„Ten, który spada”

Na początku doznałem wielkiej konfuzji i nie wiedziałem nawet, że spadam. Pomieszane zmysły zderzały się ze sobą jak koty w worku. Nie wiedząc, że spadam, nie bałem się spadania. Odczuwałem tylko mdłości na skutek chaosu.

Potem przyzwyczaiłem się. Przyzwyczajenie spowodowało nudę. Nudząc się, szukałem przyczyny nudy i stwierdziłem, że nudzę się, ponieważ się przyzwyczaiłem. Ale do czego się przyzwyczaiłem?

Do chaosu, oczywiście. Ale chaos skąd? Okazało się, że się obracam dookoła własnego środka ciężkości, czyli koziołkuję. Dlaczego? Nie dowiem się, dopóki nie przestanę koziołkować. Manewrując kończynami zdołałem się wreszcie ustawić wertykalnie. To znaczy tak, że mchy, porosty i małe krzewy na skalnych półkach mijały mnie nadbiegając spod moich stóp i znikając nad moją głową. Wtedy dopiero pojąłem, że spadam i zacząłem się bać.

Balem się, rzecz jasna, nie tyle samego spadania ile jego skutku. Spadanie, samo w sobie nieszkodliwe, nie mogło trwać wiecznie. Bałem się jednak już sporą chwilę, a koniec nie następował. Przyzwyczaiłem się więc i do strachu, na tyle przynajmniej, żeby móc rozejrzeć się w sytuacji.

Spadałem obok ściany, wszędzie gdzie indziej był przestwór bez odległości. Ściana wybrzuszała się gdzieniegdzie, tworząc nawisy i uskoki. Przyszło mi do głowy, że mógłbym wykorzystać owe nierówności ściany, złapać się jakiego występu, drzewka czy choćby trawki, uchwycić się czegokolwiek i zatrzymać w locie. Patrząc w dół wyczekiwałem okazji. Ukazał się krzew kosodrzewiny. Wyciągnąłem ręce i kiedy zrównałem się z nim – uchwyciłem. Szarpnęło, trzasnęło i oto lecę z krzakiem kosodrzewiny trzymanym oburącz, jakbym wybierał się z wizytą niosąc absurdalny bukiet.

Wypuściłem go więc, niech sobie sam leci, skoro na nic mi się nie przydał. Może zdarzy się lepsza okazja? Oto drzewko całkiem spore i na oko o wiele solidniejsze od kosodrzewiny. Rozczapierzyłem dłonie i znowu – kiedy nadbiegło – uchwyciłem. Trzask, prask, znowu lecę, ale tym razem spostrzegam ze zdumieniem, że mam cztery ręce, cztery dłonie zaciśnięte kurczowo na odłamanej gałęzi. Nie, tylko dwie należą do mnie, pozostałe dwie za do osobnika, który – kiedy ja patrzyłem w dół – nadleciał niepostrzeżenie z góry i uchwycił się drzewka w tej samej chwili, co ja. Będąc grubszym, a więc cięższym ode mnie, leciał szybciej niż ja. (W próżni wszystkie ciała spadają z jednakową szybkością, ale my nie spadaliśmy w próżni, czy co…) Dogonił mnie, a teraz lecimy razem,. twarzą w twarz, przyglądając się sobie nawzajem z tak bliskiej odległości. Między nami gałąź, którą pospołu trzymamy. Wreszcie on uwolnił jedną dłoń i grzecznie uchylił kapelusza.

– Taki a taki (jaki tam) – przedstawił się. Skinąłem głową, nie będąc jednak wcale przyjaźnie do niego usposobionym. To przez niego spadam w dalszym ciągu, bo drzewko nie utrzymało naszego wspólnego ciężaru. Gdyby nie on… wtedy. Gdybym był sam… teraz. Teraz spadam nawet szybciej niż przedtem, bo jestem obciążony dodatkowo różnicą między jego ciężarem a moim. Jednak nie wypuściłem gałęzi, choć byłby to prosty sposób, żeby się od niego uwolnić.

– Pan też spada? – zagaił głupio. Najwidoczniej był to pykniczny ekstrawertyk.

– Aha…

– No to będziemy spadać razem – ucieszył się, jakby było z czego.

Skąd ta pewność! Czy nie pomyślał o tym, że ja mogłem wypuścić konar z ręki lada chwila? Ale wciąż zwlekałem. Czyżby miał rację, że weselej jest spadać w towarzystwie? We dwóch, a może nawet we trzech, bo po gałęzi chodził mały, zielony robaczek.

– Urwało się – powiedziałem z wyrzutem. Niech mu się przynajmniej nie wydaje, że jestem zachwycony, iż muszę spadać w dalszym ciągu z jego winy. Niech przynajmniej poczuje się winny.

– Pan ma na myśli drzewko? – roześmiał się. – Nie pierwsze i nie ostatnie. Łapałem się już tego i owego i zawsze to samo. Nie ma się czym przejmować.

Nie ma się czym przejmować! Jakbyśmy siedzieli sobie gdzie przy stoliku w kawiarni! Głupota czy bezmyślność?

– O, niech pan tylko spojrzy.

Spojrzałem, gdzie mi wskazał oczami i ruchem głowy, za siebie. O jakie trzysta metrów od nas leciał w dół starszy jegomość w binoklach, z wyglądu szanowny profesor uniwersytetu. W objęciach trzymał dziką, górską kozicę, która wyrywała się, wierzgając kopytami i rogami bodąc powietrze. Widocznie złapał się jej w locie, jak my krzewu i razem z nią spadał w dalszym ciągu, ale powodowany bezsensowną nadzieją nie wypuszczał kozicy z objęć mimo jej oporu.

– To znaczy, że nie jesteśmy sami?

Za całą odpowiedź oderwał jedną rękę od gałęzi i zatoczył nią szerokie półkole. Powiodłem wzrokiem za tym gestem.

Teraz dopiero zauważyłem, że przestwór pełen jest spadających postaci. Przedtem byłem zbyt zajęty swoim własnym losem i obserwacją ściany, żeby rozglądać się na boki i za siebie, tam gdzie była pustka.

Jedni koziołkowali jak ja przedtem, inni spadali głową na dół lub głową do góry, jak ja obecnie. Byli i tacy, którzy spadali w pozycji poziomej, jakby leżeli na niewidocznych kanapach. Na ogół można było wyróżnić dwa sposoby spadania: jedni czepiali się czegokolwiek, drudzy za, zrezygnowawszy z czepiania, spadali swobodnie. Ci drudzy należeli do mniejszości.

Wśród tej mniejszości trafiali się tacy, którzy spadali jak prawdziwi dandy. Widać było jak bardzo zależało im na stylu. Nogi złączone, ręce nonszalancko wsparte pod bok, głowa do góry, spojrzenie junackie. Inni natomiast spadali byle jak, gestykulując albo po prostu nie panując nad ruchami, jak kupa luźnych części.

Mijał nas młody człowiek. W palcach trzymał szarotkę. Uczepił się jej, choć nie spodziewał się chyba, że na niej zawiśnie.

– Esteta – mrugnął do mnie porozumiewawczo towarzysz podróży, a do niego głośno zawołał: – Jak pięknie, jak pięknie!

Miał nawet zaklaskać w dłonie, ale się rozmyślił. On także nie chciał wypuścić gałęzi z rąk. Zależało mu na niej, jak profesorowi na kozie.

Mijała nas niemłoda pani, trzymała naręcz jakich ziół wyrwanych z korzeniami. Widać uczepiła się ich kiedyś. Kiedy, dawno, bo zioła zwiędły, zeschły, ona jednak tuliła je do siebie, jakby to były kwiaty pierwszej świeżości. Ponadto obwieszona była różnymi patykami, badylami, sianem, a w torebce miała kamyki.

– Pamiątki – wyjaśnił mi po cichu towarzysz. A jej ukłonił się szarmancko.

– Pan ją zna?

– Nie, ale mi jej żal.

Przestałem się rozglądać, bo zaświerzbiała mnie ręka. To robaczek przeszedł z gałęzi na mnie i zaczął łazić po grzbiecie mojej dłoni. Dmuchnąłem, ale on, przestawszy łazić, znieruchomiał i trzymał się mnie silnie jakimiś niewidocznymi, włoskowatymi łapkami. Udawał, że go nie ma. Chciałem dmuchnąć po raz drugi, ale mój towarzysz powstrzymał mnie.

– Zostaw pan, co panu szkodzi,

– Kiedy mnie swędzi.

– A niech tam. I tak…

Nie dopowiedział, ale domyśliłem się, co chciał powiedzieć. Dałem spokój. Robaczek wyczekał, a potem puścił się w dalszą drogę.

Nie dopowiedziana aluzja mojego towarzysza przedstawiła mi go w nowym świetle. A jednak zdawał sobie sprawę z tragizmu naszego położenia (o ile spadanie można nazwać położeniem), nie był tak bezmyślnym optymistą, jak mi się zdawało. Mogłem z nim porozmawiać na serio.

To długo jeszcze potrwa? – zagadnąłem, robiąc i ja z kolei aluzję.

– Skąd mogę wiedzieć? Musiałbym najpierw przelecieć całą drogę na dół, a potem polecieć z powrotem do góry, żeby mieć jakie pojęcie.

– Z powrotem… Czy widział pan kogo, żeby wracał?

– Nie widziałem.

W tej samej chwili poczułem silny ból w krzyżu. Odwróciłem się natychmiast i zdążyłem jeszcze zauważyć twarz grubą, nadętą, wykrzywioną, usta szeroko otwarte i wykrzykujące coś, jakieś obelgi, i nogę, która mnie kopnęła, oddalającą się.

– Za co! – Krzyknąłem, choć napastnik nie mógł mnie już usłyszeć.

– Pan się jeszcze pyta? Za spadanie.

– Przestań, to nie moja wina, że on spada!

– Oczywiście, że to nie pana wina ani nie moja, ani niczyja. Ale on się na wszystkich mści. Taki kopie i gryzie każdego, kogo napotka. A jak nie może dosięgnąć, to chociaż opluje. Bardzo boli?

– Bardzo.

– Boli, ale za to nie swędzi. (Rzeczywiście, przy tym bólu swędzenie od robaczka było niczym.) – Mam przy sobie pigułki na kaszel, może pan zażyje?

– Przecież ja nie kaszlę.

– Wszystko jedno, chodzi tylko o to, żeby zażyć jakie lekarstwo. Zobaczy pan, że ulży.

Zażyłem i rzeczywiście ulżyło. Mój towarzysz był człowiekiem doświadczonym.

Na szczęcie nie wszyscy zachowywali się tak, jak tamten gwałtownik. Na ogół reagowano na spadanie w sposób mniej groźny dla otoczenia. Wspomnę o jednym.

Spadał jak wszyscy, ale ciągle patrzył na zegarek i wolał raczej do siebie niż do nas:

– Ach, spieszę się, spieszę się!…

– Dokąd pan się tak pieszy? – zapytałem zdziwiony.

– Do góry!

– Jak to do góry, przecież…

– Tsss… – zamknął mi usta mój towarzysz – niech mu będzie.

– Lecę do góry, lecę do góry! Alleluja! – wołał tamten i poleciał na dół.

Raz tylko zdarzyło mi się spotkać kogoś, kto spadał tak, że budził zazdrość. Myślę, że gdybym sam nie spadał, a zobaczył ich tak spadających, skoczyłbym od razu za nimi urzeczony. Mówię “za nimi”, bo było ich dwoje. Oboje bardzo młodzi, spadali objęci ramionami i patrzyli sobie w oczy. Prawdopodobnie widzieli w swoich oczach coś, czego nikt poza nimi nie widział. Nie zwracali najmniejszej uwagi na otoczenie, może nawet nie wiedzieli,. że spadają, a jeżeli wiedzieli, było im to najzupełniej obojętne.

Mój towarzysz zauważył ich również, ale zmilczał, podobnie jak i ja, bo ogarnął nas jakiś wstyd i uraza. Staraliśmy się unikać swoich spojrzeń i mielimy sobie za złe. Ja miałem żal do niego, że on to on, on do mnie, że ja to ja.

To wszystko jednak niczym było wobec przygody, jaka nas potem spotkała. Akurat nie rozglądałem się wtedy, bo zajęty byłem robaczkiem, który połaziwszy tam i sam usadowił się wreszcie na samym skraju małego paznokcia mojej lewej ręki, tamże pomarudził chwilę i nagle rozwinął maleńkie skrzydełka.

– Patrz pan – zawołałem. – Może by mu je oberwać?

Towarzysz zbladł, ale nie z powodu mojej propozycji. Patrzył się gdzie indziej, pod nogi.

– Tam, tam… – bełkotał, nic więcej nie będąc w stanie powiedzieć.

Spojrzałem i ja w tamtą stronę i momentalnie zapomniałem o robaczku.

Przyzwyczajony, że spada się pojedynczo, nie od razu zrozumiałem, że ta ciemna, bura masa składała się z ludzi. Też spadali, ale jak spadali! Tworzyli zwartą kulę o średnicy chyba kilometra i byli sczepieni ze sobą w ten sposób, że żaden z nich nie zwracał się twarzą na zewnątrz, lecz do środka. Nie widać więc było żadnej twarzy, same tylko wypięte tyły i grzbiety. Whaczeni w siebie nawzajem, wprasowani i wbici jeden w drugiego, tworzyli wspólnie stwór jednolity, o regularnym kształcie, kuli właśnie. Rodzaj małej planety. Kula wydzielała, silny odór.

– Wspaniałe! – zawołałem zafascynowany gigantycznym widowiskiem.

– Oszalał pan! Przecież lecimy prosto na nich! Musimy co przedsięwziąć albo jesteśmy zgubieni!

– Dlaczego? Z daleka to ładnie wygląda.

– Z daleka, ale nie z bliska. A to jest coraz bliżej! Istotnie, kula zbliżała się, krzywa wyznaczająca jej powierzchnię prostowała się w oczach, już tworzyła horyzont, choć jeszcze łukowaty. Z tego, co przestawało być kula, a stawało się olbrzymią wypukłością, dolatywał głuchy szum.

– Rozepnij się pan, szybko!

– Co mam rozpiąć?

– Guziki!

Nie zastanawiając się nad dziwacznym rozkazem – poszedłem za jego przykładem. On sam rozpiął palto, a ja marynarkę. Palto rozdęło się, tworząc rodzaj spadochronu, moja marynarka też, ale mniej od palta była skuteczna. Zwolniliśmy trochę, ale wnet spadanie powróciło do poprzedniej szybkości.

– Na nic! To świństwo nas przyciąga!

W samej rzeczy, kula jako masa wytwarzała pole przyciągania według znanego prawa fizyki. Wydawało mi się, że nic nas nie uratuje i nieuchronnie wylądujemy na szumiącej i bulgocącej masie.

Wtem poczułem wiercenie w nosie i kichnąłem z całej siły. Kichnięcie podziałało jak uruchomienie reaktora na statek kosmiczny, zmieniliśmy kierunek. Zamiast spadać pionowo poszybowaliśmy w bok, oblatując powierzchnię planety. Kiedy przestała działać siła odrzutu, znajdowaliśmy się poza perymetrem planety, niedaleko od niej, ale w wystarczającej odległości, aby, kiedy znowu przeważyło swobodne spadanie (silniejsze od przyciągania masy), wyminąć ją bezpiecznie. Widziałem dosyć dobrze jej nierówny, pulsujący grunt utkany z grzbietów i zadów bez kończyn, gdyż kończyny, wpuszczone w miąższ jak korzenie, nie były widoczne. Ani jednej twarzy. Ogłuszył nas łoskot i szum, owionął żar, odór pozbawił nas zmysłów, ale już po chwili było po wszystkim. Mieliśmy kulę z boku i powyżej, oddalała się, coraz bardziej znowu podobna do kuli.

– Niech pana uściskam! – krzyknął mój towarzysz, kiedy już przyszliśmy do siebie. – A to zuch z pana. Gdyby nie pan… Strach pomyśleć. Ale jak to pan zrobił?

Pochlebiło mi jego uznanie i podziw, ale ja również byłem wzruszony po przebytym niebezpieczeństwie, niebezpieczeństwo uszlachetniło mnie i nie chciałem sobie uzurpować zasługi.

– To nie ja, to robaczek – wyznałem zgodnie z prawdą.

Istotnie, robaczek to był, to robaczek w krytycznej chwili rozwinął skrzydełka, wzleciał i trafił mi wprost do nosa, powodując tym samym moje zbawcze kichnięcie, to on nas ocalił. Nie było w tym żadnej mojej zasługi.

– Gdzie on jest?

Ale robaczka nigdzie nie było. Ocalił nas i przepadł bez wieści, jak przystało na bohatera. Niech mu Bóg wynagrodzi. Zawsze go będziemy chować we wdzięcznej pamięci.

Długo potem komentowaliśmy straszną przygodę. Okazało się, że mój kompan wiedział co nieco o kuli.

– Zaczyna się od jednego. W samym środku siedzi jeden, którego się wszyscy pośrednio czepiają, a bezpośrednio tych paru, co są najbliżej Kilkunastu czepia się tych paru, tych kilkunastu z kolei czepia się kilkudziesięciu, którzy dają zaczepienie setkom i tak dalej, i dalej, to może pójść w miliony. Teoretycznie nie ma ograniczeń.

– Czemu się robi taka buła?

– Bo kiedy są tak posczepiani, ku środkowi, nie widzą. że spadają. Ci pod spodem nie widzą, bo nie mogą, a ci z wierzchu, bo są obróceni twarzami do środka, a tyłem wypięci na zewnątrz. Poza tym jest im razem tak ciepło i tak są zgnieceni, że stale przebywają w półprzytomności, coś jakby rodzaj snu. Słyszał pan to buczenie? To ogłusza i uspokaja.

Z wolna zapominaliśmy o przygodzie (i w związku z tym także o robaczku). Spadanie trwałe, monotonne. Różnych jeszcze spotykaliśmy. Był taki, co udawał ptaka. Machał rękami i kwilił, twierdząc, że nie spada, ale lata sobie. Inny udawał rzecz martwą. Rozmaici. Ale ich nie będę wyliczał. Wreszcie wpadliśmy w strefę mgły. Zrobiło się zimno i mokro. Ledwo widzieliśmy nawzajem swoje twarze, choć odległość była tak mała.

– Czy to już… – zagadnąłem pierwszy, ostrożnie

– Ano, chyba już blisko.

Mgła gęstniała. Widziałem już tylko kontur jego twarzy.

– Przyjdzie nam chyba się pożegnać.

Teraz mówiły tylko jego ręce, bo rozwiał się nawet kontur twarzy. W miejscu gdzie była przed chwilą, stała się szara pustka, jak wszędzie. Więc nawet trudno powiedzieć, gdzie to miejsce było.

Czworo rąk, dwie moje obok jego dwóch – na gałęzi. Widoczne tylko od nadgarstka, jakby ucięte. A sama gałąź – uwiędła, jak zielska tamtej kiedy przygodnie spotkanej osoby, która tuliła do siebie pamiątki. Kiedy to się stało?

Dwie ręce opuściły gałąź, jedna moja, druga jego. Ucisnęły się w przestrzeni. Potem gdzieś się podziały. Na gałęzi jeszcze dwie.

Nie ma już i ich. Tylko gałąź. Jeszcze.

Jeszcze ch… chw… chw…

* * * * *

„Ten, który spada”, jeżeli mnie pamięć nie myli, został napisany podczas pierwszej komuny. Autorem jest S.M. uznany literat, już nie żyjący, mało aktywny na Tik Toku.

Wzloty i upadki są zdarzeniami typowymi dla ludzkiej kondycji. Część z nas pamięta Upadek Ikara, mozolną wspinaczkę i powrotną drogę Syzyfa, Loty pilota Pirxa oraz swoje własne. Dziś podczas triumfu drugiej komuny młode pokolenie znajduje się już w stanie permanentnego upadku zanim cokolwiek… a jedyne loty, których doświadcza to loty samolotem oraz stany po narkotykach. Pewna część młodego pokolenia jest na blokadzie. Podobne stany świadomości były określane w przeszłości zaburzeniami świadomości, dziś nazywane są “aktywizmem”. Ogólnie rzecz biorąc upadek młodego pokolenia jest szczodrze dotowanym kierunkiem „aktywności”.

– Przepraszam Panią!

– Tak…

– Pani blokuje?

– Kto?

– Pani!

– Ja?

– Tak!

– Nieee

– Przepraszam

– Proszę

O autorze: CzarnaLimuzyna

Wpisy poważne i satyryczne