Słowo Boże na dziś – 10 sierpnia 2015r. – poniedziałek – ŚW. WAWRZYŃCA, DIAKONA I MĘCZENNIKA – ŚWIĘTO

Myśl dnia

Miłość polega na gotowości złożenia ofiary, także z własnego życia.

Każdy, kto znosi jakiekolwiek cierpienie tutaj na ziemi, gdy ofiaruje je Jezusowi,

staje się świadkiem Jego miłości i Jego apostołem.

ks. Mariusz Krawiec SSP

*************

Będziemy szczęśliwi dopiero wtedy, gdy uświadomimy sobie nasze zadanie, choćby najskromniejsze.

Wtedy dopiero będziemy mogli spokojnie żyć i spokojnie umierać,

gdyż to, co nadaje sens życiu, nadaje sens także śmierci .

Antoine de Saint-Exupéry

 

*************

Miłość polega na dawaniu siebie, czyli obumieraniu. I jest, jak ziarno, zawsze płodna – owocuje nawet wtedy, gdy jest odrzucona.

Mieczysław Łusiak SJ

 

**********

 

PIERWSZE CZYTANIE  (2 Kor 9,6-10)

Kto hojnie sieje, ten hojnie zbierać będzie

Czytanie z Drugiego listu świętego Pawła Apostoła do Koryntian.

Bracia:
Kto skąpo sieje, ten skąpo i zbiera, kto zaś hojnie sieje, ten hojnie też zbierać będzie. Każdy niech przeto postąpi tak, jak mu nakazuje jego własne serce, nie żałując i nie czując się przymuszonym, albowiem radosnego dawcę miłuje Bóg. A Bóg może zlać na was całą obfitość łaski, tak byście mając wszystkiego i zawsze pod dostatkiem, bogaci byli we wszystkie dobre uczynki według tego, co jest napisane: „Rozproszył, dał ubogim, sprawiedliwość Jego trwa na wieki”.
Ten zaś, który daje nasienie siewcy, i chleba dostarczy ku pokrzepieniu, i ziarno rozmnoży, i zwiększy plon waszej sprawiedliwości.

Oto słowo Boże.

PSALM RESPONSORYJNY  (Ps 112,1-2.5-6.7-8.9)

Refren: Mąż sprawiedliwy obdarza ubogich.

Błogosławiony człowiek, który boi się Pana *
i wielką radość znajduje w Jego przykazaniach.
Potomstwo jego będzie potężne na ziemi, *
dostąpi błogosławieństwa pokolenie prawych.

Dobrze się wiedzie człowiekowi, który z litości pożycza *
i swymi sprawami zarządza uczciwie.
Sprawiedliwy nigdy się nie zachwieje *
i pozostanie w wiecznej pamięci.

Nie przelęknie się złej nowiny, *
jego mocne serce zaufało Panu.
Jego wierne serce lękać się nie będzie *
i spojrzy z wysoka na swych przeciwników.

Rozdaje i obdarza ubogich, *
jego sprawiedliwość będzie trwała zawsze,
wywyższona z chwałą *
będzie jego potęga.

ŚPIEW PRZED EWANGELIĄ  (J 12,26)

Aklamacja: Alleluja, alleluja, alleluja.

Kto by chciał Mi służyć, niech idzie za Mną,
a gdzie Ja jestem, tam będzie i mój sługa.

Aklamacja: Alleluja, alleluja, alleluja.

EWANGELIA  (J 12,24-26)

Ziarno, które obumrze, przynosi plon obfity

Słowa Ewangelii według świętego Jana.

Jezus powiedział do swoich uczniów:
„Zaprawdę, zaprawdę, powiadam wam: Jeżeli ziarno pszenicy wpadłszy w ziemię nie obumrze, zostanie tylko samo, ale jeżeli obumrze, przynosi plon obfity. Ten, kto kocha swoje życie, traci je, a kto nienawidzi swego życia na tym świecie, zachowa je na życie wieczne.
A kto by chciał mi służyć, niech idzie za Mną, a gdzie Ja jestem, tam będzie i mój sługa. A jeśli kto Mi służy, uczci go mój Ojciec”.

Oto słowo Pańskie.

 ************************************************************************************************************************************

 

KOMENTARZ
Ofiara miłości

Miłość polega na gotowości złożenia ofiary, także z własnego życia. Jej doskonały przykład dał Syn Boży, umierając na krzyżu za zbawienie świata. Także w relacjach ludzkich spotyka się przykłady miłości gotowej do najwyższej ofiary. Matka lub ojciec oddający życie za swoje dzieci. Misjonarz pracujący z oddaniem w trudnych warunkach tropikalnych. Stawanie się ziarnem pszenicznym, które obumiera, w łączności z ofiarą Jezusa Chrystusa włącza nas w historię zbawienia. Każdy, kto znosi jakiekolwiek cierpienie tutaj na ziemi, gdy ofiaruje je Jezusowi, staje się świadkiem Jego miłości i Jego apostołem.

Jezu, naucz mnie przyjmować z godnością cierpienia, jakie mnie spotykają. Tak, abym potrafił zrozumieć ich nadprzyrodzony sens i przeżywał je w łączności z Tobą, Panie.

Rozważania zaczerpnięte z „Ewangelia 2015”
Autor: ks. Mariusz Krawiec SSP
Edycja Świętego Pawła

 

**********

Na dobranoc i dzień dobry – J 12, 24-26

Na dobranoc

Mariusz Han SJ

(fot. retro traveler / flickr.com / CC BY-NC-SA 2.0)

Ziarno musi wpierw obumrzeć…

 

Godzina Syna Człowieczego
Jezus powiedział do swoich uczniów: Zaprawdę, zaprawdę, powiadam wam: Jeżeli ziarno pszenicy wpadłszy w ziemię nie obumrze, zostanie tylko samo, ale jeżeli obumrze, przynosi plon obfity.

 

Ten, kto kocha swoje życie, traci je, a kto nienawidzi swego życia na tym świecie, zachowa je na życie wieczne. A kto by chciał Mi służyć, niech idzie na Mną, a gdzie Ja jestem, tam będzie i mój sługa. A jeśli ktoś Mi służy, uczci go mój Ojciec.

 

Opowiadanie pt. “Cierpienie za innych”
Robert Maoussi, piętnastoletni chłopiec z Kamerunu, zachorował na trąd. Cierpiał straszliwie, ale wiara w Chrystusa pomagała mu przetrzymać ataki bólu. Chciał cierpieć na wzór Chrystusa. Chrystusowi ofiarował własne powolne obumieranie. Wyznał: “Pragnę to wszystko znosić cierpliwie, aż do śmierci, za moich rówieśników”.

 

Któregoś dnia ból stał się nie do wytrzymania. Poprosił pielęgniarkę, aby podała mu lekarstwo uśmierzające ból o godzinę wcześniej niż zazwyczaj. Siostra przyniosła lekarstwo. Gdy po godzinie weszła ponownie do pokoju chorego, nietknięta tabletka leżała na stoliku. Chłopiec wyjaśnił zdziwionej pielęgniarce: “Tak, siostro, pomyślałem i postanowiłem co innego. Bóg bardziej potrzebuje mojego bólu dla ratowania ludzi niż ja tabletki dla jego uśmierzenia”.

 

Refleksja
Nasz proces wzrostu często jest poprzedzony procesem obumierania. Musi w nas umrzeć coś starego, aby mogło narodzić się coś nowego. Nasze przyzwyczajenia są takimi linkami, które trzymają nas przy tym, co sprawdzone, pewne i daje poczucie bezpieczeństwa. Jednocześnie czujemy, że “coś” jest nie tak. Wtedy jest to znak, że czas na zmiany…

 

Jezus wie, że przywiązania do ludzi, miejsca, pracy, itp. i ma swoje dobrodziejstwa. Jesteśmy przecież “przywiązani” do miejsca, gdzie przyszło nam się narodzić i żyć. Zostaliśmy usytuowani w pewnym środowisku, które kształtuje nas jako ludzi.

 

Jednocześnie jednak warto pamiętać, że nie jest to jedyne miejsce na ziemi. Warto zatem być otwartym na to, co przynoszą inne środowiska, kontynenty, świat, ale też i postępujący wciąż do przodu czas, który zmienia nasze społeczeństwo, kulturę oraz przyzwyczajenia, a tym samym i nas samych. Musimy obumrzeć, aby “wrócić do gry”…

 

3 pytania na dobranoc i dzień dobry
1. Na czym polega proces obumierania?
2. Czym są przyzwyczajenia?
3. Dlaczego warto być otwartym na to, co nowe?

 

I tak na koniec…
Będziemy szczęśliwi dopiero wtedy, gdy uświadomimy sobie nasze zadanie, choćby najskromniejsze. Wtedy dopiero będziemy mogli spokojnie żyć i spokojnie umierać, gdyż to, co nadaje sens życiu, nadaje sens także śmierci (Antoine de Saint-Exupéry)

http://www.deon.pl/religia/duchowosc-i-wiara/na-dobranoc-i-dzien-dobry/art,347,na-dobranoc-i-dzien-dobry-j-12-24-26.html

**********

Radosny dawca

10 sierpnia 2015, autor: Krzysztof Osuch SJ

Jeśli pierwsi męczennicy szli ze śpiewem na pożarcie przez dzikie zwierzęta, to my też z radością możemy wchodzić w codzienne trudy, wyniszczenie i obumieranie. A także i w śmierć.

Prośmy Jezusa, by głębiej wprowadził nas w świat Boskiej Miłości, która jest Pełnią i nieustannie wyraża się w hojnym i radosnym dawaniu.

Kto skąpo sieje, ten skąpo i zbiera, kto zaś hojnie sieje, ten hojnie też zbierać będzie.

Nic bardziej oczywistego! Trzeba na wiosnę lub jesienią „odżałować” pewną ilość ziarna, by móc latem spodziewać się obfitych zbiorów. Kto w porze zasiewów zaoszczędzi na ziarnie, ten poniesie stratę przy żniwach… Im więcej się zaoszczędzi, tym więcej się straci. To jasne. W życiu osobowym, w życiu duchowym jest podobnie.

  • Należy być dawcą hojnym, chętnym i radosnym, jeśli chcemy zachwycić Boga. Pawłowy postulat bycia hojnym dawcą dotyczy nie tylko materialnej jałmużny, ale także wewnętrznych aktów miłości wobec naszych bliźnich.
  • Ta zasada hojnego siania dotyczy także wszelkich form służby, uczynności i zwyczajnej pracy nam powierzonej.
  • Jak ja dzisiaj siałem ziarna dobra i dobroci? Ile straciłem z tego, co posiadam? I czy uczyniłem to hojnie i radośnie?

Każdy niech przeto postąpi tak, jak mu nakazuje jego własne serce, nie żałując i nie czując się przymuszonym, albowiem radosnego dawcę miłuje Bóg.

Święty Paweł bardzo wyraźnie wskazuje nam, czym mamy się kierować w naszych codziennych „zasiewach” dobra; mamy kierować się sercem: Każdy niech przeto postąpi tak, jak mu nakazuje jego własne serce. Nasze fizyczne serca bywają w różnym stanie (zależy to od wielu czynników); nasze serca – rozumiane jako samo centrum osoby – też bywają w różnej kondycji.

  • Winno nam zależeć na „posiadaniu” takiego serca, które, gdy daje, to nie kieruje się sknerstwem i lękiem o swoją przyszłość. Marnym dawcą jest ten, kto daje z jakiegoś przymusu lub odczuwa żal, gdy daje!
  • […]

Całe rozważanie: Dawać z wielką radością – Boska rzecz

http://osuch.sj.deon.pl/2015/08/10/radosny-dawca/

*********

Św. Wawrzyńca

0,11 / 9,53
Przygotuj się do tej modlitwy. Zatrzymaj się na chwilę i skieruj swoje myśli ku Bogu, z którym chcesz się spotkać. Stań w Jego obecności…Dzisiejsze Słowo pochodzi z Ewangelii wg Świętego Jana
J 12, 24-26
Jezus powiedział do swoich uczniów: Zaprawdę, zaprawdę, powiadam wam: Jeżeli ziarno pszenicy wpadłszy w ziemię nie obumrze, zostanie tylko samo, ale jeżeli obumrze, przynosi plon obfity. Ten, kto kocha swoje życie, traci je, a kto nienawidzi swego życia na tym świecie, zachowa je na życie wieczne. A kto by chciał Mi służyć, niech idzie na Mną, a gdzie Ja jestem, tam będzie i mój sługa. A jeśli kto Mi służy, uczci go mój Ojciec.Jezus sens swojej śmieci ilustruje ziarnem pszenicy obumierającym w ziemi. Ziarno pszenicy obumiera, nie w znaczeniu unicestwienia i utraty mocy, ale wydania nowego wielkiego  plonu. Gdyby Chrystus nie umarł, nie byłoby nawrócenia pogan. Ziarno pszenicy jest używane do dwóch celów, do przygotowania chleba oraz na nasienie, by wyrosły kolejne kłosy.

Słowo Boga jest ziarnem zasianym w duszy człowieka, z którego mają wyrastać owoce twojego dobrego postępowania. Ziarno słowa Bożego ma zostać przyodziane w ciało, czyli Słowo Boga ma stać się ciałem, a później wydać wielki plon.

Do nich też jest skierowany dyskretny apel, by zostali sługami Jezusa. Owym sługom Jezus obiecuje nagrodę: przebywanie tam, gdzie On przebywa, i uczczenie przez Ojca. Zadaj sobie dzisiaj pytanie, co stanowi w życiu chrześcijańskim tę ofiarę, o którą prosi nas Bóg. On prosi ciebie o to, byś przemienił siebie, byś przez to stał się ziarnem, które będzie obumierać i tylko za taką cenę będziesz mógł wydać plon obfity nie tylko dla siebie samego, ale również dla drugiego człowieka.

Kochać kogoś oznacza chcieć dla niego dobra. Ten więc kocha swoją duszę, kto chce dla niej dobra. Ten zaś, kto chce dla niej jakiegoś szczegółowego dobra, kocha ją ze względu na coś.

http://modlitwawdrodze.pl/home/

O muzyce

Utwór: Chcę być Twoim ziarnem, Odpocznij we Mnie
Wykonanie: Wspólnota Miłości Ukrzyżowanej
Utwór: Cancion del Emperador, Ancient Mosaic with Guitar
Wykonanie: La Reverie

*********

#Ewangelia: Lekarstwo na samotność

Mieczysław Łusiak SJ

(fot. shutterstock.com)

Jezus powiedział do swoich uczniów: “Zaprawdę, zaprawdę, powiadam wam: Jeżeli ziarno pszenicy wpadłszy w ziemię nie obumrze, zostanie tylko samo, ale jeżeli obumrze, przynosi plon obfity. Ten, kto kocha swoje życie, traci je, a kto nienawidzi swego życia na tym świecie, zachowa je na życie wieczne. A kto by chciał mi służyć, niech idzie za Mną, a gdzie Ja jestem, tam będzie i mój sługa. A jeśli kto Mi służy, uczci go mój Ojciec”. (J 12, 24-26)

 

Rozważanie do Ewangelii

Ziarno obumierające w ziemi jest doskonałym obrazem Miłości. Miłość polega na dawaniu siebie, czyli obumieraniu. I jest, jak ziarno, zawsze płodna – owocuje nawet wtedy, gdy jest odrzucona.

Skoro ziarno pszenicy, które wpadłszy w ziemię nie obumarło, zostaje samo, to oznacza, że człowiek, który nie kocha jest skazany na samotność. Postawa Miłości chroni nas przed uczuciem samotności. Kochając żyjemy dla kogoś, czyli nigdy nie jesteśmy sami, nawet jeśli wszyscy nas opuszczą.

http://www.deon.pl/religia/duchowosc-i-wiara/pismo-swiete-rozwazania/art,2522,ewangelia-lekarstwo-na-samotnosc.html

***********

Św. Augustyn (354 – 430), biskup Hippony (Afryka Północna) i doktor Kościoła
Kazanie 206 (przypisane)

„To żar Twojej miłości, Panie, sprawił, że święty Wawrzyniec pozostał wierny” (Kolekta)
 

Przykład świętego Wawrzyńca zachęca nas do oddania życia, rozpala naszą wiarę i przyciąga naszą pobożność. To nie płomienie stosu nas spalają, ale żywej wiary. Nasze ciało nie jest spalane ze względu na Jezusa Chrystusa, ale nasza dusza jest przeniknięta żarliwością Jego miłości…, nasze serce płonie z miłości do Jezusa. Czyż sam Zbawiciel nie powiedział o tym świętym żarze: „Przyszedłem rzucić ogień na ziemię i jakże bardzo pragnę, żeby on już zapłonął”? (Łk 12,49) Kleofas i jego towarzysz nie odczuwali jego działania, kiedy mówili: „Czy serce nie pałało w nas, kiedy rozmawiał z nami w drodze i Pisma nam wyjaśniał” (Łk 24,32)?

To dzięki temu wewnętrznemu płomieniowi święty Wawrzyniec pozostaje niewrażliwy na ogień swojego męczeństwa; płonie z pragnienia bycia z Jezusem i nie czuje tortur. Im bardziej żar wiary rośnie w nim, mniej czuje on mękę… Moc boskiego ogniska, rozpalonego w jego sercu, łagodzi płomienie ognia, podsycanego przez kata.

***************************************************************************************************************************************

ŚWIĘTYCH OBCOWANIE

9 SIERPNIA

**********

Święty Wawrzyniec, diakon i męczennik
Święty Wawrzyniec Wawrzyniec był jednym z siedmiu diakonów Kościoła rzymskiego za czasów papieża Sykstusa II. Mimo że wiele osób sławiło jego bohaterską śmierć – m.in. św. Ambroży (+ 397), św. Augustyn (+ 430), św. Maksym z Turynu (+ ok. 467), św. Piotr Chryzolog (+ 450) i św. Leon Wielki (+ 461) – wiadomości historyczne o nim posiadamy bardzo skromne. Właściwie jedynym źródłem jest Liber Pontificalis (Księga Papieży), który śmierć Wawrzyńca wiąże bezpośrednio z męczeństwem papieża św. Sykstusa II, który zginął dnia 6 sierpnia 258 r. wraz ze swoimi czterema diakonami. Niektórzy pisarze współcześni w tym samym dniu i w tych samych okolicznościach sytuują męczeństwo Wawrzyńca. Temu jednak stanowczo sprzeciwia się powszechna i najdawniejsza tradycja rzymska. Jej wyrazem jest Passio, czyli opis męki wielkiego diakona.
Według niej Wawrzyniec miał być wyłączony z grupy skazanej na śmierć, która stanowiła orszak papieża. Wawrzyniec był bowiem administratorem majątku Kościoła w Rzymie. Miał równocześnie zleconą opiekę nad ubogimi. Namiestnik rzymski liczył, że namową i kuszącymi obietnicami, a w razie potrzeby katuszami, wymusi na nim oddanie całego majątku kościelnego w jego ręce. Wawrzyniec miał wówczas poprosić o kilka dni, aby mógł zebrać “skarby Kościoła” i pokazać je namiestnikowi. Kiedy nadszedł oznaczony dzień, diakon zgromadził wszystką biedotę Rzymu, którą wspierała gmina chrześcijańska. Miał przy tym wypowiedzieć słowa: “Oto są skarby Kościoła!” Zawiedziony tyran kazał zastosować wobec niego wyjątkową katuszę. Walerian nakazał rozciągnąć go na żelaznych rusztach i wolno podgrzewać i piec żywcem w ogniu. Wawrzyniec miał się zdobyć jeszcze na słowa: “Widzisz, że ciało moje jest już dosyć przypieczone. Obróć je teraz na drugą stronę!” Św. Leon Wielki daje do tych słów piękny komentarz: “Jak silny musiał być ogień miłości Chrystusowej, skoro gasił on żar ognia naturalnego!”.
Według wspomnianego opisu męki Wawrzyniec miał być przedtem biczowany knutami z drutu, potem wieszano go wyrywając członki ze stawów. W żywocie jest podany jeszcze jeden szczegół. Kiedy prowadzono papieża św. Sykstusa na śmierć z jego diakonami, chciał iść z nim także Wawrzyniec. Wymawiał mu nawet słodko: “Gdzie idziesz, Ojcze, bez syna? Jakże obejdziesz się bez swojego diakona? Nigdy nie odprawiałeś Eucharystii bez niego, czymże więc mogłem ściągnąć na siebie twoją niełaskę?” Na to św. Sykstus miał odpowiedzieć: “Dla mnie, steranego wiekiem, jest przygotowana mniejsza próba. Ciebie czekają wiele większe cierpienia, ale też i piękniejsza czeka cię korona”. Niektórzy z krytyków są skłonni uznać ten dialog za późniejszy, dodany do opisu męczeństwa ku zbudowaniu wiernych.

Święty Wawrzyniec Niezwykłe okoliczności męczeńskiej śmierci, poniesionej 10 sierpnia 258 r., rozbudziły w Kościele rzymskim niezwykły kult Wawrzyńca. Św. Augustyn pisze, że jak Jerozolima szczyci się św. Szczepanem, tak Rzym jest dumny ze św. Wawrzyńca. Największy zaś poeta starożytnego chrześcijaństwa, Prudencjusz (+ 440), w natchnionych strofach podaje, że bohaterska śmierć Wawrzyńca zadała cios bałwochwalstwu, które od tego czasu zaczęło chylić się ku upadkowi aż do ostatecznego zwycięstwa Chrystusowego Kościoła.
Ciało Męczennika pogrzebał św. Justyn, kapłan, w posesji św. Cyriaki. Co roku wierni tłumnie gromadzili się wokół jego grobu. Jego imię włączono do kanonu Mszy świętej i do Litanii do Wszystkich Świętych. Cesarz Konstantyn Wielki nad jego grobem w roku 330 wystawił bazylikę. Jeden z najdawniejszych zbiorów tekstów liturgicznych, zwany Sakramentarzem Leoniańskim, posiada kilkanaście różnych tekstów na uroczystość św. Wawrzyńca. Z Rzymu kult Męczennika rozszerzył się na cały Kościół. Niemcy przypisywali mu swoje zwycięstwo nad Madziarami w X w. Król hiszpański Filip II (+ 1598) ku czci św. Wawrzyńca wystawił w Escorial w pobliżu Madrytu na stokach gór Sierra de Guadarrama monumentalny zespół architektoniczny, obejmujący pałac królewski, klasztor augustianów i kościół – jako wotum za zwycięstwo odniesione nad Francuzami w bitwie pod Saint-Quentin 10 sierpnia 1557 r.
Wawrzyniec był w starożytności i średniowieczu jednym z najbardziej popularnych świętych. Już w pierwszej połowie IV stulecia na cmentarzu przy Via Tiburtina obchodzono święto męczennika Wawrzyńca. Doznawał on czci jako szczególny patron ubogich, piekarzy, kucharzy i bibliotekarzy. Wzywano go na pomoc w czasie pożarów i przeciw chorobom reumatycznym. Postać jego otoczono wieloma legendami. Jemu także przypisywano, że co piątek schodzi do czyśćca, aby wybawić stamtąd choć jedną duszę.

Święty Wawrzyniec

Kult Wawrzyńca wcześnie rozprzestrzenił się także na ziemie polskie. Jest patronem Hiszpanii i Norymbergi, diecezji pelplińskiej i Wodzisławia Śląskiego.

W ikonografii św. Wawrzyniec przedstawiany jest jako diakon w dalmatyce, czasami jako diakon ze stułą. Jego atrybutami są: księga, krata, palma, otwarta szafka, a w niej księgi Ewangelii, sakiewka, zwój.

 

http://www.brewiarz.pl/czytelnia/swieci/08-10a.php3

***********

Ważna misja św. Wawrzyńca

dodane 2009-07-24 09:11

Leszek Śliwa

W czasach cesarza Waleriana (253–260) prześladowano katolików. Ówczesny papież, św. Sykstus II, spodziewając się aresztowania, przekazał kościelny majątek diakonowi, św. Wawrzyńcowi.

Fra Angelico (PD) Św. Wawrzyniec otrzymuje majątek Kościoła

Ten zdążył jeszcze wszystko rozdać ubogim. 6 sierpnia 258 roku papież został ścięty, a cztery dni później zabito Wawrzyńca. Zamęczono go, przypiekając na ruszcie. Na obrazie Fra Angelica Sykstus II, w tiarze i niebieskim płaszczu, przekazuje Wawrzyńcowi mieszek z pieniędzmi. Obok sługa papieża trzyma skrzynkę i srebrne naczynia liturgiczne. Scena rozgrywa się we wnętrzu kościoła.

Nieszczęście jest blisko. Inny sługa, stojący najbliżej drzwi, z niepokojem spogląda w ich kierunku. Z zewnątrz dobijają się już dwaj żołnierze, którzy za chwilę aresztują papieża.

Kościół jest nieproporcjonalnie mały w stosunku do sylwetek ludzkich. To celowy zabieg artysty. Świątynia nie przedstawia żadnej konkretnej budowli, symbolizuje wspólnotę wiernych, w którą wtargnęła władza cesarska. Inny symbol artysta umieścił w oknie po prawej stronie. Widoczne przez nie kolumienki wirydarza są tak cienkie, że przypominają kratę rusztu – narzędzie męczeństwa Wawrzyńca. Natomiast szata świętego udekorowana jest złotymi naszywkami w kształcie… płomieni.

Fresk powstał na zamówienie papieża Mikołaja V i dekorował jego prywatną kaplicę, zwaną dziś Cappella Niccolina. Jest on częścią większej kompozycji – scen z życia św. Wawrzyńca i św. Stefana. W postaci papieża Sykstusa II artysta sportretował Mikołaja V – fundatora dzieła.

„Łzy św. Wawrzyńca” spadają z nieba

KAI

W sierpniu możemy obserwować na niebie „spadające gwiazdy”. Ludowa tradycja mówi, że to „płacze niebo”, albo że są to „łzy św. Wawrzyńca”

Nasilenie zjawiska ma miejsce w okresie, w którym przypada wspomnienie tego świętego. W związku z trwającym Rokiem Astronomii liczne obserwatoria i instytuty badawcze organizują dni otwarte i inne wydarzenia poświęcone tej tematyce.

Prof. Ryszard Wielebiński z Instytutu Maxa Plancka w Bonn powiedział KAI, że najwięcej „spadających gwiazd” będzie można zaobserwować już od wczesnego wieczora 12 sierpnia. Według naukowca, w tym roku pojawi się ich wyjątkowo dużo, a wśród nich będzie widoczny najsłynniejszy rój meteorów, perseidy. Zjawisko będzie miało miejsce na dużym obszarze i przez dłuższy czas.

W ciągu najbliższych nocy będą widoczne przede wszystkim perseidy – setki większych i mniejszych meteorów, wchodzących w atmosferę ziemską z szybkością 60 km na sekundę i spalających się na wysokości 80-300 km na skutek siły tarcia. Nazwano je perseidami, ponieważ patrząc na to zjawisko z perspektywy odnosi się wrażenie, że wszystkie zmierzają ku jednemu celowi – w konstelację Perseusza. Ten rój meteorów pochodzi z komety Swift-Tuttle, która okrąża Ziemię co 134 lata i po raz kolejny będzie widoczna w 2126 r. Przy każdym okrążeniu kometa traci w pobliżu Słońca część swojej materii.

Określenie „łzy św. Wawrzyńca” nawiązuje do świętego, który zmarł śmiercią męczeńską 10 sierpnia 258 r. w Rzymie. Był przypiekany na ruszcie i w czasie tortur miał płakać nad grzechami świata. Do dziś św. Wawrzyniec jest patronem osób poparzonych, gorączkujących oraz strażaków, kucharzy, piekarzy, ma też chronić przed ogniem piekielnym.

Wawrzyniec był jednym z siedmiu diakonów w Rzymie i odpowiadał za finanse oraz opiekę nad ubogimi. Ponieważ odmówił cesarzowi Walerianowi wydania własności kościelnych, został skazany na tortury i stracony na rzymskiej Via Tiburtina.

Wawrzyniec stal się jednym z najbardziej czczonych świętych. Nad jego grobem cesarz Konstantyn wzniósł w 330 r. kościół. Jego kult bardzo się rozwinął w Europie po zwycięstwie cesarza Ottona I nad Węgrami w dniu św. Wawrzyńca 955 r. Najcenniejsza relikwia – głowa świętego znajduje się w Watykanie, a jej część w katedrze w Dubrowniku.

http://kosciol.wiara.pl/doc/490893.Swiety-Wawrzyniec-Wazna-misja/2

*********

 

Litania do św. Wawrzyńca

Kyrie, eleison, Chryste, eleison, Kyrie, eleison.
Chryste, usłysz nas. Chryste, wysłuchaj nas.
Ojcze z nieba, Boże zmiłuj się nad nami.
Synu Odkupicielu świata, Boże, zmiłuj się nad nami.
Duchu Święty, Boże, zmiłuj się nad nami.
Święta Trójco, jedyny Boże, zmiłuj się nad nami.

Święta Maryjo, módl się za nami.
Święta Boża Rodzicielko,
Święta Panno nad pannami,

Święty Wawrzyńcze, Męczenniku,
Święty Wawrzyńcze, Lewito rzymski Sykstusa Papieża,
Święty Wawrzyńcze, Diakonie najniewinniejszy,
Święty Wawrzyńcze, kolumno stałości wiary nienaruszona,
Święty Wawrzyńcze, laurze cierpliwości zawsze zielony,

Święty Wawrzyńcze, naśladowco św. Szczepana diakona,
Święty Wawrzyńcze, wspomożycielu sierot i ubogich,
Święty Wawrzyńcze, obrońco wdów osieroconych,
Święty Wawrzyńcze, czystych panien obrońco,
Święty Wawrzyńcze, jałmużniku skarbów kościelnych,

Święty Wawrzyńcze, pelikanie krwią męczeńską płynący,
Święty Wawrzyńcze, zwycięzco srogich tyranów przez miłość,
Święty Wawrzyńcze wodzu dusz Chrystusowych,
Święty Wawrzyńcze wspomożycielu dusz w czyśćcu cierpiących,
Święty Wawrzyńcze, perło najdroższa miasta rzymskiego,

Święty Wawrzyńcze, udzielający Ciała I Krwi Chrystusowej przy ołtarzu,
Święty Wawrzyńcze, krzaku ogniem miłości gorejący,
Święty Wawrzyńcze, źródło żywe pragnących Boga,
Święty Wawrzyńcze, od głodu, ognia, zarazy i wojny szczególniejszy Patronie,

Święty Wawrzyńcze, tarczo od strzał gniewu Bożego,
Święty Wawrzyńcze, od ognia piekielnego wybawicielu,
Święty Wawrzyńcze, chorych w gorączkach i upałach jedyna ochłodo,
Święty Wawrzyńcze, towarzyszu wszystkich Świętych.

Baranku Boży, który gładzisz grzechu świata, przepuść nam Panie,
Baranku Boży, który gładzisz grzechy świata, wysłuchaj nas Panie,
Baranku Boży, który gładzisz grzechy świata, zmiłuj się nad nami.

W: Święty Wawrzyniec oddał życie za Kościół.
O: Zasłużył na wieniec zwycięstwa i z radością wstąpił do Pana, Jezusa Chrystusa.

Módlmy się:

Miłosierny Boże, z gorącej miłości ku Tobie święty Wawrzyniec wiernie służył ubogim i odważnie poniósł śmierć męczeńską. Spraw, abyśmy miłowali to, co on miłował, i wypełniali to, czego uczył. Przez Chrystusa, Pana naszego. Amen. Daj nam, prosimy Cię, Wszechmogący Boże, grzechów naszych płomienie ugasić, któryś błogosławionemu Wawrzyńcowi dozwolił mąk swoich srogość zwyciężyć. Przez Chrystusa, Pana naszego. Amen.

http://www.christusrex.brzegdolny.pl/pray25.htm

***********

Błogosławiony Amadeusz Portugalski, zakonnik
Błogosławiony Amadeusz Portugalski Amadeo Menases de Silva urodził się około 1422 roku w hiszpańskim porcie Ceuta, usytuowanym po afrykańskiej stronie Cieśniny Gibraltarskiej. Był bratem św. Beatrycze z Silvy.
W latach 1442-1452 wiódł życie zakonne u hieronimitów. Pod wpływem wizji św. Franciszka postanowił przejść do franciszkanów i udał się do Italii. Profesję złożył w Asyżu. W zakonie przylgnął do niego przydomek Portugalski lub Hiszpański (Hispanus). Przebywał następnie w Mediolanie, gdzie pozyskał sobie panujących tam Sforzów. Powierzali mu oni rozmaite trudne misje. W roku 1459 odprawił swą pierwszą Mszę św. Wkrótce, urzeczeni jego rozmodleniem i pokutami, przylgnęli do niego inni obserwanci, z którymi próbował zakładać oddzielną prowincję, nazywaną niekiedy amadeitami. W roku 1470 Paweł II wydał bullę, zabraniającą tej odrębności, która obejmowała już wówczas sześć konwentów.
Amadeusz tymczasem pozyskał sobie przyjaźń kard. della Rovere, który wstąpił niebawem na tron Piotrowy i przybrał imię Sykstus IV. Wezwany przez niego do Rzymu, został tam jego spowiednikiem i założył nowy dom na wzgórzu Janikulum. Potem jeszcze raz wybrał się na północ.
Powalony nagłą chorobą, zmarł w Mediolanie 10 sierpnia 1482 r. Zostawił po sobie Apocalypsis nova, rodzaj dialogu ze św. Gabrielem Archaniołem o niemal wszystkich prawdach wiary. Natomiast założona przez Amadeusza odrębna kongregacja franciszkańska długo nie przetrwała. Ostatecznie rozwiązał ją w roku 1568 papież św. Pius V.

 

http://www.brewiarz.pl/czytelnia/swieci/08-10b.php3

***********

Święta Filomena, męczennica
Święta Filomena Filomena przez ponad 150 lat należała do najbardziej czczonych świętych. Jej kult opierał się jednak na fałszywej przesłance. W czasie wykopalisk prowadzonych w Katakumbach Pryscyli w Rzymie 25 maja 1802 r. odnaleziono grób z ceramiczną tabliczką, na której znajdowały się symbole strzały, palmy, lilii, bicza oraz napis Pax tecum, Filemena. Wyciągnięto wniosek, że w miejscu tym pochowana została męczennica nosząca imię Filomena. Proboszcz parafii w Mugnano w diecezji Nola w Kampanii przeniósł 10 sierpnia 1805 r. odnalezione szczątki do Mugnano, miasta położonego na wzgórzu niedaleko Neapolu. Temu wydarzeniu towarzyszyły liczne cuda. Od tego dnia zaczął rozwijać się silny kult Filomeny, który wkrótce rozprzestrzenił się po świecie i został powiązany z legendą o rzymskiej męczennicy. W latach 1824-1836 wstawiennictwu św. Filomeny przypisywano wiele nagłych uzdrowień. Papież Grzegorz XVI zaaprobował Mszę i oficjum ku czci Świętej. Również kolejni papieże pozytywnie odnosili się do kultu św. Filomeny. Dopiero w roku 1961 Kościół katolicki zniósł święto Filomeny, chociaż do dziś jej kult jest dość żywy, szczególnie w Mugnano.
Sama zaś legenda mówi, że ojciec Filomeny był greckim królem, który nawrócił się na chrześcijaństwo. Gdy w III wieku wybuchły prześladowania za Dioklecjana, król ze swoją córką udali się do Rzymu, by pertraktować z cesarzem. Władca, oczarowany pięknością dziewczyny, chciał pojąć ją za żonę. Filomena wyjaśniła mu jednak, że jest już poślubiona Chrystusowi. Rozzłoszczony odmową Dioklecjan rozkazał uwięzić młodą chrześcijankę i torturować ją, a na koniec z kotwicą przywiązaną do szyi wrzucić do Tybru, gdzie strzelano do niej z łuku. Ponieważ Filomena przeżyła, a co więcej nie odniosła żadnych ran, cesarz zarządził jej ścięcie, co miało nastąpić około 303 roku.
Została formalnie kanonizowana po długim i dojrzałym rozważeniu oraz po zbadanym i potwierdzonym uzdrowieniu Służebnicy Bożej Pauliny Jaricot (założycielki Krzewienia Wiary i Żywego Różańca) przez papieża Grzegorza XVI.
Do najbardziej oddanych czcicieli św. Filomeny należał św. Jan Maria Vianney, który wraz z Pauliną Jaricot przyczynił się do powstania tego szeroko rozpowszechnionego nabożeństwa do Filomeny, z którego słynęła Francja. Medaliki błogosławione przez Vianney’a wysyłane były do wszystkich regionów Francji i stawały się kanałami niezliczonych błogosławieństw nimi obdarowanych, a uzdrowienia wszelkiego rodzaju miały miejsce dzięki użyciu oleju, który płonął dniem i nocą przed figurą Filomeny w kościółku w Ars, gdzie teraz znajduje się kaplica Cudotwórczyni.
Do czcicieli św. Filomeny należeli też św. Magdalena Zofia Barat, założycielka zakonu Najświętszego Serca, św. Piotr Chanel, pierwszy męczennik Oceaniii i św. Piotr Eymard, założyciel Ojców Najświętszego Sakramentu.

http://www.brewiarz.pl/czytelnia/swieci/08-10c.php3

**********

Błogosławiony Edward Detkens,
prezbiter i męczennik
Błogosławiony Edward Detkens Edward urodził się 14 października 1885 r. w podwarszawskiej wsi Mokotów – dziś jednej z dzielnic stolicy. Ok. 1900 r. rodzina przeniosła się do Aleksandrowa (dziś osiedle w warszawskiej dzielnicy Białołęka). Szkołę średnią, gimnazjum ukończył w Siedlcach i otrzymał świadectwo z tytułem praktykanta aptekarskiego. Zaraz potem, w 1903 r., wstąpił do Wyższego Metropolitalnego Seminarium Duchownego św. Jana Chrzciciela w Warszawie. Święcenia kapłańskie przyjął na początku listopada 1908 r. z rąk abpa metropolity warszawskiego, Wincentego Teofila Popiel-Chościaka.
Pracował jako wikariusz m.in. w Żbikowie, w parafii Niepokalanego Poczęcia Najświętszej Maryi Panny, obecnie na terenie Pruszkowa. Była to wówczas niewielka osada, ale Edward obiecał jej mieszkańcom, że jeżeli zbudują u siebie kaplicę, w każdą niedzielę i święta przyjedzie do nich, aby odprawić im Mszę św. Kaplica powstała w 1910 r. i w ten sposób Edward był przez dwa lata jakby pierwszym proboszczem Pruszkowa, choć oczywiście nieformalnym. W 1913 r. kard. Aleksander Kakowski erygował tam parafię pw. św. Kazimierza.
Jednocześnie ks. Edward wspomagał proboszcza, ks. Józefa Szczuckiego, w budowie nowej świątyni w Żbikowie. Powstała ona w 1913 r. Wybudowana została też plebania.
W tym samym roku ks. Edward został przeniesiony do kolegium wikariuszy archikatedry w Warszawie. Odtąd na stałe związał się z Warszawą – wikariuszem przy katedrze był 16 lat, stając się świadkiem najważniejszych wydarzeń w stolicy z okresu I wojny światowej, powstania i pierwszych, trudnych lat II Rzeczypospolitej.
Przez lata był prefektem w warszawskich szkołach, m.in. w gimnazjum (później także liceum) im. Jana Zamoyskiego, w prywatnym żeńskim gimnazjum humanistycznym Haliny Gepnerówny, w prywatnej szkole Cecylii Kozłowskiej oraz gimnazjum żeńskim Władysławy Lange. Prowadził stowarzyszenie Iuventus Christiana, założone w 1921 r. przez ks. Edwarda Szwejnica, skupiające inteligencką młodzież katolicką. W 1932 r. działało 14 kół stowarzyszenia w Warszawie oraz po jednym w Poznaniu i Wilnie.
Działalność ta sprawiła, że gdy w 1928 r. ks. Szwejnic został pierwszym duszpasterzem akademickim w Warszawie i rektorem kościoła pw. św. Anny rok później jego wikariuszem został ks. Edward. W 1934 r., po śmierci ks. Szwejnica, objął po nim obowiązki rektora kościoła, będącego dziś ośrodkiem duszpasterstwa akademickiego w Warszawie. Był także związany z warszawskimi stowarzyszeniami twórczymi, w szczególności z Akademią Sztuk Pięknych.
Stał się twórcą majowych pielgrzymek studentów i profesorów na Jasną Górę. Wprowadził, realizując pomysł zmarłego wcześniej swego poprzednika, coroczne ślubowania młodzieży akademickiej. Pierwsze ślubowanie odbyło się 24 maja 1936 r., gdy przed szczytem Jasnej Góry zebrało się 20 tysięcy młodzieży, a modlitwie przewodniczył kard. August Hlond, Prymas Polski. Studenci przyrzekali “wiary naszej bronić i według niej rządzić się […] w życiu […] osobistym, rodzinnym, społecznym, narodowym i państwowym”, zawierzając swój los Matce Bożej. W czerwcu 1938 r. ks. Detkens towarzyszył pielgrzymce akademickiej na kanonizację Andrzeja Boboli w Rzymie.
Po wybuchu II wojny światowej i upadku stolicy został poddany represjom przez okupanta niemieckiego. Pierwszy raz gestapo aresztowało go już 4 października 1939 r. Osadzono go na Pawiaku. W więziennym szpitalu opiekował się m.in. studentem Politechniki, cierpiącym na zapalenie nerwów po wybuchu bombowym. Po czterech miesiącach, w Środę Popielcową 7 lutego 1940 r., wypuszczono go. Przygotował wtedy na Wielki Piątek symboliczny Grób Pański. Opleciony drutem kolczastym, był symbolem Polski zniewolonej. Nadpalone belki opisywały zbombardowany kraj. Kilkaset kilogramów ziemi ułożonej w formie grobów z krzyżami – jak na warszawskich ulicach – znaczyły setki tysięcy pomordowanych, a metry tiulu jako całunu rozwieszonego od bocznego ołtarza po ambonę – nadzieję.
30 marca 1940 r., zaraz po Wielkanocy, gestapo pojawiło się przed drzwiami kościoła św. Anny. Ks. Edward został aresztowany; mówiono mu, że jedzie na krótkie przesłuchanie, w siedzibie gestapo przy al. Szucha. Zawieziono go jednak stamtąd do więzienia śledczego przy ul. Rakowieckiej, a 15 kwietnia 1940 r. na Pawiak.
2 maja 1940 r. wywieziono go do niemieckiego obozu koncentracyjnego w Sachsenhausen. Otrzymał tam numer 24014. Podczas krótkiego pobytu w tym obozie był bity i maltretowany, zmuszany do nieludzkiej pracy przy noszeniu cegieł i budowie dróg. W nieustającym zimnie, głodzie, szykanach obozu szybko tracił zdrowie. Około 10 października 1941 r. Niemcy wywieźli go do Dachau, gdzie Niemcy prowadzili rozłożoną w czasie eksterminację przedstawicieli polskiego duchowieństwa. Tam wytatuowano mu na przedramieniu nowy numer: 27831.
Zachowało się 19 listów pisanych przez ks. Detkensa z Dachau, które przepuściła cenzura obozowa. Są niesamowitym świadectwem cierpień – ale i wielkiego ducha. Pisane po niemiecku, pełne słów i zwrotów, szyfrów, anagramów, przenośni, symboli (w związku z cenzurą), możliwych do odczytania tylko przez bliskich i znajomych, zawierają też myśli i pouczenia kapłańskie dla organizacji studenckich, młodzieży akademickiej, którą tak ukochał.
5 lipca 1942 r. napisał ostatni list z przesłaniem do młodzieży akademickiej. Pisał w nim m.in.: “Ewangelia uczy nas żyć w Bogu; zwłaszcza teraz wymaga od nas, by coś, a nawet wszystko złożyć w ofierze: jeden musi życie, inny – pracę albo cierpienie, co w świetle Krzyża Chrystusa ma swój sens, dla nas – może bardzo trudny do zrozumienia, ale przez to można łatwiej wypełnić wielki obowiązek życia”.
Niemcy zaczęli więźniów znajdujących się w “stanie beznadziejnym”, najpierw izolować, a potem wywozić z Dachau w tzw. “transportach inwalidów”. W jednym z nich, z 10 sierpnia 1942 r., znalazł się także ks. Edward. Więźniów wywożono do austriackiego ośrodka eutanazyjnego w Hartheim i tam mordowano ich w komorze gazowej. Komendantura obozowa poinformowała rodzinę urzędowo, że Edward zmarł 22 sierpnia 1942 r. Jego ciało spalono w krematorium, a prochy rozsypano na pobliskich polach.
Beatyfikowany został przez św. Jana Pawła II w Warszawie 13 czerwca 1999 r. w grupie 108 polskich męczenników II wojny światowej. Na cmentarzu powązkowskim w Warszawie (kwatera 105–II–29/30) znajduje się, w rodzinnym grobowcu, jego cenotaf, czyli symboliczny nagrobek.
http://www.brewiarz.pl/czytelnia/swieci/08-10d.php3
**********
Błogosławiony Edward Grzymała,
prezbiter i męczennik
Błogosławiony Edward Grzymała Edward Grzymała urodził się 29 września 1906 r. w Kołodziążu. Jesienią 1926 r. wstąpił do włocławskiego seminarium duchownego, a 14 czerwca 1931 r. przyjął święcenia kapłańskie. W tym samym roku wyjechał do Rzymu, aby studiować na wydziale prawa kanonicznego. W 1935 r., po ukończeniu studiów, wrócił do Polski. Pełnił funkcje wikariusza w parafiach w Lipnie, Koninie i Kaliszu. Współpracował z paulistami przy nowym przekładzie Pisma Świętego. W 1938 roku wrócił do Włocławka.
Na początku II wojny światowej na polecenie biskupa przeniósł się do Aleksandrowa Kujawskiego, gdzie zamieszkał u sióstr służebniczek pleszewskich. Wtedy też biskup Karol Radoński mianował ks. Edwarda wikariuszem generalnym diecezji włocławskiej. 26 sierpnia 1940 r. ks. Edward został aresztowany przez gestapo. Przewieziono go do hitlerowskiego obozu koncentracyjnego w Sachsenhausen, a następnie do obozu Dachau. Udręki obozowe znosił cierpliwie, przyjmując je jako wolę Bożą. Sam słaby i wyniszczony, pomagał innym i cieszył się, gdy mógł cierpieć dla Imienia Jezus. W obozie apostołował, głosząc pełne teologicznej głębi konferencje. Nie chciał się oszczędzać, opadł z sił.
10 sierpnia 1942 r. został przydzielony do transportu “inwalidów” i wysłany do komory gazowej razem z innym kapłanem, duszpasterzem młodzieży akademickiej z Warszawy, ks. Edwardem Detkensem (również błogosławionym).
Beatyfikowany został przez św. Jana Pawła II w Warszawie 13 czerwca 1999 r. w grupie 108 polskich męczenników II wojny światowej.
http://www.brewiarz.pl/czytelnia/swieci/08-10e.php3
**********
Ponadto dziś także w Martyrologium:
W Auxerre, we Francji – św. Hugona, biskupa. Wcześnie powierzono go opiece św. Hugona z Cluny, jego krewnego. Sam później objął rządy w opactwie św. Germana w Auxerre. Gdy w roku 1114 tamtejszy biskup, wracając z Ziemi Świętej, zginął na morzu, wybrano go na jego następcę. Był pasterzem wzorowym, zapobiegliwym. Zreformował też niektóre klasztory i odbudował swą siedzibę. Zmarł w roku 1136.oraz:św. Asterii, dziewicy i męczennicy (+ 310); św. Deusdedit, wyznawcy (+ VI w.)

 

***************************************************************************************************************************************

TO WARTO PRZECZYTAĆ

***********

Jaki rodzaj modlitwy jest najlepszy?

Szum z Nieba

Remigiusz Recław SJ

(fot. shutterstock.com)

W naszych wspólnotach co pewien czas kładziemy większy nacisk na konkretny rodzaj modlitwy. Czasem podkreślamy dziękczynienie, innym razem modlitwę w językach albo jej tłumaczenie, a ostatnio dużą wagę przywiązujemy do uwielbienia. Skąd ta zmienność? I która z tych modlitw jest ważniejsza?

 

Dobrą modlitwę poznajemy po owocach. Im lepiej poznajemy w niej Boga, którego coraz bardziej kochamy i z miłości do Niego chcemy Go naśladować – tym bardziej odpowiednia jest to modlitwa dla nas na dany czas.

 

Pojawią się sytuacje, kiedy najbardziej potrzebna nam będzie modlitwa uwolnienia, a innym razem – uwielbienia. Sposoby modlitwy wzajemnie się uzupełniają i każdy z nich może nam być potrzebny w innym czasie. Zawsze warto mówić więcej o modlitwie, która jest bardziej wymagająca. O tej, która przychodzi łatwo, nie trzeba wiele mówić, ponieważ i tak chętnie ją podejmujemy.
Wydaje się, że modlitwa uwielbienia przeżywa teraz kryzys – zarówno we wspólnotach, jak i w modlitwie osobistej. Uwielbienie jest bezinteresowną formą modlitwy, ponieważ koncentrujemy się w niej na Bogu, a nie na sobie. Ważne jest dla nas to, jaki Bóg jest, a nie to, co ja mam dla Niego przygotowane. Stąd uwielbienie należy do modlitw trudniejszych i aby nam je ułatwić, organizowane są różnego rodzaju warsztaty z uwielbienia.

 

Pokusa dogmatyzowania
Gdy otrzymujemy potężne, prawdziwe doświadczenie Boga, wkrótce zły zaczyna nas kusić pokusą dogmatyzowania tego doświadczenia. I wtedy nasze doświadczenie widzimy jako jedyną lub najważniejszą formę modlitwy na świecie. A tak nie jest! Ludzie są różni.

 

Co więcej, ten sam człowiek ma różne okresy wiary, a w nich także odmienny sposób modlitwy, który na ten moment jest dla niego najlepszy. O tym trzeba pamiętać: coś, co teraz ci służy – nie musi służyć wszystkim, dlatego nigdy nie narzucaj swojej pobożności innym. Dzielmy się wiarą, pozostawiając drugiemu człowiekowi wolność wyboru jego osobistej drogi wzrostu.

 

Pokusa relatywizowania
Istnieje jeszcze druga strona medalu – to zamknięta postawa serca, w której jesteśmy nastawieni na krytykę. Ktoś wraca z sercem płonącym po sesji o uwielbieniu i spotyka się z uwagą takiego “relatywisty”: “Przecież nie można ciągle uwielbiać Boga”. Otóż można! Jeśli Bóg kogoś ratuje przez uwielbienie, to niech taka osoba ciągle Go uwielbia. Gdy przyjdzie inny czas w jej życiu, wtedy ona będzie modlić się inaczej, ale teraz ma czas uwielbienia.
Pokusę relatywizowania należy przezwyciężać “cieszeniem się radością innych”. Widzimy, że coś komuś pomaga? Ucieszmy się tym razem z nim!

 

Błogosławmy Boga, że ten człowiek odnalazł swoją drogę modlitwy! Osoby relatywizujące doświadczenia duchowe albo same mało się modlą i boją się dać więcej Bogu, albo też idą ze skrajności w skrajność – własne doświadczenia zdogmatyzowali, to wszystkie inne relatywizują.

 

Zadbaj o “szerokie serce”
Pomiędzy dogmatyzowaniem a relatywizowaniem istnieje jeszcze złoty środek, którym powinniśmy się zajmować. Szerokie serce jest zdolne objąć świat – czyli każdego człowieka. Bóg ma właśnie takie serce! On obejmuje nim ludzi różnej kultury i różnej wrażliwości, i dla każdego ma przygotowaną odpowiednią dla niego drogę.

 

Szczególnie osoby odpowiedzialne we wspólnotach powinny mieć szerokie serce, aby móc w nim zmieścić każdego, z jego osobistym doświadczeniem modlitwy.
Szerokie serce to postawa, w której z jednej strony mam swoją drogę modlitwy i wiary, a z drugiej strony wiem, że innym do wzrostu w Bogu może służyć coś innego. Taki człowiek cieszy się z tego, że inni też odnaleźli swoją drogę duchową – nawet jeśli jest ona inna niż jego własne doświadczenia. Szerokie serce to cenna umiejętność zauważania bogactwa Kościoła.
Obecnie, w Roku Życia Konsekrowanego szczególnie dostrzegamy wartość “jedności w różnorodności”. Zakony są przeróżne, niektóre mają wykluczające się wzajemnie charyzmaty: jedni zamknięci w klasztorze, drudzy ciągle w drodze; jedni skupieni na męce Pańskiej, inni na radosnym ewangelizowaniu. Ale wszystkich łączy konsekracja i powołanie do życia wyłącznie dla Chrystusa.
Ta sama jedność w różnorodności dotyczy podkreślania różnych form modlitwy. A zatem nasze spotkania nie mają się przeradzać w ciągłe uwielbienie czy ciągłe proszenie, ani też w ciągłe rozważanie Biblii. Zadbajmy o to, aby było na nich miejsce dla wszystkich osób pragnących Boga.

 

http://www.deon.pl/religia/duchowosc-i-wiara/zycie-i-wiara/art,1937,jaki-rodzaj-modlitwy-jest-najlepszy.html

*********

O co chodziło Tischnerowi?

Przewodnik Katolicki

Michał Jóźwiak

(fot. WAM / pz)

Piętnaście lat po śmierci ks. Józefa Tischnera wciąż żywa jest refleksja nad jego myślą filozoficzną. Na ile jednak zrozumieliśmy jego przesłanie?

 

Wydawałoby się, że postaci ks. Józefa Tischnera nikomu, szczególnie w Polsce, przedstawiać nie trzeba. A jednak. Mimo licznych opracowań naukowego i publicystycznego dorobku tego niezwykłego człowieka i myśliciela, na próżno szukać w polskim życiu publicznym głoszonych przez niego duchowych i intelektualnych wartości.

 

Człowiek w centrum

 

Ten wieloletni kapelan “Solidarności” był nie tylko obserwatorem głębokich przemian politycznych w naszym kraju, ale także ich uczestnikiem. Jako intelektualista nie uciekał przed codziennymi doświadczeniami zwykłych ludzi, ale chciał, aby jego filozoficzna koncepcja człowieka była odpowiedzią na ich problemy, bóle i rozterki. W swoim przepełnionym troską o człowieka myśleniu widział nadzieję i lekarstwo. Powtarzał, że są sprawy, o których myśleć można, ale są też takie, o których myśleć trzeba. “Ale to, o czym myśleć trzeba, nie przychodzi u nas z kart książki, lecz z twarzy zaniepokojonego swym losem człowieka” (J. Tischner, Myśli wyszukane).

 

Ludzkie doświadczenie znajdowało odbicie w kazaniach księdza profesora, jego artykułach, a także cieszących się popularnością na całym świecie książkach. Najważniejszą publikacją zdaje się wydana w 1990 r. Filozofia dramatu, która w metaforyczny sposób opisuje otaczającą nas rzeczywistość w kategoriach dramatycznych – ludzi, czasu oraz sceny. Elementy dramatu pokrywają się z tymi, które wypełniają bez reszty całe nasze życie. Scena w tym rozumieniu jest przestrzenią spotkań i ludzkiej wolności. Nasze losy się przeplatają, jesteśmy jednocześnie i w takim samym stopniu uczestnikami, jak i świadkami wydarzeń. Podejmujemy dobre i złe decyzje, borykając się z różnymi ich konsekwencjami. Jesteśmy między ludźmi i między wartościami; uwarunkowani i jednocześnie wolni.

 

Z rozważań ks. Tischnera przebija niezwykła wrażliwość na drugiego człowieka. Właściwie nie sposób sprowadzić jego nauczania do jakichś zasad, norm lub systemu nakazów i zakazów – nasze zachowanie wobec innych jest formą artystycznej twórczości, która powinna być inspirowana przez Miłość. Drugi człowiek jest wielkim darem, śladem Boga w naszym życiu i zarazem partnerem do dialogu nawet, a może przede wszystkim wtedy, gdy ma odmienny od naszego punkt widzenia. Spotkanie jest otwarciem horyzontu etycznego – to znaczy, że dobro i zło to nie są dwie magiczne siły, ale postawy, które przyjmujemy wobec spotkanego na drodze życia człowieka.

 

Do prawdy – w dialogu

 

Jednym z największych atutów intelektualnego dorobku ks. Józefa Tischnera jest fakt, że przy zachowaniu całkowitej wierności nauczaniu i tradycji Kościoła, udało mu się nadać swoim przekonaniom charakter uniwersalny. Jego sposób myślenia o wolności, prawdzie, solidarności międzyludzkiej i pracy znajdował akceptację w wielu różnych środowiskach – Ewangelia okazała się podstawą tych wartości, które są absolutnym fundamentem dla wszystkich ludzi dobrej woli.

 

Szczególnie istotnym pojęciem i jednocześnie narzędziem dochodzenia do prawdy stał się dla autora Filozofii dramatu dialog. Wedle ks. Tischnera myślenie, które ze swojej natury zawsze ciąży ku prawdzie, osiąga swoją właściwą formę wtedy, gdy jest owocem spotkania i dialogu. Nasze rozumienie pewnych spraw tego świata z pewnością nie jest doskonałe, stąd potrzeba naświetlenia spraw i rzeczy z wielu perspektyw. Oprócz “mojego świata” jest jeszcze “świat drugiego człowieka”, który mogę poznać tylko poprzez rozmowę i życzliwą wymianę poglądów. Dochodzenie do pełnej prawdy bez podejmowania dialogu jest kalekie i niepełne. Dopóki patrzę na siebie wyłącznie swoimi oczami, a nie oczami innych – znam tylko część prawdy. Dlatego spotkanie z drugim człowiekiem jest początkiem myślenia i otwarciem się na przyjęcie prawdy. Warto przypomnieć w tym miejscu słowa, które padły podczas rozmowy o Katechizmie Kościoła katolickiego z Jackiem Żakowskim: “Do prawdy dochodzi się wspólnie. W dialogu – tylko w dialogu. Więc byśmy się nie pomylili, musimy słuchać tych, którzy mają inne zdanie, jednocześnie czytając objawienie. Nie ma dla człowieka żadnej innej drogi, niż patrzyć w przeszłość, znać przeszłość, czytać objawienie, mieć nadzieję jutra i prowadzić dialog z tym światem, który nas otacza, słuchając nie tylko zwolenników, ale przede wszystkim naszych przeciwników” (J. Tischner i J. Żakowski, Tischner czyta Katechizm).

 

Wsłuchiwanie się w głos ludzi myślących inaczej jest wielką siłą i odwagą, której dzisiaj często brakuje w polskim życiu publicznym. Widać to na poziomie politycznym, społecznym, ale także tym codziennym – w naszych domach i lokalnych środowiskach. Potrzeba rzetelnego dialogu i otwarcia się na drugiego człowieka jest ogromna i wciąż aktualna, choć warto podkreślić, że przy niespójnym światopoglądzie i wątłym kręgosłupie moralnym dialog może wiązać się z licznymi zagrożeniami. Dlatego też sprawą nie mniej ważną jest kwestia silnej tożsamości – świadomości tego, kim jestem i jakim wartościom chcę pozostać wierny.

 

Nieszczęsny dar wolności

 

W swoich publikacjach filozof z Łopusznej (bo tam spędził większość swojego dzieciństwa) jest mocno zainteresowany wydarzeniami, które okazały się mieć kluczowe znaczenie dla losów naszego kraju. Prace ks. Tischnera charakteryzują się wyjątkowym rozumieniem spraw polskich, ale także, co chyba ważniejsze, dużym zainteresowaniem dotyczącym losów wyniszczonego przez totalitarną ideologię społeczeństwa. Nieszczęsny dar wolności – książka o takim tytule ukazała się niecałe cztery lata po tym, jak “4 czerwca 1989 r. skończył się w Polsce komunizm”. Na wielu płaszczyznach wolność okazała się dla nas wyzwaniem, któremu niezwykle trudno jest sprostać. Wolność jest zasadniczą wartością dla tych, którzy chcą i potrafią wykorzystywać ją dla tego, co jest prawdziwym dobrem. Jest jednak mieczem obosiecznym – powinna służyć dobru, ale może przynosić także niepożądany skutek w postaci zła. Po 1989 r. okazało się, że wcale nie tak łatwo jest zacząć wszystko od nowa, zbudować państwo od podstaw i zapisać czystą kartę sprawiedliwym prawem. Wolność jest trudna – otwiera drogę tak samo dobru, jak i złu, ale nie wolno nam przed wolnością uciekać. Wolność jest próbą naszej wiary i próbą naszego rozumu.

 

Ks. Tischner przekonywał, że wiara bez rozumu (podobnie jak rozum bez wiary) nie ma racji bytu i prędzej czy później brak zachowanej równowagi odbije się na nas negatywnie. Słowo Boże adresowane jest przecież do naszej rozumności, więc wszelka próba sprowadzenia wiary do samego posłuszeństwa wobec zasad skończy się zatrzymaniem duchowego rozwoju człowieka. Potrzebujemy prawdziwej relacji z Chrystusem – spotkania z Nim w sakramentach i w drugim człowieku. To, co dzieje się między mną a moim bliźnim jest przecież więcej niż bardzo bliską analogią mojej relacji z Bogiem – każde spotkanie wymaga uobecnienia miłości, do której wszyscy zostaliśmy przez Niego powołani. Nasz kontakt z Bogiem odbywa się przez drugiego człowieka, a więc od jakości relacji z ludźmi zależy jakość relacji z Bogiem. “Człowiek może być dla człowieka wysłańcem Nieba albo wysłańcem piekła” (J. Tischner, Filozofia dramatu).

 

Towarzysz życiowej wędrówki

 

Każdy z nas potrzebuje przewodnika w odkrywaniu skomplikowanych, ale fundamentalnych dla wiary zagadnień – ks. Tischner jest przewodnikiem nie tyle wskazującym drogę, ile towarzyszącym w życiowej wędrówce. Rzadko poucza, raczej zadaje pytania, byśmy mogli w sobie (i w naszych relacjach ze światem) poszukać odpowiedzi. Najlepszym pouczeniem jest pytanie. Sam Bóg po grzechu Adama nie potępia go, ale najpierw zadaje mu pytanie: Gdzie jesteś? (Rdz 3, 9). Pytanie to nie wypływa z ciekawości lub niewiedzy, ale jest sposobem pouczenia o konsekwencjach grzechu, o zagubieniu, które Adam musi sobie uświadomić. Ks. Tischner chciał, aby zadał je sobie każdy z nas, abyśmy stanęli w prawdzie o sobie i poszukali odpowiedzi.

 

Parafrazując nieco słowa bohatera niniejszego artykułu, można powiedzieć, że są autorzy, których czytać można, ale ks. Józef Tischner jest tym autorem, którego czytać trzeba – filozofia jest w gruncie rzeczy po to, żeby nie iść przez życie z zamkniętymi oczami.

 


Redakcja DEON.pl poleca:

 

JÓZEF TISCHNER – MYŚLENIE WEDŁUG MIŁOŚCI

Tomasz Ponikło

 

Cierpienie zawsze niszczy.
Tym, co dźwiga, podnosi i wznosi ku górze, jest miłość…
ks. Józef Tischner 

 

Bardzo czekałem na taką książkę o Księdzu Profesorze, napisaną z perspektywy czasu i w świetle ostatnich trzech lat jego życia. Był to bowiem dla Profesora czas zmagania się z ciężką chorobą, ale równocześnie czas niezwykle ważnej twórczości, dopełniającej i wyjaśniającej wcześniejsze książki, artykuły i kazania. To był czas, w którym potwierdził życiem to, o czym pisał wcześniej, a niektóre tematy podejmował z jeszcze większą intensywnością.
† Kazimierz Kardynał Nycz
Arcybiskup Metropolita Warszawski
Książka Tomasza Ponikły to nie tylko opowieść o życiu i myśli Wielkiego Filozofa. To także swoisty “przewodnik” po problemach sensu naszego istnienia, sensu (lub bezsensu) cierpienia, śmierci i zła, a wreszcie zaproszenie do namysłu nad tajemnicą wiary i nadziei. Opisując ostatnie lata życia ks. Józefa Tischnera i analizując jego teksty z tych lat zmagania się ze śmiertelną chorobą, Tomasz Ponikło pisze tak naprawdę o każdym z nas. Pisze przenikliwie, jasno, z miłością do swego ulubionego Mistrza, ale bez popadania w pomnikowość i ze świadomością, że ta książka – tak jak pisma Księdza Profesora – ma jeden cel: pomóc nam przeżyć dany każdemu z nas czas wartościowo.

 

Jarosław Gowin

Współzałożyciel Wyższej Szkoły Europejskiej im. ks. Józefa Tischnera,
jeden z inicjatorów Dni Tischnerowskich

http://www.deon.pl/religia/duchowosc-i-wiara/zycie-i-wiara/art,1910,o-co-chodzilo-tischnerowi.html

*************

Prawdziwe życie to Miłość

(fot. Only Sequel / Foter / CC BY)

Pewnego razu była sobie Miłość. Mieszkała w domu usłanym gwiazdami i przyozdobionym promykami słońca. Nadszedł dzień, w którym Miłość zapragnęła piękniejszego mieszkania. Czyż nie dziwny pomysł jak na Miłość?
I uczyniła ziemię, a na ziemi uformowała ciało i tchnęła w nie życie. Żywą istotę, którą stworzyła na swoje podobieństwo nazwała człowiekiem. W nim to, we wnętrzu jego serca, Miłość zbudowała sobie dom: malutki, ale pełen życia; niezastąpiony, wciąż niespełniony, tak jak sama Miłość.
Tak oto Miłość zeszła do ludzkiego serca i wcisnęła się tam cała, aby w nim zamieszkać. Tam – w samym środku.
Ale któregoś dnia człowiek zaczął zazdrościć Miłości. Zapragnął przywłaszczyć sobie dom, w którym ona zamieszkała. Chciał go mieć tylko dla siebie.
Tak oto człowiek wyrzucił z serca Miłość! Zaczął więc napełniać swoje serce wszystkimi bogactwami tego świata. Ono jednak wciąż pozostawało puste. Nawet wszystkie skarby ziemi nie były w stanie wypełnić owej pustki. Smutny człowiek zdobywał w pocie czoła pożywienie. Wciąż był głodny, a jego serce pozostawało okrutnie puste.
Pewnego dnia człowiek postanowił podzielić się własnym sercem z innym stworzeniem żyjącym na ziemi. Dowiedziała się o tym Miłość. Przyoblekła się w ciało, aby podbić serce człowieka. Lecz człowiek rozpoznał Miłość i przybił ją do krzyża. I dalej w pocie czoła trudził się, aby zdobyć pożywienie.
Wtedy Miłość przybrała postać pokarmu. Przemieniła się w chleb i pokornie czekała. Kiedy zgłodniały człowiek go zjadł, Miłość powróciła do swego domu, do serca.
Odtąd serce człowieka jest pełne życia, bo życie – to Miłość.
(Legenda o Miłości, Anonimowy poeta brazylijski)

http://www.deon.pl/religia/duchowosc-i-wiara/pismo-swiete-rozwazania/art,2520,ewangelia-prawdziwe-zycie-to-milosc.html
************

Seks – czyli język Boga

Grzegorz Kramer SJ

(fot. Esther Gibbons / flickr.com)\

Jest coś niesamowitego w sposobie, w jakim objawia się intymna relacja kobiety i mężczyzny, w swoistym dialogu gestów, słów i przyciągania się. To wszystko co zewnętrzne i słowne ma prowadzić do wyrażenie togo, co najważniejsze i najsilniejsze – miłości.

Mężczyzna przychodzi ze swoją siłą do kobiety, a ta go zaprasza, wabi i podrywa. I żeby objawiła się prawdziwa miłość, musi, w nich obojgu być bezinteresowność. Dopiero spełniając ten warunek, namiętność – niesamowita siła, staje się bezpieczna, choć dalej dzika.
On daje jej życie, ona je przyjmuje i tak ma być w każdym aspekcie ich życia, pod warunkiem, że będą chcieli o to zawalczyć.
Kiedy mężczyzna odmawia kobiecie siebie, pozbawia ją życia, które może dać tylko on. To dawanie życia to: słowa, gesty, intymność i codzienna walka.
Dawanie się sobie i stawanie się jednością, można zrozumieć tylko wtedy, kiedy o znaczenie tego będziemy pytać Boga, w Jego Kościele.
Relacja kobiety i mężczyzny, małżeństwa, jedność i intymność ma stawać się obrazem relacji Boga do człowieka.
Nie ma lepszego sposobu wyrażenia i realizacji danych nam przez Boga pragnień: walki, piękna, intymności i miłości, jak małżeństwo. Małżeństwo to przywilej i zaszczyt, ale nie dla każdego, nikt na świecie nie ma możliwości bardziej intymnego poznania się nawzajem niż mąż i żona. To jest zaproszenie do poznania najintymniejszego ja. Już nie tylko gustów, zwyczajów, ale czegoś głębokiego, czegoś co jest tylko tego mężczyzny i tej kobiety.
Jedność Kobiety i Mężczyzny w Nowym Testamencie jest obrazem jedności Boga i Kościoła, a więc każdego z nas. Obrazem Boga jest człowiek – kobieta i mężczyzna, nie każde z nich z osobna, ale właśnie jako jedność.
Bóg chce z nami doświadczać takiej jedności, nie podzielnej, komplementarnej, intymnej i niepowtarzalnej.
To, do czego jesteśmy zdolni jako ludzie jest piękne samo w sobie (może takim być), ale jest też odniesieniem do czegoś większego, dlatego seks nigdy nie jest i nie będzie celem. Albo jest językiem mówienia do siebie, albo jest obrazem największej Intymności Boga i człowieka.
I właśnie dlatego zły tak bardzo uderza w naszą seksualność. By rozwalić jedność z człowiekiem i z Bogiem. Seks nie jest zły, nie jest plugawy, ale zły w niego mocno uderza, bo nie ma niczego bardziej delikatnego w życiu człowieka.

 

http://www.deon.pl/religia/w-relacji/cialo-duch-seks/art,89,seks-czyli-jezyk-boga.html

*********

Ks. Mariusz Pohl

Kto we Mnie wierzy…

Mateusz.pl

Ktoś więcej niż tylko człowiekŻydzi nie rozumieli, co chciał im powiedzieć Jezus. A właściwie coś tam piąte przez dziesiąte chwytali, ale nie potrafili tego złożyć w jedną całość, albo – co jest chyba bardziej prawdopodobne, nie chcieli tej całości zaakceptować. Wynikało z niej bowiem, że Jezus jest kimś więcej niż tylko człowiekiem.
Dowodów i argumentów na to było sporo. To nie znaczy, że były one absolutnie pewne i przekonywujące; przecież Apostołowie też nie mieli stuprocentowej pewności. Jednakże wystarczyły one, aby dać każdemu sporo do myślenia.Pytania i wątpliwości
I tu zaczyna się zasadniczy problem, także i nasz, współczesny. Przecież my też mamy coś do myślenia o Jezusie, też mamy swoje pytania i wątpliwości. Problem jest taki: za czym, jakim tropem, za jakimi wskazówkami i przesłankami w tym myśleniu pójdziemy. Możliwości są zasadniczo dwie: albo pójdziemy drogą tego świata, jego kategorii i logiki; albo też pozwolimy się pociągnąć Ojcu, który jest w niebie.
Ten świat nam podpowiada: przecież to nie może być Bóg, to niemożliwe! To tylko zwykły człowiek, może trochę wybitniejszy, a może tylko sprytniejszy, ale tylko człowiek. Dlaczego miałbym Go słuchać, albo coś dla Niego poświęcić? Co On mi może dać? Nie potrzebuję Go, nie muszę Mu wierzyć ani być posłuszny!Poradzę sobie sam… Czyżby?
Znamy to chyba, co? Może trochę inaczej to sobie formułujemy, ale ostatecznie na to samo wychodzi: poradzę sobie sam, bez Boga, bez sakramentów, mszy, kościoła. To tylko wymysły księży, a ja ich nie chcę słuchać! Za postawą tą kryje się wiele niepokoju, który próbuje się jakoś zagłuszyć. Dlatego wątpliwości te pokrywa się hałaśliwą napastliwością. W ten sposób przeciwnicy Boga chcą znaleźć dla siebie sprzymierzeńców i popleczników w buncie przeciw Bogu, w echu swego głośnego sprzeciwu chcą znaleźć potwierdzenie swych wątpliwych racji, chcą krzykiem przekonać samych siebie, że słuszność jest po ich stronie. Ale daremny trud: pokoju serca i pewności umysłu nie przybywa od samych tylko decybeli. Za to przybywa agresji, złości, nienawiści. Do czego to prowadzi – chyba dobrze wiemy.
Ale jest i druga droga myślenia: zaufać Bogu Prawdy i Jego Słowu. Jest to Słowo Życia, bo dzięki niemu człowiek zaczyna pewniej i lepiej żyć. Przestaje się lękać i gorączkowo walczyć o siebie, bo wie, że może śmiało i całkowicie zawierzyć swój ratunek Bogu. Właśnie w ten sposób pociąga nas Ojciec: ukazuje, że jest wyjście z pułapki śmierci. Właśnie po to posłał Jezusa: aby w Nim dać nam nadzieję zmartwychwstania.Logika nadziei
Ta nadzieja, to nie jest matematyczna pewność czy fizyczny dowód na zmartwychwstanie. Niektórzy ciągle takiej pewności i dowodu szukają: w różnych „Życiach po życiu”, parapsychologii, spirytystyce, reinkarnacjach. To także daremny trud: nikt przecież nie widział Ojca i nie zna Jego tajemnic – poza Jezusem. Ale ten, kto staje się uczniem Boga, kto Bogu zaufa, nie potrzebuje już żadnych więcej dowodów, poza swoją wiarą. Jezus to gwarantuje: „Kto we Mnie wierzy, ma życie wieczne.”
Tu jest punkt dojścia naszej refleksji i drogi myślenia: zawierzyć całkowicie Jezusowi. Jest to bardzo proste i jasne kryterium zbawienia: albo ktoś opowiada się za Jezusem, Jego Słowem i Jego Kościołem, albo przeciw Niemu. Albo ktoś się Nim karmi, potrzebuje Go do życia, albo obywa się bez Niego. Cóż, możliwe są obydwie drogi. Trzeba tylko dokonać świadomego wyboru i wiedzieć, jakie są tego konsekwencje. Żeby nie mieć złudzeń co do swojej przyszłości. I żeby dobrze wiedzieć, gdzie jest ocalenie i pomoc.
ks. Mariusz Pohl
fot. Dan Brady Life ring 
Flickr (cc)
http://www.katolik.pl/kto-we-mnie-wierzy—,24977,416,cz.html
*********
Kard. Joseph Ratzinger

O niektórych sprawach ostatecznych

Powściągliwość i Praca
Kard. Josepha Ratzingera Raport o stanie wiary (fragment)
O niektórych sprawach ostatecznych
W niniejszym artykule przytaczamy wypowiedź kardynała Josepha Ratzingera, obecnego papieża Benedykta XVI, na temat spraw ostatecznych, a więc zagadnień z dziedziny eschatologii. Jest to wypowiedź zaczerpnięta z książki Raport o stanie wiary, wydanej przez Michalineum w 1986 roku.O niektórych sprawach ostatecznych
Raport o stanie wiary to rozmowa kardynała Josepha Ratzingera z Vittorio Messorim o współczesnych zagrożeniach wiary i o tym, jak te zagrożenia przezwyciężać. – Nie ma innej drogi – podkreśla Kardynał – jak przyjęcie całej Tradycji nauczania Kościoła. Tymczasem wielu wiernych, a także niektórzy współcześni teologowie chętnie przyjęliby tylko część prawd wiary, inne pomniejszając lub przemilczając jako mało atrakcyjne, zbyt trudne, nie odpowiadające mentalności współczesnego człowieka. W konsumpcyjnym i pragmatycznie nastawionym społeczeństwie panuje przekonanie, że wszystko zależy od własnego, indywidualnego wyboru i że każdy wybór jest uprawniony. Jednakże – jak często przypomina Kardynał – prawda jest niepodzielna, toteż człowiek wierzący, katolik, nie może wyznawać części prawdy, a inną jej część odrzucić. Do najczęściej zapominanego, a także zafałszowywanego przez współczesne ideologie nauczania Kościoła należy eschatologia, nauka o rzeczach ostatecznych – śmierci i życiu wiecznym. U podstaw rozważań o śmierci i życiu wiecznym leży prawda o zbawieniu. A zbawienie wiąże się z grzechem. Grzech zaś – jak czytamy już w Księdze Rodzaju – to uleganie pokusom szatana.

Diabeł istnieje
Vittorio Messori na początku rozmowy z kardynałem Ratzingerem o eschatologii umieszcza wypowiedź Pawła VI (w czasie audiencji generalnej 15 listopada 1972 r.) na temat diabła, by przypomnieć także, jak ostre reakcje ona wywołała, choć Papież nie powiedział niczego nowego, a jedynie przypomniał nauczanie Kościoła. Paweł VI mówił wówczas:
– Zło w świecie jest przyczyną i skutkiem wniknięcia w nas i w nasze społeczeństwo ponurego i złowrogiego demona. Zło to nie tylko brak dobra, ale byt żywy, duchowy, lecz skażony i deprawujący. To straszliwa realność, tajemnica budząca lęk. Ten – kto zaprzecza istnieniu demona albo czyni z niego zasadę samostanowiącą, element tego świata niezależny od Boga; lub kto tłumaczy go jako istność pseudorealną, zrodzoną z fantazji dla wytłumaczenia nieznanych przyczyn naszych nieszczęść – wychodzi poza ramy Biblii i Kościoła. (…) Demon jest wrogiem numer jeden, jest kusicielem w pełnym znaczeniu tego słowa. Wiemy dobrze, że ten ponury, burzycielski i niepokojący byt naprawdę istnieje i działa, zastawiając na nas sofistyczne pułapki, by zniszczyć równowagę moralną człowieka. Jest on perfidnym hipnotyzerem, który dobrze wie, jak w nas wniknąć (przez zmysły, przez wyobraźnię i przez pożądliwość, a narzędzia, którymi się posługuje to logika utopijna i rozgardiasz w kontaktach społecznych), by powodować różnorakie dewiacje.Kardynał Ratzinger w swojej wypowiedzi na temat diabła podkreśla, że tylko Chrystus uwalnia nas od szatana:
– Cokolwiek mówiliby niektórzy powierzchownie myślący teologowie, diabeł jest dla wiary chrześcijańskiej tajemniczą, ale rzeczywistą, osobową, a nie symboliczną realnością. Co więcej, jest on realnością władczą (Książę tego świata, jak go nazywa Nowy Testament, który wielekroć mówi o jego istnieniu), złowrogą wolnością przeciwstawiającą się Bogu i panującą nad ludźmi, o czym poucza nas historia ludzkości – ten ogrom powtarzających się nieszczęść, których nie sposób wytłumaczyć działalnością wyłącznie człowieka. Sam człowiek nie ma dość siły, by stawić opór szatanowi. Ale zjednoczeni w Jezusie mamy pewność, że go zwyciężymy. Chrystus jest Bogiem bliskim, który ma wolę i moc uwolnienia nas od szatana i właśnie dlatego Ewangelię nazywamy prawdziwie Dobrą Nowiną. Powinniśmy nieprzerwanie głosić ją w tych rejonach, gdzie panuje terror i gdzie częstokroć dominują religie niechrześcijańskie. (…) Jeśli zbawcze światło Chrystusa zgasłoby, to ten świat, mimo całej swej wiedzy i tak rozwiniętej technologii, uległby terrorowi i popadłby w desperację. Już mamy dzisiaj oznaki powrotu ciemnych, ponurych sił: właśnie w zlaicyzowanym świecie szerzą się kulty satanistyczne.

Bibliści czy socjologowie
Kardynał poddaje krytyce pracę tych biblistów, którzy gotowi są dopasowywać prawdy wiary do współczesnego wyobrażenia o świecie:
– Jeżeli z powodu konformizmu pragnie się uwolnić od diabła i wszystkich niewygodnych aspektów wiary, to przyjmuje się postawę nie egzegety czy interpretatora Pisma Świętego, ale postawę człowieka widzącego problem tylko z pozycji współczesności. W rezultacie, tego typu bibliści budują swoje sądy opierając się jedynie na własnej wizji świata, a nie na autorytecie Biblii. Mówią oni jako szczególnego rodzaju filozofowie czy socjologowie, a ich filozofia zawiera wyłącznie banały, bezkrytycznie akceptujące tę prowizoryczną przecież wizję świata. (…) Nauczanie Kościoła powinno znaleźć język adekwatny do wiecznie ważnych i słusznych treści. Życie jest sprawą najwyższej wagi, musimy być czujni, by nie zagubić szansy życia wiecznego, które jest niczym innym jak przyjaźnią z Chrystusem, możliwą do osiągnięcia dla każdego z nas. Nie powinniśmy polegać na takiej mentalności, która powiada, że wystarczy zachowywać się tak, jak czyni to większość, a wtedy – siłą rzeczy -jakoś to będzie. Katecheza powinna dążyć do tego, by nie być tylko jedną z wielu opinii, ale by być pewnością zaczerpniętą z wiary Kościoła; by jej treści przewyższały treści wszystkich obiegowych mniemań. A tymczasem w wielu współczesnych katechezach pojęcie życia wiecznego jest zaledwie wspomniane, a problem śmierci lekko dotknięty. Jeżeli już mówi się o śmierci, to jedynie szuka się wyjścia, jakby ją oddalić lub uczynić lżejszą. U wielu chrześcijan zanikła świadomość eschatologiczna; śmierć otoczona jest milczeniem, budzi strach, a częstokroć próbuje się ją zbanalizować. Kościół od wieków uczył nas modlić się o szczęśliwą śmierć i o to, aby dany był nam czas na przygotowanie się do niej. Dzisiaj nagła śmierć jest uważana za łaskę. A przecież nieakceptowanie śmierci czy brak poszanowania dla niej znaczy tyle, co nieakceptowanie i nieposzanowanie życia.

Niebo, czyściec, świętych obcowanie
– Niewątpliwie wszyscy dzisiaj uważamy się za dobrych – mówi Kardynał.
– Na cóż więc innego mielibyśmy zasługiwać jak nie na niebo! Za taki stan rzeczy odpowiada kultura, która na siłę wynajduje nam okoliczności łagodzące i stara się wykraść człowiekowi poczucie winy za grzechy. Ktoś kiedyś zaobserwował, że wszystkie dominujące dziś ideologie opierają się na jednej podstawie: na upartej negacji istnienia grzechu, to znaczy na negacji właśnie tej rzeczywistości, którą wiara wiąże z piekłem i czyśćcem. – Kardynał Ratzinger wskazuje też inną przyczynę zapominania o czyśćcu. Jest nią wpływ protestantyzmu, który odrzucając Tradycję jako źródło wiary, opiera się jedynie na literalnym odczytaniu Pisma Świętego.– Protestantyzm nie dopuszcza możliwości istnienia czyśćca, a zatem nie zezwala na modlitwy za zmarłych. (…) Chęć modlenia się za drogich zmarłych powstaje w nas zbyt spontanicznie, by ją można było zniszczyć. Jest to przecież przepiękne świadectwo naszej z nimi solidarności, miłości, pomocy, które przenikają przez bariery śmierci. Od mojej pamięci o zmarłych czy też od mojego zapomnienia nie zależy wprawdzie ich szczęście wieczne czy też ich potępienie, ale nigdy nie przestają oni potrzebować mojej miłości.Potrzebna wiara egzorcysty
Mówiąc o konieczności właściwego widzenia przyczyn tego kryzysu, Kardynał jeszcze raz podkreśla:
– Im lepiej pojmuje się świętość Boga, tym bardziej pojmuje się przeciwieństwo tego, co święte, to znaczy zwodniczą maskę demona. Najlepszym przykładem na to niech będzie sam Chrystus. Przed nim – świętym w pełnym znaczeniu tego słowa – szatan nie mógł się ukryć, a jego realne istnienie ciągle się ujawniało. Dlatego można powiedzieć, że zaprzeczanie, iż istnieją byty demoniczne, prowadzi do zaniku zrozumienia świętości. Diabeł wtedy może ukryć się pod postacią anonimowości, kiedy nie ujawni go światło tych zjednoczonych z Chrystusem. (…) Kto widzi wyraźnie otchłanie naszych czasów, ten uznaje za dzieło sił, które się zaangażowały w burzenie jedności między ludźmi. Chrześcijanin może wtedy odkryć w sobie, że przez spełnienie zadania egzorcysty uzyska na nowo świeżość wiary. Terminu “egzorcyzmy” nie należy oczywiście rozumieć w sensie technicznym, ale jako postawę wiary. Jest w takiej postawie pewność, że “wiara zwycięża świat”, niszcząc “Księcia tego świata”. Nie powinniśmy ulegać mentalności obiegowej, według której “przy chociaż odrobinie dobrej woli możemy rozwiązać sami nasze wszystkie problemy”. Naprawdę bowiem – nawet nie odwołując się do wiary, a tylko do realizmu – zdalibyśmy sobie szybko z tego sprawę, że bez pomocy siły wyższej, którą dla chrześcijanina jest wyłącznie Bóg, będziemy tylko więźniami nieuleczalnie chorej rzeczywistości.(…)

Tajemnica nieprawości musi zostać włączona w podstawową perspektywę chrześcijańską – w Zmartwychwstanie Jezusa Chrystusa i Jego zwycięstwo nad siłami zła. W tej perspektywie wolność chrześcijanina i jego wewnętrzny spokój, który “usuwa lęk” (U 4,18), mają wielkie znaczenie – prawda wyklucza lęk, a przez to pozwala poznać siły zła. Ponieważ dwuznaczność jest charakterystyczną cechą demona, to istotą wałki chrześcijaństwa z nim jest żyć każdego dnia w świetle jasności wiary.
Opr. Jolanta Klecel
http://www.katolik.pl/o-niektorych-sprawach-ostatecznych,1076,416,cz.html
**********
ks. Tomasz Opaliński

Czyje królestwo?

Wieczernik

Zamiast uciekać się do Chrystusa i fascynować Nim, zbyt często patrzymy w mrok, wypatrując lękliwie zagrożenia we wszystkim.

Kiedy patrzy się na to wszystko, co dzieje się dookoła, co dzieje się w naszym świecie, tak bardzo chciałoby się zapytać: „Czy to Twoje królestwo, Chryste? Czy to Twój świat? Ja wiem, żeś Ty jest Panem i Królem całego wszechświata, ale dla mnie cały wszechświat to właśnie to, co mnie otacza, to moja codzienność, mój dom, moja ulica, która staje się coraz mniej bezpieczna… Gdzie jest to Twoje Królestwo, Chryste?”.
Niby uznajemy Jezusa jako Pana i Zbawiciela, ale w praktyce uznajemy „ten świat” za zły, będący we władaniu Złego. Rodzą się więc ruchy, które – nie wprost, ale przynajmniej w założeniach – uznają, że widocznie Chrystus nie jest panem świata, a przynajmniej – nie w naszym kraju, trzeba więc go „intronizować”, a wtedy wszystko zmieni się jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. Nastąpi panowanie Chrystusa, a królowanie Złego zostanie pokonane. Jednak w wydanym w 2012 roku na uroczystość Jezusa Chrystusa Króla Wszechświata liście Episkopatu Polski czytamy:
Od momentu przyjścia Chrystusa urzeczywistnia się w świecie królestwo Boże. Nie ma ono nic wspólnego z jakąkolwiek formą panowania człowieka w świecie. Oznacza – jak usłyszymy w dzisiejszej prefacji – „wieczne i powszechne Królestwo: królestwo prawdy i życia, królestwo świętości i łaski, królestwo sprawiedliwości, miłości i pokoju”. Trudno się więc dziwić, że marzy się nam realizacja takiego królestwa w świecie, bez najmniejszych zakłóceń. Myślenie jednak, że wystarczy obwołać Chrystusa Królem Polski, a wszystko się zmieni na lepsze, trzeba uznać za iluzoryczne, wręcz szkodliwe dla rozumienia i urzeczywistniania Chrystusowego zbawienia w świecie.
Nie ma on jednak nic swego we MnieBiblia określa złego ducha mianem: szatan, diabeł, demon, kłamca i ojciec wszelkiego kłamstwa, smok, uwodziciel, kusiciel, Antychryst, Abaddon (zatraceniec), Apollyon (niszczyciel, eksterminator), ale nazywa go też „książę tego świata”. Nawet sam Jezus mówi: Już nie będę z wami wiele mówił, nadchodzi bowiem władca tego świata. Nie ma on jednak nic swego we Mnie (J 14, 30). Czy jednak wielu chrześcijan nie przypisuje szatanowi zbyt wielkiej mocy i nie oddaje mu zbyt pośpiesznie władzy nad światem? Owszem, Charles Pierre Baudelaire napisał, że „największym podstępem szatana jest wmówienie ludziom, że nie istnieje”; nie przeczy to jednak słowom Clive’a Staplesa Lewisa, że ludzie „wierzą w diabła albo zbyt gorliwie, albo zbyt słabo”.
Recenzując pierwszy numer „Egzorcysty” Janusz Poniewierski napisał, że „fakt, że na takie pismo jest (bo chyba jest) popyt, zaś np. magazyn «Jezus żyje!» nie znalazł w Polsce – inaczej niż w laickiej Francji (!) – dostatecznej liczby czytelników, to w moim przekonaniu sygnał dość niepokojący, jeśli chodzi o kierunek, w jakim zmierza dziś polska religijność”. O podobnych obserwacjach mówił mi również wykładający na UKSW egzorcysta z diecezji płockiej, ks. Leszek Misiarczyk, opowiadając, że gdy podczas wykładów zapowiada, że będzie mówił o szatanie – większość studentów reaguje entuzjastycznym zainteresowaniem.Z przyjściem Jezusa władza szatana się skończyła
Zainteresowanie gaśnie jednak znacznie, kiedy zapowiada, że będzie mówił o prawdziwym Panu świata – Chrystusie… A przecież z przyjściem Jezusa władza szatana się skończyła! Teraz odbywa się sąd nad tym światem. Teraz władca tego świata zostanie precz wyrzucony (J 12,31) – mówi Jezus. Przecież zapowiadając zesłanie Ducha Świętego Jezus mówił o Nim jako o Tym, który przyjdzie przekonać o sądzie – bo władca tego świata został osądzony (J 16,11). Czy nie jest więc tak, że wielu chrześcijan „wierzy w diabła zbyt gorliwie” – mocniej nawet, niż w Jezusa? I czy wtedy nie stajemy się „apostołami szatana”, robiąc mu „reklamę”?
Przeciwnik wasz, diabeł, jak lew ryczący krąży szukając kogo pożreć – napisał w swoim liście św. Piotr (1 P 5,8). Święty Ignacy Loyola porównuje szatana do wodza na wojnie, usiłującego zwyciężyć i złupić jakiś gród.
Wódz bowiem lub dowódca wojskowy, rozbiwszy obóz i zbadawszy siły i środki obronne jakiegoś zamku, atakuje go od strony najsłabszej. Podobnie i nieprzyjaciel natury ludzkiej krąży i bada ze wszech stron wszystkie nasze cnoty teologiczne, kardynalne i moralne, a w miejscu, gdzie znajdzie naszą największą słabość i brak zaopatrzenia ku zbawieniu wiecznemu, tam właśnie nas atakuje i stara się nas zdobyć (Ćwiczenia duchowe, nr 325-327).
Nie przestać patrzeć na JezusaZastanawiam się, czy dziś wielu ludzi szatan nie atakuje właśnie przez to, co jest znamieniem słabości ducha ludzi naszych czasów: małoduszność, strach, poczucie zagrożenia. Zło jest krzykliwe, tak krzykliwe, że bardzo łatwo uwierzyć, że nie ma już przed nim obrony, że jest niezwyciężone. Niestety, zamiast uciekać się do Chrystusa i fascynować Nim, zbyt często patrzymy w mrok, wypatrując lękliwie zagrożenia we wszystkim. Jedną z taktyk szatana jest skłonienie nas, byśmy patrzyli jedynie na własne słabości i niedoskonałości (żebyśmy przypadkiem nie spojrzeli w oczy Jezusa jak skruszony Piotr, tylko widzieli jedynie własny grzech jak Judasz), albo wlepiali oczy w ciemność, podejrzliwie wypatrując przyszłych zagrożeń, niepomni tego, że wtedy przestajemy patrzeć na Jezusa, który jako błogosławiony i jedyny Władca, Król królujących i Pan panujących, jedyny, mający nieśmiertelność, który zamieszkuje światłość niedostępną (1 Tm 6,16) pokonał szatana.
Sam muszę wciąż mierzyć się z tą pokusą. Sceną, do której często wracam w moim życiu był moment, gdy jako licealista na jednej z oaz podczas modlitwy uwielbienia zacząłem modlić się… przeklinając Boga za to, że nie potrafię Go kochać. Byłem tak rozżalony z powodu doświadczenia własnej grzeszności, że widziałem tylko ją! Przez dłuższy czas nic się nie działo, aż jak grom z jasnego nieba dotarł do mnie tekst czytany przez jednego z animatorów: Przestań płakać: Oto zwyciężył Lew z pokolenia Judy, Odrośl Dawida (Ap 5,5). To zdanie, wypowiedziane w apokaliptycznej wizji przez jednego ze starców do Apostoła, rozpaczającego nad tym, że nikt nie był w stanie otworzyć księgi życia, muszę sobie ciągle przypominać, gdy szatan próbuje skoncentrować mnie na mojej małości, zamiast na Bożej Miłości.Idź precz, szatanie! 
Pokusa uznania szatana za władcę świata dotknęła nawet samego Jezusa! Czytamy w ewangelii św. Mateusza: wziął Go diabeł na bardzo wysoką górę, pokazał Mu wszystkie królestwa świata oraz ich przepych i rzekł do Niego: Dam Ci to wszystko, jeśli upadniesz i oddasz mi pokłon. Na to odrzekł mu Jezus: Idź precz, szatanie! Jest bowiem napisane: Panu, Bogu swemu, będziesz oddawał pokłon i Jemu samemu służyć będziesz (Mt 4,8-10).
Jak więc mamy sobie radzić z pokusą rejterowania i oddawania władzy nad światem szatanowi? Tak jak Jezus: kierując myśli ku Bogu. Adam Mickiewicz w „Zdaniach i uwagach” zapisał:„Szatan w ciemności łowi, jest to nocne zwierzę,
Chroń się przed nim w światło, tam cię nie dostrzeże”.Nie są to słowa biblijne, ale warto je wziąć ze sobą jako oręż w walce z szatanem.Ale nas zbaw ode złego

Chrześcijanin wie, że odwieczny nieprzyjaciel Boga nie jest niepokonalny. Od krzyczącej mocy zła silniejsza jest moc Chrystusa, którzy przyszedł nas zbawić. Codziennie modlimy się „ale nas zbaw ode złego”, bo wiemy, że tylko Bóg ma moc zwyciężenia szatana. Z Chrystusem jesteśmy bezpieczni. Oczywiście trzeba mieć też oczy i uszy otwarte – tylko że szatan jako ojciec kłamstwa bardzo często będzie koncentrował naszą uwagę wcale nie na tym, co jest dla nas najgroźniejsze, lecz atakował tam, gdzie jesteśmy najsłabsi, ale nie wiemy o tym i nawet nie spodziewamy się zagrożenia. Dlatego tak istotne jest nie tyle tropienie spektakularnych manifestacji obecności złego ducha, ale oddawanie Jezusowi całego swojego życia, wszystkich jego sfer – aby Bóg mógł w nich działać, przemieniać je, umacniać.
Nie oddawajmy więc szatanowi władzy nad światem. Jesteśmy przecież dziećmi Boga.
ks. Tomasz Opaliński
 http://www.katolik.pl/czyje-krolestwo-,23552,416,cz.html?s=2
***************
ks. Roman Pindel

Między magią a wiarą

Głos Ojca Pio

 Magia i religia zdają się stać obok siebie na swoistym rynku możliwości, do których człowiek ma dostęp. W takiej konkurencji większe szanse ma magia. Bo jest i łatwiejsza od religii, i prostsza w zastosowaniu, i obiecuje więcej. Pragmatycznie nastawiony współczesny człowieka pyta o skuteczność. Nawet gdy na praktykach magicznych zawiodło się wielu, to przecież nieliczni będą mieli odwagę przyznać się do naiwności.
Z ks. prof. Romanem Pindlem, biblistą i ojcem duchownym seminarium archidiecezji krakowskiej rozmawia Cezary Sękalski
Czym jest magia?
Nie ma jednej definicji, którą przyjmowano by powszechnie. W zależności od dziedziny wiedzy, jaką ktoś uprawia, różnie się magię definiuje. Inaczej będzie ją określał etnograf, inaczej filozof, jeszcze inaczej religioznawca czy teolog. Ja magię definiowałbym przez pewne charakterystyczne dla niej cechy: stanowi ona takie zachowania, poprzez które człowiek usiłuje panować nad rzeczywistością do tego stopnia, że gotów jest podporządkować sobie nawet Boga, aby osiągnąć swoje cele. A zatem chodzi o próbę manipulacji rzeczywistością oraz Bogiem. Do tego często dochodzą przedmioty i substancje, które są charakterystyczne dla działania magicznego, a także niekiedy drobiazgowo określone rytuały i formuły. Trzeba jednak koniecznie dodać, że najczęściej spotykamy się u ludzi z takimi postawami, które oscylują między magią a religią – w każdym z nas jakoś one współistnieją, zaś im bardziej człowiek jest dojrzały w swej religijności, tym mniej w nim miejsca na myślenie i zachowania magiczne.
Na ogół magia kojarzy się nam z praktykami ludów pierwotnych. Czy w XXI wieku można znaleźć środowiska w naszej cywilizacji, które jeszcze w skuteczność magii wierzą?
Powiedziałby, że nie tyle „jeszcze”, co raczej „znowu” wierzą. Mam wrażenie, że żyjemy w epoce powrotu magii. Dzieje się tak dlatego, że magia w pewien sposób zapełnia pustkę w życiu człowieka, który przestał być religijny. Do tego trzeba dodać, że odwoływanie się do magii jest łatwiejsze i zdaje się być bardziej praktyczne oraz skuteczne, niż odwoływanie się do religii. Tak zwany człowiek z ulicy w sytuacji kryzysowej łatwiej uchwyci się jakiegoś rytu albo uda się do specjalisty od zabezpieczenia przed niebezpieczeństwem, niż zwróci się do Boga z ufną modlitwą, w której wyrażać będzie swoją nadzieję oraz poddanie woli Bożej. Naprawdę dostęp do praktyk magicznych czyni życie łatwiejszym. To dlatego także wśród ludzi uważających się za religijnych pojawiają się raz po raz różne elementy magii. Magia i religia zdają się stać obok siebie na swoistym rynku możliwości, do których człowiek ma dostęp. W takiej konkurencji większe szanse ma magia. Bo jest i łatwiejsza od religii, i prostsza w zastosowaniu, i obiecuje więcej. Pragmatycznie nastawiony współczesny człowieka pyta o skuteczność. Nawet gdy na praktykach magicznych zawiodło się wielu, to przecież nieliczni będą mieli odwagę przyznać się do naiwności.
W jakim kształcie pojawia się dzisiaj magia?
Mówi się o triadzie: magia, religia, technika. Spośród tych dziedzin magia była pierwszym chronologicznie sposobem radzenia sobie przez człowieka z rzeczywistością, pierwszym sposobem podporządkowania sobie świata i obrony przed tym, co człowiekowi może zagrażać. Dlatego w starożytności w różnych kręgach kulturowych pojawiła się magia uzdrowicielska, zanim powstały medycyna i farmacja; wcześniej niż człowiek zdobył wiedzę na temat prawdziwych przyczyn różnych chorób i zaczął wytwarzać substancje opracowane na podstawie znajomości mechanizmów powstawania choroby.
Dziś mamy szeroką ofertę medycyny, którą określa się jako alternatywną, naturalną, nie akademicką itp. Weryfikacja wielu tych propozycji prowadzi do wniosku, że mamy do czynienia z umiejętną reklamą, chwytliwym i wciągającym procesem, pewną aurą tajemniczości, słowem: nowoczesną formą magii. Badanie chemiczne i medyczne zastosowanych środków u przyjmujących je pacjentów w wielu wypadkach prowadzi do wniosku, że mamy do czynienia z oszustwem.
Nie mniej chwytliwa jest tak zwana magia objawieniowa. Tak jak w starożytności, tak i dzisiaj człowiek, zwłaszcza niepewny i bojący się odpowiedzialności, chciałby wiedzieć, co nastąpi, co on powinien wybrać. Odpowiedzią na takie potrzeby jest ogromna liczba wróżek oraz kanałów telewizyjnych, które oferują szeroki wachlarz usług.
Magię próbuje się umieszczać w sferze tajemniczej, zaś jej pochodzenie wiązać z jakąś odległą i szanowaną, a zakrytą dla profanów krainą. Dziś niekiedy dodaje się aurę naukowości czy wskazuje na powiązania z uznawaną religią. Tak na przykład dla uwiarygodnienia rytów uzdrowicielskich Reiki w Polsce ukazała się publikacja, która sprowadza uzdrowienia Jezusa do posiadania przez Niego odpowiedniego wtajemniczenia, dostępnego także dzisiaj w ramach odpowiednich kursów. Na tym przykładzie widać jeden z mechanizmów magicznych, w których istnieje jakieś wtajemniczenie, osoba profesjonalisty, dostęp do jakichś mocy uzdrowicielskich, określone ryty itp.
Istnieją też ryty, takie jak np. Samokontrola Umysłu Metodą Silvy, które mają rzekomo prowadzić człowieka do odkrycia jakichś ukrytych potencjałów…
Istnieją propozycje magiczne, które w swojej reklamie obiecują zwiększyć potencjał ludzki, rzekomo bardzo ograniczony, pod warunkiem, że będzie się uczestniczyło w specjalnych szkoleniach. W dobie nieustannego kształcenia i doskonalenia zawodowego lepiej przyjmowana jest tak sformułowana oferta niż taka, w której używa się określenia „wtajemniczenie”. Ofertę tę szczególnie dobrze przyjmują ludzie, którzy oczekują niezwykłych rezultatów od spotkania z psychologiem, psychoterapeutą czy psychoanalitykiem.
Czyli dzisiaj magia często ubiera się w piórka pseudonaukowe?
Tak. Klient jakiegoś przedstawiciela magii chętnie przyjmie obietnicę, że jego biorytm, szczęśliwe dni, właściwy moment na zawarcie małżeństwa zostały obliczone za pomocą komputera, nie zaś wyczytane ze szklanej kuli. Dawniejsza forma spotkania z magią może bowiem wydawać się śmieszna, dzisiejsza zaś – nowoczesna.
Czy zawierzenie rytom magicznym może być niebezpieczne?
Niewątpliwie tak. Na przykład w sytuacji realnego zagrożenia życia człowieka przez nieuleczalną chorobę igra się z życiem, gdy się idzie do czarownika, który przepisuje jakieś tajemnicze substancje lub mieszanki, zwłaszcza gdy przerywa się terapię prowadzoną dotąd w szpitalu. Myślę, że każdy zna osoby, które w sytuacji bezradności medycyny konwencjonalnej zwracały się do różnych uzdrowicieli. Gdy te sposoby zawiodły i ktoś bliski zmarł, mówi się o ograniczonych możliwościach medycyny, zapominając jednak, że zawiodła również cudowna metoda
Jaki jest stosunek chrześcijaństwa do magii?
Można powiedzieć, że zróżnicowany. Jak już mówiłem, w każdym z nas mogą tkwić pewne elementy magiczne. Do tego wypowiedzi na temat magii można różnorodnie interpretować. W doskonałym „Leksykonie religii”, którego redaktorem jest uznany autorytet Hans Waldenfels, w haśle „Magia” znajdziemy stwierdzenie: „Magia jest w zasadzie aksjologicznie neutralna”. Można by więc wnioskować, że praktykowanie magii jest obojętne moralnie, choć następne zdanie w tym haśle stwierdza, że może być ona praktykowana ze względu na pożytek lub szkodę. Daleko temu stwierdzeniu do jednoznaczności Katechizmu Kościoła Katolickiego. W nim nastawienie jest zupełnie inne, co widać po użytych kwantyfikatorach: „Wszystkie praktyki magii lub czarów, przez które dąży się do pozyskania tajemnych sił, by posługiwać się nimi i osiągać nadnaturalną władzę nad bliźnim – nawet w celu zapewnienia mu zdrowia – są w poważnej sprzeczności z cnotą religijności”. Tak brzmi zapis 2117 Katechizmu, który został umieszczony w części zawierającej wykroczenia przeciw przykazaniu „Nie będziesz miał cudzych bogów przede Mną!”.
Dlaczego zatem chrześcijanin nie powinien korzystać z pomocy magii?
Z kilku powodów. Po pierwsze, często jest ona wielkim złudzeniem. Jej wykorzystanie to ucieczka od rzeczywistości w jakiś wirtualny świat, który wcześniej czy później zawodzi. Rytuały magiczne dotyczące zdrowia czy pragnienia zapewnienia sobie szczęścia, gdy się na nie realnie popatrzy, są po prostu śmieszne, naiwne. A zatem pierwszy powód negatywnej oceny magii jest czysto racjonalny. Do tego można dodać powód natury psychologicznej czy – lepiej powiedzieć – antropologicznej: wiązanie się z magią to ucieczka od rozwoju, dorosłości, konfrontacji z rzeczywistością życia.
Dla człowieka religijnego argumentem powinno być to, że Bóg zaprasza mnie osobiście do pogłębienia z Nim relacji osobowej. W niej zaś jest miejsce na prośbę, zaufanie, oczekiwanie i poczucie, że Bóg traktuje mnie poważnie. Tymczasem magia w różny sposób odciąga mnie od takiej relacji, proponując jakąś protezę kontaktu z Bogiem. Zwłaszcza że – jak pokazuje to w wielu miejscach Biblia – praktykowanie magii prowadzić może do apostazji czy idolatrii, a więc oddawania czci bożkom czy siłom, które na taką cześć nie zasługują.
Czy samo chrześcijaństwo nie niesie jednak pewnej zachęty do praktykowania magii? Czy obecność obrazka św. Krzysztofa w samochodzie bądź zawieszenie w nim różańca traktowanego jako amulet, który ma chronić przed wypadkiem, jest już magią czy jeszcze wyrazem wiary w świętych obcowanie?
Chrześcijaństwo jest religią wcielenia. Oznacza to nie tylko, że Syn Boży wcielił się w konkretnego człowieka, który realnie żył pomiędzy nami. Wcielenie wiąże się także z tym, że Bóg działa w Kościele poprzez sakramenty, a więc bardzo „cielesne” znaki, za którymi skrywa się działanie łaski. Już sam ten fakt niesie w sobie ogromne niebezpieczeństwo, by sakramenty traktować w sposób magiczny. Przecież bardzo łatwo potraktować Eucharystię na takiej zasadzie: im więcej jej spożywam, tym więcej otrzymam łaski.
Natomiast zupełnie inną sprawą jest czynienie pewnych „znaków religijnych”, które mają sens, jeżeli są traktowane jako swego rodzaju „uwyraźnienie” albo „wcielenie” wiary. Po to zawieszam w samochodzie różaniec, by mi przypominał o modlitwie na początku podróży oraz o istocie mego zawierzenia. Gdy więc się modlę, przyzywam św. Krzysztofa i polecam Bogu tych, których wiozę w samochodzie – to jest religia. Jednak w momencie, gdy zabraknie osobowego odniesienia do Boga i modlitwy, a zamiast niego pojawi się przekonanie, że samo zawieszenie jakiegoś przedmiotu uchroni mnie od zła, zaczyna się magia.
Jak odróżnić wiarę w Bożą opiekę nad naszym życiem od płytkiego zawierzenia w skuteczność pewnych modlitw, obrazków, relikwii itp.?
Za podstawowy wyznacznik wiary uznałbym osobową relację z Bogiem, która zakłada dialog i zawierzenie. Wtedy nasza modlitwa staje się przedstawianiem Mu naszych różnych spraw, ale zawsze z wyznaniem, że to On jest moim Panem: On kieruje moim życiem, a ja godzę się na wszystko, co mi przygotował, w przekonaniu, że to właśnie jest dla mnie najlepsze.
W myśleniu magicznym to ja chcę przeprowadzić swój zamiar. Wówczas, nawet gdybym przy tym odmawiał najwspanialsze modlitwy, będzie to próba manipulacji Bogiem. Tu właśnie kończy się relacja religijna, gdy Bóg w sercu człowieka przestaje być Bogiem, człowiek zaś sam chce decydować, nie oglądając się na tego, który ma być Panem.
Jak już mówiłem, magia stanowi bardziej prymitywną formę niż religia. W dojrzałej religijności ja liczę się z Bogiem, traktuję Go jako Kogoś, Kto jest najważniejszy, pierwszy; z Kim konsultuję najważniejsze sprawy mojego życia. Natomiast w magii mam sprawę do załatwienia, problem do rozwiązania i poszukuję eksperta oraz środków, nieważne jakich, byle tylko problem zniknął. W magii nie ma miejsca na przyjęcie krzyża, zgodę na rzeczywistość i heroiczną walkę z przeciwnościami; nie przewiduje się wysiłku, którego celem jest zmiana siebie. W postawie magicznej pojawia się jakiś amulet, formuła zaklinania czy inny magiczny element wpływania na rzeczywistość według naszej oceny.
Czasem nie jest łatwo zwrócić się do Boga i zawierzyć Mu w sytuacji ogromnego kryzysu…
To prawda, ale kto powiedział, że życie ma być pozbawione trudu i cierpienia. Niekiedy postawa religijna daleka jest od heroizmu, ale piękne jest już to, że ktoś zamienia pytanie „Dlaczego mnie to spotkało?” na inne, w rodzaju „Co to dla mnie oznacza?”. Człowiek porzuca podejście magiczne, gdy otwiera się na Boga i dopuszcza możliwość przyjęcia tego, co faktycznie niesie życie.
W takich sytuacjach ujawnia się ciężar decyzji: czy wytrzymam, uniosę ten krzyż, który na mnie spadł i pozostanę wierny Bogu…
W takim momencie jest miejsce na autentyczną modlitwę, w której w dialogu z Bogiem wypowiadam moje obawy, lęki i niepokoje, proszę o ufność i wytrwałość, a przede wszystkim powtarzam: „Nie moja wola, ale Twoja niech się stanie”.
Oczywiście nie wyklucza to szukania różnych ludzkich możliwości wyjścia z trudności.
Zgadza się. Jeżeli spotyka mnie choroba, moim obowiązkiem jest pójść do lekarza. Niekiedy leczenie może być prawdziwym krzyżem i nieść wiele upokorzenia. Zawsze trzeba w takich wypadkach modlić się przede wszystkim o zdrowie jako wielkie dobro, ale po wtóre prosić za lekarza i innych chorych. Gdy diagnoza brzmi: choroba nieuleczalna, gdy zawodzą kolejne sposoby leczenia, a śmierć jawi się jako logiczna konsekwencja choroby, jest miejsce na ufne powierzenie się Bogu w tym, co jest już poza naszymi ludzkim możliwościami.
Można jednak też powiedzieć: Skoro coś takiego mi się przydarzyło, przykazania Boże i naukę Kościoła uznaję za nieadekwatne i wybieram inną drogę. Sięgnę po lepszy środek niż zawierzenie Bożej Opatrzności.
Należy mieć na uwadze, że taka wypowiedź z punktu widzenia wiary jest już pewną formą odejścia od Boga prawdziwego. Być może człowiek, który mówi takie słowa, dotąd tak naprawdę nie wierzył, zaś Boga traktował na zasadzie globalnego Ubezpieczyciela: skoro ten go zawiódł, trzeba zmienić „firmę”. Z drugiej strony taka postawa wyraża niedojrzałość. Bo zamiast zastanowić się nad tym, czym ma się kierować, taki człowiek przyjmuje bezrefleksyjnie zasadę wziętą z piaskownicy: skoro ktoś mi zabrał zabawkę, to poszukam sobie innej.
Ksiądz Roman Pindel
– jest profesorem biblistyki na Papieskiej Akademii Teologicznej w Krakowie, pełni też funkcję ojca duchownego krakowskiego seminarium. Wydał wiele książek, m.in. „Magia czy Ewangelia? Konfrontacja głosicieli Ewangelii ze światem magicznym w ujęciu Dziejów Apostolskich”.
http://www.katolik.pl/miedzy-magia-a-wiara,1804,416,cz.html?s=3
**********

Diabeł wchodzi przez…

dodane 2015-08-09 18:06

KAI |

Zdaniem kard. Stelli szczególną misją diakonów stałych jest dziś działalność charytatywna oraz administracja dobrami kościelnymi. Przypomniał on, że posługa diakona stałego należy do tradycji i została przywrócona współczesnemu Kościołowi.

Diabeł wchodzi przez...   Agata Bruchwald /Foto Gość Elbląg- święcenia diakonatu, katedra św. Mikołaja

Kościelnym majątkiem powinni się zająć diakoni, diabeł wchodzi przez portfel – powiedział kard. Beniamino Stella podczas dorocznego spotkania włoskich diakonów stałych, które zakończyło się wczoraj w Campobasso. –  Nie są oni ani na wpół kapłanami, ani świeckimi ze stułą. Mają własną duchowość i tożsamość, dla której punktem odniesienia nie jest ani prezbiterat, ani apostolstwo świeckich, lecz sam diakonat

Dakoni powinni istnieć w diecezjach na pełnych prawach, nie tylko w teorii, która jest całkiem jasna, ale również i w praktyce, w konkretnym życiu wspólnot lokalnych.

Zdaniem kard. Stelli szczególną misją diakonów stałych jest dziś działalność charytatywna oraz administracja dobrami kościelnymi. Podkreślił, że sprawy ekonomiczne to bardzo delikatna materia, która wymaga wielkiej czujności, ponieważ, jak się wyraził, „diabeł zawsze wchodzi przez portfel”.

Diakonom stałym zalecił też posługę w szpitalach. Sceptycznie odniósł się natomiast do udzielania święceń prezbiteratu owdowiałym bądź bezżennym diakonom. Są to dwa różne powołania, dlatego takie przypadki powinny należeć do wyjątków – powiedział szef watykańskiej dykasterii.

http://kosciol.wiara.pl/doc/2632215.Diabel-wchodzi-przez

***********

tak bardzo bym tego chciał

· by Marek Krzyżkowski CSsR

Noszę w sobie ostatnimi tygodniami naprawdę wiele spraw. Ten czas był i jest dla mnie wyjątkowo inny. Cały czas zostaje zaskakiwany. Ktoś się pojawia i znika bez powodu. Coś mam i nagle wszystko tracę. Chyba pierwszy raz w    życiu tak mocno doświadczam niemocy w planowaniu życia i ogarnięcia tego, co się w nim dzieje. Nigdy w tak krótkim czasie nie wydarzyło się co teraz. Historia w wielu sprawach zatoczyła koło. Oprócz tego, co trudne i niezrozumiałe są też te rzeczy najpiękniejsze na świecie i jedyne w swoim rodzaju – o nich napiszę jeszcze do końca wakacji. Muszę to jeszcze przetrawić. Dziś chcę się zasłuchać w słowa, które Paweł skierował do Efezjan.

(Ef 4,30-5,2)
Nie zasmucajcie Bożego Ducha Świętego, którym zostaliście opieczętowani na dzień odkupienia. Niech zniknie spośród was wszelka gorycz, uniesienie, gniew, wrzaskliwość, znieważenie – wraz z wszelką złością. Bądźcie dla siebie nawzajem dobrzy i miłosierni! Przebaczajcie sobie, tak jak i Bóg nam przebaczył w Chrystusie. Bądźcie więc naśladowcami Boga, jako dzieci umiłowane, i postępujcie drogą miłości, bo i Chrystus was umiłował i samego siebie wydał za nas w ofierze i dani na wdzięczną wonność Bogu.

Po wielu tygodniach jakiejś takiej zupełnej suchoty te słowa wpadły w moje serce jak „grom z jasnego nieba”. Nagle nie czekając już na nic, bo przecież i tak nie potrafię zapanować nad tyloma rzeczami usłyszałem słowo, które mówiło o mnie. Znowu Bóg opowiedział mi moją historię życia.

W sumie to sam sobie zasłużyłem na to, co było w moim sercu. Gorycz, która w pewnym sensie wygrała nad nadzieją i pokojem była non stop karmiona jakimś dziwnym powracaniem do przeszłości i do tego, co się w niej wydarzyło. To wszystko spotęgowało w moim życiu złość i uniesienie – na siebie, a potem na najbliższych. No i oczywiście mój słuszny gniew, bo przecież ile to ja w życiu przykrości doświadczyłem od innych. Gdy emocje wzięły górę to nie brakło też wrzasku i krzyku, który „pięknie” owocował złością. Świetnie dziś odnalazłem się w Eliaszu. Ileż to razy prosiłem Boga mówiąc, że się już tak w życiu zapętliłem i nie mam jak z tego wszystkiego wyjść, a najlepszym rozwiązaniem będzie to, że ja się spokojnie położę ale bez możliwości pobudki. Ile było takich poranków, gdy budziłem się zdziwiony, że żyję. Trudno jest żyć z takim nastawieniem, ale dałem radę… może czekając, może mając nadzieję, na lepsze jutro, a dokładnie, że może już tego jutra nie będzie.

Niedawno, bo końcem lipca byłem na rekolekcjach oazowych – piękny czas. Dla mnie to był już ósmy raz (tak jak obiecałem napiszę coś więcej o nich jeszcze). To jednak, co chcę dziś napisać dotyczy tego się działo we mnie od pierwszego dnia. Nosiłem w sobie prawie cały czas jakieś dziwne przygnębienie i dziś widzę, że czasem to przeradzało się w istną celebrację żalu czy też użalania się nad sobą. Wszedłem w niewolę i nie chciałem z niej wyjść. Czułem jak Bóg chce mnie wyciągnąć, ale ja z krwią uparciucha nie dawałem się. Wybrał więc drogę kruszenia mnie i to już od pierwszego dnia. I powiem, że całkiem dobrze Mu to szło. Nigdy te piętnaście dni nie przeżywałem w takim klimacie. Choć nie wiem kto był tym Mojżeszem i kto prowadził? Wierzę, że to dobry Bóg wziął sprawy w Swoje ręce i dlatego dotrwaliśmy do końca.

Na nowo powróciła do mnie rzeczywistość przebaczenia. Sprawa tak mi bliska, bo przecież jako ksiądz tak często jednam ludzi z Bogiem i mówię o przebaczeniu. Wiele słów padło z moich słów na ten temat. Tak często dziwię się, że ludzie nie potrafią sobie wybaczyć. Nic też tak nie boli, gdy prosisz o przebaczenie, a finał i tak jest pesymistyczny. Jak świat wyglądał by inaczej, gdybyśmy potrafili sobie wybaczać i już nigdy nie rozdrapywali ran, które trudno się goją i bolą. Patrzę na siebie i widzę jak pierwszy oceniam ludzi, osądzam ich i szybko wymykając się od tego, by się przy kimś zatrzymać i zrozumieć.

Chciałbym tej nocy wstać i pójść do wielu osób, które pojawiły się w moim życiu. Chciałbym podjeść z miską wody i umyć im nogi w geście przebaczenia. Chciałbym zburzyć mury, które wybudowałem w swoim życiu pomiędzy sobą i ludźmi, którzy kiedyś byli. Jest we mnie wielkie pragnienie zasypania dołów i rowów wspólnie wykopanych przez głupie i nieprzemyślane decyzje. Chciałbym tak zupełnie zacząć od czystej karty, od nowa. Jednak chyba trzeba mi najpierw zacząć od siebie samego. Najpierw przebaczyć sobie to co najbardziej boli. Chyba trzeba mi sobie samemu umyć nogi i wybaczyć sobie to czego tak często nie umiem. Wymagam od innych, a jak trudno mi samemu zrozumieć siebie i to jaki jestem.

Ostatni tydzień dużo czasu spędzam na rowerze. To jest czas, który sprzyja wielu rzeczom – od słuchania muzyki czy konferencji po zatrzymaniu się na myślach, które rodzą się. Każdy przejechany kilometr naznaczony jest stertą myśli rojących się w moim sercu. Myśli te zaprowadziły mnie to podsumowania życia i patrzenia na moje marzenia. Wiele z nich się już spełniło. Te najważniejsze przede mną  – tak przynajmniej myślę.

Dużo też wpada w moje ręce przeróżnych artykułów na temat życia księdzem czy osobą konsekrowaną. Czytam to kim mam być i coraz bardziej widzę, że tak nie umiem, nie potrafię.  Nie umiem przewodzić i iść pierwszy. Czasem czuje się do tego za słaby. Zamiast zjednywać sobie ludzi to odsuwam ich od siebie. Nie umiem być specjalistą w sprawach duchowych, a tym bardziej teologicznych. Nie umiem doradzić tak, by to rzeczywiści pomogło komuś. Ale jest coś jedno – bardzo ważne. Uświadomiłem sobie to wczoraj. Czemu ja jeszcze żyję? Dlaczego mimo wszystko podniosłem się i podnoszę każdego dnia miliony razy (choć czasem przychodzi mi z tym coraz trudniej)? Był taki czas, że nie potrafiłem się modlić nie mówiąc nawet o lekturze Pisma Świętego. Nie mówię tu o odległej przyszłości ale o czymś bardzo bliskim i niedalekim. Gdy było już naprawdę źle to siadałem na rower, ubierałem słuchawki na uszy i słuchałem od czegokolwiek religijnego aż po konferencje i Biblię. Chciałem, żeby choć to samo mi brzmiało i się za mnie modliło. I to zadziałało. Widzę jak anioł mnie non stop trąca (kopie mnie), bym wstał i zaczął w końcu żyć w prawdzie.

Słaby ze mnie przewodnik. Taka prawda. Nie chcę się użalać i proszę cię nie potraktuj tego wpisu jako kolejnej wypowiedzi człowieka, który tylko biedzi nad swoim życiem. Ja nie umiem prowadzić, ale mnie prowadzi najlepszy Przewodnik. To Jego słowa sprawiają, że choć badziewnie jest to wstaje. Może za mało jeszcze jest we mnie woni Bożej o której pisze Paweł. Może zbyt często cuchnę trupem. Wiem jednak, że On lubi takie przypadki. I powiem ci bracie, siostro, że przeżyłem mimo wszystko najpiękniejszą niedzielę. Nie wydarzyło się nic wielkiego. To bowiem, co się stało jest największym cudem dnia (oczywiście zaraz po Eucharystii). Usłyszałem słowo, wstrząsnęło mną i na koniec nakarmiłem się Ciałem Boga. Zostawiam gorycz i złość, gniew i wrzaskliwość. I chociaż jest jak jest to Pan jest Dobry.  I choć ja nie poprowadzę cię nigdzie to idź za Jezusem, a dojdziesz do celu. Ja to mogę zaprowadzić, ale w kozi róg i wtedy co dalej. Słuchaj, patrz i idź tylko za Jezusem. Rób w życiu to co On. To jest przepis i wskazówka jak żyć. Żyj wiecznie z Bogiem.

Może dalej mnie nie rozumiesz. Spoko ja też siebie nie rozumiem. Jednak w tym wszystkim jest Ktoś kto zawsze rozumie mnie i bardziej mnie zna niż ja. Co więcej – On mnie takiego chce i kocha mnie takiego. I to jest dla mnie największy cud świata.

Dobranoc tym, którzy dotrwali. Dzień dobry wszystkim czytającym te dyrdymały. Na koniec proszę o modlitwę, o odwagę dla mnie w przebaczaniu sobie i innym.

http://marekcssr.blog.deon.pl/2015/08/10/tak-bardzo-bym-tego-chcial/

***********

Szczęście jest bliżej niż myślisz

ks. Andrzej Zwoliński / slo

(fot. shutterstock.com)

Przejawy szczęścia doświadczane są przez człowieka jako te elementy życia, które nadają mu sens, dla których warto istnieć. Szczęście wydaje się być blisko życia, stapia się z nim, tworzy jedną całość, nadając mu wyjątkowy charakter.

 

Chociaż jest trudno opisywane i nazywane, to jednak ma bardzo konkretny przekład na poczucie zadowolenia, uśmiech czy radość codzienną. Istotne elementy szczęścia funkcjonują w najbliższych — w sensie przestrzennym — relacjach z innymi ludźmi.
Jednym z mechanizmów odczytywania własnego poziomu szczęścia jest porównywanie się z innymi. Niekiedy stanowi ono rodzaj terapii, zwłaszcza gdy nagle człowiek znajduje się w sytuacji chorobowej czy znacznie gorszej niż zwykle. Nagłe poczucie niepewności, które towarzyszy temu doświadczeniu, wzmaga dążenie do porównywania swojej sytuacji z innymi. W literaturze najczęściej wymienia się trzy podstawowe rodzaje grup odniesienia: — grupa członkowska, czyli grupa, do której aktualnie należymy, i z którą się identyfikujemy, jesteśmy z nią związani (rodzina, przyjaciele, członkowie tego samego klubu itp.); — grupa aspiracji, czyli grupa, do której chcielibyśmy należeć (przedstawiciele z wyższych klas, przełożeni, gwiazdy filmowe czy liderzy ze świata muzyki, powszechnie szanowani itp.), co pobudza motywację, chęć zrównania się z nimi, niekiedy rodzi niezadowolenie, gdy uznajemy, że zrównanie staje się coraz mniej możliwe; — grupa negatywna, ludzie, z którymi chcielibyśmy uniknąć powiązań, oceniani przez nas jako mało wartościowi. Efekt tych konfrontacji i porównań z innymi stwarza na bieżąco poczucie pewnego komfortu lub dyskomfortu. Niekiedy — dla większej satysfakcji — celowo poszukuje się grup odniesienia, które są mało wymagające i usprawiedliwiają bierność jednostki.

 

Ryszard Kapuściński w Cesarzu, opisując taką tendencję u cesarza Etiopii, Hajle Sellasje, napisał: “(…) dobrotliwy pan wolał złych ministrów. A wolał dlatego, że pan nasz lubił się korzystnie kontrastować. A jakże mógłby się korzystnie kontrastować, gdyby był otoczony przez dobrych ministrów?”.
Miejscem szczególnie bliskiego przeżywania stanu szczęścia jest dom. Zakreśla on swoistą, najważniejszą dla człowieka sferę międzyosobową. W domu człowiek uczy się i doświadcza pierwszych, istotnych intuicji, które budują związek z innymi. Doświadcza także radości z bycia z innymi i spełniania siebie w intymnych, bliskich związkach. Dom jest typowo ludzkim fenomenem — przestrzeń staje się domem dzięki człowiekowi. Nie jest on kryjówką — z domu wychodzi się na zewnątrz, by wypełnić w świecie swoją misję, której jednak bez domu nie byłby człowiek w stanie podjąć. Z domem wiąże się poczucie solidarności, które jest bronione i chronione przez wszystkich jego członków. Jakikolwiek brak zaufania czy rysa na domu ma swe bezpośrednie odniesienie w odczytywaniu szczęścia. Doświadczenie domu jest realizacją bycia dla innych i czynienia dobra. Sprawia to, że człowiek bardziej staje się sobą i staje się sam coraz większym dobrem. Buduje to w nim satysfakcję aksjologiczną, odczytywaną jako szczęście.
W domu człowiek formułuje też pierwsze odpowiedzi na pytania o główny drogowskaz życia. W historii etyki wskazywano na różne możliwe dobra, które dla człowieka mogą stać się celem jego życia. Wśród nich: relatywiści odrzucają istnienie jednej normy moralności, zaprzeczając istnieniu norm moralnych (amoralizm, etyka autorytarna, etyka konformistyczna, “etyka Kalego”, “etyka plemienna”); eudajmoniści upatrują istotę dobra w podprowadzeniu człowieka przez nie do szczęścia (hedonizm, etyka samorealizacji); antyeudajmoniści — np. etyka reguł, etyka aksjologiczna, etyka “szacunku dla życia”, etyka personalistyczna, etyka sumienia, etyka miłości — zainteresowanie szczęściem nie może przekreślać dobra moralnego. Wśród wielu odpowiedzi padły też twierdzenia, że najmocniejszym dążeniem człowieka jest pragnienie przezwyciężenia doskwierającego mu poczucia osamotnienia (Erich Fromm); dążenie do tego, by być kimś ważnym, znaczącym (Alfred Adler), czy dążyć do sensu życia (Viktor E. Frankl).
Każda z koncepcji etyki, wskazując na istotny cel dążeń ludzi, ma swe sprowadzenie do najbliższych, “domowych” relacji. W każdym razie żaden z celów etyki nie może być realizowany “ponad” czy “pomimo” wartości, jakie niesie z sobą dom, nie może usprawiedliwiać destrukcji bliskich relacji i przestrzeni miłości, która zakreśla sferę wyjątkowych spotkań. Dlatego tak ważna dla życia codziennego jest życzliwość, niezbędna w każdym działaniu człowieka. Sprawia ona, że ludzie osiągają dzięki niej jak najwięcej przyjemności, doświadczają wiele chwil szczęśliwych, doznają maksimum radości, a zarazem jak najmniej cierpień, bólu, stresu czy frustracji.

Jedną z codziennych praktyk, propagowaną przez chrześcijaństwo, realizowaną na co dzień, była gościnność. Zaradzała ona drobnym nieszczęściom i poczuciu dyskomfortu gości, a rodziła radość i satysfakcję gospodarzy. Była to otwartość na drugiego człowieka i gotowość do pomocy mu we wszystkich okolicznościach. Święty Benedykt wskazywał: “Wszystkich przychodzących do klasztoru gości należy przyjmować jak Chrystusa, gdyż On sam powie: «Gościem byłem i przyjęliście Mnie» (Mt 25, 35). Wszystkim trzeba też okazywać należny szacunek, a zwłaszcza zaś braciom w wierze oraz pielgrzymom. (…) A zatem, skoro tylko zawiadomią o przybyciu gościa, przełożony i bracia wyjdą mu na spotkanie z całą usłużnością miłości” (Reguła św. Benedykta, nr 53).
Nie tylko wewnętrzne przekonanie, ale i badania socjologiczne potwierdzają, że wydawanie pieniędzy na innych może być poważnym źródłem szczęścia dla obdarowujących. Wydatki osobiste (ang. personal spending), czyli spożytkowanie pieniędzy na własne potrzeby, nigdy nie przynosi tyle poczucia radości i szczęścia jak wydatki prospołeczne (ang. prosocial spending), czyli wydawanie pieniędzy na kupowanie prezentów innym lub wydawanie ich na cele charytatywne. Okazuje się, że rzeczywiście posługa innym, pomoc i wsparcie dla biedniejszych, mogą być “kluczem do szczęścia”. Ludzie, którzy regularnie pomagają innym, są — statystycznie ujmując — szczęśliwsi.
Szczęście, chociaż tak trudny temat do rozważania i opisu, jest częścią zwykłego życia, zamieszkuje codzienność, leży bliżej niż człowiek jest w stanie sobie o tym pomyśleć. Wystarczy tylko otworzyć oczy…

 

Więcej w książce: Szczęście brutto – ks. Andrzej Zwoliński

http://www.deon.pl/inteligentne-zycie/psychologia-na-co-dzien/art,604,szczescie-jest-blizej-niz-myslisz.html

*********

Pierwszy krok do poczucia własnej wartości

Elżbieta Kalinowska / slo

(fot. shutterstock.com)

Poczucie własnej wartości decyduje o jakości życia człowieka. Ludzie coraz częściej zastanawiają się, co zrobić, aby podwyższyć poczucie własnej wartości. Skąd bierze się poczucie wartości i jak można je wzmocnić. Dowiedz się koniecznie!

 

Poczucie wartości jest nierzadko przywoływane jako powód, dla którego pojawiają się różnego rodzaju problemy natury psychologicznej – trudność w związkach, relacjach z ludźmi, w powstawaniu lęku, agresji, autoagresji, zależności od innych, uzależnień, zaburzeń odżywania, perfekcjonizmu, chronicznego niezadowolenia z życia. Jednak wyjaśnienie, że przyczyną naszych problemów jest brak poczucia własnej wartości nie daje zbyt wielkiego pola do odpowiedzi na pytanie, jak je sobie zrobić.

 

Nie na wiele też przydaje się wiedza, że poczucie to kształtuje się w dzieciństwie w relacji z rodzicami. Jest to wartościowa wskazówka dla obecnych rodziców małych dzieci, ale dla kogoś, kto jako dorosłych chce poczuć swoją wartość jest to mało użyteczne.

 

W każdej rodzinie można znaleźć coś w zachowaniach rodziców, co mogło przyczynić się do braku poczucia własnej wartości dorosłego człowieka. Często są to rzeczywiste zaniedbania czy błędy, ale bez względu na to, jak to ocenimy, nie mamy możliwości zmiany tego, co już się stało. Na szczęście, choć prawdą jest, że poczucie wartości kształtuje się w dzieciństwie w relacji z rodzicami, to prawdą jest też to, że ono buduje się przez całe życie i jako dorośli sami stajemy się odpowiedzialni za swój rozwój.

 

Co zatem zrobić aby je mieć?

 

Jak zwykle w takich razach, gdy pytamy o sposób na coś – “co robić?”, “jak sobie poradzić?” musimy najpierw odpowiedzieć sobie bardzo dokładnie na pytanie, jaki ma być efekt “tego robienia”, o jakie właśnie pytamy.

Odpowiedź w rodzaju “będę mieć poczucie wartości” jest zbyt ogólna do tego, aby móc znaleźć drogę dojścia do takiego celu. Czym jest dla Ciebie “poczucie własnej wartości”, co się musi zmienić w Twojej codzienności, co by pokazało Ci, że masz go teraz więcej?

 

Jak można rozumieć poczucie własnej wartości?

 

N. Branden, doktor psychologii, terapeuta i filozof, autor “Psychology of Self-Esteem” stworzył następującą definicję poczucia własnej informacji. Napisał on: Poczucie własnej wartości to skłonność do doświadczania siebie, jako osoby kompetentnej w zakresie stawiania czoła wyzwaniom przynoszonym przez życie, a także zasługującej na szczęście.” Ta definicja pozwala wyraźnie oddzielić to, co jest poczuciem własnej wartości od tego, co jest tylko chwilowym, dość powierzchownym zadowoleniem z siebie.

 

Osoba o niskim poczuciu własnej wartości będzie czasem czuć się silniej, bezpieczniej i bardziej wartościowo. Zazwyczaj jest to związane z jakimiś zewnętrznymi okolicznościami np. czyjąś pochwałą, zainteresowaniem, sukcesem. Są to jednak odczucia krótkotrwałe, ponieważ w głębi siebie osoba taka czuje się jak oszust. Czuje, że dostaje coś, co jej się w zasadzie nie należy.

 

“Poczucie własnej wartości to skłonność do doświadczania siebie jako osoby kompetentnej i zasługującej na szczęście.”

 

W definicji tej przede wszystkim rzuca się w oczy to, co jest początkiem budowania poczucia własnej wartości, to doświadczanie siebie jako OSOBY.

 

Ludzie z niskim poczuciem wartości zadziwiająco mało wiedzą na swój temat. Kiedy się rozmawia z kimś takim, można odnieść wrażenie, że lepiej się orientuje w życiu otaczających go ludzi niż w swoim własnym. Są to osoby, które na pytanie co u ciebie słychać odpowiadają – “mój mąż przestał pić” albo “dzieci skończyły studia”, albo “już nie wyrabiam, bo ten chce tego, tamten potrzebuje tego, a jeszcze ktoś inny musi mieć tamto”. Łatwiej im opowiadać o tym, czego chcą, potrzebują, myślą i przeżywają inni, niż oni sami.

 

Rozmawiając z taką osobą, można odnieść wrażenie, że jest przezroczysta, że w relacjach z innymi w ogóle jej nie ma jako osoby, która również ma jakieś pragnienia, chcenia, myśli i emocje i one wcale nie muszą współgrać z tym, co przeżywają inni wokół.

 

Dlatego jeśli chcesz zbudować swoje poczucie wartości, to zacznij od tego, aby zacząć traktować siebie jako osobę. Kogoś, kto, choć żyje z innymi, jest od nich osobny.

 

Zacznij więc od poznania siebie.

 

A poznawanie siebie zacznij od poczucia siebie w tym momencie – wsłuchania się w swój oddech, w odczucia jakie płyną z Twojego ciała.

 

Dokończ lub przerwij na chwilę lekturę i poświęć dwie minuty na to aby dokładnie poczuć siebie. Jak ułożone jest Twoje ciało, czy jest ci wygodnie, które miejsca w Twoim ciele są napięte… poczuj te miejsca, które mają styczność z podłożem i poczuj świadomie nacisk jakie Ty wywierasz na nie. Zwiększ ten nacisk, oprzyj się silniej – jakie zmiany czujesz.

 

Wracaj do tego ćwiczenia w różnych momentach, kiedy masz dwie -trzy minuty czasu, gdy czekasz na przystanku, gdy jedziesz tramwajem, gdy czekasz aż załaduje się komputer, albo zagotuje woda na herbatę.

W ciągu dnia masz bardzo dużo momentów, w których Twoja uwaga może zwrócić się ku Twojemu ciału, ku Twoim odczuciom i możesz zacząć budować większą świadomość siebie.

 

To jest pierwszy krok ku lepszemu poczuciu wartości ale nie ostatni. Ważne, by pamiętać, że afirmacje nie działają. Dopóki nie czujesz siebie jako osoby, nie możesz też poczuć tego, że możesz radzić sobie z życiem i że zasługujesz na dobro w postaci szczęścia, miłości, powodzenia i akceptacji.

 

Jeśli będziesz tylko powtarzać sobie “jestem wspaniała” albo “jestem super facetem”, nie uwierzysz w to, nie odniesiesz tego do własnej osoby, ponieważ brakuje Ci świadomości siebie. Dlatego przez następny tydzień zacznij ćwiczyć się w czuciu swojego ciała, oddechu, w uświadamianiu sobie, że jesteś osobą, odrębną od tego co Cię otacza.

 

 

*Elżbieta Kalinowska – psychoterapeuta z Ośrodka Polana, www.osrodekpolana.pl

http://www.deon.pl/inteligentne-zycie/poradnia/art,215,pierwszy-krok-do-poczucia-wlasnej-wartosci.html

*********

Nie czekaj na dobrą wróżkę. Działaj!

Majka Lisińska-Kozioł / slo

(fot. theaucitron / flickr.com)

“Bylibyśmy niejako martwi, gdybyśmy już nie mieli o czym marzyć” – to słowa Lucy Maud Montgomery’ego z książki “Ania na uniwersytecie”, które wiele wyjaśniają. Bo tak to już jest, że dopóki czegoś pragniemy i mamy nadzieję na zrealizowanie tego pragnienia – chce nam się żyć. Z Ewą Kosińską, psychologiem i terapeutą rozmawia Majka Lisińska-Kozioł.

 

Majka Lisińska-Kozioł: Co to są marzenia?
Ewa Kosińska: Najprościej określić je można jako rozmyślania o rzeczach przyjemnych i wyobrażenia naszych pragnień, oczekiwań, potrzeb. Jednak definicji jest wiele. Marzenia na jawie, tzw. daydreaming, to także – jak mówią niektórzy – łagodna zmiana świadomości, odwrócenie uwagi od aktualnej sytuacji. To zarówno odległe fantazje, jak i myśli o sprawach aktualnych. Pojawiają się głównie wtedy, gdy ludzie są odprężeni, zajęci nudnym lub mechanicznym zadaniem. Z badań amerykańskiego psychologa Jerome’a Singera, który opublikował raport o marzeniach w “Journal of Psychology” wynika, że często marzymy również na chwilę przed zaśnięciem. Spośród ludzi w wieku 18-50 lat, aż 95 procent przyznało, iż marzą każdego dnia. Najczęściej robią to osoby przed trzydziestką. Okazało się także, iż najbardziej marzycielscy są Włosi, a najmniej Niemcy i Anglosasi. W Polsce do bujania w obłokach przyznaje się 94 procent badanych.
Jak powstaje marzenie?
Działa to mniej więcej tak: chciałabym zobaczyć jakieś egzotyczne miejsce na świecie. Rozmyślam o nim, tworzę sobie w głowie wyobrażenie tego miejsca. I chcę swoje marzenie spełnić. Pragnienie wyjazdu połączone z wyobrażeniem – a więc moje marzenie – jest motywatorem do podjęcia działań. A jeśli czegoś bardzo chcemy, nawet najbardziej szalone marzenie, może się ziścić.
Jedni mówią, że marzenia utrzymują nas przy życiu. Inni, że są dla życia pożywieniem.
“Bylibyśmy niejako martwi, gdybyśmy już nie mieli o czym marzyć” – to słowa Lucy Maud Montgomery’ego z książki “Ania na uniwersytecie”, które wiele wyjaśniają. Bo tak to już jest, że dopóki czegoś pragniemy i mamy nadzieję na zrealizowanie tego pragnienia – chce nam się żyć. Niektórzy lekarze uważają wręcz, że człowiek żyje tak długo, jak długo potrafi marzyć o zrealizowaniu pragnień, niekoniecznie związanych ze zdrowiem.

 

Mariusz Wirga, polski psychiatra prowadzący Klinikę w Kalifornii oraz Carl Simonton niedawno zmarły psychiatra amerykański, skutecznie pomagali ludziom terminalnie chorym na raka poprzez m.in. uczenie ich zdrowego myślenia, opartego na wierze, że póki żyją mogą coś dobrego zrobić. Podtrzymując nadzieję na realizację niektórych pragnień oraz pozwalając sobie na marzenia, także ludzie chorzy przedłużają swoje życie. Bo jak ktoś kiedyś mądrze powiedział: – trzeba czegoś pragnąć, żeby żyć. Człowiek – jak stwierdzono – marzy właściwie do późnej starości. Tyle tylko, że z wiekiem treść marzeń ulega zmianie.
Czego pragną dzieci?
Wielu rzeczy; marzą o wspaniałych wyczynach lub zabawkach. To daje im nadzieję, że każde jutro będzie lepsze. Marzą o zawodach czasem zupełnie odrealnionych. Ale dzięki tym marzeniom mogą się rozwijać, sięgać wyżej niż codzienna rzeczywistość. To nic, że sięgają tam tylko w marzeniach. Kiedyś te marzenia mogą stać się realnymi poczynaniami.
Gdyby wielcy wynalazcy nie marzyli to nie mielibyśmy żarówki, samolotów, telewizji, komputerów i wielu innych zdobyczy cywilizacji.
A jaką rolę odgrywają marzenia w życiu seniorów?
Ludziom starszym zwykle dokuczają choroby, doskwiera im samotność. Pragnąc zdrowia, marząc o prawdziwym przyjacielu potrafią się mobilizować do działań pomagających te pragnienia zrealizować, nawet jeśli udaje się to w niewielkim stopniu. Poszukają więc tańszej apteki, zdecydują się na konsultacje z lekarzem, będą bardziej życzliwi dla innych. I tu znów wspomnę o nadziei. Jeśli marzeniom nie towarzyszy nadzieja, że mogą się one zrealizować, to może pojawić się zgorzknienie i zniechęcenie.
Po co marzymy?
Aby oderwać się od problemów, aby uwierzyć, że mogą zaistnieć – znów lub wreszcie – piękne chwile w naszym życiu. Marzymy, aby dać sobie prawo do szczęścia, radości. Jeśli chcemy coś osiągnąć musimy marzyć, bo to od marzeń zaczyna się wytyczanie celów. Osoby, które nie pozwalają sobie na marzenia ograniczają swoje życie do codziennej rutyny. Narzekają, że jest nudno, że nic dobrego ich nie spotyka. Nie wiedzą czego chcieliby jeszcze dokonać, nie widzą możliwości poprawy swojego losu. Nie chcą dostrzec, że marzenia ubarwiają codzienność i czynią każdy dzień fascynującym.
Czy bywają złe marzenia?
Mówiąc o marzeniach, zwykle mamy na myśli coś dobrego, bardzo dla nas pożytecznego, inspirującego do działania. Marzenia mają więc wydźwięk pozytywny. Marzenia są pragnieniami, ale tymi przyjemnymi, wywołującymi chęć życia.
Jeśli niosą negatywne emocje, mówimy raczej o złych pragnieniach wywołujących na przykład uczucia złości, zawiści itp. Jeśli ktoś pragnie czyjegoś nieszczęścia, to trudno powiedzieć, że marzy o zgubie danej osoby, raczej tej zguby pragnie.
Można nauczyć kogoś marzyć po to, by mu pomóc lepiej żyć?
Marzenie jest procesem umysłowym i można nauczyć się marzyć. Jeśli nauczy się marzyć człowiek w depresji, człowiek który nie umie sprecyzować swoich pragnień i nie wierzy, że może spotkać go jeszcze coś dobrego – jego życie ulega zmianie.
Marzyciel znajduje w końcu w sobie nadzieję i odwagę, aby próbować te marzenia spełniać. Snuje plany, a to jest sygnał zdrowienia. Marzenia wywołują pozytywne uczucia. Dzięki nim zmniejsza się napięcie spowodowane stresem, organizm staje się silniejszy i gotowy stawienia czoła problemom. “Nigdy nie jest się za starym, by marzyć. A marzenia też się nie starzeją” – powiedziała Lucy Maud Montgomery w swojej książce “Ania z Szumiących Topoli.” Jeśli ktoś chce nauczyć się marzyć niech przeczyta “Anię z Zielonego Wzgórza” i dalsze dzieje bohaterki.
Czy marzenia mogą demobilizować?
Jeśli wystarczy nam oddawanie się marzeniom, ale nie będą one na tyle ważne, aby motywować nas do działania, mogą stać się ucieczką od życia. Ale tak się dzieje tylko w przypadku ludzi niedojrzałych do wytyczania sobie celów i realizowania zadań życiowych. Dla nich wygodniejsze jest siedzenie w fotelu i wyobrażanie sobie, że autentycznie działają, choć nie robią nic. Ta niedojrzałość jest uciążliwa dla otoczenia, a taki marzyciel bez motywacji do działania nazywany bywa dużym dzieckiem.
Kiedy psychologowie zainteresowali się badaniem marzeń?
Już w XIX w. Mimo, to niemal do połowy XX w. królował pogląd, że u dzieci, którym pozwoli się zbytnio bujać w obłokach, może się rozwinąć nerwica, a nawet schizofrenia. Marzenia uważano za objaw lenistwa i nieumiejętności oddzielania fantazji od rzeczywistości. Współcześnie marzeniami dzieci i młodzieży oraz ludzi dorosłych zajmują się w Polsce między innymi Bronisława Dymara i Barbara Szmigielska.
A na przykład John C.Maxwell i Daniel Goleman, autorzy literatury psychologicznej, zajmujący się rozwojem i zdrowym funkcjonowaniem człowieka. Wszyscy ci naukowcy wskazują na inspirującą rolę marzeń w planowaniu i realizowaniu się w życiu.
Dziś psychologia wręcz zaleca bujanie w obłokach. Wiele marzeń dotyczy relacji międzyludzkich, przyszłych celów, dlatego pomagają one planować przyszłość, rozwiązywać problemy, dają twórcze chwile wytchnienia od rutyny i stresu dnia codziennego. Eric Klinger, amerykański psycholog i badacz marzeń, odkrył, iż prawie 80 procent kierowców ciężarówek, by zażegnać nudę jazdy samochodem, oddaje się marzeniom. Zdaniem psycholog dr Ludwiki Wojciechowskiej marzenia sprzyjają naprawianiu świata. Bo choćby krótka ucieczka od rzeczywistości pozwala przemyśleć problemy, złagodzić stresy. Marząc poszerzamy swoje horyzonty oraz właściwie oceniamy to, co już mamy. Mobilizują nas też one do przesuwania granicy naszych dążeń. I, oczywiście, rozpalają wyobraźnię.
Sławomir Rybka przyjął kilka lat temu tytuł naczelnego marzyciela kraju i założył portal www.złotarybka.pl, którego jednym z założeń jest spełnianie marzeń. Także portal marzymy.pl zachęca swoich użytkowników do tego, aby się rozmarzali. Czytamy tam, że czasami dobrze jest wspólnie z innymi pobujać w obłokach, i że warto mówić o swoich marzeniach. Wtedy łatwiej znaleźć pomocników do ich realizacji.
Spełnienie marzenia daje radość, ale też informację, że mamy wpływ na swoje życie, że dzięki marzeniom możemy podjąć działania zbliżające nas do wytyczonego celu. Bywa, że ludzie życzliwi mogą pomóc marzycielowi w realizacji marzenia. Załóżmy, że dziecko marzy o rowerze. Jeśli powie o tym czego pragnie, dorośli zwykle kupują rower. Chory człowiek marzy o wycieczce. Jeśli wiemy o tym marzeniu, możemy go uszczęśliwić.
Jacy ludzie marzą?
Marzą dorośli, którzy chcą coś w życiu osiągnąć, coś zmienić, ulepszyć. Marzą dzieci i dzięki tym marzeniom poszerzają świat swoich myśli, wyobrażeń, uczuć. Oddając się marzeniom należy jednak pamiętać, że one nie mogą izolować nas od życia lecz pomóc nam żyć jego pełnią.
Czy zna pani przykłady głupich, albo dziwnych marzeń, które się spełniły.
Nie ma marzeń mądrych i głupich. Są osiągalne i nieosiągalne. Jeśli marzymy o czymś z założenia nieosiągalnym, nie będziemy rozczarowani, że się nie udało, ale możemy mieć przyjemność z bujania w obłokach. Natomiast wygórowane marzenia, które się nie spełnią mogą frustrować.
Byłabym natomiast ostrożna w nazywaniu niektórych marzeń dziwnymi. Każde z nich odnosi się przecież do bardzo osobistych, indywidualnych pragnień człowieka. Nietuzinkowe było na przykład marzenie Jasia Meli, który zdobył oba bieguny ziemi mimo, że w wyniku porażenia prądem stracił rękę i nogę. Marzenie spełniło się, gdyż było tak silnie inspirujące, że trudności związane z jego realizacją okazały się możliwe do pokonania. Nie należy zatem zapominać, że marzenie to wyobrażenie, że może być ciekawiej, lepiej, fascynująco. Czy tak będzie, zależy od naszego zaangażowania.
Jak zatem postępować, by marzenia stały się inspiracją dla naszego życia?
Przede wszystkim warto uświadomić sobie, co już w życiu osiągnęliśmy, a co chcielibyśmy jeszcze osiągnąć. Pozwolić sobie na relaks, usiąść w przyjemnym miejscu: na balkonie, w ogrodzie, w fotelu; zamknąć oczy i pomyśleć, czy będzie przyjemnie, gdy pragnienie uda się zrealizować.
Jeśli uznamy, że marzenie jest warte spełnienia, bo będziemy bardziej zadowoleni, może nawet dumni z siebie – przyjdzie moment żeby się zastanowić, co zrobić, aby się do realizacji tego marzenia zbliżyć. Takie szukanie sposobów pozwalających zrealizować marzenia to nic innego, jak planowanie, które również daje energię do życia. Nie należy przy tym zapominać, że niechęć, maruderstwo, lenistwo, niewiara w powodzenie są zabójcze dla marzeń. Namawiam, żeby przyjrzeć się aktywności osób w zaawansowanym często wieku, bywających w różnych klubach dla seniorów. Ludzie ci spełniają tam marzenia, na które nie mieli czasu prowadząc aktywne życie zawodowe. Śpiewają, tańczą, wędrują po górach – nareszcie żyją pełnią swoich pragnień, realizują swoje młodzieńcze ideały i cieszą się obecnością innych marzycieli.
Są dowodem na to, że w żadnym wieku nie powinniśmy rezygnować z marzeń. Nawet z tych marzeń, które nigdy się nie spełnią. Psychoterapeuci twierdzą, że dobroczynny wpływ na człowieka ma już samo bujanie w obłokach. Choć ostatecznie nie przesądzają, czy marzenia wpływają na to, byśmy pozostali młodzi duchem, czy raczej właśnie ci młodzi duchem marzą nawet w późnym wieku.
A o czym marzą Polacy?
Aż 6 procent Polaków niczego nie pragnie i nie ma żadnych marzeń, 2 procent nie potrafi opowiedzieć o czym marzy, zaś 4 procent z nas życzy sobie jedynie, żeby nie było gorzej. Marzeniem aż 22 procent jest praca, a 11 procent z nas chciałoby czegoś dokonać, coś po sobie zostawić. Na ogół jednak marzenia Polaków są dosyć przyziemne. Gdy w 2008 roku Instytut ARC Rynek i Opinia prześledził pragnienia Polaków okazało się, że w rankingu naszych marzeń oprócz chęci posiadania samochodów i biżuterii, góruje kształcenie dzieci w dobrych, drogich, prywatnych szkołach, posiadanie firmy, możliwość przeprowadzki z mieszkania do własnego domu, zatrudniania sprzątaczek i opiekunek do dziecka. Połowa z nas marzy o zdrowiu, co trzeci o pieniądzach. Tylko 3 procent o wielkiej miłości. Podobno dlatego nie musimy marzyć o miłości, że Polacy w przeważającej części są zadowoleni ze swojego życia osobistego.
Z badań CBOS-u wynika, że dla 56 procent Polaków najważniejsza jest rodzina. Natomiast nasi rodacy prawie w ogóle nie marzą o seksie. Na pocieszenie wypada dodać, że nie tylko my tak mamy. Według badań, marzenia seksualne stanowią tylko około 5 procent wszystkich marzeń całego świata.
Niemal przy każdej okazji życzymy sobie spełnienia marzeń. Co zatem robić, by marzenia się spełniały?
Nie czekać na dobrą wróżkę. Działać. Warto też pamiętać, że na miejscu marzenia, które się spełniło, powinno pojawić się następne, które wypełni pustkę. Zanim jednak zaczniemy pracować nad precyzowaniem swoich pragnień, warto mieć w pamięci pewne chińskie przysłowie, które brzmi mniej więcej tak: “Bywa, że Bóg karze nas, pozwalając osiągnąć to, o czym marzymy”.
Źródło: Warto marzyć

 

www.dziennikpolski24.pl

http://www.deon.pl/inteligentne-zycie/poradnia/art,182,nie-czekaj-na-dobra-wrozke-dzialaj.html

**********

Krzysztof Wons SDS

Być synem, aby stać się ojcem

Pastores

Być może ktoś zmierzy tytuł tego tekstu nieufnym wzrokiem, zmarszczy brwi i wewnętrznie się najeży, czując swąd „psychologicznego determinizmu”. Znowu to psychologizowanie, znowu psychopedagogiczne dywagacje pod tytułem „takie ojcostwo, jakie dzieciństwo”, „taka relacja z Bogiem Ojcem, jaka relacja z tatą”, „poranione dzieciństwo – poranione kapłaństwo” itp. I choć nie należy wykluczać, że w tych skojarzeniach jest coś na rzeczy, to jednak jakiekolwiek myślenie podszyte determinizmem jest nieusprawiedliwione i nie ma nic wspólnego z podejmowanym tu tematem. Problem jest bardziej teologiczny niż się wydaje. Znajduje swoje wyjaśnienie bardziej w Biblii niż w psychopedagogice. Dlatego poniższa refleksja ma przede wszystkim charakter biblijny. Kilka intuicji, cennych w osobistej refleksji i modlitwie, sugerują rozważania J. Ratzingera Bóg Jezusa Chrystusa [1].

Życie ukryte w Ojcu
O człowieczeństwie, procesie dojrzewania i ojcostwie najwięcej może nam powiedzieć Jezus – „najpiękniejszy z synów ludzkich” (Ps 45,3). Często powtarzamy prawdę, że „Syn Boży stał się człowiekiem”, nie zawsze jednak wstrząsa ona nami na tyle mocno, by na wskroś przeszyła nas świadomość, iż Syn Boży, tak jak my, przeżywał człowieczeństwo „w każdym calu”: od stanu embrionalnego w łonie mamy, przez dzieciństwo, dorastanie, wiek dojrzały i śmierć. Tymczasem jeśli jeszcze w Boże Narodzenie potrafimy modlić się do nowonarodzonego Dziecięcia, to krótko potem, gdy nadchodzą zwykłe dni per annum, rzadko, albo wcale, modlimy się do Jezusa dwunastoletniego chłopca, osiemnastoletniego młodzieńca, trzydziestoletniego mężczyzny, aby rozmawiać z Nim o tym, jak przeżywał swoje dorastanie, dojrzewanie i męskość, i szukać u Niego światła dla zrozumienia naszej historii dzieciństwa, dorastania i dojrzewania. Bogactwo Jego ludzkiego życia zawiera się nie tylko w trzech latach publicznej posługi, lecz także w 30 latach życia ukrytego. Tajemnicze 30 lat życia Jezusa nie było próbą chowania się przed życiem publicznym, ale naturalnym czasem wychowywania Dziecka… przez Ojca. Jezus był cały w „sprawach” Ojca, dosłownie: „w tych Ojca” (en tois tou patros – Łk 2,49), co można rozumieć także „w domu Ojca”; był zanurzony we wszystkim, co najdroższe Ojcu. Ukryte życie Jezusa było jak credo. Wierzył, że Ojciec „widzi w ukryciu” i daje to, co dla życia najistotniejsze (Mt 6,4.6.18).
Ukryte życie dorastającego Jezusa pokazuje nam, gdzie jest źródło dojrzałego przeżywania kapłaństwa. Nasze prawdziwe życie „jest ukryte z Chrystusem w Bogu” (Kol 3,3), to znaczy, że także nasze kapłaństwo będziemy przeżywali na tyle prawdziwie, na ile, jak Jezus, zadbamy o synowską relację z Ojcem. Wszelka aktywność intelektualna, zdobywanie wiedzy teologicznej, szlifów duszpasterskich bez tego synowskiego wymiaru życia prędzej czy później mogą okazać się niewystarczające, nużące, a nawet puste. Wszystko, co przez trzy lata posługi Jezus mówił i dawał z siebie ludziom, płynęło z Jego 30 lat życia ukrytego w Ojcu. Bliskość z Ojcem była stanem Jego życia i odegrała decydującą rolę w Jego misji, a zwłaszcza w „szokującym i publicznym akcie śmierci na krzyżu” [2]. Musimy koniecznie przejąć Jego synowski styl życia, jeśli chcemy zrozumieć i z mocą głosić Jego słowo, tak by nie ślizgać się jedynie po powierzchni retoryki, intelektualizmu czy moralizatorstwa. Bez głębokiej relacji z Ojcem, jaką miał Jezus, nie przekażemy głębi Jego słów. „Dopiero gdy dochodzimy do milczenia Pana, przebywającego ze swoim Ojcem, od którego pochodzą słowa, możemy rzeczywiście zacząć pojmować głębię Jego słów. (…) Z tej milczącej komunii z Ojcem, z zanurzenia w Ojcu (…), dochodzimy do prawdziwej głębi słowa i możemy stać się prawdziwymi wyrazicielami słowa.” [3]
Więź z Ojcem i brzemię własnej historii
Ukryte życie Jezusa nie toczyło się gdzieś w zaświatach. Toczyło się pośród „kurzu codzienności”, było przeniknięte zwyczajnością, na wskroś ludzkie, z twardym stąpaniem po ziemi. Ojciec wychowywał Go „po męsku”, zważywszy na trudną historię życia, z jaką musiał się zmierzyć, w surowych warunkach, wśród bardzo prostych i ubogich ludzi. Chyba rzadko myślimy o tym, że od samego poczęcia Jezus był całkowicie zdany na innych, radykalnie zależny od tych, którzy przekazali Mu życie: „Ukształtował się w łonie kobiety, od której otrzymał swoje ciało i swoją krew, swoje bicie serca, swoje gesty, swój język. Otrzymał życie z życia innego człowieka. Takie pochodzenie tego, co własne, od innych nie jest sprawą samej tylko biologii. Oznacza ono, że również formy myślenia i widzenia świata, znamiona swojej ludzkiej psychiki otrzymał Jezus od ludzi żyjących przed Nim i na koniec od swojej Matki. Oznacza ono, że wraz z dziedzictwem przodków przyjął w siebie całą skomplikowaną drogę, jaka od Marii prowadzi wstecz do Abrahama, a w końcu aż do Adama. Nosił w sobie brzemię tej historii” [4].
Historia Jezusa była naznaczona osobistą traumą. Żył z „syndromem ocaleńca”, z traumą dziecka śmiertelnie zagrożonego w łonie matki, której groziło ukamienowanie z powodu podejrzenia o cudzołóstwo. Urodzony „na bruku”, w miejscu dla bydła, w brudzie i zimnie; od urodzenia prześladowany i ścigany, dzielił los uchodźców w Egipcie. Ssał mleko z piersi matki drżącej o Jego życie, ukrywany przez rodziców żyjących w permanentnym lęku o Jego bezpieczeństwo. Należał do dzieci, które miały wspaniałą opiekę, ale pogmatwaną historię życia. Ani ludzkie biedy międzypokoleniowe, ani brzemię historii trudnego dzieciństwa nie determinowały dorastania i dojrzewania Jezusa. A jednak, chociaż nosił w sobie skutki zranionej natury, ani ludzkie biedy międzypokoleniowe, ani brzemię historii trudnego dzieciństwa nie determinowały Jego dorastania i dojrzewania. Co więcej, kiedy słucha się Jezusa, z jaką miłością i szacunkiem mówił o dzieciach, z jaką delikatnością je traktował, ma się nieodparte wrażenie, że traumy z dzieciństwa stały się w sposób cudowny „błogosławionym środowiskiem”. Czytamy w Biblii, że w tych, a nie innych warunkach „nabierał mocy, czynił postępy w mądrości i latach, a łaska Ojca spoczywała na Nim” (por. Łk 2,40.52). Jezus, wzrastając w łasce u Boga i u ludzi, stał się niezwykle wrażliwy na los odrzuconych dzieci, na ich ubóstwo i bezbronność. Kiedyś mocno rozgniewał się na uczniów, bo zauważył, że zabraniali maluchom zbliżyć się do Niego. Marek napisał, że „wybuchnął oburzeniem” (eganaktesen). Tylko raz jeden został użyty ten czasownik w Ewangeliach w odniesieniu do Jezusa (Mk 10,14). Innym razem, nie przebierając w słowach, wołał „biada” do tych, którzy stają się gorszycielami najmniejszych (Mt 18,6).
Tożsamość: Syn
Dziecięctwo było dla Niego „najczystszą formą człowieczeństwa” [5]. Nie dlatego, jakoby dzieci były pod każdym względem idealne. Mają swoje „za uszami”. Jezus był daleki od romantycznego idealizowania dzieci. Dostrzegał w nich jednak pewną cechę dziecięctwa, którą uważał za najświętszą i niezastąpioną. To cecha, która kształtuje najgłębsze poczucie godności i nadaje sens ludzkiemu życiu. Przenikała Jego bóstwo i człowieczeństwo. Wyrażała Jego tożsamość. Całe życie Jezusa można by streścić w jednym słowie: „Syn”. Wyszedł z łona Ojca i wracał do Ojca. Oto sedno życia. Vado ad Patrem – powtarzał (J 14,28). Relacja z Ojcem Go konstytuowała. Żadna sytuacja, najbardziej traumatyczna, nie zachwiała Nim, bo był jedno z Ojcem. Kiedyś zwierzył się uczniom, że Go wszyscy zostawią, i… od razu dodał: „Ale Ja nie jestem sam, bo Ojciec jest ze Mną” (J 16,32). Bez więzi z Ojcem „nie byłby On tym samym, kim jest” [6]. Jego najważniejszy tytuł brzmiał nie „Pan” czy „Król”, ale „Dziecko”. Wszystkie inne godności pochodzą od tej jednej – godności Dziecka.
______________________
Przypisy:
[1] J. Ratzinger, Bóg Jezusa Chrystusa. Medytacje o Bogu Trójjedynym, tłum. J. Zychowicz, Wydawnictwo Znak, Kraków 1995.
[2] G. Aschenbrenner SJ, Życie z Jezusem, tłum. I. Dziasek, P. Kaźmierczak, WAM, Kraków 1992, s. 9.
[3] Benedykt XVI, Homilia podczas Mszy świętej na zakończenie sesji plenarnej Międzynarodowej Komisji Teologicznej, 6 października 2006. Cyt. za: „L’Osservatore Romano” (wyd. polskie), 1/2007, s. 31.
[4] J. Ratzinger, Bóg Jezusa Chrystusa, dz. cyt., s. 71.
[5] Tamże, s. 72.
[6] Tamże, s. 40.
W Prologu do czwartej Ewangelii znajdujemy jedną z najpiękniejszych ikon Jezusa. Jan napisał, że Jezus jest nieustannie zwrócony „ku łonu Ojca” – tak można by przetłumaczyć słowa Ewangelisty (J 1,18). Obraz łona Ojca (ho kolpos), w którym wiecznie przebywa Jego Syn, najgłębiej wyraża intymną więź, o której sam powiedział: „Ja jestem w Ojcu, a Ojciec we Mnie” (J 14,11). Wszystko, co czyni i co mówi, związane jest z najbardziej osobistą tajemnicą Jego życia – z Jego synostwem. „Jezus nie zanurzony ustawicznie w Ojcu, bez nieustannej najgłębszej z Nim komunii, byłby zupełnie inną istotą niż Jezus Biblii, rzeczywisty Jezus historii.” [7] Powinniśmy na kolanach rozważać tę tajemnicę, ponieważ zawiera najgłębszą prawdę o naszej historii i naszym kapłaństwie. Konstytuuje to, kim jesteśmy. Celebrując Eucharystię, zwracamy się do Ojca: „Dziękujemy, że nas wybrałeś…” (Druga Modlitwa Eucharystyczna). Za co tak naprawdę dziękujemy? Św. Paweł mówi, że jeszcze przed założeniem świata zostaliśmy wybrani przez Ojca w Jego Synu (Ef 1,4). Św. Grzegorz z Nazjanzu zauważył, że Ojciec, stwarzając nas, był wpatrzony w swojego Syna. Każdy z nas nosi w swojej osobowości niepowtarzalne rysy Oblicza Jezusa Kapłana. Jest to nasze powołanie w powołaniu. Każdy z nas jest sekretem Ojca, który stworzył nas na obraz Syna. Każdy z nas nosi w sobie jakąś cząstkę Jego piękna i doskonałości, która ma się objawić w naszej posłudze. Nie możemy zapominać, że nasza kapłańska osobowość rodzi się nieustannie z zażyłej relacji Ojciec – Syn. Kiedy dbamy o naszą więź z Ojcem i Synem, dbamy tym samym o naszą ludzką i kapłańską osobowość; kiedy ją zaniedbujemy, zaniedbujemy naszą tożsamość.
Ksiądz o obliczu ojca
Gdy będziemy zanurzeni w relacji z Ojcem, będziemy jak Jezus przybliżali światu ojcowskie oblicze Boga. Jezus miał oblicze Ojca. Kto widział Jego, widział i Ojca (J 14,9).
To jest także sedno naszej misji, aby inni, widząc nas, widzieli w Bogu Ojca. Mamy być ojcowscy! Lecz nie staniemy się w kapłaństwie ojcami, jeśli sami nie odkryjemy i nie doświadczymy, że jesteśmy wybranymi i umiłowanymi synami. Brak tego doświadczenia w kapłaństwie to największe kalectwo, jakie mogłoby się nam przydarzyć. To właśnie ten brak staje się często powodem, że niechcąco kaleczymy, a nie leczymy. Największe kalectwo w człowieczeństwie, w powołaniu, wcale nie wynika z braków czy zranień w osobistej historii życia, ale z braku bliskiej osobowej relacji z Jezusem. Jeśli nie zbliżymy się do Ojca, nie będziemy wiedzieli, jak być ojcami w kapłaństwie. Jeśli zaniedbamy bliską relację z Jezusem, nie będziemy mogli przyjść do Ojca (J 14,6), jeśli nie zbliżymy się do Ojca, nie będziemy wiedzieli najistotniejszej rzeczy o naszej misji: jak być ojcami w kapłaństwie. W konsekwencji, nie będziemy umieli innych przybliżać do Ojca.
Jezus przyszedł po to, aby objawić Ojca. To była istota Jego misji. Nasza misja nie jest inna. Nie ma ważniejszej. Czym byłaby nasza praca kapłańska, nasze wysiłki duszpasterskie, nasze projekty i dzieła ewangelizacyjne, czym byłoby to wszystko razem, gdyby w naszym życiu oddanym Jezusowi nie mógł objawiać się Ojciec? Jezus wybrał nas i włączył w swoje kapłaństwo, aby spełniało się w świecie Jego największe pragnienie: „A to jest życie wieczne: aby znali Ciebie…” – mówił do Ojca (J 17,3). Objawiać Ojca i prowadzić do Niego: oto samo sedno ewangelizacji.
Obserwujemy narastający kryzys ojcostwa, niestety, także wśród księży. Jeśli sobie z nim nie poradzimy, skutki mogą być bardzo bolesne. Szerząca się pustka z powodu braku doświadczenia ojcostwa będzie prowadziła do pustki w doświadczeniu Boga. Możemy urobić się „po pachy”, ale jeśli sobą nie będziemy ukazywali ojcowskiego oblicza Boga, pustka z powodu braku Boga będzie się powiększała. Joseph Ratzinger stwierdza stanowczo, że „tam, gdzie tego ojcostwa już nie ma, gdzie rzeczywiste ojcostwo jako zjawisko nie tylko biologiczne, lecz zarazem ludzkie i duchowe nie jest już doświadczane, tam również mówienie o Bogu Ojcu jest czymś pustym. Gdzie zanika ojcostwo ludzkie, tam o Bogu nie sposób już mówić ani myśleć. To nie Bóg jest martwy, lecz w człowieku obumarło w znacznym stopniu to, co stanowi warunek, aby Bóg żył w świecie. Kryzys ojcostwa, jaki obecnie przeżywamy, należy do samej istoty zagrażającego nam kryzysu człowieczeństwa” [8]. Jeśli Bóg nie mógłby objawiać się przez nas w swoim Ojcostwie, to na co przydałyby się wszelkie duszpasterskie wysiłki? Groteskowe i żałosne stałyby się doskonale działające urzędy kościelne, sprawowane funkcje, zajmowane przez nas stanowiska, gdyby zabrakło na nich duchownych, w których odbija się ojcowska twarz Boga. Tam, gdzie w kościelnych instytucjach i urzędach nie słyszy się już bicia serca Boga Ojca, gdzie Kościół utracił boskie i ludzkie oblicze, straszyć będzie jedynie szkielet kościelnej instytucji, który ludzie będą omijali jak straszydło. A Jezus będzie żalił się i płakał nad takimi miejscami w Kościele, jak żalił się i płakał nad świątynią i Jerozolimą, że już nie przypominają domu Ojca. Tam, gdzie Kościół utracił boskie i ludzkie oblicze, straszyć będzie jedynie szkielet kościelnej instytucji. Będzie powtarzał z rozdartym sercem: „Oto wasz dom zostanie wam pusty” (Mt 23,38). Oby do żadnego miejsca w Kościele nie musiał posyłać proroków ze słowami: „Opuściłem swój dom, pozostawiłem swoje dziedzictwo. To, co umiłowałem, oddałem w ręce mych nieprzyjaciół” (Jr 12,7).
Kryzys ojcostwa w kapłaństwie ma swoje źródło w kryzysie synostwa. Jeśli nie czujemy się dziećmi kochanymi przez Ojca, to sami będziemy przeżywali deficyt miłości i zamiast, jak Jezus, rozdawać siebie i tracić mężnie życie dla innych, będziemy je zawłaszczali i zazdrośnie hołubili dla siebie; zamiast dawcami, będziemy żebrakami, zamiast adorującymi Boga, będziemy narcyzami adorującymi samych siebie; ojcostwo będziemy mylili z władzą, chwałę Bożą z własną, a służenie z panowaniem. Wszelkie schorzenia i patologie mają swój początek właśnie w owym podstawowym braku doświadczenia umiłowania przez Ojca. Brak ten nie odnosi się wyłącznie do tego, co w nas ludzkie, ale także do tego, co w nas boskie, co otrzymaliśmy od Ojca jeszcze przed założeniem świata, niezależnie od przebiegu naszej historii życia. Musimy koniecznie uczyć się od Jezusa doświadczania swego życia jak dzieci, jako umiłowani synowie Ojca. Jezus swoim życiem mówi mi, że jestem tym, kim jestem, przez zażyłą relację z Ojcem. Jaki poziom dziecięcej więzi z Bogiem, taki poziom przeżywania kapłaństwa. Jeśli moja relacja z Nim będzie tylko zewnętrzna, zewnętrzne będzie także moje posługiwanie. Jeśli moja relacja z Bogiem Ojcem jest zamrożona, istnieje prawdopodobieństwo, że swoim zachowaniem i słowami będę mroził innych. Być może będę wspaniałym organizatorem, charyzmatycznym menedżerem spraw kościelnych, zdolnym administratorem majątku, wybitnym urzędnikiem, ale nie będę księdzem o sercu ojca. Owszem, można nawet pozostawać wiernym zasadom Ewangelii, wzorowo wypełniającym wszelkie praktyki i posługi, i jednocześnie żyć na zewnątrz kapłaństwa, będąc pozbawionym duchowości, która płynie z mocnej więzi z Jezusem i Ojcem. Bez relacji osobowej z Bogiem można naprawdę oszaleć: robić w Kościele wiele rzeczy poza tym, co najważniejsze – poza byciem księdzem, poza byciem duchownym. A to prawdziwe szaleństwo! Kard. Tomáš Špidlik porównał taką sytuację do casusu bohatera z powieści Dostojewskiego Idiota – księcia, który działał według zasad Ewangelii, lecz nie znał osobiście Jezusa i nigdy się nie zwracał do Ojca niebieskiego. Skończył w szpitalu dla umysłowo chorych. Ludzie nie potrzebują w nas menedżerów, lecz duchowych ojców. Bez żywej więzi z Ojcem i Jego Synem można zwariować w kapłaństwie i skończyć na najcięższym oddziale szpitalnym z wpisem na karcie chorego: „utrata tożsamości”. Ludzie nie potrzebują w nas menedżerów, lecz duchowych ojców. Jeśli nie będziemy dobrymi menedżerami, administratorami, to nam wybaczą, jeśli nie będziemy dla nich duchowymi ojcami, to się nami rozczarują.
______________________
Przypisy:
[7] Tamże, s. 39.
[8] Tamże, s. 35.
Walczyć z pokusą niezależności
Jezus stał się człowiekiem, mężczyzną, także po to, aby przekonać nas o jeszcze innej prawdzie: nigdy bardziej nie jesteśmy sobą, nigdy nie jesteśmy bardziej męscy, nigdy bardziej nie żyjemy pełnią powołania, jak wtedy, gdy jesteśmy radykalnie zależni od Ojca. Istnieje taka zależność, która w niczym nas nie determinuje, nie zniewala, nie zabiera nam godności, ale ciągle ją daruje i pozwala żyć w pełni – zależność, która wprowadza nas w najgłębsze doświadczenie własnej wartości. Największą zaś pokusą, która uderza w istotę naszej godności i tożsamości, jest pokusa uniezależnienia się od Boga. Wydaje się niewiarygodne, że także my, przebywający codziennie w prezbiterium, możemy tej pokusie ulec. A jednak. Wobec nas zachowuje się ona bardzo subtelnie. Jeśli z nami wygra, uczyni z nas ludzką karykaturę, a karykatura człowieka w sutannie czy habicie jest szczególnie odrażająca. Jeśli dobrze się w siebie wsłuchamy, zauważymy, że gdzieś z tyłu naszej męskiej głowy nierzadko nawiedza nas myślenie, że będziemy wreszcie sobą, męscy, silni i autonomiczni, gdy będziemy niezależni. Jeśli zaczniemy tym myślom ulegać, zorganizujemy sobie w Kościele własny skrawek „raju”, w którym będziemy chcieli być „jak Bóg”.
A musimy przyznać, że potrafimy nieraz ubóstwiać siebie, dbać o nasze „kapłańskie przywileje”, podkreślać naszą posługę, zazdrośnie bronić swojego terytorium i naszych duszpasterskich racji, adorować własną klerykalną zarozumiałość. Można się tego nauczyć już w seminarium. Nie daj Bóg! Potrafimy nieraz podkreślać naszą posługę, adorować własną klerykalną zarozumiałość. Ilekroć tak się dzieje, w sposób bardziej lub mniej świadomy zaczynamy traktować kapłańską łaskę stanu jako przywilej stanu. Tymczasem łaska stanu związana z sakramentalnym kapłaństwem nie ma nic wspólnego z przywilejem stanu. Przypomina, że w naszej kapłańskości wszystko jest łaską. Kapłaństwo sakramentalne ze swej natury domaga się od nas postawy synów, którzy czują się wybrani bez jakiejkolwiek zasługi, zdolni dzielić się darem kapłaństwa jedynie na mocy łaski! Jesteśmy bezradnymi dziećmi w sutannach i habitach, które bez łaski stanu nie potrafią „przesylabizować” nawet jednego słowa z Credo tak, aby stało się słowem zrozumiałym i życiodajnym dla naszych owieczek. Ks. Henri Nouwen, ceniony wykładowca na największych amerykańskich uczelniach, zrezygnował z kariery, będąc u szczytu profesorskiej sławy, i zamieszkał z upośledzonymi w jednej ze wspólnot Arki, w której wszystkie jego atrybuty nie były już do niczego potrzebne. Gdy stanął przed nimi ze swoim nagim człowieczeństwem, pozbawionym tytułów i naukowych sukcesów, uświadomił sobie coś, co jak dziecko wyznał w jednym z esejów: „Jesteśmy grzesznymi, połamanymi i słabymi ludźmi, którzy potrzebują tyle samo troski, co każda z tych osób, które zostały nam powierzone. Tajemnica posługi kapłańskiej polega na tym, że zostaliśmy wybrani do tego, aby naszą ograniczoną i bardzo warunkową miłość uczynić bramą dla nieograniczonej i bezwarunkowej miłości Bożej” [9].
Historia naszych prarodziców z trzeciego rozdziału Księgi Rodzaju przestrzega, że kiedy zaczniemy chorować na niezależność i przestaniemy słuchać w Kościele Ducha Ojca, który mówi do nas także przez maluczkich, kiedy zaczniemy postrzegać siebie jako jedyny punkt odniesienia, kiedy zawłaszczymy nie nasze kapłaństwo, zamieniając je na prywatny urząd, kreując się na nieznośnych bogów, wtedy będziemy marnieli w naszym człowieczeństwie i kapłaństwie, a ludzie Kościoła, w pierwszej kolejności ci najmniejsi, będą od nas uciekali. A gdy pewnego dnia odsłoni się nasze nagie człowieczeństwo, już nie skryjemy się za „krzakami” naszych pożądanych urzędów czy funkcji, nie przykryjemy go „listkiem figowym” naszych pozorów.
Jak długo nie będziemy potrafili stanąć przed Bogiem i ludźmi w całej prostocie, jak długo nie staniemy się w Kościele jak dzieci, tak długo nie będziemy potrafili być także ojcami. Zamiast ojcami, staniemy się tyranami. Będziemy dominować zamiast kochać, panować zamiast służyć, rządzić zamiast prowadzić i towarzyszyć. Musimy bardzo uważać, aby nie pomylić boskości kapłaństwa, która z namaszczenia Ducha pochodzi od Ojca i Jezusa, z klerykalnym bałwochwalstwem. Jeśli naszą posługę, podobnie jak Jezus, będziemy budowali na dziecięcej zależności od Ojca, na pokornym posłuszeństwie Kościołowi, na wsłuchiwaniu się w maluczkich, zachowamy w sobie synowskie dziecięctwo i wstąpimy wraz z Synem w boskość [10]. Ludzie prości, którzy „mają wyjątkowego nosa”, rozpoznają nas z daleka. Będą mówili: „To jest Boży kapłan” i będą do nas lgnęli.
Albo dziecięctwo, albo maska
Tym, co może nam pomóc rozwijać w kapłaństwie postawę dziecka i chronić przed pychą władzy, jest ubóstwo. „Dziecko – zauważa J. Ratzinger – samo z siebie nie posiada nic. Żyje dzięki innym i właśnie tak, nie mając żadnej władzy i niczego nie posiadając, jest wolne. Nie ma jeszcze żadnej pozycji, która jak maska przesłania to, co jego specyficznie własne. Posiadanie i władza to dwie wielkie pokusy człowieka, który staje się niewolnikiem swego mienia i oddaje mu swoją duszę” [11]. Trzeba dokonać wyboru: albo ubóstwo, albo maska, albo dziecięca prostota, albo zewnętrzne nadymanie własnego ego. Jeśli, nie daj Boże, pozbędziemy się dziecięcej prostoty i ubóstwa, będziemy musieli zaopatrzyć się w maski. Dziecko potrafi być sobą w każdym miejscu i w każdej sytuacji. Kto nie potrafi być dzieckiem, ten w głębi siebie czuje się zagubiony, zmuszony zakładać maski na różne okazje. W życiu można nagromadzić wiele masek. I można tak się z nimi zżyć, że uwierzymy, iż to one są naszą prawdziwą twarzą. Zakładanie masek może stać się sposobem na życie. Można uczynić maskę nawet z kapłańskich posług. Zajmowana pozycja, funkcja, urząd w Kościele, zamiast być służbą pełnioną z prostotą, mogą stać się rodzajem maski, za którą będziemy próbowali ukryć wewnętrzną pustkę po utracie bliskiej relacji z Ojcem. Można zamienić życie w żałosną maskaradę, zakładając maski wszędzie i przed wszystkimi, nawet przed Bogiem. Ksiądz w masce przed Bogiem to żałosna sytuacja, która może zrujnować wiarę. Wiarę bowiem można przeżywać jedynie w postawie dziecka, bez maski. Wiara księdza, podobnie jak każdego innego wierzącego, rośnie w takiej mierze, w jakiej na duszy staje się on dzieckiem. Trzeba stawać przed Bogiem z całą prawdą o swoim ubóstwie. Trzeba, jak dziecko, nauczyć się rumienić przed Ojcem, gdy widzimy, jak patrzy na nasze „umorusane życie” i nie przestaje nas kochać. To wielka zdolność: umieć się zarumienić przed Bogiem. „Niektórzy z nas – pisze Abraham Joshua Heschel – rumienią się, inni wkładają maskę. Wiara to rumieniec wywołany obecnością Boga” [12]. Albo rumieniec, albo maska! Ksiądz, który ma duszę dziecka, umie się zarumienić przed Bogiem, także wtedy, gdy jest „wziętym” teologiem, wykładającym z charyzmą Boże prawdy. Jeśli natomiast zabraknie mu dziecięcej więzi z Bogiem, którego „wykłada”, to może wydarzyć się najgorsze: żyjące i skuteczne (energes) słowo Boże (Hbr 4,12) w ustach księdza – teologa bez energii będzie jedynie zimną, martwą literą, która mrozi a nawet zabija w owieczkach pasję poznawania Boga o sercu ojca. Św. Grzegorz Nazjanzu powiedziałby o takich teologach, że „zamienili teologię w technologię”. Kard. Tomáš Špidlik z dozą humoru dopowiada, że o jednym z takich racjonalistów w sprawach wiary mówiło się żartobliwie, że gdyby umarł i spotkał Boga twarzą w twarz, powiedziałby Mu: „Panie kolego!” [13]. Dziecko natomiast, nieważne, ile ma lat i jakie funkcje pełni, w sutannie czy bez, gdy spotka Boga, rzuci Mu się na szyję i zawoła: „Ojcze!”. Najbardziej spełnieni w kapłaństwie będziemy wtedy, gdy inni, patrząc na nasze posługiwanie, słuchając naszych słów, nie zobojętnieją, nie oddalą się od Boga, ale będą mieli ochotę podbiec do Niego i rzucić Mu się na szyję.
Krzysztof Wons SDS 
Pastores 67(2)2015 

fot. Barney Moss Orange Tunnel, Man and Boy – 124/365 
Flickr (cc)

Przypisy:

[9] H. J. M. Nouwen, W imię Jezusa. Refleksja nad chrześcijańskim przywództwem z praktycznym przewodnikiem, tłum. D. Chabrajska, Wydawnictwo SALWATOR, Kraków 2004, s. 57.
[10] Zob. J. Ratzinger, Bóg Jezusa Chrystusa, dz. cyt., s. 73.
[11] Tamże, s. 74.
[12] A. J. Heschel, Prosiłem o cud. Antologia duchowej mądrości, tłum. A. Gomola, W drodze, Poznań 2001, s. 19-20.

[13] T. Szpidlik SJ, Czy znasz Ojca?, tłum. ks. A. Duda CR, Wydawnictwo Zmartwychwstańców ALLELUJA, Kraków 1999, s. 43.

http://www.katolik.pl/byc-synem–aby-stac-sie-ojcem,24978,416,cz.html?s=3
*********
o. Mateusz Pindelski SP

Słowo, które zbawia człowieka

eSPe

Z ks. Mieczysławem Malińskim rozmawia o. Mateusz Pindelski SP

Jezus często posługuje się mową poetycką – choć religijną, ale przecież poetycką – egzystencjalną, pełną przypowieści, anegdot, aforyzmów, przenośni. A wszystko to mówi w tym celu, żeby mnie zbawić.

Ksiądz Profesor pisze w swoich książkach o postaciach biblijnych. W jaki sposób pisanie książek o tych ludziach wpłynęło na sposób czytania Pisma Świętego przez Księdza?

Dzięki pisaniu powieści biblijnych – zwłaszcza Jezus (3 tomy) i Chrystus (2 tomy), uświadomiłem sobie jeszcze wyraźniej, że Biblia nie jest książką informacyjną ani historyczną, która opisuje fakty z kronikarską precyzją. Ale Biblia to utwór literacki o treściach religijnych. Nawet, gdy w Biblii są podawane fakty historyczne, to służą konwencji literackiej.

Co znaczy literackie ujęcie, literacka konwencja książki? To znaczy, że ja, który czytam, muszę się znaleźć jako adresat tych wydarzeń, które są w niej przedstawiane. A w wypadku Ewangelii powinienem potraktować siebie jako ucznia Jezusa, czyli Jego samego uznaję za swojego Nauczyciela. A Jezus często posługuje się mową poetycką – choć religijną, ale przecież poetycką – egzystencjalną, pełną przypowieści, anegdot, aforyzmów, przenośni.

A wszystko to mówi w tym celu, żeby mnie zbawić. Zbawić, to znaczy uwolnić od zła i wprowadzić na drogę dobra. Uwolnić od błędu i wprowadzić na drogę prawdy. Uwolnić od głupoty i wprowadzić na drogę mądrości. Zachwycić mnie prawdą, mądrością, dobrem, pięknem, wolnością.

To po pierwsze. Ale jest jeszcze inna struktura Pisma Świętego: Jezus nie tylko zwraca się do mnie ze swoją nauką, ale zwraca się do mnie ze swoją Osobą. A więc fakty z życia Jezusa też powinny być traktowane przeze mnie w konwencji literackiej. Bo Ewangelia jako utwór literacki ma swojego autora, a autor ma swoje zamierzenia. Czy to Mateusz, Marek, Łukasz, czy to Jan to są ludzie, którzy chcą mego zbawienia. „Posługują się” Jezusem, żeby mnie zbawić – to jest ostro powiedziane, ale tak to trzeba nazwać. To nie znaczy, że podają fałszywe informacje o Jezusie, ale podają takie i w ten sposób, aby przyczynić się do mojego zbawienia.

Czym powinien kierować się człowiek, który chce wziąć Biblię do ręki i zacząć czytać, ale jego wiara jest płytka i brak mu wiedzy religijnej?

Czytać Pismo Święte, to jest decyzja odpowiedzialna. Był czas, kiedy hierarchia Kościoła zakazywała czytania Pisma Świętego ludziom nieprzygotowanym. To dziś niejednokrotnie traktujemy jako błąd ze strony Kościoła nauczającego albo przynajmniej jako niepotrzebne obostrzenie. A Kościół miał rację, że nie każdemu zezwalał na czytanie Pisma Świętego, bo nieprzygotowani do tego mogli zrozumieć je fałszywie. Dla przykładu: tacy ludzie będą czytali Stary Testament jako historię ludzkości. Przypowieść o stworzeniu świata w ciągu sześciu dni potraktują jako historyczny opis, przypowieść o Adamie i Ewie jako fakt historyczny. A to nie jest historia, tylko przypowieść, która ma przynieść mi zbawienie.

Ktoś mi kiedyś powiedział z dumą: „Przeczytałem już dziesięć razy Pismo Święte, Stary i Nowy Testament” – i zdziwił się, że to mi nie imponuje. Bo trzeba czytać Pismo Święte jako tekst do rozmyślania, do rozważania. To znaczy przeczytać na przykład jedną przypowieść Jezusa i nosić ją w sobie przez jakiś czas. Ale nawet i to jest za dużo. Raczej przeczytać jedno zdanie z Ewangelii, z Dziejów Apostolskich, czy z Listów, jedno na cały dzień. Dopiero wtedy możemy odkryć sens naszego życia, jego głębię, jego piękno, jego cel, który przekazuje nam ten fragment. W ten sposób Pismo Święte niesie nam zbawienie.

Jaka jest rola Urzędu Nauczycielskiego Kościoła przy czytaniu Pisma Świętego?

Rola księży jest przede wszystkim taka: Uczyć ludzi modlitwy i modlić się z nimi. A modlić się można i powinno Pismem Świętym. Ktoś mi powiedział: „Protestanci są mądrzejsi, bo czytają Pismo Święte i interpretują je, a my musimy chodzić na Mszę świętą, gdzie wciąż jest to samo”. To jest paradoks, że ludzie nie traktują Mszy świętej również jako czytania Pisma Świętego Starego i Nowego Testamentu. A przecież pierwsza część Mszy świętej – część tak zwana synagogalna – to część, kiedy czytamy Pismo Święte Starego Testamentu i interpretujemy je słowami Ewangelii – słowami Jezusa.

Ksiądz przy ołtarzu jest zastępcą Jezusa Chrystusa w pełnym tego słowa znaczeniu. Powinien więc również być tym, który przekazuje, co – jego zdaniem – mówi Stary Testament i co mówi Jezus na ten temat. Powinien pomóc ludziom wynosić z tych czytań jak najwięcej mądrości, wolności, pokoju, przebaczenia, miłości. Z tego wniosek, że homilia powinna być obowiązkiem każdego księdza odprawiającego Mszę świętą czy w niedziele i święta, czy w dzień powszedni, bo inaczej brakuje jego dzielenia się z wiernymi swoimi przeżyciami i odkryciami.

Pierwsza część Mszy świętej jest więc przydatna do tego, żeby pogłębić naszą mądrość, wolność, pokój, otwartość na drugiego człowieka. Część zaś kolejna (od Ofiarowania) – tak zwana rocznicowa – służy temu, abyśmy, patrząc na bohaterstwo Jezusa, zdobywali się każdego dnia na twórcze pod każdym względem życie.

Czy Ksiądz Profesor mógłby opowiedzieć o fragmencie Pisma Świętego, który dla Księdza Profesora jest szczególnie ważny?

Czyż dwóch wróbli nie sprzedają za grosz na rynku, a żaden z nich nie spadnie bez woli Ojca, który jest w niebiesiech. Wy jesteście drożsi niż wiele wróbli (por. Mt 10,29). Bo wiara to jest również zaufanie Bogu, że wszystko, co się w moim życiu dzieje, jest zadaniem stawianym mi przez Boga. Na to zadanie mam odpowiedzieć swoim czynem, swoim życiem.

o. Mateusz Pindelski SP

http://www.katolik.pl/slowo–ktore-zbawia-czlowieka,23099,416,cz.html

*********

Ks. Edward Staniek

Dlaczego Bóg nie posłał aniołów?

Któż jak Bóg

Tajemnica niewinnego cierpienia
 Szatan zna doskonale teksty natchnione. Kusząc Jezusa na początku Jego działalności, zacytował Mu słowa Psalmu 91: „Aniołom swym dał rozkaz o tobie, aby cię strzegli na wszystkich twych drogach. Na barkach będą cię nosili, abyś nie uraził swej stopy o kamień”. Słowa te nawiązywały do buntu aniołów. Oni bowiem nie chcieli służyć człowiekowi. Dlatego postanowili go przeciągnąć na swoją stronę, by człowiek służył im, a nie oni jemu. Udało się im to z Adamem. Czy teraz uda się z Chrystusem? Jezus odkrył kartę Szatana, upadłego anioła i powiedział: „Nie będziesz kusił Pana Boga swego”. Człowiek jest większy niż aniołowie, większy nie dzięki materiałowi, z jakiego jest stworzony, ani dzięki zdolnościom i władzom, jakie posiada. Jest większy dzięki godności, jaką otrzymał z łaski Boga. Jego bowiem Bóg uznał za swe dziecko i dopuścił go do tak wielkiej zażyłości, jakiej nie uzyskało żadne inne stworzenie.
W Starym Testamencie człowiek ufając Bogu i jego opiece uważał, że jeśli Pan Bóg jest sprawiedliwy, to zawsze stoi po jego stronie i zapewnia mu całkowitą opiekę. To przekonanie jest widoczne w wielu psalmach, a szczególnie w Psalmie 91.
„Kto przebywa w pieczy Najwyższego
w cieniu Wszechmocnego mieszka,
mówi do Pana: «Ucieczko moja
i Twierdzo, mój Boże, któremu ufam»”.
Psalmista jest przekonany, że jak długo człowiek pozostaje w rękach Boga, tak długo na ziemi nic mu się nie stanie.
„Bo On sam cię wyzwoli
z sideł myśliwego
i od zgubnego słowa.
Okryje cię swymi piórami
i schronisz się pod Jego skrzydła:
Jego wierność to puklerz i tarcza.
W nocy nie ulękniesz się strachu
ani za dnia – lecącej strzały,
ani zarazy, co idzie w mroku,
ni moru, co niszczy w południe.
Choć tysiąc padnie u twego boku,
a dziesięć tysięcy po twojej prawicy:
ciebie to nie spotka. (…)
Niedola nie przystąpi do ciebie,
a cios nie spotka twojego namiotu.
Bo swoim aniołom dal rozkaz o tobie.
Aby cię strzegli
na wszystkich twych drogach.
Na rękach będą cię nosili,
abyś nie uraził swej stopy o kamień.
Będziesz stąpał po wężach i żmijach,
a Iwa i smoka będziesz mógł podeptać”.
Pewność opieki Boga nad sprawiedliwym jest źródłem siły. Wierzący w Boga może stanąć do walki ze wszystkimi mocami ciemności i odniesie nad nimi zwycięstwo. Izraelici odczytywali te słowa Psalmu jako zabezpieczenie na ziemi. Jeśli byli doświadczani, traktowali to jako karę za swe grzechy. Wprawdzie dostrzegali sprawiedliwych, którzy również cierpieli, ale nie umieli odpowiedzieć na pytanie, dlaczego dosięga ich doświadczenie. Dopiero Chrystus obalił to czysto doczesne myślenie o opiece Boga nad sprawiedliwym. Sam bowiem dobrowolnie wszedł na drogę niewinnego cierpienia. Ojciec Niebieski ani nie posłał aniołów, aby stanęli w Jego obronie, gdy nadeszła wojskowa kohorta, by Go aresztować; ani nie osłonił Jego pleców spiżową płytą, by bicze się na niej połamały; ani nie wstrzymał ręki legionisty, który wbijał w Jego ręce i nogi gwoździe.
Nic z tego się nie wydarzyło. Ojciec był blisko, patrzył i nie interweniował. Matka Jezusa i Jan stali pod krzyżem i patrzyli, jak roztapia się doczesna interpretacja owego Psalmu. Jak Syn Boga odsłania jego duchowy wymiar. Maria wiedziała, że Ojciec niebieski umocnił i ocalił ducha swego Syna. W poranek wielkanocny odkryła Ona, i odkryli to uczniowie Jezusa, jak Ojciec przeprowadził Syna ścieżką śmierci i wybawił Go, wprowadzając przez zmartwychwstanie do krainy wiecznego szczęścia. Bóg potraktował bolesne doświadczenia Syna jako test wiernej miłości. Jakże inaczej po zmartwychwstaniu Chrystusa brzmią słowa zakończenia tego Psalmu:
„Ja go wybawię, bo przylgnął do Mnie;
osłonię go, bo uznał moje Imię
Będzie Mnie wzywał, a Ja go wysłucham
i będę z nim w utrapieniu.
Wyzwolę go i sławą obdarzę
Nasycę go długim życiem
i ukażę mu moje zbawienie”
Zmartwychwstanie i wniebowstąpienie Jezusa jest pełną realizacją tych słów. Psalmy trzeba odmawiać z Jezusem, tak jak On je odmawiał. Realizował je w swym życiu, nadając im zupełnie nową interpretację. Starotestamentalny psalmista wołał do Boga, aby Ten interweniował na ziemi i by usuwał przeszkody stojące na jego drodze do nieba. Jezus wołał do Ojca, aby nie usuwał przeszkód, ale by dał Mu siłę, aby mógł mimo przeciwności dotrzeć do domu wiecznego szczęścia.
Ks. Edward Staniek

Opracowanie: Redakcja – na podstawie publikacji ks. E. Stańka w:„Człowiek mówi do Boga”, Wydawnictwo Salwator, Kraków 2008

http://www.katolik.pl/dlaczego-bog-nie-poslal-aniolow-,1976,416,cz.html

*********

ks. Mieczysław Piotrowski TChr.

Dlaczego cierpienie w czyśćcu?

Miłujcie się!

 

Dlaczego cierpienie w czyśćcu?
Najważniejszym momentem naszego życia na ziemi jest chwila śmierci. Dokonuje się wtedy sąd, w którym raz na zawsze decyduje się wieczność człowieka, jego zbawienie albo potępienie. Kochający Bóg przekazuje nam tę prawdę mówiąc: postanowione ludziom raz umrzeć, a potem sąd (Hbr 9,27).
Po śmierci nie ma już możliwości powrotu do życia ziemskiego. Człowiek żyje na ziemi tylko jeden raz. Pan Bóg przestrzega: Nie zapominaj, że nie ma powrotu (Syr 38, 21a). Myśl o reinkarnacji jest więc genialnym kłamstwem szatana, któremu niestety wielu ulega. Jeżeli w momencie śmierci umierający będzie miał chociażby minimalny żal za swoje grzechy i otworzy się na miłość Chrystusa, wtedy taki człowiek będzie zbawiony. Pismo św. mówi, że sam wprawdzie ocaleje, lecz tak jakby przez ogień (1 Kor 3,15). Ten ogień wskazuje na czekające go cierpienie z powodu różnorakich grzechów popełnionych w czasie ziemskiego życia. Człowiek musi po prostu dojrzeć do zjednoczenia w miłości z Trójjedynym Bogiem i dlatego sam pragnie tego, nieraz bardzo bolesnego, procesu oczyszczenia i dojrzewania do miłości.
Problemu cierpienia w czyśćcu nie można wytłumaczyć bez uświadomienia sobie dwóch bardzo ważnych prawd objawionych:
1.
Najpierw należy pamiętać o tym, że wszyscy ludzie, zarówno ci żyjący na ziemi, jak i zmarli, którzy są w niebie lub w czyśćcu, stanowią jeden żywy organizm w Chrystusie. Wprawdzie zmarły człowiek żyje już w innym wymiarze, jest już poza czasem fi zycznym, ale duchowe więzy, miłości lub jej braku, łączące go z ludźmi na ziemi, nadal trwają. Zmarli, którzy są w niebie lub w czyśćcu, stanowią razem z żyjącymi na ziemi, jedną niezniszczalną wspólnotę w Chrystusie. Sam Pan Jezus objawił tę prawdę używając obrazu winnego krzewu: Ja jestem krzewem winnym, a wy latoroślami (J 15, 5). Św. Paweł pisze: Wy przeto jesteście Ciałem Chrystusa i poszczególnymi członkami (1 Kor 12,27) i, podkreślając prawdę o organicznej, wzajemnej zależności ludzi między sobą, stwierdza: jesteście nawzajem dla siebie członkami (Ef 4,25). Ta niezwykła jedność wszystkich ludzi, na podobieństwo żywego organizmu, zaistniała w momencie stworzenia wszystkiego w Chrystusie (por. Kol 1, 17-18). Dzięki Chrystusowi wszyscy ludzie stanowią jedną wspólnotę, na podobieństwo jednego organizmu, a więc łączą ich tajemnicze, duchowe więzy współzależności.
2.
Z faktu jedności wszystkich ludzi w Chrystusie wynika druga bardzo istotna prawda, że każdy człowiek zjednoczony z Jezusem przez żywą wiarę, staje się dla innych ludzi pośrednikiem – przekazicielem miłości Chrystusa (por. Lumen Gentium, 62). Natomiast każdy grzech deformuje, uszkadza lub zrywa więzy miłości łączące człowieka z Jezusem, który jest Głową dla Kościoła… Pełnią Tego, który napełnia wszystko wszelkimi sposobami (Ef 1, 22b-23). W ten sposób człowiek niszczy to, co jest w nim najcenniejsze: otwartość i wrażliwość na Bożą miłość oraz zdolność do miłości drugiego człowieka. Przez grzech, w miejsce Chrystusowej miłości, wprowadza truciznę zła, która niszczy jego samego i innych. Grzech jest więc największą tragedią człowieka, bo rodzi duchową śmierć i staje się źródłem cierpienia dla niego samego oraz całej wspólnoty ludzi. Albowiem zapłatą za grzech jest śmierć (Rz 6,23). Grzech ma więc zawsze wymiar społeczny, ponieważ deformuje wspólnotę, szkodząc i zadając cierpienie również innym ludziom.
Dlaczego cierpi się w czyśćcu?
Przebaczenie grzechów przez Boga jest równocześnie uzdrowieniem ran grzechowych, stworzeniem na nowo zniszczonego dobra. Dokonuje się to zawsze wtedy, gdy człowiek w sposób doskonały żałuje za popełnione zło i otwiera swoje serce na wszechmocną miłość Chrystusa. Pomimo tego, że Chrystus przebacza człowiekowi wszystkie jego grzechy, to jednak ich konsekwencje pozostają dalej w innych ludziach i zadają im cierpienie. Są to grzechy obmowy, zgorszenia, oszczerstwa, zaniedbania, itp. Nawet jeśli umierający człowiek wzbudził w sobie doskonały żal i wszystkie grzechy zostały mu przebaczone, to jednak konieczna jest jeszcze interwencja Jezusa, aby konsekwencje jego grzechów w innych ludziach zostały usunięte. Może się to stać tylko wtedy, gdy ludzie przez modlitwę otworzą się na uzdrawiającą miłość Zbawiciela. Dlatego tak bardzo ważna jest modlitwa za zmarłych. Dopiero wtedy, gdy uleczone będą wszystkie konsekwencje grzechów, zostaną ostatecznie usunięte wszystkie przyczyny cierpienia tego człowieka, których doznaje w czyśćcu.
Cierpienia dusz czyśćcowych są więc spowodowane skutkami ich grzechów, które jeszcze nie zostały w pełni odpokutowane. Skutki te trwają albo z winy niedostatecznego otwarcia się tych ludzi w momencie śmierci na przebaczającą miłość Boga, lub z powodu istniejących konsekwencji grzechu w innych ludziach. Każde, chociażby najmniejsze, „owoce” grzechu, które nie zostały w pełni naprawione w czasie ziemskiego życia, będą zadawać cierpienie. Po śmierci, zarówno miłość jak i jej brak, pozostaną częścią mojej osoby. Również relacje wiążące mnie z ludźmi żyjącymi na ziemi będą trwać dalej po śmierci. Jeżeli po mojej śmierci pozostanie na ziemi ktoś, kto będzie cierpiał z powodu moich grzechów, to jego cierpienie będzie również moim. Będę współcierpiał z nim tak długo, aż znikną skutki moich grzechów.
Prawda o czyśćcu jest wezwaniem do wielkiej odpowiedzialności za swoje postępowanie, za wcielanie w codziennym życiu przykazanie miłości Boga poprzez miłość bliźniego. Zaniedbania rodziców w wychowywaniu dzieci, brak opieki dzieci nad starymi i schorowanymi rodzicami, deprawowanie dzieci i młodzieży przez pornografię i życie bez zasad moralnych, różnego rodzaju oszczerstwa, pomówienia, obmowy, podważanie autorytetu Kościoła, egoistyczne traktowanie drugiego człowieka jako przedmiotu użycia i wyzysku, noszenie w sercu urazów, niechęci i nienawiści oraz brak gotowości do przebaczenia i pojednania – to grzechy niosące w sobie wyjątkowo duży ładunek cierpienia, który w czyśćcu będzie odczuwany ze szczególną intensywnością. Cierpienia w czyśćcu są w sposób nieskończony zwielokrotnione na skutek odczuwalnego już „ognia” Bożej miłości i równocześnie czasowej niemożliwości pełnego zjednoczenia się z Nim z powodu trwających jeszcze skutków grzechów, a więc braku dojrzałości do miłości czystej, pełnej i bezinteresownej.
Dlaczego modlitwa pomaga duszom czyśćcowym?
Tylko wszechmocna miłość Chrystusa może zniweczyć skutki grzechów, które są przyczyną cierpień czyśćcowych. Tylko nasz Zbawiciel może całkowicie uzdrowić, stworzyć na nowo te wszystkie braki dobra i miłości, które trwają w konkretnych ludziach, relacjach międzyludzkich i zadają im cierpienie. Nie może jednak tego uczynić wbrew ludzkiej wolnej woli. Jezus oczekuje tylko zgody człowieka, który ją wyraża wtedy, gdy wierzy i modli się. Na modlitwie człowiek z ufnością otwiera się na wszechmocną Miłość Chrystusa, czyli na dar Ducha Świętego. Wtedy jego serce zostaje napełnione Bożą miłością. Modląc się za zmarłych, ogarnia tą miłością ich osoby, a więc również to wszystko, co jest przyczyną ich cierpienia. W ten sposób ten, kto się modli, staje się pośrednikiem zbawczej miłości Chrystusa. Tak przez modlitwę pozwalamy Chrystusowi, aby przez nas uobecniał w ludzkiej wspólnocie swoją miłość, aby w krwioobiegu tego wspólnotowego organizmu, jakim jest Kościół oczyszczający się i dojrzewający do miłości, coraz więcej było Chrystusowej miłości, która, gdziekolwiek dotrze i zostanie przyjęta, będzie przezwyciężać skutki grzechów i usuwać przyczyny cierpienia. Tak więc przez modlitwę stajemy się pośrednikami zbawczej miłości Chrystusa. Z tego też powodu modlitwa za zmarłych stanowi najwyższy wyraz miłości bliśniego i największy duchowy dar, jaki możemy ofi arować duszom w czyśćcu cierpiącym. Najwspanialszym i najskuteczniejszym darem modlitwy za naszych zmarłych jest ofi ara Mszy św. Zmarli oczekują od nas, abyśmy żyli na co dzień wiarą i dużo się modlili, abyśmy z serca przebaczyli wszystko wszystkim i do nikogo nie chowali w sercu urazy. W ten sposób przez żywą wiarę, wyrażaną przez modlitwę za zmarłych, żyjąc prawdziwie w miłości sprawiamy, że wszystko rośnie ku Temu, który jest Głową – ku Chrystusowi. Z Niego całe Ciało – zespalane i utrzymywane w łączności dzięki całej więzi umacniającej każdy z członków stosownie do jego miary – przyczynia sobie wzrostu dla budowania siebie w miłości (por. Ef 4,15-16).
W czyśćcu dokonuje się bolesny proces oczyszczania, dojrzewania do miłości, jest wielkie cierpienie, ale przeżywane w radosnej pewności pełnego zjednoczenia się z Bogiem.
Pismo św. o czyśćcu
Prawda o istnieniu czyśćca została objawiona już w Starym Testamencie. W Drugiej Księdze Machabejskiej (12,43-45) czytamy, że modlono się za zabitych żołnierzy, aby zostali uwolnieni od grzechu. Ta modlitwa wynikała z przekonania, że będzie skuteczną pomocą dla zmarłych. Od samego początku istniała wiara w Kościele, że Bóg w swoim miłosierdziu dokonuje bolesnego procesu oczyszczania i dojrzewania do miłości tych wszystkich, którzy po śmierci tego jeszcze potrzebują. Wiara ta ma swoje korzenie w tekstach Nowego Testamentu. W Pierwszym Liście do Koryntian (3, 11-15) jest mowa o ludziach, którzy budowali swoje człowieczeństwo na niezniszczalnym fundamencie, jakim jest Jezus Chrystus, ale używali materiałów o różnej wartości: słomy, drzewa, drogich kamieni, srebra, złota. Symbolizują one różną wartość ludzkiego postępowania, które mimo słabości i niedoskonałości oparte było zawsze na jedynym fundamencie, jakim jest Jezus Chrystus. Wartość tego, co każdy budował okaże się dopiero w momencie sądu w chwili śmierci:
Ten, którego dzieło wzniesione na fundamencie przetrwa, otrzyma zapłatę; ten zaś, którego dzieło spłonie, poniesie szkodę: sam wprawdzie ocaleje, lecz tak jakby przez ogień (1 Kor 3,14-15).
Ogień symbolizuje tu oczyszczające cierpienie, które przemienia i przygotowuje człowieka do pełnego zjednoczenia się z Bogiem i innymi ludźmi w niebie.
Sam Pan Jezus wskazuje na konieczność spłacenia długów win również po śmierci: I uniesiony gniewem pan jego kazał wydać go katom, dopóki mu całego długu nie odda. Podobnie uczyni wam Ojciec mój niebieski, jeżeli każdy z was nie przebaczy z serca swemu bratu (Mt 18,34-35); Pogódź się ze swoim przeciwnikiem szybko, dopóki jesteś z nim w drodze, by cię przeciwnik nie podał sędziemu, a sędzia dozorcy, i aby nie wtrącono cię do więzienia. Zaprawdę, powiadam ci: nie wyjdziesz stamtąd, aż zwrócisz ostatni grosz (Mt 5,25-26).
Kiedy Chrystus mówi o grzechu przeciwko Duchowi Świętemu, to równocześnie wskazuje na możliwość odpuszczenia grzechów nie tylko w tym świecie, ale i w przyszłym (por. Mt 12, 32). Bibliści twierdzą, że Jezus posłużył się tu rabinackim rozróżnieniem, które uzasadniało modlitwę za zmarłych.
Istnienie czyśćca jest prawdą wiary objawioną przez Pana Boga. Została ona sformułowana jako dogmat na Soborze Trydenckim w 1563 r. Ojcowie soborowi upominali wtedy wiernych, aby rozważając prawdę o istnieniu czyśćca, nie ulegali pustej ciekawości oraz odrzucili zabobonne rozumienie tej prawdy. Na koniec trzeba podkreślić, że czyściec nie jest jakimś rodzajem karnego obozu w zaświatach, lecz stanem wynikającym z konieczności dojrzewania do miłości w niebie. Cierpienia czyśćcowe są konsekwencją grzechów, które jeszcze nie zostały odpokutowane i dlatego są przyczyną cierpienia. To sam Chrystus ogniem swojej miłości przemienia, oczyszcza i uzdalnia dusze w czyśćcu cierpiące do pełnego zjednoczenia w miłości z Nim i całą społecznością świętych.
Żyjący na ziemi powinni mieć świadomość, że są zobowiązani nieść pomoc duszom czyśćcowym, w ich bardzo bolesnym procesie dojrzewania do miłości, poprzez codzienną modlitwę, ofiarowanie swoich cierpień w ich intencji, a przede wszystkim przez ofiarę Mszy św.
ks. Mieczysław Piotrowski TChr.
http://www.katolik.pl/dlaczego-cierpienie-w-czysccu-,1086,416,cz.html
***********

 

O autorze: Judyta