Czy w mojej postawie życiowej nie ma faryzeizmu i hipokryzji? – Wtorek, 25 sierpnia 2015 r. – Św. Józefa Kalasancjusza_

Myśl dnia

Trochę dobroci dla człowieka znaczy więcej niż cała miłość ludzkości.

Richard Dehmel

Ostatecznie nie chodzi o zrozumienie, gdyż za każdym zrozumieniem pojawia się kolejne pytanie.
Ostatecznie chodzi o zaufanie. 
ks. Wojciech Wawrzyniak
Prawdziwą weryfikacją naszej pobożności jest miłość do bliźniego.
ks. Mariusz Krawiec SSP
Trudno powiedzieć, co jest prawdą, ale czasami tak łatwo rozpoznać fałsz.
Albert Einstein
Szczęście jest radością widzenia innych szczęśliwymi.

George Byron

 20111105 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Panie, oto staję przed Tobą ze szczerym sercem i pragnę odrzucić wszelkie postawy faryzeizmu i hipokryzji,

które oddalają mnie od Ciebie.

Jezus patrzy na serce, jeżeli serce, owo wnętrze kubka z dzisiejszej Ewangelii, jest czyste, czyli spójne, integralne, Boże, to zewnętrzne zachowania za tym pójdą. Proś dziś Boga o taką właśnie spójność serca.

*********************************************************************************************************************

WTOREK XXI TYGODNIA ZWYKŁEGO, ROK II

PIERWSZE CZYTANIE  (1 Tes 2,1-8)

Życzliwość św. Pawła dla Tesaloniczan

Czytanie z Pierwszego listu świętego Pawła Apostoła do Tesaloniczan.

Sami wiecie, bracia, że nasze przyjście do was nie okazało się daremne. Chociaż ucierpieliśmy i jak wiecie, doznaliśmy zniewagi w Filippi, odważyliśmy się w Bogu naszym głosić Ewangelię Bożą wam, pośród wielkiego utrapienia.
Upominanie zaś nasze nie pochodzi z błędu ani z nieczystej pobudki, ani z podstępu, lecz jak przez Boga zostaliśmy uznani za godnych powierzenia nam Ewangelii, tak głosimy ją, aby się podobać nie ludziom, ale Bogu, który bada nasze serca. Nigdy przecież nie posługiwaliśmy się pochlebstwem w mowie, jak wiecie, ani też nie kierowaliśmy się ukrytą chciwością, czego Bóg jest świadkiem, nie szukając ludzkiej chwały ani pośród was, ani pośród innych. A jako apostołowie Chrystusa mogliśmy być dla was ciężarem, my jednak stanęliśmy pośród was pełni skromności, jak matka troskliwie się opiekująca swoimi dziećmi.
Będąc tak pełni życzliwości dla was, chcieliśmy wam dać nie tylko naukę Bożą, lecz nadto dusze nasze, tak bowiem staliście się nam drodzy.

Oto słowo Boże.

PSALM RESPONSORYJNY  (Ps 139,1-3.4-5)

Refren: Panie, przenikasz i znasz mnie całego.

Przenikasz i znasz mnie, Panie, *
Ty wiesz, kiedy siedzę i wstaję. +
Z daleka spostrzegasz moje myśli,
przyglądasz się, jak spoczywam i chodzę, *
i znasz wszystkie moje drogi.

Zanim słowo znajdzie się na moim języku, *
Ty, Panie, już znasz je w całości.
Ty ze wszystkich stron mnie ogarniasz *
i kładziesz na mnie swą rękę.

ŚPIEW PRZED EWANGELIĄ  (Hbr 4,12)

Aklamacja: Alleluja, alleluja, alleluja.

Żywe jest słowo Boże i skuteczne,
zdolne osądzić pragnienia i myśli serca.

Aklamacja: Alleluja, alleluja, alleluja.

EWANGELIA  (Mt 23,23-26)

Biada obłudnikom

Słowa Ewangelii według świętego Mateusza.

Jezus przemówił tymi słowami:
„Biada wam, uczeni w Piśmie i faryzeusze, obłudnicy! Bo dajecie dziesięcinę z mięty, kopru i kminku, lecz pomijacie to, co ważniejsze jest w Prawie: sprawiedliwość, miłosierdzie i wiarę. To zaś należało czynić, a tamtego nie opuszczać. Przewodnicy ślepi, którzy przecedzacie komara, a połykacie wielbłąda.
Biada wam, uczeni w Piśmie i faryzeusze, obłudnicy! Bo dbacie o czystość zewnętrznej strony kubka i misy, a wewnątrz pełne są zdzierstwa i niepowściągliwości. Faryzeuszu ślepy! Oczyść wpierw wnętrze kubka, żeby i zewnętrzna jego strona stała się czysta”.

Oto słowo Pańskie.

 *********************************************************************************************************************

 

KOMENTARZ

 
Kim tak naprawdę jestem?

Bóg nie potrzebuje naszych modlitw, jeśli jesteśmy w życiu niesprawiedliwi i brakuje nam miłosierdzia. Nie oznacza to jednak, że aby się modlić, musimy być absolutnie czyści i nieskazitelni. Grzesznik, który przychodzi do Boga, otrzyma odpuszczenie nawet najgorszych grzechów, jeśli szczerze za nie żałuje i w jego postawie nie ma przebiegłości, zwłaszcza wobec drugiego człowieka. Prawdziwą weryfikacją naszej pobożności jest miłość do bliźniego. Warto, abym dzisiaj stanął raz jeszcze przed lustrem i postawił sobie pytanie: Czy w mojej postawie życiowej nie ma faryzeizmu i hipokryzji?

Panie, oto staję przed Tobą ze szczerym sercem i pragnę odrzucić wszelkie postawy faryzeizmu i hipokryzji, które oddalają mnie od Ciebie.

Rozważania zaczerpnięte z „Ewangelia 2015”
Autor: ks. Mariusz Krawiec SSP
Edycja Świętego Pawła
http://www.paulus.org.pl/czytania.html?data=2015-8-25
***********

Na dobranoc i dzień dobry – Mt 23, 23-26

Na dobranoc

Mariusz Han SJ

(fot. Ben Cumming / Foter / CC BY-SA)

Oczyść wpierw wnętrze kubka…

 

Biada obłudnikom
Biada wam, uczeni w Piśmie i faryzeusze, obłudnicy! Bo dajecie dziesięcinę z mięty, kopru i kminku, lecz pomijacie to, co ważniejsze jest w Prawie: sprawiedliwość, miłosierdzie i wiarę. To zaś należało czynić, a tamtego nie opuszczać. Przewodnicy ślepi, którzy przecedzacie komara, a połykacie wielbłąda!

 

Biada wam, uczeni w Piśmie i faryzeusze, obłudnicy! Bo dbacie o czystość zewnętrznej strony kubka i misy, a wewnątrz pełne są zdzierstwa i niepowściągliwości. Faryzeuszu ślepy! Oczyść wpierw wnętrze kubka, żeby i zewnętrzna jego strona stała się czysta.

 

Opowiadanie pt. “O wierze i strachu”
“W pustyni i w puszczy” Henryka Sienkiewicza (1840 -1916) jest taka scena, w której prorok Mahdi pyta Stasia, czy chce przyjąć jego naukę. Chłopiec nie dał się zastraszyć.

 

Zrobił nieznacznie znak krzyża świętego i patrząc prorokowi prosto w oczy odpowiedział dobitnie: – Proroku, twojej nauki nie znam, więc gdybym ją przyjął, uczyniłbym to tylko ze strachu jako tchórz i człowiek podły. A czyż zależy ci na tym, by wiarę twoją wyznawali tchórze i ludzie podli?

 

Refleksja
Obłuda to zła cecha. To nie tylko oszukiwanie innych ludzi, ale też samego siebie. Działamy bowiem wbrew nie tylko ludzkim zasadom, ale umniejszamy godności ludzkiej – innych ludzi. To nie metoda, którą powinno się stosować w naszym codziennym życiu, bo nie tak powinien postępować uczciwy człowiek. Przechodzenie nad przewinieniami nie usprawiedliwiają żadne uśmieszki, obłuda czy sarkazm. One tylko potęgują zło w innych, wywołując w nich przysłowiowego “wilka”. Tym sposobem do niczego się nigdy nie dojdzie…

 

Jezus uczy nas, że nie wystarczy umyć ciała na zewnątrz, jeśli w środku brud “trawi” każdy narząd naszego ciała. Na zewnątrz bowiem wyglądamy jak manekiny z wystawy sklepu, które pięknie ubrane i wymalowane robią dobrą minę do złej gry. Sa bowiem martwe… Nasze wnętrze natomiast potrzebuje zrozumienia i współczucia. Brakuje mu często wiary, nadziei i miłości. One są dla każdego człowieka jak powietrze i woda. Bez nich bowiem żyć się już nie da…

 

3 pytania na dobranoc i dzień dobry
1. Dlaczego obłuda, cynizm, sarkazm są złe?
2. Jak żyć w zgodzie z sobą samym?
3. Dlaczego wiara, nadzieja i miłość są ważne w naszym życiu?

 

I tak na koniec…
Trudno powiedzieć, co jest prawdą, ale czasami tak łatwo rozpoznać fałsz (Albert Einstein)

http://www.deon.pl/religia/duchowosc-i-wiara/na-dobranoc-i-dzien-dobry/art,365,na-dobranoc-i-dzien-dobry-mt-23-23-26.html

 

***********

Św. Józefa Kalasancjusza

0,15 / 10,41
Problemem w naszym życiu wiary nie jest przeważnie grzech ciężki, ale nieświadoma obłuda. Grzesznik, który widzi swój grzech, może się nawrócić, a Bóg zawsze wtedy przebacza i przygarnia. Jaki jest jednak ratunek dla kogoś, kto jest przekonany o swojej doskonałości, bo skrupulatnie wypełnia przepisy?Dzisiejsze Słowo pochodzi z Ewangelii wg Świętego Mateusza
Mt 23, 23-26
Jezus przemówił tymi słowami: «Biada wam, uczeni w Piśmie i faryzeusze, obłudnicy! Bo dajecie dziesięcinę z mięty, kopru i kminku, lecz pomijacie to, co ważniejsze jest w Prawie: sprawiedliwość, miłosierdzie i wiarę. To zaś należało czynić, a tamtego nie opuszczać. Przewodnicy ślepi, którzy przecedzacie komara, a połykacie wielbłąda. Biada wam, uczeni w Piśmie i faryzeusze, obłudnicy! Bo dbacie o czystość zewnętrznej strony kubka i misy, a wewnątrz pełne są zdzierstwa i niepowściągliwości. Faryzeuszu ślepy! Oczyść wpierw wnętrze kubka, żeby i zewnętrzna jego strona stała się czysta».Jeżeli dostrzeżesz swój grzech – zło, które zrobiłeś, zaniedbanie dobra – to możesz się nawrócić, żałować, zmienić się i wrócić do Boga, który nas zawsze przygarnia. Jeśli grzeszysz, a nie widzisz tego, żyjesz w wielkim kłamstwie.Wierność Bogu to nie formalizm, nie skupianie się na przepisach i formułach. Zachowywanie tych przepisów ma swoje znaczenie, ale nie wystarcza, bo o wiele ważniejsza jest sprawiedliwość, miłosierdzie i wiara, czyli odpowiednia postawa serca.Jeżeli dbasz tylko o zachowanie formalnych przykazań, a nie idzie za tym twoje serce, tzn. nie masz prawdziwej wiary i miłości w stosunku do Boga i ludzi, to te przykazania wydadzą się ciężarem i niewielkie dobro z nich wynika.Jezus patrzy na serce, jeżeli serce, owo wnętrze kubka z dzisiejszej Ewangelii, jest czyste, czyli spójne, integralne, Boże, to zewnętrzne zachowania za tym pójdą. Proś dziś Boga o taką właśnie spójność serca.
http://modlitwawdrodze.pl/home/
**********

Codziennie nawracać się do BOGA!

25 sierpnia 2015, autor: Krzysztof Osuch SJ

Tak, najważniejszy jest ogrom DOBRA, z którego utkane jest nasze życie! Na zboczu Jasnej Góry, widać JE (a także słychać) jeszcze lepiej. Mam na myśli pątnicze rzesze, które z modlitwą i śpiewem – w niemałym trudzie – podążają na przemieniające spotkanie z Jezusem i Jego Matką… U nas, w Centrum Duchowości, też jesteśmy świadkami „wielkich dzieł Bożych”, które dokonują się w setkach osób za sprawą Ćwiczeń duchownych św. Ignacego Loyoli…

Po przywołaniu jasnego tła odważniej można pytać o kondycję świata, w którym żyjemy. A wydaje się ona (delikatnie mówiąc) nie najlepsza! Na dość mrocznym horyzoncie świata i Polski widać nie tyle obiecywaną przez polityków i globalnych strategów świetlaną przyszłość, co raczej narastające konflikty, nowe poważne zagrożenia (a przecież dotychczasowe są aż nadto dotkliwe). Można się głowić, jak to wszystko rozumieć i co z tym począć!

Znalezione obrazy dla zapytania nawrócenie

Jako uczniowie JEZUSA codziennie mamy tę szansę, by docierać do głównej przyczyny wszystkich udręk ludzkości. Tą przyczyną jest GRZECH, który polega na tym, że BÓG dla nazbyt wielu ludzi – w tym dla osób bardzo wpływowych w różnych obszarach życia społecznego – przestaje być najważniejszym i nieustannym „punktem” odniesienia, a także niewyczerpalnym źródłem POKOJU, nadziei, radości, oraz niepodważalnej sankcji, która w głębi sumień wzmacnia moralny nakaz, by czynić dobro a unikać zła!

Niestety, jeśli ludzie – każdy z osobna i społecznie (za sprawą różnych ideologii, trendów i mód oraz złych duchów) – stają się sami dla siebie jedynym i najważniejszym centrum (kultywowanym, zabsolutyzowanym), to nie dziwmy się, że mamy w świecie to, co mamy; i że staczamy się w otchłań bezsensu, przemocy, destrukcji!

RATUNEK polega na stanięciu w prawdzie: o grzechu, o jego dla nas zabójczym charakterze. To prawda, grzech zdolni jesteśmy dojrzeć i uznać go jako największe zło i zagrożenie dopiero w blasku zwiastowanej wspaniałości BOGA, Jego życzliwych zamiarów wobec nas! Owszem, także doświadczane liczne skutki fundamentalnego grzechu – dają do myślenia, naprowadzają na trop głębszego wglądu w PRAWDĘ, która (bez iluzji, retuszów czy relatywizacji) odzwierciedla Rzeczywistość. 

Niech powyższa refleksja usposobi nas do wsłuchania się w bardzo poważnie brzmiące słowa Jezusa z dzisiejszej ewangelii. A następnie odczytajmy, jakie akcenty kładzie ojciec benedyktyn, codziennie objaśniający liturgiczne czytania.

Jezus przemówił tymi słowami: Biada wam, uczeni w Piśmie i faryzeusze, obłudnicy! Bo podobni jesteście do grobów pobielanych, które z zewnątrz wyglądają pięknie, lecz wewnątrz pełne są kości trupich i wszelkiego plugastwa. Tak i wy z zewnątrz wydajecie się ludziom sprawiedliwi, lecz wewnątrz pełni jesteście obłudy i nieprawości. Biada wam, uczeni w Piśmie i faryzeusze, obłudnicy! Bo budujecie groby prorokom i zdobicie grobowce sprawiedliwych, i mówicie: Gdybyśmy żyli za czasów naszych przodków, nie bylibyśmy ich wspólnikami w zabójstwie proroków. Przez to sami przyznajecie, że jesteście potomkami tych, którzy mordowali proroków. Dopełnijcie i wy miary waszych przodków! (Mt 23,27–32).

„Właściwie trudno o mocniejsze słowa krytyki: podobni jesteście do grobów pobielanych, które z zewnątrz wyglądają pięknie, lecz wewnątrz pełne są kości trupich i wszelkiego plugastwa (Mt 23,27). Może dlatego trudno jest te słowa odnieść do siebie. Jednak naprawdę warto to zrobić, aby dać szansę nawróceniu, jakie się powinno w nas dokonać.
Na co wskazuje dzisiaj Pan Jezus jako na przejaw obłudy? Akcent pada na dbałość o zewnętrzne pozory: z zewnątrz wydajecie się ludziom sprawiedliwi, lecz wewnątrz pełni jesteście obłudy i nieprawości (Mt 23,28). Choroba polega na braku wewnętrznej prawdy. Wydaje się, że słowa odnoszące się do kultu proroków wskazują na taką nieprawdę. Dlaczego? Dlaczego mniemanie uczonych w Piśmie i faryzeuszy, że gdyby żyli za czasów naszych przodków, nie byliby wspólnikami w zabójstwie proroków (Mt 23,30), potwierdza Panu Jezusowi, że są wiernymi potomkami tych, którzy mordowali? Jest to związane z zasadniczą prawdą: człowiek może być prawdziwy jedynie znając swoją słabość. Można powiedzieć nawet więcej, tylko wówczas, gdy znamy swoją grzeszność i umiemy ją w sobie uznać i przyznać się do niej, kiedy się nią przerazimy, możemy powierzyć się prawdzie i nią żyć. Jeżeli ktoś cały swój wysiłek kieruje ku wykazaniu się swoją porządnością, dobrocią, bez świadomości swojej słabości, tak naprawdę chce stłumić w sobie tę słabość, która wcześniej czy później się ujawni. Dlatego Pan Jezus zapowiada im, że dopełnią miary niegodziwości swoich ojców” (autor komentarza).
  • Chyba to wszyscy wiemy, że nie jest łatwo wytropić w sobie – zwłaszcza na co dzień – i nazwać po imieniu grzech fundamentalny. Jest to z jednej strony „rzecz” gruba, a z drugiej… subtelna. Potrzeba do odkrywania jej pomocy Ducha Świętego, uważnego wglądu w siebie, a zatem zatrzymywania się i uciszania… Pomagają też dobre medytacje, rozważania, znakomite teksty, które „przyszpilają”, prześwietlają jak rentgen… Tak mogą zadziałać słowa Jezusa, np. z „ON i ja” (już tu gdzieś cytowane), przykładowo te:

– „Brak gorliwości o moją chwałę, brak uniesienia. Wasze myśli, wasze czyny nie są urozmaicone, brak im owej żywej intencji, by Mi się podobać, by wyciągać do Mnie waszą miłość, tak jak się wyciąga pieszczącą dłoń. Byłoby to życie dla Mnie, a nie dla was… Podnosicie głowę, ale powracacie stale do swego punktu centralnego: egoizmu. Nawet ci najlepsi. Jestem wtedy Istotą oddaloną. Niekiedy Istotą od niedzieli. – Chcę być Istotą wszystkich waszych chwil. Jestem twoim korzeniem: pragnij rozkwitu, który Ja ci przygotowuję. Pragnij owoców – aby je rozdawać. Obserwuj swój wpływ. (…).

Widzisz, co przygasza miłość: to obojętność, to apatia, to bezczynność. Wiele dusz obchodzi się ze Mną tak, jakbym był ciągle umarły. Ale, moja córko, Ja jestem żywy i jestem blisko nich, czekając, by do Mnie przemówiły, by się do Mnie uśmiechnęły, by ich serca leciutko zabiły dla Mnie. Wymagam tak mało. Tak łatwo można Mnie zadowolić. Proszę tylko, aby Mnie zaproszono, a Sam zajmę się przygotowaniem gościny.

Nawet jeżeli nie dotrzymałaś swych zobowiązań, nawet jeżeli upadłaś niżej niż wczoraj, to, jeśli żałujesz, jeśli pogardzasz sobą i przychodzisz powiedzieć Mi o tym, nie bój się uwierzyć, że jesteś w moim sercu, tak wielkim, tak dobrym, tak niepodobnym do serc ludzkich. Jestem Miłosierdziem a nie zawziętością… Niosłem was jak matka, niosąc mój Krzyż. Wyobraź więc sobie z jaką czułością słucham o waszych błędach, wyobraź sobie mój pośpiech w przebaczaniu ich wam… O, czułości Zbawcy, któż mógłby cię pojąć? Kto mógłby nawet słuchać o niej bez gorszenia się?…

Staraj się więc być uważana od czasu do czasu za nicość, widzieć siebie w swoich brakach, w dobrze, którego nie wyświadczyłaś, w błędach, których nie chciałaś, a które jednak popełniłaś. Bądź pewna, że nawet wtedy nie zobaczysz wszystkiego: Ja Jeden znam liczbę i ciężar!… A jednak kocham cię: jestem Miłością.

Nie obrażaj Mnie lękiem i ucieczką: właśnie to rani miłość. Lecz wejdź w mój bezmiar, jak małe dziecko, które radośnie ssie i usypia na łonie matki. Odpoczywaj. Nabieraj sił. Raduj się. Wszystko we Mnie jest dla ciebie” (On i ja, t. III, nr 138).

Dobrze robią … trafnie zadane PYTANIA Kilka przykładowych pytań:

  • „Dokąd” dziś wyrywało się moje serce? Dokąd, do kogo najchętniej (spontanicznie) biegły moje myśli, wyobrażenia, pragnienia? Dla kogo dziś pracowałem, trudziłem się i cierpiałem?
  • Co właściwie, a raczej kto motywował mnie dzisiaj w tylu różnych działaniach (myślach i dążeniach, słowach i wszelkiej aktywności)? Czy Bóg był w centrum mej aktywności? Czy raczej ja sam, moje potrzeby i egocentryczne plany były najważniejszym motywem i celem moich poczynań?

Kolejne pytania mają charakter ogólny i nawiązują do zdrowego poczucia winy:

  • Co mi się nie podoba w moim dzisiejszym postępowaniu? Co wywołuje we mnie niezadowolenie, wyrzut sumienia?
  • W których myślach, słowach i czynach zawiodłem mojego Boga i moich bliźnich? Sprawiłem im przykrość?
  • Czy zważałem na natchnienia Ducha Świętego? Które podjąłem, które zlekceważyłem?
  • Czy miałem w minionym dniu dłuższe chwile radości albo smutku? Kto stoi za tymi stanami tak różnymi?
  • Czy zwracałem się dziś do Boga? Jak często? Czy tęskniłem za modlitwą czy raczej od niej uciekałem?
  • Czy życie i cała moja aktywność jawi mi się jako sensowna czy jako banalna i bez większego znaczenia?

Parę pytań o relacje z bliźnimi:

  • Czy dobrze myślałem o moich bliźnich? Czy żywiłem wobec nich szacunek, wyrażałem moje uznanie? Czy przeciwnie – czułem satysfakcję, poniżając innych, w myślach i słowach? Konkretnie?
  • Kogo i za co szczerze dzisiaj pochwaliłem? Kogo zganiłem, w oczy lub poza?
  • Czy dla każdej osoby mam cześć niezachwianą i czy pamiętam, że Serce Ojca zakochane jest w każdej ludzkiej osobie?

Można spróbować popatrzeć na siebie cudzymi oczyma, pytając:

  • Co bliskie osoby powiedziałyby, obserwując moje dzisiejsze postępowanie? Za co by mnie pochwalili? Za co zganili?
  • Czy jestem uważny na ich „zwrotne komunikaty”? Co je cieszy, co je rani we mnie?
  • Czy osoby dziś spotkane utwierdziły się w poczuciu swej godności i wartości? Czy chętnie spotkają się ze mną ponownie?
  • Czy zważałem na sygnały, że ktoś oczekuje poważnej rozmowy czy innej pomocy?
  • Wobec nieprzyjaciół: Jak radziłem sobie z okazaną mi niechęcią, lekceważeniem, wrogością? Kogo się radziłem, jak reagować na doznane zło, krzywdę; czy wsłuchiwałem się możliwie od razu w Jezusowe zalecenia z Kazania na Górze? (por. Mt 5-7).

Jest pewien kryształ, który nazywa się „opal Labradoru”.
Opal Labradoru
Na pierwsze wejrzenie jest on matowy i nie widać w nim nic szczególnego. Kiedy jednak obraca się nim powoli pod światło, wtedy w pewnym momencie przechodzi przez niego promień i dobywa jego piękno i blask. Każdy człowiek, nawet najbardziej „matowy”, szary czy nawet pełen wad – jest jak ów opal Labradoru. Trzeba go wziąć pod światło Boskiej Miłości, a wtedy ujrzymy niepowtarzalne piękno…

http://osuch.sj.deon.pl/2015/08/25/k-osuch-sj-zeby-codziennie-nawracac-sie-do-boga-mt-2327-32/

**********

O MNIE

by Grzegorz Kramer SJ

Tak, często stawiam siebie na takiej pozycji, którą można by nazwać „uczonym w Piśmie”. Wydaje mi się, że pozjadałem wszystkie możliwe rozumy i ja wiem najlepiej, jak należy interpretować dany fragment Słowa.

Tak, to ja jestem faryzeuszem, bo z jednej strony chcę być wobec Boga w porządku i rozliczam się z drobnych rzeczy, a w rzeczywistości wcale nie szukam sprawiedliwości, ale „moich racji”. Jak łatwo przychodzi mi mówić o miłosierdziu z ambony, a jakże trudno być wyrozumiałym, miłosiernym wobec tych, którzy mnie wkurzają. A moja wiara? Jest słaba, pełna wątpliwości i więcej w niej szukania siebie, niż chwały Boga.

Jestem ślepym przewodnikiem. Budzi się we mnie czasem poczucie: „tak jesteś świetnym księdzem, dobrze mówisz, jesteś wrażliwy”. Ślepym, bo zamiast patrzeć na Mistrza, często patrzę na siebie samego i swój interesik, bo nawet nie można tego nazwać interesem.

Wiem jednak, że pomimo takiego stanu rzeczy moje bycie tym, kim jestem nie jest daremne. Bo to Bóg chce mnie w tym dziele. I jeśli dzieje się jakiekolwiek dobro przeze mnie (a się dzieje), to właśnie dzięki Jego łasce.

http://kramer.blog.deon.pl/2015/08/25/o-mnie/

**********

Św. Jan Eudes (1601-1680), kapłan, kaznodzieja, założyciel instytutów zakonnych
Przedziwne serce, 12

„Oczyść wpierw wnętrze”
 

O mój Boże, jak Twoje miłość ku nam jest godna podziwu! Jesteś nieskończenie godzien miłości, uwielbienia i otoczenia chwałą! Nie posiadamy ani serca, ani ducha, które by były tego godne. Twoja mądrość i dobroć dają nam zdolność do działania: dałeś nam Ducha i serce Twego Syna, aby stały się naszym duchem i naszym własnym sercem, według obietnicy wypowiedzianej przez proroka: „I dam wam serce nowe i ducha nowego” (Ez 36,26). I abyśmy wiedzieli, jakie było to serce i ten nowy duch, dodałeś: „Ducha mojego”, który jest moim sercem, „chcę tchnąć w was” (w. 27). Tylko Duch i serce Boga są godne kochania i wielbienia Boga, zdolne do błogosławienia Go i kochania w należyty sposób. To dlatego dałeś Twoje serce, serce Twego Syna Jezusa, a także serca Bożej matki, wszystkich świętych i aniołów, a wszyscy razem tworzą jedno serce – tak jak głowa i członki tworzą jedno ciało (Ef 4,15)…

Wyrzeknijcie się zatem, bracia, waszych własnych serc, własnego ducha, własnej woli i próżności. Oddajcie się Jezusowi, aby wejść do bezmiaru Jego serca, które zawiera serca Jego matki i wszystkich świętych. Zanurzcie się w tej otchłani miłości, pokory i cierpliwości. Jeśli kochacie waszego bliźniego i chcecie spełnić uczynek miłosierdzia, kochajcie go i zróbcie dla niego to, co należy w sercu Jezusa. Jeśli trzeba się ukorzyć, niech to się stanie w uniżeniu tego serca. Jeśli należy być posłusznym, niech to się stanie w posłuszeństwie Jego serca. Jeśli trzeba wysławiać, wielbić, dziękować Bogu, niech to się stanie w jedności z uwielbieniem, wysławianiem i dziękczynieniem, które są nam dane prze to wielkie serce. Cokolwiek byście czynili, róbcie to w duchu tego serca, odrzucając własne, oddając się Jezusowi, aby działać w Duchu, która ożywia Jego serce.

***********

https://youtu.be/dHREfPEsTSA
***********

Jezus pragnie, abyśmy prawdziwie szukali Boga (25 sierpnia 2015)

Dzisiejsze czytania kontynuują wczorajszą tematykę właściwego przekazu wiary. W Liście do Tesaloniczan św. Paweł przypomina Tesaloniczanom swoje apostolstwo wśród nich:

 

Nigdy przecież nie posługiwaliśmy się pochlebstwem w mowie – jak wiecie – ani też nie kierowaliśmy się ukrytą chciwością, czego Bóg jest świadkiem, nie szukając ludzkiej chwały ani pośród was, ani pośród innych (1 Tes 1,5n).

 

Było to apostolstwo w prostocie prawdy. Całkowitym przeciwieństwem tego była postawa krytykowanych przez Pana Jezusa faryzeuszy i uczonych w Piśmie, którzy zwracali uwagę na zewnętrzne zwyczaje, uchwytne dla ludzi, zapominając o nieporządku we własnym sercu. To, co dla Niego „ważniejsze w Prawie”, to: sprawiedliwość, miłosierdzie i wiara (Mt 23,23; zob. 1 Tes 1,3). Zewnętrzne zwyczaje powinny być także zachowane, ale wpierw i przede wszystkim istotne są te trzy wartości. W innych miejscach Pan Jezus wskazał na nie jako na rozstrzygające podczas spotkania z Bogiem. Podczas sądu ostatecznego powie: Powiadam wam, nie wiem, skąd jesteście. Odstąpcie ode Mnie wszyscy dopuszczający się niesprawiedliwości! (Łk 13,27). W innej nauce o sądzie jako jedyne kryterium zbawienia wskazuje miłosierdzie (zob. Mt 25,31–46). Miłosierdzie lub jego brak okazane jednemu z braci najmniejszych odnosi bezpośrednio do siebie. W Ewangelii św. Jana natomiast wskazuje na wiarę jako na warunek zbawienia: Kto wierzy w Syna, ma życie wieczne; kto zaś nie wierzy Synowi, nie ujrzy życia, lecz grozi mu gniew Boży (J 3,36).

Dzisiejsze czytania liturgiczne: 1 Tes 2, 1-8; Mt 23, 23-26

Pan Jezus wyraźnie wskazuje w ten sposób na duchowość serca. W nim rozstrzyga się to, co w naszym życiu najważniejsze, z niego wypływa wszystko, co człowiek czyni. Jeżeli nawet stara się być bardzo poprawny w zachowywaniu zasad życia religijnego, a nie ma w sercu sprawiedliwości, miłosierdzia i wiary, czyli zawierzenia Bogu, jego cały wysiłek w istocie jest dbałością o zewnętrzne pozory. Religia jako więź z Bogiem jest życiem i jedynie jako prawdziwe życie jest autentyczna i prowadzi do życia wiecznego w jedności z Bogiem. Natomiast jeśli zagubimy się w życiu na świecie, potrzebujemy potwierdzenia swojej porządności. Jest to ogromna siła, która nas przemaga i dla uzyskania potwierdzenia siebie jesteśmy w stanie zrobić bardzo dużo, nawet narzucić sobie bardzo ciężką ascezę, ograniczenia, wyrzec się wielu potrzeb. Zresztą nie tylko dla uzyskania takiego potwierdzenia to robimy. Podobnie sportowcy, modelki, aktorzy… dla uzyskania sławy są w stanie podjąć ascezę, jaką tylko bardzo niewielu ludzi religijnych byłoby w stanie podjąć ze względu na Pana Boga. Jednak taka asceza nie prowadzi do pełni życia.

Pan Jezus właściwie nie wymaga od nas jakiejś ogromnej ascezy, żadnych wielkich wyrzeczeń zewnętrznych, natomiast tym, na co nieustannie wskazuje w Ewangelii, jest czystość serca. Pragnie, abyśmy prawdziwie szukali Boga i Jego sprawiedliwości, a nie siebie i potwierdzenia swojej wartości w oczach ludzi. Na tym w istocie polega duchowość serca.

Włodzimierz Zatorski OSB

http://ps-po.pl/2015/08/24/jezus-pragnie-abysmy-prawdziwie-szukali-boga-25-sierpnia-2015/

*********

 

**********************************************************************************************************************

ŚWIĘTYCH OBCOWANIE

25 SIERPNIA

**************

Święty Józef Kalasanty, prezbiter
Święty Józef Kalasanty
Józef urodził się w Paralta de la Sal na terenie Aragonii (Hiszpania) 31 lipca 1556/1557 r. Pochodził z rodziny szlacheckiej, w której jeszcze dość żywe były tradycje rycerskie. Do stanu duchownego został przygotowany dobrze w szkołach w Estadella, w Leridzie, w Huesca i w Walencji. W 1583 roku, gdy miał 27 lat, przyjął święcenia kapłańskie. Pierwsze lata kapłaństwa spędził na posłudze duszpasterskiej w Barbastro, Urgel i Tremp oraz na pracy w administracji kościelnej. W 1592 r. towarzyszył kardynałowi Markowi Colonnie w podróży do Rzymu.

Do Hiszpanii już nigdy nie powrócił. Związał się wkrótce z bractwem młodych kapłanów, którzy za cel swojej pracy apostolskiej uznali nauczanie religii wśród ludu i dzieci. Józef spostrzegł jednak, że praca prowadzona tylko dorywczo i okazyjnie, uzależniona od dobrej woli jednostek oraz ich wolnego czasu, dawała niewiele. Dlatego postanowił sam prowadzić katechizację w zakresie mniejszym, ale zorganizowanym i stałym. W 1597 r. otworzył pierwszą prywatną bezpłatną szkołę w Europie. Założył ją na Zatybrzu, w najuboższej dzielnicy Rzymu. Dziełu swojemu dał nazwę “Szkół Pobożnych”. Zamierzał osiągnąć cel podwójny: przez bezpłatną naukę pociągnąć do siebie młodzież najuboższą, a więc i najbardziej zaniedbaną; nauczanie zaś tak przepoić nauką i życiem chrześcijańskim, by młodzież, wychodząca z jego szkół, była wierząca. Zdarzało się, że dzieci trzeba było najpierw nakarmić chlebem, a nieraz dać im dach nad głową. Do tak rozległej akcji Józef potrzebował ludzi dobrej woli, wspomagających go bezpośrednią współpracą. Powstało więc nowe zgromadzenie zakonne pod nazwą “Zgromadzenie Pawłowe dla Ubogich Matki Bożej od Szkół Pobożnych” (popularnie zwane pijarami). Swoją rodzinę zakonną nazwał “Pawłową” ku czci papieża, Pawła V, któremu oddał pod opiekę swoje dzieło. Był to rok 1617. Papież Grzegorz XV w roku 1621 podniósł kongregację do stopnia zakonu o ślubach uroczystych. Jeszcze za życia Założyciela pijarzy otworzyli dom i szkołę w Ołomuńcu, w Czechach (1631) i w Warszawie (1642).

Święty Józef Kalasanty W 1621 r. Józef został generałem zgromadzenia. Jego następne lata wypełniły cierpienia fizyczne i duchowe. Znaleźli się ludzie, którzy pozazdrościli mu sławy, a równocześnie chcieli nowemu dziełu narzucić własne idee i programy. Przez nieuczciwą propagandę zdołali pozyskać sobie większość w zakonie. Ciemną postacią był tu przede wszystkim o. Mariusz, pijar, który stanął na czele opozycji przeciwko Założycielowi. Te kłótnie sprzyjały interesom kierowników szkół i szkółek prywatnych, którzy w pijarach ujrzeli groźnego rywala, mogącego pozbawić ich zarobku. Oni także podnieśli niemniej krzykliwą wrzawę przeciwko Józefowi. Doszło nawet do tego, że wraz ze swoimi asystentami został aresztowany przez inkwizycję. Po kilku dniach wszyscy zostali wprawdzie uwolnieni, ale pozbawieni urzędów. Wizytator papieski, poinformowany jednostronnie i fałszywie przez zbuntowanych, przedstawił zakon w tak czarnych barwach, że Rzym nosił się nawet z myślą jego likwidacji. Tak też niebawem uczynił Innocenty X, który dekretem z dnia 16 marca 1646 r. zredukował zakon do kongregacji bez ślubów i poddał ją pod władzę miejscowych biskupów. Nadto członkowie otrzymali zezwolenie ogólne, że w każdej chwili mogą opuścić szeregi pijarów.
Józef poddał się tym wydarzeniom z cichością i pokorą. Cierpiał bardzo nie dla własnej miłości i ambicji, ale z żalu, że tak wiele ubogiej dziatwy zostanie pozbawionej nauki Bożej i oświaty. Zmarł jako 92-letni starzec w dniu 25 sierpnia 1648 r. Pozostawił po sobie ok. 5000 listów, będących bogatym źródłem wiedzy o nim samym i o jego dziele. Jego relikwie znajdują się w kościele św. Pantaleona w Rzymie.
W 1748 roku papież Benedykt XIV wyniósł sługę Bożego do chwały błogosławionych, a papież Klemens XIII w 1767 roku wpisał go uroczyście do katalogu świętych. Rehabilitacji doczekało się też jego dzieło. Klemens IX w 1669 roku przywrócił pijarom formę kongregacji zakonnej i wszystkie przywileje sprzed roku 1646. W 1948 roku, w 300-lecie śmierci św. Józefa Kalasancjusza, papież Pius XII ogłosił go patronem wszystkich katolickich szkół podstawowych.

Święty Józef Kalasanty Józef Kalasancjusz w swojej szkole wychowawczej kładł wielki nacisk na sakrament pokuty. Wiedział dobrze, jak wielkie kryją się w nim wartości. Sakrament ten bowiem zmusza człowieka do zastanowienia się nad sobą, do żałowania swoich win i do poprawy życia. W czasach, kiedy kara fizyczna była w szkołach powszechnie stosowana, Józef zniósł ją u siebie całkowicie. Gdyby zaś była ona konieczną, doradzał, by była zawsze proporcjonalnie mniejsza od winy. Pod żadnym pretekstem nie pozwalał też przyjmować jakichkolwiek wynagrodzeń. Szkoły pijarów były bezpłatne. Opłacano jedynie w miarę możliwości konwikt. Istota systemu nauczania i wychowania pijarskiego zawierała się w haśle, jakie Założyciel zostawił swoim duchowym synom: Pobożność i nauka.
Do Polski pijarów zaprosił w 1642 r. król Władysław IV. Największą chwałą okrył zakon w Polsce ks. Stanisław Konarski (+ 1773), autor pism, które miały na celu przeprowadzenie reform w Polsce. Z jego inspiracji po kasacie jezuitów w 1773 roku powstała Komisja Edukacji Narodowej, pierwsze w świecie ministerstwo oświaty i wychowania. Pijarzy zainicjowali w naszej Ojczyźnie kult Serca Pana Jezusa. Założyli bractwo Najświętszego Serca Pana Jezusa, zatwierdzone przez papieża Klemensa XI w 1705 r.

W ikonografii św. Józef Kalasancjusz przedstawiany jest w habicie zgromadzenia. Jego atrybutami są: lilia, księga, mitra i kapelusz kardynalski jako znak odmówionych godności, pióro pisarskie.

http://www.brewiarz.pl/czytelnia/swieci/08-25b.php3

**********

Zobacz także:
***********
Ponadto dziś także w Martyrologium:
W Utrechcie, w Holandii – św. Grzegorza, opata. Był wiernym uczniem i kontynuatorem św. Bonifacego, który przebywał u niego na krótko przed męczeństwem. Grzegorz zmarł w roku 775.oraz:świętych Euzebiusza, Peregryna, Poncjana i Wincentego (+ II w.); św. Genezjusza, męczennika (+ ok. 303); św. Juliana z Syrii, męczennika (+ IV w.); św. Menny, biskupa w Konstantynopolu (+ 552); bł. Michała Carvalho, prezbitera i męczennika w Japonii (+ 1624); św. Tomasza, biskupa w Herford (+ 1282)
http://www.brewiarz.pl/czytelnia/swieci/08-25b.php3

 

**********************************************************************************************************************

TO WARTO PRZECZYTAĆ

***********

Miłość do siebie i okolice

Anna Kaik

(fot. shutterstock.com)

Ciągle słyszymy: “dopóki nie pokochasz samego siebie, nie będziesz umiał kochać innych”. Tymczasem, kto z nas może ze spokojnym sumieniem stwierdzić, że prawdziwie kocha siebie?

 

Najważniejsze przykazanie, do którego sprowadza się cała nasza wiara to przykazanie miłości: “Będziesz miłował Pana Boga swego całym swoim sercem, całą swoją duszą i całym swoim umysłem. To jest największe i pierwsze przykazanie. Drugie podobne jest do niego: Będziesz miłował swego bliźniego jak siebie samego.” (Mt 37). Jezus dodaje też: “Na tych dwóch przykazaniach opiera się całe Prawo i Prorocy”. Wszystkie pozostałe zalecenia mają pomagać nam w wypełnieniu tego przykazania. Są drogą, ale nie celem – celem jest właśnie miłość. Św. Paweł powie, że bez miłości, choćbyśmy byli najmądrzejsi, najdoskonalsi, a nawet najsilniejsi w wierze jesteśmy tylko “cymbałami brzmiącymi” i “miedzią brzęczącą”. Na nic wysiłek, na nic dobre chęci, na nic doskonałe wypełnianie pozostałych przykazań. Albo kochasz i to jest podstawa, która cię określa, albo – jak dosadnie nazywa to św. Paweł – “jesteś niczym”.

 

Temat miłości jak więc widać to temat niebagatelny. Przyjrzyjmy się najpierw tej bazie różnych rodzajów miłości – miłości własnej.

 

Często mamy z nią problem. Jako chrześcijanom łatwiej nam zrozumieć konieczność miłości Boga i bliźniego, siebie w tym kontekście nierzadko traktujemy “po macoszemu”. Jest to ogromny błąd. Miłość własna jest szkołą i w pewnym sensie źródłem miłości Boga i bliźniego. Jeśli nie kochamy siebie, to, co uważamy za miłość Boga i bliźnich bywa zamaskowanym lękiem przed nimi, wymuszającym szacunek, bywa manipulacją, którą stosujemy, żeby coś dla siebie osiągnąć (np. własny wizerunek jako osoby życzliwej, opanowanej, szanowanej czy podziwianej), bywa wreszcie skrywaną lub wręcz wypieraną pogardą w przebraniu obowiązującej oficjalnie w kontaktach międzyludzkich uprzejmości. Można tutaj sparafrazować przysłowie: “pokaż mi jak kochasz siebie, a powiem ci jak kochasz Boga i bliźnich”. Jeśli chcemy kochać, czyli de facto realizować to, do czego ostatecznie powołuje nas Jezus, warto zacząć od nauczenia się kochania samych siebie.

 

“Podróbki” miłości

 

Żeby zrozumieć, czym jest miłość własna, dobrze najpierw odpowiedzieć sobie na pytanie, czym na pewno nie jest, a za co bywa uważana. Miłością własną często jest nazywany egoizm, egocentryzm czy wręcz narcyzm. Mówi o. Jarosław Naliwajko SJ, psychoterapeuta i kierownik duchowy. – Jednym z największych zagrożeń dla właściwego rozwoju prawdziwej miłości własnej jest narcyzm.

 

Czym jest narcyzm? – Narcyzm oznacza trudności w funkcjonowaniu z ludźmi polegające na kierowaniu uwagi innych na siebie samego, braku empatii lub na wielkościowych przekonaniach – mówi o. J. Naliwajko.

 

Wynika z tego, że nawet gdy czujemy do siebie samych niechęć, oskarżamy się czy mamy sobie coś za złe – może to być oznaka narcyzmu. Wystarczy bowiem, że zmienią się okoliczności np. osiągniemy jakiś sukces, a już zaczynamy myśleć o sobie z dumą i czujemy się lepsi od innych, analogicznie tak jak w niesprzyjających okolicznościach czuliśmy się od innych gorsi. “Inni” w narcystycznym postrzeganiu świata to nie podmioty, które również czują, cieszą się, smucą, mają określone potrzeby, ale punkty odniesienia dla naszej osoby. Narcyz wszystko sprowadza do siebie.

 

Złe owoce

 

Jak deficyty miłości własnej wpływają na nasze życie? Przede wszystkim dają o sobie znać w relacjach. Osoby niekochające siebie mogą wchodzić w związki, które mają być potwierdzeniem ich wartości. Nie szukają miłości, tylko potwierdzenia, że na nią zasługują. Kobiety lubią dowartościowywać się stanowiskiem bądź zarobkami partnera, mężczyźni dużo młodszymi kobietami o wyglądzie modelek. Liczy się przecież to, co widzi i ceni świat – a nie prawdziwa, miłosna relacja.

 

Niekochanie siebie może też rodzić problemy z brakiem szacunku. Trudno oczekiwać szacunku ze strony innych w sytuacji, gdy sami siebie nie szanujemy. To w jaki sposób traktujemy siebie, komunikujemy nieświadomie otoczeniu, tym samym niechcący prowokując je do tego, by być przez nie traktowanym zgodnie z własnym schematem.

 

Remedium na brak miłości

 

Żeby zacząć kochać, potrzebne jest przede wszystkim doświadczenie bycia kochanym. Dobrze jednak wiemy, że wielu z nas było kochanych – jak to lubią określać psychologowie – warunkowo, czyli wtedy, gdy spełnialiśmy oczekiwania bliskich. Stąd zdarza się, że całe życie nosimy w sobie pragnienie bezwarunkowej miłości, takiej, która wszystko zniesie i wszystko wybaczy. To nieprawda, że taka miłość nie istnieje i że ludzie nie potrafią tak kochać. Jezus jako pierwszy pokochał w ten właśnie sposób i ma swoich prawdziwych naśladowców. Spotkanie przez osobę, która ma problem z kochaniem siebie z człowiekiem, który potrafi naprawdę kochać, może być dla tej osoby uzdrowieniem albo przynajmniej początkiem procesu uzdrowienia.

 

Co jest tutaj ważne? Nasz trud podjęcia wysiłku nauczenia się kochać. Nie możemy jedynie “uwiesić się” na osobie, która nas pokocha – jej miłość możemy za to “wykorzystać” właśnie do wypracowania postawy miłości w sobie.

 

Kochać – jak to łatwo powiedzieć

 

Tutaj dochodzimy do sedna: co naprawdę oznacza kochać? Kochanie siebie przejawia się w wewnętrznym odnoszeniu się do siebie, tym, co o sobie myślimy i w jak o siebie dbamy. Najważniejszy jest tutaj szacunek do własnej osoby, do swoich uczuć, potrzeb, poglądów. To także umiejętność widzenia siebie jako posiadających unikalną wartość. Człowiek, który kocha siebie, jest dla siebie życzliwy, łagodny, jest sobie przychylny. Ma zaufanie do własnych możliwości. Potrafi pochwalić samego siebie, pocieszyć, sprawić przyjemność. Miłość przebacza, w tym przypadku również sobie. Nie katuje się porażkami, tylko dodaje otuchy i wiary dające siłę do podejmowania kolejnych prób. Jednym słowem: miłość buduje nas samych i nasze związki. Dopiero taki sposób traktowania, zgodnie z przykazaniem Jezusa, możemy przenosić na innych.

 

O. Jarosław Naliwajko dodaje: – Miłość własna opisywana przez Ewangelię pozostaje w kontraście do narcyzmu i polega na umiejętności oddawania siebie innym.

Miłość jest procesem: nie da się jej zatrzymać na etapie kochania siebie, trzeba iść dalej – w kochanie Boga i bliźnich. Na czym to polega? Na wyjściu poza siebie, poza koniec własnego nosa, nierzadko poza swoją wygodę, a nawet poza poczucie bezpieczeństwa i komfortu, poza własne dobre samopoczucie – miłość nie musi zapewniać tych gratyfikacji i często właśnie tak jest, że nie zapewnia.  Bp Grzegorz Ryś określił to trafnie w ten sposób: “Nie chodzi o to, żeby tobie było dobrze, ale żeby z tobą było dobrze. Jest coś większego niż prywatne zadowolenie. Uczestniczysz w czymś większym, czymś, co przerasta twój osobisty los“.

 

Tym czymś jest właśnie miłość.

http://www.deon.pl/religia/duchowosc-i-wiara/zycie-i-wiara/art,1962,milosc-do-siebie-i-okolice.html

**********

Jak poznać wolę Bożą?

Dariusz Michalski SJ

(fot. paurian/flickr.com/CC)

Poznanie i wypełnienie woli Bożej wydaje się być jednym z zagadnień, wokół których narosło najwięcej nieporozumień. Wielokrotnie w rozmowach słyszałem westchnienia pełne nadziei: “Gdybym tylko usłyszała od Boga, że mam wyjść za tego, konkretnego mężczyznę, to bym to zrobiła!”. Albo: “Gdybym tylko usłyszał od Boga, że mam zostać kapłanem to bym to zrobił!”. A jednak nic takiego się nie dzieje.

Gdy stoimy przed wyborem ważnej decyzji życiowej zazwyczaj nie słyszymy w głowie wyraźnego, słyszalnego głosu Boga: “Zrób to i to”. Nie! A jednak jesteśmy przekonani, że istnieje coś takiego jak wola Boża w odniesieniu do naszego życia. Wierzymy przecież, że istnieje taki sposób życia i takie decyzje, które mogą być wypełnianiem woli Bożej.
Św. Paweł w Liście do Rzymian stwierdza wyraźnie, że sposobem na poznanie woli Bożej jest rozumna służba Boża i pisze:
A zatem proszę was, bracia, przez miłosierdzie Boże, abyście dali ciała swoje na ofiarę żywą, świętą, Bogu przyjemną, jako wyraz waszej rozumnej służby Bożej. Nie bierzcie więc wzoru z tego świata, lecz przemieniajcie się przez odnawianie umysłu, abyście umieli rozpoznać, jaka jest wola Boża: co jest dobre, co Bogu przyjemne i co doskonałe (Rz 12, 1-2).
 
A więc wolę Bożą możemy poznawać za pomocą konkretnych środków. Na pierwszym miejscu zostaje wymienione trzeźwe, logiczne myślenie i dbałość o to, aby nasz umysł odnawiał się pod wpływem Ducha Świętego. Chodzi o to wszystko, co nazywamy w sobie trzeźwym myśleniem nie zmąconym różnego rodzaju nowinkami o lepszym świecie dostępnym o tyle, o ile kupimy to, czy tamto. Nie chodzi też o myślenie zakłócone emocjonalnym przywiązaniem, w którym potrafimy oszukiwać samych siebie pędząc od jednej przyjemności do drugiej lub wikłając się w niezdrowe relacje. Św. Paweł podpowiada nam, że wola Boża to coś dla nas dobrego.
Jak więc rozpoznać co jest dla nas dobre, a co złe? Tu z pomocą przychodzi nam głos sumienia. Najprostsza jego definicja mówi, że to głos samego Boga, który w nas rozbrzmiewa i poucza nas o dobru, które mamy czynić i o złu, którego mamy unikać (por. KKK 1776). Katechizm Kościoła Katolickiego poucza nas również, że ten głos będzie w nas zawsze rozbrzmiewał, nawet wtedy, gdy osłabimy go naszym złym postępowaniem. Nigdy w nas nie zamilknie (por. KKK 1865). Jest to rodzaj duchowego kompasu, który do końca naszych dni będzie wskazywał właściwy kierunek życia. Lubię porównywać sumienie do samochodowej nawigacji GPS. Nawet wtedy, gdy zmylimy drogę i pojedziemy nie tam, gdzie trzeba, GPS odzywa się po chwili i informuje nas, że… oblicza nową trasę! A po kolejnej chwili informuje nas z niewzruszoną stanowczością jak mamy jechać, by dotrzeć do celu. Podobnie jest z sumieniem. Gdy postąpimy niewłaściwie, wtedy odzywa się ponownie i wyraźnie nakazuje nam powrót na właściwą drogę.

Co Bogu przyjemne …

List do Rzymian wskazuje, że wola Boża to coś Bogu przyjemnego. Czy zwrot ten oznacza, że Bóg ma pewną tajemniczą listę zachowań, które Mu się podobają i jeśli uda nam się ją odnaleźć i odczytać, to będziemy mogli niezawodnie pełnić Jego wolę? Nie wydaje mi się, że mamy traktować Boga jako kogoś, kogo możemy zadowolić naszym postępowaniem. To, że coś może być Bogu przyjemne odczytuję przede wszystkim jako powołanie do osobistej odpowiedzialności. O co tu chodzi?
Często spotykamy ludzi, którzy owszem wykonują jakieś polecenia, postępują za głosem sumienia, ale są po prostu smutni i niezadowoleni z tego, co robią. Są poprawni, ale nie ma w nich radości i życia. Czy takie postępowanie może być Bogu przyjemnej? Gdy widzę wokół siebie osoby zatroskane o dobro, a jednocześnie umęczone tym zatroskaniem np. z powodu przesadnej odpowiedzialności, to nie czuję w sobie przyjemności z powodu ich umęczenia. Może więc tym, co jest Bogu przyjemne jest nie tylko to, co robimy, ale też to jak to robimy?Mówiąc o odpowiedzialności mam na myśli postawę pewnej dorosłości i dojrzałości, dzięki której umiemy zdecydować się na czasem przykre dla nas działania, ale konieczne dla naszego osobistego dobra lub dobra bliźnich. Realizacja woli Bożej zakładałaby więc nie tylko to, że przedmiotem naszego działania ma być coś dobrego, ale również to, że w realizację tego dobra zaangażujemy w pełni nasz rozum i wolę. Wyrazem takiej dojrzałej postawy jest chociażby zadeklarowanie się: “Chcę to zrobić, bo choć wiem, że to dla mnie jest trudne, to dostrzegam w tym sens!”. Często uciekamy przed podjęciem decyzji do końca i po prostu mówimy sobie: “Chciałbym to zrobić”, “Nie chcę, ale muszę”. A czasami: “Wypada tak postąpić, bo co inni pomyślą o mnie” itd. Rzadko kiedy uświadamiamy sobie, jak ważne dla Boga jest nasze “chcę”. Ktoś powiedział, że słowo “chcę” jest magiczne. Czemu? Gdyż ma moc sprawczą! Gdyż powoduje zaangażowanie całej moje osoby w to, co sobie wyznaczam. Warto w tym miejscu postawić sobie pytanie: “Jak często używam słowa chcę, a jak często słowa muszę?”.
Spróbujmy postawić się na miejscu Pana Boga. Pomyślmy, że dziś Bóg dał nam możliwość dokonania czegoś dobrego. Tym dobrem może być np. spotkanie z przyjacielem, który jest w trudnej sytuacji. Po rozeznaniu swoich możliwości stwierdzamy, że owszem dysponujemy nawet wystarczającym czasem, aby wysłuchać przyjaciela i zwyczajnie pokrzepić go swoją obecnością i uważnym wysłuchaniem, a może jakąś radą. Jednak badając swoje serce odkrywamy, że jest w nas pewien opór. Okazuje się, że już dawno nie widzieliśmy się z nim i gdzieś zaczął w nas narastać opór przed spotkaniem wynikający chociażby z żalu, że wcześniej się do nas nie odzywał i robi to dopiero teraz, gdy jest w potrzebie. Jest więc przed nami konkretne dobro. Czujemy, że będzie ono przyjemne Bogu, gdy wbrew swoim odczuciom opowiemy się po stronie pewnych zasad i wartości i pójdziemy za nimi wbrew pewnej niechęci. I właśnie to przełamanie siebie, swojego oporu, niechęci jest Bogu niezwykle przyjemne, a nasze działanie może uczynić pełniejszym.
Warto w tym miejscu odwołać się do sytuacji Jezusa w Ogrodzie Oliwnym (por. Łk 22, 39-46). Jezus modli się tam następująco: “Ojcze, jeśli chcesz, zabierz ode Mnie ten kielich! Jednak nie moja wola, lecz Twoja niech się stanie!”. Tę modlitwę odczytuję jako prośbę Jezusa skierowaną do Ojca: “Ojcze, jeśli jest możliwe, aby zbawienie świata dokonało się inaczej, to proszę o to. Jednak nie moja wola, lecz Twoja niech się stanie!”. Jezus ostatecznie przełamuje się wewnętrznie i zgadza się na to, co dopuścił Ojciec, choć po ludzku wydaje mu się to straszne i bolesne. A Ojciec chce ukazać światu, że miłość Boga do człowieka jest większa niż wszystko, większa nawet od wycofania się w obliczu śmierci. Jednak ta modlitwa Jezusa, a przede wszystkim Jego dalsze postępowanie jest oczywistym świadectwem tego, że nie tyle musiał nas zbawić, co po prostu chciał nas zbawić. Bo do końca nas umiłował! Widząc, że zbawienie świata jest możliwe jedynie poprzez bolesną ofiarę z siebie, ofiarę z pragnienia miłości do człowieka, Jezus ostatecznie decyduje się na nią. Jest Jedynym, który chce i może dokonać tej ofiary. Dlatego jest naszym Zbawicielem, bo chciał wypełnić wolę Ojca do końca. I uczynił to podtrzymywany Jego miłością.
W każdym naszym wyborze dobra wcześniej czy później pojawi się coś, czego wcześniej nie przewidywaliśmy. Jeden z nieżyjących już jezuitów zwykł mawiać, że każde dobro musi zostać ukarane. Nie chodzi tu o cynizm, ale o pewien realizm. Ilekroć bowiem decydujemy się na realizację jakiegoś dobra, tylekroć możemy spodziewać się jakiegoś oporu – czy to w nas samych, czy w ludziach wokół nas, czy w świecie. Pojawia się tu miejsce dla naszego “chcę i pragnę” jak powie św. Ignacy Loyola. Miejsce na potwierdzenie do końca naszej decyzji już nie tyle w słowach, co przede wszystkim w czynach: w wysiłku, pocie, wyrzeczeniach, zmaganiu się ze sobą… I właśnie nasz upór po stronie dobra jest Bogu miły i przyjemny. Całe chrześcijaństwo krąży wokół tematu ofiary. Nasze życie ma być ofiarą składaną czynami i postawami Bogu i bliźnim. Oto sens powszechnego kapłaństwa wiernych. Jednak biada tym, którzy chcą ją składać dlatego, że muszą, czy dlatego, że wypada. Czy ma wtedy sens? Wydaje się, że i z takimi naszymi niedojrzałymi postawami Bóg może sobie poradzić. Przykładem może być postawa Szymona z Cyreny, który został przymuszony, aby nieść krzyż Jezusa. A jednak Jezus przyjął jego wymuszoną pomoc. Tradycja chrześcijańska mówi o późniejszym nawróceniu Szymona. Ten wątek jego wewnętrznej przemiany został pięknie ukazany w filmie Mela Gibsona “Pasja”.
Co doskonałe ….
Na koniec wypada zastanowić się nad ostatnią cechą wypełniania woli Bożej czyli szukaniem i realizowaniem tego, co doskonałe. Czy to wezwanie św. Pawła oznacza, że pełnić wolę Bożą mogą jedynie perfekcjoniści? Na marginesie warto postawić sobie pytanie: “Czyją wolę pełnią perfekcjoniści: bardziej Bożą czy raczej swoją własną?”. Ale powróćmy do postawionej kwestii. Przez to, co doskonałe rozumiem rozeznanie tego, co mam robić w swoim życiu w relacji do swoich możliwości, do tego, co najbardziej odpowiada moim zdolnościom, talentom ale i ograniczeniom. Przypomina mi się w tym miejscu słynne powiedzenie św. Augustyna, że łaska buduje na naturze. Jeśli komuś naprawdę zależy na dobrym pełnieniu woli Bożej musi poznać siebie. Musi zdobyć samoświadomość swoich zalet i wad, swojego charakteru i temperamentu. Można łatwo wyrządzić szkodę sobie i innym wybierając jakąś drogę życia, która bardzo kłóci się z naturalnymi predyspozycjami. Pójście za swoimi chęciami bez wzięcia pod uwagę swoich możliwości może grozić późniejszym zgorzknieniem i niezadowoleniem, poczuciem bycia nie na swoim miejscu, życia w niezgodzie ze sobą.
Często w rozmowach spotykam się z przekonaniem, że Bóg, gdzieś w jakimś tajemniczym i pilnie strzeżonym sejfie zapisał na maleńkiej karteczce, co dokładnie jest powołaniem danego człowieka. Na owej karteczce rzekomo ma się znajdować dokładny opis powołania życiowego owego mężczyzny lub kobiety. Problem tkwi tylko w tym, jak do tego sejfu się dostać. W takiej wizji woli bożej (specjalnie używam małej litery), Bóg jawi się jako ktoś okrutny. Skoro wszystko wie, to wie również, co mam w życiu robić. A więc wie kim mam zostać, z kim zawrzeć związek małżeński itd. Ale niestety z jakiegoś powodu nie chce mi tego powiedzieć. Tak więc całe swoje życie człowiek traci na odnalezienie woli Bożej, na odgadnięcie czego Bóg od niego chce i tak jej nie znajdując.
Gdy w rozmowie proponuję odwrócenie paradygmatu obrazu Boga i sugeruję, że może nie tyle Bóg wszystko wie, co przede wszystkim jest ciekaw tego, co dobrego zrobisz ze swoim życiem, widzę błysk życia w oczach rozmówcy: “Jak to? To Bóg może nie wiedzieć co ja uczynię ze swoim życiem?”. W moim przekonaniu Bóg przede wszystkim jest ciekaw tego, jak wykorzystamy dar życia wraz ze wszystkimi możliwościami, które zostały nam udzielone. Wizja Boga, który już zawczasu dokładnie ustalił plan na nasze życie jest po prostu paraliżująca! Często spotykam ludzi, którzy w swoim sercu noszą pragnienia dobra, ale go nie realizują. Dlaczego? Ze strachu! Boją się, że a nuż nie wstrzelą się w to, co Bóg wcześniej zaplanował. Okropne! A jednak taka wizja Boga towarzyszy wielu osobom.
Bóg ma plan na Twoje życie!
Jak więc ostatecznie jest z tym planem Bożym? Czy istnieje? A jeśli tak, to jaki jest? Owszem istnieje i od razu mogę ci powiedzieć jaki jest. Otóż Jego plan względem ciebie jest taki… abyś był szczęśliwy w swoim życiu! Koniec kropka! Natomiast to, w jaki sposób to zrealizujesz, zależy od ciebie, od twojej pomysłowości. Chodzi o to, aby po pierwsze czynić to, co mieści się w ramach dobra wyznaczonego przez Boże przykazania. A po drugie, aby czynić to z pasją. Aby realizować swoje marzenia i najgłębsze pragnienia. Aby wykorzystywać swoje talenty. Aby również brać pod uwagę swoje… ograniczenia. A więc będzie to pewien kompromis między marzeniami a realnymi możliwościami. Ale zdrowy i potrzebny kompromis, który nie wyklucza marzeń. Właśnie takiego dobrego i radosnego życia Bóg pragnie dla ciebie. I to jest Boży Plan na Twoje życie! Jeśli pójdziesz za tym planem urzeczywistniając go w konkretnej formie życia, wtedy pewnego dnia zapytasz Boga: “Panie, Boże, czy to jest właśnie ta droga, którą dla mnie kiedyś wybrałeś?”. I usłyszysz Jego pełną miłości odpowiedź: “Tak! To jest właśnie ta droga, o której kiedyś myślałem, że byłaby dla ciebie najlepsza, ale nie chciałem ci tego mówić wprost, bo bardzo mi zależało na tym, abyś ty sam ją odnalazł i w pełnej wolności poszedł za nią!”.
Na zakończenie chcę przytoczyć historyjkę o małym Janku, który był bardzo wyczekiwanym dzieckiem przez swoich rodziców. Przyszedł na świat w rodzinie muzyków. I rodzice od samego początku pragnęli, aby Janek został muzykiem tak, jak oni. Gdy przyszedł czas nauki posłali Janka do szkoły muzycznej. Kupili mu fortepian, dbali o prywatne lekcje gry itd. Pewnego dnia, gdy Janek miał już piętnaście lat i całkiem dobrze grał na fortepianie, zupełnie przez “przypadek” włączył telewizor i natrafił na sprawozdanie z wyścigów Formuły 1. Na ekranie zobaczył bolid kierowany sprawnie przez Roberta Kubicę. Poczuł zachwyt, którego wcześniej nie odczuwał uderzając w klawisze fortepianu. W jednej chwili zrozumiał, że urodził się w jednym celu: aby zostać kierowcą Formuły 1. Podekscytowany wpada więc do pokoju rodziców i krzyczy: “Mamo, tato, chcę od teraz zrobić wszystko, aby zostać kierowcą Formuły 1!”. Co zrobią kochający rodzice? Zapewne będzie im żal, że Janek nie pójdzie w ich ślady. Jednak wiedząc, że nie mogą uszczęśliwiać syna na siłę staną po jego stronie i zapewne odpowiedzą: “Myśleliśmy, że najlepszym rozwiązaniem dla ciebie było, abyś został pianistą. Skoro jednak z całych sił pragniesz zostać kierowcą wyścigowym, to od dzisiaj jesteśmy gotowi cię w tym wspierać”.
Kim jest Pan Bóg? Jaka jest Jego wola względem ciebie? Odpowiedź jest zapisana w Twoim sercu. Nie bój się sięgnąć do niego i pójść za tym, co w nim zostało zapisane przed wiekami! A On z pewnością będzie cię w tym wspierał.
http://www.deon.pl/religia/duchowosc-i-wiara/zycie-i-wiara/art,1587,jak-poznac-wole-boza.html
***********

Tam, gdzie można chodzić po morzu

Niedziela

Witold Dudziński / pk

(fot. shutterstock.com)

Redbad Klijnstra – polski aktor i reżyser pochodzenia holendersko-fryzyjskiego zachęca do odwiedzenia Holandii – kraju niezwykłego, świetnego szczególnie dla tych, którzy… nie lubią upałów. Nie można do Tunezji, Egiptu, a Grecja jest niepewna – może więc czas na wyspy holenderskie? Jest blisko, sympatycznie i pusto. I nie tak drogo, jak twierdzą niektórzy. A na pewno oryginalnie.

 

Turyści zatrzymujący się w Amsterdamie – na ogół w drodze do innych europejskich stolic – mylą się, uznając miasto za typowo holenderskie. Żeby naprawdę poznać ten kraj i mentalność jego mieszkańców, trzeba pojechać na prowincję, najlepiej na wieś. Redbad Klijnstra poleca holenderskie wyspy na Morzu Północnym: był tam w ostatnich tygodniach i na pewno będzie wracał.
– Jest pięknie. Nawet latem nie jest gorąco, czyli w sam raz dla Polaków, którzy nie przywykli do upałów – mówi. – Dla każdego jest coś miłego. Niezłe hotele, hoteliki, kempingi i gospodarstwa agroturystyczne z nie najgorszą kuchnią. Warto też spojrzeć w górę – zachęca reżyser. Nietrudno zachwycić się niebem w kolorze błękitu i dość zróżnicowanym klimatem. Gdy nie odpowiada ci pogoda, pada deszcz albo jest za ciepło – po prostu chwilę zaczekaj – mówią Holendrzy.

 

Wszystkie Wyspy Fryzyjskie są ciekawe i różnią się od siebie. (fot. shutterstock.com)

 

Waleczne serca
Redbad Klijnstra, który urodził się w Amsterdamie, ale większość życia spędza w Polsce, nie miał wcześniej okazji być na Wyspach Fryzyjskich. Ale co się odwlecze… W tym roku był po raz pierwszy i jest urzeczony. Klimaty są jak z pustych fragmentów polskiego Wybrzeża, gdzieś z okolic Mrzeżyna czy Dźwirzyna. Ale jednak jest trochę inaczej, bo to i wyspy, a nie stały ląd, i Morze Północne, a nie Bałtyckie. I dostać się tam można głównie promami.
– Po większości wysp można poruszać się tylko na rowerze albo piechotą – mówi Klijnstra. – Wszystkie Wyspy Fryzyjskie są ciekawe i różnią się od siebie. Jedne są bardzo małe, niemal bezludne, na niektórych jest jedna wioska lub dwie czy trzy, ale z agroturystyką. Można się na nich zatrzymać, ale trzeba rezerwować miejsca z dużym wyprzedzeniem – tak robią Holendrzy, bo nie lubią jechać w ciemno. A jak nie agroturystyka, to kempingi: są dobrze utrzymane, prawie na każdą kieszeń.
Wyspy Fryzyjskie, Fryzja w ogóle, są bliskie sercu reżysera, a jeszcze bardziej jego ojca, który zawsze podkreśla, że jest Fryzem, a jeszcze bardziej patriotą fryzyjskim, a nie Holendrem. Fryzja była kiedyś niezależna, miała króla, dziś jest w granicach Danii, Niemiec i Holandii. Waleczny naród kiedyś powstrzymał Rzymian idących na Anglię.

 

Jest pięknie. Nawet latem nie jest gorąco, czyli w sam raz dla Polaków, którzy nie przywykli do upałów. (fot. shutterstock.com)
Mieszanka holenderska
Jeśli ktoś zdecyduje się na opuszczenie tętniących życiem i cywilizacją Amsterdamu, Rotterdamu, Hagi czy Utrechtu i pobyt w mało znanej, leżącej na północy kraju Fryzji, nie pożałuje decyzji – uważa Redbad Klijnstra. Najlepszą nagrodą będą piękne krajobrazy, dzika – wbrew pozorom – przyroda i kontakt z jej gościnnymi i skromnymi mieszkańcami.
Fryzowie wiodą życie spokojne, zupełnie inne niż zabiegani mieszkańcy wielkich metropolii z południa Holandii. Tu przyjeżdża się na weekendy i – najczęściej – rodzinne wakacje. Można się tu osłuchać z niemal obcym językiem fryzyjskim, podobnym tyleż do holenderskiego, co angielskiego. Miejscowi posługują się fryzyjskim przede wszystkim w domach, holenderskim – w urzędach i w pracy. Na ulicach dominuje język mieszany, holendersko-fryzyjski.
Wyspy Fryzyjskie to archipelag rozciągający się wzdłuż wybrzeża i dzielący się na zachodni, wschodni i północnofryzyjski, powstały przed wiekami w wyniku wdarcia się morza w głąb lądu. Redbad Klijnstra był na nich w tym roku po raz pierwszy, wcześniej jakoś nie było okazji. Był ich ciekaw – i nie zawiódł się.
Prawie suchą stopą
Kilkunastotysięczne Harlingen, z ważnym dla okolicy portem, od Wysp Fryzyjskich dzieli Waddenzee (Morze Wadden, czyli “Błotniste Morze”). To pierwszy przystanek dla turystów wjeżdżających do Fryzji z Amsterdamu. Droga wiedzie przez 30-kilometrową groblę o szerokości prawie 100 m.
Kiedy jest odpływ, między wyspami a stałym lądem można przejść na piechotę – mówi Klijnstra. – Spacer jest rewelacyjny, daje mnóstwo wrażeń, bo przecież idzie się po dnie morza bez wody. Przejścia są ostatnio limitowane, koniecznie trzeba to robić z miejscowym przewodnikiem.
Gdy przychodzi odpływ, ustępująca woda odsłania równiny i błota, a Fryzowie, którzy ponoć zamieniają każde zajęcie w sport, wymyślili “chód po błocie”. Co roku setki ludzi biorą udział w wielokilometrowych wędrówkach z lądu na wyspy. Wędrówki cieszą się zainteresowaniem wśród ornitologów amatorów: na morskich błotach żeruje wiele rzadkich gatunków ptaków.
Korki rowerowe
Redbad Klijnstra wrócił z wysp urzeczony. – Są przepiękne. Są naturalne, choć wiele z nich jest, oczywiście, wzmocnionych holenderską wiedzą melioracyjną – zaznacza. – Wielu przyciąga tam to, że na niektórych wyspach można przemieszczać się tylko rowerem. A to jest dodatkowa atrakcja.
Na największych wyspach – Terschelling i Texel – utworzono trasy rowerowe wzdłuż i wszerz. Wszystko wydaje się dostosowane do roweru. Dla ludzi w nieco starszym wieku ważne jest szczególnie to, że nie ma pagórków, podjazdów, są tylko płaskie, długie trasy.
– Ja też zjeździłem te trasy. Roweru nie brałem, oczywiście, ze sobą z Polski, wypożyczyłem go. Są tam wypożyczalnie z nowoczesnymi rowerami, można też kupić rower – mówi Redbad Klijnstra. Niesamowitym, choć niekoniecznie przyjemnym przeżyciem są… korki rowerowe. – Pierwszy raz widziałem, a nawet przeżyłem taki korek. Trasa rowerowa była zapchana. Ludzie musieli zatrzymywać się na rowerze, stać i czekać na swoją kolej do przejazdu.

 

Na największych wyspach – Terschelling i Texel – utworzono trasy rowerowe wzdłuż i wszerz. (fot. shutterstock.com)
Plaża bez szaleństw
A co oprócz roweru? – Plaża i pływanie, choć bez szaleństwa, bo woda nawet latem bywa chłodna – mówi Redbad Klijnstra. Nie bez kozery przecież morze nazywa się Północnym. Poza tym można spacerować wśród przyrody, chronionej na wyspach rezerwatami. Można też jeździć rowerami, jest to jednak utrudnione, bo drogi i dróżki nie są utwardzone.
Czy pobyt na Wyspach Fryzyjskich to dobra propozycja dla Polaków? Biura podróży nie organizują tam wczasów czy wycieczek, trzeba zrobić to samemu. Można je rezerwować telefonicznie i przez internet. – Turystów akurat z Polski nie spotkałem, ale można – i warto! – tam pojechać – mówi Redbad Klijnstra. – Kempingi nie są drogie, a są dobrze utrzymane, o wysokim standardzie – dodaje. – Cena jedzenia nie jest wygórowana. Podróż też nie jest skomplikowana. Wyjazd, wakacje w Holandii dla Polaków nie są już niczym nieosiągalnym i szczególnie drogim. Polacy jeżdżą znacznie dalej i płacą dużo więcej.

 

Najlepszą nagrodą będą piękne krajobrazy. (fot. shutterstock.com)
Dzieła mistrzów
A gdyby znudziły nam się fryzyjskie wyspy, zawsze można wrócić “na kontynent” i odwiedzić Amsterdam – największe i najbardziej znane miasto Holandii, którego wizytówką są kanały, mosty, muzea, w tym Rijksmuseum z największymi dziełami malarstwa niderlandzkiego i Muzeum Van Gogha z najsłynniejszymi pracami tego artysty. Potem Rotterdam – jeden z największych portów morskich na świecie – i Hagę – administracyjną stolicę Holandii, znaną ze wspaniałej architektury i ciekawych zabytków. Wreszcie Delft – urokliwe miasto z zabytkowym centrum. W muzeum miejskim można podziwiać obrazy Jana Vermeera van Delft, który urodził się w tym mieście.

http://www.deon.pl/po-godzinach/podroze-wycieczki/art,458,tam-gdzie-mozna-chodzic-po-morzu.html

***********

SPOTKANIE

(J 1,45-51)
Filip spotkał Natanaela i powiedział do niego: Znaleźliśmy Tego, o którym pisał Mojżesz w Prawie i Prorocy – Jezusa, syna Józefa z Nazaretu. Rzekł do niego Natanael: Czyż może być co dobrego z Nazaretu? Odpowiedział mu Filip: Chodź i zobacz. Jezus ujrzał, jak Natanael zbliżał się do Niego, i powiedział o nim: Patrz, to prawdziwy Izraelita, w którym nie ma podstępu. Powiedział do Niego Natanael: Skąd mnie znasz? Odrzekł mu Jezus: Widziałem cię, zanim cię zawołał Filip, gdy byłeś pod drzewem figowym. Odpowiedział Mu Natanael: Rabbi, Ty jesteś Synem Bożym, Ty jesteś Królem Izraela! Odparł mu Jezus: Czy dlatego wierzysz, że powiedziałem ci: Widziałem cię pod drzewem figowym? Zobaczysz jeszcze więcej niż to. Potem powiedział do niego: Zaprawdę, zaprawdę, powiadam wam: Ujrzycie niebiosa otwarte i aniołów Bożych wstępujących i zstępujących na Syna Człowieczego.

 

Wielu z nas wczoraj było w kościele na Eucharystii. Jakaś część z nas przyjęła Jezusa do swojego serca. Każdy jednak z nas Go spotkał – bo nie da się być na Mszy Świętej i nie spotkać Boga. Można być obojętnym wobec tego spotkania, ale zawsze jest to miejsce i czas, gdy On rzeczywiście, realnie jest. Na koniec otrzymaliśmy błogosławieństwo, by iść i być świadkami – dokładnie tak jak dzisiaj Filip. Nie wiem jak wyglądał u ciebie wczorajszy dzień. Ja spędziłem go prawie w całości na mówieniu kazań. Starałem się mówić o swoim doświadczeniu Jezusa. Jak wyszło? Nie wiem – zostawiam to Bogu i tym, którzy musieli tego słuchać. Dzisiaj jest poniedziałek i wielu z nas poszło do pracy. Czy masz tego świadomość, że dziś jest taki czas, który daje Ci Bóg, abyś był/a jak Filip i każdej napotkanej osobie mówił/a o tym, że spotkałeś/aś Mesjasza? Dzisiaj wielu dzięki tobie albo przynajmniej jedna osoba (i to będzie wielki sukces) może zostać apostołem jak Natanael – dzięki twojemu świadectwu. Może ktoś nie był w kościele, ale ty byłeś/aś i jesteś dlatego zobowiązany/a by powiedzieć tej osobie o tym czego doświadczyłeś, kogo spotkałeś. Ty masz dziś przyprowadzić kogoś do Jezusa. Może natkniesz się na opór jak Filip, ale się nie poddawaj. To właśnie moc spotkania sprawiła, że Natanael zobaczył najpierw coś w oczach Filipa, że wstał i poszedł do Jezusa. Nie pożałował, nie stracił, ale zmienił swoje życie. Spotkanie z Jezusem zawsze zmienia.

Dla mnie dziś Natanael (Bartłomiej) jest człowiekiem, który nosi na sobie jarzmo podejrzeń, ocen i masek, które ludzie mu narzucili. On siedział gdzieś pod drzewem – wyobcowany, samotny, bojący się kontaktu z innymi (bojący się kolejnej oceny czy opini na swój temat). Idąc do Jezusa bał się, że ktoś kolejny będzie go oceniał. Co się dzieje? Po długim czasie, a może nawet pierwszy raz w życiu słyszy o sobie dobre słowa. Jezus nie ocenia jego odosobnienia ani tego, że może dziwnie wygląda czy się zachowuje. Pierwsze słowa, jakie wypowiada w jego kierunku to słowa pochwały. To spotkanie, te słowa i pewnie te oczy, które zobaczył Bartłomiej zmieniły wszystko. Te kilka chwil sprawiły, że on też sam zaczął widzieć więcej i bardziej. Zobaczył nie tylko Jezusa (człowieka), ale Mesjasza i Syna Bożego. I Jezus zapowiada mu, że będzie świadkiem jeszcze większych rzeczy i wydarzeń. Ten, który w oczach być może przez większość swego życia widział ciemność, a w sercu czuł straszną gorycz samotności od tej pory ma widzieć i doświadczać nieba.

Bartłomiej jest moim szczególnym patronem życiowym. Po pierwsze zostałem ochrzczony w parafii św. Bartłomieja. Całe moje życie związane jest więc z tym świętym. Jest on też dla mnie bliskim, bo mam takie chwile, gdy chowam się gdzieś pod swoim drzewem figowym z obawy przed oceną innych i w ucieczce przed tym, co inni o mnie mówią i jaki obraz mi narzucają. Wiele razy już w życiu słyszałem: ojciec nie jest taki jak mówili lub jest ojciec taki sam jak nam opowiadali. Najczęściej te słowa dotyczą trudnych momentów mojego życia. I wtedy chowam się pod drzewo, żeby mnie nikt nie widział. Dobrze, że mam w życiu wielu Filipów, którzy to raz po raz przychodzą i zaciągają mnie do Jezusa i wtedy już wszystko staje się inne.

Może ty też tak masz. Masz już dosyć tego, co ludzie mówią o tobie. Twoja przeszłość nie należy do najlepszych i chociaż ty już o tym zapomniałeś, to są tacy, którzy cały czas ci o tym przypominają. Może już siedzisz schowany pod drzewem i obiecujesz sobie, że już nikomu nie zaufasz i z nikim nie wejdziesz w żadną relację, bo boisz się kolejnego  zranienia. Może też tak masz, że gdziekolwiek pójdziesz to ludzie mają już wyrobioną o tobie opinię czy zdanie. Może tak masz, że nikt nie daje ci nowych szans. Czujesz się przegrany na starcie i wiesz, że nie masz szans? Wstań, proszę cię i idź do Jezusa. On nigdy nie ocenia i  nigdy nie przekreśla. Jego słowa są jak miód na każdą gorycz i pustkę. Jego spojrzenie zawsze przemienia. I może dziś widzisz w swoim życiu tylko piekło i ciemność i nie ma żadnej nadziei i szansy na zmianę – ale jest Jezus, który czeka na Ciebie. Na wielu już ludziach się zawiodłem i wielu było takich co mieli być, a nie ma ich – ale Jezus zawsze jest. Jak nie masz sił to módl się o Filipa. Niech on przyjdzie i zatarga cię przed Jezusa. No bo ileż można tak żyć i tak w beznadziei trwać? Ja wiem, że może czasem to staje się już  wygodne, ale Jezus chce ci już dzisiaj dać wieczne szczęście i już dziś chce cię wskrzesić z największego piekła i największej beznadziei.

Dobrego dnia!

http://marekcssr.blog.deon.pl/2015/08/24/spotkanie/

**********

Jak rozegrać WOLNOŚĆ?

24 sierpnia 2015, autor: Krzysztof Osuch SJ

Wolność to podstawowy temat ludzkiego życia. W filozoficznych debatach jawi się jako jeden z najtrudniejszych, jednak każdy musi się z nim jakoś zmierzyć. To nic, że o wolności nie da się mówić z dokładnością właściwą matematyce. Wszyscy przeczuwamy, że rozegranie jej w sposób piękny i twórczy – to prawdziwa sztuka, którą doskonalić warto całe życie.

 

Wolność i jeszcze raz wolność

Jesteśmy szczęściarzami, jeśli dość skomplikowaną sferę naszej wolności rozświetla nam Boże Objawienie. Dzięki niemu oszczędzamy sobie wielu błądzeń i mniej mamy guzów nabitych na czole. Od jakiegoś momentu każdy wierzący ma możliwość jasno zdać sobie sprawę z tego, że tym, co dynamizuje i spełnia jego wolność, jest świętość – czyli osiągnięcie doskonałości, niepowtarzalnie zakreślonej każdemu w Jezusie Chrystusie (por. Ef 4, 13). W zaproponowanej nam świętości wszystko staje się jasne, gdy osobiście poznajemy Jezusa Chrystusa. Także poznawanie osób po Chrystusowemu doskonałych, a tym bardziej przestawanie z nimi, zachęca nas do zrobienia ze swej wolności podobnego użytku.

  • Kto zaprzeczy, że użytek z wolności zrobiony przez np. Matkę Teresę z Kalkuty czy ojca Pio z Pietrelcina lub Jana Pawła II – robi wrażenie na każdym? Człowieczeństwo sięgające Pełni, której na imię świętość, ma w sobie niewątpliwą siłę atrakcji i perswazji.
  • Problem w tym, że dzisiaj wielu ludzi zdaje się traktować swoją wolność nonszalancko i z dziwną pewnością siebie. Owszem, bardzo wielu zdobywa się na niemały trud, by posiąść taką czy inną zawodową kompetencję. To normalne i dobre. Niepokoi to, gdy te same osoby, bez większego namysłu, oddają swoją wolność w cudzy zarząd, „byle komu” – jakiejś z imienia nie nazwanej grze sił i wpływów, płynących zarówno z głębin własnej psychiki, jak też od „świata” a i od demonów, które w złowrogim celu usiłują przejąć kontrolę nad sercem, nad osobowym centrum.

Nie ulega wątpliwości, że w życiu mamy do czynienia z ogromem dobra, które jest w nas, a także w dobrych ludziach, w „dobrych duchach”.  Ta rzeczywistość raduje nas i uspokaja, a czasem z lekka …usypia czujność wobec „złych duchów”, złych sił. Te ostatnie są coraz bardziej aktywne i natarczywe. Gardzą one autentycznym dobrem człowieka i obiektywną prawdą. Obce są im miłosne relacje między osobami. „Specjalizują się” (taka jest ich natura po ściągnięciu na siebie zwyrodnienia) w usłużnym podpowiadaniu (kuszeniu), jak postrzegać rzeczywistość (powierzchownie i banalnie); jak i co myśleć (najlepiej, z wyboru lub z rozpędu, ograniczając się do doczesności i swych namiętnych potrzeb). I wreszcie, jak działać i jak się zapracować, by nie mieć czasu na refleksję, na pójście w głąb, ku swemu Dobremu Stwórcy!

  • Niestety, widać to gołym okiem (w „realu” i w świecie wirtualnym), że przybywa ludzi, którzy czyniąc z danej im wolności fatalny użytek, brzydną, staczają się w otchłań bezsensu i rozpaczy; dają się wciągnąć w tryby przemocy (nie tylko z upodobaniem oglądanej, ale i osobiście stosowanej wobec innych).
  • Nie trzeba wyjątkowej bystrości czy nie wiadomo jakich studiów i analiz, by zatrwożyć się tym, co dzieje się z europejską (niegdyś wielką, bo chrześcijańską) kulturą! Co dzieje się ze stylami życia oraz zasadami moralności, przez wieki niewzruszonymi, a teraz podważanymi i zmienianymi z dnia na dzień!
  • Bardzo smuci skala zatrucia duchowego środowiska, w którym starsze pokolenie każe żyć swoim następcom.

Z precyzją mistycznych poetów

Kiedyś Eugène Ionesco (1909 – 1994), sam doznawszy oświecenia i olśnienia faktem istnienia Boga, bardzo dosadnie unaocznił najważniejszą alternatywę i problem, wobec którego staje wolność każdego człowieka. Widząc narastające zaśpieszenie właściwe naszym czasom, zachęcał do zatrzymywania się i odpowiadania sobie na pytanie najwyższej wagi: Czy jestem w trakcie stawania się Bogiem czy g****m? (przytoczone z pamięci, sparafrazowane).

  • W podtekście tego pytania jest gorący apel, by możliwie jasno zdawać sobie sprawę ze sprawczej mocy własnej wolności!

Z Historii Zbawienia – dzięki światłu Bożego Objawienia – wiemy, że w swym życiu każdy (choć nie od razu i z różną ostrością) zderza się z radykalną alternatywą. Jest ona dramatycznie poważna i na nic zda się wszelkie zadymianie rzeczywistości i takie czy inne próby „zaćmienia Boga”, jak powiedziałby Martin Buber.

  • Wszyscy jesteśmy zobowiązani do jasnego uświadomienia sobie, że zadano nam dokonanie fundamentalnego wyboru.
  • Mamy świadomie i dobrowolnie rozstrzygnąć, z kim chcemy przestawać (już tu na ziemi i w wieczności); a także, kim – przez niepowtarzalny czas ziemskiego życia – chcemy się stawać!

Angelus Silesius (1624 – 1677) ujął tę kwestię człowieczego „albo albo” bodaj najklarowniej i najdosadniej, jak tylko można:

„Do kogo się przyłączysz,
Tego istotę wchłoniesz;
Do Boga – staniesz się Bogiem,
Do diabła – diabłem będziesz”
(Za: ks. R. E. Rogowski, I poszła…, s. 70).

Ktoś Taki nie zniewala!

W Roku Liturgicznym rozważamy wydarzenia z historii zbawienia, przypatrujemy się różnym osobom, świętym i mocno grzeszącym. Wszystko po to, żeby zgłębić tajemnicę ludzkiej wolności. I żeby dzięki wiedzy pozyskanej u Źródła móc optymalnie rozgrywać swą wolność.

  • W ważnej kwestii wolności nie jesteśmy ani sami, ani pierwsi.
  • Wielcy ludzie wiary Starego i Nowego Testamentu snopy światła rzucają na ludzką wolność, tak często spowitą mrokiem.
  • Na szczęście światła wokół nas jest ogrom, choć łatwo jest się od niego odgrodzić!
  • Dopływ światła można sobie odciąć jedną małą dłonią.
  • Właściwie wystarczy zamknąć powieki lub zadeklarować, że światło nie jest światłem.

Gra światła i ciemności jest żywo obecna w wielowiekowej historii Narodu Wybranego. Oto jedna z biblijnych odsłon.  

„Naród kroczący w ciemnościach ujrzał światłość wielką; nad mieszkańcami kraju mroków światło zabłysło. Pomnożyłeś radość, zwiększyłeś wesele. Rozradowali się przed Tobą, jak się radują we żniwa, jak się weselą przy podziale łupu. Bo złamałeś jego ciężkie jarzmo i drążek na jego ramieniu, pręt jego ciemięzcy jak w dniu porażki Madianitów. Albowiem Dziecię nam się narodziło, Syn został nam dany, na Jego barkach spoczęła władza. Nazwano Go imieniem: Przedziwny Doradca, Bóg Mocny, Odwieczny Ojciec, Książę Pokoju. Wielkie będzie Jego panowanie w pokoju bez granic na tronie Dawida i nad Jego królestwem, które On utwierdzi i umocni prawem i sprawiedliwością, odtąd i na wieki. Zazdrosna miłość Pana Zastępów tego dokona” (Iz 9,1-3,5-6).

Pierwsi odbiorcy tych słów znajdowali się w dramatycznej sytuacji. Królestwo Izraela doświadczyło w roku 732 p. Chr. najazdu ze strony Tilget Pilesera III. Ludność z terenów Galilei została deportowana do Asyrii, a jednocześnie ci prawowici Żydzi, którzy pozostali na miejscu, stopniowo wymieszali się z poganami. Zachodzące „przemiany”, narzucone siłą, znacząco zagroziły czystości wiary synów Abrahama. Prorok wieścił więc w imieniu Boga wielkie wydarzenie zbawcze. Ciemności ustąpią światłu, smutek radości i weselu.

Gdy słucha się słów Proroka, można odnieść wrażenie, że całą jego uwagę pochłania właśnie (jakby już teraz) rodzące się Dziecię, Syn. Jego wyjątkowość uwydatniają nadane Mu imiona: Przedziwny Doradca, Bóg Mocny, Odwieczny Ojciec, Książę Pokoju.

Nieco dygresyjnie zauważmy, że prorockie zapowiedzi Starego Testamentu (przynajmniej niektóre) tak wiele obiecują, iż ortodoksyjni Żydzi do dnia dzisiejszego nie potrafią dopatrzeć się ich spełnienia w Jezusie Chrystusie. I wciąż czekają na, ich zdaniem, dopiero mające się dokonać pierwsze przyjście Mesjasza. Jednak od samego początku byli i tacy, zwłaszcza Maryja i Józef, pierwsi uczniowie i wielu innych, którzy w Jezusie z Nazaretu rozpoznali na ich oczach dokonujące się spełnienie wielkich proroctw Starego Testamentu.   

  • To prawda, wtedy i obecnie, wiara ludzi wierzących wystawiana jest na wielką próbę. Mamy taką skłonność (także ci, którzy z różnych powodów odchodzą), żeby Panu Bogu podyktować, kiedy i w jaki sposób (w jakim „tempie”) powinien zadać decydujący cios dręczącemu nas złu, cierpieniu i temu wszystkim, co cieniem kładzie się na doczesnej egzystencji. W jakiś naturalny sposób oczekujemy od Boga działań natychmiastowych i skutecznych oraz uzgodnionych z naszymi wyobrażeniami i oczekiwaniami.
  • Bóg Ojciec tymczasem, owszem, zbawczego czynu dokonał, ale uczynił to w sposób Jemu właściwy. Zbawienia dokonał, dając nam nieodwołalnie – we Wcieleniu – swego Jednorodzonego Syna, Jezusa Chrystusa. On naprawdę przeważył szalę (definitywnego) zwycięstwa nad wszelkim złem – szatanem, grzechem i śmiercią. Jednak zadecydował,
  • że uczestnikiem Jezusowego zwycięstwa można się stać jedynie za cenę całożyciowego procesu, w którym codziennie aktualizujemy ufną wiarę, nadzieję i miłość wobec Jego Osoby!
  • Jego wielkim Zwycięstwem trzeba się jak najczęściej karmić i nasycać, tak zyskując moc ducha do duchowej walki i mierzenia się z życiowymi próbami i przeciwnościami.

– Tak, wszyscy z trudem oswajamy się z Bożym sposobem miażdżenia głowy węża (por. Rdz 3, 15). Stopniowo też i raczej powoli odkrywamy, że Bóg naprawdę jest z nami pośrodku różnych doświadczeń. I że swoją czynną obecnością pomnaża radość, zwiększa wesele w naszych sercach.

  • Byłoby dobrze od tych rozważań przejść do osobistej modlitwy. W niej bowiem dzieją się „rzeczy” najważniejsze.
  • Stawmy sobie przed oczy Jezusa Chrystusa, a rozważając Jego potężne czyny – znaki, rozsmakowujmy się w Nim samym. Mogą w tym pomóc słowa Izajasza! Jeśli On z parowiekowym wyprzedzeniem potrafił tak cudnie uchwycić wyjątkowość Jezusa, to o ileż bardziej nam powinno się to udać! Przecież my dużo więcej wiemy o Dziecięciu, o Synu… Duch Święty na pewno pomoże wewnętrznie odczuć wyborny smak duchowych bogactw Chrystusa.

 Chętnie wspomoże nas także Maryja. Ta, która przez długie lata ukrytego życia Zbawiciela sama wspomagała się Izajaszowym opisem Jej Syna. Razem z Nią powtarzajmy: to Dziecię – ten Syn jest Przedziwnym Doradcą, Bogiem Mocnym, Odwiecznym Ojcem, Księciem Pokoju… Jak dobrze jest Go znać i z Nim przestawać.

Wolność w stylu Maryi

Wielką lekcję najpiękniej „rozegranej” wolności mogłaby nam podarować Dziewica z Nazaretu, Maryja. Bóg poprzez archanioła Gabriela zaproponował Jej bardzo osobisty i jedyny w swoim rodzaju udział w przełomowym Wydarzeniu zbawczym.

„Bóg posłał anioła Gabriela do miasta w Galilei, zwanego Nazaret, do Dziewicy poślubionej mężowi, imieniem Józef, z rodu Dawida; a Dziewicy było na imię Maryja. Anioł wszedł do Niej i rzekł: Bądź pozdrowiona, pełna łaski, Pan z Tobą, . Ona zmieszała się na te słowa i rozważała, co miałoby znaczyć to pozdrowienie. Lecz anioł rzekł do Niej: Nie bój się, Maryjo, znalazłaś bowiem łaskę u Boga. Oto poczniesz i porodzisz Syna, któremu nadasz imię Jezus. Będzie On wielki i będzie nazwany Synem Najwyższego, a Pan Bóg da Mu tron Jego praojca, Dawida. Będzie panował nad domem Jakuba na wieki, a Jego panowaniu nie będzie końca. Na to Maryja rzekła do anioła: Jakże się to stanie, skoro nie znam męża? Anioł Jej odpowiedział: Duch Święty zstąpi na Ciebie i moc Najwyższego osłoni Cię. Dlatego też Święte, które się narodzi, będzie nazwane Synem Bożym. A oto również krewna Twoja, Elżbieta, poczęła w swej starości syna i jest już w szóstym miesiącu ta, która uchodzi za niepłodną. Dla Boga bowiem nie ma nic niemożliwego. Na to rzekła Maryja: Oto Ja służebnica Pańska, niech Mi się stanie według twego słowa! Wtedy odszedł od Niej anioł” (Łk 1,26-38).

Maryja – ze względu na bycie Matką Zbawiciela – cieszyła się niepowtarzalnym przywilejem. Nie dosięgły Jej fatalne skutki grzechu pierworodnego. To dlatego potrafiła rozmawiać z Bogiem (najpierw poprzez archanioła Gabriela) tak pięknie i tak dla nas wszystkich owocnie.

Odkrywajmy, jak to jest, gdy serce człowieka (Maryi) nie jest zatrute jadem grzechu pierworodnego!

Niech przenikliwa myśl wyodrębni prawdy i prawidła, którymi rządzi się wolność człowieka niezatrutego chorobliwą podejrzliwością i nieufnością wobec Stwórcy!

 

  • W sercu Maryi nigdy, ani na moment, nie postało żadne NIE wobec Jej Stwórcy i najlepszego Ojca!

  • Ciesząc się wolnością niezaburzoną skutkami grzechu pierworodnego, Maryja mówiła swemu Bogu zawsze TAK!

  • To także dlatego Kościół od wieków widzi w Niej wyjątkowo skuteczną pogromczynię demonów – owych „specjalistów” od siania zwątpienia, dzielenia i formułowania pytań z ukrytym „przesłaniem” (por. Rdz 3, 1) oraz rzucania Stwórcy w twarz pysznego NIE.

  • Ona – sama z daru łaski wewnętrznie przejrzysta i czystsza niż górski strumień – jest dla nich postrachem, a zarazem jest jedną z nas. Najbardziej przyjazną, darzącą nas serdecznymi uczuciami Matki. Także z tych powodów warto trzymać się Jej blisko.

Maryjo, Niepokalanie Poczęta, ratuj nas i chroń!

Częstochowa, 24 sierpnia 2013     AMDG et BVMH   o. Krzysztof Osuch S

http://osuch.sj.deon.pl/2015/08/24/krzysztof-osuch-sj-jak-rozegrac-wolnosc/

Dość oryginalnie swój sposób dobrego użycia wolności wyraziła Świeta Teresa od Dzieciątka Jezus :
„Ofiarowałam się Dzieciątku Jezus jako Jego mała zabawka i prosiłam Go aby się mną bawił nie jak drogocenną zabawką… ale jak nic nie wartą piłeczką, którą mógłby rzucic na ziemię, kopnąć nogą, przekłuć, pozostawić w kącie, lub też przytulić mocno do serca, jeśliby to Mu sprawiało przyjemnosć: jednym slowem, chciałam zabawiać małego Jezusa, sprawiać Mu radość, chciałam oddać się Jego dziecinnym kaprysom. I wysłuchał mojej modlitwy.”
Innym razem mówiła o pragnieniu bycia winnym gronem, oliwką, pszenicznym ziarnem… w wszystko w tym celu, by jak najpełniej Pan Jezus mógł Ją włączyć w Swą Zbawczą Ofiarę…BY STAĆ SIE MIŁOŚCIĄ W SERCU KOŚCIOŁA, ŻYĆ MIŁOŚCIĄ!!!
Pięknie wyśpiewała to Wspólnota Miłości Ukrzyżowanej – może warto o tym napisać, nie jest łatwo domyślić sie inspiracji treści piosenki – to właśnie „mała” Święta Teresa z Lisieux – Doktor Kościoła:

http://www.youtube.com/watch?v=oLO7Od8BDuw&list=PLQckv2kDbZFhJXoRiIFInLdKFTEVXagni

… choć zapewne nie pierwsza i nie jedyna…

Przyznaję, z pewnym wahaniem, ale podaję odnośnik do strony (dziś otrzymałem ten link), która poraża. Powiem tak, niektórzy – a nie jest ich mało! – próbują rzeczywistość Złego swoiście „uprzystępnić” a skrajną brzydotę Piekła pokazać jako właściwie atrakcyjną, a przynajmniej nie aż tak groźną… Ot jasełkowy diabeł. No to może warto zdobyć się na odwagę i otworzyć poniższą stronę… poczytać (krótkie teksty) i popatrzeć, jak „dzieła diabła” (por. 1 J 3,8) wyglądają…

http://piekloistnieje.zohosites.com/

Jest też filmik z tą samą treścią na YT: http://www.youtube.com/watch?v=r6sthkpGxEQ (teksty czyta się trudniej, a sam filmik ładuje się z dziwną powolnością, ale to może problem mojego łącza).

NAJWAŻNIEJSZY jest zawsze ON – nasz Pan i Zbawiciel:

http://osuch.sj.deon.pl/2015/08/24/krzysztof-osuch-sj-jak-rozegrac-wolnosc/

************

PRZYPOMINAM O PAMIĘCI

by Grzegorz Kramer SJ

Spotkanie Jezusa z Natanaelem jest spotkaniem o pamięci. Warto pamiętać wydarzenia z przeszłości, wydarzenia ukryte przed innymi, bo w nich dochodzi do spotkania z Bogiem, nawet jeśli sami o tym nie pamiętamy.

Prawda o nas jest taka, że chorujemy na paskudną dolegliwość – tracenie pamięci. O co chodzi?

Często zdarza się nam, że zapominamy, czego doświadczyliśmy. Nie tylko w relacji do Boga, ale także do siebie samych i do innych. Zobaczcie ile mamy dobrych doświadczeń samych siebie, kiedy byliśmy z siebie zadowoleni, gdy myśleliśmy o naszym życiu i byliśmy z niego dumni. Albo ile razy doświadczyliśmy od drugiego człowieka tyle dobra, że aż się go chciało ukochać. Ilu z nas ma za sobą mocne doświadczenie Pana Boga i Jego miłości. A jednak zobaczcie, gdzieś w tak zwanej codzienności, to wszystko nam umknęło lub umyka. Sami na siebie czasem patrzeć nie możemy, pojawia się sporo niezadowolenia z siebie. Także inni często są dla nas powodem smutku, nawet ci, którzy byli w jakiś sposób przez nas ubóstwiani. W końcu czasem wydaje się, jakby sam Bóg nas zostawił, często mówimy: już Go nie czuję, już wszystko jest takie trudne i niedostępne. Dzieje się tak często, bo tracimy tożsamość, a to bierze się z naszej niepamięci. Pozwalamy sobie zapomnieć o tym, co było realnym doświadczeniem naszego życia.

To tracenie pamięci nie jest czymś z zewnątrz. To jest nasza decyzja. Często ukryta, ale nasza. Czasem to konsekwencja tego, że o coś nie dbamy. Jak choćby o relacje z ludźmi. Jak choćby o modlitwę w relacji z Bogiem. Często mówimy sobie, dzień w dzień, że jesteśmy kiepscy, w czymś niedomagamy, więc się nie dziwmy, że potem sami już tylko to widzimy.

Po to właśnie czytamy Słowo, by odświeżyć naszą pamięć, ale uwaga: to nie działa – na szczęście – jak automat. Trzeba przypominać sobie, jakie jest moje pochodzenie, kim jestem i do czego zmierzam, co jest moim celem i jak chcę go osiągnąć, i uwaga, co realnie mogę uczynić, by go osiągnąć?

W Gladiatorze jest taka dobra scena. Kiedy pod koniec filmu Maximus walczy z Komodusem. Jest poniżony, oszukany, obdarty ze wszystkiego. Po ludzku zrezygnowany. Sam zapewne powątpiewa w to, że może być jeszcze zwycięzcą. A jednak staje się coś niebywałego. Wraca mu pamięć. Komodus pyta: kim jesteś niewolniku, powiedz jakie jest twoje imię? Maximus odpowiada: Nazywam się Maximus Decimus Meridius; dowódca wojsk północnych; generał legionów Felix; lojalny sługa prawdziwego imperatora, Marka Aureliusza; ojciec zamordowanego syna; mąż zamordowanej żony; których pomszczę w tym życiu bądź następnym.

Co z tego wynika dla nas? Ano to, co mówi Eldredge w Dzikim sercu: Musisz poznać skąd jesteś; musisz zmierzyć się z całą serią nieszczęść, które wystawią cię na próbę; musisz wyruszyć w podróż i musisz stawić czoło swojemu wrogowi (str.105).

Wstań na nowo do walki. Wstań, przypomnij sobie kim jesteś, ile znaczysz w oczach naszego Wodza. Zobacz i uwierz w to, że On widział cię pod twoim drzewem figowym, widzi cię w twoich największych sukcesach, ale i głęboko ukrywanych porażkach i słabościach. Widział cię i widzi, nie dlatego, że zbiera haki, ale chce razem z tobą PAMIĘTAĆ twoją tożsamość, by wyrywać cię z dołów.

Nie pozwólmy sobie na chorobę zaniku pamięci. Po to czytamy Słowo, by się z niej leczyć.

http://kramer.blog.deon.pl/2015/08/24/przypominam-o-pamieci/

***********

o. Ryszard Andrzejewski CSMA

Grzechy i przekleństwa a ludzki los

Któż jak Bóg

„Dlaczego ciągle spotykają mnie nieszczęścia? Za jakie grzechy tak cierpię? Choroby, przeciwności, niezrozumienie, poniżenia, udręki, niekończące się nieszczęścia… W moim życiu, w mojej rodzinie ciągłe piekło…” Znamy te pytania. Znamy takie historie. I to nie są głupie pytania i nie są zmyślone historie. „A może nie za swoje, a za grzechy przodków, poprzednich pokoleń, tak cierpię?” Wie coś o tym Słowo Boże.
W Piśmie Świętym napisano m. in.: „Przodkowie nasi zgrzeszyli – ich nie ma, a my dźwigamy ich grzechy” (Lm 5, 7); „Ojcowie jedli zielone winogrona, a zęby ścierpły synom” (Ez 8, 12). Albo: „Pan cierpliwy, bogaty w życzliwość, przebacza niegodziwość i grzech, lecz nie pozostawia go bez ukarania, tylko karze grzechy ojców na synach do trzeciego, a nawet czwartego pokolenia” (Lb 14, 18).
Owszem, przekleństwo może być również następstwem wypowiedzianych kiedyś złorzeczących słów, przeklęć itp. Przykładem takiej sytuacji może być Psalm 109, który zawiera słowa swoistego przekleństwa: „…Niech dni jego będą nieliczne, a urząd jego niech przejmie kto inny! Niechaj jego synowie będą sierotami, a jego żona niech zostanie wdową! Niech jego dzieci wciąż się tułają i żebrzą, i niech zostaną wygnane z rumowisk! Niechaj lichwiarz czyha na całą jego posiadłość, a obcy niech rozdrapią owoc jego pracy! Niech nikt nie okaże mu życzliwości, niech nikt się nie zlituje nad jego dziećmi! Niech jego potomstwo ulegnie zatracie; niech w drugim pokoleniu zaginie ich imię! Niech Pan zapamięta winę jego ojców, niech grzech jego matki nie będzie zgładzony! Niech zawsze stoją przed Panem i niech On wykorzeni z ziemi pamięć o nim…” (ww. 6-15).
Jezus nas wykupił
Czy zatem jesteśmy skazani na kary za grzechy przodków i spadkobiercami rzuconych przekleństw? Zakładnikami grzechów, których nie popełniliśmy i przekleństw, których nie jesteśmy świadomi. Czy Bóg jest aż tak mściwy w wymierzaniu sprawiedliwości i ślepy w respektowaniu podłych zaklęć?
Nie! Tak nie wolno myśleć. Tak nie jest! Dlaczego? Dlatego, że już nawet w Starym Testamencie napisano: „Ja Pan, Twój Bóg, karzę występek ojców na synach do trzeciego i czwartego pokolenia względem tych, którzy Mnie nienawidzą. Okazuję zaś łaskę aż do tysiącznego pokolenia tym, którzy Mnie miłują i przestrzegają moich przykazań” (Wj 20, 5-6). Już sama proporcja lat kary do lat łaski pokazuje piękno Bożego serca, nie mówiąc o rozróżnieniu na tych, którzy Go „miłują” i tych, co Go „nienawidzą”.
Definitywnie jednak wszystko odmienił Pan Jezus. Położył on kres skutkom grzechów i przekleństw. Ale w tę odmienioną przez Niego rzeczywistość wolności można wejść tylko przez Niego, bo „On jest bramą” (J 10, 8). Św. Paweł ujął to krótko: „Teraz dla tych, którzy są w Chrystusie Jezusie, nie ma już potępienia. Albowiem prawo Ducha, który daje życie w Chrystusie Jezusie, wyzwoliło Cię spod prawa grzechu i śmierci” (Rz 8, 1-2). Św. Piotr z kolei wyraził tę samą prawdę słowami: „Wiecie, że z waszego, odziedziczonego po przodkach, złego postępowania zostaliście wykupieni nie czymś przemijającym, srebrem lub złotem, ale drogocenną krwią Chrystusa, jako baranka niepokalanego i bez zmazy” (1 P 1, 18-19). Apostoł Narodów, w liście do Galatów powie jeszcze dobitniej: „Z tego przekleństwa Prawa Chrystus nas wykupił – stawszy się za nas przekleństwem…, aby błogosławieństwo Abrahama stało się w Chrystusie Jezusie udziałem pogan i abyśmy przez wiarę otrzymali obiecanego Ducha” (3, 13-14).
Zapytać więc trzeba: Jak praktycznie korzystać z owego „wykupienia krwią Chrystusa” i z „prawa Ducha, który daje życie w Chrystusie Jezusie”?
Odpowiedź brzmi następująco: Poprzez Kościół i miłość. To są dwa środki, które wprowadzają w Chrystusową moc i kładą kres wszelkim następstwom grzechów i przekleństw. Kościół tę moc wyraża w sakramentach, a miłość w przebaczeniu. Są to poniekąd dwa egzorcyzmy, które obezwładniają złego ducha i zamykają mu wszystkie drogi do ludzkiego serca, wcześniej otwarte grzechem bądź przekleństwami. Owszem, kto te środki zaniedba, to nawet jeżeli jest ochrzczony i uważa się za katolika, będzie narażony na działanie diabła – ojca grzechu i przekleństw.
Kościół przeciw chichotom Szatana
W numerze 7. wstępu do Rytuału Rzymskiego egzorcyzmów (Katowice, Wyd. św. Jacka, 2013), napisano: Już od czasów apostolskich Kościół wykonywał otrzymaną od Chrystusa władzę wyrzucania demonów i przezwy­ciężania ich wpływu (por. Dz 5,16; 8,7; 16,18; 19,12). Z tego też powodu Kościół wytrwale i ufnie modli się „w imię Jezusa”, aby został wybawiony od Złego (por. Mt 6,13). W tymże imieniu i mocą Ducha Świętego na różne sposoby Kościół rozkazuje złym duchom, aby nie utrudniały dzieła głoszenia Ewangelii (por. 1 Tes 2,18) oraz oddały „Mocniejszemu” (por. Łk 11,21-22) władzę nad całym światem i nad poszczególnymi ludźmi.
Narzędziami władzy „Mocniejszego” są sakramenty. Stąd każdy z siedmiu sakramentów jest wydarzeniem zbawczym, w którym to Duch Święty wytrąca Złemu panowanie nad człowiekiem, a tak wyzwolonego, przebóstwia i uszczęśliwia. Dlatego zaniedbywanie praktyki sakramentów jest w interesie diabła, bo otwiera mu, zamknięte łaską, drogi do ludzkiej duszy. Aby więc ocalić od piekła swoje dzieci, Matka nasza – Kościół Święty, ostrzega, że lekceważenie życia sakramentalnego jest grzechem śmiertelnym. Jeden z czołowych ojców apostolskich – św. Ignacy Antiocheński (30 – 107 r.), nauczając o ważności uczestniczenia w niedzielnej Mszy św, w liście do Kościoła w Efe­zie, pisał: Niech nikt nie błądzi! Ten kto nie jest wewnątrz sanktuarium, sam pozbawia się Chleba Bożego. Starajcie się zatem częściej gromadzić dla dziękczynienia Bogu i oddawania Mu chwały. Jeżeli bowiem często wspólnie się spotykacie, chyli się do upadku potęga Szatana, a wasza zgodność w wierze niszczy jego zgubne dzieło. Nie ma nic lepszego od pokoju, który unicestwia wszelkie wrogie ataki sił niebieskich i ziemskich.
Gdy więc czasami bywało – jak czytamy w życiorysach św. Jana Marii Vianney’a lub św. O. Pio – że diabeł, w walce o dusze, tak boleśnie poturbował owych kapłanów, że nazajutrz nie dali rady wstać, by odprawić Mszę św., zły duch wykrzykiwał przez opętanych ludzi, że o to właśnie mu chodziło; że jego największym zwycięstwem jest pozbawić kapłana i wiernych Eucharystii. To dlatego dobrowolne opuszczanie niedzielnej Mszy św. jest zawsze chichotem Szatana.
Katechizm Kościoła Katolickiego, przywołując naukę soboru Watykańskiego II, pisze: Kościół jest sakramentem jedności rodzaju ludzkiego. Jako sakrament Kościół jest narzędziem Chrystusa. W Jego rękach jest1088 „narzędziem Odkupienia wszystkich”Sobór Watykański II, konst. Lumen gentium, 9., „powszechnym sakramentem zbawienia” – sacramaentum salutis totius mundi (nr 775–776). A więc Kościół ma szczególną misję w odniesieniu do całego świata – ma wyzwolić wszystkich ludzi od wpływów Szatana i pomóc im osiągnąć zbawienie. Stąd można powiedzieć, że gdyby w niedzielnej Mszy św., godnie i w sposób pełny, uczestniczyło sto procent katolików, to na świecie królestwo Szatana nie miałoby szans. Nie byłoby wojen, a w rodzinach i wspólnotach panowałyby radość i pokój, nie miałyby miejsca kradzieże, rozboje, gwałty i zabójstwa…, bo „z tego przekleństwa wykupił nas Chrystus”, a „Kościół jest sakramentem jedności całego świata”.
Ci zatem wierni, którzy zaniedbują życie sakramentalne (wczesny chrzest dzieci, nie przystępują do spowiedzi, lekceważą rangę bierzmowania, żyją w konkubinatach, nie dbają, by ich ciężko chorzy bliscy korzystali z sakramentu namaszczenia), grzeszą śmiertelnie, bo gardzą zbawczą mocą, którą dysponuje tylko Kościół, a tym samym otwierają siebie samych i świat na szatańskie niebezpieczeństwa, bądź podtrzymują już istniejące.
Egzorcyzm miłości
Przywołam tylko dwa wątki z Nowego Testamentu, które dobitnie mówią o tym, że miłość, obok sakramentów, ma moc egzorcyzmującą.
Kiedy św. Piotr przyszedł do domu setnika Korneliusza – poganina, wygłosił naukę o Panu Jezusie, po której „Duch Święty zstąpił na wszystkich, którzy słuchali nauki… a następnie Piotr rozkazał ochrzcić ich w imię Jezusa Chrystusa” (Dz 10, 44-48). To jednak, co w tamtej katechezie Głowy Kościoła było najważniejsze i gwałtownie przemieniło serca słuchaczy, zawierało się w zdaniu: „Znacie sprawę Jezusa z Nazaretu, którego Bóg namaścił Duchem Świętym i mocą. Dlatego że Bóg był z Nim, przeszedł On dobrze czyniąc i uzdrawiając wszystkich, którzy byli pod władzą diabła” (w. 38). Absolutnie jednoznacznie św. Piotr „czynienie dobrze” (miłość) wiąże z „uwalnianiem od władzy diabła”.
Podobną naukę wyłożył św. Paweł. W liście to Rzymian Apostoł Narodów zapisał m. in.: „Jeżeli nieprzyjaciel twój cierpi głód – nakarm go. Jeżeli pragnie – napój go. Tak bowiem czyniąc, węgle żarzące zgromadzisz na jego głowę. Nie daj się zwyciężyć złu, ale zło dobrem zwyciężaj (12, 20-21). Węgle żarzące i ogień to symbole piekła. Apostoł Piotr wie o tym najlepiej, bo „gdy rozniecili ogień na środku dziedzińca i zasiedli wkoło, Piotr usiadł także między nimi. A jakaś służąca, zobaczywszy go siedzącego przy ogniu, przyjrzała mu się uważnie i rzekła: I ten był razem z Nim. Lecz on zaprzeczył temu, mówiąc: Nie znam Go, kobieto” (Łk 22, 55-57).
Nie minie wiele czasu, a Zmartwychwstały Chrystus sam rozpali nad brzegiem Morza Tyberiadzkiego inne ognisko i „żarzącymi węglami” przebaczenia uzdrowi zranione zdradą serce Piotra. To tam w ogniu Jezusowych pytań, św. Piotr ze łzami w oczach po trzykroć wyzna: „Panie, Ty wszystko wiesz, Ty wiesz, że Cię kocham!” (J 21, 17). Tu, przez ognisko Jezusowego przebaczenia, Piotr został uwolniony od tamtego ognia rozpalonego przez Zło. Ci więc, którzy przyjmując Pana Jezusa w sakramentach, nie stają się natychmiast miłosierni i przebaczający, rozpalają diabelski ogień w swoich domach, wspólnotach, relacjach. Jeżeli zaś przebaczają, kochają i „przechodzą, dobrze czyniąc”, są ogniskami miłości Serca Jezusowego. „Węgle żarzące gromadzą na głowach”, tych, którzy w przeszłości lub obecnie sprowadzają przekleństwo na siebie i swoje otoczenie.
Dlatego diabłu tak bardzo zależy na tym byśmy bezmyślnie, bądź świętokradzko korzystali z sakramentów. Wówczas jego królestwo ma swoje przyczółki, a łaska Boża upada na ziemię. Jakże mądrym był dawny zwyczaj, że przed pójściem do spowiedzi, najpierw przepraszało się swoich w domu. Jak bardzo wymownym jest, a jakże zbanalizowanym, przekazywanie znaku pokoju przed Komunią św. na Eucharystii. To są „węgle żarzące”, które zalewamy wodą rutyny i oziębłości.
Kościół i człowiek pozostający w łasce, sakramenty i miłość, to moce, które są w stanie oddalić wszelkie przekleństwo i pokonać każdego złego ducha.
Ryszard Andrzejewski CSMA
“Któż jak Bóg” nr 5/2015
fot. Rebecca Murphey IMG_0011
Flickr (cc)
http://www.katolik.pl/grzechy-i-przeklenstwa-a-ludzki-los,25001,416,cz.html
**********
Fr. Justin

Obrzydliwa bezgrzeszność

materiał własny

Obrzydliwa bezgrzeszność

Ilekroć w niedzielę wybieram się z wizytą do moich znajomych, zawsze zastaję ich przy pracy – ona w ogrodzie, a on przy swoim warsztacie w garażu. Raz zwróciłam im uwagę, że niedziela powinna być poświęcona służbie Bożej. Otrzymałam taką odpowiedź: “Moja droga, trzeba od czasu do czasu popełnić grzech, aby można było z czymś pójść do spowiedzi. Nie sądzisz”?

Nawet chełpliwy faryzeusz, który się modlił: “Dzięki Ci Panie, że nie jestem jak ten celnik…” (por. Łk 18, 10-14), wyszedł w lepszym świetle niż znajomi Pani. Celnik bowiem chwalił się przed Bogiem, że jest bez winy, bez plamy i zmazy, bez cienia zła, a tymczasem Pani znajomi, uważając się za bezgrzesznych, wynajdują jeszcze grzechy, aby dać Bogu możliwość odpuszczenia ich. Jest w tym jakaś obrzydliwa w głupocie pycha, Niektórzy teologowie utrzymują, że można być zbawionym także i z powodu bezgranicznej głupoty, o ile nie jest ona zawiniona. Moim zdaniem znajomi Pani przekraczają granice “niezawinionej głupoty”. W ich przypadku jest jakieś karygodne zuchwalstwo i kpienie sobie z Boga i Jego miłosierdzia. Zdają się oni mówić: “Boże, jeśli chcesz, abym prosił Cię o przebaczenie, abym szedł do konfesjonału, pozwól mi zrobić coś, popełnić mały grzech, np. naruszyć świętość niedzieli. Daje Ci okazję, abyś mógł okazać mi swoje miłosierdzie”. Czyż taka bezgrzeszność nie jest obrzydliwa? Czyż nie jest naigrywaniem się z Boga?

Fr. Justin – “Rosary Hour”

więcej na stronie o Sakramencie Pokuty www.salwatorianie.pl/spowiedz
http://www.rosaryhour.net/

************

Bartłomiej Szkudlarek

Jak pokonać złodzieja łaski?

Szum z Nieba

Bóg składa we mnie całą pełnię łaski, gdy przyjmuję Komunię świętą. Przychodzę na spotkanie modlitewne i jest rewelacyjnie. Przeżywam w tej łasce kilka dni, ale potem mam wrażenie, że trochę mi jej wyleciało. Którędy nam ona ucieka? Zaryzykowałbym stwierdzenie, że przeważnie przez głowę – przez nasz sposób myślenia, ale także przez postawę serca…
Ja – złodziej
Kiedyś św. Faustyna zapytała: „Jezu, dlaczego Ty mnie tak obdarowujesz? Tyle łask od Ciebie otrzymuję”. Rzeczywiście, mało który święty tyle otrzymał, a ona była tego świadoma. Pan Jezus odpowiedział jej wprost: „Ponieważ nie kradniesz moich łask, nie przywłaszczasz ich sobie” – czyli po ignacjańsku mówiąc: nie gnieździsz się w cudzym gnieździe. W czym to przywłaszczanie się przejawia? W tym, że gdy stanie się coś dobrego, to właśnie sobie przypiszę autorstwo tego sukcesu. Gdy ktoś mnie pochwali, że dobrze zagrałem na gitarze – uznam, że to zasługa mojego talentu. Albo jeśli ty w posłudze wstawienniczej pomodlisz się za kogoś, a on za jakiś czas ci powie: „Wiesz, aż mi się ciepło wtedy zrobiło, zostałem uzdrowiony” – niepostrzeżenie zacznie ci chodzić po głowie: „Super byłem na tej modlitwie”. Gdy pójdziesz za tą myślą, wpuścisz złodzieja, który odbierze ci radość z bycia sługą Pana. Efektem będzie smutek.
“Porównywalka.pl”
Ojciec Józef Kozłowski SJ, założyciel wspólnoty „Mocni w Duchu” powiedział, że chrześcijanin robi w życiu dwa największe błędy, które przekładają się potem na jego przywary: zazdrość i porównywanie się. Taka „porównywarka.pl” wie wszystko: kto jakim samochodem jeździ, jaką ma żonę, gdzie pracuje, ile zarabia i jakie ma perspektywy. Jadę więc sobie po spotkaniu modlitewnym do domu i myślę: „Ten Maciek to ma dobrą pracę. Awansuje, zarabia trochę więcej ode mnie…”. Zaczynam się z nim porównywać – a radość z tego, że ja i moja rodzina mamy co jeść, ucieka w siną dal. Mój uśmiech gaśnie. A nawet zaryzykowałbym stwierdzenie, że im więcej Maciek zarabia, tym bardziej mi ten uśmiech z twarzy schodzi. I chociaż Bóg nadal się o mnie troszczy, ja tego nie dostrzegam, bo cały czas myślę, że tamten ma więcej. Wyobraź sobie, że przychodzisz do wspólnoty, modlisz się pięknie przez całe spotkanie. A potem wracasz do domu i myślisz sobie: „Jak ten fajnie mówił. A jak ta super wygląda (z roku na rok coraz młodziej, jak ona to robi?). No i tamta znalazła już sobie narzeczonego (razem startowałyśmy w poszukiwaniach, a ja dalej jestem sama!)”. Za takimi myślami stoi diabeł, który chce ci odebrać radość z bycia dzieckiem Bożym i z posiadania całej pełni łaski.
Dyktator
Dyktator to ktoś, kto dyktuje innym, co mają robić. Ja na przykład bardzo często dyktuję Bogu, co On ma zrobić, gdy modlę się za kogoś. Przykład? Przedwczoraj poszedłem do kaplicy, siedział tam młody chłopak i minę miał nietęgą. Przyszła mi konkretna myśl o tym, co mu dolega (mogło to być wewnętrzne poznanie). A co ja z nim zrobiłem? Wychodząc z kaplicy, modliłem się: „Panie Boże, zrób to i to, żeby on był szczęśliwy”. Ale gdy przechodziłem przez przejście dla pieszych, oświeciło mnie: „Co ja w ogóle gadam? Ja dyktuję Bogu, co On ma zrobić?!”. Nawet jeśli miałem dobre poznanie, że temu chłopakowi właśnie to dolega – to czy ja będę Jezusowi mówił,w jaki sposób On ma działać? Dlatego warto na modlitwie wyłączyć swojego dyktatora i po prostu opowiedzieć Jezusowi o osobie, za którą chcę się modlić. A Pan Jezus już będzie wiedział, jak rozwiązać jej problem.
Człowiek kompromisu
Brzmi pięknie, bo człowiek kompromisu to ktoś fajny. A jednak kryje się za tym coś, co pozbawia nas łaski Bożej, radości i szczęścia. Gdy anioł przyszedł do Maryi, powiedział do Niej: „Bądź pozdrowiona” i zaraz dodał: „Raduj się, pełna łaski”. Gdy ktoś jest pełen łaski, to naprawdę nie ma nic innego do roboty niż się radować, taki jest szczęśliwy. My też do tego jesteśmy powołani i mamy takie możliwości, ponieważ mamy Boga. Mamy Jego Ciało, Jego Ducha, Jego Kościół – całą pełnię. Niczego nam nie brakuje, a jednak czasami chodzimy smutni. Człowiek kompromisu to ktoś, kto wchodzi w kompromis z diabłem. Jak to się odbywa? Diabeł podsuwa mu jakąś myśl, aby go zasmucić. Tego, kto już idzie za Jezusem, trudno jest skusić pokusami oczywistymi – gołej baby już mu nie postawi, bo ten się na to nie nabierze. Dlatego diabeł wobec takich ludzi używa subtelniejszych pokus. Nie będzie to więc goła baba, ale np. myśl: „Koleżanka z pracy czegoś potrzebuje, a taka ładna jest”. Pomyślisz więc sobie o niej jeszcze przez chwilę: „Włosy ma ładne. I dobrze się ubrała”. A gdy jakiś czas potrwasz w tej myśli, to diabeł odstępuje i zapominasz o niej. Jednak już mu rękę podałeś, już ci trochę od niego zaśmierdła, już trochę ścieżki sobie wydeptał… Następnego dnia spotkasz w pracy tę koleżankę i inaczej na nią spojrzysz. Ale tylko troszeczkę, więc nadal nic cię nie niepokoi. Jednak za rok, po trzystu dniach takiego spotykania się i takich myśli – już jesteś dużo bliżej tej kobiety. A za dwa lata może zdarzyć się o wiele więcej. Gdy wchodzimy w jeden choćby kompromis ze złym – mnóstwo łask nam przez niego ucieka. Masz żonę, jest piękna, zakochałeś się w niej kiedyś, ale… koleżanka jest o dziesięć lat młodsza. Twoja żona ciężko pracuje, macie dzieci, a tamta nie. Wiesz, do czego zmierzam? Generalnie nam, facetom, takie myśli przychodzą nieświadomie. Walka zaczyna się dopiero od momentu, kiedy uświadomisz sobie, że masz taką myśl i trzeba zdecydować, czy ona ma prawo być w twojej głowie, czy nie. Jeśli świadomie zaczynasz smakować tę myśl: „Niesamowicie podobają mi się włosy tej dziewczyny!” – to właśnie się sprzedałeś. Wszedłeś w kompromis z diabłem i podałeś mu rękę. A potem wracasz do domu, żona obiad zdążyła ci zrobić, więc siadasz do stołu i patrzysz. Żona akurat tego dnia jest trochę nieuczesana, niezbyt ciekawie ubrana, więc myślisz: „Jednak ta koleżanka z pracy jest ładniejsza”. To tylko taka krótka myśl, ale wystarczy. Jeśli jej nie odrzucisz, ale pozwolisz powracać – zrobi się z tego tysiąc myśli i już nie będziesz się zachwycał swoją żoną.
Walka duchowa zaczyna się od myśli…
Napisałem o facetach, a przecież dziewczyny też takim kompromisom ulegają. Siedzicie sobie w domu, gdy nagle przychodzi myśl o jakimś mężczyźnie z pracy, ze wspólnoty, może o sąsiedzie. „Jest taki zaradny. Męski i twardy, a jednocześnie ciepły i wrażliwy – dzieci kocha, psy kocha. I kurs masażu podobno zrobił! A przy tym dobrze tańczy. I w dodatku inteligentny…” A mąż siedzi w pokoju obok, ogląda mecz i jakoś tak wygląda na mało rozgarniętego. I chociaż ten mąż jest świadomie wybrany i ogólnie fajny, to sąsiad wydaje się fajniejszy. Pokazuję tutaj pewien mechanizm, jak zły duch do każdego z nas – do mnie i do ciebie, bez żadnego wyjątku – udeptuje sobie ścieżki. A później wierci nam dziury w duszy, żeby tylko wysysać łaskę, którą Bóg w nas złożył. Jeśli będziemy w te kompromisy częściej wchodzić, to na każdym polu – finansowym, osobistym, moralnym – będziemy w końcu tak słabi, że ulegniemy pokusie. A wtedy albo zginiemy, albo zagubimy się na długie lata. Musimy więc mieć świadomość, że walka o nasze myśli to podstawowy mechanizm działania złego ducha. Wystarczy nie myśleć o tym, o czym myśleć nie powinniśmy – bo ulatuje nam wówczas ta upragniona łaska.
Kontrofensywa
Kiedy nie możesz poradzić sobie z pokusami, to jest czas na poważne rekolekcje, na głęboką spowiedź i wzięcie się za siebie, bo mowa tu o niebłahym zniewoleniu. Jeżeli jednak masz możliwość walczyć, to nie składaj broni. Walka toczy się na etapie kompromisu – dużo wcześniej niż przychodzi pokusa do konkretnego czynu – kiedy zły duch dopiero wydeptuje sobie ścieżkę. Pierwszy ślad zrobił, potem drugi, a teraz, gdy ma już autostradę, tak łatwo go nie zatrzymasz! Natomiast masz siłę i możliwość zatrzymać go wcześniej, gdy dopiero szykuje sobie przedpole: „Nie idę na kompromis z myślą o tej dziewczynie z pracy!”. I będzie musiał odejść, ponieważ diabeł zawsze przegrywa, gdy człowiek mu się sprzeciwia. Walkę przegrywamy w momencie pójścia na kompromis, czyli: jeśli negocjujesz z terrorystą, to już przegrałeś! Często mówimy, żeby nie żywić urazy, żeby nie żywić czegoś negatywnego – zwróćmy uwagę na to słowo żywić. Jeśli ja żywię pokusę, czyli karmię ją, dostarczam jej pożywienia w postaci myśli o kimś, to trudno, żeby ta pokusa była słaba, skoro ona jest tak obżarta we mnie! Jeśli mam urazę do kogoś i myślę o tej urazie – to ja ją żywię! I sam karmię potwora, który się we mnie panoszy, a on mnie zżera i zabiera mi łaskę Bożą. Żeby zacząć wygrywać – wystarczy ruszyć głową!
Bartłomiej Szkudlarek
Szum z Nieba nr  128/2015
fot. Andrew E. Russell Snake by Shellpot Creek
Flickr (CC)
**********
Dariusz Piórkowski SJ

Gdyby nie te dzikie zwierzęta

Mateusz.pl

Duch wyprowadził Jezusa na pustynię. Czterdzieści dni przebył na pustyni, kuszony przez szatana. Żył tam wśród zwierząt, aniołowie zaś Mu usługiwali (Mk 1, 12-13).
Skąpy opis św. MarkaCzytając dzisiejszą Ewangelię, możemy czuć się zawiedzeni. W porównaniu z relacjami innych Ewangelistów, Markowy opis pobytu Jezusa na pustyni jest niezwykle skąpy, pozbawiony barwnych szczegółów i wartkiej akcji. Musimy ciągle pamiętać o tym, że Ewangelie nie są dokładnymi relacjami wydarzeń, ale kompozycjami złożonymi z faktów oraz ich teologicznej interpretacji. Naukowa precyzja i dokładność ustępują miejsca głębi przesłania i duchowi, który przenika biblijne historie. Dlatego wszyscy Ewangeliści szukają odniesień i związków w Starym Testamencie, aby w ich świetle zrozumieć Jezusa Chrystusa.
W gruncie rzeczy, w trzech krótkich zdaniach Marek ukrywa istną skarbnicę znaczeń, licząc na to, że czytelnicy znają Stary Testament. Wówczas nie było jeszcze Nowego Testamentu. Pismo Święte przypomina bombonierkę z wybornymi pralinami. Na pierwszy rzut oka poza kształtem nie widać wielkiej różnicy między poszczególnymi czekoladkami. Dopiero po ich skosztowaniu, odkrywamy jak różne i wspaniałe smaki są w nich ukryte. Innym porównaniem może być rozgwieżdżone niebo, które laikowi przedstawia się jako monotonny zbiór migoczących „gwiazdek” lub niewyraźnych plamek. Pod koniec XVIII wieku, Charles Messier, zaobserwował, że wśród miriad świecących kropek można zidentyfikować aż 103 różne obiekty. Do dzisiaj do tej listy dodano tylko 7 ciał niebieskich.
Do czegoś podobnego zapraszają nas autorzy biblijni. Nie zatrzymujmy się tylko na zewnętrzności, chociaż nas pociąga, ale pozostawia znudzonymi. Wejdźmy w głąb. Przekonajmy się, jak wiele można powiedzieć, używając niewielu słów.Obecność zwierząt na pustyni…
Przez lata, czytając Markowy fragment o pobycie Jezusa na pustyni, w ogóle nie zwracałem uwagi na dzikie zwierzęta, wtrącone jakby mimochodem. Ot, myślałem, małoznaczący i przypadkowy dodatek. Tym razem „zwierzęta” mnie zaintrygowały. Nie wspominają o nich pozostali Ewangeliści, więc o co chodzi? Jaka jest ich rola?
Istnieją co najmniej dwie interpretacje. Według pierwszej z nich Marek sięga wstecz do sceny z rajskiego ogrodu, w którym Adam żył w zgodzie ze wszystkimi zwierzętami, dopóki nie została ona zakłócona przez grzeszny upadek i wypędzenie z raju. Zakłada się przy tym, że istniejąca w obecnym świecie wrogość zwierząt jest wynikiem ludzkiego grzechu. Podobnie uważa prorok Izajasz, kreśląc wizję mesjańskiego królestwa, w którym „niemowlę igrać będzie na norze kobry, dziecko włoży swą rękę do kryjówki żmii” (Iz 11,8). Jezus jest nowym Adamem, który mocą Ducha Świętego przywraca zachwianą harmonię i usuwa nieprzyjaźń między człowiekiem i stworzeniem.
Druga interpretacja jest dokładnie przeciwna. Symbolika czterdziestu dni przywołuje na myśl przejście Izraelitów z Egiptu do Ziemi Obiecanej, „przez pustynię wielką i straszną, pełną wężów jadowitych i skorpionów, przez ziemię suchą, bez wody „(Pwt 8, 15). Dzikie zwierzęta to siły sprzymierzone z szatanem, dodatkowo utrudniające czas próby. Natomiast usługujący aniołowie, wyraźnie związani z Duchem Świętym, są obrazem Bożej opieki. Karmią Izraelitów manną lub podtrzymują Eliasza, ukrywającego się 40 dni na pustyni (1 Krl 19, 5-8). W tradycji biblijnej Izrael wielokrotnie nazywany jest synem Boga (np. Wj 4, 22). Droga, którą przechodzi Jezus, reprezentuje los całego Izraela. Jego kuszenie jest ostatecznym i jedynym zwycięstwem nad szatanem w „mocy Ducha”, które będzie się ujawniać szczególnie podczas gromienia złych duchów.
Mimo rozbieżności obie wykładnie wzajemnie się uzupełniają. Jezus – Syn Boży, mając boskie pochodzenie, jest mocen odnowić utraconą harmonię. Ale ten proces dokonuje się przez bezpośrednią konfrontację z siłami wrogimi Bogu i człowiekowi, co potwierdza cała publiczna działalność Jezusa.
W tym kontekście znamienna jest inna scena z księgi Liczb, w której Izrael umęczony wędrówką, zaczyna narzekać i szemrać, wzdychając za Egiptem. Bóg zsyła wówczas jadowite węże, które kąsają ludzi, powodując ich śmierć. Mojżesz interweniuje i prosi o miłosierdzie. W odpowiedzi Bóg nie eliminuje zagrożenia, lecz daje lekarstwo w postaci miedzianego węża. Jadowite bestie nadal nękają ludzi,. „Jeśli kogo wąż ukąsił, a ukąszony spojrzał na węża miedzianego, zostawał przy życiu” (Lb 21, 10). Tradycja Kościoła widzi w miedzianym wężu zapowiedź Jezusa Chrystusa, który, co ciekawe, przez swoje przyjście nie usunął wszelkiego cierpienia, biedy i chorób, ale uzdolnił nas do tego, abyśmy nie ulegli ich zgubnemu wpływowi.Czym są „dzikie zwierzęta” w naszym życiu?
Naszym przeznaczeniem jest osiągnięcie harmonii, integracji i jedności. O intensywności i sile tego pragnienia, możemy się przekonać w chwilach wewnętrznego rozbicia, w doświadczeniu sprzecznych dążeń, które nami targają, czy w tych momentach, w których nasze oczekiwania rozmijają się z rzeczywistością. Tęsknimy za pokojem, który uciszy nasz zamęt. Harmonię przywraca Bóg, przechodząc pośrodku naszych doświadczeń pustyni, kuszenia i zagrożenia ze strony dzikich zwierząt. W tych sytuacjach nigdy nie jesteśmy sami, chociaż często tak myślimy. Są z nami aniołowie, Duch Święty oraz moc płynąca z definitywnego zwycięstwa Chrystusa, w którym mamy udział. Pozostaje jeszcze pytanie, czym są „dzikie zwierzęta” w naszym życiu?
W wielu Psalmach lew, rogi bawołów, czatujący niedźwiedź, rój pszczół, sfora psów, żmija lub skorpion, są metaforą zewnętrznych wrogów lub wewnętrznych trudności. Prorok Ezechiel zapowiada, że Bóg sam zatroszczy się o swoje owce, które „służyły za żer wszelkiemu dzikiemu zwierzęciu, bo nie było pasterza” (Ez 34,8). Drapieżnicy zagrażają jedności stada, odbierają życie, wykorzystują owce, atakując zazwyczaj wówczas, gdy pozbawione są ochrony. Dzikie zwierzęta to siły destrukcyjne, pojawiające się znienacka, rozbijające wspólnotę, odcinające nas od innych. W tym sensie nawet kiepski humor czy niewłaściwy dżem, który kupiła żona, może ludzi poróżnić między sobą.
Św. Jan Chryzostom, komentując pobyt Jezusa na pustyni, twierdzi, że diabeł „dręczy nas zwłaszcza wtedy, kiedy jesteśmy opuszczeni i zdani na samych siebie”. Nie ma pasterza ani powiernika. Dzikie zwierzęta wyłaniają się z nas w chwilach osamotnienia w postaci różnorakich pokus, jak ukazuje to Salvador Dali na słynnym obrazie „Kuszenie św. Antoniego”. Dlatego wielu świętych tak bardzo podkreślało rolę towarzyszenia duchowego, aby nie być wydanym na pastwę destrukcyjnych sił.
Chętnie chcielibyśmy uniknąć wpływu dzikich zwierząt, czyli pokus i walki oraz przejść ponad nimi do porządku dziennego. Ale Markowa Ewangelia sugeruje, że zbawienie, czyli powrót do jedności, dokonuje się wówczas, kiedy we wspólnocie z Bogiem i przy Jego pomocy, stawiamy czoła temu, co nas nęka, co nam przeszkadza, co sprawia, że czujemy się osaczeni. I choćbyśmy nie wiem jak długo myśleli i łamali sobie głowę, nie znajdziemy odpowiedzi, dlaczego Bóg tak postanowił. Musimy wziąć to za dobrą monetę.
Dariusz Piórkowski SJ
fot. Moyan Brenn Desert
www.flickr.com
http://www.katolik.pl/gdyby-nie-te-dzikie-zwierzeta,24628,416,cz.html

**********

Krzysztof Osuch SJ

Jezus Chrystus – zna Pismo i moc Bożą!

Mateusz.pl

Jest takie powiedzenie: Do wszystkiego można się przyzwyczaić. Źle to czy dobrze? Dobrze, jeśli kryje się pod tym stwierdzeniem zdolność człowieka do adaptacji, do znoszenia rzeczy trudnych przy jednoczesnym, pełnym nadziei, dążeniu do celu. Wielki kłopot pojawia się wtedy, gdy „potrafimy” przyzwyczaić się do najwspanialszych obdarowań, a wskutek tego tracimy zdolność zdumiewania się, dziwienia i wdzięczności. Inną konsekwencją otępiającego przyzwyczajenia się do wszystkiego – jest to, że w polu naszego widzenia nie ma już niczego (no może oprócz „pstrej kakofonii dźwięków i obrazów”), co byłoby zachwycające – bo w sposób nieredukowalny Wielkie, Święte, radykalnie Inne, a przy tym nigdy chłodne, obce i obojętne wobec człowieka…
Jakby Boga nie było!
Wyraziłem się dotąd aluzyjnie, a mówiąc otwarcie mam na uwadze to, że w fatalny sposób „oswoiliśmy” sobie wielkie Boże Objawienie – a więc zarówno objawianie Się Boga w stworzonym przez Niego Wszechświecie, jak też w wielowiekowym ciągu Jego zbawczych ingerencji w ludzką historię. Niestety, wielu ludzi (od paru już wieków) różnymi działaniami (pseudo) intelektualnymi (i pseudonaukowymi) spowodowało zredukowanie i skarykaturyzowanie Boga Stwórcy. Transcendentny Bóg (wszystko pod każdym względem przekraczający) podlegał stopniowej – bezwzględnej i iście demonicznej – „obróbce”, której efektem było umniejszanie Go, uczynienie odległym i wątpliwym, a w końcu niegodnym uwagi! Na końcu tego procesu „zaćmienia Boga” wyłaniał się rodzaj i styl życia streszczony w tym zdaniu: Wielu żyje dzisiaj tak, jakby Boga nie było!
Idąc na skróty, powiem, że nie jest to (i być nie może) rodzaj życia ani „ciekawy”, ani wzniosły, ani trwale fascynujący, ani taki, żeby w jego centrum było coś, dla „czego” warto się poświęcać, dzielnie się zmagać i, po przebyciu całej drogi, ufnie umierać. Wieje w tym niepobożnym i bez-bożnym rodzaju życia a to nudą (bo głębia serca pozostaje pusta), a to grozą (bo świat międzyludzkich relacji opanowują żądze i lęki). Praktyczne odwrócenie się od Boga czy tym bardziej zanegowanie Go (Jego Dobroci czy wręcz Jego istnienia) czyni wszystko relatywnym, boleśnie ulotnym i rozpaczliwie bezsensownym.
Jednego, na szczęście, możemy być pewni. Bóg nie stoi z boku i nie jest na nasz los obojętny. Mówiąc po ludzku, wiele potrafi znieść i ścierpieć ze strony swych umiłowanych stworzeń. Prorokom intensywnie doświadczającym Jego Bytu i Dobroci mógłby się jawić jako nazbyt cierpliwy i pokorny w znoszeniu ludzkiej tępoty, głupoty i pychy! Nieśpieszno Mu też, by wstrząsać nami poprzez spektakularne znaki, choć te też są nam dawane; np. w postaci cudownych uzdrowień (oficjalnie potwierdzonych) i wewnętrznych nawróceń, a także cudów eucharystycznych… Jednak Znakiem najwyższej „klasy”, danym po wsze czasy, jest Wcielony Boży Syn – Jezus Chrystus. My też, mimo upływu dwóch tysięcy lat, możemy się z Nim spotykać i w spotkaniach z Nim doświadczać wielkiego obdarowania. Tak może się stać również za sprawą dzisiejszej ewangelii (Łk 20, 27-38).
Podeszło do Jezusa kilku saduceuszów, którzy twierdzą, że nie ma zmartwychwstania, i zagadnęli Go w ten sposób: «Nauczycielu, Mojżesz tak nam przepisał: „Jeśli umrze czyjś brat, który miał żonę, a był bezdzietny, niech jego brat weźmie wdowę i niech wzbudzi potomstwo swemu bratu”. Otóż było siedmiu braci. Pierwszy wziął żonę i umarł bezdzietnie. Wziął ją drugi, a potem trzeci, i tak wszyscy pomarli, nie zostawiwszy dzieci. W końcu umarła ta kobieta. Przy zmartwychwstaniu więc którego z nich będzie żoną? Wszyscy siedmiu bowiem mieli ją za żonę». Jezus im odpowiedział: «Dzieci tego świata żenią się i za mąż wychodzą. Lecz ci, którzy uznani zostaną za godnych udziału w świecie przyszłym i w powstaniu z martwych, ani się żenić nie będą, ani za mąż wychodzić. Już bowiem umrzeć nie mogą, gdyż są równi aniołom i są dziećmi Bożymi, będąc uczestnikami zmartwychwstania. A że umarli zmartwychwstają, to i Mojżesz zaznaczył tam, gdzie jest mowa o krzaku, gdy Pana nazywa „Bogiem Abrahama, Bogiem Izaaka i Bogiem Jakuba”. Bóg nie jest Bogiem umarłych, lecz żywych; wszyscy bowiem dla niego żyją» (Łk 20, 27-38).
W rozważenie rozmowy Jezusa z saduceuszami wchodzimy być może równie biedni i pogubieni, jak rozmówcy Mistrza sprzed wieków, ale wyjść możemy umocnieni w wierze w to, że my też zmartwychwstaniemy! Że dla Boga jesteśmy już na zawsze żywi! Że jesteśmy Jego dziećmi! Że jesteśmy równi aniołom!
Saduceusz siedzi w nas
Saduceusze stanowili za czasów Jezusa jedno ze stronnictw religijno-politycznych. Wobec okupacyjnej władzy Rzymu byli ugodowi, natomiast ich poglądy religijne cechowała nieprawowierność. Odrzucali nieśmiertelność duszy, zmartwychwstanie ciał, Bożą Opatrzność i istnienie duchów. Z faryzeuszami, mimo wielkich różnic w wierze, połączyła ich zdecydowana opozycja wobec Jezusa i rodzącego się Kościoła. Pewnego razu postanowili skonfrontować się z Nim.
Pewni swych (wybrakowanych) przekonań religijnych, bliskich materializmowi, zastawili na Mistrza z Nazaretu chytrą pułapkę w postaci opowieści o siedmiu, po kolei umierających, mężach jednej żony. Można zasadnie przypuszczać (znając ich poglądy), że ich myślenie – w odniesieniu do osoby i nauczania Jezusa – przesiąknięte było cynizmem i ironią. Liczyli na to, że Jezusa definitywnie skompromitują i wyśmieją.
Ale oto dzieje się rzecz wielka. Jezusowa odpowiedź, dana saduceuszom, jest pod każdym względem rewelacyjna. To znaczy objawia (co najmniej) trzy „rzeczy”: samego Jezusa (kim jest); każdego człowieka (kim jest, jaka jest jego godność i powołanie); samych saduceuszy (w ich niepowtarzalności sytuacji).
To oczywiste. Jezus widział jak na dłoni całą biedę saduceuszów. Ich ironia, cynizm i chęć skompromitowania Jezusa – to taki zaledwie „naskórek” osoby, która kreuje się na „nieboskie stworzenie”, a tymczasem ani na moment nie przestaje nim być!
Jezus widzi głębię osoby
Tak, Jezus widzi w każdym człowieku (także w niedowiarku – saduceuszu) duchową głębię, która (przecież bardzo) miłuje swe osobowe istnienie i chce żyć, a tymczasem jakiś potężny żywioł przemijania i śmierci, jak ciężki walec, zdaje się rozjeżdżać pragnienie życia, trwania, wieczności. Jezus widzi to wszystko w saduceuszach i w nas. Widzi niepokój i lęk, smutek i rozpacz w obliczu śmierci. Ten los człowieka wzrusza Jezusa-Zbawiciela dogłębnie. Widać to doskonale na grobem Łazarza (por. J 11, 33. 38). Ale Jezusowe „rozrzewnienie i wzruszenie” oraz szczere współczucie, to nie jest wszystko, co On przyszedł nam zaofiarować.
W tym momencie wpatrzmy się w Jezusa i dostrzeżmy Jego zaangażowanie, powagę i ponadludzki autorytet, z jakim udziela saduceuszom tej (w pełni kompetentnej) odpowiedzi:
«Dzieci tego świata żenią się i za mąż wychodzą. Lecz ci, którzy uznani zostaną za godnych udziału w świecie przyszłym i w powstaniu z martwych, ani się żenić nie będą, ani za mąż wychodzić. Już bowiem umrzeć nie mogą, gdyż są równi aniołom i są dziećmi Bożymi, będąc uczestnikami zmartwychwstania».
Co za słowa! Co za objawienie! Jak wielka i dobra nowina! Dla saduceuszów, dla nas, dla człowieka.
Ale idźmy po kolei. Człowiek jest rozumny i wolny. Sam decyduje, jaki użytek zrobi z tych obu osobowych wyposażeń… Można się do woli upierać i nadal – mimo usłyszanej Jezusowej odpowiedzi – próbować Go i podchwytywać w mowie (por. Łk 20, 20). Można zabarykadować się na pozycji cynika, który wybiera totalne zwątpienie i z ironicznym uśmiechem rzuca cień podejrzenia (dosłownie) na wszystko… Tyle tylko, że zostaje sam. Tragicznie sam.
Wielki błąd
A dzieje się (czy może się tak dziać) między innymi dlatego, że człowiek tkwi w błędzie – „w wielkim błędzie” – i za nic nie pozwala się z niego wyprowadzić! To właśnie akcentuje św. Mateusz, opisując „incydent” z saduceuszami: Jezus im odpowiedział: Jesteście w błędzie, nie znając Pisma ani mocy Bożej (Mt 22, 29). W nieco innej formie (retorycznego pytania) wskazuje przyczynę błędu (i to wielkiego!) również św. Marek: Jezus im rzekł: Czyż nie dlatego jesteście w błędzie, że nie rozumiecie Pisma ani mocy Bożej? (Mk 12, 24).
Jezus Chrystus jest tym, który – jako jedyny i najdoskonalej – zna nie tylko Pismo, ale i „moc Bożą”. Znać dogłębnie Pismo! W pełni rozumieć i pojmować moc Bożą!
Jest dzisiaj taka tendencja (w zasadniczym sensie uprawniona), by wydobywać i podkreślać człowieczeństwo Jezusa Chrystusa. To „miód dla duszy” i dla naszych skołatanych serc, gdy można kontemplować i chłonąć tę prawdę, że Przedwieczny Boży Syn przyjął ludzką naturę i „zjednoczył się jakoś z każdym z nas”. I żył, trudząc się pod każdym względem, jak my się trudzimy… Czy jednak ta prawda nie jest tak dobroczynna i zbawcza właśnie dlatego, że osobą „odpowiedzialną” w Jezusie Chrystusie (łączącym w sobie dwie natury: Boską i ludzką), jest właśnie Osoba Syna Bożego?!
To Taki Ktoś przemawia do rozumu i wyobraźni saduceusza „siedzącego” w każdym z nas, mówiąc: «Biedny człowieku! W swoim myśleniu o Bogu, o sobie, o istnieniu człowieka i wszechświata, weź „poprawkę” na to, że nie znasz „Pisma ani mocy Bożej”. Zatem pozwól, by mówił do ciebie i odsłaniał przed twym umysłem całą Rzeczywistość taką, jak jest naprawdę, Ten, który zna jedno i drugie: Pismo i moc Bożą!
Wielki Egzegeta
Wyjątkowy egzegeta – sam Wcielony Boży Syn, znający Pismo i moc Bożą – „cytuje” i rzuca snop światła na najgłębszy sens słów danych już w Starym Testamencie:
«A że umarli zmartwychwstają, to i Mojżesz zaznaczył tam, gdzie jest mowa o krzaku, gdy Pana nazywa „Bogiem Abrahama, Bogiem Izaaka i Bogiem Jakuba”. Bóg nie jest Bogiem umarłych, lecz żywych; wszyscy bowiem dla niego żyją». Te słowa „czekają” nie tyle na objaśnienia, ile na to, żeby się w nie wsłuchać i usłyszeć, co Jezus i Jego Duch chcą nam powiedzieć… Są to słowa życia, życia wiecznego!
A gdybyśmy chcieli niejako wzmocnić radosne przesłanie, płynące z dzisiejszego słowa Bożego, to moglibyśmy (osobiście) zastanowić nad tym, jak w Ewangeliach i w całym Piśmie Świętym (obu Testamentów), koniec końców, wszystko jest perswazją, rzec można, pro life – ze strony «Tego, Który Jest»! On na wszelkie możliwe sposoby – łącznie ze śmiercią i zmartwychwstaniem Jezusa Chrystusa – zapewnia nas i przekonuje, że prawdziwe są te słowa: «Bóg nie jest Bogiem umarłych, lecz żywych; wszyscy bowiem dla niego żyją».
Niedawno słyszeliśmy, jak pięknie „ewangelię życia” – obecną także w umieraniu i samej śmierci – wyraził św. Paweł: Nikt zaś z nas nie żyje dla siebie i nikt nie umiera dla siebie: jeżeli bowiem żyjemy, żyjemy dla Pana; jeżeli zaś umieramy, umieramy dla Pana. I w życiu więc i w śmierci należymy do Pana. Po to bowiem Chrystus umarł i powrócił do życia, by zapanować tak nad umarłymi, jak nad żywymi (Rz 14, 7 nn).
Biedni saduceusze „się pogubili”, podobnie jak wielu ludzi dzisiaj się gubi, ulegając coraz silniejszemu naporowi „cywilizacji śmierci”, której autorem jest, wiemy kto (por. Mdr 2, 14)! Przecież nie Bóg.
A kogo zechcemy słuchać i komu zechcemy dać posłuch, to już jest sprawa naszej wolności, namysłu, decyzji i wyboru, który – zawsze jest brzemienny w skutki. Warto jednak – zwłaszcza wtedy, gdy ktoś usypia naszą czujność, odbiera nam poczucie powagi tajemnicy istnienia, i chce nas zamknąć w sobie samych i w doczesności – przypomnieć sobie (i temu komuś) Jezusową diagnozę: Jesteście w błędzie, nie znając Pisma ani mocy Bożej (Mt 22, 29). Takim czy innym uwodzicielom i kusicielom warto zadać Jezusowe (zresztą retoryczne) pytanie: Czyż nie dlatego jesteście w błędzie, że nie rozumiecie Pisma ani mocy Bożej? (Mk 12, 24).

Krzysztof Osuch SJ

http://www.katolik.pl/jezus-chrystus—zna-pismo-i-moc-boza-,23779,416,cz.html?s=2
*********
Sławomir Zatwardnicki

Pokusa fundamentalizmu biblijnego

Kwartalnik Homo Dei

Wprowadzenie
Dokument Papieskiej Komisji Biblijnej Interpretacja Biblii w Kościele [1] mówi o metodach egzegetycznych, przez które rozumie zespół naukowych dociekań zastosowanych do wyjaśnienia biblijnego tekstu. Autorzy dokumentu informują również o podejściach kontekstualnych, które nie stanowią odrębnej metody naukowej, a z którymi mamy do czynienia wtedy, gdy badania są prowadzone pod jakimś szczególnym punktem widzenia (np. związanym z feminizmem czy teologią wyzwolenia).
Lekturze fundamentalistycznej poświęcono odrębną część dokumentu: nie tylko że nie stanowi ona metody naukowej, ale nie można jej nawet zaliczać do uprawnionych podejść interpretacyjnych. Jest więc ona czymś odrębnym, na co – zarówno ze względu na jej istotę, jak i związane z tego typu lekturą niebezpieczeństwa – trzeba było zwrócić uwagę. Również w adhortacji Verbum Domini [2] znalazło się miejsce dla wskazania zagrożeń i ukazania błędów związanych z fundamentalizmem biblijnym.
Dla polskiego czytelnika problem lektury fundamentalistycznej nie jest li tylko teoretyczny. Pokusa fundamentalizmu pojawia się bowiem nie tylko na gruncie amerykańskim, ale również europejskim, i nie ogranicza się jedynie do protestantyzmu, ale dotyka również członków katolickich wspólnot, i to zarówno z zewnątrz (częste przypadki „ratowania” przez sekty bazujące na fundamentalizmie biblijnym niebiblijnych rzekomo katolików z ich błędnych doktryn), jak i wewnątrz nich, kiedy nierzadko nieświadomi katolicy czytają Pismo Święte nie inaczej niż biblijni fundamentaliści, a często w oparciu o ich materiały formacyjne.
I w końcu refleksja na temat fundamentalizmu jest o tyle istotna, że zapoznanie czytelnika z charakterystyką fundamentalizmu stanowi dla niego niejako lustro, w którym może się on przejrzeć: na ile dojrzale rozumie, że Pismo Święte jest mową Bosko-ludzką, i czy potrafi z tego wyciągnąć konieczne wnioski. Przy okazji niejako czytelnik odrzuci tę karykaturę fundamentalizmu, jaką rysują „popularnonaukowe” pozycje apologetyki katolickiej [3]: nie taki prostacki fundamentalizm, jak go one malują!
Jakkolwiek byłoby interesującym ukazać fundamentalizm typu religijnego nie wyizolowany, ale w powiązaniu z fundamentalizmami innego rodzaju (filozoficznym, kulturowym czy społeczno-politycznym), autor zmuszony jest z tego zrezygnować [4]. W tekście wskazano jedynie na powiązanie fundamentalizmu z kondycją współczesności, której fundamentalizm chciałby się sprzeciwić. Autor nie będzie też poszukiwał ewentualnych paraleli między fundamentalizmem protestanckim a katolickim (integryzm, tradycjonalizm); byłby to temat tyleż godny uwagi, co przekraczający założone ramy.
Celem artykułu jest bowiem jedynie przedstawienie charakterystyki oraz ocena fundamentalizmu biblijnego, dla którego to celu realizacji autorowi wydało się właściwe nie pomijać całkowitym milczeniem historii i genezy fundamentalizmu protestanckiego, gdyż właśnie w jego łonie pojawiło się interesujące nas tu zjawisko.
Fundamentalizm jako znak czasu i współczesna pokusa
Fundamentalizm religijny jako znak czasu
Współczesna kultura relatywizmu nie godzi się na żadne absoluty i uznaje wszelkiego rodzaju prawdy, czy to filozoficzne, czy moralne, za niedostępne dla ludzkiego poznania, a może nawet za iluzoryczne. Świat, który wcześniej wydawał się harmonijny, teraz został zdefragmentaryzowany, a to, co kiedyś było uświęcone przez religię, dziś wymyka się spod jej wpływu. Sekularyzacja nie jest, jak wcześniej uważano, prostą konsekwencją modernizacji, ale na pewno modernizacja prowadzi do daleko idących przemian społecznych i religijnych – pojawia się wszechobecny pluralizm, który sięga każdej sfery życia, także religii.
Czy człowiek tego chce, czy nie, zostaje postawiony przed koniecznością nie kończących się nigdy wyborów; każe mu się wybierać nawet w „supermarkecie przekonań religijnych”, w odróżnieniu od jego przodków, którym dane było jeszcze pozostawać w ustalonej, wydawałoby się raz na zawsze, hierarchii wartości. Podważenie wcześniejszych struktur wiarygodności (najpierw religii, a potem idei świeckiego postępu) powoduje, że ludzie czują się zagubieni.
Efekt netto owej przemiany można podsumować następująco: „Pewność staje się o wiele trudniejsza do osiągnięcia”. […] Następuje, często rozpaczliwe, poszukiwanie pewności, a tam gdzie jest popyt, znajdzie się i podaż. To jest właśnie moment, w którym na scenę wkraczają fundamentaliści [5].
W tej perspektywie można by uważać fundamentalizm za proste przeciwieństwo modernizmu; jak rozhuśtane wahadło, które musi się wychylać w dwie strony, tak fundamentalizm byłby reakcją na relatywizm współczesności, którą chciałby na nowo „zaczarować”, i wtedy nic nie stoi już na przeszkodzie, by po jasełkowym uproszczeniu złożoności ludzkich spraw i sprowadzeniu ich do diabelstwa lub anielstwa wziąć własne uproszczenia i bezmyślenie za wyraz mocnej wiary [6]. Wynika z tego – odwołuję się po raz wtóry do diagnozy cenionego socjologa i teologa – że jakkolwiek tradycyjna byłaby jego retoryka, fundamentalizm jest z samej swej istoty zjawiskiem nowoczesnym; nie jest on tradycją [7], bo w niej, jeśli nie została zakwestionowana, po prostu się trwa, a nie wybiera się ją w reakcji na jej kwestionowanie.
Dlatego fundamentalizm nie jest jakąś enklawą anowoczesnej religijności, ale zjawiskiem powstałym w nowoczesności i pozostającym w interakcji z jej zjawiskami. Rysuje się tu, zrazu oczywista, opozycja obu zjawisk. Wszelako wzajemna relacja nowoczesności i fundamentalizmu jest bardziej skomplikowana i ma charakter nie tyle antytetyczny, ile dialektyczny [8].
Właśnie na szerszym tle spięcia tendencji modernistycznych z reakcją na nie trzeba rozpatrywać fundamentalizm religijny, który można, za ks. Marianem Ruseckim, zdefiniować szeroko jako ruch zmierzający do zachowania wąsko pojmowanej tożsamości wyznaniowej poszczególnych wspólnot chrześcijańskich i krytycznie ustosunkowany do pozytywnie rozumianej ewolucji dogmatów [9]. W węższym sensie nazwę „fundamentalizm” należałoby zastosować do ruchu powstałego w amerykańskim protestantyzmie w reakcji na postępujące procesy sekularyzacji (modernizacji) protestantyzmu [10].
Zacytujmy tu też definicję zaproponowaną przez Dominikę Motak: Pod pojęciem fundamentalizmu klasycznego (fundamentalizmu w ścisłym sensie) rozumieć należy ponadwyznaniowy ruch w łonie dominujących wyznań protestanckich USA, zorientowany na obronę autorytetu i bezbłędności tekstu Biblii, zakwestionowanych przez rozwój nauk przyrodniczych i historycznych oraz przez modernistyczną teologię i historyczno-krytyczną egzegezę biblijną [11].
Geneza i charakterystyka fundamentalizmu protestanckiego
Niestety, nie miejsce tu, żeby opisać genezę powstania fundamentalizmu [12], ale przedstawmy przynajmniej kilka faktów, tak żeby ta historia z przełomu wieków XIX i XX mogła się rzeczywiście stać nauczycielką życia, a przede wszystkim by przysłużyła się lepszemu zrozumieniu współczesnego fundamentalizmu. Wspomnieć należy więc, po pierwsze, o teologach z prezbiteriańskiego seminarium w Princeton, którzy są twórcami doktryny werbalnej inspiracji całego tekstu Pisma Świętego, z której to doktryny wynika literalna egzegeza biblijna, będąca reakcją na egzegezę historyczno-krytyczną.
____________________________________________
Przypisy:
[1] W tekście korzystam z: Interpretacja Biblii w Kościele. Dokument Papieskiej Komisji Biblijnej z komentarzem biblistów polskich, seria „Rozprawy i Studia Biblijne” 4, red. i tłum. R. Rubinkiewicz, Warszawa 1999 (dalej: IBwK).
[2] Benedykt XVI, Adhortacja Verbum Domini.
[3] Część nielicznej literatury dotyczącej fundamentalizmu religijnego wydaje się dyskutować nie tyle z amerykańskim fundamentalizmem biblijnym, co z jego mutacją przeniesioną na grunt europejski przez różnego rodzaju organizacje religijne czy sekty. Jest to usprawiedliwione z punktu widzenia duszpasterskiego – książki te mogą stanowić narzędzie apologetyczne, jednak trzeba uczciwie powiedzieć, że fundamentalizm biblijny stanowi zjawisko nie tak prymitywne, jak może się to wydawać w docierającej do nas jego sprymitywizowanej formie.
[4] Zainteresowany tematem czytelnik może sięgnąć do: A. Bronk, Zrozumieć świat współczesny, Lublin 1998; tenże, Fundamentalizm, w: Leksykon teologii fundamentalnej, red. M. Rusecki, K. Kaucha, I. S. Led¬woń, J. Mastej, Lublin / Kraków 2002, s. 411-415.
[5] P. L. Berger, Między relatywizmem a fundamentalizmem, „W drodze” nr 9 (409) 2007, s. 11.
[6] J. Kracik, Święty Kościół grzesznych ludzi, Kraków 1998, s. 353.
[7] P. L. Berger, Między relatywizmem…, dz. cyt., s. 12.
[8] D. Motak, Nowoczesność i fundamentalizm. Ruchy antymodernistyczne w chrześcijaństwie, Kraków 2002, s. 14.
[9] M. Rusecki, Fundamentalizm, w: Encyklopedia katolicka, Lublin 1989, t. V, s. 763.
[10] A. Bronk, Fundamentalizm, dz. cyt; s. 412.
[11] D. Motak, Nowoczesność i fundamentalizm, dz. cyt., s. 64.
[12] Odsyłam do solidnego opracowania, z którego korzystałem: D. Motak, Nowoczesność i fundamentalizm, dz. cyt., s. 67–97.
Wnioski wypracowane przez tych uczonych legły u podstaw skrypturalizmu, który zakłada bezbłędność i nieomylność tekstu Biblii. Po drugie, trzeba podkreślić, że konserwatywni protestanci utworzyli wspólny ruch z premillenarystami, stosującymi literalno-profetyczną egzegezę Biblii i oczekującymi na ponowne przyjście Chrystusa, który na zmierzającym ku upadkowi świecie zaprowadzi swoje tysiącletnie królestwo.
Bazę doktrynalną ruchu stanowiło czternaście dogmatów wiary, które w 1895 r. zostały zrekapitulowane w „pięciopunktowym credo”, antycypującym poniekąd słynne „pięć punktów” fundamentalizmu [13]. Chodzi o zasadnicze tematy poruszane w kluczowych dla wyłaniającego się ruchu fundamentalistycznego publikacjach, które w formie broszur ukazywały się w latach 1910–1915 [14] pod tytułem The Fundamentals. A Testimony to the Truth.
Wymieńmy je: (I) werbalna inspiracja tekstu Biblii i jego bezbłędność; (II) narodziny Jezusa z Dziewicy [15]; (III) zastępczy charakter ofiary Chrystusa; (IV) zmartwychwstanie Chrystusa w ciele; (V) rychły powrót Chrystusa na ziemię.
W wersji ogłoszonej przez Kościół prezbiteriański ten ostatni („premillenarystyczny”) punkt zmieniono na Chrystusową moc czynienia cudów, co mogło przysporzyć fundamentalistom zwolenników, bo sprawiało wrażenie, że rzeczywiście wyznają oni tradycyjne protestanckie treści doktrynalne.
To właśnie owe prezbiteriańskie „pięć punktów fundamentalizmu” (The Five Points of Fundamentalism), ogłoszone w 1910 r., uznano za istotę fundamentalizmu, którego to ruchu nazwa upowszechniła się jednak dopiero od roku 1920, kiedy Curtis L. Laws, redaktor baptystycznego pisma, użył terminu „fundamentalista” jako samookreślenia tych, co pragną ratować zagrożone podstawy chrześcijaństwa, przeciw któremu sprzysiągł się nowoczesny świat: pooświeceniowy, liberalny, zagrażający wierze ojców, sprzyjający moralnemu upadkowi społeczeństwa [16].
Wbrew temu, co twierdzą sami fundamentaliści, wyznawana przez nich doktryna tylko w części zgadza się z protestancką ortodoksją, pozostała część stanowi wyraz przekonań przejętych z innych, młodszych od reformacji chrześcijańskich nurtów. Wiara w narodziny Jezusa z Dziewicy nie stanowi bynajmniej punktu wyjścia dla mariologii fundamentalistów [17], ale i pozostałe wyznaczniki doktrynalne nie tyle wyrażają jakieś szczególne zainteresowanie fundamentalistów doktryną, co stanowią pewnego rodzaju „test na ortodoksyjność” czy inaczej sprawdzian podzielania poglądów wyczytanych wprost z Biblii (stąd właśnie wątek dziewictwa Maryi).
W praktyce fundamentaliści będą nawiązywać do teorii rewiwalistycznych [18], ewangelikalnych i millenarystycznych i kłaść nacisk na: indywidualizm i pietyzm, wyrażające się w prowadzeniu ludzi do osobistego nawrócenia, zwanego „ponownymi narodzinami”; związaną z tym ponadwyznaniowość, przejawiającą się w odmawianiu znaczenia soteriologicznego istniejącym Kościołom; skrypturalizm, widzący w Biblii jedyny kierunkowskaz – nie tylko w kwestiach duchowych, ale wręcz wszelkich; eschatologię i walkę duchową w dualistycznie podzielonym na dobro i zło świecie.
Sami fundamentaliści będą traktować siebie jako „prawdziwych chrześcijan”, w przeciwieństwie do tych, którzy nie mogą sobie rościć pretensji do tej nazwy; za nowy uznawać będą fundamentalizm tylko w tym znaczeniu, że podejmuje nowy wysiłek przywrócenia starego, tradycyjnego chrześcijaństwa.
Problem autorytetu Biblii i natchnienia stanowił jedynie część szerokiego zakresu doktryn, którymi zajmowały się „The Fundamentals”. Mimo to fundamentalizm jako ruch skojarzono szczególnie z pewnym poglądem na Biblię – [19] zwykle mówi się o tym, że fundamentaliści odczytują Pismo Święte według litery, choć w gruncie rzeczy nie tyle o literalność im chodzi, ile o obronę bezbłędności Biblii.
I w reakcji do egzegezy określanej jako „liberalna” czy „modernistyczna” fundamentaliści odrzucają postulaty nowoczesnej krytyki biblijnej, widząc w nich jeśli nie bezpośrednie, to na pewno pośrednie zakwestionowanie fundamentów chrześcijaństwa, w tym nawet bóstwa Chrystusa. Można by szukać odpowiedzi na pytanie, dlaczego nie inne nurty chrześcijańskie, ale właśnie fundamentalizm, w reakcji na metodę historyczno-krytyczną, stosowaną powszechnie w naukowych badaniach Biblii, kładzie nacisk na skrypturalizm – wydaje się, że rację ma Motak, gdy pisze o wyżej wspomnianych korzeniach, którymi są związana z millenaryzmem hermeneutyka literalno-profetyczna oraz teologia wypracowana przez uczonych z Princeton [20].
Wiara autentyczna a pokusa fundamentalizmu
Oczywiście jest uproszczeniem i nadużyciem, kiedy ludzi zaangażowanych autentycznie w swą religijność nazywa się pejoratywnie fundamentalistami tylko dlatego, że biorą na serio prawdy swej wiary i starają się konsekwentnie przestrzegać jej norm moralnych [21]. W takim ujęciu problem fundamentalizmu dotyczyłby każdego z nas wierzących.
A jeśli jeszcze uwzględnimy sytuację kulturową, w jakiej żyjemy – świat fragmentaryczny, pozbawiony trwałych przekonań, za to pełen niepokojów i sprzecznych opinii – wtedy staje się jeszcze bardziej oczywiste, że nie możemy orzekać o fundamentalizmie jako zjawisku zewnętrznym, ponieważ dotyczy on również nas samych, uzewnętrzniając w specyficznej formie również nasze niepokoje [22]. Wszyscy bowiem ludzie, nie wyłączając chrześcijan (a może nawet szczególnie oni?), szukają pewnego fundamentu dla swojego życia, a w takim poszukiwaniu są narażeni na pokusę (i zarzut) fundamentalizmu.
Czy jednak da się oddzielić – mówiąc językiem biblijnym – pszenicę (pragnienie poważnego wyznawania swojej wiary) od chwastu (pokusa pewności za wszelką cenę)? Wydaje się, że mimo cennych narzędzi poznania, jakie oferuje nam psychologia czy socjologia, nie mogą one stanowić dobrego narzędzia (a już na pewno nie będzie to narzędzie najważniejsze) pozwalającego przeprowadzić granicę między zdrową wiarą a fundamentalizmem. Owszem, nauki humanistyczne mogą pomóc w interpretacji tego, co można by nazwać „ciałem” fundamentalizmu, ale jego „duszy” nie sięgają.
Mimo że fundamentalista jest bytem cielesno-duchowym, do ewaluacji fundamentaliz¬mu bardziej stosowne wydaje się jednak kryterium teologiczne, uwzględniające świat duchowy, w którym fundamentalista uczestniczy, bo przecież nawet jeśli czynniki psychologiczne czy socjologiczne mają na niego wpływ, to jednak głównej determinanty należałoby poszukać w jego życiu duchowym.
Dodatkowo taki wybór ma i tę zaletę apologetyczną, że diagnoza oparta na wierze (przyjmuję, że siłą rzeczy rozumnej, jeśli ma to być wiara godna człowieka) może stanowić punkt wyjścia do dialogu z fundamentalistą, który posądzony o „reakcyjność psychologiczną czy socjologiczną”, nie podjąłby rozmowy z tego prostego faktu, że właśnie przestrzeń wiary (a może tylko język wiary?) stanowi (a może mu się tak tylko wydaje?) miejsce jego funkcjonowania.
W świetle tego, co wyżej napisano – że fundamentalizm jest pokusą właściwie każdego – niniejszy artykuł może pełnić również funkcję rozmowy z sobą samym czy nawet swoistego rachunku sumienia; będzie to próba konfrontacji, na ile poważnie traktuje się wzrastanie w dojrzałości wiary i jej rozumieniu, a na ile wiara ta stanowi budowanie na piasku własnych lęków czy nadmiernie uproszczonej rzeczywistości, tak że zamiast życia w prawdzie (niechby i „ryzykownej”) okaże się, że człowiek zamieszkuje w niewoli fałszu (za to „bezpiecznego”).
____________________________________________
Przypisy:
[13] Tamże, s. 71.
[14] Mark Corner podaje z kolei lata 1909–1915 – por. M. Corner, Fundamentalizm, w: Słownik hermeneutyki biblijnej, red. R. J. Coggins, J. L. Houlden, Warszawa 2005, s. 225.
[15] Podaję za: D. Motak, Nowoczesność i fundamentalizm, dz. cyt., s. 75, ale różnie przedstawiają to różne opracowania; dodaje się na przykład jeszcze w punkcie (ii) „Bóstwo Chrystusa”, z kolei wiąże się punkt (iv) z (v) – por. np: IBwK, I, F [Enchiridion Biblicum. Documenti della Chiesa sulla Sacra Scriptura. Edizione bilingue, Bologna 1994, nr 1382 (dalej EB)]; M. Bednarz, Urząd Nauczycielski Kościoła odrzuca fundamentalistyczną interpretację Pisma Świętego, w: Początek świata – Biblia a nauka, red. M. Heller, M. Drożdż, Tarnów 1998, s. 60.
[16] J. Kracik, Święty Kościół…, dz. cyt., s. 340.
[17] Rzecz w tym, że nawet podstawowe prawdy, które wypunktowują, nie stanowią materiału do dalszej refleksji, a jedynie wyznacznik tego, czy ktoś przyjmuje prawdy zaczerpnięte z Pisma Świętego; stąd właśnie np. Maryja Dziewica, bo tak mówi Pismo, ale już brak refleksji teologicznej nad tym faktem.
[18] Teorie rewiwalistyczne to idee „przebudzeniowe” wypracowane w środowiskach protestanckich, kładące główny akcent na osobiste przeżycie nawrócenia, zwane „nowym narodzeniem”. Do najgłośniejszych przedstawicieli kaznodziei przebudzeniowych należą: John Wesley, duchowny anglikański, którego działalność spowodowała powstanie metodystów, oraz Jonathan Edwards, który odegrał istotną rolę w rozwoju ruchu w USA.
[19] M. Corner, Fundamentalizm, dz. cyt., s. 2
[20] Por. D. Motak, Nowoczesność i fundamentalizm, dz. cyt., s. 103–104.
[21] A. Bronk, Zrozumieć…, dz. cyt., s. 175.
[22] A. Mrozek-Dumanowska, Wstęp, w: W poszukiwaniu prawdziwej wiary. Współczesne ruchy odnowy religijnej w krajach pozaeuropejskich, red. A. Mrozek-Dumanowska, Warszawa 1995, s. 5.
Lektura fundamentalistyczna w perspektywie rozumu i wiary
Ramy dla charakterystyki i oceny fundamentalistycznej interpretacji Pisma Świętego z perspektywy wiary i rozumu sporządzono w niniejszym artykule na podstawie jednego numeru adhortacji apostolskiej Benedykta XVI Verbum Domini, poświęconego interesującemu nas problemowi [23]. Zostały one wypełnione treścią zaczerpniętą z dostępnej literatury w języku polskim, przy czym oczywiście szczególną uwagę zwrócono na dokument Papieskiej Komisji Biblijnej, do którego wspomniana adhortacja się odwołuje.
Właśnie Interpretacja Biblii w Kościele, maksymalnie otwarta na pozytywne strony nowych metod i podejść egzegetycznych, staje się nieprzejednana, jeśli chodzi o lekturę fundamentalistyczną [24]. Postarano się przy tym uniknąć pewnego uproszczenia, którego w jakimś stopniu dokonali twórcy kościelnych dokumentów, a które powtarza się niemal w każdej pozycji dotyczącej interesującego nas tematu: to stereotyp antynaukowości fundamentalizmu, co zresztą nie sprawi, iż ostateczny wniosek co do analizowanego zjawiska się zmieni.
Dysharmonia między rozumem i wiarą
Jeśli nie jest pokusą fundamentalizmu całkowite odrzucenie rozumu, to jest nią na pewno położenie tak silnego akcentu na wiarę, że równowaga między nią a rozumem zostaje zachwiana. Problem to stary jak świat – relacja rozumu i wiary – tyle że w tym przypadku, w reakcji na współczesne roszczenia rozumu, odrzucającego wszystko, co nadprzyrodzone, wahadło fundamentalizmu wychyla się w stronę antyintelektualizmu. Wylawszy dziecko (rozum) z kąpielą, fundamentalizm staje się podatny na pływanie w irracjonalizmie.
W podejściu do Biblii irracjonalizm taki polegać będzie na tym, że odrzuciwszy wpierw metodę historyczno-krytyczną w egzegezie biblijnej, wszelki wysiłek naukowy w badaniach Biblii traktuje się jako niepotrzebny (czytaj: niebezpieczny), zakładając, że Biblia może być rozumiana ot tak po prostu.
Jeżeli szesnastowieczni reformatorzy musieli wyrwać Biblię z pewnego rodzaju kościelnej tyranii, to ich dwudziestowieczni naśladowcy muszą wyrwać Biblię z tyranii uczonych. Problemem jest dzisiaj nie elita kościelna, która określa sens Pisma, ale elita akademicka [25] – uważają fundamentaliści, którym należy bez oporów przyznać rację, jeśli idzie o „zafiksowanie się” współczesnej egzegezy na punkcie naukowych zasad egzegetycznych z pominięciem zasad teologicznych [26], ale stanowczo nie wolno pozwolić na wyciągnięcie wniosków, jakoby Biblia nie potrzebowała naukowej interpretacji (stanowiłaby zatem, według fundamentalistów, jakiś cudowny wyjątek w regule potrzeby badań starożytnej literatury).
Ale myliłby się ten, kto w fundamentalistach chciałby widzieć przeciwników nauki en bloc! Wręcz przeciwnie, fundamentalista stanowi typowe dziecko współczesności, które nie wyobraża sobie prawdy niemożliwej do udowodnienia metodami empirycznymi; tak że gdy z jednej strony będzie próbował bronić starożytnych kosmogonii, jako że znajdują się one w Biblii, to z drugiej wykaże się niesamowitym zacięciem w tłumaczeniu wydarzeń nadprzyrodzonych naukami przyrodniczymi, byle dowieść prawdziwości Biblii; co tam, że w tej metodzie gubi się wymiar wiary!
Fundamentalista usiłuje stwierdzić, że tekst jest dokładnym zapisem naukowym; jednak ceną za takie podejście jest obalenie cudu w samym procesie wykazania jego autentyczności [27]. Zauważmy to ciekawe połączenie: odrzucenie naukowych metod w badaniu Biblii z wykorzystywaniem osiągnięć nauk przyrodniczych w tłumaczeniu faktów nadprzyrodzonych, a do tego realizacja misji ewangelizacyjnej w świecie przy użyciu najnowszych technologii (kazus telekaznodziejów) – fundamentalista jest nie jakimś egzotycznym okazem archaicznego myślenia, ale raczej dzieckiem swojej epoki.
Warto z kolei zwrócić uwagę na to, że to zaufanie do nauki wąsko pojmowanej nie idzie w parze z wiarą w ludzki rozum. Ale może w przypadku fundamentalisty nawet nie tyle chodzi o przeciwstawienie wiary rozumowi, co o postawienie ponad wszystkim Biblii, odczytywanej w charakterystyczny i na pewno nierozumny sposób.
Brzemienne w skutki jest to aprioryczne postawienie na fundamentalistycznie rozumianą lekturę Biblii – kto spotkał w swoim życiu osoby poddane wpływom fundamentalizmu, ten na pewno zgodzi się z następującą mocną oceną: Fundamentalizm zachęca, nie mówiąc o tym, do pewnej formy samobójstwa myśli. Wprowadza do życia fałszywą pewność, ponieważ nieświadomie myli ludzkie ograniczenia biblijnego orędzia z Boską treścią tegoż orędzia [28].
Jak wytłumaczyć ten lęk fundamentalizmu przed rozumem? Narzucają się oczywiście tłumaczenia mechanizmami psychologicznymi, ale odpierając tę pokusę, zwróćmy uwagę tylko na to, że u podstawy okopania się na pozycjach wiary walczącej z rozumem znajduje się założenie filozoficzne, które można by określić nazwą fideizmu; ale może lepiej należałoby nazwać taką postawę ideologiczną, trudno bowiem sądzić, że silna wiara bałaby się krytycznych badań naukowych.
Kościół zwraca uwagę na harmonię rozumu i wiary: Z jednej strony, potrzebna jest wiara, która zachowując właściwą relację z prawym rozumem, nie przerodzi się nigdy w fideizm. […] Z drugiej strony, potrzebny jest rozum, który badając obecne w Biblii elementy historyczne, będzie otwarty i nie odrzuci a priori wszystkiego, co przekracza jego miarę [29].
Tyle tylko, że taka argumentacja – mówiąc językiem kolokwialnym – trafia kulą w płot, bowiem źródła fundamentalistycznego fideizmu trzeba szukać w rozumieniu natchnienia biblijnego – to właśnie werbalne natchnienie Biblii, przyjmowane przez fundamentalistów, prowadzi ich do uznania absolutnej wartości każdej biblijnej wypowiedzi; a z Bogiem przecież się nie dyskutuje.
Biblia postawiona przeciw zdrowemu rozsądkowi musi z nim wygrać! Fundamentalista wytrzyma posądzenie go o brak rozsądku, byleby uszczerbku nie doznał autorytet Biblii. Że to niepotrzebna alternatywa? Owszem, ale dualizm fundamentalistycznego świata nie pozwala mu z niej zrezygnować.
Brak szacunku dla autentycznej natury świętego tekstu
Fundamentaliści w swoim traktowaniu Pisma Świętego są podobni do muzułmanów, przekonanych, że Koran został podyktowany bezpośrednio przez Boga. A przecież literatura biblijna, mimo że spisana pod natchnieniem Ducha (a więc Boga mająca za Autora), powstawała we wspólnocie ludu Bożego, i jako że jest spisana przez ludzi, na sposób ludzki, również człowieka ma za autora.
Nieuwzględnienie tej podwójnej, Bosko-ludzkiej natury jest brakiem szacunku wobec świętego tekstu, a nawet szerzej: wobec Bożej ekonomii zbawienia, próbuje bowiem eliminować czynnik ludzki, niezbędny przecież we współpracy Boga z człowiekiem. Nietrudno usłyszeć w takim podejściu echo reformacyjnego sola gratia.
____________________________________________
Przypisy:
[23] Por. Benedykt XVI, Verbum Domini, nr 44.
[24] Por. IBwK I, F (EB 1381–1390) oraz IBwK, Zakończenie (EB 1556)..
[25] M. Corner, Fundamentalizm, dz. cyt., s. 226.
[26] Por. S. Zatwardnicki, Egzegeza zdrowieje od głowy. Benedykta XVI troska o interpretację Pisma Świętego, „Przegląd Powszechny” nr 1 (1085) 2012, s. 111–119.
[27] M. Corner, Fundamentalizm, dz. cyt., s. 226.
[28] IBwK I, F (EB 1390).
[29] Benedykt XVI, Verbum Domini, nr 36.
Szacunek dla natury świętego tekstu pozwoliłby dostrzec, że Pismo Święte nie jest gotowym systemem wiary, nie stanowi traktatu teologicznego, ale jest pełnym napięcia świadectwem relacji Boga i człowieka. Już z tego wynika, że nie mogę się mechanicznie posługiwać kryterium inspiracji, a także kryterium bezbłędności. Nie można wyciągnąć pojedynczego zdania i powiedzieć: tak, to zdanie znajduje się w wielkim podręczniku Boga, zatem musi być prawdziwe po prostu samo w sobie [30]. Zresztą nawet samo objawienie się Boga jest przecież czymś większym niż świadectwo tego objawienia, którym jest Pismo Święte.
Wiedzieli o tym ojcowie Kościoła i średniowieczni teologowie, nie mogli o tym zapomnieć nawet reformatorzy, według których tekst biblijny (by posłużyć się analogią Lutra) nie tyle „zawiera” słowo Boże niczym szkatułka, która może mieścić drogocenną biżuterię, lecz Pismo – powiada się – jest słowem Bożym [31]. A jednak w przeciwieństwie do tamtych fundamentaliści utożsamiają słowo tekstu ze słowem Bożym – z obawy przed tym, że nieomylna prawda mogłaby być komunikowana omylnym ludzkim medium.
Mają oni tendencję wierzyć, że ponieważ Bóg jest bytem absolutnym, każde z Jego słów ma wartość absolutną, niezależnie od wszelkich uwarunkowań ludzkiego języka [32]. Prawda Boża uległa bardzo prostej materializacji: jest teraz dostępna bezpośrednio w szacie słownej Pisma Świętego. Ma to daleko idące konsekwencje praktyczne. […] Tak rozumiane natchnienie Biblii prowadzi do zrównania wszystkich bez wyjątku orzeczeń biblijnych [33].
Ale mimo że z uporem godnym lepszej sprawy fundamentaliści będą chcieli traktować każdą wypowiedź Pisma jako równie ważną, co w konsekwencji prowadzi do przyznania Biblii autorytetu zarówno doktrynalnego, jak i praktycznego, to podejście takie, co zrozumiałe, musi pozostać jedynie na poziomie deklaracji, bo w praktyce okaże się ono niemożliwe do zrealizowania.
Oczywiście w ten sposób nie rozwiązuje się problemu nieomylności, raczej od niego ucieka, zastępując ideę nieomylnej interpretacji tekstu nieomylnością jego samego – jakby taka nieomylność (załóżmy, że w ogóle możliwa) miała automatycznie prowadzić do poprawnego zrozumienia Pisma. To swoiste zaklinanie nieprostej rzeczywistości Bosko-ludzkiej, aby stała się bardziej „obliczalna”, żeby można na niej było budować pewność przekonań.
W konsekwencji fundamentalista jawi się jako ten, kto ryzyko wiary w „nieobliczalnego” Boga chce tchórzliwie zamienić na „obliczalną” Biblię. Spadkobiercy ruchów przebudzeniowych poprzednich wieków, kiedy to kładło się nacisk przede wszystkim na doświadczenie „ponownych narodzin”, teraz chcieliby wszelkie religijne doświadczenie podporządkować literze Pisma!
Co prawda, w teologii fundamentalistycznej podstawową funkcję soteriologiczną pełni Chrystus jako osobisty zbawiciel; lecz wydaje się, że w praktycznej pobożności większą rolę odgrywa Biblia jako dostępna weryfikacji empirycznej „najwyższa pojmowalna rzeczywistość sakralna”. Tę formę pobożności teolodzy niefundamentalistyczni nazywają nawet „bibliolatrią” lub „biblijnym pozytywizmem” [34].
Subiektywizm, arbitralność i instrumentalizacja interpretacji
Uznanie tekstu biblijnego za tożsamy ze słowem Boga w połączeniu z odrzuceniem naukowych metod badania tekstu prowadzi do powstania hermeneutycznej próżni, która zostaje zastąpiona naiwnym przekonaniem, że Pismo św. jest samo w sobie tak jasne, że każdy człowiek dobrej woli z łatwością i bez niebezpieczeństwa błędów sam i bez pomocy je zrozumie. Dlatego też nie miałoby być potrzebne światło w postaci Tradycji Kościoła i Magisterium papieży i biskupów [35] (na marginesie: taka wiara jest sprzeczna sama w sobie, bo nie ma podstaw biblijnych – por. 2 P 3,16).
Znów więc dociera do nas reformacyjny rezonans, tyle że fundamentaliści okazują się jeszcze bardziej radykalni od reformatorów, tamci bowiem z zasady sola Scriptura nie wyciągali tak prymitywnych wniosków, jakoby interpretacja Pisma Świętego mogła abstrahować od wyznań wiary. Różnice dzielące wyznania nie wywodzą się z Nowego Testamentu – mimo iż można w nim znaleźć uzasadnienia odmiennych dróg; ich przyczyną jest czytanie Nowego Testamentu przez każdą ze stron w świetle innych ojców [36], i jeśli za takich w teologii protestanckiej należy uznać właśnie reformatorów, to dla fundamentalisty „ojcami” będą charyzmatyczni przywódcy (np. telekaznodzieje, jak choćby zmarły niedawno Billy Graham, „niekoronowany papież” [37] protestancki).
Fundamentalizm może nie być spadkobiercą reformacji protestanckiej jako takiej, ale jest na pewno reductio ad absurdum jednego z jej podstawowych twierdzeń: „Scriptura sui ipsius interpress” – Pismo tłumaczy się samo [38]. Oczywiście sama praktyka pokazuje, że rzekomo proste przesłanie Biblii odczytywane jest na niezliczone sposoby, często zresztą sprzeczne ze sobą i prowadzące do kolejnych podziałów wśród tych, którzy zwą się chrześcijanami. Te różnice pokazują ponownie, że autorytatywny tekst bez autorytatywnej metody interpretacji (gwarantowanej przez tradycję Kościoła i jego magisterium, np. w katolicyzmie rzymskim) przynosi w efekcie różne rozumienia [39].
Skoro jednak na nic zdało się pobożne życzenie, jakoby sam Duch Święty miał pomagać pojedynczemu wierzącemu w poprawnym zrozumieniu Pisma, a wciąż nie chce się porzucić błędnego przekonania o tym, jakoby prawda Biblii była tak oczywista, że czytelnik w sposób bierny powinien ją po prostu przyjąć, to interpretacyjnej anarchii zaradzić może już tylko ślepe przylgnięcie do tych opowiadań biblijnych, które uznaje się (co z tego, że często znów arbitralnie i w sposób urągający nie tylko zdrowemu rozsądkowi, ale nawet wierze i samemu Pismu) za ściśle historyczne w naszym rozumieniu historyczności.
Konsekwencją fundamentalistycznego podejścia do Biblii jest religijne barbarzyństwo. Fundamentalistyczne myślenie i postawa nie uznają rozróżnień. Religijne stwierdzenia zamieniają w prosty plakat [40]. Ale fundamentaliście nie wystarczy sztuczne upraszczanie rzeczywistości. Już w samej zasadzie sola Scriptura kryje się zagrożenie, którego wcieleniem jest właśnie fundamentalizm: prędzej czy później (raczej prędzej!) przyjdzie ktoś, kto z miną, której nie sposób podrobić, jeśli nie jest się nawiedzonym ideologiem bez doświadczenia wzrostu życia wewnętrznego (a czy w ogóle z doświadczeniem Boga żywego?…), zapyta: „A gdzie to jest napisane w Biblii?”. W ten sposób, używając miecza słowa Bożego, wycina się w pień zarówno wszelki rozwój doktryny, jak i głębsze zrozumienie jego samego w oparciu o wzrost życia wewnętrznego wierzących.
Fundamentalizm religijny pomija lub przemilcza ogromny dorobek myśli religijnej na przestrzeni wieków [41], macha na niego lekceważącą ręką, kiedy drugą próbuje sięgnąć bezpośrednio do Pisma, jakby ono spadło z nieba, a nie powstało we wspólnocie kościelnej, której służyło i której zostało powierzone zadanie jego interpretacji. Następuje swoiste sprzężenie zwrotne: fundamentalizm, nawiązując do reformacji z jej zasadą sola Scriptura,oddziela interpretację Biblii od Tradycji; z kolei stosowana zasada interpretacji Biblii poza Kościołem prowadzi do antykościelnych wniosków.
To obraca się nie tylko przeciw tradycyjnym chrześcijańskim wyznaniom, ale przeciw wszelkim autorytetom kościelnym, które są badane pod kątem podporządkowania się autorytetowi Biblii. Swoiście rozumiane powszechne kapłaństwo wiernych powoduje, że – jak celnie zauważa Motak – fundamentalizm likwiduje klerykalizm, by wprowadzić klerykalizację laikatu [42], ponieważ świecki wierzący w oparciu o prywatną interpretację Biblii czuje się powołany do rozstrzygania o prawowierności hierarchii kościelnej. Antykościelne interpretacje fundamentalistów nawet nie dziwią, skoro ze „szkatułki” Biblii wyciągnąć można dowolny cytat dowodzący założonej z góry tezy – wszak wszystkie skarby Pisma mają tę samą wartość…
____________________________________________
Przypisy:
[30] Bóg i świat. Wiara i życie w dzisiejszych czasach. Z kardynałem Josephem Ratzingerem Benedyktem XVI rozmawia Peter Seewald, Kraków 2005, s. 139.
[31] M. Corner, Fundamentalizm, dz. cyt., s. 226.
[32] Jan Paweł II, Przemówienie na temat interpretacji Biblii w Kościele, w: IBwK, s. 14.
[33] M. Bednarz, Urząd Nauczycielski…, dz. cyt., s. 65.
[34] D. Motak, Nowoczesność i fundamentalizm, dz. cyt., s. 101–102.
[35] A. Siemieniewski, Na skale czy na piasku? Katolicy a Biblia, Wrocław 2000, s. 23; ta godna polecenia jako narzędzie duszpasterskie pozycja należy do tych, o których pisałem w przypisie nr 3. Książka powtarza treści zawarte we wcześniejszej pozycji tego samego autora: Między sektą, herezją a odnową. Biblijna wiara a zarzuty fundamentalistów, jak narodzić się na nowo i zostać wolnym chrześcijaninem, Toruń 1998.
[36] J. Ratzinger, Formalne zasady chrześcijaństwa. Szkice do teologii fundamentalnej, Poznań 2009, s. 190.
[37] Określenie to przejąłem od: M. Bednarz, Urząd Nauczycielski…, dz. cyt., s. 66 (przypis nr 28).
[38] M. Corner, Fundamentalizm, dz. Cyt., s. 229.
[39] Tamże, s. 228.
[40] J. Kracik, Święty Kościół…, dz. cyt., s. 358.
[41] A. Mrozek-Dumanowska, U źródeł fundamentalizmu, w: W poszukiwaniu…, dz. cyt., s. 16.
[42] D. Motak, Nowoczesność i fundamentalizm, dz. cyt., s. 118.
Zdrada sensu dosłownego i duchowego
Tradycyjnie wyróżnia się dwa podstawowe sensy Pisma Świętego: dosłowny i duchowy. Sens dosłowny ,i. jest to sens oznaczany przez słowa Pisma Świętego i odkrywany przez egzegezę, która opiera się na zasadach poprawnej interpretacji [43] innymi słowy, chodzi o takie znaczenie, jakie zostało wyrażone bezpośrednio przez natchnionych autorów ludzkich. Będąc owocem natchnienia, znaczenie to jest również zamierzone przez Boga, głównego Autora [Biblii] [44]. Fundamentaliści, odrzuciwszy narzędzia krytyczno-historyczne, chcieliby jednak odczytywać Pismo nie tyle dosłownie (w powyższym rozumieniu tego słowa), co literalnie, bez podjęcia wysiłku zrozumienia, co naprawdę autor zamierzał wyrazić właściwymi jemu i jego epoce środkami, bez wzięcia pod uwagę historycznych nawarstwień i rozwoju tekstu.
Sens duchowy natomiast to sens wyrażony przez teksty biblijne, kiedy się je czyta pod wpływem Ducha Świętego, w kontekście tajemnicy paschalnej Chrystusa i nowego życia, które z Niego wynika [45]. Wymaga się najpierw dotarcia do sensu dosłownego, aby móc dobrze odczytać sens duchowy. Nie dziwi więc subiektywizm fundamentalistycznej lektury, jeśli opiera się ona na sensie nie dosłownym, lecz literalnym; a zdarza się przecież i tak, że niektórzy fundamentaliści zatrzymują się na tym literalnym sensie, w ogóle nie próbując dotrzeć do duchowego (stąd traktowanie sformułowań prawnych Starego Testamentu jako obowiązujących również chrześcijan).
W ferworze walki o literę wyparowuje z niej duch [46]. Podejście fundamentalistyczne jest wybitnie niebiblijne, ponieważ można bez trudu znaleźć w Nowym Testamencie wypowiedzi Chrystusa czy apostoła Pawła, którzy na pewno nie uprawiali takiej „literalnej” interpretacji Pisma, owszem, ich egzegeza była wprost przeciwieństwem lektury fundamentalistycznej.
Ocenę fundamentalizmu należy jednak nieco zniuansować. Nie tak literalny fundamentalista, jak próbują go malować kościelne dokumenty czy też opracowania dotyczące fundamentalizmu [47], które zajmują się chyba bardziej fundamentalizmem w wersji doprowadzonej do absurdu przez różne wspólnoty religijne (by nie powiedzieć: sekty) niż fundamentalizm „tradycyjnym” (by użyć tego ryzykownego sformułowania).
Temu bowiem zależy nie tyle na ślepej wierności literze, co raczej na upragnionej bezbłędności Biblii, co z kolei prowadzi fundamentalistę do przerzucania się od interpretacji literalnej do przenośnej czy symbolicznej, a tam, gdzie się nie da, tłumaczy on sprzeczności wewnątrzbiblijne w taki sposób, jakby chodziło o różne wydarzenia; byle tylko uratować bezbłędność Biblii, przy czym zawsze jej prawda polegać ma na maksymalnej zgodności relacji biblijnej z wydarzeniami historycznymi i rzeczywistością empiryczną [48] (pamiętamy o tym, że fundamentalista jest dzieckiem swoich czasów!).
Warto w tym miejscu przypomnieć słowa soborowej konstytucji: Skoro wszystko to, co autorzy natchnieni, czyli hagiografowie, twierdzą, należy uważać za stwierdzone przez Ducha Świętego, to z całą mocą należy też wyznać, że księgi Pisma w sposób pewny, wiernie i bez błędu uczą prawdy, jaka z woli Boga została zapisana w księgach świętych dla naszego zbawienia [49].
Na tym tle fundamentalizm jawi się jako reakcyjny, opierający się trudowi refleksji, która byłaby zdolna wziąć pod uwagę współczesną krytykę i wypracować koncepcję natchnienia i bezbłędności Biblii przystającą do nieprostej rzeczywistości, która stopniowo odkrywana, wymaga korekty wcześniejszej interpretacji. Zauważmy, że nowoczesne wyjaśnienie katolickie nie ujmuje nic z pewności oparcia się wierzących na Biblii, a jedynie wskazuje na to, czego należy w niej szukać (prawd związanych ze zbawieniem), a czego nie wolno od niej wymagać (np. prawd przyrodniczych).
Niezdolność przyjęcia w pełni prawdy o Wcieleniu
W zakończeniu Interpretacji Biblii w Kościele raz jeszcze pojawia się odwołanie do fundamentalistów: Wzbraniając się przed pójściem za badaniami egzegetycznymi, nie zdają sobie sprawy, że na skutek godnej pochwały troski o pełną wierność słowu Bożemu w rzeczywistości wstępują na drogę, która ich oddala od dokładnego sensu tekstów biblijnych, jak również od pełnej akceptacji konsekwencji Wcielenia [50]. Autorom dokumentu widać zależy bardzo na podkreśleniu zagrożenia lekturą fundamentalistyczną, przy czym samo nazwanie problemu zdaje się wskazywać również punkt wyjścia do ewentualnej rozmowy z fundamentalistą. Wydaje się, że trzeba by zacząć właśnie od tajemnicy Wcielenia, o której lektura fundamentalistyczna niefrasobliwie zapomina.
Powołując się na św. Jana Chryzostoma, sławiącego „nachylenie się” Boga ku człowiekowi, papież Pius XII mógł napisać w swojej encyklice dotyczącej studiów biblijnych następujące słowa: Jak współistotne Słowo Boże stało się podobne ludziom we wszystkim „prócz grzechu”, tak i słowa Boże wyrażone ludzkim językiem upodobniły się do słów ludzkich we wszystkim z wyjątkiem błędu [51]. Do tej analogii odwołują się również ojcowie Soboru Watykańskiego II: Boże słowa wyrażone ludzkimi językami upodobniły się do ludzkiej mowy, podobnie jak niegdyś Słowo Wiekuistego Ojca, przyjąwszy słabe ludzkie ciało, upodobniło się do ludzi [52].
Idąc dalej tropem tej analogii, możemy powiedzieć, że istnieje również analogia między błędami teologicznymi popełnianymi w stosunku do Jezusa i Pisma Świętego. Błędy dotyczące Jezusa kwestionują bądź Jego człowieczeństwo, bądź Bóstwo. Podobnie jest z Pismem Świętym: kwestionuje się jego Boskie lub ludzkie autorstwo [53], przy czym ten ostatni błąd (a może, jeśli pamiętać o wojnach chrystologicznych toczonych w pierwszych wiekach chrześcijaństwa, należałoby analogicznie powiedzieć: „herezja”?) popełniają właśnie fundamentaliści.
Ciekawe byłoby usłyszeć, jak tłumaczy sobie fundamentalista ten wyłom w żelaznej logice, z jaką niezmienny Bóg lubi (musi?) przecież postępować. Czemu w historii zbawienia, do której przynależą zarówno słowa, jak i czyny, wewnętrznie ze sobą połączone [54], wcielenie Logosu w ciało polega na połączeniu dwu natur – ludzkiej i Boskiej – w jednej Osobie Syna Bożego, ale wcielenie Bożej mowy miałoby „wchłonąć” ludzki język („monofizytyzm biblijny”!), tak że obcując z tekstem Biblii mielibyśmy do czynienia tylko z Boską naturą słowa?
Odrzucając pełnię prawdy o Wcieleniu, fundamentalizm pomija ścisłą relację tego, co Boże, z tym, co ludzkie, w stosunkach z Bogiem [55]. I znów można byłoby doszukiwać się źródła tego pominięcia w czasach reformacji – choćby w akcencie słusznie stawianym na łaskę, ale niesłusznie lekceważącym wymiar ludzki. Sama Biblia powiada jednak, że nikt nigdy Boga nie oglądał (1 J 4,12), i na nic się nie zda powoływanie się na słowa Jezusa wskazujące, że kto widzi Jego, widzi i Ojca (por. J 14,9): wszak byli tacy, którzy Go widzieli, a nie zobaczyli; zresztą sam Jezus wskazał na konieczność łaski w rozpoznaniu Jego tożsamości (por. Mt 16,17).
Czyżby Bóg fundamentalistów potrafił zaprzeczyć samemu sobie i „zmieścił się” w „ciele i krwi”? A może w życiu duchowym fundamentalisty – zakładam w dobrej wierze, że jakieś życie wewnętrzne on ma – Bóg mówi wprost, bezpośrednio, nie „wcielając” swoich słów w ludzką mowę? W takim razie mielibyśmy do czynienia nie tyle z mistycyzmem, co raczej z jakąś chorobą psychiczną, bo pacjent upierałby się przy czymś absolutnie nielogicznym (wszak albo Bóg mówi w Bożym języku, którego człowiek z natury rzeczy słyszeć nie może, albo używa ludzkiej mowy, i tylko w tym przypadku człowiek jest w stanie coś zrozumieć).
Zakończenie: Odpowiedź na fundamentalizm biblijny
Tło malowane przez socjologów na pierwszym planie ukazuje nowoczesność i reakcyjny względem niej fundamentalizm, który nie stanowi oazy ocalałej tradycji, ale opozycję względem nowoczesności, z którą wchodzi w dialektyczny kontakt. Jakkolwiek obraz taki pozwala rzeczywiście lepiej zrozumieć zjawisko fundamentalizmu, to przecież maluje go jedynie świeckimi narzędziami, pomijając teologiczne, na których zależy najbardziej nie tylko fundamentalistom, ale wszystkim wierzącym. W związku z tym trzeba by ocenić przekonania fundamentalistyczne z pozycji rozumu i wiary (czy może rozumnej wiary). W artykule zajęto się jedynie fundamentalistyczną lekturą Biblii, która jest nie do przyjęcia z przyczyn, na które starano się zwrócić uwagę.
Na koniec trzeba by jednak zapytać o postawę racjonalnie myślącego wierzącego wobec metody historyczno-krytycznej, przeciw której kieruje się ostrze fundamentalizmu. Rzeczywiście bowiem nie można ignorować niebezpieczeństwa stosowania tej metody, na które wskazuje w sposób szczególny również obecny papież; pośród wielu zagrożeń Ojciec święty zwraca uwagę na pęknięcie między „historycznym Jezusem” a „Chrystusem wiary”, do czego doprowadziły badania historyczno-krytyczne, co stanowi zagrożenie dla wiary chrześcijańskiej, ponieważ niepewny staje się punkt jej odniesienia: zachodzi obawa, że wewnętrzna przyjaźń z Jezusem, do której przecież wszystko się sprowadza, trafia w próżnię [56].
Jednak w przeciwieństwie do „hermeneutyki lęku” [57] stosowanej przez fundamentalistów Benedykt XVI, w oparciu o soborowe wskazówki [58], pokazuje rozwiązanie dla współczesnej egzegezy, jakim powinna być, według niego, „hermeneutyka wiary”[59]. Jeśli egzegeza ma odpowiadać na Bosko-ludzką naturę Pisma Świętego (znów wracamy do przywołanej w tekście analogii między wcieleniem się Boga w ciało a wcieleniem Boskiej mowy w ludzki język), to potrzebuje uwzględnić zarówno naukowe, jak i teologiczne zasady interpretacji tekstów.
Dlatego w drugiej części książki Jezus z Nazaretu papież wzywa nie do odrzucenia naukowego narzędzia, ale do ewolucji metody historyczno-krytycznej, która powinna dokonać metodologicznie nowego kroku i uznać się ponownie za dyscyplinę teologiczną, nie rezygnując przy tym ze swego charakteru historycznego [60].
Autor książki Jezus z Nazaretu, omawiając drugą pokusę, jakiej został poddany Jezus, powołuje się na Krótką opowieść o Antychryście Władimira Sołowjowa. Pojawia się u niego postać Antychrysta, który zdobywa tytuł doktora teologii i jest wybitnym biblistą. Benedykt XVI nie waha się użyć tego literackiego bohatera za symbol tego rodzaju naukowej egzegezy, która dokonuje destrukcji postaci Jezusa i demontażu wiary.
Antychryst, z miną wielkiego uczonego, mówi nam, że egzegeza, która czyta Biblię w duchu wiary w żywego Boga, […] jest fundamentalizmem [61]. W interpretacji papieża spór między Jezusem a diabłem jest dotyczącą wszystkich czasów dysputą na temat właściwej interpretacji Pisma [62].
Czy więc tylko metoda historyczno-krytyczna narażona jest na diabelskie pokusy, a za fundamentalizmem miałby stać dobry anioł (pozostańmy przy takim dualizmie duchowym, jako że dobrze odpowiada on wojennej retoryce używanej przez fundamentalistów)? Wydaje się, że pokusa fundamentalizmu, jako zjawiska mniej wymagającego intelektualnie, nie potrzebuje diabła doktora, wystarczy jakiś zły duch niżej stojący w piekielnej hierarchii; ot, taki sobie rogaty samouk w interpretacji Biblii.
Moce piekielne lekturę w duchu wiary nazywają fundamentalizmem, a fundamentaliści swoją interpretację literalną, dokonywaną analogicznie do tej stosowanej przez diabła na pustyni (por. Mt 4,1–11), chcieliby uważać za chrześcijańską. Jeden jest ojciec kłamstwa, ale liczne ma potomstwo, skłócone jak reprezentanci fundamentalistycznej i liberalnej metody egzegezy.
Skoro jednak Jezus pokonał Antychrysta uczonego, powinniśmy Jego mocą odeprzeć również pokusę antychrystów niedouczonych, których pojawiło się wielu (por. 1 J 2,18).
Sławomir Zatwardnicki
Homo Dei (2012) nr 4
fot. Lee Pickup Best brick forward
Flickr (cc)
____________________________________________
Przypisy:
[44] IBwK II, B (EB 1407).
[45] IBwK II, B (EB 1413).
[46] J. Kracik, Święty Kościół …, dz. cyt., s. 349.
[47] Por. np. ocenę wyrażoną w: R. Pietkiewicz, Gdy otwierasz Biblię. Podręcznik, seria „Aby lepiej słyszeć Słowo Pana” 1, red. H. Lempa, Wrocław 2000, s. 48: Fundamentalizm biblijny, uznając wyłącznie Boskie autorstwo Pisma Świętego, przyjmuje bezkrytycznie za pewne i prawdziwe wszystkie informacje tam zawarte. Dotyczy to również historii, chronologii, geografii. Mimo tych na gruncie polskim zrozumiałych uproszczeń (por. przypis nr 3) książkę tę należy ocenić jako b. dobre narzędzie do wykorzystania czy to w duszpasterstwie czy też w formacji w kościelnych wspólnotach. 48. D. Motak, Nowoczesność i fundamentalizm, dz. cyt., s. 107.
[49] Sobór Watykański II, Konstytucja dogmatyczna o Objawieniu Bożym Dei Verbum, nr 11.
[50] IBwK, Zakończenie (EB 1556).
[51] Pius XII, Encyklika Divino afflante Spiritu, cyt. za: R. Pietkiewicz, Biblia w dokumentach Kościoła, seria „Aby lepiej słyszeć Słowo Pana”, II, red. H. Lempa, Wrocław 1997, s. 104.

[52] Sobór Watykański II, Dei Verbum, nr 1

 http://www.katolik.pl/pokusa-fundamentalizmu-biblijnego,25002,416,cz.html?s=5
**************
o. Artur od Ducha Świętego OCD

Czy można prosić Boga o śmierć?

Głos Karmelu

Poddać się rozpaczy?

Święty prorok Eliasz prosił. Znalazł się w bardzo trudnej sytuacji życiowej i był pewien, że jest to sytuacja bez wyjścia. Przyszły na niego myśli tak czarne, że nie widział poza nimi już nic, żadnej nadziei, żadnej możliwości odwrócenia wydarzeń. I prosił Boga: Już czas, Panie! Odbierz mi życie (1 Krl 19, 4).

Postawa świętego męża wydaje się być trochę gorsząca. Bo przecież to prorok Pański! Nie jakiś zwykły śmiertelnik, którego przygniatają problemy życiowe, ale mąż Boży, człowiek, który jest bardzo blisko Boga, człowiek o ogromnej wierze. Taki człowiek nie powinien chyba nigdy poddać się rozpaczy. Powinien raczej w obliczu piętrzących się przeciwności jeszcze mocniej zdać się na Boga, zaufać Mu, “zacisnąć zęby” i iść dalej. A tymczasem święty prorok Eliasz załamał się, a Pan Bóg wejrzał na tę jego modlitwę po swojemu.

Znaki mocy Boga w życiu Eliasza

Żeby zrozumieć, jak doszło u człowieka silnej wiary do tak mocnego kryzysu, potrzeba nam bliżej przyjrzeć się sytuacji Eliasza. Historia proroka Eliasza jest opisana w Pierwszej Księdze Królewskiej, począwszy od 17 rozdziału. Prorok Eliasz w imieniu jedynego Boga zapowiedział suszę jako karę za odstępstwo od wiary i Prawa Bożego ze strony władców i narodu izraelskiego. Przez blisko trzy lata, podczas trwania suszy, musiał ukrywać się przed gniewem króla Achaba. Posmakował wtedy twardego chleba wygnania, ale równocześnie wielkości i dobroci Boga, któremu służył. Doświadczył np. mocy modlitwy, gdy prosił Boga o przywrócenie życia zmarłemu młodzieńcowi. Był świadkiem wskrzeszenia tego chłopca. Takie znaki mocy Boga, który jest faktycznym Panem życia i śmierci, opisane są w Piśmie Świętym tylko kilka razy.

Nie jestem lepszy od moich przodków

Po trzech latach trudnego życia na wygnaniu i w ukryciu Eliasz powraca do Izraela. Bóg znów czyni przez jego modlitwę wielki znak. Eliasz sprowadza ogień z nieba, który na oczach zebranych tłumów pali ofiarę złożoną Bogu. Wtedy lud w porywie gorliwości zabija proroków Baala – kultu obcego Izraelowi. Wówczas gniewem unosi się królowa Izebel i to ona oznajmia Eliaszowi, że ukarze go śmiercią. Królowa Izebel miała faktycznie władzę nad życiem każdego w Izraelu. Właśnie ta groźba królowej wprowadza Eliasza w wielki strach. Strach przed nieuchronnością rozkazu królowej; strach, że w takiej sytuacji nawet Bóg nie może pomóc; strach, który opanowuje serce proroka i zmusza go do ucieczki. Strach, który w nim narasta, potęguje samotność. Eliasz wie, że nie może teraz liczyć na żadną pomoc ze strony ludzi, bo każdy, kto chciałby podać mu dzisiaj pomocną rękę, naraża siebie i swoją rodzinę na gniew królowej!

Eliasz zostaje więc sam ze swoim strachem, pewien, że nikt mu już nie pomoże. Odprawia nawet swojego sługę, by nie narazić i jego na śmierć. Kryzys, w jakim znajduje się Eliasz, doprowadza go do załamania. Kryzys dosięga głębi jego serca, gdyż wydaje mu się, że nawet sam Bóg nie jest w stanie mu pomóc, że został kompletnie sam ze swoimi problemami – tak to odczuwa. Wtedy odchodzi na pustynię, w samotność; siada i szczerze prosi dobrego Boga, by go już zabrał, by w śmierci odnalazł wreszcie ulgę. Eliasz jest pełen ciemnych myśli; opanowują go i nie dopuszczają żadnego promyka nadziei. Mówi: odbierz mi życie, bo nie jestem lepszy od moich przodków (1 Krl 19, 4). Prorok wyznaje, że jego przodkowie nie do końca postępowali zgodnie z wiarą. Także on, który z całych sił starał się być wierny Bogu, nie dał rady. Wydawało mu się, że to, czego oczekuje od niego Bóg, jest zbyt ciężkie.

Śmierć jako upragniona ulga

Czy więc można prosić Boga o śmierć? Nasze doświadczenie życiowe pokazuje, że są osoby, które szczerze Go o to proszą. Najczęściej jest to sytuacja osoby w starszym wieku, która traci siły z tygodnia na tydzień – kiedy starość sprawia, że coraz częściej jest się zdanym na pomoc najbliższych, a czasem obcych ludzi. Kiedy do tego dojdą przewlekłe bóle fizyczne, spowodowane różnymi chorobami, niejeden wierzący, powstrzymując w samotności łzy, szczerze, z serca zwraca się do Boga i prosi, by go już zabrał, by wraz ze śmiercią dał mu upragnioną ulgę. Zdarza się także, że z ust człowieka jeszcze młodego może popłynąć taka modlitwa – w sytuacji, gdy ktoś ulega wypadkowi, gdy niesie to ze sobą przedłużające się cierpienie fizyczne i w dodatku wszystko wskazuje na to, że to cierpienie już nigdy go nie opuści. Bywa też tak, że człowiek cierpi na jakieś zaburzenia emocjonalne: objawia się to mocniejszym czy słabszym rozbiciem psychicznym. Dla takiej osoby świat i życie codzienne są przytłaczającym ciężarem. Najczęściej taki człowiek zmuszony jest do korzystania z pomocy psychologa lub nawet psychiatry i – co za tym idzie – jest zmuszony wspierać się lekami psychotropowymi. Bez takiej pomocy ciemne myśli i uczucia ogarniają go i mogą prowadzić do znacznej degradacji psychicznej. Przejawić się to może nie tylko w skierowanej do Boga prośbie o śmierć, ale wręcz w natrętnych myślach samobójczych.

Bóg nie opuszcza

Biblijny przykład świętego proroka Eliasza, jak i doświadczenie życiowe pokazują, że są sytuacje, gdy człowiek szczerze prosi Boga o śmierć, widząc w niej ulgę dla swoich cierpień. Przykład Eliasza jest mimo to pełen światła, niesie ogromną nadzieję, bo Bóg jednak go nie opuścił, nie pozostawił go samemu sobie. To sam Pan wprowadza Eliasza w kryzys, dopuszcza do swego proroka zło, dopuszcza, by jego życie układało się zupełnie nie po jego myśli. Ale po co Bóg doprowadza Eliasza do kresu jego wytrzymałości? Po to, by przygotować duszę Eliasza do nowego, zadziwiającego spotkania z Bogiem. Do nowej, niespotykanej bliskości z Panem – takiej bliskości, jakiej Eliasz nie mógł sobie nawet wyobrazić. Bóg posyła Eliaszowi anioła z pożywieniem, Eliasz wstaje i przez 40 dni wlecze się przez pustynię, by dojść do góry Horeb.

Tam Bóg daje mu się poznać w całkiem nowy sposób; tam zaprasza Eliasza do wielkiej bliskości z sobą (zob. 1 Krl 18, 7-14). Noszę w sobie głęboką wiarę i nadzieję, że wszystkie cierpienia i trudy, jakie na nas spadają, mają właśnie to na celu: doprowadzić nas do większej bliskości z Jezusem.

Naturalnie, że będą trudności

Według św. Jana od Krzyża rozwój duchowy, a więc zbliżanie się do Boga, prowadzi przez różne etapy. Nawzajem przeplatają się okresy pełne światła, jasne, proste, pełne radosnych chwil i okresy ciemne jak noc, pełne niepewności i oschłości. Św. Jan uczy, że czymś zupełnie naturalnym jest przechodzenie przez różne trudności. Jan nazywa je nocami. Są to problemy zewnętrzne, takie jak: choroba, trudności finansowe, niepowodzenie w pracy, a także problemy wewnętrzne, jak: oschłość na modlitwie, nerwowość w relacjach z ludźmi, ogólne zniechęcenie do czynienia dobra. We wszystkich tych trudnościach Bóg nas nie opuszcza, ale chce nas przez nie przeprowadzić. Po co je na nas dopuszcza? Według Jana od Krzyża po to, by dusze oczyścić i przygotować do zjednoczenia z Bogiem. Jednak należy pamiętać, że inna jest sytuacja człowieka, który zbliża się do Boga i On wprowadza go w trudne doświadczenia, a inna osoby, która nie przejmuje się zbytnio Bożymi sprawami, a przeżywa swoje cierpienia wewnętrzne.

Zaufać Bogu

Czy więc godzi się, będąc w naprawdę ciężkiej sytuacji, prosić Boga o śmierć? Doświadczenie świętego proroka Eliasza i wskazówki św. Jana od Krzyża podprowadzają nas pod najpewniejszy przykład. Żeby dobrze zrozumieć Boże drogi, przyjrzyjmy się modlitwie Jezusa, naszego Pana, w Ogrójcu. Pan mówi: Smutna jest moja dusza aż do śmierci […]. Ojcze, zabierz ten kielich ode mnie (Mk 14, 34-36).

Sytuacja Jezusa przypomina sytuację Eliasza: strach, głęboki ludzki smutek, samotność. Ojcze, zabierz ten kielich ode mnie – to naturalna reakcja człowieka na zbliżające się cierpienie. Każdy człowiek instynktownie chce je od siebie oddalić, uniknąć go. Nie ma w tym nic dziwnego. Jednak Jezus po pewnym czasie przekracza to, co jest tylko naturalne, instynktowne, i wznosi do Boga inną, szczególną modlitwę: lecz nie to, co Ja chcę, ale to, co Ty chcesz, niech się stanie (Mk 14, 36).

Zaufać Bogu, który jest dla nas Ojcem, zaufać Mu mocno, że nawet w najcięższych chwilach On jest przy mnie i mnie prowadzi! To jest przykład i droga Jezusa. On wie, że Jego cierpienie przyniesie łaskę i zbawienie dla innych. Tą droga poszło już wielu ludzi, w tym wielkich świętych i nikomu nieznanych wierzących. Wydaje się, że właśnie w Ogrójcu znajdujemy odpowiedź na nasze pytanie: Czy można w cierpieniu prosić o śmierć? Można – to naturalna reakcja. Ale wiara dodaje nam nowych sił i popycha nas do powierzenia się Ojcu, do przyjęcia i ofiarowania za innych tego, co przynosi życie.

o. Artur od Ducha Świętego OCD

http://www.katolik.pl/czy-mozna-prosic-boga-o-smierc-,2456,416,cz.html?s=2

************
ks. Edward Staniek

Sumienie – strażnik pokoju

Głos Karmelu

Książę tego świata jest ojcem kłamstwa i nie wolno o tym zapomnieć. Sumienie dobrze ukształtowane odsłania te codziennie masowo podawane kłamstwa. Ten, kto nie ma czasu na wysłuchanie sumienia, ginie w świecie kłamstwa i postępuje jego ścieżkami.

Jesteśmy arcydziełem Boga

Bóg stworzył człowieka na ziemi, która jest terenem zmagania dobra ze złem, świętości z grzechem, życia ze śmiercią. Stworzył go na obraz i podobieństwo swoje, czyli wyposażył w wolność i wskazał świat czystego dobra, świętości i życia jako jego wieczne mieszkanie. Na ziemi człowiek ma jednak zdać egzamin z wolności. Jego decyzje muszą uwzględniać owe wielkie wartości. Każda z trafnych decyzji doskonali jego wolność. Jeśli decyzja nie jest właściwa, ogranicza wolność i może prowadzić do jej utraty, czyli wielkiego zniewolenia.

W tak trudnej sytuacji Bóg wskazał człowiekowi drogę wiodącą do szczęścia: należy czynić dobro, a unikać zła. Gdy Adam sięgnął po zło, Bóg okazał mu miłosierdzie i wezwał do naprawienia popełnionego błędu oraz do powrotu na drogę czynienia dobra. Źle wykorzystana wolność może być jeszcze spożytkowana w dobrym celu. Żyjemy w czasie i dlatego mamy szansę na doskonalenie mądrości i wolności mimo popełnianych błędów.

W Starym Testamencie Bóg wskazał grzesznemu człowiekowi drogę nawrócenia przez Dekalog i przykazania miłości Boga i bliźniego, a w Nowym Testamencie wezwał do miłości nieprzyjaciół i miłości wzajemnej. Dał też przykład Syna Bożego, który, ukrywając swe bóstwo, przyjął ludzkie ciało i żył z nami na ziemi. Ukazał nam, jak trzeba się zachować w zmaganiu ze złem i jak zło może uderzyć w sprawiedliwego człowieka.

Sumienie – dar Boga

Wielką pomocą w wykonaniu zadań zleconych przez Boga było i jest od samego początku sumienie. To coś w rodzaju telefonu komórkowego, jaki posiada człowiek używający rozumu, potrzebnego do wzajemnego kontaktu Boga z człowiekiem w każdej sytuacji, w jakiej się znajdziemy.

Bóg przez sumienie mówi człowiekowi, co jest Jego wolą, czyli co jest prawdziwie dobre. Szanuje jednak wolność człowieka, tak że ten, mimo głosu sumienia, może postąpić wedle własnego uznania. Sumienie nie determinuje człowieka. Wielu słyszy głos sumienia, postępuje jednak według swoich racji, nie pełniąc woli Ojca niebieskiego.

Kto liczy się z głosem sumienia, zostaje wypełniony Bożym pokojem. Pokój ten opromienia rozum (czyli umożliwia poznanie prawdy), wolę (czyli doskonali wolność) i serce (czyli pomaga w rozkwicie miłości). Ów dar odsłania prawdę i pozwala w niej żyć. On daje pewność w podejmowaniu słusznych decyzji, udziela też mocy potrzebnej do spełnienia woli Boga. Za takim pokojem tęskni serce każdego człowieka. Ten pokój doskonali jego charakter i decyduje o najważniejszych rysach jego osobowości. Tak ukształtowane sumienie mają ludzie wielkiego ducha, pełniący wolę Ojca niebieskiego.

Zdrowe sumienie posiada trzy przymioty: prawość, pewność i wrażliwość.

Prawość polega na precyzyjnym odczytaniu woli Bożej w chwili, w której człowiek słyszy głos sumienia. Tej prawdy nie można lekceważyć, bo gwarantuje ona podjęcie właściwych decyzji.

Pewność sumienia jest owocem umiłowania jedynej prawdy. Obok może być dziesięć tysięcy błędnych, kłamliwych informacji na dany temat, ale jest tylko jedna prawda. Wygrywa ona z kłamstwem, gdyż kłamstwo zawsze wychodzi na jaw. Czasem ucieka przed prawdą na ziemi, ale wpadnie w jej światło natychmiast po wejściu w wieczność.

Wrażliwość pozwala rozpoznać najmniejsze nawet niebezpieczeństwo towarzyszące obłudzie i kłamstwu. Umożliwia też dostrzeżenie konsekwencji błędnej decyzji. Sumienie wrażliwe żyje zawsze w świecie pełnym światła i wychwytuje nawet najmniejszy cień obłudy.

Dziś wiele mówi się o rozumie człowieka i jego inteligencji. Przyznaje się im na tyle ważne miejsce, że na podstawie testu na inteligencję ocenia się i klasyfikuje ludzi. Dla chrześcijan jest to poważne ostrzeżenie, bo szatan jest superinteligentny i super głupi zarazem. O prawdziwych sukcesach życiowych decyduje mądrość, a nie inteligencja.

Mądrość bowiem znakomicie wykorzystuje inteligencję, a inteligencja nie potrzebuje na nic mądrości. Drugą istotną według współczesnych wartością jest wolność. Rozumie się ją jako prawo robienia tego, co się komu podoba, bez brania za to odpowiedzialności. Tak rozumiana wolność jest obecnie przeceniana i to ona stanowi usprawiedliwienie dla wszystkich zachowań prowadzących do zaspokajania potrzeb emocjonalnych i pożądliwości. Przy takim „ubóstwieniu” inteligencji, wolności, uczuć i pożądliwości prawie zupełnie pomija się milczeniem kwestię sumienia. Wielu się z nim nie liczy. Tymczasem o mądrości człowieka decyduje dobrze ukształtowane sumienie. Ten, komu zależy na mądrości, szanuje sumienie swoje i innych.

Zagrożenie sumienia

Żyjemy w czasach nieustannego bombardowania naszych sumień. Wykorzystywane są do tego wszystkie dostępne metody. Najskuteczniejszą z nich jest zalew informacji, wobec którego człowiek staje bezradny i zaczyna na własną rękę wybierać to, co wydaje mu się prawdziwe. Brakuje mu jednak czasu na jakąkolwiek głębszą refleksję. Nie jest nawet w stanie zadać pytania, dlaczego w danej chwili podają do wiadomości to, a nie co innego. Podobnie jest z wiadomościami przekazywanymi w naszych środowiskach. Najczęściej nie służą one rozpowszechnieniu prawdy, lecz wywołaniu sensacji, która odwraca uwagę od tego, co ważne. Tematy zastępcze dominują dziś w naszym świecie. Mały temat na kilka godzin urasta do wielkiego i deformuje prawdę.

Książę tego świata jest ojcem kłamstwa i nie wolno o tym zapomnieć. Sumienie dobrze ukształtowane odsłania te codziennie masowo podawane kłamstwa. Ten, kto nie ma czasu na wysłuchanie sumienia, ginie w świecie kłamstwa i postępuje jego ścieżkami. Początkowo czyni to często nieświadomie, by dopiero po jakimś czasie zorientować się, co czyni. Wyrwanie się z zakłamanych układów wymaga heroizmu, do którego dorasta niewielu.

Drugim zagrożeniem jest brak modlitwy. To na niej człowiek poświęca czas na nawiązanie kontaktu z Bogiem. To tak jakby włączył „aparat” swego sumienia i przez kilka minut porozmawiał ze Stwórcą na temat przeżytego dnia. Ten, kto to czyni, potrafi zawsze docenić i ocalić sumienie, bo wie, jak cenny jest ten kontakt. Wielu ludzi zrezygnowało z modlitwy i ich sumienia są prawie wyciszone.

Trzecim zagrożeniem jest utożsamienie sumienia z własnym przekonaniem. W moim przekonaniu to ja decyduję o tym, co jest dobre, a co złe, co jest dla mnie pożyteczne, a co mnie za dużo kosztuje. W dochodzeniu do przekonania nie ma głosu Bożego. Tylko ludzie głębokiej wiary kształtują swe przekonanie, słuchając sumienia. Bowiem Bóg i Jego autorytet znaczy dla nich więcej niż własne wnioski. Przekonanie jest ważne, bo w lawinie wiadomości wytycza drogę życia. Ale jeśli nie liczy się w nim głos sumienia, czyli autorytet Boga, człowiek ze swoim przekonaniem jest tylko jednym z milionów zagubionych ludzi, którzy prędzej czy później odkrywają swe pomyłki. Uznają się wówczas za niewinnych i tłumaczą się przekonaniem, że czynili dobro. W rzeczywistości prawdziwego dobra nie znali. Przed Bogiem odpowiedzą za to, że nie uwzględnili Jego głosu, czyli nie liczyli się ze swoim sumieniem. To ono jest kamieniem węgielnym odpowiedzialności przed Bogiem. W nim mieszka tak zwana bojaźń Boża, która jest aktem autentycznej miłości Boga.

Błąd utożsamienia przekonania z sumieniem występuje bardzo często. Najłatwiej poznać go, zadając człowiekowi pytanie, czym jest według niego sumienie, a czym przekonanie. Najczęściej nie potrafi odpowiedzieć na pierwsze pytanie, czyli nie wie nic o sumieniu. Nie zna „aparatu telefonicznego” pozwalającego na kontakt z żywym Bogiem. Zastąpił go swoimi poglądami.

Wartość pokoju

Kto ma dobrze ukształtowane sumienie, jest wypełniony Bożym pokojem, który przelewa w ludzi w każdym z nimi spotkaniu. Reakcje są dwie. Ludzie dobrej woli otwierają swe serca na taki dar. Poszukują spotkania, bo w nim zostają ubogaceni. Ci, którym brak dobrej woli, bo są nastawieni na pełnienie swojej, a nie Bożej, nie lubią takich spotkań. Wzywają ich bowiem do liczenia się z sumieniem, są zawsze pytaniem o nie. Oni zaś sumienie zagłuszyli, wielu wyłączyło je nawet i nie zamierza słuchać. Sumienie jest strażnikiem Bożego pokoju w naszych sercach i w naszych środowiskach. To skarb nad skarby, za który należy dziękować Bogu.

http://www.katolik.pl/sumienie—straznik-pokoju,22673,416,cz.html?s=2

***********

Krzysztof Wons SDS

Zwyczajnie z Maryją…

Zeszyty Formacji Duchowej

Z o. Jackiem Bolewskim SJ rozmawia ks. Krzysztof Wons SDS

Ojcze Jacku, zacznę nieco prowokująco: Czy dzisiaj jeszcze Maryja „przemawia swoją osobą” do współczesnych? 
W odpowiedzi na to pytanie, spróbuję najpierw odkryć jego sens. „Maryja przemawia swoją osobą”… To bardzo trafne, bo tak właśnie przedstawia Ją główne źródło Objawienia, czyli Pismo Święte. Matka Boża niewiele tu mówi – „przemawia” nie tyle słowami, choć i one są wymowne, ile postawą, którą wyrażają zwłaszcza Jej ostatnie słowa w Ewangelii. Warto je przypomnieć. Są to słowa w Kanie Galilejskiej, gdzie Maryja mówi do sług: „Uczyńcie wszystko, cokolwiek wam powie” Jezus. Odtąd, aż do końca Pisma Świętego, Maryja nie potrzebuje nic mówić. Wystarcza, że skierowała naszą uwagę na Jezusa – na Jego słowa i całą Osobę. Daje przykład tej samej postawy, jaką poświadczył inny zwiastun tajemnicy Chrystusa, Jan Chrzciciel: „Potrzeba, by On wzrastał, a ja się umniejszał” (J 3, 30).
Właśnie dlatego że Matka Jezusa była gotowa przyjąć ostatnie miejsce jako pokorna służebnica Pańska, zasłużyła na więcej, zgodnie z ewangeliczną zasadą: „Tak ostatni będą pierwszymi, a pierwsi ostatnimi” (Mt 20, 16). Całe późniejsze dzieje Kościoła potwierdzają tę prawdę, bo wśród wszystkich świętych właśnie Maryja przemawiała najbardziej – na wiele sposobów. Poświadcza to liturgia, gdzie Matka Boża jest uczczona licznymi świętami, wieloma modlitwami. Ciągle przemawiają one, zwłaszcza do starszych i do dzieci. Daje do myślenia świadectwo Czesława Miłosza, który w swej „Ziemi Ulro” zauważył: „Gdyby mnie zapytano, skąd pochodzi moja poezja, odpowiedziałbym, że z dzieciństwa”, wspominając dalej między innymi: „z liturgii nabożeństw majowych”… Poeta należy zresztą do licznego grona tych, na których wywarło wielkie wrażenie zjawianie się Maryi dzieciom – w Lourdes, Fatimie. To jeszcze jeden przykład, może najwymowniejszy, jak Maryja przemawia także dzisiaj: przez swoje orędzia do Kościoła. Przemawia wreszcie przez święte, wielkie postacie ostatnich czasów, poczynając od św. Maksymiliana Marii Kolbego – aż po Jana Pawła II, całkowicie Jej oddanego: Totus Tuus.
Chyba trzeba zwrócić uwagę na nasz sposób mówienia o Maryi.
Pokazują to wspomniane postacie Jej wielkich czcicieli. Liczy się przede wszystkim osobiste świadectwo własnego życia duchowego. Nie ma jednego modelu, który należałoby czy wystarczyłoby powielać. Język osobistego świadectwa wyraża się nie tylko w słowach, ale w całej postawie – podobnie jak u Maryi. To także konsekwencja osobistej relacji do Niej, czyli decyzji, którą jako pierwszy podjął umiłowany uczeń Jezusa, gdy na Jego słowo: „Oto Matka twoja”, posłusznie „wziął Ją do siebie”. To „przyswojenie” sobie Maryi jako Matki zostało opisane przez Jana Pawła II, z pewnością na podstawie osobistego doświadczenia, jako „zawierzenie względem Bogarodzicy” tak oto: „Zawierzając się po synowsku Maryi, chrześcijanin – podobnie jak apostoł Jan – «przyjmuje» Matkę Chrystusa i wprowadza Ją w to wszystko, co stanowi jego własne życie wewnętrzne, poniekąd jego ludzkie i chrześcijańskie «ja»” (Redemptoris Mater, nr 45). Z takiego „przyswojenia” Maryi w osobistym życiu wypływa żywy, trafiający do serca sposób mówienia o Niej. Ale dodałbym: trzeba także unikać wszelkiej przesady, która sprawia wrażenie, jak gdyby Matka Boża stanowiła centrum i najważniejszą treść wiary chrześcijańskiej. Takie nieumiarkowane „wynoszenie” Maryi ponad wszystko nie jest roztropne, budzi opory, zamiast pomagać innym – zniechęca. Maryja sama, jak przypomniałem, kieruje nasze spojrzenie ku swemu Synowi jako centrum – a nawet On nie skupia naszej uwagi na sobie, tylko prowadzi do Ojca w Duchu Świętym. Dopiero wtedy, gdy pojmiemy właściwą hierarchię prawd chrześcijańskich, zdołamy docenić także znaczenie Maryi w przyjmowaniu Bożej prawdy „do siebie”. Innymi słowy: centralną prawdą dla chrześcijan jest to samo, co dla Chrystusa Jezusa, czyli Dobra Nowina o Bożym królowaniu, które w Nim się objawia. Mamy więc mówić i świadczyć o Maryi tak, aby stawało się jeszcze jaśniejsze to, że chrześcijaństwo jest Dobrą Nowiną. Nie mamy się skupiać na złu, jakie widzimy wokół nas, bo Jezus przestrzega, że spojrzenie, które wszędzie widzi zło, samo jest skażone: wyolbrzymia drzazgę do rozmiarów belki, tkwiącej tak naprawdę we własnym oku… Maryja uczy nas pozytywnego spojrzenia, dostrzegającego dobro, za które możemy dziękować, by się otwierać na dobra jeszcze większe – „wielkie rzeczy”, jakie Bóg dla nas i przez nas czyni. Przykładem takiego pozytywnego spojrzenia może być św. Maksymilian Maria Kolbe żyjący tajemnicą Niepokalanego Poczęcia – zwłaszcza w znaku przekazanym w wizji Cudownego Medalika. W świetle łaski, którą Niepokalana poświadcza i przekazuje, mamy tu dodatkową wskazówkę, że zło zostało pokonane: widzimy to w postaci węża pod Jej stopami. Mówiąc obrazowo: zło w agonii jest jeszcze zdolne szkodzić „ogonem”, który wywołuje ciągle wielkie szkody (tak ukazuje to Apokalipsa – 12,4), jednak jego los jest przypieczętowany, skoro głowa została zmiażdżona…
Jakie znaczenie dla odkrywania wartości macierzyństwa może mieć mówienie o macierzyństwie Maryi?
Maryja wyróżnia się przede wszystkim jako Matka Jezusa Chrystusa, w którym wyznajemy tajemnicę: prawdziwego człowieka i prawdziwego Boga. Jej macierzyństwo jawi się najjaśniej w świetle teologicznym – tak, jak objawia je Ewangelia, zwłaszcza według Łukasza i Jana. Szczegóły, jakie znajdujemy tu o Niej, nie mają charakteru biograficznego: ewangeliści nie zajmują się więc, jak to czynią biografowie wielkich postaci, ukazywaniem znaczenia i wpływu Matki Jezusa na Jego rozwój i wielkość. Macierzyństwo Maryi zostało ukazane przede wszystkim w wymiarze osobowo-duchowym – w rozwoju, jaki dokonywał się w Jej relacji do Boga, do Dziecka. Rozpoznajemy dzięki świadectwu Pisma, że decyzja bycia matką pochodziła, owszem, od Maryi, ale nie była Jej inicjatywą, tylko stanowiła odpowiedź na wyraźną wolę Boga, Jego inicjatywę. Także w tym sensie macierzyństwo ma od początku charakter duchowy – jako działanie Ducha zarówno w „przygotowaniu” decyzji ludzkiej, jak i jej realizacji w życiu, wcieleniu… Później uderzające jest akcentowanie przez samego Jezusa, że liczą się nie tyle więzy „ciała i krwi” z Matką, ile raczej wspólnota duchowa (w Duchu!) związana ze słuchaniem i wypełnianiem słowa Bożego. To macierzyństwo duchowe odsłania jeszcze głębszy sens, gdy zauważamy jego „rozciągnięcie się” w Duchu Jezusa na wszystkich Jego uczniów, którzy – jak umiłowany uczeń – mają przyjąć: „Oto Matka twoja”. Matka Jezusa staje się Matką Jego wspólnotowego Ciała, Kościoła. W tej perspektywie duchowej Matka Syna Bożego nie staje „ponad” nami, ale jako „służebnica Pańska” należy razem z nami do jednej wspólnoty dzieci Bożych, stworzonych na obraz Jednorodzonego – Dziecka Bożego, Jezusa Chrystusa. Przypomina o tym paradoksalne, teologicznie bardzo prawdziwe sformułowanie Dantego, który w Boskiej Komedii nazwał Maryję „Córką swego Syna” (Figlia del suo Figlio). Plastycznym wyrazem tej prawdy jest słynna Piéta watykańska Michała Anioła, gdzie Maryja sprawia wrażenie młodszej od Syna… To z kolei nasuwa myśl, że wszystko, co stanowi wzrastanie duchowe (macierzyństwo w Duchu, dziecięctwo Boże), jest odnawianiem się, odradzaniem, i wykracza poza sferę „starzenia się” jako fenomenu fizycznego, rzutującego także na psychikę (i ludzkiego ducha). Poświadcza to, np. apostoł Paweł, gdy zauważa: „nie poddajemy się zwątpieniu, chociaż bowiem niszczeje nasz człowiek zewnętrzny, to jednak ten, który jest wewnątrz, odnawia się z dnia na dzień” (2 Kor 4, 16).
Te rozważania mogą się wydawać „ezoteryczne”, oderwane od naszej rzeczywistości. Tymczasem właściwe spojrzenie na Maryję jako Matkę pozwala pojąć, gdzie kryje się wartość macierzyństwa. Jest ono dane i zadane człowiekowi, kobiecie, w obrębie życiowego powołania, wspólnego wszystkim ludziom, aby jako stworzeni „na obraz” Boga stawali się coraz pełniej tym, kim są w istocie: dziećmi Bożymi. Im bardziej matka rozpoznaje tę prawdę osobiście, we własnym życiu, tym owocniej pomaga swemu dziecku: nie wychowuje go na „własny obraz”, ale daje mu warunki znajdowania osobistej drogi – w otwarciu na szukanie woli Bożej. Oczywiście, rola matki jest szczególnie ważna na początku życia dziecka, jednak w całym jego rozwoju liczy się również obecność ojca. Nie jestem psychologiem, więc nie wchodzę w refleksje na temat różnych zadań matki i ojca w rodzinie, zwłaszcza przy wychowaniu dzieci. Zgadzam się z opinią, że dzisiaj mamy do czynienia raczej z kryzysem ojcostwa. Macierzyństwo silniej się wiąże z naturalnym instynktem – to jest jego mocą, ale i pokusą, gdy staje się ono zaborcze, przytłaczające. Potrzeba duchowego wzrastania dotyczy nie tylko macierzyństwa, ale jeszcze bardziej ojcostwa, skoro w nim element instynktowny wyraźnie nie wystarcza. To wzrastanie ma się dokonywać jako wzajemne dopełnianie się matki z ojcem – w relacji do dziecka, ale i w osobistym dojrzewaniu do postawy dziecka Bożego. Piękną wizję tego dopełnienia przedstawia „Promieniowanie ojcostwa” Karola Wojtyły. Została tu opisana droga dojrzewania ojca do duchowego pojmowania swej misji – dzięki pomocy matki wspólnego dziecka…
A co ponadto można powiedzieć o kobiecości Maryi i wartości kobiety dzisiaj?
Moja odpowiedź będzie znowu teologiczna, skupiona przede wszystkim na danym i zadanym elemencie duchowości. Drogę wskazuje Pismo Święte. Należałoby wyjść od męskości Jezusa – od rozważenia, jaki jest jej sens. Oczywiście, jako mężczyzna Jezus objawia Syna Bożego, jednak w drugiej Osobie Boskiej nie płeć jest istotna, tylko relacja do pierwszej i trzeciej Osoby, czyli bycie Dzieckiem Bożym. I dlatego Jezus jako „obraz” Boży, według którego wszyscy zostaliśmy stworzeni, jest wzorem dla mężczyzn i dla kobiet – aby wszyscy stali się dziećmi Bożymi, które w Duchu Świętym odkrywają Boga jako swego Ojca. W tym świetle Jezus wzywa nas: „Jeśli się nie odmienicie i nie staniecie jak dzieci, nie wejdziecie do królestwa niebieskiego” (Mt 18, 3). Jak u „małego dziecka” (w sensie wieku) płeć „jeszcze nie” gra znaczącej roli, tak u „dziecka dojrzałego” (w sensie Ewangelii) „już nie” jest ona decydująca; stąd Apostoł przypomina chrześcijanom: skoro przez chrzest „przyoblekliście się w Chrystusa”, to „nie ma już mężczyzny ani kobiety, wszyscy bowiem jesteście kimś jednym w Chrystusie Jezusie” (Ga 3, 27-28). Zatem Maryja jest wzorem nie tylko dla kobiet, ale dla wszystkich – co do postawy wiary, słuchania słowa Bożego, posłuszeństwa, stawania się dzieckiem Bożym. Czy warto więc skupiać się na kobiecości Matki Bożej? W tradycji zwykło się porównywać Maryję z Ewą, pierwszą kobietą. Nie brakowało przy tym jednostronności, jak gdyby główna odpowiedzialność za pierwszy grzech spadała na kobietę… Podobnie jak Chrystus był przeciwstawiany Adamowi, tak Maryja miała być przeciwieństwem Ewy. Niewątpliwie, przykład Matki Jezusa pozwalał głębiej spojrzeć na znaczącą, pozytywną rolę kobiet w dziejach zbawienia. W otoczeniu Jezusa kobiety zajmowały ważne miejsce, należały do Jego przyjaciół (np. Marta i Maria z Betanii) oraz uczniów (np. Maria z Magdali – Magdalena). Także w Kościele nieustannie pojawiają się wybitne, święte postacie kobiet, nierzadko przywołujące do porządku przedstawicieli męskiej hierarchii – wystarczy przypomnieć najsłynniejsze przykłady św. Katarzyny Sieneńskiej czy św. Brygidy. Nie chodzi jednak o zmaganie się czy ścieranie męskiego i kobiecego wkładu w życie Kościoła. Liczy się pełne człowieczeństwo, które mężczyźni i kobiety mają znajdować w jednej, wspólnej perspektywie – powołania dzieci Bożych. W tej perspektywie trudno się zgodzić z różnymi stereotypami na temat męskości i kobiecości. W jakim sensie, np. kobiety zasługują na miano „słabej płci”? Wprawdzie są na ogół słabsze pod względem fizycznym, ale psychicznie okazują się często odporniejsze od mężczyzn – a w wymiarze duchowym, gdzie moc pochodzi od Ducha Świętego, żadna z płci nie jest „uprzywilejowana”, albo też: obie są wyróżnione…
Czy dziewictwo i czystość Maryi może stać się drogą do zrozumienia wartości – czystości i dziewictwa dzisiaj?
Czystość i dziewictwo to dwa różne, choć uzupełniające się wymiary życia w świetle Ewangelii. Do pierwszego można zastosować słowa Jezusa: „Błogosławieni czystego serca, albowiem oni Boga oglądać będą” (Mt 5, 8). Chodzi o „światłe oczy serca” (Ef 1, 18), czyli spojrzenie na świat i ludzi w Bożym świetle, o którym Jezus mówi: „Światłem ciała jest oko. Jeśli więc twoje oko jest zdrowe, całe twoje ciało będzie w świetle” (Mt 6, 22); dodajmy: nie tylko ciało, ale wszystko… Na pewno możemy przypisać takie spojrzenie Maryi jako „pełnej łaski”: skoro była czysta w swoim sercu, mogła oglądać Boga w zdarzeniach, jakie wiązały się w Jej życiu z Osobą Jezusa, nawet jeśli nie od razu je pojmowała i potrzebowała wiary i modlitwy, żeby zobaczyć więcej… Natomiast dziewictwo w ewangelicznym Duchu to postawa, która w oczach Jezusa wiąże się z pełnym oddaniem siebie i swego życia wielkiej sprawie „królestwa niebieskiego” (Mt 19, 12). Sam Jezus był przykładem tej postawy; także o Maryi Kościół wyznaje, że pozostała „zawsze dziewicą”. Nie znaczy to, jak nierzadko zarzuca się chrześcijaństwu, jakoby dziewictwo należało uznać za „czystsze” aniżeli życie małżeńskie… Maryja żyła przecież w małżeństwie jako poślubiona „mężowi, imieniem Józef” (Łk 1, 27). Jako „pełna łaski” pozostałaby czysta również wtedy, gdyby współżyła z mężem! Dzisiaj egzegeci biblijni wysuwają trudności przeciwko tradycyjnemu poglądowi, że Maryja ślubowała dziewictwo już wtedy, gdy się decydowała na małżeństwo – faktycznie, takie wyobrażenie trudno pogodzić z obyczajowością i mentalnością żydowską. Jeśli więc, jak przyjmujemy, pozostała zawsze dziewicą, było to raczej Jej późniejszą decyzją, podjętą w małżeństwie po zwiastowanym poczęciu Syna Bożego – decyzją, wyrażającą pełne oddanie się Jemu na całe życie. Jej czystość wyraziła się zatem ostatecznie także w dziewictwie, podobnie jak u Jezusa. Pewnie dlatego w tradycji chrześcijańskiej zakonne śluby czystości łączą się zawsze ze ślubowaniem dziewictwa. Jednak ewangeliczna czystość może być realizowana także w małżeństwie, we współżyciu małżonków. Ich czystość serca sprawia, że również swoje ciała widzą oni „w świetle”. Natomiast decyzja, by przeżywać czystość w dziewictwie, może być dodatkowym znakiem oddania się Bożemu królowaniu. Człowiek dokonujący takiego wyboru nie wiąże się w sposób nierozerwalny z żadną inną osobą poza Jednym – Bogiem w osobowej wspólnocie. W naszych czasach, gdy życie płciowe stanęło pod znakiem rozpasanego seksualizmu, drogą do przywrócenia równowagi – wyzwolenia z niewoli seksu – powinna się stać przede wszystkim ewangeliczna czystość serca, bez niej bowiem także dziewictwo pozostałoby pustym znakiem.
Tytułujemy Maryję „Najświętsza” w przekonaniu, że Jej świętość była i jest czymś nadzwyczajnym. W jaki sposób Najświętsza Matka może być natchnieniem i umocnieniem dla naszego uświęcania w zwyczajnej codzienności?
Świętość Maryi to „pełnia łaski”, która wypełniała Jej „serce”, czyli wnętrze duchowe, i w konsekwencji wyrażała się w całym życiu i działaniu. Nie należy sobie wyobrażać Jej świętości jako postawy „nadzwyczajnej” – uderzającej w jakiś spektakularny sposób, choćby ciągłym wpatrywaniem się w niebo czy, przeciwnie, spojrzeniem „unikającym rozproszeń”, oczyma spuszczonymi „skromnie” ku ziemi… Świętość to raczej wielka prostota, postawa dziecka Bożego. Gdy próbuję sobie wyobrazić postawę Maryi, przychodzi mi na myśl to, co zostało poświadczone o dzieciach, dziewczynkach, które Ona obdarzyła wizją swojej postaci. Np. Bernardetta była tak uboga, prosta, że „rozczarowywała” panie z „wielkiego świata”, które pragnęły poznać wizjonerkę jako „nadzwyczajną” osobę… Z drugiej strony, kto był wrażliwy na promieniowanie prawdziwej świętości, potrafił dostrzec jej promieniowanie w prostej, niepozornej postaci. Wszyscy święci, zanim stali się znani i podziwiani, musieli przejść drogę prowadzącą w ukryciu, gdzie ich świętość była znana tylko Bogu, który „jest i widzi w ukryciu” (por. Mt 6, 6). Tę drogę wskazuje sam Jezus, wzywając do wierności w „małych” rzeczach, bo właśnie dzięki wierze „jak ziarno gorczycy” (Mt 17, 20) ta „mała” z początku rzeczywistość okaże się z czasem wielka, Boża. Jeśli Maryja pozostaje w Ewangelii przeważnie w ukryciu, to właśnie dlatego, że nie zależało Jej na zajmowaniu „pierwszego” miejsca – Jej wielkość objawiła się dopiero później. Ona nie musiała zwracać na siebie uwagi, żeby „zaistnieć”. Wystarczało Jej wypełniać wolę Bożą krok po kroku, w spełnianiu obowiązków, które nie były „małe”, skoro stanowiły znaki pochodzące od Boga. W dobie mediów, gdzie wielu marzy o „zaistnieniu” za wszelką cenę w oczach innych, trzeba przypominać, że nasza wartość nie opiera się na tym, jak nas widzą inni. Liczy się nasze bycie „przed Bogiem”, czyli w świetle Jego ukrytej bliskości w naszym życiu. Stąd można czerpać siły do wytrwania w każdej sytuacji, po prostu ufając, że zawsze możemy liczyć na Tego, który nie tylko powołał nas do życia, ale do końca nas umiłował. Poddając się Jego prowadzeniu, nie pobłądzimy, nie zwątpimy w sens naszego życia. Bóg nie obiecuje nam, że nasze życie będzie wolne od trudności – one po prostu należą do życia. Obiecuje natomiast, że w trudnościach będzie przy nas. Mogą nam przyświecać słowa Psalmu, gdzie modlitwa wypływa z wiary: „Pan jest moim pasterzem – nie brak mi niczego… Chociażbym chodził ciemną doliną, zła się nie ulęknę, bo Ty jesteś ze mną” (Ps 23, 4). Tą drogą kroczyła Niepokalana. My także na tej drodze będziemy wzrastać w świętości, w bliskości Pana Jezusa, w Nim bowiem Ojciec „wybrał nas przez założeniem świata, abyśmy byli święci i niepokalani przed Jego obliczem” (Ef 1, 4).
Rozmawiał ks. Krzysztof Wons SDS
Zeszyt Formacji Duchowej nr 23
fot. Robin Abraham Mother Mary 

Flickr (cc)

http://www.katolik.pl/zwyczajnie-z-maryja—,25004,416,cz.html
*********
Krzysztof Osuch SJ

Panie, do kogóż pójdziemy?

Mateusz.pl

W synagodze w Kafarnaum Jezus powiedział: Ciało moje jest prawdziwym pokarmem, a Krew moja jest prawdziwym napojem. A spośród Jego uczniów, którzy to usłyszeli, wielu mówiło: Trudna jest ta mowa. Któż jej może słuchać? Jezus jednak świadom tego, że uczniowie Jego na to szemrali, rzekł do nich: To was gorszy? A gdy ujrzycie Syna Człowieczego, jak będzie wstępował tam, gdzie był przedtem? Duch daje życie; ciało na nic się nie przyda. Słowa, które Ja wam powiedziałem, są duchem i są życiem. Lecz pośród was są tacy, którzy nie wierzą. Jezus bowiem na początku wiedział, którzy to są, co nie wierzą, i kto miał Go wydać. Rzekł więc: Oto dlaczego wam powiedziałem: Nikt nie może przyjść do Mnie, jeżeli mu to nie zostało dane przez Ojca. Odtąd wielu uczniów Jego odeszło i już z Nim nie chodziło. Rzekł więc Jezus do Dwunastu: Czyż i wy chcecie odejść? Odpowiedział Mu Szymon Piotr: Panie, do kogóż pójdziemy? Ty masz słowa życia wiecznego. A myśmy uwierzyli i poznali, że Ty jesteś Świętym Boga (J 6,55.60-69).
 
Trudna mowa JezusaEwangelia opowiada o poważnym kryzysie, który dotknął uczniów Jezusa. Co ten kryzys wywołało? Przed chwilą zostało to w ewangelii wyraźnie wskazane. Jednak rzecz sama w sobie jest szokująca. Dlatego chciałoby się najpierw zawołać: o zgrozo! Poważny kryzys został wywołany jasną zapowiedzią tajemniczego Daru, który dzisiaj oznaczamy słowem: Eucharystia!
Tak, przyszła godzina, w której Jezus uznał, że może już swym uczniom odsłonić jedną z Jego największych i najwspanialszych prawd: o Jego Ciele danym na pokarm i Jego Krwi danej jako duchowy (i dla ducha) napój. Istotnie, Jezus zapowiedział „niebotyczny” Dar, jakim jest Sakrament Eucharystii. Przez wszystkie nadchodzące wieki uobecniana zbawcza Ofiara i Uczta. W języku międzyosobowej relacji należy powiedzieć, że Jezus to swym uczniom wyznał, jak bardzo ich miłuje i w jak „szalonej” formie wyrazi się Jego nieskończona Miłość do nich! Oni tymczasem, w pierwszym odruchu, zdobyli się tylko na tyle, by stwierdzić: Trudna jest ta mowa. Któż jej może słuchać?Granice wielkoduszności Boga?
Jest to bardzo zdumiewające, że wprowadzaniu ludzi w wielki świat Boga towarzyszy niedowierzanie, zwątpienie i wręcz odejście „wielu”! Wydawałoby sie, że Jezusowa propozycja winna być przyjęta radośnie i wielkodusznie. W podskokach winni wchodzić w stojący otworem świat Boga i Jego trynitarnej Miłości. Zamiast tego widać, jak człowiek – wtedy i dzisiaj – opiera się. Wręcz wpiera się w ziemię, chowa się w jakimś po swojemu urządzonym zaścianku samej tylko doczesności… Owszem, można by takie zachowanie uznać za rodzaj miłości do tego, co uchwytne i konkretne, a przy tym przecież fascynujące, piękne… No i dane przez Stwórcę. Czy jednak wolno postawić granice wielkoduszności Boga Dawcy? A ponadto, czy nasze pragnienia – byle tylko dokopać się do ich oryginalnego „brzmienia” – nie tęsknią do „czegoś” o wiele lepszego niż to, co dać nam może doczesność i ziemia? A gdyby te ostatnie stwierdzenia nie wydały się dość przekonujące, to niech przemówi do nas to, co czujemy, gdy konfrontowani jesteśmy z faktem przemijania, radykalnej kruchości bytowania!
To w tym miejscu (owego „przyskrzynienia”) spotykamy się z Piotrem, który wyznaje: Panie, do kogóż pójdziemy? Ty masz słowa życia wiecznego. A myśmy uwierzyli i poznali, że Ty jesteś Świętym Boga.
Uradujmy się tym, że w Jezusie Chrystusie zstępuje do nas sam Bóg. A widzenie rzeczywistości przez Kogoś takiego musi być inne niż nasze widzenia i wizje. Ilekroć otwieramy księgę Jezusowej Ewangelii, tylekroć winniśmy pamiętać, że oto wkraczamy w świat Boskich myśli, dróg i planów. Także styl życia Boga-Człowieka pośród nas musi jawić się jako prowokująco (i dobroczynnie) inny niż to, co nam się spontanicznie narzuca, a jest uwarunkowane m. in. skutkami grzechu pierworodnego i wciąż zaledwie „raczkującym” zakorzenieniem w Miłości Boga Ojca, Syna i Ducha Świętego!
Jezus bardzo miłuje swych uczniów. To nie ulega wątpliwości. On podobnie miłuje także nas wszystkich. I to dlatego z taką cierpliwością objaśnia (wtedy i dzisiaj), jaki naprawdę jest Ojciec, Jego i nasz. I jak wielkimi Darami pragnie nas obdarować! I jak żyć warto i należy…„Taktyka zbawiania” 
Zauważmy jednak, że Jezus w swojej „taktyce zbawiania” nie zachowuje się jak (zwłaszcza dzisiejszy, wyzbyty wyższych wartości i celów) polityk, który patrzy na upodobania swych wyborców i zmienia swe poglądy, byle tylko podobać się jak największej liczbie potencjalnych wyborców. Jezus nie jest z tych, co szukają poklasku i ludzkiej chwały. On przyszedł objawić nam wspaniały Zamysł Ojca. On przyszedł nas doprowadzić – możliwie prostą i pewną drogą – do wiecznego zbawienia i szczęścia.
Jezus nigdy nie wycofa się z Misji Zbawienia „wielu” (wszystkich). Tę Misję otrzymał od Ojca. On na pewno nie przykroi Woli Ojca (Boskiej Prawdy) do naszych upodobań, żądz czy pojemności (często nazbyt) pysznego rozumu… Raczej pójdzie na Mękę i na Krzyż, byle tylko tym skuteczniej dać świadectwo Prawdzie, o Zbawieniu – o Boskim stylu tegoż ocalania nas na wieczność… A gdy będziemy marudzić, mówiąc: Trudna jest ta mowa. Któż jej może słuchać?, to On (i tak) niczego nie zmieni; ani jednej „kreski” nie odwoła; ani o „jedną jotę” niczego nie „złagodzi”, lecz (raczej) twardo i otrzeźwiająco zapyta nas: Czyż i wy chcecie odejść?
Obyśmy mieli wiarę Piotra i miłość Piotra, by – nawet nie pojmując – powiedzieć: Panie, do kogóż pójdziemy? Ty masz słowa życia wiecznego. A myśmy uwierzyli i poznali, że Ty jesteś Świętym Boga.

Ojciec pociąga nas do Jezusa
Jest w wypowiedzi Jezusa jeszcze jedno zdanie, które nie jest łatwe do zgłębienia, ale stanowi ważny drogowskaz, co winniśmy czynić, by nie rozminąć się z Jezusem i z darem zbawienia. To zdanie brzmi: Nikt nie może przyjść do Mnie, jeżeli mu to nie zostało dane przez Ojca. Jeden z komentatorów (A. Seve) tak odczytuje te twarde i zaskakujące słowa Jezusa:
„Nie lubimy takich słów, ponieważ rodzą w nas niepewność. Gdyby kazano nam jakoś zareagować, coś zrobić! Ale co czynić, jeśli mówi się nam o jakimś tajemniczym darze, o którym nie możemy decydować? W którym momencie i w jaki sposób Ojciec pociąga nas do Jezusa, dając nam łaskę prawdziwej wiary w Niego? Komu ofiarowuje ten dar?
Na próżno chcielibyśmy zobaczyć rzeczywistość od strony Boga, próbując wślizgnąć się w Jego myśli, Jego decyzje… i w Jego upodobania! Tym, co do nas należy, nie jest jednak zastanawianie się nad Jego wyborami, lecz przyjęcie – najlepiej jak umiemy – tego, co On wybrał dla nas, co postanowił nam dać.
Najlepszym sposobem, aby stać się bardziej otwartym na dar, jest uświadomienie sobie, czego wymaga z naszej strony sama logika darów Bożych. Zamiast wyobrażać sobie zbyt prędko, że przyszliśmy do Chrystusa, że chcemy do Niego iść i że dla tego celu uczynimy wszystko, zacznijmy od pokornego pogodzenia się z myślą, że wszystko zależy od Ojca. To zachęci nas do tego, ażeby najpierw prosić Go o wiele żarliwiej o łaskę bycia pociągniętym do Jego Syna. A wówczas będziemy bardziej zdecydowani, aby wykorzystać tę łaskę w stopniu najwyższym – święty Jan nazywa to „wierzyć”, w sensie maksymalnego przylgnięcia całym sobą”.
Krzysztof Osuch SJ
fot. Image Catalog Hands Holding a Street Map
Flickr (cc)
http://www.katolik.pl/panie–do-kogoz-pojdziemy-,25005,416,cz.html
***********
Aleksandra Wojtyna

Kapłan pokoju

Rycerz Młodych

“Błogosławieni, którzy wprowadzają pokój, albowiem oni będą nazwani synami Bożymi”… To kolejne błogosławieństwo, które wyraźnie odnosi się do naszej aktywności. Tak zostało sformułowane, że sugeruje działanie: “wprowadzają”, czyli czynnie uczestniczą w tym zaprowadzaniu pokoju.
Pan błogosławi aktywnym
Wszystkie błogosławieństwa zakładają aktywność tego, na którym spełniają się obietnice Boże; żadne nie zakłada statyczności, nieróbstwa. W tym zaś błogosławieństwie akt jest na powrót zdefiniowany słowem “wprowadzają” albo w innym tłumaczeniu: “czynią”. Pan nie błogosławi tych, co lubią “sobie” pokój, ale tych, którzy go zaprowadzają. By uniknąć redefinicji i nadinterpretacji tego słowa, spieszę wyjaśnić, że chodzi tu tylko i wyłącznie o Chrystusowy sposób walki o pokój, pozbawiony przemocy, krzywdy, ataku i napastliwości. Zbawiciel domaga się więc od nas współpracy – czy to w dziele zdobywania w czynie apostolskim dusz, czy to w walce o własne zbawienie. Nigdy nie błogosławił siedzących, czy bezczynnie oczekujących na mannę z nieba, z tego więc wniosek, że “pachnienie” nie jest miłe Bogu, a nasza pozytywna i ukierunkowana aktywność pociąga za sobą łaskę. Można śmiało powiedzieć, że spadkobiercami Bożych skarbów są ci, którzy sobie aktywnie na to zapracują.
Błogosławieństwo ludzi niosących pokój zawsze było dla mnie przedmiotem szczególniejszych rozważań, z tego powodu, że osiągnięcie pokoju wewnętrznego, by móc ofiarować go innym ludziom, jest niezwykle trudne. W myśl słów: “Jakiż pokój możesz dać innym, skoro sam go nie posiadasz?”, dopiero wtedy będę w stanie ofiarować swemu otoczeniu pokój, gdy sam go osiągnę. Tylko w jaki sposób? Nieliczne są osoby, które pokój zaprowadzają, i nie mówię tutaj o aspekcie globalnym, ale o tym najmniejszym terytorium, jakim jest nasz podwórek: rodzina, szkoła, praca, kręgi znajomych jako grupy wsparcia. Zdaje się, że tutaj najtrudniej o pokój rozumiany jako zdrowe i uczciwe relacje z drugim człowiekiem i ze sobą samym. Ciężko jest żyć z człowiekiem swarliwym i skłonnym do kłótni. Biblia wiele razy podkreśla, co jest niezmiennie miłe Bogu, np. w psalmie zatytułowanym: Szczęście płynące ze zgody autor natchniony głosi:
“O jak dobrze i miło, gdy bracia mieszkają razem! Jest to jak wyborny olejek na głowie, który spływa na brodę Aarona, na skraj jego szaty. To jak rosa Hermonu, która opada na górę Syjon; Bo tam udziela Pan błogosławieństwa i życia na wieki”.
“To był Wicek…”
Postacią, która pomoże nam zrozumieć i zilustrować to błogosławieństwo, będzie polski ksiądz, który żył, działał i osiągnął świętość w okresie zapisanym w naszej historii jako czas bez pokoju.
Ks. Wincenty Frelichowski, bo o nim teraz będzie mowa, przyszedł na świat w ośmioosobowej rodzinie piekarza. Ci, z którymi przebywał, wspominali go jako osobę wyjątkowo opanowaną i spokojną, nie narzucający się innym, mający zawsze dobre słowo dla drugiego. Często odwiedzał chorych z posługą sakramentalną, oni właśnie zwracali uwagę na niezwykły pokój wewnętrzny młodego prezbitera, ten z kolei udzielał się tym, których od spotkania z Bogiem po tamtej stronie dzieliło już tylko kilka oddechów. Wewnętrzna dojrzałość ks. Wicka, jego niezwykłe zaufanie Bogu kształtowały i wnosiły pokój, gdziekolwiek znajdował się ten kapłan, który szczególnie mocno obcował z młodzieżą, gdyż angażował się w ówczesne harcerstwo. Można tylko się domyślać, jak doniosłą rolę odegrał w kształtowaniu wielu młodych harcerzy swoją dojrzałą, nieomal ojcowską osobowością, ile pokoju i wiary wniósł w dojrzewających ku dorosłości młodych ludzi. Zresztą jest kilka świadectw o jego pogodnym usposobieniu, o tym, jak szukał w każdym człowieku dobra, by móc żyć z każdym w pokoju i zgodzie. Ci młodzi ludzie z pewnością długo nosili przykład wiary swego duchownego przyjaciela, który kazanie głosił życiem pełnym miłości, a nie tylko oparty o kant ambony. Wierny słowom Apostoła starał się o pokojowe stosunki z bliźnimi (Rz 12,18: “Jeżeli to jest możliwe, o ile to od was zależy, żyjcie w zgodzie ze wszystkimi ludźmi!”), a gdy został aresztowany przez okupanta i umieszczony w rozlicznych więzieniach, zachował pogodną twarz, pomimo niepewności jutra.
Również aresztowanie i niewolę przyjął jako bardzo potrzebny element Bożego planu wobec siebie i ufał bezgranicznie w wypełnienie się Bożego zamysłu i wobec całego swego życia, i wobec kapłańskiego powołania. Nie zawahał się nawet wtedy, gdy oprawcy bardziej jemu niż innym dokuczali i wyśmiewali go jako księdza katolickiego. On dalej pomagał tym najsłabszym, spowiadał, odprawiał Msze święte, sprowadzał tym wszystkim głodnym i zmaltretowanym Chrystusa na ziemię, zaprowadzał pokój w ich duszach.
Jeden ze współwięźniów takie o nim złożył świadectwo: “…To był Wicek, on łapał Boga bezpośrednio i czuło się tę chwilę; coś w głosie… przenosiło echo głosu słyszalnego rzadko, dając sercu owo uderzenie, w którym głodny wyłuskał chleb, a pusty chwycił pełnię, co jeszcze kazała iść dalej – i zaufać”. Gdy on i współwięźniowie zostali skazani na karę chłosty, ks. Wincenty jako pierwszy zgłosił się na odebranie kary, by innym dodać tym odwagi, a kary, które otrzymywali, były niezwykle dotkliwe, łącznie z deptaniem ich przez katów i okładaniem grubym kijem po całym ciele. Kapłan dodawał wszystkim odwagi, mówiąc, iż mają właśnie okazję dopełnić mąk Chrystusowych, jak św. Paweł. Wincenty łapał się wszystkich nieprzyjemnych prac w obozie, wynosił nawet z bloku umarłych więźniów, wykorzystując to jako okazję, by się nad nimi pomodlić, a gdy przyszło mu pracować w kostnicy przy trupach, okazało się, że część z tych, którzy wydawali się być już zmarłymi, dogorywała. To właśnie wykorzystał młody kapłan, by tym nieludzko umęczonym ludziom pomóc dotrzeć do Boga.
Zaufanie i pokój rodzą miłość
Można zapytać, jak taki młody człowiek, bo miał wówczas niewiele ponad trzydzieści lat, o niewielkiej posturze, raczej drobnej budowy niż atleta, zniósł takie upokorzenia fizyczne i psychiczne? Zawdzięczał to zapewne ogromnemu zaufaniu Panu Bogu i pokojowi wewnętrznemu, który dawało mu owo bezgraniczne zaufanie. On każde warunki – czy to zwykłe kapłańskie na plebanii, czy te ekstremalne w obozie – rozumiał jako możliwość dawania miłości, a im było trudniej, tym więcej ludzi można było uratować miłością i ofiarować Bogu. Ks. Wincenty podczas pracy nad budowaniem pokoju w obozie zaraził się tyfusem i zmarł, mając zaledwie 32 lata. Zostawił po sobie jednak wdzięczność i miłość współwięźniów, nawet niektórzy z oprawców byli pod wrażeniem jego wewnętrznej siły, radości i pokoju, jaki wnosił swoją przenikniętą spokojem i opanowaniem osobowością w to przeklęte miejsce. Jeden z katów, owszem wyśmiewał kapłana i szydził z niego, ale nie odważył się go nigdy uderzyć. Towarzysze niedoli skrzętnie to zauważyli i od razu wytłumaczyli to świętością Wicka. “On był święty!”, mówili jeden do drugiego, a śmierć ich duchowego przewodnika napełniła cały obóz niezwykłym żalem i poczuciem straty, nawet tych, którzy nie wierzyli w Boga, tyle ten kapłan dał miłości i pokoju ludziom. Jeden z więźniów wykonał potajemnie maskę pośmiertną ks. Wincentego, tak był przekonany, że ten młody kapłan zostanie ogłoszony świętym… i nie pomylił się. Podczas beatyfikacji ks. Frelichowskiego maskę przez siebie wykonaną wręczył Ojcu Świętemu Janowi Pawłowi II.
Ks. Wincenty Frelichowski został ogłoszony patronem Harcerstwa Polskiego. Stał się Patronem wielu młodych dziewcząt i chłopców, którzy od swego mistrza powinni się teraz uczyć niezłomności charakteru, miłości bliźniego i tego, jak wprowadzać pokój nawet tam, gdzie wydaje się niemożliwe, by ten pokój zaistniał.
Aleksandra Wojtyna
Rycerz Młodych 1/2015
fot. Dyniss Rainer The Green Anthem Peace Sign
Flickr (cc)
http://www.katolik.pl/kaplan-pokoju,25006,416,cz.html
**********
Iwona Szkudelska

“Nie zmuszą mnie, bym ich nienawidził”

Głos Ojca Pio

Była nocKtoś mocno szarpał za klamkę. Inny mężczyzna się awanturował. Do bramy kurii arcybiskupiej w Warszawie dobijała się grupa ludzi. Twierdzili, że przychodzą w sprawie urzędowej. Nie przeszkadzała im dość nietypowa, jak na załatwianie tego rodzaju spraw, pora: była noc.
Prymas Stefan Wyszyński, tknięty przeczuciem i zaniepokojony odgłosami dochodzącymi z zewnątrz, wydał polecenie otwarcia bramy i wpuszczenia niespodziewanych “gości”. Na przywitanie spotkał się z wymówką, dlaczego przedstawiciele władzy – jak rozmówca określił siebie i swoich towarzyszy – zastali zamknięte drzwi kurii. Wszak państwo ma prawo zwracać się do swoich obywateli, kiedy chce. Kardynał spokojnie odpowiedział, że kuria urzęduje w wyznaczonych godzinach, a państwo ma obowiązek zachować przyzwoitość wobec obywateli. Za kilka minut, mocą decyzji rządu z poprzedniego dnia, został aresztowany i otrzymał zakaz wykonywania czynności związanych z dotychczas zajmowanymi stanowiskami. Był 25 września 1953 roku.
Ze skrępowanymi rękami

Konwój siedmiu samochodów, który przewoził Prymasa, wyjechał ze stolicy pod osłoną nocy. O świcie dotarł do Rywałdu. Opuszczony, zaniedbany klasztor kapucynów stał się pierwszym miejscem pobytu więźnia. Wyznaczono mu pokój na piętrze, z zakazem wyglądania przez okno. Niewielka cela sprawiała wrażenie opuszczonej w pośpiechu: niezasłane łóżko, otwarta walizka, miska z niewylaną wodą, bałagan. Na ścianie nieoczekiwany promyk słońca – obraz Maryi z podpisem: “Matko Boża Rywałdzka, pociesz strapionych”.Kulawy, ledwie trzymający się ściany stół musiał spełniać funkcję stołu jadalnego, biurka do pracy i ołtarza. Mszę można było przy nim odprawić dopiero za kilka dni: brakowało paramentów liturgicznych. Tak wyglądała “kaplica”, o której “panowie” twierdzili, że na pewno będzie w miejscu aresztowania. Kardynał umieścił w niej drogę krzyżową, pisząc ołówkiem na ścianach celi nazwy stacji Męki Pańskiej i oznaczając je krzyżykami.”Chrystus ze związanymi dłońmi, trzymany za ramię przez żołnierza” – obraz z taką sceną otrzymał w 1949 roku, gdy w drodze na ingres wkraczał do pierwszej świątyni swojej archidiecezji. Ten motyw, którego fragment umieszczony został także na obrazku będącym pamiątką konsekracji, towarzyszył mu od początku kapłańskiej drogi.Teraz mógł sam pójść śladami Więźnia.
Cóż to jest prawda?Wcześniej lękał się, że nie będzie miał udziału w zaszczycie, którego doznali wszyscy jego koledzy z seminaryjnej ławy: większość z nich zmarła w obozach koncentracyjnych i więzieniach; ci, którzy przeżyli wojenną gehennę, zostali inwalidami. “Ósmy “sakrament” z życia Kościoła – to męczeństwo” – napisze na jednej ze stron “Zapisków więziennych” (pamiętniku z trzyletniego okresu aresztowania). “Codzienny dowód Chrystusowej prawdy widzę w słowach: “Jeśli Mnie prześladowali, i was prześladować będą”. […] Czyż nie jest to pociecha, że na sobie potwierdzamy prawdę słów Chrystusa? Czyż nie należy się cieszyć z tej prawdy, choćby bardzo bolało? I ta prawda wyswobadza, choć w tak dotkliwy sposób”.Prawda wewnętrzna człowieka Bożego była myślą przewodnią kazania, które wygłosił w dniu aresztowania podczas Mszy Świętej wieczornej u Świętej Anny. Kilkanaście godzin wcześniej spotkał się z alumnami seminarium duchownego, którym mówił o wychowawczej roli prawdy… Czy zdawał sobie sprawę z tego, że w ciągu niespełna doby to on właśnie zacznie zdawać najważniejszy egzamin z jej obrony?Gdy niespodziewani “goście” poprosili go, by podpisał dokument zawierający decyzję o aresztowaniu, wyraził protest przeciwko gwałtowi, jaki mu zadano. Oświadczył, że nie może przyjąć tej decyzji do wiadomości, gdyż nie widzi w jej podjęciu żadnych podstaw prawnych, poza tym wiele do życzenia pozostawia sposób załatwienia całej sprawy. Prosił swojego zastępcę, biskupa Baraniaka, by w razie procesu nikt nie podejmował się jego obrony. Zdecydował bronić się sam.
W imię prawaW klasztornej celi-więzieniu miał dużo czasu na przemyślenie sytuacji, w jakiej się znalazł. Była nie do pozazdroszczenia. W cywilizowanym państwie skazano go na śmierć cywilną, pozbawiając nawet praw przysługujących więźniom: nie znał wyroku, jego uzasadnienia, nie wiedział również, jaki będzie czas odbywania “kary”. Odnosił wrażenie, że jeśli chodzi o zakres udzielania tych informacji, rząd bawi się jego kosztem.Już na początku pobytu w tym miejscu “pan o twarzy bez wyrazu” oświadczył, że za kilka dni zgłoszą się do Prymasa przedstawiciele rządu, by porozmawiać o zaistniałej sytuacji (zapowiedź ta została spełniona dopiero dwa lata później, w sierpniu 1955 roku, gdy Prymas przebywał w trzecim miejscu aresztowania – w Prudniku Śląskim).O stawianych wobec niego zarzutach dowiedział się ze skrawka “Trybuny Ludu”, który, mimo braku dostępu do prasy, niespodziewanie wpadł mu w ręce. Na łamach tej gazety generał Ochab obrzucił go stertą spreparowanych, kłamliwych oskarżeń. Było to poważne naruszenie honoru żołnierskiego: zaatakowano bezbronnego.Wiedział, że musi się bronić. “Gdybym dziś nie chciał bronić swych praw do wolności, nie umiałbym – gdyby zaszła potrzeba – bronić i wolności Ojczyzny. Tylko taki obywatel umie bronić wolności, który doznaje wolności w swej Ojczyźnie. Obywatel uciskany w swej Ojczyźnie nie jest zdolny jej bronić” – odnotuje w “Zapiskach”.Po długim oczekiwaniu na jakąkolwiek szansę rozmowy z władzami, poprosił o pozwolenie na napisanie listu do rządu z prośbą o wyjaśnienie zaistniałej sytuacji. Uważał to za swój obowiązek; jego milczenie mogłoby być bowiem odebrane jako wyrzeczenie się praw lub lekceważenie zarzutów, które przeczytał. Prośba ta przez wiele miesięcy okazywała się niemożliwa do zrealizowania. Komendant, który miał obowiązek przeprowadzania codziennych, kilkuminutowych wizyt w celi aresztanta, odpowiadał niezmiennie, że w tej kwestii “przełożeni dotychczas nie zajęli stanowiska”.Owo zaprogramowane milczenie ze strony władz było tym boleśniejsze, że wcześniej to właśnie kardynał Wyszyński był inicjatorem dążenia do szukania porozumienia pomiędzy Kościołem w Polsce a rządem, aby w bardzo trudnych czasach, w których zaczęło się nasilać jawne prześladowanie Kościoła, uchronić naród od napięć i rozlewu krwi. Dążenia te zaowocowały pracami Komisji Mieszanej i powstaniem tekstu nazwanego “Porozumieniem”. Dokument ten stał się odtąd jedynym argumentem w ręku Episkopatu – ówczesny rząd nie liczył się bowiem z konstytucją, zerwał konkordat i nie uznawał Kodeksu prawa kanonicznego.Kiedy w październiku 1953 roku przewieziono Prymasa do innego miejsca aresztowania – starego budynku poklasztornego w Stoczku Warmińskim – w obecności komendanta po raz kolejny zaprotestował przeciwko takiej formie uwięzienia.Słowa protestu odbiły się echem od ścian klasztornej celi.Troska o zdrowie

Zima w Stoczku była szczególnie surowa, a warunki bytowania więźnia godne pożałowania. Piec nie wystarczał na ogrzanie pokoju. Od parteru ciągnęła wilgoć, a od okien przeszywające zimno. Przez długi czas trzeba było się myć w zimnej wodzie, której i tak bardzo często brakowało. Ściany korytarzy pokryte były szronem. Nieustannie marzły ręce, nogi; nie można ich było rozgrzać nawet w nocy.

Kardynał bardzo podupadł na zdrowiu. Puchły mu ręce, oczy. Odczuwał silny ból w okolicy nerek i w całej jamie brzusznej. Ból głowy stał się jego nieodłącznym towarzyszem. Trudno było się doprosić jakiegokolwiek środka przeciwbólowego. Tak jakby chciano mieć kontrolę nad wszystkim, nawet nad najdrobniejszą dolegliwością.

Komendant podczas swoich rutynowych wizyt musiał wysłuchiwać również skarg dotyczących zdrowia. Niewzruszenie uważał, że za jego stan odpowiedzialność ponosi sam więzień. Zaproponował jednak zbadanie go przez komisję lekarską, gdyż, jak stwierdził, “w XX wieku człowiek ma prawa” i ksiądz ma “prawo do leczenia się”. Prymas zapytał o jej skład, gdyż na anonimowych medyków w tak delikatnej i osobistej sprawie, jak troska o własne zdrowie, nie mógł się zgodzić. Ustalono, że jeden z lekarzy będzie ze strony władz, a drugi zostanie wskazany przez Prymasa.

I w tym przypadku rząd dopuścił się nielojalności: komisja złożona z dwóch lekarzy wyznaczonych przez władze zbadała więźnia dopiero w maju. Przy tej okazji Prymas zwrócił ich uwagę na warunki przetrzymywania, zarówno zewnętrzne, jak i psychiczne, gdyż miały one znaczący wpływ na jego zdrowie. Stwierdził, że skoro są oni nie tylko lekarzami, ale także przedstawicielami społeczeństwa, musi wyrazić względem nich poczucie krzywdy i zniewagę, jaką odczuł ze strony państwa – nie tylko osobistą, ale również wobec Kościoła, która bardziej boli niż rany i choroby ciała.

W klasztorze

Podczas jednej z rozmów z komendantem kardynał Wyszyński dowiedział się, że nie może twierdzić, iż jest “więźniem”, ponieważ nie przebywa “w więzieniu”, lecz “w klasztorze”. Taką wersję przekazano również społeczeństwu. Zbulwersowany, wyjaśnił wówczas swojemu rozmówcy, co należy rozumieć przez wyrażenie “osadzenie w klasztorze” – nagminny za czasów rosyjskich sposób traktowania księży katolickich przez władze. Ci więźniowie znajdowali się jednak w lepszej sytuacji niż on: mogli poruszać się po okolicy, mieli zapewnioną wolność korespondencji i dostęp do prasy – a tych podstawowych ludzkich praw Kardynał został pozbawiony.

Jedynie w czwartym miejscu przymusowej izolacji – klasztorze sióstr nazaretanek w Komańczy, do którego został przewieziony 27 października 1955 roku, by spędzić w nim ostatni rok aresztu, miał nieco lepsze warunki, choć też mocno ograniczono i kontrolowano zakres swobody więźnia. Mógł spacerować po pobliskim lesie, czytać dowolną prasę (po raz pierwszy od dwóch lat), korespondować, przyjmować osoby odwiedzające, którym udało się zdobyć specjalną przepustkę (odpowiednie władze “wyspecjalizowały się” w utrudnianiu jej wydawania).

We wcześniejszych miejscach przymusowego pobytu: Rywałdzie, Stoczku Warmińskim i Prudniku Śląskim tych praw był pozbawiony. Cenzurze poddawano jego korespondencję. Mógł pisać listy tylko do ojca i siostry (prosząc każdorazowo o pozwolenie) i nie miał wpływu na to, kiedy ta korespondencja zostanie “odczytana”. Była to dodatkowa szykana. Ani siostra, ani ojciec, choć byli adresatami, a więc właścicielami listów, nie mogli ich sami czytać ani zatrzymać.

Manipulowano również odpowiedziami na nie: wycinano niektóre fragmenty, a pozostałe sklejano, by sprawiały wrażenie całości.

Prymasa przetrzymywano w zaniedbanych budynkach poklasztornych, znajdujących się w miejscach ukrytych, z dala od skupisk ludzkich, aby nikt nie mógł go zobaczyć (obawy władz były tak wielkie, że w Rywałdzie okno jego celi zaklejono bibułkami, a do kolejnych aresztów przewożono go zawsze pod osłoną nocy, w wielkiej tajemnicy, z zachowaniem maksymalnych środków ostrożności). W Stoczku Warmińskim kompleks budynków klasztornych otoczony był wysokim parkanem, przy którym straż pełniły drzewa okolone drutem kolczastym. Przestrzeń życiową Prymasa w tym miejscu wyznaczały: dwa pokoje, kaplica, korytarz i ogród.


Towarzysze
Nad tą przestrzenią czuwali “wierni” i nie zawsze widoczni aniołowie stróżowie. Trudno było ustalić ich liczbę (dwudziestu lub trzydziestu), gdyż, jak na aniołów przystało, większość z nich dla zwykłych śmiertelników była niewidzialna. Ich skrzypiące kroki słychać było jednak wszędzie. Nie opuszczali budynku ani w dzień, ani w nocy. Ci, którzy się ujawnili, byli to przeważnie młodzi ludzie w cywilu o twarzach bez wyrazu. Jeden z nich miał zadanie specjalne: całodobowe czuwanie przy drzwiach celi i pilnowanie każdego kroku więźnia. Komendant aniołów stróżów z dumą nosił odznakę “Obrońcy wolności”.W Stoczku spotkała Kardynała niespodzianka: postarano się o to, by miał swoich towarzyszy. Specjalnie w tym celu wyciągnięto ich z więzień, w których odbywali karę. Byli to: ksiądz Stanisław Skorodecki, którego władze mianowały na kapelana Prymasa, i siostra Maria Leonia Graczyk ze Zgromadzenia Sióstr Franciszkanek Rodziny Maryi, której powiedziano, że ma opiekować się chorym Prymasem przebywającym na kuracji. Oboje byli wynędzniali, nadmiernie wychudzeni i przestraszeni. Chcieli być lojalni wobec swojego Pasterza i bardzo obawiali się, czy za wyborem ich osób nie kryje się jakiś podstęp. Szczególnie siostra była mocno zaniepokojona. Kardynał starał się ją uspokoić słowami: “My wiemy, na co nas stać, a nie wiemy, na co ich stać. Nie traćmy na to czasu: miejmy zaufanie do siebie. […] Nie słowa, lecz czyny będą odpowiedzią na wszelkie nieznane nam intencje. Będziemy się modlili, pracowali i czekali zmiłowania Pańskiego”.Strategia obrony

Formą wewnętrznej obrony przed narzuconymi warunkami, w których łatwo można było popaść w zgnuśnienie i depresję, była modlitwa i praca. Prymas wyznaczył swojej “wspólnocie” szczegółowy plan dnia, którego przestrzegano z zakonną skrupulatnością. Dzień w więziennej celi rozpoczynał się o piątej rano. Był w nim ściśle określony czas modlitw, rozmyślań, dwóch Mszy Świętych, różańca, brewiarza, prac osobistych, lektury prywatnej, a także spaceru po ogrodzie. O dwudziestej drugiej udawano się na spoczynek.Wspólnotowa modlitwa powodowała, że pomiędzy tą trójką osób skazanych na współistnienie wytwarzała się więź. Łączyli się oni także z całym Kościołem, pamiętając o okresach liturgicznych i celebrując wszystkie uroczystości, do których gorliwie się przygotowywali. Pracom osobistym poświęcano kilka godzin dziennie. Polegały one na uczeniu się języków obcych i pisaniu książek opartych na rozważaniach. Było to ważnym “środkiem profilaktycznym przeciwko niebezpieczeństwu, które może grozić głowie niepobudzanej do wysiłku”.Podczas trzyletniego okresu aresztowania kardynał Wyszyński starał się nie odczuwać do swoich oprawców uczuć nieprzyjaznych. Mimo że zachowywali się nieraz względem niego w sposób nieludzki, walczył w swoim sercu o prawo ich miłowania: “Nie zmuszą mnie niczym do tego, bym ich nienawidził”. Wierzył, że Bóg ma moc ze wszystkiego wyprowadzić dobro. Nawet Jego prześladowcy, podobnie jak Herod, nieświadomie mogą współpracować z Nim w szerzeniu Bożej chwały. “Jeśli przesadzą w swej nienawiści, stają się apostołami sprawy, którą zwalczają” – napisał.Obrona Jasnej GóryPrymas miał świadomość, że dla ludzi modlących się w intencji jego uwolnienia okres tego przymusowego odosobnienia będzie dużą próbą. Nie mogli oczekiwać na szybkie rezultaty swoich modlitw. Ta sprawa wymagała czasu i cierpliwości. Nie był to jednak, w sensie duszpasterskim, czas stracony.Mimo że Prymas bardzo boleśnie przeżywał niemożność bezpośredniego posługiwania powierzonej mu owczarni, przeczuwał jednocześnie, że będzie to czas błogosławiony, obfitujący w duchowe owoce nie tylko w aspekcie osobistym, ale również w wymiarze dużo szerszym – dla Kościoła i ojczyzny. Był przekonany, że w jego uwięzieniu wypełnia się wola Boża i jest w nim zawarty ukryty sens: “Skoro Kościołowi Twemu potrzebne jest moje cierpienie, pragnę być uległy Twej woli. Chcę poświęcić swoje dobro osobiste dobru Kościoła. Im gorzej stoją moje sprawy osobiste, tym lepiej jest dla Kościoła. Moje cierpienie osłania Kościół przed złośliwością nieprzyjaciół Boga. Jestem łupem, który odwraca uwagę wilków, który zapycha gardła ich i nie pozwala gryźć innych. Czuję to dobrze, jak moje uwięzienie krępuje ręce nieprzyjaciół Kościoła, którzy dotąd wszystko zło na mnie składali”.Jego cierpienie i uwięzienie zaowocowało wydarzeniem niezwykłym dla duchowego odrodzenia narodu: podczas pobytu w Prudniku Śląskim zrodziła się idea publicznego odnowienia Ślubów Królewskich, złożonych Matce Bożej w imieniu całego narodu polskiego w 1656 roku przez króla Jana Kazimierza we Lwowie. Prymas Polski postanowił, że trzysta lat po zwycięskiej obronie Jasnej Góry akt ten zostanie odnowiony w formie przyrzeczeń dostosowanych do czasów współczesnych. W “Zapiskach” stwierdził: “Obrona Jasnej Góry dziś – to obrona chrześcijańskiego ducha narodu, to obrona kultury rodzimej, obrona jedności serc ludzkich w Bożym Sercu, to obrona swobodnego oddechu człowieka, który chce wierzyć bardziej Bogu niż ludziom, a ludziom – po Bożemu”. Śluby całego narodu złożone Królowej Polski miały stać się także programem pracy duchowej, odnowy moralnej i społecznej. Ich tekst Prymas napisał w Komańczy 16 maja 1956 roku.

W uroczystość Matki Bożej Jasnogórskiej, 26 sierpnia 1956 roku, Jasna Góra przeżyła swoiste “oblężenie” – przybyło około miliona wiernych. Takie zgromadzenie publiczne o charakterze religijnym w warunkach komunistycznego państwa było ewenementem. Tekst ślubów odczytał przewodniczący episkopatu Polski, biskup Michał Klepacz. Dla Prymasa, nadal przebywającego w areszcie, ustawiono w widocznym miejscu pusty fotel. Ozdobiła go wiązanka biało-czerwonych róż.

W odosobnieniu, w klasztorze w Komańczy, Prymas łączył się z wiernymi zgromadzonymi na uroczystości, odprawiając Mszę Świętą i wypowiadając tekst ślubów w obecności jedynego świadka – Marii Okońskiej, oddanej współpracownicy z Instytutu Świeckiego Pomocnic Maryi Jasnogórskiej Matki Kościoła (obecnie Instytut Prymasa Wyszyńskiego), którego oboje byli współzałożycielami. Niemożność bycia w tym momencie na Jasnej Górze odczuwał bardzo boleśnie. Jak refren powracały do niego słowa, którymi wcześniej strofował siebie: “Serce, wróć i nie przekraczaj granic murów, pozostań wierne Bogu, jak ciało jest uległe i spogląda tylko ku niebu, gdyż ono nie jest odrutowane”.

Dwa miesiące później, 28 października 1956 roku, po złożeniu przez przedstawicieli rządu przyrzeczenia przywrócenia Kościołowi w Polsce głównych praw i naprawienia krzywd, Prymas na prośbę władz wrócił do stolicy i objął swoje funkcje kościelne.

Iwona Szkudelska

Autorka korzystała z książki: Stefan Kardynał Wyszyński, Zapiski więzienne, Wydawnictwo im. Stefana Kardynała Wyszyńskiego “Soli Deo” Apostolicum, Warszawa – Ząbki 2001

http://www.katolik.pl/-nie-zmusza-mnie–bym-ich-nienawidzil-,2704,416,cz.html?s=3
*********

Na własne oczy

Odpowiedział mu Filip: „Chodź i zobacz”. J 1, 45 – 51

Ostatnio się to u mnie zmienia, szczególnie, że sporo o tym mówię i dużo nad tym reflektuję, jednak do niedawna wiele rzeczy starałem się przeżywać w głowie. Nie tak, jak jest w rzeczywistości, realnie, lecz w głowie. To do niczego nie prowadzi, żadnej sprawy nie popycha do przodu, marnuje za to wiele energii i zakleszcza człowieka w swoim mocno wirtualnym świecie.

Skojarzyło mi się to z dzisiejszymi słowami Natanaela: „Czy może być co dobrego z Nazaretu?” Natanael miał jakieś pojęcie o mieszkańcach Nazaretu, być może jakieś stereotypowe myślenie, do którego właśnie się odwołał. Ile takiego myślenia jest w moim życiu? Ile stereotypów, ile szufladek i ocenianie ludzi (czasem tylko po wyglądzie, po sposobie chodzenia, zachowywania, po sposobie pobożności w kościele)? Ocenianie samo w sobie nie jest złe i jest potrzebne. Szufladki w głowie również. Pytanie tylko, jaki użytek z nich robię, do czego mi służą…

Trzeźwiące są słowa Filipa: „Chodź i zobacz”. Nie kombinuj w głowie, nie nastawiaj się (ani za, ani przeciw), nie żyj w głowie, tylko idź i się przekonaj. Na własne oczy. Posłuchaj człowieka. Daj mu szansę być sobą. Chodź i zobacz. Konkret, rzeczywistość, tu i teraz. Nie żadne wymyślanie czy zamykanie się w swojej „wszystko-wiedzy” na każdy temat.

Jezus czyni podobnie. Wypowiada opinię o Natanaelu, a na jego pytanie o to, skąd go zna, odpowiada wskazując na pewien ważny fakt z jego życia. Nie trzeba się niczego domyślać, nie trzeba kombinować ani gdybać. Jezus odnosi swoją wiedzę do faktu znanego Natanaelowi. Te słowa zapraszają mnie do refleksji na temat tego, jak bardzo w mojej komunikacji z innymi poruszam się w sferze faktów, a ile w tym jest moich ocen i interpretacji, nie zawsze uprawnionych, takiego „dośpiewywania” sobie czegoś, co nie zawsze ma coś wspólnego z faktami.

Daj mi, Panie, otwarte oczy i serce, bym widział to, co jest naprawdę oraz widział Tego, który JEST we wszystkim…

http://ginter.sj.deon.pl/na-wlasne-oczy/

**********

 

 

 

 

 

O autorze: Słowo Boże na dziś