia dzisiejszego żywy. Jest on bowiem czczony przede wszystkim jako patron uczącej się i studiującej młodzieży. Poświęcił jej przecież prawie całe swoje życie, aż 55 lat profesury. Jest także patronem Polski, archidiecezji krakowskiej i Krakowa; profesorów, szkół katolickich i “Caritasu”.

W ikonografii św. Jan przedstawiany jest w todze profesorskiej. Często w ręku ma krzyż. Bywa ukazywany w otoczeniu studentów lub ubogich. Jego atrybutami są: scalony dzbanek, obuwie, które daje ubogiemu, pieniądze wręczane zbójcom, różaniec.

http://www.brewiarz.pl/czytelnia/swieci/10-20.php3

**********

Komentarz do liturgii wspomnienia św. Jana Kantego

Życie świętego Jana Kantego – profesora Akademii Krakowskiej, gorliwego kapłana i oddanego duszpasterza – okazuje się budującym spełnieniem przymierza między rozumem i wiarą, między mądrością i świętością. Kościół przypomina nam dzisiaj, że głębokie umiłowanie mądrości i szczere poszukiwanie prawdy znajduje swój ostateczny kres w wyznaniu wiary i przylgnięciu do Chrystusa, Mądrości Przedwiecznej.

Jakże wyraziście i dobitnie – w świetle dzisiejszej liturgii – brzmią porywające słowa Jana Pawła II, które otwierają encyklikę Fides et ratio: „Wiara i rozum są jak dwa skrzydła, na których duch ludzki wznosi się ku kontemplacji prawdy”.

Pasja poszukiwania prawdy, a także chęć rozpoczęcia studiów filozoficznych bardzo szybko sprawiły, że święty Jan Kanty (1390-1473) – mając dwadzieścia trzy lata – opuścił dom rodzinny, rozstał się z miasteczkiem Kęty i przybył do Krakowa. Gdy tylko został wpisany na listę studentów Akademii Krakowskiej, z całą gorliwością podjął trud zdobywania wiedzy. Najpierw, by położyć solidny fundament pod przyszłe wykształcenie humanistyczne, święty Jan Kanty przez pięć lat uczęszczał na Wydział Filozoficzny, gdzie przede wszystkim czytał i komentował pisma Arystotelesa. Wkrótce po ukończeniu studiów, posiadając stopień magistra filozofii, przyjął święcenia kapłańskie i przez kilka lat pracował jako rektor szkoły klasztornej w Miechowie, w okolicach Krakowa. Wśród wiernych bardzo szybko zyskał opinię znakomitego kaznodziei i oddanego duszpasterza, zaś w środowisku akademickim znany był ze swej kompetencji i bystrego umysłu. Mając niespełna czterdzieści lat, święty Jan Kanty wrócił do Krakowa, by tutaj – żyjąc między Uniwersytetem Jagiellońskim a Kolegiatą św. Anny – starannie łączyć obowiązki profesora i duszpasterza. Początkowo wykładał filozofię, logikę, fizykę i ekonomię, a także wiele czasu poświęcał przepisywaniu starożytnych rękopisów św. Augustyna i św. Tomasza z Akwinu. Dowodem jego niebywałej pracowitości jest liczba ponad osiemnastu tysięcy stron ręcznie przepisanych dzieł, które do dziś przechowywane są w zbiorach Biblioteki Watykańskiej. Każdy manuskrypt zaczynał się wezwaniem: „W imię Boże!”, kończył się natomiast krótkim dziękczynieniem: „Bogu dzięki i Matce Bożej, chwalebnej Dziewicy wraz z całym zastępem niebieskim aż po wszystkie wieki. Amen”.

Filozofia – jak się okazuje – nie zdołała jednak zaspokoić żywej pasji poszukiwania prawdy, która na wskroś przeszywała umysł i serce świętego Jana z Kęt, ponieważ już jako uznany wykładowca i profesor Akademii Krakowskiej postanowił podjąć kolejny kierunek studiów: teologię. Zapewne z powodu dużej ilości obowiązków i ciągłego braku czasu, który szczelnie wypełniany był przez zajęcia akademickie i posługę kapłańską, studia teologiczne trwały aż czternaście lat. Wkrótce potem, mając tak staranne i gruntowne wykształcenie, Mistrz z Kęt przez niespełna pół wieku z zaangażowaniem wykładał zarówno filozofię, jak i teologię. Krakowskie archiwa uniwersyteckie potwierdzają, że do końca życia – a odszedł do Pana w wieku osiemdziesięciu trzech lat – pozostał aktywnym i twórczym wykładowcą.

Wielkość świętego Jana z Kęt z pewnością nie tkwiła jednak w tężyźnie jego umysłu i wykształcenia, lecz przede wszystkim znajdowała swe źródło w rzadko spotykanej jedności nauczania i życia. Święty profesor – o czym przekonali się jego współcześni – nauczał nie tylko z wysokości uniwersyteckiej katedry czy kościelnej ambony, lecz przede wszystkim pozostawał wierny Ewangelii na co dzień i rozsiewał ziarna mądrości mocą swojego świadectwa. Wiedza wysokiej próby, którą przez wiele lat zdobywał w zaciszu bibliotek i lektoriów, nie sprowadziła go na manowce chłodnej obojętności wobec ludzkiej biedy i nigdy nie pozbawiła go wrażliwości na udręczone oblicze drugiego człowieka. Święty Jan Kanty słynął z wielkiego miłosierdzia. Właśnie dlatego cały Kościół modli się dzisiaj słowami kolekty: „Wszechmogący Boże, spraw, abyśmy za przykładem świętego Jana Kantego, kapłana, doskonalili się w umiejętności świętych i okazując miłosierdzie wszystkim ludziom, otrzymali od Ciebie przebaczenie”.

Staranne wykształcenie i żarliwa pobożność, które święty Jan Kanty tak umiejętnie potrafił łączyć w organiczną całość, wydały ostatecznie wspaniały owoc świętości. „Nikt nie zaprzeczy – czytamy w tekście bulli kanonizacyjnej, w drugim czytaniu Liturgii Godzin – że Jan Kanty, który w Akademii Krakowskiej przekazywał wiedzę zaczerpniętą z najczystszego źródła, jest godny zaliczenia do wybranego grona znamienitych mężów, wyróżniających się wiedzą i świętością. Postępowali oni tak, jak nauczali, i stawali w obronie prawdziwej wiary przeciwko tym, którzy ją zwalczali”. Za wstawiennictwem świętego Jana Kantego – patrona Krakowa i Uniwersytetu Jagiellońskiego – módlmy się zatem, by nigdy nie obumarło w nas pragnienie coraz głębszego poznawania prawdy. Niech przymierze rozumu i wiary, którego tak wyjątkowym spełnieniem okazuje się życie świętego Jana Kantego, pozwala nam coraz wyraźniej dostrzegać ślady Bożej obecności.

Dominik Rogóż OP
http://www.liturgia.pl/artykuly/Przymierze-rozumu-i-wiary.html
************
Ponadto dziś także w Martyrologium:
W Aussance pod Reims, we Francji – św. Syndulfa, kapłana. Wiódł życie pustelnicze i oddawał się surowym pokutom. Zmarł około roku 600.W Treviso, we Włoszech – św. Marii Bertylli Boscardin. Już w młodości z zapałem oddawała się nauczaniu katechizmu. W roku 1905 wstąpiła do zgromadzenia pod wezwaniem św. Doroty. Zdobyła potem dyplom pielęgniarki i jako taka oddawała się ofiarnie posłudze chorych. Doznała też nie byle jakich przeciwności i przez pewien czas spełniać musiała najniższe posługi. Swe wewnętrzne życie karmiła rozważaniem katechizmu. Zmarła w roku 1922. Kanonizował ją w roku 1961 Jan XXIII.

oraz:

św. Andrzeja z Krety, mnicha i męczennika (+ 766); św. Artemiusza, wodza cesarskiego, męczennika (+ 362); św. Felicjana, biskupa i męczennika (+ 251); św. Ireny, dziewicy i męczennicy (+ VI w.); świętych Jerzego, diakona, i Aureliusza (+ 858); św. Kaprasjusza, męczennika (+ III w.)

http://www.brewiarz.pl/czytelnia/swieci/10-20.php3

*********************************************************************************************************************

TO WARTO PRZECZYTAĆ

********

Religijny geniusz muzyki [WYWIAD]

Krzysztof Tomasik / KAI / ml


(fot. shutterstock.com)

Czy Chopin był osobą głęboko wierzącą? O historii pianisty, niełatwych losach jego życia oraz muzycznym geniuszu – mówi profesor Mieczysław Tomaszewski.

 

Krzysztof Tomasik: Czym jest muzyka?
Prof. Mieczysław Tomaszewski: Muzyka jest cudem, cudem, cudem… Zjawiskiem trudnym do wytłumaczenia, ale o wszelkich znamionach cudowności, które zachwyca, daje radość, wzruszenie….Jest po prostu cudem!

Jakie miejsce znajduje zatem w tym “cudownym uniwersum muzycznym” muzyka Chopina?

Poświęciłem mu zaledwie siedem książek. Zajmuje miejsce wybitne. Wprowadzanie wartościowania z takiego punktu widzenia jest czymś bardzo trudnym i niebezpiecznym. Często zadaje się mi pytanie, jaką płytę wziąłbym ze sobą na przysłowiową bezludną wyspę, z Bachem, Mozartem, Chopinem czy Beethovenem. Odpowiedź na takie pytanie jest niebezpieczna, gdyż można wtedy w swojej spontaniczności być nieprzyzwoitym, tak jak Fryderyk Nietzsche, który napisał w “Ecce homo”, że za Chopina gotów jest oddać całą resztę muzyki. Jest to nieprawdopodobne… chciał oddać za niego Bacha, Mozarta, Beethovena, Brahmsa?! Czy weźmy Juliana Tuwima, który powiedział, że jeśli miałby wybierać to odda Mickiewicza z rozpaczą, Słowackiego z żalem, dziesięciu Krasińskich, i tu się wyżył na nim, za jednego Chopina. Dlatego jest trudno mówić o jego miejscu w muzycznym uniwersum. W moim odczuciu piękna w muzyce zmieści się i Chopin, Mozart, Beethoven, Bach i Schubert, Schumman, Brahms oraz Mahler. To jest mój muzyczny Olimp.

Jak prof. Tomaszewski wyobraża sobie zewnętrzną sylwetkę Chopina?

Nie muszę sobie wyobrażać zewnętrznej sylwetki Chopina. Widzę go w dziesiątkach wizerunków, które pozostawiła jego epoka, od wieku młodzieńczego z 1826 r., przez 1829 r. kiedy sportretowała go Eliza Radziwiłłówna. Potem w 1829 r. sportretował wspaniale Chopina Ambroży Miroszewski. Jest też kilka portretów, o których nie wiemy, czy to jest Chopin, czy nie. Ale chyba najlepszy jest portret Eugene Delacroix, który pokazuje nam dojrzałego Chopina, takiego, którego na ulicy nie mógł nikt minąć bez zwrócenia na niego uwagi. Portret Delacroix świetnie oddaje głębię uczuć i myśli kompozytora. Portretował go w chwili szczególnej – wzlotu uczuciowego w stosunku do George Sand. Później mamy kilka salonowych portretów m. in. Ary Scheffera, Antoniego Kolberga i dochodzimy do dagerotypów i jedynej fotografii Louis-Auguste Bissona.

Był mężczyzną postawnym?

Był mężczyzną średniego wzrostu miał ok. 170 cm wysokości, zawsze szczupły o blond włosach. Co do barwy oczu to mamy rozmaite wypowiedzi, mówi się, że miały one odcień szaro niebieski.

 

Które ze świadectw osób współczesnych Chopinowi można uznać za najlepsze?

Jeden z najlepszych portretów Chopina daje Franciszek Liszt w swojej monografii, jednej z pierwszych, jaka ukazała się w 1852 r. w Paryżu, w której opisuje kompozytora z entuzjazmem. Z wszystkich zachowanych opisów wynika, że promieniował życzliwością do ludzi. I takim w rzeczywistości był. Jeśli ktoś mówi, że był on przede wszystkim człowiekiem salonu to jest to o tyle fałszywe, że w salonach bywał z racji swojego zawodu. Grał w tym środowisku i za koncerty w salonach otrzymywał pieniądze tak jak dostawał pieniądze od uczniów. Bywając w salonach nie przejął nic z salonowego blichtru. Jest takie zabawne świadectwo szwajcarskiego kompozytora Stefana Hellera, który relacjonując Robertowi Schumannowi ówczesne życie paryskie napisał: “Chopin grzęźnie w bagnie salonowym, ale nic z tego nie zostaje na nim, pisze pięknie i głęboko”. Jest to znakomite świadectwo. Chopin do salonów wnosił ton wysoki, wzniosłość i ideały. Dowodem na to są słowa Solnage, córki George Sand, która zwróciła uwagę, że w latach 30. XIX w., kiedy kwitł salon jej matki w 1836 r. znalazł się w nim po raz pierwszy Chopin. Wspomina ona, że od momentu, gdy wszedł do niego Chopin to wszystko się w nim zmieniło. Wymiotło przypadkowych i wulgarnych ludzi. Od tego czasu salon stał się miejscem świętym, miejscem poważnych rozmów, w którym uprawiano sztukę wysoką. Tam Sand czytała wieczorem, to co napisała rano a Chopin prezentował nowe utwory.

Chopin raczej niechętnie występował w wielkich salach koncertowych?

Trudno jest orzec, czy tak było. Chopin zaczął karierę od publicznych koncertów. W 1830 r. w Warszawie przed wyjazdem dał wiosną dwa a jesienią jeden koncert. Wtedy na występ młodego pianisty w Operze Warszawskiej przyszło od 700 do 800 osób oklaskując go z entuzjazmem. Wtedy też entuzjastyczne recenzje o jego grze pisał Maurycy Mochnacki. Wyprzedzały one opinie Schumanna, który powiedział: “Panowie, czapki z głów, oto geniusz”. To Mochnacki wcześniej mianował go geniuszem, ale ważniejsze niż geniusz jest jego stwierdzenie, że to co gra Chopin jest “prawdą”, gdyż nie ma w niej emfazy czy patosu.

Chopin zaczynał karierę jako pianista, który komponuje. Koncertował w Wiedniu i Paryżu. W stolicy Francji pierwszy koncert dał w lutym 1832 r. i od razu był on wielkim sukcesem. Fransois Fetis, ówczesny “papież” krytyków muzycznych napisał, że przyjechał młody pianista z Warszawy, który we wszystkim co zaprezentował, w melodii, harmonii, rytmie, fakturze fortepianowej, jest oryginalne.

Przez pierwsze pięć lat w Paryżu Chopin jest koncertującym pianistą. W 1836 r. odbył się jeden koncert, który mu się nie udał, który sam zorganizował w Operze Paryskiej na rzecz biednych polskich emigrantów. Wykonał swój koncert fortepianowy. Jednak jak na warunki sali operowej grał za cicho i występ nie zrobił większego wrażenia. Już wtedy dojrzewało w nim to, aby z koncertującego pianisty, który pisze muzykę stał się kompozytorem, który od czasu do czasu koncertuje. Stał się pianistą kameralnym i tylko czasami, ubłagany przez przyjaciół dawał koncerty w Sali Pleyela w latach 1841, 1842 i 1848 r. W jednej z recenzji z koncertu Liszt napisał, że była na nim francuska elita talentu – artyści, urody – piękne kobiety, pieniądza – bankierzy i polityki. Były to nieprawdopodobne sukcesy. Natomiast niemiecki poeta Heinrich Heine w korespondencji z Paryża dla niemieckich gazet i inni pisali, że są znakomici pianiści jak Liszt, Zygmunt Thalberg, ale jest jeden, który ich wszystkich przewyższa i to jest Chopin. W rankingach pianistów zawsze był tym pierwszym lub lepszym od innych. Balzak powiedział kiedyś, że kto nie usłyszał Chopina nie może mówić o Liszcie. “Chopin to anioł a Liszt to diabeł” – wyznał francuski pisarz. Także podczas pianistycznego turnieju między Lisztem z Thalbergiem zastanawiano się, kto jest lepszy i pisano, że odpowiedź jest jedyna – Chopin. W latach 40 XIX w. nie chciał już popisywać się w salach koncertowych. Dobrze czuł się przed kameralną publicznością.

Koncerty gwarantowały mu niezależność finansową.

Koncerty przynosiły mu również wielkie sukcesy finansowe. Sand w jednym z listów do swojego kuzyna napisała, że Chopin na jednym koncercie uderzeniami dwóch rąk przez 2 godz. zarobił 6 tys. franków i będzie mógł pływać w złocie całe lata.

Jaki miał charakter? Czy był sangwinikiem, czy cholerykiem?

Był bez wątpienia sangwinikiem. Reagował nieprawdopodobnie żywo, spontanicznie i wyraziście na rzeczywistość. Posiadał także znakomity talent aktorski i parodystyczny. Na to nakładała się jego wysoka kultura osobista, która powodowała, że uważano go za hrabiego bądź księcia. Chopin inaczej zachowywał się w środowisku oficjalnym, gdzie był jak książę a inaczej pośród swoich bliskich, przede wszystkim Polaków. Wtedy był całkowicie sobą. Słynne były jego spotkania w Hotelu Lambert w Paryżu u Czartoryskich podczas których grał godzinami dla bawiącego się towarzystwa. Także podczas pobytów Nohant jeździ na osiołku u boku dosiadającej konia Sand. Proszę sobie wyobrazić jak to wspaniale musiało wyglądać. Lubił grać w bilard z gośćmi a w szachy z Solange i zawsze grał tak, aby z nią przegrywać. Tam też z Pauliną Viardot brał udział w odpustach i zabawach ludowych. Nie było w tym żadnego rozdwojenia osobowości. W salonach wykonywał zawód pianisty a w swoim towarzystwie był całkowicie sobą.

Jak na Chopina reagowały kobiety?

W relacjach z kobietami Chopin był tak wrażliwy, że nie umiem z nim porównać żadnego innego kompozytora. Jak mówią o tym dziesiątki świadectw reagował na urodę kobiet żywo i z olbrzymią kulturą. Można powiedzieć, że jego reakcje były platoniczne. Ktoś go nawet posądził o donżuanizm z czego w liście do przyjaciela śmiał się. Żywo reagował na urodę i fluidy płynące od kobiet. Z drugiej strony towarzyszyło mu uwielbienie ze strony płci pięknej. Przypomnijmy, że trzy czwarte jego uczniów stanowiły kobiety, w tym najpiękniejsze damy Europy. Sand kiedyś napisała dość złośliwie, że zakochiwał się w trzech kobietach podczas jednego wieczoru. Nie obrażał się i na to i odpowiadał, że na tworzenie takich opinii można pozwolić autorce romansów.

Czy spełnił się w miłości?

Jego miłość do George Sand na pewno była spełniona. Podobnie można mówić o spełnionej miłości na początku lat 30 XIX w. w stosunku do Delfiny Potockiej. Była ona zawsze przy Chopinie w najważniejszych momentach jego życia, przede wszystkim przy śmierci. Podczas jego konania śpiewała mu ulubione utwory. Darzyła go uczuciem, które pozostało do końca żywe. Chopin ostatnią ze swoich pieśni napisał do słów Zygmunta Krasińskiego, które otrzymał od Delfiny “Z gór gdzie dźwigali”. Tę pieśń wpisał do jej sztambucha i podpisał: “Nella miseria”. Są to słowa z “Boskiej Komedii” Dantego, że “nie ma dotkliwszej boleści, niźli dni szczęścia wspominać w niedoli”. Słowa te świadczą, że piękna przyjaźń Chopina z Delfiną dotrwała do końca.

A z George Sand…

Drugą spełnioną miłością była George Sand. Była to jakaś forma odpowiedzi na niespełnione uczucie do Marii Wodzińskiej. Był z nią poufnie zaręczony ale niestety nic z tego nie wyszło. Sand przede wszystkim oszalała na punkcie jego muzyki i jego osobowości. Walczyła o niego zacięcie. To dla niego ubierała się w biało-czerwone stroje i zawierała znajomości z Polakami, m. in. z Mickiewiczem, aby być blisko niego. W końcu zdobyła jego serce. Napisała o tym w obszernym liście do przyjaciela Chopina, Wojciecha Grzymały, w którym argumentuje, że nie byłby on szczęśliwy w związku z Wodzińską. Wybuchło wzajemne nie tylko gorące uczucie ale i namiętność. Skończyło się to jednak podczas pobytu na Majorce, kiedy Chopin musiał wracać do Paryża po ostrym ataku gruźlicy. Ich związek trwał kilka lat. Później ze strony Chopina była to miłość, a ze strony Sand przyjaźń. Opiekowała się nim jak pielęgniarka, przekraczała siebie i pod jego wpływem stała się kimś innym.

Mimo, że ich uczuciowy związek skończył się, to moim zdaniem Chopin się w nim spełnił. Popatrzmy, w latach ich związku pomiędzy 1839-47 napisał on prawie wszystkie swoje najgenialniejsze utwory. Były one skomponowane pod gościnnym dachem Nohant. I cokolwiek powiemy o George Sand to nie możemy zapominać, że ona mu to umożliwiła. Na pewno motywowała go swoim zachwytem nad jego sztuką. W jednym z listów pisze, że Chopin napisał trzy nowe mazurki, które są więcej warte niż wszystkie powieści XIX wieku. Stwierdziła to z przesadą ale szczerze. W swoich wspomnieniach “Historia mojego życia” Sand napisała najpiękniejsze słowa o Chopinie jakie można było napisać, jako o najwspanialszym artyście jakiego w życiu spotkała. Tam znalazło się także jedno zdumiewające zdanie: “Jednego nie mogę mu wybaczyć – jego zasklepienia w katolicyzmie”.

Właśnie, czy był religijny? Są różne opinie na ten temat m. in. że był indyferentny religijnie…

Nie tylko mówiono o jego indyferentyzmie religijnym, a nawet pisano, że jest ateistą. Takie opinie powstały już pod koniec XIX w. Pisał o tym Ferdynad Hoesick w monografii “Chopin. Życie i twórczość”. Jego zdaniem już sam związek z George Sand świadczy o tym, że nie był religijny. Po prostu żyli bez ślubu. Oczywiście Chopin miał z tego powodu wyrzuty sumienia, inaczej Sand nie napisałaby o “zasklepieniu w katolicyzmie”. Potem dodawano inne argumenty. Filozof religii Andrzej Nowicki w tekście “Religia Fryderyka Chopina” wyliczył, że w listach Chopina słowo “Bóg” pojawia się 70 razy i, że użył go tylko w konwencjonalnym sensie np.: “Dałby Bóg, aby była pogoda”. Otóż posprawdzałem jak to wyglądało i mogę stwierdzić, że wszyscy zarzucający Chopinowi niereligijność, nie wiem z jakich powodów, zamykają oczy na fakty. Hoesick musiał znać opinię Sand o jego “zasklepieniu w katolicyzmie” i nie wiem dlaczego nie chce tego przyjąć do wiadomości, że przecież to stwierdzenie jest koronnym i wystarczającym argumentem za religijnością Chopina. Kolejnym argumentem jest także użycie 70 razy słowa “Bóg”. Chopin używa go kilkadziesiąt razy w sposób właśnie niekonwencjonalny np. w liście do przyjaciela: “Niech Cię Bóg prowadzi ja się tu pomodlę”, czy słowa skierowane do młodego pianisty: “Niech Bóg błogosławi Twojej pracy”. Idźmy dalej, czy indyferentny religijnie człowiek pisałby tak: “Dziś wigilia Bożego Narodzenia tutaj tego nie znają”, czy “Dziś Wielkanoc” czy też “Dziś środa – Popielec”. Takie i podobne słowa znajdujemy w listach Chopina z Wiednia, Paryża i innych miejsc. Czy ateista pisałby, że danego dnia przypadają kościelne święta. Aby tak pisać trzeba być autentycznie wierzącym człowiekiem.

Ponadto mamy jeszcze liczne świadectwa religijności Chopina pochodzące z najbliższego otoczenia Chopina….

Oczywiście. Weźmy monografię Liszta “Chopin” z 1852 r. w której pisze on o nim jako o człowieku “głęboko religijnym i szczerze przywiązanym do katolicyzmu”. Inne świadectwa pochodzą od np. innego gorliwego katolika jakim był Eugène Delacroix. Wcześniej w jednym z listów do przyjaciela Tytusa Woyciechowskiego z 1828 r. Chopin napisał: “Od tygodnia nicem nie napisał, ani dla ludzi, ani dla Boga”. Jak zatem zrozumieć te słowa u kompozytora, który nie napisał żadnego utworu religijnego.

No właśnie, dlaczego nic takiego nie skomponował? Czy była to kwestia ówczesnego stylu, mody?

Przeciwnie! W tamtym czasie była moda na pisanie utworów religijnych. Na to, że Chopin nie pisał utworów sakralnych złożyły się dwie sprawy: miał mocne poczucie własnej wartości i znał swoje granice twórcze oraz cechowała go skromność. Nie wchodził w dziedziny, w których czuł, że nie jest kompetentny. Za swój instrument wybrał fortepian i komponując na ten właśnie instrument czuł się najlepiej. Był to wybór jego życia. Chopin nie tylko nie napisał utworu religijnego ale np. nie skomponował opery, mimo nacisków choćby ze strony swojego mistrza Józefa Elsnera. Ponadto jest to wspaniała jego cecha, że nie pisał zawodowo. Pisał dla wyrażania siebie i dlatego znalazł instrument, który najbardziej mu odpowiadał. W jednym z listów do Woyciechowskiego napisał, że “fortepianowi gadam to, co bym tobie był nieraz powiedział”. Także Sand napisała, że Chopin był zamknięty na zewnątrz, do swojego sanktuarium nie wpuszczał nikogo i całe swoje wnętrze oddawał w muzyce. Co charakterystyczne i Sand i Liszt piszą o niedostępności do wnętrza Chopina. Obie te osoby jednak nie wiedzą, że Chopin otwierał się ponad miarę, a mianowicie w listach do swoich najbliższych i przyjaciół Polaków. Wymieńmy choćby korespondencję z Woyciechowskim, Janem Matuszyńskim, czy “Dziennik stuttgarcki”. W tym ostatnim padają słowa podobne do słynnego fragmentu Wielkiej Improwizacji Mickiewicza: “O Boże jesteś Ty! Jesteś i nie mścisz się! – czy jeszcze ci nie dosyć zbrodni moskiewskich – albo – alboś sam Moskal”.

Czy Chopin jako kompozytor był bardziej intuicjonistą, czy racjonalistą?

Jan Ekiert powiedział kiedyś: “Chopin miał głowę w chmurach ale chodził mocno po ziemi”. “Po ziemi” to jest jego oświeceniowo-klasyczne wychowanie zdobyte po okiem ojca, Mikołaja Chopina, w Liceum Warszawskim Bogumiła Lindego i Józefa Elsnera. Zdobył racjonalne, oświeceniowe wykształcenie. Natomiast dzięki matce i przyjaciołom domu jak Witwicki, Kazimierz Brodziński ukształtowało się w nim poczucie romantyczne i religijne. Dzięki temu stał się najwybitniejszym przedstawicielem Romantyzmu w muzyce. Paradoksalnie był romantykiem, który negował większość podstawowych tez tej epoki. Nie nawiązywał do Średniowiecza. Brak u niego reakcji na fantastyczność. Fantastyczność nie opanowana przez formę jest u Chopina nie do przyjęcia. Nie ma też u niego połączenia słowa z muzyką – pieśni są marginesem w jego twórczości. Dalej zauważamy u Chopina brak utworów programowych tak jak to ma miejsce u Hektora Berlioza czy Liszta. Mimo baraku tych cech ten ostatni napisał w monografii, że Chopin był przywódcą szkoły romantycznej.

Takich paradoksów jest u Chopina o wiele więcej…

Równie paradoksalny jest jego stosunek do heroizmu, patriotyzmu i Ojczyzny.

Miał u współczesnych sobie opinię “pianisty i kompozytora politycznego”…

U Chopina patriotyzm obudził się bardzo żywo przez przyjaźń z Mochnackim już w 1829 r. W 1830 pisze “Hulankę” a rok później “Wojaka” oraz Poloneza Es-dur. W przededniu Powstania Listopadowego jedzie do Wiednia. Fakt ten stał się dla niego wielką traumą, gdyż większość jego przyjaciół w różny sposób brała w nim udział. Zatem obok traumy w sferze erotycznej widoczna jest u Chopina trauma w sferze patriotycznej. Jarosław Iwaszkiewicz zwrócił na to uwagę, że przez tę traumę powstało w Chopinie “pęknięcie”, które dało nam wielką sztukę. To jest właśnie paradoks. Pisze on muzykę, która nie ma żadnej dedykacji jak np. “Bitwa pod Ostrołęką” czy “Sobieski pod Wiedniem”. Choć przebywał w otoczeniu Czartoryskiego, Niemcewicza, Mickiewicza to nie skomponował żadnego utworu z patriotycznym tytułem, a mimo to wszyscy czują w jego muzyce polskość i patriotyzm. I to nie tylko w polonezach czy mazurkach. Napisał o tym już Liszt, że polskość muzyki Chopina nie polega na rytmie mazurków, czy polonezów. Moim zdaniem jest tak dlatego, że Chopin nie tylko oparł się na folklorze lecz na powszechnie śpiewanych pieśniach polskich takich jak m. in. “Miesiąc już wzeszedł psy się uśpiły” czy “Tam na błoniach błyszczy kwiecie”. Istotę muzyki Chopina nie tylko oddają bardzo dobrze słowa Cypriana Kamila Norwida: “I była w tym Polska – od zenitu Wszechdoskonałości dziejów”. Podobnie napisał uczeń Lisza i Chopina Wilhelm von Lenz, który w 1872 r. opublikował książkę “Wielcy wirtuozi fortepianu naszego czasu poznani osobiście”. “Jest to jedyny pianista polityczny naszego czasu” – napisał. Dowodami patriotyzmu Chopina jest także odmowa przedłużenia rosyjskiego paszportu, mimo, że błagał go o to ojciec, czy liczne koncerty na rzecz rodaków. Berlioz we wspomnieniu pośmiertnym napisał, że tylko Polacy wiedzą, gdzie się podziała fortuna Chopina. Przypomnijmy, że był jednym z najlepiej opłacanych pianistów i nauczycieli fortepianu, człowiekiem zamożnym, po którego śmierci okazało się, że nie pozostawił po sobie ani grosza. W każdej recenzji pisano o Chopinie jako o Polaku, jego polskiej muzyce a nawet jak to określił Balzak: “Był bardziej polski niż Polska”.

I “ludowe podniósł do ludzkości” by znów zacytować słowa Norwida…

Chopin pokazał, że nie trzeba pisać muzyki religijnej, swoich kompozycji sygnować jak Haydn: “Ad maiorem Dei gloriam” – “Na większą chwałę Bożą”, aby pisać prawdziwie na chwałę Boga, by powtórzyć raz jeszcze jego słowa: “Nie napisałem nic dla ludzi ani dla Boga”. Muzyka, aby mieć Boże piętno nie musi posiadać w nazwie “religijna”. Chopin pisał z ludzkich pobudek dla ludzi, nigdy w duchu romantycznego egotyzmu. Po skomponowaniu jednego ze swych arcydzieł Fantazji f-moll napisał: “Dziś skończyłem Fantazję – i niebo piękne, smutno mi na sercu – ale to nic nie szkodzi. Żeby inaczej było, może by moja egzystencja nikomu na nic się nie przydała. Schowajmy się na po śmierci”. Słowa te są dowodem, że idea służby była celem i sensem jego egzystencji.

Parafrazując słowa Gombrowicza: “Chopin wielkim Polakiem był”. Czy Polacy dzisiaj słuchają i rozumieją Chopina?

Nie można powiedzieć, że wszyscy, ponieważ nigdy tak nie było, że wielka sztuka, muzyka docierała do wszystkich. Rok Chopinowski niesie z sobą niebezpieczeństwo, że zabije poczucie bliskości Chopina u nadwrażliwych jego wielbicieli. Będą go mieli za dużo na co dzień. Chopin nie da się nie kochać, nie może być daleki. Mamy do czynienia z falą fascynacji jego osobą i muzyką na całym świecie. Pytając ludzi z Dalekiego Wschodu o muzykę odpowiadają: Chopin a później długo, długo nic i dopiero pojawiają się: Bach Beethoven czy Mozart. Zdaje się on do ludzi z tamtych kręgów kulturowych lepiej i szerzej przemawiać.

Czym tłumaczyć tą wręcz fanatyczną fascynację Chopinem Japończyków, Koreańczyków, czy Chińczyków?

Tłumaczę to tym, że jego muzyka jest świadectwem tego, co powiedział Norwid o sztuce w kontekście Chopina i muzyki w poemacie “Promethidion”: “Cóż wiesz o pięknem ?…” …”Kształtem jest Miłości”. Muzyka Chopina jest “kształtem miłości” a miłość wzbudza miłość. Jeśli zamienimy słowo “miłość” na “uczucie” to muzyka Chopina jest wyrazem uczuć życzliwych, które wywołują potrzebę kontaktu z drugim człowiekiem. Markiz Astolphe de Custine, autor “Listów z Rosji” napisał do Chopina: “Jedynie sztuka taka, jak Pan ją pojmuje, zdoła łączyć ludzi rozdzielonych realną stroną życia. Ludzie kochają się i wzajemnie rozumieją przez Chopina”. Natomiast Stefan Kisielewski napisał, że działanie muzyki Chopina apeluje nie do sali koncertowej lecz do każdego słuchacza w sposób niepowtarzalny, głęboki i intymnie. Jest to na pewno fenomen jego muzyki a nawet tajemnica jego dzieła.

Których utworów Chopina słucha Pan Profesor najchętniej?

Nokturny, ballady, scherza, etiudy i sonaty. Jednak jego muzykę ujmuję jako całość. Kiedy chcę być bardziej podniesiony na duchu to słucham niektórych walców, które skrzą się radością, dowcipem. Ale także uwodzi mnie ulotność Impromptu, które tak podziwiał francuski pisarz Andre Gide. Pisane jakby lekkim piórem od niechcenia. Jak nie słuchać ze wzruszeniem Sonaty b-moll, o której Witold Lutosławski mówił, że jej pierwsze akordy są jak “bryła w skale”. W tej chwili dobrych chopinistów mamy już dziesiątki i to jest wspaniale móc słuchać Chopina ciągle innego. Każdy pianista, który posiada indywidualność ma swojego Chopina. On jest prawdziwy, gdy jest on zarazem jego. Także Ivo Pogorelića, którego odsądza się od czci i wiary za to, że nie wykonuje Chopina według pewnych kanonów. Ale jednak dla mnie jego interpretacja Sonaty b-moll jest genialna.

A których wykonawców Chopina ceni sobie Pan Profesor najbardziej?

Też mi trudno powiedzieć. Różni pianiści różnie wykonują określone utwory Chopina. Mam taką oto listę. Etiudy świetnie wykonuje Maurizio Pollini. Ballady i koncerty fortepianowe lubię słuchać w wykonaniu Krystiana Zimermana, nokturny grane przez João Maria Piresa, scherza przez Pogorelića, preludia przez Martę Argerich, Sonatę wiolonczelową g-moll na fortepian i wiolonczelę w fenomenalnym wykonaniu Argerich i Mścisława Rostropowicza, a walce w wykonaniu Diny Joffe. Zastrzegam, że moje oceny są także zmienne. Może pojawić się pianista, który wykonaniem jakiegoś utworu mnie zachwyci. Chopina grają dobrze ci pianiści, którzy osiągnąwszy pewną klasę, przy wykonywaniu dają z siebie maksimum, i nie zapominają o kompozytorze. Muszą jego muzykę zinerioryzować a później zespolić ze swoją osobowością i wykonać jako swoją. Wtedy powstaję niepowtarzalne wykonanie, tak jak niepowtarzalny jest każdy człowiek.

Zgadza się Pan Profesor ze słowami Norwida, z cytowanego już poematu “Promethidion”, które chyba w najlepszy sposób oddają istotę dzieła Chopina: “W Polsce od grobu Fryderyka Chopina rozwinie się sztuka, jako powoju wieniec, przez pojęcia nieco sumienniejsze o formie życia, to jest o kierunku pięknego, i o treści życia, to jest o kierunku dobra i prawdy. Wtedy artyzm się złoży w całość narodowej sztuki”?

Nie znam trafniejszej syntezy dzieła Chopina niż poetycka refleksja Norwida, i ta z 1849 r. czyli nekrolog, który poeta zamieścił w “Dzienniku Polskim”: “Rodem Warszawianin, sercem Polak, a talentem świata obywatel Fryderyk Chopin, zszedł z tego świata”, a potem wiersz “Fortepian Chopina” i “Promethidion”, a także “Czarne” i “Białe kwiaty”. A mówię to znając główną literaturę recepcji Chopina. Nie ma lepszej syntezy jego dzieła, choć niektórzy zbliżają się do właściwego ujęcia istoty jego sztuki. Witold Lutosławski, który mówił, że wraca do Chopina, gdy się źle poczuje i dzięki niemu uzyskuje nowe siły a także, że jego muzyka kojarzy mu się z uczuciem, jakby idąc ulicą człowiek unosił się w górę. Mając świadomość, że będąc w wieku kiedy wyrzucił na margines piękno i wzruszenie Lutosławski wspominając pierwsze spotkania z Chopinem miał odwagę wyznać, że w dzieciństwie słysząc Scherzo b-moll chował się pod stół, aby ukryć łzy. Dla niego wzruszenie to reakcja na wartość jaką niesie muzyka Chopina, która nie jest bynajmniej zabawą klawiszami. W XX w. usiłowano nam poprzez muzykologię wmówić, co praktykowano w niektórych szkołach pianistycznych, że muzyka Chopina to wirtuozowski popis. U niego wirtuozeria szybko przestała być celem a stała się jedynie środkiem w jego kompozytorskim warsztacie.

http://www.deon.pl/religia/wiara-i-spoleczenstwo/art,1096,religijny-geniusz-muzyki-wywiad.html

**********

Akceptujesz siebie?

John Powell SJ / slo

(fot. shutterstock.com)

Mamy skłonność do przywiązywania się do rzeczy i poglądów. Niechętnie rozstajemy się z raz ustalonymi wyobrażeniami o sobie samych. A jednak właśnie umiejętność porzucania starych poglądów jest podstawą rozwoju.

 

Muszę nauczyć się odrzucać statyczny obraz tego, kim – jak mi się wydaje – jestem. Jeśli pragnę wzrastać, nie mogę trzymać się kurczowo przeszłości. Muszę uzmysłowić sobie, że jestem tylko i wyłącznie sobą i że moje życie jest procesem: wiecznym uczeniem się, zmianą, wzrostem. Jedyną istotną rzeczywistością jest: kim jestem właśnie teraz. Nie jestem tym, kim byłem. Nie jestem także tym, kim będę. Ale przede wszystkim muszę sobie uświadomić, że jestem tym, kim powinienem być, i że jestem wystarczająco obdarowany, by w moim życiu czynić to, co powinienem czynić.

 

Oznaki samoakceptacji

 

Akceptacja samego siebie zakłada przede wszystkim radość z tego, kim się jest. Zwykłe pogodzenie się z tym, kim się jest, to zaledwie akceptacja typu: “mogło być gorzej”. Bywa to zniechęcające. Jeśli zatem mam być osobą szczęśliwą, muszę nauczyć się cieszyć z tego, kim jestem. Nie jest to łatwe. Wszyscy mamy podświadomość. Stanowi ona kryjówkę lub, jeśli kto woli, cmentarzysko dla tego, co “szpetne”, z czym nie mamy odwagi się zmierzyć bądź też nie potrafimy z tym żyć. Niestety, to co pogrzebaliśmy, nie jest martwe, ale wciąż żyje i nadal wywiera na nas wpływ. My jednak nie jesteśmy tego świadomi.

 

Dlatego nie jest łatwo stanąć oko w oko z takimi pytaniami jak: “Czy rzeczywiście akceptuję samego siebie? Czy jestem zadowolony z tego, kim jestem? Czy widzę cel i sens tego, kim jestem?”. Łatwe i szybkie odpowiedzi nie są tu całkiem wiarygodne. Jednak oznaki akceptacji samego siebie są widoczne w życiu codziennym. Wymienię teraz dziesięć symptomów, które – jak sądzę – są łatwo dostrzegalne u osób naprawdę akceptujących siebie takimi, jakimi są.

 

1. Ludzie, którzy akceptują samych siebie, są szczęśliwi.

 

Być może zabrzmi to dziwnie, ale pierwszą oznaką samoakceptacji jest właśnie poczucie szczęścia. Zaczyna się błędne koło, powiecie. A jednak ludzie, którzy naprawdę są zadowoleni z tego, kim są, mają zawsze dobre towarzystwo. Przez całą dobę przebywają z osobą, którą lubią. Ta dobrze znana, urocza osoba zawsze jest przy nich, na dobre i na złe. Niewiele rzeczy jest w stanie ich unieszczęśliwić. Jeśli nawet inni są dla nich nieczuli lub nastawieni wobec nich krytycznie, ci, którzy naprawdę kochają samych siebie, będą przekonani, że musiało zajść jakieś nieporozumienie. A jeśli nie, to widocznie owa nieczuła bądź krytyczna osoba ma jakiś osobisty problem. Efektem będzie współczucie, a nie złość na tę osobę.

 

2. Ludzie, którzy akceptują samych siebie, z łatwością wychodzą innym naprzeciw.

 

Im bardziej akceptujemy samych siebie, tym głębsze jest nasze przekonanie, że inni też nas polubią. Wyprzedzamy zatem ich akceptację i lubimy przebywać w ich towarzystwie. Pewnym krokiem wchodzimy do pokoju pełnego obcych ludzi i bez zakłopotania przedstawiamy się innym. O otwarciu siebie na innych myślimy jak o ofiarowywanym podarunku, o innych – jak o darze, który należy przyjąć uprzejmie i z wdzięcznością. Niemniej, jeśli naprawdę kochamy samych siebie, doceniamy i smakujemy także chwile samotności. Prawdą jest, iż dla tych, którzy z radością akceptują siebie, samotność jest spokojem. Dla tych zaś, którym brak tej akceptacji, może ona oznaczać ból i rozpacz. Doświadczenie samotności jako pustki powoduje, że człowiek szuka rozrywki za wszelką cenę – w gazecie, filiżance kawy, w grającym na cały regulator radiu.

 

3. Ludzie, którzy akceptują samych siebie, są zawsze otwarci na uczucia i komplementy.

 

Jeśli naprawdę akceptuję samego siebie i jestem z siebie zadowolony, będę w stanie przyjąć do wiadomości, że ktoś ofiarowuje mi uczucie. Przyjmę od innych miłość jako zaszczytne wyróżnienie i z wdzięcznością. Nie będę tłumić w sobie nie wypowiedzianego ostrzeżenia: “Gdybyś naprawdę mnie znał/znała, nie pokochałbyś/nie pokochałabyś mnie”. Będę również zdolny przyjąć i zinterioryzować życzliwe uwagi i komplementy. Co więcej, sprawią mi one przyjemność. Nie będę się wiecznie zamartwiać wątpliwościami co do motywów kierujących osobą wypowiadającą komplement: “W porządku, ale o co naprawdę ci chodzi?”, “Czego chcesz ode mnie?”. Nie będę mruczał kpiąco pod nosem: “Oczywiście nie mówisz tego serio”.

 

4. Ludzie, którzy akceptują samych siebie, potrafią “naprawdę” być sobą.

 

W zależności od stopnia samoakceptacji wytwarzamy wokół nas atmosferę autentyczności. Innymi słowy, aby stać się sobą, trzeba najpierw zaakceptować siebie. Wtedy dopiero będziemy prawdziwi. Kiedy nasze uczucia zostaną zranione, będziemy mogli krzyknąć głośno “Och!”. Kochając i ubóstwiając drugą osobę, będziemy szczerze i otwarcie wyrażać miłość i uwielbienie dla niej. Obawy przed niezrozumieniem nie będą nas dręczyć. Nie będziemy się zamartwiać o to, czy nasze uczucie będzie odwzajemnione. Jednym słowem, będziemy po prostu sobą.

 

Autentyczność oznacza, że nie musimy dźwigać ze sobą – niczym bagażu w naszej podróży przez życie – zestawu masek na każdą okazję. Oznacza, że jesteśmy w stanie postawić sprawę jasno: nie mam obowiązku nikomu się przypochlebiać, mam tylko obowiązek pozostawać sobą. Dostajecie to, co widzicie. To ja i tylko ja, oryginalne dzieło Boga. Nie szukajcie kopii, one nie istnieją. Większość z nas tak długo nakładała maski, że zatraciliśmy poczucie, gdzie kończy się rola, a zaczyna prawdziwe “ja”. Wszyscy jednak instynktownie wyczuwamy autentyczność. Kiedy uda nam się być sobą, odczuwamy ukojenie, które przynosi szczerość.

 

5. Akceptacja samego siebie dotyczy chwili obecnej.

 

Wczorajsze “ja” jest historią. Jutrzejsze “ja” jest nieznane. Życie w oderwaniu od przeszłości i bez wybiegania w przyszłość nie jest łatwe. Niemniej prawdziwa samoakceptacja musi dotyczyć tego, czym się jest w danym momencie teraźniejszości.

 

Nie ma znaczenia kim byłem, a nawet jakie popełniałem błędy. Liczę się tylko ja teraźniejszy. Podobnie akceptacja siebie teraźniejszego wyklucza antycypację siebie przyszłego. Jeśli pokocham lub pozwolę innym pokochać siebie takiego, jakim mógłbym być, owa miłość będzie bezużyteczna, a może nawet niszcząca. Podstawą każdego prawdziwego uczucia jest rezygnacja ze stawiania warunków, tymczasem potencjalność zakłada warunkowość: “Pokocham cię, jeśli będziesz…”. Kochany stary Charlie Brown powiedział raz, że “największe cierpienia życiowe wynikają z wielkich możliwości”.

 

6. Ludzie, którzy akceptują samych siebie, potrafią śmiać się z siebie.

 

Zbyt poważne traktowanie siebie jest prawie zawsze objawem niepewności. Stare chińskie przysłowie mówi: “Błogosławieni ci, którzy potrafią śmiać się z siebie. Nigdy nie zabraknie im rozrywki”. Zdolność do przyznania się do własnych słabości i zachcianek oraz umiejętność śmiania się z nich wymagają jeszcze większego poczucia bezpieczeństwa niż to, które daje samoakceptacja. Dopiero świadomość, że jest się w czymś dobrym, pozwala przyznać się do własnych braków. Kto posiadł tę tajemnicę, potrafi się z nich śmiać nawet wtedy, gdy wyjdą na światło dzienne i ludzie się o nich dowiedzą. “Nigdy nie obiecywałem ci kobierca z płatków róż, nieprawdaż?”

 

7. Ludzie, którzy akceptują samych siebie, potrafią rozpoznawać i zaspokajać swoje potrzeby.

 

Ci, którzy potrafią zaakceptować siebie, umieją także zdać sobie sprawę ze swoich potrzeb: fizycznych, emocjonalnych, intelektualnych, społecznych i duchowych. Sprawdza się tu porzekadło, że miłosierdzie zaczyna się w domu. Jeśli nie kocham samego siebie, nie będę w stanie pokochać nikogo innego. Próby lekceważenia własnych potrzeb mogą się okazać zabójcze dla jednostki. Bliźniego należy kochać jak siebie samego. Zabrzmi to może banalnie, ale naprawdę im bardziej kocham samego siebie, tym więcej spontanicznego, naturalnego uczucia będę w stanie ofiarować bliźnim.

 

Ludzie, którzy akceptują samych siebie, starają się wypracować harmonijny model życia, tak aby być w stanie wychodzić naprzeciw swoim potrzebom. Zazwyczaj udaje im się zaspokoić potrzeby snu, odpoczynku, pracy i pokarmu. Powstrzymują się od wszelkiej przesady oraz szkodliwych nałogów: obżarstwa, palenia papierosów, pijaństwa czy narkotyków. Są ponadto w stanie wziąć pod uwagę potrzeby, prośby i żądania innych. Wyczuleni na potrzeby innych, umieją okazać prawdziwe współczucie i potrafią udzielić pomocy. Przy tym wszystkim zdarza im się odmawiać i nie odczuwają potem wyrzutów sumienia czy żalu. Po prostu znają zarówno swoje potrzeby, jak i granice, których przekroczyć nie wolno.

 

8. Ludzie, którzy akceptują samych siebie, potrafią się samookreślić.

 

Klucze do samookreślenia znajdują w sobie, zamiast pytać o nie innych ludzi. Kto naprawdę akceptuje siebie, uważa pewne rzeczy za właściwe i słuszne i nie zastanawia się nad tym, co pomyślą inni. Akceptacja samego siebie jest w dużej mierze odporna na psychologię tłumu i masowe reakcje. W razie potrzeby nie zawaha się popłynąć pod prąd. Jak by powiedział Fritz Perls: “Nie przyszedłem na świat, aby spełniać twoje oczekiwania, a ty nie urodziłeś się po to, żeby spełniać moje”.

 

9. Ludzie, którzy akceptują samych siebie, niełatwo tracą kontakt z rzeczywistością.

 

Zrozumienie, czym jest kontakt z rzeczywistością, przychodzi zazwyczaj łatwiej, jeśli się uzmysłowi sobie, w czym przejawia się jego brak. Kontakt z rzeczywistością wyklucza marzenia na jawie lub wyobrażanie sobie, kim moglibyśmy być, gdybyśmy byli inną osobą. Nie warto tracić energii na żale, że nie jesteśmy inni. Należy cieszyć się życiem takim, jakie jest, i w takie właśnie życie należy zaangażować swe siły. Nie wolno schodzić na manowce rozmyślań o tym, czym “moglibyśmy” być.

 

10. Ludzie, którzy akceptują samych siebie, są asertywni.

 

Ostatnim objawem samoakceptacji jest postawa, którą zwykło się nazywać asertywnością. Akceptujący siebie człowiek przyznaje sobie prawo do poważnego traktowania, do własnych poglądów i własnych wyborów. W każdy związek wchodzi tylko na zasadzie równorzędnego partnerstwa. Nie zgadza się przyjąć roli przegrywającego ani też nie podejmuje decyzji za innych. Zastrzega sobie także prawo do popełniania błędów. Wielu z nas rezygnuje z asertywności, w momencie gdy czuje, że może być w błędzie. Ukrywamy własne poglądy, preferencje. Pełna radości samoakceptacja jest powołaniem do asertywności: do szacunku dla samego siebie, do umiejętności wyrażania samego siebie w sposób otwarty i szczery.

 

 

WiĘcej w książce: TWOJE SZCZĘŚCIE JEST W TOBIE – John Powell SJ

http://www.deon.pl/inteligentne-zycie/poradnia/art,412,akceptujesz-siebie.html

**********

 

O autorze: Słowo Boże na dziś