Słowo Boże na dziś – 2 sierpnia 2015r. – XVIII Niedziela Zwykła – Najświętsza Maryja Panna, Królowa AniołówDzień Pański

Myśl dnia

 

Miłość umie wykonać wszystko, na co się odważy.

William Szekspir

*******
Bo nie od ilości pieniędzy na koncie zależy nasze szczęście na ziemi i zbawienie wieczne.
ks. Mariusz Krawiec SSP
*******
Kto ma Miłość, ten już nie będzie łaknąć, bo ona nasyca człowieka najlepiej i najskuteczniej.
Kto ma Miłość w sobie, ten już niczego więcej nie potrzebuje do szczęścia.
Mieczysław Łusiak SJ
*******
Wszystko co dajesz innym, dajesz sobie samemu.
Bruno Ferrero
*******
Nasza wiara, nadzieja i miłość, jeśli ukształtowane są przy stole Jezusa,
wtedy mają moc przemiany oblicza tego świata, każdego człowieka.
Mariusz Han SJ
*********

Przyjdź Duchu Święty, i zapal w nas płomień Twojej Miłości!

 

 

Przyjdź, Duchu Święty, i zapal w nas płomień
Twojej Miłości i Pańskiej bojaźni;
daj nam usłyszeć Twój głos tajemniczy
w naszych sumieniach.

Pocieszycielu, niech blask Twój rozproszy
mroku umysłów i serca ożywi,
Ty bowiem jesteś jaśniejszy od słońca,
które już wschodzi.

Naucz nas, Duchu, wypełniać Twą wolę,
Zawsze Ci służyć w pokornym poddaniu;
w każdym człowieku dostrzegać przez wiarę
Twoją obecność.

Uświęć owoce naszego wysiłku,
Obdarz pokojem i łaską wytrwania,
prowadź nas drogą codziennej wierności
Twoim natchnieniom.

Ojcu, Synowi i Tobie, Najświętszy,
Chwała niech będzie na niebie i ziemi,
Ty bowiem jesteś weselem i dobrem
duszy człowieczej.
Amen.

********

Najświętsza Maryja Panna, Królowa Aniołów
Odpust Porcjunkuli

 

PIERWSZE CZYTANIE (Wj 16,2-4.12-15)Bóg daje cudowny pokarmCzytanie z Księgi Wyjścia.Na pustyni całe zgromadzenie synów Izraela zaczęło szemrać przeciw Mojżeszowi i przeciw Aaronowi. Synowie Izraela mówili im: „Obyśmy pomarli z ręki Pana w ziemi egipskiej, gdzieśmy zasiadali przed garnkami mięsa i chleb jadali do sytości. Wyprowadziliście nas na tę pustynię, aby głodem umorzyć całą tę rzeszę”.
Pan powiedział wówczas do Mojżesza: „Oto ześlę wam chleb z nieba na kształt deszczu. I będzie wychodził lud, i każdego dnia będzie zbierał według potrzeby dziennej. Chcę ich także doświadczyć, czy pójdą za moimi rozkazami, czy też nie”.
„Słyszałem szemranie synów Izraela. Powiedz im tak: «O zmierzchu będziecie jeść mięso, a rano nasycicie się chlebem. Poznacie wtedy, że Ja, Pan, jestem waszym Bogiem»”.
Rzeczywiście, wieczorem przyleciały przepiórki i pokryły obóz, a kiedy nazajutrz rano warstwa rosy uniosła się ku górze, ujrzano, że na pustyni leżało coś drobnego, ziarnistego, niby szron na ziemi. Na widok tego synowie Izraela pytali się wzajemnie: „Manhu?”, to znaczy: „co to jest?”, gdyż nie wiedzieli, co to było.
Wtedy Mojżesz powiedział do nich: „To jest chleb, który Pan wam daje na pokarm”.

Oto słowo Boże.

PSALM RESPONSORYJNY (Ps 78,3 i 4bc.23-24.25 i 54)

Refren: Pokarmem z nieba Pan swój lud obdarzył.

Co usłyszeliśmy i cośmy poznali, *
i co nam opowiedzieli nasi ojcowie,
opowiemy przyszłemu pokoleniu, *
chwałę Pana i Jego potęgę.

Pan Bóg z góry wydał rozkaz chmurom *
i bramy nieba otworzył.
Jak deszcz spuścił mannę do jedzenia, *
podarował im chleb niebieski.

Spożywał człowiek chleb aniołów, *
zesłał im jadła do syta.
Wprowadził ich do ziemi swej świętej, *
na górę, którą zdobyła Jego prawica.

DRUGIE CZYTANIE (Ef 4,17.20-24)

Przyoblec człowieka nowego

Czytanie z Listu świętego Pawła Apostoła do Efezjan.

Bracia:
To mówię i zaklinam was w Panu, abyście już nie postępowali tak, jak postępują poganie z ich próżnym myśleniem.
Wy zaś nie tak nauczyliście się Chrystusa. Słyszeliście przecież o Nim i zostaliście nauczeni w Nim, zgodnie z prawdą, jaka jest w Jezusie, że co się tyczy poprzedniego sposobu życia, trzeba porzucić dawnego człowieka, który ulega zepsuciu na skutek kłamliwych żądz, a odnawiać się duchem w waszym myśleniu i przyoblec człowieka nowego, stworzonego na obraz Boga w sprawiedliwości i prawdziwej świętości.

Oto słowo Boże.

ŚPIEW PRZED EWANGELIĄ (Mt 4,4b)

Aklamacja: Alleluja, alleluja, alleluja.

Nie samym chlebem żyje człowiek,
lecz każdym słowem, które pochodzi z ust Bożych.

Aklamacja: Alleluja, alleluja, alleluja.

EWANGELIA (J 6,24-35)

Kto przychodzi do Chrystusa, nie będzie łaknął

Słowa Ewangelii według świętego Jana.

Kiedy ludzie z tłumu zauważyli, że na brzegu jeziora nie ma Jezusa, a także Jego uczniów, wsiedli do łodzi, przybyli do Kafarnaum i tam Go szukali. Gdy zaś Go odnaleźli na przeciwległym brzegu, rzekli do Niego: „Rabbi, kiedy tu przybyłeś?”
Odpowiedział im Jezus: „Zaprawdę, zaprawdę powiadam wam: Szukacie Mnie nie dlatego, że widzieliście znaki, ale dlatego, że jedliście chleb do sytości. Troszczcie się nie o ten pokarm, który ginie, ale o ten, który trwa na wieki, a który da wam Syn Człowieczy; Jego to bowiem pieczęcią swą naznaczył Bóg Ojciec”.
Oni zaś rzekli do Niego: „Cóż mamy czynić, abyśmy wykonywali dzieła Boże?”
Jezus odpowiadając rzekł do nich: „Na tym polega dzieło zamierzone przez Boga, abyście uwierzyli w Tego, którego On posłał”.
Rzekli do Niego: „Jakiego więc dokonasz znaku, abyśmy go widzieli i Tobie uwierzyli? Cóż zdziałasz? Ojcowie nasi jedli mannę na pustyni, jak napisano: «Dał im do jedzenia chleb z nieba»”.
Rzekł do nich Jezus: „Zaprawdę, zaprawdę powiadam wam: Nie Mojżesz dał wam chleb z nieba, ale dopiero Ojciec mój da wam prawdziwy chleb z nieba. Albowiem chlebem Bożym jest Ten, który z nieba zstępuje i życie daje światu”.
Rzekli więc do Niego: „Panie, dawaj nam zawsze tego chleba”.
Odpowiedział im Jezus: „Jam jest chleb życia. Kto do Mnie przychodzi, nie będzie łaknął; a kto we Mnie wierzy, nigdy pragnąć nie będzie”.

Oto słowo Pańskie.

KOMENTARZ

 

 

Jezus zamieszkał w odrobinie ziemskiego pokarmu – chleba i odrobinie ziemskiego napoju – wina. Dzięki temu cudownemu darowi dla Kościoła, Jezus jest z nami przez wszystkie dni aż do skończenia świata. Bóg bliski ludzkich dramatów… choć czasami wydaje nam się, że jest inaczej.

 

 

Krzyż jest znakiem zbawienia, znakiem życia pełnego ufności wobec Ojca Niebieskiego. Kto ma pragnienie życia pełnego miłości, szczęścia, pokoju wewnętrznego ten niech przyjdzie do źródeł wody żywej – do Jezusa, który jest też chlebem, pokarmem na życie wieczne.

 

 

http://www.paulus.org.pl/news,1285.html

 

Szczęście na ziemi?

Wielu szło za Jezusem tylko dlatego, że mogło najeść się do syta. Ale nie taka ma być nasza wiara. Ona ukierunkowuje nasze życie na cel ostateczny, jakim jest zbawienie i życie wieczne. Aby go osiągnąć, musimy przejść przez różne sytuacje, czasem trudne i skomplikowane. Ale nie zniechęcajmy się. Jezus tym, którzy pójdą za Nim, obiecuje, że nigdy nie będą głodni i nie będą odczuwali pragnienia. Możemy spotkać, także w naszym otoczeniu, ludzi ubogich materialnie albo żyjących bardzo skromnie, ale szczęśliwych. Możemy też spotkać osoby zamożne, ale żyjące w ciągłym napięciu i stresie. Bo nie od ilości pieniędzy na koncie zależy nasze szczęście na ziemi i zbawienie wieczne.Panie, modlę się za tych wszystkich, którzy w swoim życiu cierpią. Bez względu na to, czy są oni bogaci, czy ubodzy. Dotknij, Panie, ich serc łaską Twojej miłości.

Rozważania zaczerpnięte z „Ewangelia 2015”
Autor: ks. Mariusz Krawiec SSP
Edycja Świętego Pawła http://www.paulus.org.pl/czytania.html

*********

Wprowadzenie do liturgii

 OBUDZIĆ GŁÓD…

Uczęszczamy na niedzielną Eucharystię, czasami przychodzimy także w tygodniu. W miarę często się spowiadamy. Wydaje się nam, że jesteśmy porządnymi katolikami i Pan Jezus powinien być z nas zadowolony. Dziś jednak może zaniepokoić serce niejednego z nas Jego pytanie: „Dlaczego mnie szukasz?”. Czyli, po co do Mnie przychodzisz? Czy chodzi ci naprawdę o Mnie? Czy po raz kolejny szukasz czegoś dla siebie?
No właśnie! Czy nie jesteśmy często podobni do bohaterów dzisiejszego fragmentu Ewangelii, którzy szukali Jezusa, bo nasycił ich głód chleba? Potrzebowali kogoś, kto się o nich zatroszczy, zadba o ich potrzeby. Nie był ważny Jezus, Jego słowo, Jego miłość do nich, ale to, co od Niego otrzymywali.
I my możemy przychodzić do Boga, bo czegoś potrzebujemy. Z łatwością prosimy, aby nam coś „załatwił” czy „ułatwił” w życiu, ale wcale nie chodzi nam o Niego. On i Jego tajemnica nas nie zachwyca, nie pociąga, nie intryguje lub pociąga jeszcze za mało!
Jezus w swoich słuchaczach i dziś w każdym z nas pragnie obudzić prawdziwy głód, o wiele głębszy niż głód chleba, zysku, sławy czy prestiżu. Pragnie obudzić w nas głód Boga, czyli głód spotkania z Tym, który nas miłuje! Jeśli szczerze pragniemy wypełnić „dzieło Boże”, potrzebujemy przyjąć Jezusa i pragnąć Go coraz bardziej poznawać, coraz częściej słuchać, coraz więcej wielbić i dziękować Mu.
To Jezus syci nasze głody – wszelakie – On bowiem jest prawdziwym chlebem z nieba, który daje nam Ojciec. Pan Jezus syci nasz głód miłości, wierności, radości, zaufania, mocy w cierpieniu, nadziei.

s. Anna Maria Pudełko – apostolinka

http://www.edycja.pl/dzien_panski/id/934

*******

Liturgia słowa

 Aby żyć, potrzebujemy powietrza, wody i wszelkiego pożywienia. Staramy się, aby tego nigdy nam nie brakowało. Lecz człowiek jest istotą duchowo-cielesną i dlatego do życia jest mu potrzebny także pokarm duchowy. Bez niego jak bez powietrza ginie. Podstawowy pokarm duchowy to modlitwa. A pośród modlitw, modlitwa najważniejsza – Msza Święta. Tutaj otrzymujemy wszystko to, co jest nam potrzebne do życia.

PIERWSZE CZYTANIE (Wj 16,2-4.12-15)
Nasze życie to ciągła nauka. Nieustannie uczymy się żyć chwilą obecną. Często narzekamy na dzisiejsze czasy, na współczesnych ludzi. Rozpamiętujemy to, co było kiedyś, według nas, lepsze. Przez to żyjemy czasem minionym. A Pan Bóg przemawia do nas „tu i teraz”. Teraz daje nam swe znaki. Teraz zsyła na nas łaskę. Dlatego uczmy się żyć w czasie teraźniejszym, aby dostrzec i przyjąć te znaki Bożej miłości.

Czytanie z Księgi Wyjścia
Na pustyni całe zgromadzenie synów Izraela zaczęło szemrać przeciw Mojżeszowi i przeciw Aaronowi. Synowie Izraela mówili im: «Obyśmy pomarli z ręki Pana w ziemi egipskiej, gdzieśmy zasiadali przed garnkami mięsa i chleb jadali do sytości. Wyprowadziliście nas na tę pustynię, aby głodem umorzyć całą tę rzeszę».
Pan powiedział wówczas do Mojżesza: «Oto ześlę wam chleb z nieba na kształt deszczu. I będzie wychodził lud, i każdego dnia będzie zbierał według potrzeby dziennej. Chcę ich także doświadczyć, czy pójdą za moimi rozkazami, czy też nie».
«Słyszałem szemranie synów Izraela. Powiedz im tak: „O zmierzchu będziecie jeść mięso, a rano nasycicie się chlebem. Poznacie wtedy, że Ja, Pan, jestem waszym Bogiem”».
Rzeczywiście, wieczorem przyleciały przepiórki i pokryły obóz, a kiedy nazajutrz rano warstwa rosy uniosła się ku górze, ujrzano, że na pustyni leżało coś drobnego, ziarnistego, niby szron na ziemi. Na widok tego synowie Izraela pytali się wzajemnie: «Manhu?», to znaczy «co to jest?», gdyż nie wiedzieli, co to było.
Wtedy Mojżesz powiedział do nich: «To jest chleb, który Pan wam daje na pokarm».

PSALM (Ps 78,3 i 4bc.23-24.25 i 54)
Każdy z nas ma swą ziemię obiecaną. To niebo, gdzie każdego z nas oczekuje Pan Bóg. Teraz jesteśmy w drodze, która jest jednocześnie bardzo piękna i bardzo trudna. Pan Bóg zaprasza nas, abyśmy odkryli piękno naszego życia i nim się cieszyli. A jednocześnie zapewnia, że jest z nami w naszych trudnościach. Mówi o tym w słowie Bożym, które słuchamy i czytamy. Daje nam swą realną obecność w sakramencie komunii świętej.

Refren: Pokarmem z nieba Pan swój lud obdarzył.

Co usłyszeliśmy i cośmy poznali, *
i co nam opowiedzieli nasi ojcowie,
opowiemy przyszłemu pokoleniu, *
chwałę Pana i Jego potęgę. Ref.

Pan Bóg z góry wydał rozkaz chmurom *
i bramy nieba otworzył.
Jak deszcz spuścił mannę do jedzenia, *
podarował im chleb niebieski. Ref.

Spożywał człowiek chleb aniołów, *
zesłał im jadła do syta.
Wprowadził ich do ziemi swej świętej, *
na górę, którą zdobyła Jego prawica. Ref.

DRUGIE CZYTANIE (Ef 4,17.20-24)
Gdy wyruszamy na wyprawę, potrzeba nam ograniczyć bagaż. Zabieramy tylko to, co niezbędne, aby nie nosić niepotrzebnego ciężaru. Gdy wędrujemy drogą naszego życia, dobrze jest odkryć, że idziemy razem z Jezusem. Jezus, który nam towarzyszy, zaprasza, aby zostawić to, co niepotrzebne, pozbyć się zbędnego bagażu. Grzechy zostawiamy w sakramencie pokuty i pojednania. A ludziom, którzy są ciężarem, próbujemy przebaczyć. Jezus nam w tym pomaga.

Czytanie z Listu świętego Pawła Apostoła do Efezjan
Bracia:
To mówię i zaklinam was w Panu, abyście już nie postępowali tak, jak postępują poganie z ich próżnym myśleniem.
Wy zaś nie tak nauczyliście się Chrystusa. Słyszeliście przecież o Nim i zostaliście nauczeni w Nim, zgodnie z prawdą, jaka jest w Jezusie, że co się tyczy poprzedniego sposobu życia, trzeba porzucić dawnego człowieka, który ulega zepsuciu na skutek kłamliwych żądz, a odnawiać się duchem w waszym myśleniu i przyoblec człowieka nowego, stworzonego na obraz Boga w sprawiedliwości i prawdziwej świętości.

ŚPIEW PRZED EWANGELIĄ (Mt 4,4b)
Aklamacja: Alleluja, alleluja, alleluja.
Nie samym chlebem żyje człowiek,
lecz każdym słowem, które pochodzi z ust Bożych.
Aklamacja: Alleluja, alleluja, alleluja.

EWANGELIA (J 6,24-35)
Pan Jezus, wypełniając swą misję na ziemi, wędrował, głosił słowo Boże, czynił cuda. To też są elementy mojej wiary i mojego postępowania. Słowo, które słyszę i przekazuję dalej. Słowa, które wypowiadam w modlitwie. Czyny, które wykonuję zainspirowany słowem Bożym. Czyny będące realizowaniem dobra, miłości, sprawiedliwości. W mojej wierze naśladuję Jezusa i jednocześnie z Nim współpracuję.

Słowa Ewangelii według świętego Jana
Kiedy ludzie z tłumu zauważyli, że na brzegu jeziora nie ma Jezusa, a także Jego uczniów, wsiedli do łodzi, przybyli do Kafarnaum i tam Go szukali. Gdy zaś Go odnaleźli na przeciwległym brzegu, rzekli do Niego: «Rabbi, kiedy tu przybyłeś?».
Odpowiedział im Jezus: «Zaprawdę, zaprawdę powiadam wam: Szukacie Mnie nie dlatego, że widzieliście znaki, ale dlatego, że jedliście chleb do sytości. Troszczcie się nie o ten pokarm, który ginie, ale o ten, który trwa na wieki, a który da wam Syn Człowieczy; Jego to bowiem pieczęcią swą naznaczył Bóg Ojciec».
Oni zaś rzekli do Niego: «Cóż mamy czynić, abyśmy wykonywali dzieła Boże?».
Jezus, odpowiadając, rzekł do nich: «Na tym polega dzieło zamierzone przez Boga, abyście uwierzyli w Tego, którego On posłał».
Rzekli do Niego: «Jakiego więc dokonasz znaku, abyśmy go widzieli i Tobie uwierzyli? Cóż zdziałasz? Ojcowie nasi jedli mannę na pustyni, jak napisano: „Dał im do jedzenia chleb z nieba”».
Rzekł do nich Jezus: «Zaprawdę, zaprawdę powiadam wam: Nie Mojżesz dał wam chleb z nieba, ale dopiero Ojciec mój da wam prawdziwy chleb z nieba. Albowiem chlebem Bożym jest Ten, który z nieba zstępuje i życie daje światu».
Rzekli więc do Niego: «Panie, dawaj nam zawsze tego chleba».
Odpowiedział im Jezus: «Jam jest chleb życia. Kto do Mnie przychodzi, nie będzie łaknął; a kto we Mnie wierzy, nigdy pragnąć nie będzie».

http://www.edycja.pl/dzien_panski/id/934/part/2

 

*******

Katecheza

 Papież do młodych

„Miejcie odwagę być szczęśliwymi!”.
Papież Franciszek podczas czuwania na Copacabana 27.07.2013 roku mówił: „Drodzy młodzi, Pan was potrzebuje! Także dzisiaj wzywa każdego z was, byście szli za Nim w Jego Kościele i byli misjonarzami. Drodzy młodzi, Pan was wzywa! Nie masę! Ciebie, i ciebie, i ciebie, każdego. Słuchajcie w sercu, co do was mówi”. Natomiast na zakończenie Światowych Dni Młodzieży w Brazylii rozesłał młodych na cały świat z radosnym przesłaniem Ewangelii: „Idźcie, bez obawy, aby służyć. Postępując zgodnie z tymi trzema słowami, doświadczycie, że ten, kto ewangelizuje, jest ewangelizowany, kto przekazuje radość wiary, otrzymuje więcej radości”.
Odpowiadając na pytania młodzieży na Filipinach 18.01.2015 roku, papież powiedział: „Nie potrzebujemy młodych ludzi-muzeów, ale młodzieży świętej. Możecie mnie spytać: «Ojcze, ale jak zostać świętym?». To jest kolejne wielkie wyzwanie. Wyzwanie miłości. Jaka jest najważniejsza rzecz, której uczycie się na uniwersytecie? A jaka jest najważniejsza rzecz, którą musicie pojąć w życiu? Nauczyć się kochać! To jest wielkie życiowe wyzwanie, nauczyć się kochać, a nie tylko zdobywać informacje, nie wiedząc, co z nimi zrobić. Tylko dzięki miłości te informacje stają się płodne. Trudniej jest dać się pokochać, niż samemu kochać. Pozwólcie się zaskoczyć Bogu. Nie obawiajcie się niespodzianek!”.
W tegoroczną Niedzielę Palmową Franciszek w swoim Orędziu na Światowe Dni Młodzieży mówił o szczęściu płynącym z czystego serca. Przypominał młodym „stanowcze wezwanie Jezusa, aby odważnie zaangażować się w przygodę poszukiwania szczęścia”, gdyż „w Chrystusie znajduje się wypełnienie waszych marzeń o dobru i szczęściu”. Papież naucza, że „najcenniejszym dobrem, jakie możemy mieć w życiu, jest nasza relacja z Bogiem. Czy jesteście o tym przekonani? Czy zdajecie sobie sprawę z nieocenionej wartości, jaką macie w oczach Boga? Czy wiecie, że jesteście kochani i akceptowani przez Niego bezwarunkowo takimi, jakimi jesteście?”. I zapewnia młodych: „Nie zapominajcie: wola Boża jest naszym szczęściem!”, dlatego „miejcie odwagę, by być szczęśliwymi!”.
Módlmy się za młodzież przygotowującą się do Światowych Dni Młodzieży w Krakowie w 2016 roku.

s. Anna Maria Pudełko – apostolinka

http://www.edycja.pl/dzien_panski/id/934/part/3

*******

Rozważanie

 Ja jestem chlebem życia (J 6, 35).

Kto przychodzi do Jezusa, nigdy nie będzie łaknął, a kto w Niego wierzy, nigdy nie będzie pragnął. To Jezusowe zapewnienie rozpala w nas nadzieję, umacnia wiarę i nadaje sens naszemu życiu. Obietnica ta już się wypełniła, bo w małej kruszynie chleba Jezus zostawił nam pokarm dający życie – zostawił samego siebie. Chrystus jest chlebem życia, ponieważ każdy, kto spożywa Jego Ciało, wchodzi w zbawczą komunię, we wspólnotę z Bogiem, który pokonał śmierć. On sam jest Życiem i daje życie na wieki. Trwając w jedności z Jezusem, człowiek staje się uczestnikiem Bożych tajemnic, wchodzi w orbitę zbawczego działania uzdrawiającej łaski, wypala swój grzech w ogniu Bożego miłosierdzia, przemienia swój umysł, czerpiąc światło z dzbana jedynej prawdy, zatapia się w Bożej miłości. Dary te zostały przygotowane dla człowieka. Aby mieć w nich udział, trzeba przyjść do Jezusa. On zaspokaja ukryte w sercu pragnienie życia w jedności z Bogiem, w miłości do braci i akceptacji samego siebie.

Rozważanie zaczerpnięte z terminarzyka Dzień po dniu
Wydawanego przez Edycję Świętego Pawła

http://www.edycja.pl/dzien_panski/id/934/part/4

*******

#Ewangelia: Jezus daje nam najlepszy pokarm

Mieczysław Łusiak SJ

 

(fot. shutterstock.com)

Kiedy ludzie z tłumu zauważyli, że na brzegu jeziora nie ma Jezusa, a także Jego uczniów, wsiedli do łodzi, przybyli do Kafarnaum i tam Go szukali. Gdy zaś Go odnaleźli na przeciwległym brzegu, rzekli do Niego: “Rabbi, kiedy tu przybyłeś?” Odpowiedział im Jezus: “Zaprawdę, zaprawdę powiadam wam: Szukacie Mnie nie dlatego, że widzieliście znaki; ale dlatego, że jedliście chleb do sytości. Troszczcie się nie o ten pokarm, który ginie, ale o ten, który trwa na wieki, a który da wam Syn Człowieczy; Jego to bowiem pieczęcią swą naznaczył Bóg Ojciec”.

       

Oni zaś rzekli do Niego: “Cóż mamy czynić, abyśmy wykonywali dzieła Boże?” Jezus odpowiadając rzekł do nich: “Na tym polega dzieło zamierzone przez Boga, abyście uwierzyli w Tego, którego On posłał”. Rzekli do Niego: “Jakiego więc dokonasz znaku, abyśmy go widzieli i Tobie uwierzyli? Cóż zdziałasz? Ojcowie nasi jedli mannę na pustyni, jak napisano: Dał im do jedzenia chleb z nieba”.

       

Rzekł do nich Jezus: “Zaprawdę, zaprawdę powiadam wam: Nie Mojżesz dał wam chleb z nieba, ale dopiero Ojciec mój da wam prawdziwy chleb z nieba. Albowiem chlebem Bożym jest Ten, który z nieba zstępuje i życie daje światu”. Rzekli więc do Niego: “Panie, dawaj nam zawsze tego chleba”. Odpowiedział im Jezus: “Jam jest chleb życia. Kto do Mnie przychodzi, nie będzie łaknął; a kto we Mnie wierzy, nigdy pragnąć nie będzie”.

 

Rozważanie do Ewangelii

Jezus karmi nas swoją Miłością. Miłość jest owym pokarmem, który “trwa na wieki” i który Jezus daje nam regularnie. To co materialne nie może być pokarmem “na wieki”, czyli nieprzemijającym. Z tego świata możemy bowiem zabrać tylko Miłość. A do Miłości najlepiej prowadzi nas wiara w Jezusa jako Boga. On jest źródłem i mistrzem Miłości.

Kto ma Miłość, ten już nie będzie łaknąć, bo ona nasyca człowieka najlepiej i najskuteczniej. Kto ma Miłość w sobie, ten już niczego więcej nie potrzebuje do szczęścia.

http://www.deon.pl/religia/duchowosc-i-wiara/pismo-swiete-rozwazania/art,2513,ewangelia-jezus-daje-nam-najlepszy-pokarm.html

 

*********

Na dobranoc i dzień dobry – J 6, 24-35

Na dobranoc

Mariusz Han SJ

(fot. Giandomenico Pozzi / flickr.com / CC BY-NC-SA 2.0)

Posil się i działaj…

 

Mowa eucharystyczna

 

Kiedy ludzie z tłumu zauważyli, że na brzegu jeziora nie ma Jezusa, a także Jego uczniów, wsiedli do łodzi, przybyli do Kafarnaum i tam Go szukali. Gdy zaś Go odnaleźli na przeciwległym brzegu, rzekli do Niego: «Rabbi, kiedy tu przybyłeś?»
Odpowiedział im Jezus: «Zaprawdę, zaprawdę powiadam wam: Szukacie Mnie nie dlatego, że widzieliście znaki, ale dlatego, że jedliście chleb do sytości. Troszczcie się nie o ten pokarm, który ginie, ale o ten, który trwa na wieki, a który da wam Syn Człowieczy; Jego to bowiem pieczęcią swą naznaczył Bóg Ojciec».
Oni zaś rzekli do Niego: «Cóż mamy czynić, abyśmy wykonywali dzieła Boże?»

 
Jezus odpowiadając rzekł do nich: «Na tym polega dzieło zamierzone przez Boga, abyście uwierzyli w Tego, którego On posłał».

 
Rzekli do Niego: «Jakiego więc dokonasz znaku, abyśmy go widzieli i Tobie uwierzyli? Cóż zdziałasz? Ojcowie nasi jedli mannę na pustyni, jak napisano: “Dał im do jedzenia chleb z nieba”».
Rzekł do nich Jezus: «Zaprawdę, zaprawdę powiadam wam: Nie Mojżesz dał wam chleb z nieba, ale dopiero Ojciec mój da wam prawdziwy chleb z nieba. Albowiem chlebem Bożym jest Ten, który z nieba zstępuje i życie daje światu».
Rzekli więc do Niego: «Panie, dawaj nam zawsze tego chleba».
Odpowiedział im Jezus: «Jam jest chleb życia. Kto do Mnie przychodzi, nie będzie łaknął; a kto we Mnie wierzy, nigdy pragnąć nie będzie».

 

Opowiadanie pt. “Dzielenie się najlepszym ziarnem, Bruno Ferrero”

 

Pewien rolnik, którego kukurydza zawsze dostawała pierwszą nagrodę na Targu Stanowym, miał zwyczaj dzielenia się swym najlepszym ziarnem z wszystkimi rolnikami w okolicy.

 

Kiedy zapytano go dlaczego, powiedział: “To jest doprawdy w moim własnym interesie. Wiatr zdmuchuje pyłek i niesie go z pola na pole. Więc jeśli moi sąsiedzi uprawiają kukurydzę gorszej jakości, przekrzyżowanie obniża jakość mojej. Dlatego zależy mi, żeby siali tylko najlepszą z najlepszych”.

 

Refleksja

 

Każdy z nas potrzebuje odpoczynku, aby mógł nie tylko efektownie, ale przede efektywnie działać. Odpoczynek jest nam potrzebny, aby nabrać sił do dalszej drogi. Potrzebny jest też czas, abyśmy nabrali mocy, którą będziemy mogli dzielić się również z innymi ludźmi. Ważny jest ten czas, bo to dzięki niemu możemy dzielić się nie tylko nasza widzą, ale przede wszystkim duchem, który przemienia oblicze tej ziemi…

 

Jezus zachęca nas, abyśmy przy stole posilali nasze ciała, ale także i naszego ducha. Nasza wiara, nadzieja i miłość, jeśli ukształtowane są przy stole Jezusa, wtedy mają moc przemiany oblicza tego świata, każdego człowieka. On sam pokazywał swoim uczniom jak należy codziennie działać. Nie samym chlebem żyje człowiek…

 

3 pytania na dobranoc i dzień dobry
1. Do czego jest nam potrzebny odpoczynek?
2. Dlaczego trzeba posilić nie tylko ciało, ale i ducha?
3. Dlaczego nie samym chlebem żyje człowiek?

 

I tak na koniec…
Wszystko co dajesz innym, dajesz sobie samemu (Bruno Ferrero)

http://www.deon.pl/religia/duchowosc-i-wiara/na-dobranoc-i-dzien-dobry/art,764,na-dobranoc-i-dzien-dobry-j-6-24-35.html

*******

Osiemnasta Niedziela Zwykła

0,16 / 11,28
Tłum ludzi, który słucha Jezusa. I ty wśród nich. Nagle Jezus wraz z uczniami znika. Razem z innymi ludźmi wyruszasz w drogę, aby Go szukać. Zobaczyłeś już  w Nim coś, co nie pozwala ci po prostu odpuścić. Pozwolić, aby odszedł.Dzisiejsze Słowo pochodzi z Ewangelii wg Świętego Jana.
J 6, 24-35
Kiedy ludzie z tłumu zauważyli, że na brzegu jeziora nie ma Jezusa, a także Jego uczniów, wsiedli do łodzi, przybyli do Kafarnaum i tam Go szukali. Gdy zaś Go odnaleźli na przeciwległym brzegu, rzekli do Niego: «Rabbi, kiedy tu przybyłeś?» Odpowiedział im Jezus: «Zaprawdę, zaprawdę powiadam wam: Szukacie Mnie nie dlatego, że widzieliście znaki, ale dlatego, że jedliście chleb do sytości. Troszczcie się nie o ten pokarm, który ginie, ale o ten, który trwa na wieki, a który da wam Syn Człowieczy; Jego to bowiem pieczęcią swą naznaczył Bóg Ojciec». Oni zaś rzekli do Niego: «Cóż mamy czynić, abyśmy wykonywali dzieła Boże?» Jezus odpowiadając rzekł do nich: «Na tym polega dzieło zamierzone przez Boga, abyście uwierzyli w Tego, którego On posłał». Rzekli do Niego: «Jakiego więc dokonasz znaku, abyśmy go widzieli i Tobie uwierzyli? Cóż zdziałasz? Ojcowie nasi jedli mannę na pustyni, jak napisano: „Dał im do jedzenia chleb z nieba”». Rzekł do nich Jezus: «Zaprawdę, zaprawdę powiadam wam: Nie Mojżesz dał wam chleb z nieba, ale dopiero Ojciec mój da wam prawdziwy chleb z nieba. Albowiem chlebem Bożym jest Ten, który z nieba zstępuje i życie daje światu». Rzekli więc do Niego: «Panie, dawaj nam zawsze tego chleba». Odpowiedział im Jezus: «Jam jest chleb życia. Kto do Mnie przychodzi, nie będzie łaknął; a kto we Mnie wierzy, nigdy pragnąć nie będzie».Jezus działa w przedziwny sposób. Czasem Jego zachowanie wydaje ci się dziwne, niezrozumiałe, często nawet irracjonalne. W głowie mnóstwo pytań, cisną się ze wszystkich stron. Jezus odpowiada do ciebie krótko i zawsze tak samo: „Przyjdź do mnie”. W bliskim kontakcie z Nim znajdujesz odpowiedź.Chleb życia, o którym mówi Jezus, rozumiany jest przez ludzi jako pokarm dla ciała, zapewnienie posiłku, warunków życiowych. Jezus pokazuje jego drugie znaczenie – prawdziwy chleb, który zaspokaja pragnienia serca, daje życie wieczne. Jezus pragnie wypełnić sobą także twoje serce, dać ci pragnienia niewyobrażalnie większe i piękniejsze od twoich marzeń.

Ludzie pytają Jezusa: „Jakiego więc dokonasz znaku, abyśmy go widzieli i Tobie uwierzyli? Cóż zdziałasz?”. Czy czasem i w tobie nie rodzą się pytania, które niosą w sobie pragnienie dowodu na rzeczywistość i prawdziwość Boga? Słuchając kolejny raz tekstu Ewangelii, zastanów się, o co pytasz Jezusa? O co Go prosisz?

Pomyśl o wszystkich osobach w twoim życiu, które przyprowadzały cię do Jezusa od twoich najmłodszych lat aż do teraz. Podziękuj za nie, to właśnie one są świadkami Boga w twoim życiu.

http://modlitwawdrodze.pl/home/
*********

STARY PROBLEM

by Grzegorz Kramer SJ

Problem stary jak świat. Człowiek ciągle pragnie cudu. Można zaryzykować stwierdzenie, że dość przewrotna tak naprawdę jest logika tych, którzy uganiają się za cudem. Pozornie kryje się za tym dobra intencja: zobaczę – uwierzę. Jednak bardzo często wcale tak się nie dzieje, a pojawia się kolejne żądanie cudu. Dlaczego? Bo choć mówią o sobie: jestem człowiekiem religijnym, wierzącym, to w rzeczywistości takimi nie są. Wierzą tylko sobie i swoim doznaniom. Są kolekcjonerami doznań i wrażeń. Cuda są im potrzebne nie po, to by zawierzyć Bogu, ale by lepiej się poczuć.

Tymczasem największy cud jaki otrzymujemy to nasza codzienność. Poszukiwacz cudów nie zrozumie z niej nic. Bo w niej jest zwykłość, wręcz banalność. On potrzebuje wrażeń, cudownych dotknięć. Póki żyjemy – czas płynie, a z nim wydarzenia, słowa, ludzie, my sami. To jest jak nasz pokarm, ciągle z nami. Tylko że cud, który nazywamy codziennością, potrzebuje cierpliwości. Tylko ktoś, kto potrafi czekać, potrafi obserwować i dostrzegać, ma szansę na dostrzeżenie, że coś się dzieje.

Tak naprawdę nie chcemy tego banalnego cudu, bo on wymaga od nas odpowiedzi i pracy. Łatwiej coś otrzymać i mieć, niż coś zrobić, by mieć. Cud codzienności polega na dostrzeżeniu w drugim człowieku, w sobie piękna, które otrzymaliśmy. Dostrzeżeniu, że w nim jest dobro, a nie tylko zło, które jest mi łatwiej dostrzec.

Cudem, który tak bardzo nas kosztuje, jest dostrzeżenie dobra, które dzieje się w naszym życiu, przez nas i przez innych. Pamiętacie, co dziś świętujemy? Świętujemy dziś Zmartwychwstanie. Tak, naprawdę zbieramy się na modlitwę w niedzielę, nawet w wakacje, bo świętujemy Jego Zmartwychwstanie. A Jezus po to Zmartwychwstał, byśmy też zmartwychwstawali. Trzeba zacząć od pytania o to, co jest naszą śmiercią, a więc – co takiego sprawia, że nie chce się nam żyć; co nas powala, czasem dosłownie. To właśnie jest śmiercią, naszą osobistą. I to jest miejsce, które czeka na cud mądry, czyli wynik współpracy mojej z Bogiem. Współpracy, czyli jakiegoś mojego realnego wkładu, choćby małego pragnienia i uwierzenia, że da się, że można, jeśli się chce.

Uczeni w Piśmie pytają Jezusa: jakiego znaku dokonasz byśmy uwierzyli? A może by zadać inne pytanie: jakiego znaku ja dokonam, by inny uwierzył? Cud ma nam pomóc w wierze, więc zróbmy coś, by komuś w niej pomóc. Nie bądźmy jak ci z Ewangelii, którzy, kiedy dowiadują się, że mają uwierzyć, stawiają Jezusowi warunki. Chcą umowy.

Miłość to nie umowa. Jezus daje jedną obietnicę. Jest nią On sam: Jam jest Chleb z nieba. Nie obiecuje smacznych bułeczek maślanych z szyneczką, ale chleb. Uczyńmy w tym tygodniu jeden cud. Zróbmy coś, co dla kogoś będzie takim wydarzeniem, że się mocno zdziwi. A potem zobaczmy, że cud stał się i w naszym życiu. Są jednak dwa warunki: chęć połączona z pracą i drugi: oczy otwarte, w więc chęć dostrzegania.

I jeszcze inne spojrzenie na ten tekst. Może warto się poczuć jednym z tych nasyconych chlebem Jezusa. Poczuć się jak po dobrym pikniku. Nasyconym, napitym, po prostu dobrze. Ci ludzie najedzeni nie robili analizy teologicznej tego, co się stało, tak jak my to robimy. Warto się dobrze poczuć u Niego. Nie po to, by na chwilę dać sobie coś w rodzaju narkotyku, ale by zobaczyć, że Pan naprawdę jest dobry.

Później idąc dalej za psalmem warto zobaczyć to, że Bóg nas karmi. Że nieustannie daje nam pokarm. Najpierw Eucharystię, ale nie tylko, również życie i wszystko, co się w nim zawiera: człowieka, słowo, dotyk, emocje, uczucia, naszą codzienność właśnie.

W naszym życiu jest tak, że nawet na najlepszym obiedzie zawsze ktoś może powiedzieć: moja mama robi lepsze gołąbki, zamiast się zachwycić nowym smakiem. Podobnie jak ludzie, którzy w restauracji zawsze zamawiają to samo, nie są w stanie poczuć nowego smaku.

Pozwolisz sobie na zadziwienie, czy będziesz ciągle porównywać smaki w poczuciu niezadowolenia? Uciesz się zaproszeniem na wielki piknik swojego życia i zobacz, że ten codzienny chleb ma swój smak.

Pozwólmy sobie na cud w codzienności. Idź do sklepu, kup świeżą bułkę i zjedz ją świadomie, rozkoszując się jej smakiem. Co z tego, że ktoś pomyśli, że jesteś żebrakiem, bo jesz zwykłą bułkę?

http://kramer.blog.deon.pl/2015/08/02/6649/

*******

Przybliżyć Ojca i Wieczność

Czy już jesteśmy otwarci na największe dary Boga? Czy jest w nas dość żywej wiary i zaufania wobec Jezusa? Czy pozwalamy Bogu żywić wobec nas wielkie pragnienia? Czy ufnie i wielkodusznie przyzwalamy, by Bóg obdarował nas Sobą? Jak często wchodzimy w perspektywę Bożych obdarowań?


A kiedy ludzie z tłumu zauważyli, że nie ma tam Jezusa, a także Jego uczniów, wsiedli do łodzi, przybyli do Kafarnaum i tam szukali Jezusa. Gdy zaś odnaleźli Go na przeciwległym brzegu, rzekli do Niego: Rabbi, kiedy tu przybyłeś? W odpowiedzi rzekł im Jezus: Zaprawdę, zaprawdę, powiadam wam: Szukacie Mnie nie dlatego, żeście widzieli znaki, ale dlatego, żeście jedli chleb do sytości. Troszczcie się nie o ten pokarm, który ginie, ale o ten, który trwa na wieki, a który da wam Syn Człowieczy; Jego to bowiem pieczęcią swą naznaczył Bóg Ojciec. Oni zaś rzekli do Niego: Cóż mamy czynić, abyśmy wykonywali dzieła Boże? Jezus odpowiadając rzekł do nich: Na tym polega dzieło /zamierzone przez/ Boga, abyście uwierzyli w Tego, którego On posłał. Rzekli do Niego: Jakiego więc dokonasz znaku, abyśmy go widzieli i Tobie uwierzyli? Cóż zdziałasz? Ojcowie nasi jedli mannę na pustyni, jak napisano: Dał im do jedzenia chleb z nieba. Rzekł do nich Jezus: Zaprawdę, zaprawdę, powiadam wam: Nie Mojżesz dał wam chleb z nieba, ale dopiero Ojciec mój da wam prawdziwy chleb z nieba. Albowiem chlebem Bożym jest Ten, który z nieba zstępuje i życie daje światu. Rzekli więc do Niego: Panie, dawaj nam zawsze tego chleba! Odpowiedział im Jezus: Jam jest chleb życia. Kto do Mnie przychodzi, nie będzie łaknął; a kto we Mnie wierzy, nigdy pragnąć nie będzie (J 6,24-35).

Tylko ktoś posiadający moc stwarzania materii potrafi nakarmić głodne rzesze, mając do dyspozycji znikomą ilość pożywienia. Tylko ktoś stanowiący prawa przyrody potrafi – jeśli zechce – wznieść się ponad nie, np. chodząc po wodzie.

Po co Jezus dokonuje tych cudów? Na pewno nie dla taniego poklasku czy dla zdobycia politycznych wpływów w okupowanej Jerozolimie. Jezus dokonuje obu cudów po to, by wzbudzić w świadkach cudów wiarę we wszystko, co mówi On zarówno o ludzkiej doczesności, jak też o powołaniu człowieka do wieczności.

  • Celem cudów zdziałanych przez Jezusa było i jest to, by człowiek został zaintrygowany i by z uwagą wysłuchał tego, co Jezus mówi o wielkich planach Boga Ojca wobec ludzi! Jezus chce otworzyć serca ludzi, nasze serca, na wielkie dary Boga Ojca.

Oczywiście, Jezus poważnie traktuje także fizyczny głód tych ludzi, którzy Go słuchają. Przejmuje się też trwogą Jego umiłowanych uczniów, żeglujących po wzburzonym Jeziorze. Jezus w obie te sytuacje wkracza jako Ktoś przyjazny i potężny oraz śpieszący z pomocą. Znamienne jest to, że nawet nie proszony przychodzi z pomocą!

Przybliżyć Ojca i Wieczność

Jezus nie chce być jednak postrzegany jako jakiś fantastyczny „łatacz” dziur w naszym biednym świecie – pełnym potrzeb i zagrożeń. Ma On wobec nas Misję nieskończenie większą i poważniejszą! Jezus przychodzi po to, by w sposób wiarygodny wręczyć ludziom zaproszenia do wiecznego życia w Domu Ojca. Nasza odpowiedź na te zaproszenia jest celem Jezusowej misji, otrzymanej od Ojca. A czynionymi cudami Jezus daje znaki i przekonuje, że jest On wiarygodny. Że można Mu uwierzyć i zaufać „na przepadłe”. Czyli zawsze, w każdej sytuacji życia.

Zechciejmy się uradować tym, że i nas Jezus pragnie pobudzić swymi wielkimi cudami-znakami do niezachwianej wiary wobec Jego Osoby, i do niewzruszonej ufności wobec Niego. Nasza wiara i ufność – wtedy i dziś – są warunkiem tego, by Jezus mógł obdarować nas darami, które przekraczają nasze najśmielsze wyobrażenia.

  • W słowie Bożym czytanym w tych dniach widać, że Jezus zmierza aż do tego, by obdarować nas Eucharystią. On zaprasza nas do najściślejszej Komunii z Nim samym. Znaczy to, że Bóg już chce dać nam Siebie jako zadatek i rękojmię doskonałego zjednoczenia z nami i przebóstwienia nas w wieczności!

Czy już jesteśmy otwarci na największe dary Boga? Czy jest w nas dość żywej wiary i zaufania wobec Jezusa? Czy pozwalamy Bogu żywić wobec nas wielkie pragnienia? Czy ufnie i wielkodusznie przyzwalamy, by Bóg obdarował nas Sobą? Jak często wchodzimy w perspektywę takich obdarowań?

Żydom – świadkom wielkich znaków mocy Jezusa – marzyło się tylko tyle, by Jezus dał się obwołać jako ich król, który dostarczy im chleba doczesnego. Im, rzec można, marzyła się manna z nieba (jako rodzaj powtórki z historii, z wędrówki przez pustynię), tymczasem Jezus chciał im zaofiarować dar nieskończenie większy i wspanialszy. Tak o tym Darze mówił:

Zaprawdę, zaprawdę, powiadam wam: Nie Mojżesz dał wam chleb z nieba, ale dopiero Ojciec mój da wam prawdziwy chleb z nieba. Albowiem chlebem Bożym jest Ten, który z nieba zstępuje i życie daje światu. Jam jest chleb życia. Kto do Mnie przychodzi, nie będzie łaknął; a kto we Mnie wierzy, nigdy pragnąć nie będzie (J 6, 32. 35).

Eucharystia – to przede wszystkim miłość

Trzeba przyznać, że także my chrześcijanie, choćby najbardziej wierzący, z trudem i poniekąd po omacku poruszamy się w świecie Eucharystii. Niech pewną pomocą będą słowa Jezusa o darze Eucharystii, skierowane do Gabrieli Bossis, w Wielki Czwartek, 14 kwietnia 1949 roku:

– „Bądź blisko Mnie. To dzień mojej wielkiej miłości. Obchodź jego rocznicę na swój najprostszy i najserdeczniejszy sposób. Dostrzegaj przede wszystkim miłość. Dawaj przede wszystkim miłość. Szukaj przede wszystkim miłości, a będziesz taką, jaką cię pragnę. Moja biedna córeczko, wszystko inne jest niczym! Czy tego nie czujesz? Daj to odczuć innym, a będziesz postępować naprzód po swej drodze apostolstwa. Jakaż to byłaby dla Mnie radość, gdyby wszystkie wasze chwile były chwilami miłości! Byłaby to bardzo pobożna odpowiedź na moje życie ziemskie. Widzisz, nie mogę ci dziś mówić o niczym innym. Czy myślałaś czasem o ciężarze miłości, który doprowadził Mnie do ustanowienia Sakramentu Eucharystii: tego ścisłego zjednoczenia wewnętrznego i zewnętrznego? Płonąłem chęcią przebywania z wami, pozostania w waszym posiadaniu aż do ostatniego dnia, bycia jakby waszą rzeczą braną, spożywaną i pitą. Chciałem być zamknięty w waszych kościołach, oczekiwać was tam, słuchać was tam, pocieszać was tam w najściślejszym zjednoczeniu. Czy nie powinniście kochać Mnie za to odrobinę więcej? Jakiego języka mam użyć by dać się wam zrozumieć? Jeżeli twoja wiara nie jest dość silna, by znaleźć gorące słowa, proś Mnie bym to Ja mówił o tobie, Ja sam do Siebie samego. Umieść swoje serce pomiędzy moimi palcami jak nastrojoną i napiętą harfę. Wydobędę z niej dźwięki, których harmonia zachwyci ziemię i niebo. Czy chcesz być tym instrumentem?”

– Tak, Panie mój, z jakąż radością!

– „I razem będziemy śpiewać na ten sam ton: ‘Ojcze składamy Ci dzięki za to, że dzień ten się narodził’. Będziesz powtarzała, jak biedne dziecko, które uczy się alfabetu miłości” (ON i ja, tom III, nr 228).

Tak już jest, że gdy Jezus mówi o Niebie, to my ludzie często myślimy (tylko) o „chlebie”. Bywa i gorzej, żądamy, jak ci z Ewangelii, ciągle nowych znaków, które jeszcze raz i jeszcze bardziej uwiarygodniłyby wspaniały Jezusowy Dar – dawany już tu, w drodze do wiecznej Uczty w Niebie.

  • Nie powinniśmy żądać od Jezusa coraz to nowych i jeszcze większych cudów-znaków.
  • Raczej winniśmy z większą uwagą patrzeć na znane nam czyny Jezusa i pojmować ich głębszy sens.
  • Obyśmy z większą uważnością słuchali (niby) dobrze znanych słów Jezusa, a pojmując je głębiej, przeczuwali Boską Dal, która stoi przed nami otworem i czeka na nas. Odgradza nas od niej cienka ścianka obecnego życia.

http://osuch.sj.deon.pl/2015/08/01/przyblizyc-ojca-i-wiecznosc/

*******

Św. Jan Paweł II (1920-2005), papież
Encyklika “Ecclesia de Eucharistia”, 1 (tłum. © Libreria Editrice Vaticana)

“Jam jest chleb życia”
 

Kościół żyje dzięki Eucharystii. Ta prawda wyraża nie tylko codzienne doświadczenie wiary, ale zawiera w sobie istotę tajemnicy Kościoła. Na różne sposoby Kościół doświadcza z radością, że nieustannie urzeczywistnia się obietnica: «A oto Ja jestem z wami przez wszystkie dni, aż do skończenia świata» (Mt 28, 20). Dzięki Najświętszej Eucharystii, w której następuje przeistoczenie chleba i wina w Ciało i Krew Pana, raduje się tą obecnością w sposób szczególny. Od dnia Zesłania Ducha Świętego, w którym Kościół, Lud Nowego Przymierza, rozpoczął swoje pielgrzymowanie ku ojczyźnie niebieskiej, Najświętszy Sakrament niejako wyznacza rytm jego dni, wypełniając je ufną nadzieją.

Słusznie Sobór Watykański II określił, że Ofiara eucharystyczna jest «źródłem i zarazem szczytem całego życia chrześcijańskiego» (Konst. dogm. o Kościele Lumen gentium, 11). «W Najświętszej Eucharystii zawiera się bowiem całe dobro duchowe Kościoła, to znaczy sam Chrystus, nasza Pascha i Chleb żywy, który przez swoje ożywione przez Ducha Świętego i ożywiające Ciało daje życie ludziom» (Sobór Watykański II, Dekr. o posłudze i życiu kapłanów Presbyterorum ordinis, 5). Dlatego też Kościół nieustannie zwraca swe spojrzenie ku swojemu Panu, obecnemu w Sakramencie Ołtarza, w którym objawia On w pełni ogrom swej miłości.

*********

Propozycja kontemplacji ewangelicznej według “lectio divina”
XVIII NIEDZIELA ZWYKŁA B
2 sierpnia 2015 r.

I.  Lectio: Czytaj z wiarą i uważnie święty tekst, jak gdyby dyktował go dla ciebie Duch Święty.

Kiedy ludzie z tłumu zauważyli, że na brzegu jeziora nie ma Jezusa, a także Jego uczniów, wsiedli do łodzi, przybyli do Kafarnaum i tam Go szukali. Gdy zaś Go odnaleźli na przeciwległym brzegu, rzekli do Niego: “Rabbi, kiedy tu przybyłeś?” Odpowiedział im Jezus: “Zaprawdę, zaprawdę powiadam wam: Szukacie Mnie nie dlatego, że widzieliście znaki, ale dlatego, że jedliście chleb do sytości. Troszczcie się nie o ten pokarm, który ginie, ale o ten, który trwa na wieki, a który da wam Syn Człowieczy; Jego to bowiem pieczęcią swą naznaczył Bóg Ojciec”. Oni zaś rzekli do Niego: “Cóż mamy czynić, abyśmy wykonywali dzieła Boże?” Jezus odpowiadając rzekł do nich: “Na tym polega dzieło zamierzone przez Boga, abyście uwierzyli w Tego, którego On posłał”. Rzekli do Niego: “Jakiego więc dokonasz znaku, abyśmy go widzieli i Tobie uwierzyli? Cóż zdziałasz? Ojcowie nasi jedli mannę na pustyni, jak napisano: «Dał im do jedzenia chleb z nieba»”. Rzekł do nich Jezus: “Zaprawdę, zaprawdę powiadam wam: Nie Mojżesz dał wam chleb z nieba, ale dopiero Ojciec mój da wam prawdziwy chleb z nieba. Albowiem chlebem Bożym jest Ten, który z nieba zstępuje i życie daje światu”. Rzekli więc do Niego: “Panie, dawaj nam zawsze tego chleba”. Odpowiedział im Jezus: “Jam jest chleb życia. Kto do Mnie przychodzi, nie będzie łaknął; a kto we Mnie wierzy, nigdy pragnąć nie będzie”.
(J 6,24-35)

II. Meditatio: Staraj się zrozumieć dogłębnie tekst. Pytaj siebie: “Co Bóg mówi do mnie?”.

Kiedy ludzie z tłumu zauważyli, że na brzegu jeziora nie ma Jezusa, a także Jego uczniów, wsiedli do łodzi, przybyli do Kafarnaum i tam Go szukali. Jak ważne jest, aby zauważyć, że nie ma tam Jezusa, gdzie my jesteśmy. Następnie podjąć działanie, aby Go odszukać, znaleźć.

Gdy zaś Go odnaleźli na przeciwległym brzegu, rzekli do Niego: “Rabbi, kiedy tu przybyłeś?” Niekiedy okazuje się, że Pan jest po przeciwnej stronie, na drugim brzegu. Pytanie o to, kiedy tam przybył wydaje się bezpodstawne. Okazuje się bowiem, że On był tam zawsze. To ja udałem się na drugi brzeg, przeszedłem na drugą stronę, pod wpływem pychy, głupoty, zbytniej pewności siebie, opuściłem Boże strony.

Odpowiedział im Jezus: “Zaprawdę, zaprawdę powiadam wam: Szukacie Mnie nie dlatego, że widzieliście znaki, ale dlatego, że jedliście chleb do sytości. Nie wystarczy szukać Pana Jezusa. Ważne są też motywy tych poszukiwań. Solidne motywy bardzo ułatwiają i usprawniają poszukiwania. Sytość fizyczna w tych poszukiwaniach nie zawsze jest najlepszym przewodnikiem.

Troszczcie się nie o ten pokarm, który ginie, ale o ten, który trwa na wieki, a który da wam Syn Człowieczy; Jego to bowiem pieczęcią swą naznaczył Bóg Ojciec”. On dał Siebie w tajemnicy Eucharystii. Ten Pokarm nie ginie, nie psuje się, nie czerstwieje, ale żyje na wieki. I ma “certyfikat” autentyczności od samego Boga Ojca. Jeżeli pragnę być autentycznym uczniem Pana potrzebuję tego pokarmu.

Oni zaś rzekli do Niego: “Cóż mamy czynić, abyśmy wykonywali dzieła Boże?” To ważne, aby w życiu znać i wykonywać dzieła Boże. Ważne też jest, aby wykonywać dzieła ludzkie, które będą zgodne z tym, co Boże.

Kupując chleb, łamiąc czy krojąc, trzymając w dłoniach, jedząc, będę się zawsze starał pamiętać o tym Chlebie na życie wieczne, o Eucharystii. Na pamięci się jednak nie skończy. O ile nie mam przeszkód, będę tym Chlebem jak najczęściej się posilał.

III  Oratio: Teraz ty mów do Boga. Otwórz przed Bogiem serce, aby mówić Mu o przeżyciach, które rodzi w tobie słowo. Módl się prosto i spontanicznie – owocami wcześniejszej “lectio” i “meditatio”. Pozwól Bogu zstąpić do serca i mów do Niego we własnym sercu. Wsłuchaj się w poruszenia własnego serca. Wyrażaj je szczerze przed Bogiem: uwielbiaj, dziękuj i proś. Może ci w tym pomóc modlitwa psalmu:

Spożywał człowiek chleb aniołów,
zesłał im jadła do syta.
Wprowadził ich do ziemi swej świętej,
na górę, którą zdobyła Jego prawica…
(Ps 78,54)

IV Contemplatio: Trwaj przed Bogiem całym sobą. Módl się obecnością. Trwaj przy Bogu. Kontemplacja to czas bezsłownego westchnienia Ducha, ukojenia w Bogu. Rozmowa serca z sercem. Jest to godzina nawiedzenia Słowa. Powtarzaj w różnych porach dnia:

Pokarmem z nieba Pan swój lud obdarzył

***

opracował: ks. Ryszard Stankiewicz SDS
Centrum Formacji Duchowej – www.cfd.salwatorianie.pl )
Poznaj lepiej metodę kontemplacji ewangelicznej według Lectio Divina:
http://www.katolik.pl/modlitwa.html?c=22367

********

********

Komentarz liturgiczny

XVIII Niedziela Zwykła

 

«Ojciec mój da wam prawdziwy chleb z nieba. Albowiem chlebem Bożym jest Ten, który z nieba zstępuje i życie daje światu».
(J 6,32-33)

PANIE, POMÓŻ NAM; 
NIE CZUJEMY JUŻ GŁODU…

 

Warto przypomnieć, że są to pierwsze słowa Jezusa zapisane przez św. Jana i jest to pierwsze, fundamentalne pytanie, wobec którego staje każdy, kto chce iść za Jezusem. Pytanie to powraca w zakończeniu Ewangelii, kiedy Jezus zwraca się do Marii Magdaleny tymi słowami: „Niewiasto, czemu płaczesz? Kogo szukasz?” (J 20,15).

Mistrz „zobowiązuje tego, kto poszedł za Nim, do postawienia sobie pytania: Czego oczekuję od Jezusa? Dlaczego Go szukam? A ostatecznie – kogo szukam? (B. Maggioni)

Nie wystarczy szukać. Trzeba również zastanawiać się nad autentycznością własnego poszukiwania. Jezus stawia nam wszystkim prowokujące pytanie: Czego oczekujecie? Co sobie obiecujecie po spotkaniu ze Mną?

Oczywiście, Jezus pyta nie dlatego, że nie wie; pyta, aby zmusić nas do uświadomienia sobie naszej prawdziwej motywacji i naszych prawdziwych celów. Istnieją bowiem różne rodzaje poszukiwania. Jedni szukają Jezusa, inni samych siebie. Niektórzy szukają Go z racji utylitarystycznych, inni, aby postawić Go w centrum własnego życia.

Jedni szukają Go na poziomie intelektualnym, inni w wymiarze egzystencjalnym (jedni po to, aby „wiedzieć”, inni dlatego, że nie mogą bez Niego żyć). Niektórzy szukają Jezusa, aby z Nim „zamieszkać”, inni zaś dlatego, że chcą Nim zawładnąć, chcą Nim manipulować. Jeden rodzaj poszukiwania kończy się, z konieczności, niepowodzeniem.

Drugi prowadzi do „znalezienia”.

W naszym przypadku tłum idzie do Jezusa nie dla Niego samego, lecz dla materialnej korzyści, której od Niego oczekuje. Jest nazbyt interesowny, ograniczony do jednego wymiaru.

Mistrz zarzuca mu, że nie potrafi odczytywać znaków.

ks. Alessandro Pronzato

teksty pochodzą z książki:
“Chleb na niedzielę homilie na rok B”
(C) Copyright: Wydawnictwo SALWATOR Kraków 2003
www.salwator.com

*******

Refleksja katolika

2 sierpnia 2015 r.
Osiemnasta Niedziela zwykła

Kiedy ludzie z tłumu zauważyli, że na brzegu jeziora nie ma Jezusa, a także Jego uczniów, wsiedli do łodzi, przybyli do Kafarnaum i tam Go szukali. Gdy zaś Go odnaleźli na przeciwległym brzegu, rzekli do Niego: «Rabbi, kiedy tu przybyłeś?»
Odpowiedział im Jezus: «Zaprawdę, zaprawdę powiadam wam: Szukacie Mnie nie dlatego, że widzieliście znaki, ale dlatego, że jedliście chleb do sytości. Troszczcie się nie o ten pokarm, który ginie, ale o ten, który trwa na wieki, a który da wam Syn Człowieczy; Jego to bowiem pieczęcią swą naznaczył Bóg Ojciec».
Oni zaś rzekli do Niego: «Cóż mamy czynić, abyśmy wykonywali dzieła Boże?»
Jezus odpowiadając rzekł do nich: «Na tym polega dzieło zamierzone przez Boga, abyście uwierzyli w Tego, którego On posłał».
Rzekli do Niego: «Jakiego więc dokonasz znaku, abyśmy go widzieli i Tobie uwierzyli? Cóż zdziałasz? Ojcowie nasi jedli mannę na pustyni, jak napisano: „Dał im do jedzenia chleb z nieba”».
Rzekł do nich Jezus: «Zaprawdę, zaprawdę powiadam wam: Nie Mojżesz dał wam chleb z nieba, ale dopiero Ojciec mój da wam prawdziwy chleb z nieba. Albowiem chlebem Bożym jest Ten, który z nieba zstępuje i życie daje światu».
Rzekli więc do Niego: «Panie, dawaj nam zawsze tego chleba».
Odpowiedział im Jezus: «Jam jest chleb życia. Kto do Mnie przychodzi, nie będzie łaknął; a kto we Mnie wierzy, nigdy pragnąć nie będzie».

J 6, 24-35

O ile to możliwe, postaram się przeżyć tę medytację przed Najświętszym Sakramentem.

  • Ludzie, którzy zostali cudownie nakarmieni, są pod wrażeniem mocy Jezusa. Poszukują Go. Będę przysłuchiwał się rozmowie Jezusa z tłumem. Ujawnia ich rzeczywiste pragnienia i motywacje: „Szukacie Mnie (…) dlatego że jedliście chleb do sytości”.
  • Przypomnę sobie życiowe sytuacje, w których bardzo potrzebowałem Jezusa. Kiedy to było? Czy Go wtedy szukałem? Z jakimi potrzebami najczęściej zwracam się do Niego? Co mogę powiedzieć dzisiaj o moich motywacjach wiary i powołania? Które dominują najbardziej?
  • Jezus uświadamia ludziom, że nie szukają Jego samego, ponieważ bardziej są przywiązani do siebie. Poproszę Jezusa, aby odsłonił we mnie moje przywiązania i troski, w których bardziej szukam siebie niż Jego samego.
  • O jedno warto się troszczyć naprawdę –  o pokarm, który trwa na wieki.  Jest nim Jezus. Spojrzę na moje codzienne wybory i wartości, którymi żyję. Czym najbardziej żyję na co dzień? Czy patrzę na życie z perspektywy wieczności?
  • Jezus jest pieczęcią Ojca – Jego najcenniejszym darem. Pragnieniem Ojca jest, abym uwierzył, że posłał Syna, który może zaspokoić wszelkie moje pragnienia.
  • Zapytam siebie szczerze w obecności Boga Ojca: czy wierzę, że On może zaspokoić wszystkie moje pragnienia?
  • Jezus zstąpił na świat dla mnie. Chce być moim codziennym chlebem, abym żył wiecznie. Uświadomię sobie, że w Eucharystycznym Chlebie ukrywa się – Jezus, który pragnie mojej wieczności. Chce, bym przychodził do Niego. Co mogę powiedzieć o mojej więzi z Jezusem Eucharystycznym?
  • Poproszę Jezusa o dar silnej tęsknoty za Eucharystią oraz o głęboką wiarę w prawdę, że stał się Chlebem osobiście dla mnie. Zastanowię się, w jaki sposób mógłbym ożywić mój kontakt z Najświętszym Sakramentem. Powiem o tym Jezusowi.

ks. Krzysztof Wons SDS

***

Człowiek pyta:

Pójdźcie, zobaczcie człowieka, który mi powiedział wszystko, co uczyniłam: Czyż On nie jest Mesjaszem?
J 4,29

***

KSIĘGA III, O wewnętrznym ukojeniu
Rozdział XXIII. O CZTERECH ŹRÓDŁACH POKOJU

1. Synu, nauczę cię teraz, jaka droga wiedzie do pokoju i prawdziwej wolności Łk 1,79. Czyń, Panie, to, co zapowiadasz. Tak dobrze Ciebie słuchać. Staraj się, synu, spełniać raczej cudzą wolę niż własną. Zawsze wybieraj mniej niż więcej. Szukaj zawsze niższego miejsca i poniżaj się przed innymi. Pragnij zawsze i módl się, aby działa się w tobie jedynie wola Boga Mt 6,10. Właśnie taki człowiek osiągnie sferę pokoju i spoczynku.

2. Panie, mówisz mało, lecz wiele w tym doskonałości. Twoja mowa jest prosta, ale pełna treści i dojrzała jak owoc. Gdybym potrafił wiernie wcielać ją w życie, nie rodziłoby się we mnie ciągle tyle niepokoju.

Bo ilekroć czuję się strwożony i niespokojny, zauważam, że od Twojej mądrości odstępuję. Ale Ty, który wszystko możesz Hi 42,2 i łaskawie kierujesz rozwojem duszy, daj mi więcej łaski, abym mógł spełniać Twoje wskazania i stopniowo osiągać zbawienie.

MODLITWA PRZECIW ZŁYM MYŚLOM

3. Panie Boże mój, nie oddalaj się ode mnie, Boże, przybądź mi na pomoc Ps 71(70),12, bo podnoszą się we mnie przeróżne myśli i lęki, które mnie zasmucają do głębi Ps 27(26),12.

Jak przejść przez nie bez szkody? Jak je przełamać? Ja, mówi Pan, będę szedł przed tobą i ukorzę pysznych na tej ziemi. Otworzę bramy więzienia i odsłonię przed tobą ukryte tajemnice Iz 45,2-3.

Uczyń, Panie, jak mówisz, i niech pierzchną przed Twoim obliczem wszystkie niedobre myśli. To jest moja nadzieja i jedyna otucha, że mogę uciekać się do Ciebie w każdym strapieniu, Tobie zaufać, Ciebie z głębi duszy wzywać i cierpliwie oczekiwać Twojej pomocy.

MODLITWA O OŚWIECENIE

4. Oświeć mnie, Jezu, blaskiem wewnętrznego światła, rozprosz ciemności w domu mojego serca. Spraw, abym przestał już ciągle się błąkać, i wyrwij ze mnie tę siłę, która jest przyczyną pokus.

Walcz dzielnie po mojej stronie i pokonuj dzikie bestie, oszukańcze pożądania, niech nastanie wielki pokój Twojego zwycięstwa Ps 122(121),7, a w świętym przybytku czystego sumienia niech brzmi nieustannie Twoja chwała 1 Tm 3,9. Rozkaż wiatrom i burzom, powiedz morzu: Ucisz się!, a wichurze: Nie wiej! – i spłynie wielka cisza Mt 8,26; Mk 4,39.

5. Ześlij Twoje światło i prawdę, niech jaśnieją ponad ziemią Ps 43(42),3, bo ziemią jestem jałową i próżną, póki jej nie oświecisz Rdz 1,2. Zlej z góry łaskę, pokrop serce rosą niebieską, spuść strumienie pobożności, niech zwilżą glebę Rdz 2,6, aby wydała owoc dobry, owoc doskonały.

Podźwignij duszę przygniecioną ciężarem występków i wznieś moją tęsknotę ku niebu, niech pokosztuje słodyczy szczęścia wiecznego i z niechęcią myśli o sprawach doczesnych.

6. Porwij mnie i wydrzyj spośród nietrwałych radości świata, bo nic, co stworzone, nie zdoła w pełni zaspokoić mojego głodu i dać mi radości prawdziwej. Powiąż mnie z sobą nierozerwalnym węzłem miłości, bo dla tego, kto kocha, wystarczy jedno: Ty sam, bez Ciebie zaś cały świat to fraszka.

Tomasz a Kempis, ‘O naśladowaniu Chrystusa’

http://www.katolik.pl/modlitwa,883.html

*******

Refleksja maryjna

“Niewiasto, oto syn Twój”

Jezus wyznacza Najświętszej Pannie macierzyńskie posłannictwo wobec swojego ucznia, posłannictwo, które przynależy do planu zbawienia darowanemu ludziom. Misja Maryi nie kończy się u stóp krzyża, ale tu się rozpoczyna od nowa. Zbawiciel podarował Jej swojego ucznia w chwili, kiedy przez ofiarowanie siebie otrzymał od Ojca zbawienie ludzkości. Prosi Ją, by opiekowała się uczniem jako Matka. Jest to obowiązek, który polega na umacnianiu dzięki sile uczucia macierzyńskiego, na rozwoju życia, które zaczyna szerzyć się w duszach. Innymi słowy dotyczy to macierzyństwa w porządku łaski, łaski, którą Chrystus przez zasługi swojej męki upowszechnia w swoich uczniach. Maryja została powołana, by wypełnić macierzyńską misję w szerzeniu dóbr duchowych, symbolizowanych przez wodę i krew wypływające ze zranionego włócznią boku. Słowa “Oto syn Twój” wyrażają coś bardziej fundamentalnego niż tylko posłannictwo. Wskazują na nową sytuację, nowy walor Maryi, wartość główną, na której opiera się Jej posłannictwo. Jezus przekazując Maryi i swojemu uczniowi stosowne zalety matki i syna, przedstawia nową prawdę. Kiedy Jezus wypowiedział te słowa, Maryja stała się prawdziwie, według planu odkupienia, Matką ucznia. W odniesieniu do wyznania Jezusa mogło się mówić o “działaniu w pewnym sensie sakramentalnym”. W rzeczywistości słowa te działają w pełni swego znaczenia: czynią z ucznia prawdziwego syna Maryi.

J. Galot


teksty pochodzą z książki: “Z Maryją na co dzień – Rozważania na wszystkie dni roku”
(C) Copyright: Wydawnictwo SALWATOR,   Kraków 2000
www.salwator.com

http://www.katolik.pl/modlitwa,884.html

********

***************************************************************************************************************************************

ŚWIĘTYCH OBCOWANIE

2 sierpnia

*********

Najświętsza Maryja Panna, Królowa Aniołów
Odpust Porcjunkuli

Porcjunkula we wnętrzu Bazyliki MB Anielskiej U stóp Asyżu wznosi się bazylika Matki Bożej Anielskiej, wybudowana w XVI wieku. W samym centrum tej renesansowej świątyni znajduje się skromny kościółek benedyktyński z IX wieku, zwany Porcjunkulą. Pierwotny tytuł tego kościoła brzmiał – Najświętszej Maryi Panny z Doliny Jozafata. Według bowiem podania kapliczkę mieli ufundować pielgrzymi wracający z Ziemi Świętej. Mieli oni przywieźć grudkę ziemi z grobu Matki Bożej, który sytuowano w Dolinie Jozafata w Jerozolimie. Nazwę Matki Bożej Anielskiej prawdopodobnie nadał świątyni św. Franciszek z Asyżu. Legenda głosi, że słyszano często nad kapliczką głosy anielskie i dlatego dano jej tę nazwę. Na początku XIII w. kapliczka znajdowała się w stanie ruiny. Odbudował ją św. Franciszek zimą 1207/1208 roku i tu zamieszkał. Tu również w roku 1208 lub 1209 w uroczystość św. Macieja Apostoła (wtedy było to 24 lutego) Franciszek wysłuchał Mszy św. i usłyszał słowa Ewangelii:

“Idźcie i głoście: Bliskie już jest królestwo niebieskie. (…) Darmo otrzymaliście, darmo dawajcie. Nie zdobywajcie złota ani srebra, ani miedzi do swych trzosów. Nie bierzcie na drogę torby ani dwóch sukien, ani sandałów, ani laski” (Mt 10, 6-10).

Franciszek wziął te słowa do siebie jako nakaz Chrystusa. Zdjął swoje odzienie, nałożył na siebie habit, przepasał się sznurem, udał się do kościoła parafialnego św. Jerzego w Asyżu i zaczął na placu nauczać. Jeszcze w tym samym roku zgłosili się do niego pierwsi towarzysze: Bernard z Quinvalle i Piotr z Katanii, późniejszy brat Egidiusz. Obaj zamieszkali wraz z Franciszkiem przy kościółku Matki Bożej Anielskiej. Kiedy zebrało się już 12 uczniów Franciszka, nazwali się braćmi mniejszymi. Za cel obrali sobie życie pokutne i głoszenie Chrystusa, nawoływanie do pokuty i zmiany życia.
W roku 1211 benedyktyni z góry Subasio odstąpili Franciszkowi i jego towarzyszom kaplicę i miejsce przy niej, na którym ci wybudowali sobie ubogie szałasy. Porcjunkula stała się w ten sposób domem macierzystym zakonu św. Franciszka. Tu również schroniła się św. Klara z Offreduccio. W Niedzielę Palmową 28 marca 1212 r. odbyły się jej obłóczyny. Tak powstał II zakon (klarysek) pod pierwotną nazwą “Ubogich Pań”. Niebawem w ślady św. Klary poszła jej siostra, św. Agnieszka. Zamieszkały one tymczasowo u benedyktynek w pobliżu Bastii, zanim św. Franciszek nie wystawił dla nich klasztorku przy kościele św. Damiana. Franciszek zakończył swoje życie przy kościele Matki Bożej Anielskiej w 1226 roku.
11 kwietnia 1909 roku św. Pius X podniósł kościół Matki Bożej Anielskiej w Asyżu do godności bazyliki patriarchalnej i papieskiej. Nazwa Porcjunkula również była znana już za czasów św. Franciszka i być może przez niego została wprowadzona. Etymologicznie oznacza tyle, co kawałeczek, drobna część. Może to odnosić się do samej kapliczki, która była bardzo mała, jak również do posesji przy niej leżącej, także niewielkiej.

Ikona Matki Bożej - Królowej Aniołów Maryja jako Matka Boża jest Królową także aniołów. Już Ewangelie zdają się wskazywać na służebną rolę aniołów wobec Maryi: tak jest w scenie zwiastowania, tak jest przy ukazaniu się aniołów pasterzom; tak jest wtedy, gdy anioł informuje Józefa, że ma uciekać z Bożym Dzieciątkiem do Egiptu. Ten sam anioł zawiadamia Józefa o śmierci Heroda. Pod wezwaniem Królowej Aniołów istnieją trzy zakony żeńskie. W roku 1864 zostało we Francji założone arcybractwo Matki Bożej Anielskiej, mające za cel oddawać cześć Maryi jako Królowej nieba. Wezwanie “Królowo Aniołów, módl się za nami” zostało włączone do Litanii Loretańskiej. Istnieje wiele kościołów pod tym wezwaniem, zwłaszcza wystawionych przez synów duchowych i córki św. Franciszka Serafickiego.

Święty Franciszek przed obliczem Chrystusa i Jego Matki W 1216 roku św. Franciszkowi objawił się Pan Jezus, obiecując zakonnikowi odpust zupełny dla wszystkich, którzy po spowiedzi i przyjęciu Komunii świętej odwiedzą kapliczkę. Na prośbę Franciszka przywilej ten został zatwierdzony przez papieża Honoriusza III. Początkowo można go było zyskać jedynie między wieczorem dnia 1 sierpnia a wieczorem dnia 2 sierpnia. W 1480 r. Sykstus VI rozciągnął ten przywilej na wszystkie kościoły I i II Zakonu Franciszkańskiego, ale tylko dla samych zakonników. W 1622 r. Grzegorz XV objął nim także wszystkich świeckich, którzy wyspowiadają się i przyjmą Komunię świętą w odpowiednim dniu. Ponadto – oprócz kościołów franciszkańskich – Grzegorz XV rozszerzył ten odpust na kościoły kapucyńskie. Z czasem kolejni papieże potwierdzali ten przywilej.
Paweł VI swoją konstytucją apostolską Indulgentiarium Doctrina w 1967 roku uczynił to ponownie. Każdy, kto w dniu 2 sierpnia nawiedzi swój kościół parafialny, spełniając zwykłe warunki (pobożne nawiedzenie kościoła, odmówienie w nim Modlitwy Pańskiej i wyznania wiary oraz sakramentalna spowiedź i Komunia św. wraz z modlitwą w intencjach papieża – nie za papieża, ale w intencjach, w których on się modli; ponadto wykluczone przywiązanie do jakiegokolwiek grzechu), zyskuje odpust zupełny.

http://www.brewiarz.pl/czytelnia/swieci/08-02c.php3

Bazylika M.B. Anielskiej
 

Bazylika Matki Bożej Anielskiej

MB-Anielska

została wybudowana z woli papieża Piusa V w latach 1569 – 1679 według planów Geleazzo z Perugii. Należy ona do najokazalszych bazylik chrześcijańskich. W roku 1909 święty Pius X podniósł ją do godności Bazyliki Patriarchalnej i nadał tytuł Głowy i Matki całego Zakonu Braci Mniejszych, upodabniając ją przez to do Bazyliki świętego Franciszka, która już od siedmiu wieków cieszy się tym przywilejem i tytułem.
W murach tej monumentalnej świątyni, w nawie środkowej stoi stary i święty Kościółek zwany Porcjunkula z wieku X, który Benedyktyni dali do użytku świętemu Franciszkowi i jego Naśladowcom w dniu 22 kwietnia 1212 r. za opata Machabeusza I.

Z wszystkich miejsc franciszkańskich, to jest najbardziej związane z pamięcią o jego pracach apostolskich i o jego świętym życiu.

Pius V był dominikaninem. Ur. się 17.01.1504 w Bosco, koło Alessandri. Wstąpił do dominikanów. W 1528 r. Został wyświęcony na kapłana. W 1556 (paweł IV) podniósł go do godności biskupa. Pod wpływem Karola Boromeusza obrano go papieżem 7.01.1566. Ascetyczny papież (wielki czciciel Matki Bożej) zmarł 1.05.1572 (6 lat papieżem) i pochowany został w bazylice Santa Maria Maggiore.

Nad ołtarzem kościółka
Znajduje się duży poliptyk ks. Hilarego z Witerbo (1393). Środkowa część obrazu przedstawia scenę Zwiastowania. W górnej części obrazu namalowane jest ukazanie się Pana Jezusa i Matki Bożej św. Franciszkowi, który na klęczkach błaga o przywilej Odpustu Porcjunkuli. W Bazylice codziennie można zyskać odpust zupełny pod zwykłymi warunkami: stan łaski uświęcającej, Wyznanie Wiary i jakakolwiek modlitwa w intencji Ojca św.

Kaplica śmierci św. Franciszka
-Kiedyś była w tym miejscu infirmeria. Był to właściwie jeden ze zbudowanych przez Braci domków rozsianych wokół Porcjunkuli. Na ścianie zewnętrznej widać obraz przedstawiający śmierć św. Franciszka (namalował obraz D.Bruschi w 1886 r). W ołtarzu kaplicy znajduje się figura św. Franciszka z terakoty, słynnego rzeźbiarza Andrea della Robia (1490 r.).

Ogród różany – życiorysy św. Franciszka mówią, że pewnej zimowej nocy Biedaczyna był napastowany w czasie modlitwy przez myśl, aby opuścić obrany styl życia wypełnionego modlitwą i pokutą. Święty w celu uwolnienia się od tej pokusy rzucił się nagi w krzak róży, który rósł blisko celi. Wtedy róże straciły kolce i takie rosną do dzisiaj. Kaplica róż ozdobiona została freskami Tyberiusza z Asyżu (1506 – 1515). W tym miejscu Franciszek odpoczywał i często spędzał całe noce na modlitwie. Tutaj spotkał się ze św. Antonim w czasie Kapituły generalnej Zakonu w 1221 r r., w której wziął udział kard. Ugolino, późniejszy papież Grzegorz IX.

Kaplica płaczu – należy do najstarszych budowli, jakie wyrosły wokół Porcjunkuli jeszcze za życia św. Franciszka. Ceramiczna płaskorzeźba wyobraża św. Franciszka płaczącego nad Męką Chrystusa.

Krypta – w tej kaplicy (pod prezbiterium), która zawiera fundamenty budowli ufundowanej dla Braci przez mieszkańców Asyżu (słynna z tego, że św. Franciszek, starał się ją zniszczyć, jako zbyt luksusową dla Braci). W ołtarzu poliptyk z terakoty Andrea della Robbia (ok. 1490 r.).

http://www.kapucyni.ofm.pl/archiwum/franek-4.htm

********

Odpust Porcjunkuli

ImageDrugiego sierpnia obchodzimy wspomnienie Matki Bożej Anielskiej z Porcjunkuli. Czy jednak wiemy, że w tym dniu w każdym kościele parafialnym możemy zyskać odpust zupełny, zwany „odpustem Porcjunkuli”? Może nas to nieco dziwić, bo przecież odpust związany z danym kościołem obchodzimy w dniu jego święta tytularnego. Dlaczego więc jeszcze jeden dzień? Jak przeżyć go dobrze?

Franciszek i Porcjunkula
Musimy cofnąć się myślą do XIII wieku, stanąć w dolinie spoletańskiej we Włoszech przed maleńką, ówcześnie zupełnie zapomnianą kaplicą, oddaloną o 5 km od Asyżu. Zobaczylibyśmy wówczas Franciszka, który w 1206 roku własnymi rękami ją odbudowuje. Trzy lata później zobaczylibyśmy go, jak 24 lutego słucha Ewangelii o rozesłaniu Dwunastu (Mt. 10,7-10), która staje się jego regułą; ujrzelibyśmy pierwotną wspólnotę franciszkańską, która tam się gromadzi i stamtąd wyrusza głosić słowo Boże; zobaczylibyśmy Klarę, która nocą w niedzielę Palmową 1212 roku przyjmuje z rąk Franciszka habit; bylibyśmy świadkami rozwoju wspólnoty braci, którzy co roku w Zesłanie Ducha Świętego z różnych stron przybywają tam na kapitułę; w końcu zobaczylibyśmy Franciszka, który wieczorem w sobotę 3 października 1226 roku umiera w ukochanej przez siebie kapliczce.

Swój szczególny stosunek do Porcjunkuli Franciszek wyraził sześć miesięcy przed śmiercią, gdy poczuł się bardzo słabo. Tomasz z Celano, autor pierwszej biografii Świętego, podaje: „Chociaż bowiem wiedział, że po wszystkiej ziemi założone zostało Królestwo Niebieskie, i wierzył, że w każdym miejscu Bóg udziela łaski swoim wybranym, to jednak doświadczył, że miejsce kościoła Świętej Maryi w Porcjunkuli napełnione jest łaską bardziej obfitą i nawiedzane przez duchy z wysoka. Przeto często mówił: „Baczcie, synowie, byście kiedyś nie opuścili tego miejsca. Jeśliby was wyrzucono na zewnątrz z jednej strony, wchodźcie z powrotem z drugiej, bo miejsce to jest naprawdę święte i mieszkaniem Boga. Tutaj, gdy byliśmy nieliczni, Najwyższy pomnożył nas w liczbę; tutaj zapalił naszą wolę ogniem swej miłości; tutaj każdy, kto będzie się modlił pobożnym sercem, otrzyma to, o co będzie prosił, a ten, kto zgrzeszy, srożej będzie karany. Dlatego, wszyscy synowie, uważajcie to miejsce mieszkania Boga za godne czci i tutaj z całego serca uwielbiajcie Pana i dziękujcie Mu”.

Odpust Porcjunkuli „wczoraj”
Franciszek otrzymał w Porcjunkuli Boże błogosławieństwo. Świadomość tego doświadczenia i poczucie szczególnej miłości do grzeszników popchnęły go do tego, by w lipcu 1216 roku prosić papieża Honoriusza III o odpust zupełny dla wszystkich nawiedzających ten kościółek. Niestety brakuje potwierdzenia tego faktu przez Kurię Rzymską (istniejące dokumenty, które odnoszą się do tego zdarzenia, pochodzą z wieku XIV i czasów późniejszych). Dzisiaj ten fakt opatruje się różnymi komentarzami. Być może Kuria Rzymska nie wydała wówczas takiego dokumentu z obawy, że odpust Porcjunkuli zmniejszyłby liczbę chętnych do udziału w wyprawach krzyżowych, z którymi wyłącznie wiązał się odpust zupełny. Nie znaczy to jednak, że papież nie mógł ustnie przystać na prośbę Franciszka.

W 1310 roku biskup Asyżu, Teobaldo, odnotował, że św. Franciszek podczas pobytu w Porcjunkuli otrzymał objawienie, według którego miał udać się do papieża Honoriusza III, przebywającego wówczas w pobliskiej Perugii, z prośbą o odpust zupełny dla kościółka Matki Bożej Anielskiej. Święty miał tam przybyć następnego dnia wraz z bratem Masseo z Marignano. Papież po usłyszeniu prośby zapytał: „O ile lat tego odpustu prosisz?”. Na co Franciszek odpowiedział: „Ojcze Święty, niech się spodoba Waszej Świątobliwości nie dawać mi lat, ale dusze. Ja pragnę, jeśli się Wam podoba, aby ktokolwiek wejdzie do tego kościółka wyspowiadany i skruszony, był rozgrzeszony z wszystkich swoich grzechów, by mu była darowana wina i kara w niebie i na ziemi, od dnia chrztu aż do dnia i godziny, w której wejdzie do tego kościółka”. Ta śmiała prośba Franciszka miała się spotkać ze sprzeciwem papieża. Nie było bowiem w zwyczaju ówczesnego Kościoła udzielanie odpustu zupełnego w takim przypadku ani, co więcej, by był on możliwy do uzyskania każdego dnia w roku (na dodatek bez składania żadnej ofiary). Wówczas Franciszek odrzekł: „To, o co proszę, nie proszę ze swej strony, lecz w imieniu Tego, który mnie posłał, to znaczy Pana naszego Jezusa Chrystusa”. Po usłyszeniu tych słów, papież miał powiedzieć: „Podoba się nam, byś otrzymał to, o co prosisz”.

Liczba osób, które w Porcjunkuli doświadczały nawrócenia serca, była dla autorów franciszkańskich najlepszym „dowodem” przemawiającym za autentycznością odpustu związanego z tym miejscem. Odpowiadało to zresztą proroczej wizji jednego z pierwszych współbraci Franciszka: „Widział [on] niezliczoną ilość ludzi dotkniętych bolesną ślepotą, jak trwali wokół tego kościoła z oczyma skierowanymi ku niebu, na klęczkach. Wszyscy łzawym głosem, z rękami wyciągniętymi w górę, wołali do Boga, prosząc o miłosierdzie i światło. I oto przyszedł na nich z nieba olbrzymi blask, rozpostarł się na wszystkich i każdemu udzielił światła i dał upragnione zdrowie”.

Odpust Porcjunkuli „dzisiaj”
16 kwietnia 1921 roku papież Benedykt XV w dokumencie Constat apprime oficjalnie potwierdził wielowiekową tradycję „odpustu Porcjunkuli”. Zatem każdy, kto nawiedza ten mały kościółek pod Asyżem w jakimkolwiek dniu roku, może pod zwykłymi warunkami uzyskać odpust zupełny.

Nie trzeba jednak jechać do Włoch, by otrzymać „odpust Porcjunkuli” – wystarczy 2 sierpnia nawiedzić którykolwiek kościół franciszkański albo własny kościół parafialny. W 1967 roku papież Paweł VI, ogłaszając swoją naukę na temat odpustów (Indulgentiarum doctrina), ustanowił bowiem dwa dni w roku, kiedy pod zwykłymi warunkami w kościele parafialnym można uzyskać odpust zupełny: pierwszy z nich to dzień święta tytularnego danego kościoła, natomiast drugi to właśnie dzień Matki Bożej Anielskiej z Porcjunkuli.

W tym dniu świątynię parafialną należy nawiedzać z sercem pojednanym z Bogiem w sakramencie pokuty; z pragnieniem doświadczenia łaski odpustu zupełnego, o który prosił Franciszek; ze szczerym postanowieniem przemiany ducha, tzn. wyzbycia się przywiązania do jakiegokolwiek grzechu, nawet lekkiego oraz chęcią trwania przy Bogu w łasce uświęcającej. To podstawowe warunki uzyskania odpustu zupełnego. Nie można go bowiem otrzymać niejako „automatycznie”, przez samo zewnętrzne wykonanie jakiegoś uczynku, ale musi on być aktem obejmującym całego człowieka i całe jego życie. Następnie należy uczestniczyć w Eucharystii i przyjąć Ciało Pańskie, potem odmówić „Wierzę w Boga” oraz pomodlić się w intencjach określonych przez Ojca Świętego, odmawiając np.: „Ojcze nasz”, „Zdrowaś Maryjo”.

Dobrze też uświadomić sobie przy tej okazji, jak wiele dobra i Bożego błogosławieństwa, które przenika codzienność i obejmuje całe życie, otrzymaliśmy w naszym kościele parafialnym: chrzest, Pierwsza Komunia Święta, bierzmowanie, małżeństwo, pokrzepienie w chwilach radości i trudach naszego życia. Okaże się wówczas, że także nasza świątynia, choć skromna i nieznana, jest miejscem szczególnej obecności Boga, w którym udziela On swego błogosławieństwa. Jest „bramą do życia wiecznego”, za którą Franciszek uważał Porcjunkulę, jak głosi napis umieszczony nad wejściem do niej: „Haec est porta vitae aeternae”.

Augustyn Chwałek OFMCap
„Głos Ojca Pio” (nr 28/2004)

http://glosojcapio.pl/index.php?option=com_content&task=view&id=1210&Itemid=96

********

Święty Euzebiusz z Vercelli, biskup

Święty Euzebiusz z Vercelli Euzebiusz urodził się około 283 r. na Sycylii. Jako chłopiec przeniósł się do Rzymu, gdzie poświęcił się stanowi duchownemu. Papież św. Juliusz I (337-352) wysłał go do Vercelli, udzielając mu święceń kapłańskich, potem udzielił mu sakry biskupiej. Euzebiusz był pierwszym biskupem Vercelli. Św. Maksym (+ 367), biskup Turynu, który był współczesny Euzebiuszowi, oddaje mu najwyższe pochwały.
Jego diecezja była wtedy w większości jeszcze pogańska. Młody biskup skorzystał ze swobód, jakie Kościół otrzymał po trzech wiekach prześladowań, i z całym zapałem głosił niestrudzenie słowo Boże, stawiał kościoły i sprowadzał kapłanów. Ze swymi kapłanami prowadził życie wspólne – vita communis, na wzór zakonnego. Gromadził przy sobie młodych ludzi, by ich formować i zaprawiać do przyszłej pracy duszpasterskiej, na pół misyjnej. Spod jego ręki wyszli w ten sposób: św. Honorat, jego następca; św. Gaudencjusz, pierwszy biskup Nowary; św. Eksuperancjusz, pierwszy biskup Tortony; św. Eustazjusz, pierwszy biskup Aosty; św. Eulogiusz, pierwszy biskup Ivrei.
Św. Ambroży (+ 397), biskup pobliskiego Mediolanu, przekazał, że Euzebiusz założył w Vercelli pierwszy w Europie klasztor. Miał założyć także klasztor żeński przy udziale swojej siostry, św. Euzebii, co w owych czasach było zupełną nowością na Zachodzie.
Kiedy potępiona została nauka Ariusza, papież św. Liberiusz I wysłał do Euzebiusza odręczny list. Chwalił w nim gorliwość swojego kolegi z lat młodzieńczych w Rzymie i prosił go, by przyłączył się do delegacji papieskiej, jaka udawała się do Konstantynopola. Miała ona nakłonić cesarza, aby nie popierał nauki Ariusza. Euzebiusz w osobnym liście podziękował papieżowi za okazane zaufanie, ale odpisał, że okoliczności nie pozwalają mu spełnić jego życzenia. Cesarz ariański zgodził się na zwołanie synodu do Mediolanu, ale korzystając z okazji, że większość wśród zebranych biskupów była ariańska, potępił na nim biskupów prawowiernych. Na stolicę mediolańską wprowadzono po św. Dionizym ariańskiego biskupa, Auksencjusza. Daremne były wysiłki Euzebiusza, by nakłonić zebranych hierarchów do wierności uchwałom soboru w Nicei (325) i zarządzeniom papieża. Został zakrzyczany (355). Ponadto na synodzie ustanowiono karne sankcje przeciwko biskupom prawowiernym. Dosięgły one także Euzebiusza. Został karnie deponowany, wyłączony z Kościoła jako heretyk i skazany na wygnanie do Scytopolis w Palestynie.
Biskup-tułacz nie załamał się: pisał listy do swoich wiernych, by wytrwali w prawowitej wierze. Przez swoich diakonów, Syrusa i Wiktorynusa, wysyłał listy także do sąsiednich miast: Nowary, Ivrei i Tortony. Po śmierci cesarza Konstancjusza objął rządy Julian Apostata (361-363), który pozwolił Euzebiuszowi powrócić do diecezji. Po drodze zwiedził ważniejsze ośrodki na Wschodzie, by zdać papieżowi relację. Do Rzymu przybył w 363 roku. W drodze do Vercelli nawiedził wiele stolic biskupich, by ich pasterzy umocnić w wierze. Dla tej zapewne racji św. Hieronim pisze, że Euzebiusz “zmienił skalaną szatę Włoch”. Zaraz po powrocie do Vercelli zwołał synod diecezjalny dla utwierdzenia prawowierności.
Po śmierci Juliana Apostaty (+ 363) panowanie objęli Walentynian I (364-375) i Walens (364-378). Ten ostatni pod wpływem swojej matki, Justyny, zaciekłej arianki, rozpoczął na nowo prześladowanie wiary. Św. Hilary i wielu innych biskupów zostało skazanych na wygnanie. Stolice na nowo objęli biskupi ariańscy. Euzebiusz daremnie interweniował w ich obronie. Sterany trudami, zmarł 1 sierpnia 371 r. Został pochowany w bazylice, którą sam wystawił. Jego kult szybko rozprzestrzenił się w Italii i Galii. Św. Grzegorz z Tours (+ 594) wyraża się o nim z największą czcią. Przechowywał też w swojej kaplicy część jego relikwii.

Święty Euzebiusz z Vercelli Euzebiusz zostawił po sobie kilka pism. Wśród nich tłumaczenie na język łaciński z języka greckiego komentarza do Psalmów Euzebiusza z Cezarei. Z licznych listów zachowały się tylko trzy, wśród nich – do cesarza Konstansa. Zachował się również jego traktat o Trójcy Świętej, w którym w formie dialogu została podana nauka chrześcijańska o tej tajemnicy przeciwko arianom. Dla wielu cierpień, jakie poniósł dla Chrystusa, diecezja w Vercelli czci go jako męczennika. Na prośbę biskupów okręgu papież Jan XXIII ogłosił św. Euzebiusza patronem diecezji przedalpejskich (1961).

W ikonografii Święty przedstawiany jest jako biskup w szatach pontyfikalnych, czasami jako wygnaniec. Jego atrybutem jest księga.

http://www.brewiarz.pl/czytelnia/swieci/08-02a.php3

*******

Święty Piotr Julian Eymard, prezbiter

Święty Piotr Julian Eymard - apostoł Eucharystii Piotr Julian Eymard urodził się 4 lutego 1811 r. w La Mure (Francja) w ubogiej rodzinie. Od najmłodszych lat wyróżniał się szczególnym nabożeństwem do Eucharystii. Przy pierwszej Komunii świętej złożył Panu Jezusowi przyrzeczenie, że będzie kapłanem, aby mógł szerzyć wśród wiernych kult Najświętszego Sakramentu. Ojciec jednak po stracie kilkorga dzieci stanowczo sprzeciwiał się oddaniu ostatniego dziecka na służbę Kościołowi. Dlatego syn-jedynak mógł wypełnić swoje plany dopiero po śmierci ojca.
Piotr wstąpił do seminarium w Grenobli. Musiał je jednak opuścić z powodu choroby. Nigdy nie udało mu się do końca od niej uwolnić. Po okresowej poprawie stanu zdrowia udało mu się dokończyć studia. Święcenia kapłańskie otrzymał 20 lipca 1834 roku, gdy miał 23 lata. Był przyjacielem św. Jana Marii Vianneya.
Zaraz po święceniach został proboszczem parafii. Parafie były w owych czasach religijnie obojętne i bardzo zaniedbane moralnie. Kiedy gorliwy pasterz zorientował się, że jego nawoływania i zachęty odnoszą mały skutek, przerażony odpowiedzialnością za powierzone sobie dusze, potajemnie opuścił parafię i wstąpił do misyjnego zgromadzenia marystów. Nie wysłano go jednak, jak tego gorąco pragnął, na misje, ale przez 17 lat sprawował w niedawno założonej rodzinie zakonnej funkcje: przełożonego domów, prowincjała i generalnego asystenta.
Z wolna dojrzała w nim myśl, by dla podniesienia pobożności i religijności założyć zgromadzenie zakonne, które wzięłoby sobie za główny cel szerzenie nabożeństwa do Najświętszej Eucharystii. Po naradzie ze swoim spowiednikiem i innymi poważnymi osobami opuścił więc zgromadzenie marystów, osiadł w willi w Paryżu, która była kiedyś własnością słynnego katolickiego pisarza, Chateubrianda, i skupił przy sobie grupę oddaną pięknemu dziełu. W 1859 r. założył drugi dom w Marsylii. W 1864 roku otrzymał dekret Stolicy Apostolskiej, zatwierdzający nowe zgromadzenie zakonne – kapłanów od Najświętszego Sakramentu (eucharystów lub ejmardystów). Założył podobne zgromadzenie żeńskie. Dopomogła mu w tym Małgorzata Guillot, która została pierwszą matką generalną nowej rodziny zakonnej. Obie rodziny rozwijały się pomyślnie, zakładając coraz to nowe placówki.
Z czasem domy obu zgromadzeń zaczęły przeżywać liczne trudności, m.in. finansowe. Idea i dzieło ks. Piotra wyprzedziły o wiele lat przemiany, jakie przyniosły dwa sobory watykańskie. To on – między innymi – zabiegał o zorganizowanie kongresów eucharystycznych, które skupiałyby wierzących wokół tajemnicy Chrystusa obecnego pod postacią chleba. Miłość do Eucharystii szerzył niezmordowanie słowem i czynem. W jego klasztorach odbywała się nieustanna adoracja Najświętszego Sakramentu. Założył także bractwo Najświętszego Sakramentu, do którego zapisywał wszystkich ludzi dobrej woli. Był również apostołem częstej Komunii świętej.

Święty Piotr Julian Eymard - apostoł Eucharystii Miłość i cześć dla Eucharystii szerzył także piórem. Zostawił w rękopisie dzieło, obejmujące dwa grube tomy, o Najświętszym Sakramencie. Drukiem wydał także dwie broszury: Miesiąc Maryi i Miesiąc św. Józefa; nie wyobrażał sobie, by ktoś oddawał cześć Panu Jezusowi, a nie miłował Jego Matki i ziemskiego Opiekuna. Za Patronkę swoich wszystkich dzieł obrał Matkę Bożą od Najświętszego Sakramentu. Pozostawił po sobie także sześć tomów listów i dziewięć tomów medytacji.
Podczas dłuższego pobytu w Rzymie Piotr Julian doświadczył przeżyć mistycznych.
Zmarł 1 sierpnia 1868 r. Jego śmiertelne szczątki w czasie procesu kanonicznego przeniesiono z cmentarza komunalnego do kościoła Bożego Ciała, który oddano w zarząd jego zgromadzeniu. Do chwały błogosławionych wyniósł go papież Pius XI w roku świętym 1925; kanonizacji dokonał Jan XXIII 9 grudnia 1962 r.

http://www.brewiarz.pl/czytelnia/swieci/08-02b.php3

1961.12.09 – Rzym – Homilia podczas kanonizacji Piotra Juliana Eymarda, Antoniego Marii Pucciego i Franciszka Marii z Camporosso

09.12.1962

 

[W języku łacińskim]. „Uroczysta ceremonia, przez którą Kościół oddaje najwyższy honor błogosławionym: Piotrowi Julianowi Eymardowi, Antoniemu Marii Pucciemu, Franciszkowi Marii z Caporosso, z pewnością należy do tych, które dogłębnie poruszają naszymi umysłami. Ten bowiem ryt, który teraz tu na ziemi jest przez Nas sprawowany, przez Boga Najwyższego jest przyjęty w niebie, miejscu pełnym wzniosłej radości, przywodzi na pamięć naszą i jakby daje nam poznać owe znamię świętości, które wyróżnia Kościół katolicki, Oblubienicę Chrystusa.

Dla wiernych katolików jest to słodkie i miłe, zgodnie z prawdą wiary, którą wyznają Kościół matkę swoją najmilszą nazywać świętym, co też potwierdzają pewne i liczne argumenty. Przede wszystkim bowiem święty jest jego Założyciel, a także źródło i przykład świętości, stąd świętymi są narzędzia, których używa do obdarowania łaską Bożą powierzonych sobie synów, święte są sakramenty, a także święta jest jego nauka otrzymana od Chrystusa, którą nienaruszoną strzeże, której gorliwie broni, ochoczo przekazuje duszom, a także, jak tylko może, bardzo szeroko rozsiewa między narodami. W końcu wiele ze swoich dzieci, kiedy tylko posiądą niezwykłą cnotę, publicznie ogłasza jako uczestników najwyższej chwały.

To wszystko, powiadamy, godne jest uznania, co wszyscy mężowie chrześcijańscy także uznają za całkowicie pewne. Dlatego też nikt rozsądny nie wątpi, że ta wspaniała uroczystość potwierdza naukę o świętości Kościoła, ale także głęboko zapada w ich dusze.

Ponadto zachodzi tu spotkanie, ponieważ ta święta ceremonia kanonizacji włącza się w bieg Soboru Watykańskiego II, do którego bez wątpienia najpierw należy, aby klejnot świętości w diademie, która zdobi głowę Kościoła, coraz bardziej błyszczał i jaśniał. Istotnie to największe zgromadzenie Pasterzy, złączonych z Następcą św. Piotra, nie tylko ponownie proponuje, ale również potwierdza niezmienne prawdy przekazane przez boskiego Nauczyciela, a ponadto objaśnia i poleca codziennie stosować coraz wierniej święte pomoce, których z Bożej łaski stajemy się uczestnikami i użytkownikami. Prócz tego przywołuje przykazania, które wyraziście doskonalą obyczaje chrześcijan. I dlatego Sobór nie ma innego celu, jak tylko ukazać Oblubienicę Chrystusa «omne possidere, quovis nomine significe-tur, virtutis genus, in factis et verbis et spiritualibus cuiusvis speciei donis / posiadającą to wszystko, co oznacza jej imię, rodzaj mocy w czynach i słowach oraz wszelkiego rodzaju dary duchowe»[1]. Stąd synów Kościoła należy zapalać do bogobojnego życia, do którego Zbawiciel rodzaj ludzki otwarcie wezwał: «Estote ergo vos perfecti, sicut et pater vester caelestis perfectus est / Bądźcie więc i wy doskonali, jak doskonały jest wasz Ojciec niebieski» (Mt 5,48).

Tak więc chrześcijanie przede wszystkim z tego mają się szczycić, iż mają taką Matkę, którą wszyscy mogą podziwiać dla jej niewiarygodnej piękności, która pochodzi z daru Bożego. Jej bowiem wielkość nie jaśnieje ani drogimi kamieniami, ani perłami, narzucającymi się oczom ludzkim, ale promienieje chwałą i łaską które emanują z Krwi jej Założyciela i z niezwykłych cnót wielu jej synów.

A ponadto, każdy, kto tylko przyznaje się do imienia chrześcijańskiego, ma tak przepędzać swoje życie, aby w niczym nie uchybiał najwyższej godności swojej Matki, a także, aby jej przykazania i instytuty nie były mu obce. Nikt bowiem nie może szczerze powiedzieć, że kocha swoją matkę, o której pięknie swoim godnym życiem nie świadczy.

[W języku włoskim]. Ojcowska zachęta wiernych. Czcigodni Bracia, umiłowane dzieci! Pragniemy teraz kontynuować nasze słowo w rodzinnej rozmowie, przechodząc na język włoski, aby łatwiej móc dzielić głęboką radość naszego serca z liczną rzeszą wiernych zebranych w bazylice i ze wszystkimi, którzy przez radio śledzą przebieg tych świętych obrzędów.

Od dziś cała rodzina wierzących wpatruje się w trzy nowe gwiazdy, które zajaśniały na niebie świętości: Św. Piotra Juliana Eymarda, Św. Antoniego Marię Pucciego i św. Franciszka Marię z Camporosso. I choć trzy rodziny zakonne, to znaczy: Kapłani od Najświętszego Sakramentu, Słudzy Maryi, Franciszkanie Kapucyni – mają powód, aby weselić się szczególnym tytułem do chluby, to przecież wraz z nimi cały Kościół gromadzi się na modlitwie do nowych Świętych, by cieszyć się ich pierwszym darem wstawiennictwa i łask niebieskich.

Każda z tych świetlanych postaci zasługiwałaby dzisiaj na szersze omówienie, którego zresztą w różnorakich formach dokonają słowem i piórem pobożni mówcy i pisarze. My, w tym momencie, chcielibyśmy podkreślić wymowną zbieżność nauczania i przykładu tych ludzi Bożych, należących do jednego i tego samego pokolenia. W ich doczesnej egzystencji, pomimo odmiennych atrybutów, jakimi odznaczało się powołanie każdego, wyrazistszym blaskiem jaśnieją trzy cechy: życie Eucharystią pełna czułości pobożność maryjna, naśladowanie Dobrego Pasterza. Z nich emanuje głęboko wzruszające orędzie, jakie przekazują wiernym i całej ludzkości.

Eucharystia źródłem wszelkiej świętości

1. Życie Eucharystią ponad wszystko, bo Święta Eucharystia jest źródłem i pokarmem wszelkiej świętości. Mówił to już Nasz Poprzednik, św. Leon Wielki: «Udział w Ciele i Krwi Chrystusa ten a nie inny przynosi skutek, że stajemy się Tym, którego przyjmujemy»[2].

Ta stopniowa przemiana w życie samego Boskiego Zbawiciela – o, jakże jest widoczna w przedziwnym wzrastaniu cnót kanonizowanych dzisiaj Świętych!

Jaką szczególną relację bliskości z Jezusem Eucharystycznym odkrywamy w ich wznoszeniu się ku górze?! Wystarczy wspomnieć Św. Piotra Juliana Eymarda, by ukazał się naszym oczom blask eucharystycznych triumfów, jakim zapragnął on poświęcić, mimo ciężkich prób i trudności wszelkiego rodzaju, własne życie trwające obecnie nadal w założonej przez niego Rodzinie. Pięcioletni chłopczyk, którego zastano przy ołtarzu z główką pochyloną i opartą o drzwiczki tabernakulum – to ten sam, który w przyszłości założy Towarzystwo Kapłanów od Najświętszego Sakramentu i Zgromadzenie Służebnic Najświętszego Sakramentu oraz tchnie w nieprzeliczone zastępy Kapłanów Adorujących swą tkliwą miłość do Chrystusa żyjącego w Eucharystii. A czyż Święty Proboszcz z Viareggio nie przepoił założonych z jego inicjatywy stowarzyszeń laikatu głębokim duchem eucharystycznym, traktowanym jako dokument tożsamości chrześcijanina? Zapał, z którym oddawał się apostolstwu Eucharystii, zrodził się w sercu przepełnionym miłością do Jezusa ofiarnego. Mówią o tym wzruszające opisy pozostawione przez naocznych świadków. Taką samą pobożnością eucharystyczną odznaczał się pokorny brat kwestarz, Franciszek Maria z Camporosso, przez wszystkich nazywany, pomimo jego protestów, „Świętym Ojcem”. I słusznie, ponieważ przechodząc przez ziemski padół, rozsiewał na nowo woń kwiatków franciszkańskich.

Życie Eucharystią było utajonym źródłem wzlotów ofiarności, która wyniosła tych trzech zakonników na szczyty świętego życia.

Niezmienna ufność do Królowej Świętych.

2. Pobożność maryjna. Obok Jezusa stoi Jego Matka, «Regina sanctorum omnium / Królowa wszystkich świętych», budzicielka świętości w Kościele Bożym i jego pierwszy kwiat łaski. Głęboko złączona z dziełem Odkupienia w odwiecznych zamysłach Najwyższego, Matka Boża -jak Ją opiewa Severian z Gabali – «jest matką zbawienia, źródłem światłości, która stała się widzialna»[3]. Zatem w oczach Jej pobożnych dzieci stoi Ona u początku każdego chrześcijańskiego życia, pochyla się z troskliwą czułością nad jego harmonijnym rozwojem, wieńczy jego pełnię swą macierzyńską obecnością.

Przeto nie dziw, iż żarliwe i serdeczne uczucie do Najświętszej Maryi Panny odnajdujemy w życiu trzech nowych Wyznawców: św. Julian Eymard ukazuje Ją jako wzór dla wszystkich adorujących, wzywając Ją jako «Matkę Bożą od Najświętszego Sakramentu»; św. Antoni Maria Pucci, wierny tradycjom swego zakonu, siedzibę swego apostolatu czyni miastem Matki Bożej Bolesnej, powierzając najtrudniejsze przedsięwzięcia Jej pobożnej posługi; św. Franciszek Maria z Camporosso, z synowską śmiałością nie boi się posyłać do Niej dotkniętych skrajną nędzą i cierpieniem ze słowami: «Zwracajcie się w moim imieniu do Matki Bożej Łaskawej. Mówcie Jej, że posyła was Jej sługa Franciszek)).

O, ileż oddania w tych nadziemskich porywach ufności świętych we wstawiennictwo Matki Bożej i Matki naszej! Ich delikatna pobożność maryjna z pewnością przyczyniła się do radości dnia dzisiejszego.

Wierny obraz Dobrego Pasterza

3. Naśladowanie Dobrego Pasterza. Tylko jeden z dzisiejszych kanonizowanych bezpośrednio zajmował się duszpasterstwem, odtwarzając w ziemi włoskiej wzór posługi świętego Proboszcza z Ars, ale wszyscy trzej odzwierciedlają w swym życiu z przedziwną wiernością obraz Dobrego Pasterza. Ten aspekt duszpasterski cieszy Nas niezmiernie w świetle zakończonej właśnie pierwszej sesji II Soboru Watykańskiego, który z woli Bożej zebrał się dla powszechnego ożywienia wszelkich form życia chrześcijańskiego.

Duszpasterskie promieniowanie świadectwa nowych świętych można dojrzeć w formacji duchowej dobrych księży, żarliwych w adoracji, których zastępy rozprzestrzeniły się na całym świecie, a którzy, zebrani w tych dniach na swym Międzynarodowym Zgromadzeniu w Rzymie, ofiarują nam budujący przykład pobożności. Wyraża się ono ponadto w żarliwości misji głoszonych wiernemu ludowi, które są skuteczną formą bezpośredniej katechezy ewangelicznej, a także w innych instytucjach o charakterze parafialnym, które stały się obiecującym zalążkiem organizacji Akcji Katolickiej. Jest to promieniowanie, które, prościej mówiąc, nazywa się apostolstwem dobrego przykładu, realizowanego z nieustanną gorliwością po to, by siać w duszach miłość do Chrystusa i podtrzymywać stałość w poważnych i godnych zamiarach. Sama już nieustająca dobroczynna troska o ubogich, jaką odczytujemy ze wzruszających szczegółów życia nowych Świętych, jest najwyższą formą naśladowania Dobrego Pasterza, której słodkie oddziaływanie rozlewa się w duszach i staje się konkretnym i wzruszającym świadectwem jako odpowiedź na «dilexit nos, et tradidit sempetipsum pro nobis / umiłował nas i samego siebie wydał za nas» (por. Gal 2,20).

Doskonały wielbiciel Najświętszego Sakramentu

[W języku francuskim]. Teraz chcemy dorzucić słowo do pielgrzymów języka francuskiego, którzy przybyli, aby uczestniczyć w kanonizacji Św. Piotra-Juliana Eymarda, kapłana, wyznawcy, założyciela dwu rodzin zakonnych oddanych kultowi Najświętszego Sakramentu.

Jest to Święty, który stał się Nam bliski od wielu już lat, jak powiedzieliśmy przed chwilą w czasie Naszej służby w Nuncjaturze Apostolskiej Francji mogliśmy udać się do miejscowości jego urodzenia, do Mure d’Isere koło Grenoble.

Widzieliśmy na własne oczy ubogie łoże, skromny pokój, gdzie wierny naśladowca Chrystusa oddał swoją piękną duszę Bogu. Skoro wy, drodzy Synowie, zechcieliście przyjść, to My w tym dniu, w którym jest Nam dane dokonać jego kanonizacji, z pewnym wzruszeniem przywołujemy to wspomnienie.

Ciało św. Piotra-Juliana Eymarda znajduje się w Paryżu, ale Święty jest także obecny na kilka sposobów w Rzymie, w osobach swoich synów, Kapłanów od Najświętszego Sakramentu, a Nam jest także bardzo miło przywołać na pamięć owe dwie wizyty, jakie niegdyś uczyniliśmy w jego kościele św. Claude-des-Bourguignons, dla Naszego zatopienia się w nim na chwilę w milczącej modlitwie.

Dziś Piotr-Julian Eymard zajmuje miejsce w orszaku takich błyszczących gwiazd, jak Wincenty a Paulo, św. Jan Eudes, Proboszcz z Ars, którzy są nieporównywalną chwałą i zaszczytem Kraju, który ich zrodził, a dobroczynny ich wpływ trwa do dziś w całym Kościele. Ich charakterystycznym przymiotem, ideą przewodnią całej ich działalności kapłańskiej, można powiedzieć, była Eucharystia: kult i apostolat eucharystyczny. My chcemy to podkreślić w obecności Kapłanów i Sług Najświętszego Sakramentu, w obecności także członków stowarzyszenia, które jest drogie sercu Papieża, Kapłanów Adoratorów, zgromadzonych w Rzymie tego dnia oraz przybyłych licznych czcicieli tego wielkiego przyjaciela Eucharystii.

Tak, drodzy Synowie, oddajcie cześć i świętujcie z Nami tego, który był tak doskonałym czcicielem Najświętszego Sakramentu; i za jego przykładem umieśćcie w centrum waszego umysłu, waszych uczuć, w praktyce waszej gorliwości to nie porównywalne źródło wszystkich łask: «Mysterium fidei / Tajemnicę wiary», która kryje pod swoimi zasłonami Autora tej łaski, Jezusa, Słowo Wcielone.

4. Obfite dary niebiańskiego pokoju. Czcigodni Bracia i umiłowane dzieci! Takie to podniosłe myśli nasuwa Nam dzisiejsza uroczystość potrójnego uwielbienia. Serce napełnia się wzruszeniem i radością, i jawi się na wargach pieśń chwały i dziękczynienia Panu, który nowym blaskiem opromienił oblicze swojego Kościoła w roku Soboru Powszechnego.

O, nowi święci wyznawcy, Piotrze Julianie Eymard, Antoni Mario Pucci, Franciszku Mario z Camporosso, otoczcie ten ołtarz Konfesji Świętego Piotra, przy którym sprawowana jest Eucharystia i przez wasze wstawiennictwo zachowajcie w naszych sercach niezwykły żar tej historycznej godziny, wypraszając ludzkości obfite dary niebiańskiego pokoju, który w Jezusie Chrystusie ma swój fundament, swoje prawa, swoje zabezpieczenie – dary pokoju, które są radością Kościoła, pociechą duchową Pasterzy, chlubą duchowieństwa i świętego ludu Bożego. Amen. Amen.

 


[1] Zob. Św. Cyryl Jerozolimski, Katechezy, Mignę, P.G. 33, kol. 1044.

[2] Sermo LXIII, rozdz. VII; Mignę, P.L. 54, 357.

[3] De mundi creatione, mowa VI; Mignę, P.G. 56, 498.

 


Discorsi, Messaggi, Colloqui del Santo Padre Giovanni XXIII, tom V, s. 32-39. Przekład: A. Kaznowski fragmenty w j. włoskim; Salezy B. Brzuszek OFM fragmenty w j. łaciń­skim i francuskim

Copyright © Konferencja Episkopatu Polski

http://www.zyciezakonne.pl/1961-12-09-rzym-homilia-podczas-kanonizacji-piotra-juliana-eymarda-antoniego-marii-pucciego-i-franciszka-marii-z-camporosso-22323/

********

Błogosławiona Joanna z Azy

Błogosławiona Joanna z synem, świętym Dominikiem
Joanna urodziła się w kastylijskiej miejscowości Aza w XII w. Była córką wielkiego marszałka Kastylii Don Garcia, pochodziła z rodu Aza. Wyszła za mąż za Feliksa Guzmana, któremu urodziła czworo dzieci. Syn Antoni został kapłanem diecezjalnym i poświęcił życie służbie chorym. Manes również został kapłanem, a Kościół uznaje go za błogosławionego. Dominik, założyciel zakonu dominikanów, uznany został za świętego. Czwartym dzieckiem Feliksa i Joanny była córka, której imienia ani dalszych losów niestety nie znamy.
Joanna była cnotliwa, rozważna i pełna współczucia dla biednych. Niewiele wiadomo o jej życiu poza tym, że wychowała synów na świętych ludzi, a własną pobożnością i przykładem troski o najuboższych umacniała dzieci w wierze.
Jedna z legend dominikańskich głosi, że kiedy Joanna była w ciąży z Dominikiem, miała proroczy sen, w którym zobaczyła psa z palącą się pochodnią w pysku. Pochodnia zataczała okręgi wokół kuli ziemskiej, rozpalając na niej ogień. Sen ów miał oznaczać, że dziecko, które się z niej narodzi, będzie wielkim człowiekiem, dzięki któremu ogień Bożej miłości zapłonie na ziemi.
Według innej legendy Joanna z Aza słynęła z troski o biednych, których hojnie obdarowywała jałmużną. Pewnego razu oddała im beczułkę doskonałego wina, którą jej mąż składował w piwnicy. Jeszcze tego samego dnia Feliks Guzman wrócił do domu z towarzyszami i poprosił o wino z piwnicy na ucztę. Wiedząc, że w piwnicy nie została już ani kropla wina, Joanna sama zeszła na dół spełnić prośbę męża. Tam padła na kolana i modliła się do Boga: “Panie Jezu, nawet jeśli nie jestem godna, abyś wysłuchał mnie ze względu na moje zasługi, wysłuchaj mnie ze względu na służbę mojego syna, który jest Twoim kapłanem”. I tak też się stało. Mężowi Joanny i jego towarzyszom nie zabrakło tej nocy wina.

Joanna zmarła w opinii świętości w Caleruega w Hiszpanii około roku 1200. Lokalny kult jej osoby rozpowszechnił się szybko po jej śmierci. Beatyfikował ją Leon XII 1 października 1828 roku.

http://www.brewiarz.pl/czytelnia/swieci/08-02d.php3

 

*********

Joanna „od wina” ;-)

Dziś w naszym zakonie wspominamy bł. Joannę d’Aza, matkę św. Dominika – to także trochę i nasza matka, matka dominikanów.

Każdy, kto choć troszkę zna duchowość dominikańską, potrafi powiedzieć skąd się wziął w dominikańskiej ikonografii pies z pochodnią. Roderyk z Cerraty w swoich Kronikach Świętych zanotował:
Matka bowiem świętego, zanim go jeszcze poczęła, ujrzała we śnie, iż nosi w swym łonie psa, trzymającego w pysku płonącą pochodnię, którą świat cały rozpalił wyszedłszy z łona. Wizja ta oznaczała, iż urodzi ona wielkiego kaznodzieję, który żagwią płomiennej wymowy potężnie rozpali gasnącą w świecie miłość. Wydarzenia późniejsze potwierdziły tę wizję, gdyż święty ganił wady, zwalczał herezje i troskliwie umacniał wiernych.

Tenże Roderyk notuje jeszcze inne „zasługi” matki św. Dominika:
(…) matka zaś była uczciwa, skromna i roztropna, współczująca biednym i strapionym, a wśród wszystkich niewiast tej ziemi wyróżniała się dobrą sławą.
Była też pełna miłosierdzia. Pewnego razu, widząc smutek przygnębionych, podzieliwszy się z nimi swoimi dobrami, na koniec obdarowała ubogich winem z beczki sławnej na całą okolicę. A gdy jej mąż w drodze powrotnej zbliżał się do Caleruegi, wyszli mu na spotkanie sąsiedzi, przy czym niektórzy z nich zachwalali wobec niego wino udzielone biednym.
Wchodząc zatem do domu polecił żonie w obecności sąsiadów, aby go poczęstowała winem z owej beczki. A ona, zmieszana i pełna niepokoju, wszedłszy do piwnicy, gdzie przechowywano beczkę, padła na kolana i błagała Pana słowami: “Panie Jezu Chryste, chociaż jestem niegodna, byś mnie wysłuchał ze względu na moje zasługi, wysłuchaj mnie przez wzgląd na sługę Twego a mojego syna, którego złożyłam Tobie w ofierze”. Matka wiedziała bowiem o świętości syna. Wstała pełna wiary, a podszedłszy do beczki znalazła ją pełną przedniego wina. Dzięki składając dawcy łask wszelakich, kazała obficie nalewać wina mężowi i innym obecnym. A wszyscy byli zdumieni.

Dobrze mieć taką matkę

https://canisdomini.wordpress.com/2012/08/02/joanna-od-wina/

********

Błogosławiony August Czartoryski, prezbiter
Błogosławiony August Czartoryski August książę Czartoryski urodził się 2 sierpnia 1858 r. w Paryżu jako syn Władysława i księżnej Marii Amparo z Czartoryskich. W domu, z woli ojca, mówiono po polsku, zaś z konieczności mowę uzupełniano francuszczyzną, a wyjątkowo – językiem hiszpańskim. Dlatego August Czartoryski za swoją ojczyznę uważał zawsze Polskę. Młodość spędził zagranicą, częściowo w Polsce. Bawił też na dworze króla hiszpańskiego Alfonsa XII i wiele podróżował.
W 1867 r. podczas wspólnego pobytu z rodziną Zamoyskich, August przystąpił po raz pierwszy do spowiedzi św. Wkrótce udał się pierwszy raz do Polski na kilkumiesięczny pobyt do Sieniawy, gdzie były dobra rodowe. Po powrocie do Paryża podjął naukę w Liceum Karola Wielkiego. Po dwóch latach nauki przyjechał ponownie do Sieniawy oraz do Krasiczyna, a potem do Krakowa. Tutaj pobierał naukę indywidualnie.

Św. Jan Bosko i bł. August Czartoryski Duży wpływ wywarł na niego jego wychowawca, św. Józef Kalinowski, ale najbardziej na jego przyszłość wpłynął św. ks. Jan Bosko, z którym August spotkał się w 1883 r. w Paryżu. W okresie kilku kolejny lat książę August przeżywał, jak wskazują na to liczne dowody, tzw. ciemną noc ducha – swoiste oczyszczenie duszy, stan mistycznego obcowania z Bogiem, który jakby się ukrywał. Przed Wielkanocą 1887 r. książę odbył rekolekcje w oratorium w Turynie u ks. Bosko. Zdecydował się obrać drogę kapłaństwa w zgromadzeniu salezjańskim, mimo oporów, a nawet wyraźnej odmowy ze strony Założyciela, który uznawał, że nie jest to zgromadzenie dla księcia. Dopiero rozmowa z papieżem Leonem XIII zadecydowała o poparciu usilnych dążeń Augusta do wstąpienia do zgromadzenia.
Z powodu stwierdzonej gruźlicy, August miał kilka przerw w nauce. Mimo próśb i nalegań rodziny, odmówił opuszczenia klasztoru, bo uważał, że zakonnik powinien umierać w zakonie. Samodzielnie kontynuował studia teologiczne i przygotowywał się do święceń kapłańskich, które ostatecznie przyjął w prywatnej kaplicy 2 kwietnia 1892 r. w San Remo. Mszę św. prymicyjną odprawił następnego dnia w obecności kilku członków rodziny. Po wakacjach wyjechał na stałą placówkę do Alassio na włoskiej Riwierze. Tutaj zastała go śmierć, która przyszła 8 kwietnia 1893 r.

Zbieranie materiałów koniecznych do rozpoczęcia procesu beatyfikacyjnego oraz diecezjalny etap tego procesu trwały do 1927 r. W 1964 r. trumnę z ciałem ks. Augusta Czartoryskiego przeniesiono z Sieniawy do Przemyśla. 1 grudnia 1978 r. św. Jan Paweł II podpisał dekret o heroiczności cnót Augusta Czartoryskiego – był to pierwszy dokument podpisany przez św. Jana Pawła II w Kongregacji ds. Świętych po jego wyborze na Stolicę Piotrową. W czerwcu 1989 r. miało miejsce cudowne uzdrowienie ks. Władysława Deca z Przemyśla, przypisywane wstawiennictwu nowego błogosławionego. Zostało ono dokładnie przebadane i zatwierdzone przez Kongregację ds. Świętych w 2003 r. Beatyfikacji Augusta Czartoryskiego dokonał św. Jan Paweł II w dniu 25 kwietnia 2004 r.

http://www.brewiarz.pl/czytelnia/swieci/08-02e.php3

**********
Święty Piotr Faber (Favre), prezbiter
Święty Piotr Faber Piotr Faber (Favre) urodził się w 1506 r. w pobliżu Saint-Jean-de-Sixt, na terenie diecezji genewskiej. Był z pochodzenia Sabaudczykiem. Wychowywał się w skromnej rodzinie wieśniaczej, ale od najwcześniejszych lat przejawiał chęć do nauki. W 1525 r. znalazł się w Paryżu, tam kontynuował studia. W kolegium św. Barbary zetknął się z młodym szlachcicem z Nawarry, Franciszkiem Ksawerym. Poszukując odpowiedzi na swe wątpliwości, spotkał potem także starszego o 15 lat Ignacego z Loyoli. Udzielał mu korepetycji, a z czasem został jego duchowym synem. Z nim także potem zamieszkał, a w 1534 r. pod jego kierunkiem odprawił rekolekcje. 15 sierpnia 1534 r. był już kapłanem i to on odprawił Mszę św. na Montmartre, podczas której Ignacy i jego towarzysze złożyli pierwsze śluby.
W trzy lata później wszyscy byli już w Italii, gdzie przedstawili się papieżowi Pawłowi III. Odtąd Piotr stał się wędrowcem i nieustannym posłańcem w sprawach delikatnych, wymagających szczególnych umiejętności. Najpierw swe trudne misje spełniał w środkowej i północnej Italii. Potem przebywał w Niemczech, zwłaszcza w Wormacji, Spirze i Ratyzbonie, wszędzie tam, gdzie protestanci atakowali wiarę katolicką. Z Niemiec przeniósł się do Hiszpanii. Stamtąd powrócił do krajów niemieckich – do Moguncji i Kolonii, a także do Lovanium. Znad Renu raz jeszcze wypadłu mu wędrować do Hiszpanii. W 1544 r. przebywał także w Portugalii. Wszędzie zjednywał sobie przyjaciół, przemawiał, pertraktował, prowadził dyskusje. Przede wszystkim udzielał ćwiczeń duchownych, a wedle zgodnej opinii wielu – czynił to po mistrzowsku. Wywarł w ten sposób wielki wpływ na duchownych, zakonników, dostojników kościelnych i świeckich.
W 1546 r. Ignacy wezwał go do Rzymu, aby z Lainezem i Salmeronem mógł wziąć udział w obradach soboru trydenckiego. Mimo choroby, z posłuszeństwa, dotarł jeszcze do Wiecznego Miasta. Zmarł tam 1 sierpnia 1546 r. Pozostawił po sobie wiele listów oraz osobiste zapiski, zebrane w tzw. Memoriale. Było to świadectwo jego głębokiego życia wewnętrznego, także bogactwa jego charyzmatów – między innymi nieustannego, poufałego obcowania z aniołami. Sabaudia w 1595 r. wystąpiła o jego beatyfikację; kult zatwierdzono w 1872 r. W grudniu 2013 r. na mocy kanonizacji równoważnej papież Franciszek ogłosił go świętym.

http://www.brewiarz.pl/czytelnia/swieci/08-02f.php3

********

Czytelnia: Piotr Faber SJ – medycyna krzyża, Louis-Martin Cloutier SJ

 

Poniższy referat został wygłoszony w Loyoli  na kongresie pt. “Historia i aktualność  Ćwiczeń Duchowych” w sierpniu 2006 r. w 500 rocznicę urodzin Piotra Fabera i Franciszka Ksawerego i 450 rocznicę śmierci Ingacego Loyoli.

 

PACJENT JAKICH WIELU

 

W dniu świętych Fabiana i Sebastiana byłem z człowiekiem, który potrzebował pocieszenia i jedyna rzecz, jaka przyszła mi wtedy do głowy, aby ulżyć jego duszy, to ta że duchowe cierpienia wszystkich ludzi mają za przedmiot i przyczynę ich nadmierną obawę, iż pewnego dnia będą w stanie podobnym do stanu Chrystusa, Jego Matki, Dobrego Łotra lub Ucznia, przy czym najbardziej przejmuje ich lęk, że przyjdzie im podzielić los Chrystusa na krzyżu.

 

Te słowa wyjęte z Memoriale to niemal ostatnie, jakie Piotr Faber zapisał w swym dzienniku. Dla nas zaś niech staną się punktem wyjścia.
Piotr nawiązuje do pewnego spotkania z człowiekiem, który potrzebował pocieszenia. Zapisuje stwierdzenie: nasze cierpienia biorą się stąd, że boimy się podzielić los Chrystusa ukrzyżowanego. Często widział ten lęk w ludziach, z którymi się spotykał. Dojrzał go nawet w Piotrze Kanizym w czasie, gdy udzielał mu Ćwiczeń Duchowych. Faber nie ujawnia, czego doświadczył spotkany przezeń człowiek; można jedynie wnioskować, że były to doznania podobne do Jezusowych. Jednak w przeciwieństwie do Jezusa, który przyjął dobrowolnie i całkowicie swe cierpienia, ów człowiek popadł w smutek z ich powodu.

Co więc uczynił Piotr, aby ulżyć cierpieniom tego człowieka? Prawdopodobnie zalecił mu jako lekarstwo: iść naprzód i iść aż do końca, zmierzyć się z losem, który budzi w nim lęk i chęć ucieczki, to znaczy: ze swym własnym krzyżem. W nim znajdzie pocieszenie, dzieląc i współodczuwając cierpienia Jezusa ukrzyżowanego.

Tekst ten pragnie rzucić światło na lekarstwo przepisane przez Piotra: dzielić cierpienia Jezusa ukrzyżowanego. Podejmując ten temat odpowiedzmy na pytanie: skąd u Piotra taka wiedza lekarska. Rozsądek mówi nam, że najpierw wypróbował ją na sobie, a potem na bliźnim, ponieważ sam dobrze znał tę udrękę i smutek paraliżujący całe serce. A więc kontynuujmy nasze rozważania…

JEGO RANY: DUCHOWE UDRĘKI

26 marca 1543 w czasie wielkanocnym, Faber na nowo diagnozował strapienia swego ducha. Rozpoznał, że są one jego krzyżem. Nie po raz pierwszy mówił o swym krzyżu tak jawnie. Ten krzyż był mu od dawna znany. Był dlań czymś tak zwyczajnym, że jesteśmy skłonni widzieć jego obecność na każdej stronie Memoriale. Nie ma z naszej strony żadnej przesady w tym stwierdzeniu, ponieważ krzyż jest tam obecny na różne sposoby. Pojawia się pod  trzema postaciami, które Faber nazywa wyraźnie:

1. Najpierw mówi: Czuję mniej, niżbym tego pragnął, znamiona Bożej miłości.

W dzieciństwie był pasterzem i pozostał nim w wieku dojrzałym. To czego pragnął najbardziej, to przebywać na pastwiskach Bożych, na rozmowie serca z sercem Boga, gdzie znajdował życie, mężczyzn i kobiety w każdym wieku, którzy byli mu powierzeni. Kochał Boga z całego serca swego i ze wszystkich sił swoich dla miłości Boga samego i Jego darów, szukając Go we wszystkim, i to bardziej w działaniu, niż w modlitwie. Ale nieraz przejmowało go lękiem, że trwa w niemożności modlitwy (dosł. przejmowała go lękiem niemożność znalezienia pobożności) – bezpośredniego poznania i smakowania  tego, co dotyczy Boga, i to nawet podczas wielkich świąt liturgicznych, do których był tak dobrze przygotowany. I tak na przykład w Noc Bożego Narodzenia 1542 skonstatował z rozpaczą, jest w nim chłód wobec tak upragnionego wydarzenia  jak narodziny Jezusa. Był bezradny. Usiłował zmierzyć swą miłość do Boga dobroczynnymi skutkami żarliwości swego serca, ponieważ rozpaczliwie pragnął czuć Jego obecność.

2. Stwierdził również: Czuję bardziej, niżbym chciał, znamiona Starego Adama we mnie;

Rozwój życia duchowego był dlań wznoszeniem się ku Bogu i Jego darom. Pragnął nakłaniać swoje serce do wzlatywania, wzrastania, postępowania do wewnątrz, nie tylko z obawy przed schodzeniem, cofaniem się, upadaniem, ale z miłości… aby żyć w intymności z Panem. Paradoksalnie, to wznoszenie było schodzeniem, powrotem do serca. Ta interioryzacja słowa Bożego rodzi w nim Boga, a szczególnie Chrystusa poprzez kontemplację Jego tajemnic. Właśnie na tym poziomie rozgrywa się prawdziwa reforma Kościoła: na poziomie osobistego nawrócenia serca. Nie była mu jednak oszczędzona, wręcz przeciwnie, walka z siłami, które powstrzymywały jego wzloty do Boga i w miłości do braci i sióstr. Niepokoił się, że ma tak wielkie skłonności do zła i z każdej strony otacza go zaraza ciała, świata i złych duchów. To właśnie rozumiał przez żądze. Dręczyły go nie tylko od strony cielesnej, jako nieczystość, lub od strony intelektualnej, jako ciekawość, ale również od strony duchowej, zawłaszczając nadmiernie modlitwę i żarliwość, którą Bóg kładzie dobrowolnie i bezinteresownie w jego biedne serce, jak to się stało w ową Noc Bożego Narodzenia 1542.

3. Na koniec dodał: Nie mogę wykonać całego dzieła, jakiego pragnę dla zbawienia dusz.

Faber chciał dać świadectwo swej miłości do Boga kochając bliźniego swego, pragnął narodzić się w pełni dla wszelkich dzieł pożytecznych i zatracić się w tej miłości. Chciał być naśladowcą Chrystusa. Taką cześć chciał oddać Chrystusowi. Czuł, że serce mu pęka na myśl o tym, że nie uczynił nic ważnego dla chwały Boga i w Jego służbie. Cierpiał również wskutek tego, że ciągle był wyrywany ze swego środowiska, nie mógł pomagać więcej lub lepiej i nie mógł zebrać owoców swej pracy (list do Ignacego z 7 listopada 1542). Ale cierpiał też z obawy przed osądem innych, przed podziwem, przed podejrzeniami, przed pogardą i przed oczekiwaniami ludzi wobec niego. Przywiązywał zbyt wielką uwagę do wad ludzi i narodów, co sprawiało, że miotał się między nadzieją i zniechęceniem. Bał się przy tym, że jego serce pociemnieje, miłość zacieśni się i straci łaskę Bożą.

To krótkie exposé na temat przejawów jego krzyża, sytuuje nas w centrum dramatu Fabera. Widzimy, że ten krzyż jest głęboko zakorzeniony w miłości Boga: w jego uwielbieniu Boga. Ta miłość jest korzeniem jego życia, na którym wyrosła miłość siebie samego i miłość innych. Widzimy też, że nasz błogosławiony Piotr był silnie doświadczany w każdej z tych trzech rzeczywistości. Doznaje konsekwencji grzechu w chorobach duchowych: lęki i smutki. Taki był jego krzyż. Kiedy nachodziły go ciemne moce świata lub jego duszy, nieraz tracił przytomność i zdawało mu się, że upadnie. Miał wrażenie, że brakuje mu oparcia naturalnego i nadprzyrodzonego, aby stać prosto. Jego dom był mocno zachwiany aż po fundamenty. Bał się, że się zawali. Ileż to razy pojawia się w Memoriale pojęcie konsolidacji

Jednakże słyszał wezwanie rozbrzmiewające w jego sercu: Ty pragnąłeś zdjęcia z krzyża przed śmiercią, ale Chrystus umarł na krzyżu. Dlaczego więc wciąż jeszcze wahasz się czy umrzeć na swoim własnym krzyżu?. Łaska krzyża czekała łagodnie pod drzwiami. Miał silne pokusy, aby ją odrzucić, ale wiedział, że można mieć nadzieję na uleczenie z chorób, pokus i upadków, jeśli będzie zbliżać się do krzyża Chrystusa, przy którym czuł się silny i niezachwiany, kochany miłością  niezrównaną i absolutną.

LEKARZ I LEKARSTWO: KREW JEZUSA

W chwilach zmagań z  tym mocami, które próbowały go oddalić od miłości Bożej, miłości siebie samego i bliźniego, Piotr zaczynał szukać, pytać i pukać do drzwi, usiłował wznieść się do najistotniejszej inspiracji, najistotniejszej łaski, to znaczy do samego Boga, a konkretnie do Chrystusa, z nadzieją, że dozna wewnętrznego wzmocnienia. Mieszkało w nim tak wielkie pragnienie prawdziwie trwałej pobożności, że pokornie szukał Mistrza i Pana tam gdzie łatwo mógł Go znaleźć w chwilach wzburzenia. Dążył w ten sposób ku temu, co przynależy do krzyża, to znaczy ku Chrystusowi, który tak bardzo umiłował ludzi, że umarł na krzyżu z powodu ich grzechów.

Jednym z najistotniejszych przymiotów Jezusa ukrzyżowanego było dla Piotra to, że wylał swą krew za niego, oddał całą swą krew najczystszą dla niego . Krew, to była przecież najintymniejsza substancja Jezusa, Jego życie, dotykalny znak Jego miłości..

Krew Jezusa była lekarstwem. Piotr lubił modlitwę Anima Christi. Miał szczególne nabożeństwo do pięciu ran, do przedmiotów nacechowanych znakiem krzyża i do relikwii. Lubił podpisywać się znakiem krzyża. Oprócz odprawiania Mszy, szczególnie cenił tajemnice z życia Jezusa, a zwłaszcza tajemnice Jego męki. Piotr czerpał ze wszystkich życiodajnych źródeł,  o czym świadczy również długa kontemplacja krwi Jezusa wylanej dla niego, która kończy się następująco:

Patrz więc na krew, która płynie ze wszystkich części ciała z powodu   związania, dręczenia, biczowania i ukoronowania cierniem – to wszystko dla ciebie, tak, jakby nie było innych, tylko ty […]

Jeśli te oznaki miłości nie poruszyły cię,wejdź w siebie i rozważ, jak na krzyżu wylała się za ciebie najczystsza krew Baranka bez skazy.

Jeśli to nie wystarczy, zbierz osobno najczystszą krew i wodę, która wypłynęła z boku Pana… Ale nie doszukuj się w Jego ludzkich cierpieniach jeszcze większych oznak Boskiej dobroci…

Podczas kontemplacji krzyża Piotr miewał wewnętrzne odruchy czułości dla Chrystusa i zalewał się łzami.  Był wzruszony, ponieważ krzyż odsłaniał przepełnione dobrocią serce Jezusa, który przyjął życzliwie całe okrucieństwo tych, którzy niesprawiedliwie Go prześladowali. Myśl ta powraca często w Memoriale kiedy pisze:

Im więcej było wrogości wobec Chrystusa, zawziętości,  żeby odepchnąć Go daleko i zniszczyć jego władzę, tym bardziej Jezus okazywał miłość; pragnąc  złączyć się i zjednoczyć, z tym który mu źle życzył i wyrządzał zło, zamiast odsunąć się od niego, unikać go i nie myśleć o nim, Jezus oddawał się całkowicie, ofiarowywał swoje ciało temu, który Go biczował, wylewał swoją krew, aby go uleczyć, przez całe życie i poza śmierć.

Faber widział się wśród grzeszników, którzy tak bardzo znieważają Boga. Uważał się winnym wielkiej niewdzięczności i tylu złych uczynków wobec [swego] Pana. Ale jego serce rozczulało się, kiedy widział że Jezus pozwalał okrutnie się biczować, aby on, Piotr, sam uznał swą własną podłość i aby mógł zasmakować substancji najczystszej krwi Bożej miłości.

Piotr uwielbiał kontemplować to serce, które zostało przebite i z którego wypłynęła krew, aby uzdrowić chore i stwardniałe serce tego, który w Niego uwierzy. Rozpoznawał się w postaci Longina, ślepego żołnierza, który według legendy1 przebił serce Jezusa, po czym skorzystał z krwi, która wypłynęła, aby zostać oświeconym. Krzyż jest słodką i niezgłębioną odpowiedzią na absolutną miłość Boga do grzeszników, którzy Go uśmiercili:

Nic nie triumfuje lepiej nad okrucieństwem, gniewem, podłością i wszelkim zachowaniem niezgodnym z miłością, niż ta łagodność Baranka, który nie opierając się razom i obejmując wszystkich ludzi życzliwością i serdecznością, pozwala temu, który bije na wszystko, co chce, bo w końcu (a jeśli nie wtedy, to już nigdy) jego serce pęknie i zmięknie na widok tak wielkiej cierpliwości i głębokiej dobroci.

UZDROWIENIE: DZIELIĆ MĘKĘ JEZUSA NA KRZYŻU

 

Piotr wyznał że nie jeden raz poczuł ukojenie kontemplując Jezusa na krzyżu. W związku z tym pisze : Jedyną Jego odpowiedzią na moje ciosy jest wylana Krew, a czasem także udziela mi łaski, abym z Niej skorzystał. Ale skorzystał w pełni z łaski Krzyża, kiedy zgodził się prawdziwie umrzeć dla siebie i  oddał się życiodajnej łasce Chrystusa który umarł na krzyżu dla zbawienia wszystkich ludzi. Dlaczego pragnął tej śmierci? Dlatego, że zdawał sobie sprawę z kruchości swej miłości. Jego relacje z Bogiem, z sobą samym i z innymi nie opierały się na dostatecznie silnych fundamentach. Z pewnością widział dowód swoich ograniczeń w tych wszystkich swoich lękach, które brały się stąd, że odrzucał miłość Boga ukrzyżowanego: Wtedy gdy niepokoił się brakiem odczuwalnych znaków Boga Ukrzyżowanego, bądź wtedy gdy dręczyły go żądze wciąż jeszcze obecne pomimo wszelkich wysiłków aby je przezwyciężyć, czy wreszcie wtedy gdy lękał się że nie uczynił nic dobrego i wartościowego. Chciał, aby jego krzyż był prawdziwym wyrazem miłości, a nie lęków i egoizmu:

 

Obym mógł się nauczyć nieść inny krzyż, bardziej miły Bogu. Chcę powiedzieć: krzyż wielkich i nieustannych prac dla miłości Bożej i Jego chwały, dla osobistego uświęcenia i zbawienia mych braci! Dla Boga – wchodząc coraz wyżej, dla mnie – schodząc coraz niżej, dla bliźniego mego – dwojąc się i trojąc, aby dać z siebie wszystko i sięgać coraz dalej pracowitą dłonią. To dlatego, że nie niosę ochoczo tego krzyża, tamten inny jest dotkliwy i bolesny dla mojego ducha.

Zapragnął umrzeć dla życia w świece, gdzie jest się przywiązanym do rzeczy ulotnych, nietrwałych i hałaśliwych. Nie chciał budować na piaskach, a więc zbudował swój dom na skale i na zasługach Chrystusa, i pragnął żyć tylko wedle ceny tak drogo zapłaconej za swoje odkupienie.

Piotr rozumiał krzyż Jezusa jako najtrwalszą miłość. Z niego czerpał siły do życia wewnętrznego i apostolskiego. Uczył się akceptować i nieść swój własny krzyż z łagodnością i słodyczą wzorem cierpliwego i łagodnego Chrystusa, który odpłaca dobrem za zło; pragnął współuczestniczyć w strapieniach swego Pana.

To pod tym znakiem współczucia i współcierpienia przeżywał łaskę trzeciego tygodnia Ćwiczeń Duchowych.

1. Po pierwsze: jeśli zrezygnował z upodobania do wyczuwalnej pobożności, to dlatego że współczuł niedoli Jezusa opuszczonego przez wszystkich uczniów i przez Ojca. Stał się cierpliwy wobec faktu, że Bóg czasem pozwalał mu na brak żarliwości, po to aby on sam przyjął Go sercem jako Boga biednego, który dobrowolnie rodzi w chłodzie stajenki.

2. Po drugie: jeśli odrzucił uczucie niepokoju, kiedy stary człowiek wyłaniał się w nim na skutek żądzy, silniej niż kiedykolwiek przedtem, to dlatego że współczuł w cielesnych cierpieniach Jezusa. Wytrwa, póki  Bóg będzie dopuszczał te pokusy ciała, bo pragnie dowieść, że tylko Bóg jest godny poszukiwania, pożądania i umiłowania ponad wszystko.

3. I wreszcie, jeśli postanowił nie przejmować się tym, że nie weźmie już w swe ręce żadnego owocu swoich dzieł, to dlatego że współczuł w upokorzeniach Jezusa i w jego upadku. Uznał się niegodnym sługą, który jest szczęśliwy mogąc dokonywać małych rzeczy wedle łaski mu danej, znajdując spokój w radości z poznania, służenia, uwielbienia i naśladowania Chrystusa wedle swojej miary  Mając za jedynego sędziego i świadka swoich uczynków Jezusa ukrzyżowanego, czuł się wolnym od niepokojów i troski o to, czy będzie chwalony, czy krytykowany. Czuł się mniej narażonym na zniechęcenie w obliczu miernych wyników swojej posługi. Szedł z większą pewnością do swoich braci aby ich ujrzeć, aby ich wysłuchać.

Piotr traktował swój krzyż jako łaskę. Godząc się nań tworzył fundamenty nowej formy pocieszenia. Pisał:

Jakże to Panie… wolisz być sługą wszystkich, ostatnim i najmniejszym między małymi – Ty jesteś w cierpieniach , Ty jesteś pokryty potem , Ty jesteś atakowany i pogardzany aż do męki i hańby śmierci na krzyżu! Ty cierpisz mój Panie, aby Twoi znaleźli wytchnienie; Ty smucisz się,  aby oni się radowali, Ty umierasz,  aby dać im zmartwychwstanie.

Znajdował teraz pocieszenie, kierując się ku temu co należy do krzyża. Po tym jak Pan zostawił mu jego stare rany, pisał: Byłoby dobrze, aby moje rany duchowe i blizny moich ułomności, wciąż jeszcze nie wyleczone, otworzyły się na nowo.  Dlaczego mam się smucić, kiedy wróg mnie gnębi – dodawał. Czy to nie jest znak, że spełnia on wolę Boga, który tak bardzo ukochał ludzi i cierpiał za nich. Te męki łączyły go z mękami Chrystusa i nie chciał mieć innych radości i smutków oprócz tych, które odpowiadają, łączą się i prowadzą do radości i smutków Chrystusa i Jego Matki…, czyli cierpienie za grzechy, które rozpoznawał w sobie i w swoich bliźnich, zarówno doczesne, jak i wieczne.

Przyjął z większą miłością swe udręki, ponieważ jego życie było uporządkowane w Bogu, nie kochał już siebie w sobie, ale cały był skierowany na chwałę Bożą, na zbawienie swej duszy i na dobro bliźniego. Taka jest prawdziwa pobożność. Szukać i kochać Boga dla Niego samego do tego stopnia, aby nie pragnąć Go już więcej dla swych własnych spraw, nawet gdyby chodziło o znalezienie lekarstwa na pokusy i strapienia. Unikał tym samym pułapki kochania Boga jak najemnik, a więc w sposób uproszczony, on, który czuł się powołany do coraz większej miłości.

Memoriale nie kończy się triumfalnym śpiewem, w którym krzyż byłby nieobecny. Piotr Faber czuł swoje rany do końca życia. Możemy przeczytać w dzienniku: Czułem również w tych dniach takie doświadczenia pokus, że potrzebowałem obfitej łaski, aby dać odpór poczuciu mojej nędzy i różnym pokusom zrodzonym z moich lęków, słabości i niedostatków. Aż do końca życia Piotr niósł swój krzyż tak, jak potrafił, w lęku i niepokoju. Niesienie krzyża z większą łagodnością i cierpliwością było oznaką jego wyleczenia. Tak objawiała się w nim chwała krzyża: uzdrowieniem, które działa jak ukojenie i zapewnia dostateczny spokój na dalszą drogę. Był jak biedak żebrzący o lek z dnia na dzień, przez całe swe życie. Ale to doświadczenie nędzy okazało się bogactwem i darem. Potrafił pomóc bliźniemu, który doznawał podobnych strapień. To drzewo krzyża zakwitło i przyniosło wiele owoców.

LEKARSTWO NA DZIŚ

Krew Jezusa była więc najodpowiedniejszym lekiem na duchowe udręki Piotra Fabera. Rozpoznał, w jakim stopniu Jezus był kochany przez Ojca i kochał ludzi,  służył im i cierpiał, przyjmując na siebie wszystkie wymierzane przez nich ciosy. Jak Jezus został opuszczony przez Ojca po to, by nas odkupić z wszelkiej nieprawości wobec Boga, tak też Piotr był opuszczony przez Boga w doświadczeniu oziębłości swego serca. Potem, tak jak Jezus, który doznawał najgorszych mąk na ciele, aby w pełni solidaryzować się z naszą ludzką kondycją i doprowadzić nas do Ojca, Piotr był mocno dręczony różnymi pragnieniami i pokusami. I wreszcie, tak jak Jezus, który był potraktowany niczym złoczyńca przez ludzi, którym wybaczył, których oczyścił i odkupił, tak też Piotr kochał bliźniego swego miłością przezwyciężającą przeszkody na drodze do miłosierdzia. W miarę, jak Piotr włączał w swe życie sens i wartość strapień Jezusowych, uczestniczył w zbawczym dziele Chrystusa.

Piotr pisał :

Jezus zapragnął przyjść ukryty w ciele, po części dlatego, aby pokazać mężczyznom [i kobietom], jak mają się do Niego odnosić. Dla nas jego życie jest świadectwem wielkiej miłości: odpowiedział w sposób nadzwyczajny na miłość Boga, choć we własnym mniemaniu niósł swój krzyż żałośnie, byle jak i często go odrzucając. Ten paradoks daje się wytłumaczyć tylko jego wielką miłością do Boga. Im bardziej Go kochał, tym gorzej znosił swój brak odpowiedzi na wezwania miłości Boga, który na krzyżu wziął na siebie nasze grzechy. Łaska – pisał –  czeka za drzwiami i bez przerwy puka; zawsze i wszędzie nas wyprzedza i czeka, byśmy podjęli z nią współpracę na miarę naszych możliwości …

Miłość Jezusa ukrzyżowanego wryła się weń tak mocno, że otwarła się droga, prowadząca [go] do źródeł tej miłości i powiewu świętości. Warto zauważyć co najmniej cztery wielkie dobrodziejstwa w doświadczeniu krzyża u Piotra Fabera:

1. Łaska rozeznania swego własnego krzyża;

2. Łaska znalezienia potężnego lekarstwa w kontemplacji krzyża Jezusowego,  smakowania słodyczy krzyża i czerpania zeń siły za każdym razem, gdy tylko był w stanie oddać się tej kontemplacji.

3. Łaska zaakceptowania krzyża tak, żeby żyć z krzyżem cierpliwie i nie przestawać kochać mimo wszystko.

4. I wreszcie łaska uczestniczenia w zbawczym dziele Chrystusa ukrzyżowanego, który uwalnia nas od śmierci i grzechu; łaska której dostąpił nie tylko dla siebie, ale również dla bliźnich, kiedy widząc zranione, udręczone serca, brał swój krzyż i prowadził ich do Boskiego lekarza, który tak szczodrze szafuje swymi lekami.

Piotr stał się apostołem rany Chrystusa ukrzyżowanego, który przelał za nas swą krew. Jako apostoł serca Jezusowego może zawsze pomagać nam, ludziom dwudziestego pierwszego wieku, jak żyć pozytywne z naszym własnym krzyżem, prawdopodobnie nie tak bardzo różniącym się od jego krzyża. Kiedy doświadczamy czy to choroby (fizycznej, psychicznej lub duchowej), czy zła politycznego lub ekonomicznego (wojna, bezrobocie, aids), czy jakichkolwiek innych strapień w wymiarze osobistym i społecznym, Bóg objawia nam swą słodycz w tajemnicy krzyża, a Piotr Faber pokazuje nam, jak słodko jest dzielić cierpienia podobne do Jezusowych. Tak oto, ufność i nadzieja, jakie pokładamy w Chrystusie ukrzyżowanym, czynią nas zdolnymi do tego, by znosić i przechodzić przez udręki i kochać coraz więcej, a to jest rzecz najważniejsza w życiu. Na zakończenie przytoczę jedną z wielu modlitw, jakie Piotr Faber zanosił do Chrystusa na krzyżu:

O Jezu Chryste, spraw, aby Twa śmierć stała się moim życiem, naucz mnie znajdować życie w Twojej śmierci. Niech Twoje prace będą dla mnie odpoczynkiem, Twoja ludzka słabość – moją siłą, Twoje upokorzenie – przedmiotem chwały, Twoja męka – moją rozkoszą; Twój smutek – moją radością; niech Twoje poniżenie stanie się miejscem mego podwyższenia, a wszystko, coś Ty wycierpiał, niech będzie jedyną rzeczą, jaką posiadam. Bo Ty, mój Panie, odnowiłeś życie, staczające się niechybnie ku śmierci, a śmierć, która, zdawałoby się, na zawsze pozostanie niewzruszona, została przez Ciebie pokonana.

Loyola, Hiszpania, 24 sierpnia 2006

Louis-Martin Cloutier, SJ

tłum. Teresa Gruszecka

http://eccc.pl/i/index.php?option=com_content&view=article&id=185%3Aczytelnia-piotr-faber-sj-medycyna-krzya-louis-martin-cloutier-sj&catid=43%3Aczytelnia&Itemid=73&lang=pl

********

Piotr Faber – pierwszy uczeń św. Ignacego

Marek Wójtowicz SJ

Jeden z pierwszych towarzyszy, których pozyskał do swojej grupy św. Ignacy był piętnaście lat od niego młodszy Piotr Faber. Urodził się w 1506 roku w okolicy Villaret, otoczonej szczytami Alp, na terenie diecezji genewskiej.

 

Piotr w dzieciństwie często biegał po zielonych łąkach, opiekując się stadem bydła. Piękny i wzbudzający zachwyt krajobraz głęboko zapisał się w jego bardzo delikatnej duszy, która była tak czysta jak rodzinne miejsce. Tą świeżością pól i łąk oddycha się w napisanym przez Piotra Memoriale. Wiele spośród jego refleksji nawiązuje do krajobrazu i przeżytej wcześniej bliskości z naturą. Wspomnienia te napełnione są zapachem kwiatów, które rosły na alpejskich halach. Wyraża owo wewnętrzne pragnienie, aby także w życiu duchowym kierować się rytmem zmieniających się pór roku.
Duży wpływ na Piotra miała jego rodzina. W niej, obok dobrego przykładu i ducha modlitwy, otrzymał solidną edukację. Bardzo wcześnie, bo od siódmego lub szóstego roku życia, cechowała go delikatna i pociągająca osobowość, którą zachował przez całe życie. Ona sprawiała powszechnie zaufanie do jego osoby.
Bardzo wcześnie znał na pamięć Mały katechizm i nie zachowywał tylko dla siebie tego, co nauczył się od swojej matki i proboszcza. To co posiadał, od razu przekazywał innym. Wchodził na stołeczek i z tego podwyższenia głosił kazania swoim kolegom. Także dorośli słuchali go z przyjemnością i hojnie obdarzali orzechami laskowymi, słodyczami i owocami.
Kiedy ukończył 10 lat, odczuł w sobie głęboką chęć studiowania, dlatego wysłano go na lekcje, których udzielał mu pewien ksiądz w niedalekiej okolicy. Od 12 do 19 roku życia jego nauczycielem był inny kapłan, Piotr Velliard, który obok studium tekstów autorów łacińskich przygotowywał go do głoszenia Ewangelii.
Mając 12 lat, Piotr otrzymał natchnienie od Ducha Świętego, by złożyć ślub czystości. Ale lata młodzieńcze nie oszczędziły mu udręk, gwałtownych uczuć, które go dezorientowały i czyniły głęboko niepewnym, powodując głęboki niepokój. Przestał siebie rozumieć.
To właśnie wtedy, w stanie wewnętrznej walki, pełnej bólu i skrupułów, przybył do Paryża, by kontynuować naukę. Pierwszy napotkany kartuz poradził mu, by przeniósł się na ten właśnie uniwersytet jesienią 1525 roku. Zanim spotkał się z Ignacym Loyolą w kolegium św. Barbary, Faber ukończył w stopniu celującym przedmioty klasyczne, które Ignacy właśnie miał rozpocząć. Piotr był już wtedy w pełni wykształconym specjalistą od języka greckiego. Nawet jego mistrz, Juan de Peña, gdy miał wątpliwości, konsultował je z nim. Powierzył mu także lekcje powtórek z nowymi studentami.
Krótko potem, w marcu 1530 roku, Piotr Faber i Franciszek Ksawery ukończyli pierwszy etap swoich studiów i uzyskali tytuł magistra. Teraz mieli wybrać jeden z trzech wyższych fakultetów. Faber wahał się; raz myślał żeby się ożenić, innym razem chciał być lekarzem, prawnikiem lub regentem, doktorem teologii lub prostym księdzem a może bratem. Do tego dołączyły się trudności materialne i duchowe. Dręczyły go skrupuły, nachodziły go pokusy pijaństwa albo pychy, gdy chciał wywyższać się ponad innych studentów.
Pewnego dnia, gdy studiowali razem tekst Arystotelesa, nabrawszy odwagi, Piotr otworzył swoją duszę przed Ignacym. Był to dla niego początek wielkiej przemiany. Faber, pełen wahań, nawiązał kontakt z człowiekiem, który otrzymał łaskę pomagania duszom. W ten oto sposób spotkały się napełniająca lękiem niepewność Fabera z uformowaną przez Ćwiczenia duchowne wolą Ignacego; przesadna wrażliwość Fabra z ewangeliczną pogodą ducha i wrodzonym dystansem Baskijczyka.
Faber wspomina ten okres w swoim Memoriale: “Ignacy pozwolił mi przeniknąć moje sumienie, moje pokusy i skrupuły, które tak długo trzymały mnie w niewoli; bez ich zrozumienia i odkrycia drogi, żeby uzyskać odpoczynek ducha”.
Ignacy pomagał Piotrowi także materialnie: “mieliśmy wspólny pokój, to samo pożywienie i wspólną kasę”. Już na wiosnę w 1537 roku Faber pragnął iść śladami swego towarzysza: “doszliśmy do tego by być jednomyślni w pragnieniach i w mocnych postanowieniach, tak właśnie przeżywać nasze życie by stanowić jedno Towarzystwo”.
To właśnie Piotr Faber odprawiał Mszę świętą 15 sierpnia w 1534 roku na Montmartre w Paryżu, gdzie Ignacy i jego pierwsi towarzysze złożyli ślub czystości i ubóstwa. Był to zalążek zatwierdzonego w 1540 roku przez papieża Pawła III, zakonu Towarzystwa Jezusowego. Święty Ignacy uważał, że najlepiej Ćwiczeń duchownych udziela Piotr Faber.
Udzielił ich między innymi św. Piotrowi Kanizemu, apostołowi Niemiec w czasach reformacji. Ignacy powierzał mu najbardziej delikatne misje. On zaś dokądkolwiek się udawał, powierzał trudne sprawy aniołom-opiekunom danego miasta, okolicy czy kraju. Zmarł w wieku czterdziestu lat, 1 sierpnia w 1946 roku. Jego duchową głębię i miłość do Jezusa Chrystusa, któremu z oddaniem służył, wyraża następująca modlitwa błogosławionego:
Panie Jezu Chryste,
niech mi będzie wolno, aby Twoja śmierć
była moim życiem i abym w Twoim umieraniu
mógł się uczyć, jak żyć.
Niech Twoje zmagania będą mym odpoczynkiem,
Twoje ludzkie słabości moją odwagą,
Twoje zakłopotanie, moim honorem,
Twoja męka, moją pociechą,
Twój smutek, moją radością,
w Twoim poniżeniu, niech mi będzie wolno być wywyższonym.
Jednym słowem, obym znalazł wszelkie me błogosławieństwo
w Twoich udrękach. Amen.
http://www.deon.pl/religia/swiety-patron-dnia/art,108,bl-piotr-faber-pierwszy-uczen-sw-ignacego.html
**********
Błogosławiony Justyn Maria Russolillo
od Trójcy Przenajświętszej, prezbiter
Błogosławiony Justyn Maria Russolillo od Trójcy Przenajświętszej Justyn Maria Russolillo urodził się 18 stycznia 1891 r. w Pianurze jako trzecie z dziesięciorga dzieci. Podstawową wiedzę i wykształcenie odebrał w domu rodzinnym, od rodziców, a także od swych ciotek ze strony ojca i od miejscowego proboszcza. 18 listopada 1901 r. wstąpił do niższego seminarium duchownego, a następnie uzupełniał naukę w seminarium wyższym w Pozzuoli i w prowadzonym przez jezuitów Papieskim Seminarium Kampanii. Opiekował się wtedy małymi chłopcami z okolicy, organizując dla nich w czasie wakacji m.in. rodzaj oratorium – miejsce zabawy i modlitwy.
20 września 1913 r. przyjął święcenia kapłańskie i złożył ślub poświęcenia całego swego życia w służbie powołań kapłańskich i zakonnych. 30 kwietnia 1914 r. podjął z grupą “najwierniejszych” towarzyszy z czasów oratorium pierwszą próbę życia wspólnotowego. Niestety, już po dwóch tygodniach musiał tego zaniechać ze względu na sprzeciw miejscowego biskupa. Wkrótce wybuchła I wojna światowa i ks. Justyn musiał pójść na front jako kapelan wojskowy.
20 września 1920 r. został proboszczem parafii św. Jerzego w rodzinnym mieście. Rozpoczął się wówczas dla niego czas prawdziwego zaangażowania społecznego, zwłaszcza wobec biednych. 18 października 1920 r. otworzył pierwszy ośrodek na rzecz powołań, który nazwał “Vocazionario”; powstało męskie zgromadzenie “wokacjonistów”. Po utworzeniu 2 października 1921 r. zgromadzenia żeńskiego, zwanego “wokacjonistkami”, założył Stowarzyszenie dla Powołań Bożych, skupiające oba instytuty zakonne, których podstawowym i najważniejszym charyzmatem jest troska i modlitwa o powołania. W 1947 r. Stolica Apostolska zatwierdziła nowe zgromadzenie żeńskie, od 1965 r. znane jako Apostołki Wokacjonistki od Powszechnego Uświęcenia.
W 1927 r. na terenie swojej parafii rozpoczął budowę “Vocazionario” i domu macierzystego swych zgromadzeń. W 1950 r. pierwsi członkowie założonego przezeń zgromadzenia męskiego wyjechali na misje do Brazylii. Niesłychanie aktywne życie i wielopłaszczyznowa działalność, ale też liczne trudności, na jakie często napotykał w swych poczynaniach, nadszarpnęły jego zdrowie. Zmarł w Pianurze w opinii świętości 2 sierpnia 1955 r. w wieku 64 lat. Jego beatyfikacja miała miejsce 7 maja 2011 r.; z polecenia Benedykta XVI przewodniczył jej kard. Angelo Amato.
http://www.brewiarz.pl/czytelnia/swieci/08-02g.php3

Benedykt XVI

U źródeł powołań kapłańskich i zakonnych są pobożne rodziny

Rozważanie przed modlitwą “Anioł Pański” 15 maja 2011

Drodzy bracia i siostry!

Liturgia IV Niedzieli Wielkanocnej ukazuje nam jeden z najpiękniejszych obrazów, jakie od pierwszych wieków Kościoła przedstawiały Pana Jezusa — wizerunek Dobrego Pasterza. Ewangelia św. Jana w rozdziale 10. opisuje charakterystyczne aspekty związku, jaki łączy Chrystusa Pasterza z Jego owczarnią, związku tak bardzo ścisłego, że nikt nigdy nie będzie mógł wyrwać owiec z Jego rąk. Są one bowiem złączone z Nim więzią miłości i wzajemnej znajomości, co zapewnia im nieskończony dar życia wiecznego. Jednocześnie Ewangelista ukazuje — za pomocą dwóch szczególnych czasowników: słuchać i naśladować — postawę owczarni wobec Dobrego Pasterza. Te słowa określają podstawowe cechy charakterystyczne tych, którzy w życiu idą za Panem. Przede wszystkim słuchanie Jego słowa, z którego rodzi się i którym karmi się wiara. Tylko ten, kto wsłuchuje się w głos Pana, jest w stanie rozeznać we własnym sumieniu słuszne decyzje, aby postępować zgodnie z wolą Boga. Ze słuchania bierze początek bowiem naśladowanie Jezusa: postępujemy jako uczniowie po usłyszeniu i przyjęciu w swym wnętrzu nauczania Mistrza, aby żyć nim na co dzień.

W tę niedzielę spontanicznie więc rodzi się modlitwa do Boga za pasterzy Kościoła i tych, którzy odbywają formację, przygotowującą ich do pasterskiej posługi. Proszę was zatem o szczególną modlitwę za biskupów — także za Biskupa Rzymu! — za proboszczów, za wszystkich, którzy są odpowiedzialni za prowadzenie owczarni Chrystusowej, aby wiernie i mądrze pełnili swą posługę. Módlmy się zwłaszcza o powołania do kapłaństwa w tym Światowym Dniu Modlitw o Powołania, aby nigdy nie brakowało wartościowych pracowników na niwie Pańskiej. Siedemdziesiąt lat temu czcigodny Pius XII powołał do życia Papieskie Dzieło Powołań Kapłańskich. Ta trafna intuicja mego poprzednika opierała się na przekonaniu, że powołania wzrastają i dojrzewają w Kościołach lokalnych, a sprzyjają im zdrowe rodziny, które umacnia duch wiary, miłości i pobożności. W orędziu wystosowanym na ten Światowy Dzień podkreśliłem, że powołanie spełnia się wtedy, gdy człowiek uwalnia się «od własnej woli i od swojej idei samorealizacji, aby zjednoczyć się z inną wolą — wolą Bożą, pozwalając, by ona go prowadziła». Również w obecnym czasie, w którym istnieje niebezpieczeństwo, że głos Pana zostanie przytłumiony przez liczne inne głosy, każda wspólnota kościelna jest powołana do wspierania powołań do kapłaństwa i życia konsekrowanego i troszczenia się o nie. Ludzie zawsze bowiem potrzebują Boga, także w naszym świecie technologicznym, i zawsze będą potrzebni pasterze, którzy głoszą Jego słowo i dzięki którym ludzie spotykają Pana w sakramentach.

Drodzy bracia i siostry, ożywieni radością paschalną i wiarą w Zmartwychwstałego, powierzmy nasze zamierzenia i nasze intencje Maryi Pannie, Matce wszystkich powołań, aby przez swe wstawiennictwo rozbudzała i wspierała liczne i święte powołania do służby Kościołowi i światu.

Apel o pokój w Libii i Syrii

Wciąż śledzę z wielkim niepokojem przebieg dramatycznego konfliktu zbrojnego w Libii, który spowodował bardzo liczne ofiary i cierpienia, szczególnie wśród ludności cywilnej. Ponawiam usilny apel, aby negocjacje i dialog przeważyły nad przemocą, dzięki wsparciu organizacji międzynarodowych, które poszukują rozwiązań tego kryzysu. Zapewniam ponadto o modlitwie i głębokiej solidarności z Kościołem lokalnym, który pomaga tamtejszej ludności, szczególnie za pośrednictwem osób konsekrowanych pracujących w szpitalach.

Moja myśl biegnie także ku Syrii, gdzie pilne staje się przywrócenie zgody i jedności w życiu społecznym. Proszę Boga, aby nie dochodziło już więcej do rozlewu krwi w tej ojczyźnie wielkich religii i cywilizacji. Wzywam także władze i wszystkich obywateli, by nie szczędzili wysiłków w poszukiwaniu dobra wspólnego i otwierali się na słuszne oczekiwania pokoju i stabilizacji.

Beatyfikacja księży Jerzego Häfnera i Justyna Marii Russolillo

Drodzy bracia i siostry, beatyfikacja papieża Jana Pawła II spotkała się, jak wiecie, z ogólnoświatowym oddźwiękiem. Są też inni przykładni świadkowie Chrystusa, znacznie mniej znani, których Kościół ukazuje z radością ku czci wiernych. Dziś w Würzburgu, w Niemczech jest ogłaszany błogosławionym Jerzy Häfner, kapłan diecezjalny, który zmarł jako męczennik w obozie koncentracyjnym w Dachau; a w sobotę 7 maja w Pozzuoli został beatyfikowany inny kapłan Justyn Maria Russolillo, założyciel Towarzystwa Powołań Bożych. Dziękujmy Panu za to, że daje świętych kapłanów swojemu Kościołowi!

po polsku:

Słowo pozdrowienia przekazuję wszystkim Polakom. Dzisiaj w Niedzielę Dobrego Pasterza, w Światowy Dzień Modlitw o Powołania prosimy Chrystusa Zmartwychwstałego, by obudził w sercach wielu młodych pragnienie oddania się wyłącznej służbie Bożej. Niech staną się światłem dla współczesnego świata, świadkami Chrystusa, który jest bramą wiodącą wszystkich do zbawienia. Waszej modlitwie o powołania z serca błogosławię.
opr. mg/mg

Copyright © by L’Osservatore Romano (7/2011) and Polish Bishops Conference

http://www.opoka.org.pl/biblioteka/W/WP/benedykt_xvi/modlitwy/ap_15052011.html

*********

Święty Stefan I, papież
Święty Stefan I Stefan I był papieżem w latach 254-257. Był to czas względnego spokoju, lata pomiędzy prześladowaniami Decjusza i Waleriana. Cechowały go natomiast namiętne spory wewnątrzkościelne. Spierano się o ważność chrztu udzielanego przez heretyków; między papieżem a Kościołami Afryki i Azji Mniejszej powstały przykre dysonanse. Pośrednictwo Dionizego z Aleksandrii zaowocowało dopiero po śmierci Stefana.
W kontaktach z biskupami Hiszpanii i Galii Stefan zaświadczył natomiast o tym, że ma świadomość wyjątkowej roli, która przypadła mu w udziale jako biskupowi Rzymu. Zmarł 2 sierpnia 257 r., na początku prześladowania, które rozgorzało za Waleriana. Nie stał się jednak jego ofiarą. Mimo to czczono go potem jako męczennika.

 

http://www.brewiarz.pl/czytelnia/swieci/08-02h.php3

*********

Ponadto dziś także w Martyrologium:
W Palencji, w Hiszpanii – św. Piotra, biskupa Osmy. Był mnichem w jakimś francuskim opactwie, które przyjęło dyscyplinę kluniacką. Powołany na stolicę biskupią w kastylijskiej Osmie, napracował się wiele, aby odnowić życie religijne i odtworzyć administrację kościelną na terenach zniszczonych przez Maurów. Zmarł w roku 1109.

oraz:

św. Maksyma, biskupa (+ II w.); św. Rutiliusza, męczennika (+ II/III w.); św. Teodoty, męczennicy (+ IV w.)

 

***************************************************************************************************************************************

TO WARTO PRZECZYTAĆ

*******

Warszawiacy śpiewali powstańcze piosenki

PAP / pk

(fot. PAP/Bartłomiej Zborowski)

Tysiące warszawiaków zebrało się na stołecznym pl. Piłsudskiego, by w 71. rocznicę wybuchu powstania warszawskiego śpiewać znane powstańcze piosenki. Warszawiacy śpiewali m.in. takie utwory jak “Warszawskie dzieci”, “Zośka” czy “Sanitariuszka Małgorzatka”.

 

Wśród tłumu rozśpiewanych warszawiaków obecny był prezydent elekt Andrzej Duda. Pozdrawiał zebranych, robił sobie z nimi zdjęcia i rozmawiał. Obecni byli także powstańcy warszawscy.

 

Każdy z uczestników otrzymał śpiewnik, w którym były słowa powstańczych piosenek. Na scenie wyświetlano archiwalne zdjęcia przypominające sceny z powstania. Na placu zostały ustawione telebimy, na których także wyświetlano teksty piosenek.

 

Koncert piosenek powstańczych “Warszawiacy śpiewają (nie)zakazane piosenki” odbył się już po raz dziewiąty. Mieszkańcy Warszawy śpiewali znane i lubiane piosenki z okresu powstania warszawskiego z towarzyszeniem profesjonalnych muzyków. Wspomagał ich w tym roku także chór złożony z blisko pięćdziesięciu śpiewających mieszkańców stolicy, którego skład wyłoniono w specjalnym castingu zorganizowanym w ubiegłym roku z okazji 70. rocznicy powstania.

 

Koncert był częścią obchodów 71. rocznicy wybuchu powstania warszawskiego. Ich partnerem medialnym jest Polska Agencja Prasowa.

 

Powstanie warszawskie było największą akcją zbrojną podziemia w okupowanej przez Niemców Europie. 1 sierpnia 1944 roku do walki w stolicy przystąpiło ok. 40-50 tys. powstańców. Planowane na kilka dni, trwało ponad dwa miesiące. W czasie walk w Warszawie zginęło ok. 18 tys. powstańców, a 25 tys. zostało rannych. Straty wśród ludności cywilnej były ogromne i wynosiły ok. 180 tys. zabitych. Pozostałych przy życiu mieszkańców Warszawy, ok. 500 tys., wypędzono z miasta, które po powstaniu zostało niemal całkowicie spalone i zburzone.

http://www.deon.pl/wiadomosci/polska/art,25064,warszawiacy-spiewali-powstancze-piosenki.html

********

Czy słaby mężczyzna szuka siły u kobiety?

WAM

Anna Ślusarczyk/ Deborah Install/ ed

(fot. moriza, flickr.com)

– Ben wybrał silną i niezależną kobietę nie tylko dlatego, że był od niej słabszy. Może znalazł w niej coś innego, coś cennego i kobiecego? Niekoniecznie siłę – opowiada w wywiadzie Deborah Install – autorka przetłumaczonego na wiele języków “Robota w ogrodzie”, romantycznej i niebanalnej opowieści o rodzinnych relacjach i wymagającej walce o miłość.

 

Anna Ślusarczyk: Kobiety w pani powieści mają silne charaktery. To dlatego, że współczesne kobiety postrzega pani jako bardziej przedsiębiorcze i dominujące niż mężczyźni?

 

Deborah Install: Zdecydowanie nie! Kobiety są w stanie być bardziej niezależne, niż kiedyś, ale jest jeszcze wiele do zrobienia w zakresie równouprawnienia. Nie sądzę jednak, że temat płci w mojej książce jest dominujący. Moi bohaterowie – Amy i Ben osiągnęli porozumienie, dzięki temu, że w końcu naprawdę dobrze poznali siebie nawzajem. A Ben wybrał silną i niezależną kobietą nie tylko dlatego, że był od niej słabszy. Może znalazł w niej coś innego, coś cennego i kobiecego? Niekoniecznie siłę.

 

A jednak Ben to dorosły mężczyzna o mentalności dziewiętnastolatka. Skąd pomysł na taką kreację postaci?

 

Chyba byłabym niesprawiedliwa uznając, że tacy właśnie są współcześni mężczyźni. Nigdy nie myślałam o Benie jak o facecie z mentalnością dziewiętnastolatka. Bardziej jak o mężczyźnie, który w takich, a nie innych okolicznościach utkwił w miejscu i nigdy nie dostał szansy, aby stać się osobą, którą mógł być. Nie jestem pewna, czy Ben jest przedstawicielem współczesnych mężczyzn, ale sądzę, że niektórzy z nich identyfikują się z jego poczuciem zagubienia i braku swojego miejsca na ziemi.

 

W historii małżeńskiej Amy i Bena wielu czytelników odnajdzie siebie: podobne kłopoty i małżeńskie zmagania, to celowy zabieg?

 

Jestem pisarką. Moją pracą jest obserwowanie innych ludzi i ich zachowań. Kiedy zrozumiem powody ich postępowania, ich motywacje, o wiele łatwiej jest o tym pisać. Lubię myśleć, że ludzie z natury nie są źli, dlatego próbuję zrozumieć, co kieruje człowiekiem i jakie są przyczyny tego kim jest i co robi. Cieszę się, gdy słyszę, że czytelnicy znajdują coś, z czym mogą się identyfikować. To jest dla mnie wielki sukces.

 

A co było inspiracją stworzenia postaci Robota Tanga?

 

Po prostu wpadł mi do głowy. Wiedziałam od razu jaki Tang powinien być, ale nie wiem skąd pojawił się konkretny pomysł. Byłam fanką technologii od wielu lat, a także robotów takich jak R2-D2. Chyba bohater mojej książki formował się w mojej głowie, zanim sobie uświadomiłam, że to się dzieje.

 

W powieści okazuje się, że często nie doceniamy najbliższych, jednak w sytuacjach naprawdę trudnych to właśnie na nich możemy liczyć. Jak jest w Pani życiu?

 

To prawda, często nie doceniamy rodziny. Kiedy myślę o rodzinie to od razu mam w głowie męża i syna. Jestem szczęściarą, bo mam bliską relację z moimi rodzicami i dalszą rodziną, również z teściami. Chcę wychować syna tak, by zawsze czuł, że to rodzina jest najważniejsza.

 

“Robot w ogrodzie” to powieść dla kobiet czy mężczyzn?

 

To dobre pytanie! Kiedy zaczynałam pisać, myślałam że moimi czytelnikami będą mężczyźni, szczególnie moi koledzy. Mam wielu przyjaciół płci męskiej i właśnie dla nich chciałam coś napisać. W miarę upływu czasu stawało się dla mnie jasne, że kobietom również spodoba się ta książka i jej bohaterowie. Jestem bardzo zadowolona, że lektura przemawia do kobiet i mężczyzn.

 

Jest to pani debiut literacki, a książka cieszy się już dużym zainteresowaniem. Prawa do niej zostały sprzedane do kilku krajów. Jak napisać debiutancką powieść i odnieść sukces? 

 

Dziękuję za miłe słowa. To niesamowity przywilej wydać swoją książkę w wielu krajach. Chciałabym znać odpowiedź na zadane pytanie, ale szczerze mówiąc nie wiem, jaki jest sekret. Być może, tak jak mówiłam wcześniej, sekret tkwi w dotarciu zarówno do kobiet, jak i mężczyzn. Uważam, że jest to niezwykła publikacja, ponieważ prawie nie zdarza się, aby w książce o robotach, te nie zabijały ludzi. Może to ją wyróżnia? Pisząc nie miałam pojęcia, że “Robot w ogrodzie” będzie cieszył się popularnością na całym świecie. Natomiast jedną rzecz słyszę do dzisiaj: czytelnicy kochają Tanga. Może jego postać spowodowała, że ludzie czują to samo, niezależnie od kraju w którym się znajdują.

 

Dlaczego warto przeczytać pani powieść i poznać Tanga?

 

Książka trafia do ludzi w różnych zakątkach świata. Główne wątki są uniwersalne, międzynarodowe: rodzina, relacje, porażka, powstanie, regeneracja. “Robot w ogrodzie” jest trochę jak angielski humor – ma odwołania wszędzie i dla każdego.

 

http://www.deon.pl/czytelnia/ksiazki/art,821,czy-slaby-mezczyzna-szuka-sily-u-kobiety.html

********

Czy internet zrujnuje nasze dusze?

Dariusz Piórkowski SJ

(fot. Saad Faruque / flickr.com / CC BY)

Internet stał się piątym żywiołem świata. Różni się od czterech pozostałych tym, że to my jesteśmy jego twórcami. Przenika coraz więcej dziedzin życia do tego stopnia, że dziś trudno sobie wyobrazić dzień bez bycia online.

 

Jednych to cieszy, bo otwierają się nowe możliwości, które ułatwiają codzienną egzystencję. Inni zachowują rezerwę, bo dostrzegają niepokojące zmiany w sposobie myślenia i przeżywania relacji międzyludzkich, które – ich zdaniem – internet generuje i gwałtownie przyśpiesza.

 

Sieć daje i zabiera

 

Całkiem niedawno wpadła mi w ręce książka Nicholasa Carra “Płytki umysł. Jak Internet wpływa na nasz mózg”. Tytuł ten wywołał gorącą debatę w Stanach Zjednoczonych zarówno na łamach gazet, jak i wśród blogerów. Pociągnął za sobą, jak to zwykle bywa w tym kraju, całą serię polemik, a także ujawnił wyraźny podział na sieciooptymistów i sieciosceptyków.

 

Carr, który w 2011 zdobył za tę książkę Nagrodę Pulitzera, (nota bene świetnie napisaną) dowodzi, że niewątpliwe korzyści internetu ustępują wobec równie niewątpliwych szkód, jakie ten cud techniki wyrządza naszej psychice, duchowi i ciału. Wcześniej w 2008 roku Carr podgrzał atmosferę, publikując w miesięczniku “Atlantic” głośny tekst “Czy Google robi z nas głupców”?, gdzie wykazywał, że nadmierne korzystanie z internetu niszczy naszą zdolność do koncentracji i kontemplacji, przeładowując nas natłokiem informacji i “nieprzetrawionej” treści.

 

W “Płytkim umyśle” Carr rozwija tezy swego artykułu, opierając się na solidnych i przekonujących badaniach. Uważa, że internet zmienia nasz mózg, który poddaje się temu medium jak glina w ręku garncarza. Mózg na skutek swojej wrodzonej plastyczności podlega ciągłym modyfikacjom i szybkiej adaptacji, kiedy poprzez zmysły wchodzi w powtarzalne interakcje ze światem zewnętrznym.

 

Internet, zdaniem Carra, “ćwiartuje” ludzkie myślenie, ponieważ “dostarcza nam rozrywki, ale też rozrywa na strzępy naszą uwagę”. Nadto oczekiwanie zwięzłości i krótkich form, niecierpliwe przechodzenie z jednej strony na drugą, wyrywkowe skanowanie wśród użytkowników sieci powoduje poważne utrudnienia w czytaniu linearnym. Dłuższy tekst staje się katuszą, ponieważ coraz częściej nie myślimy ciągiem, nie przechodzimy od jednej przesłanki do drugiej, lecz zaczynamy myśleć “skokowo” lub, jeśli ktoś woli, “punktowo”. Punkty często nie układają się w całość, lecz wypełniają nasz umysł jak sterta nikomu niepotrzebnych rupieci. Nie widzimy całości, skupiamy się na wycinku i często niepostrzeżenie bierzemy go za całość.

 

Carr powiada, że linearne czytanie wśród niektórych grup ludzi odchodzi do lamusa. Internet poszerza dostęp do wiedzy i informacji, ale równocześnie z wolna pozbawia internautów zdolności do kontemplacji, introspekcji, spokojnego zagłębiania się w temat. “Im częściej korzystamy z sieci, tym częściej ćwiczymy mózg, aby pozostał rozproszony – aby przetwarzał informacje bardzo szybko i bardzo wydajnie, ale bez skupiania uwagi”. Skutkiem tego “nasz mózg coraz łatwiej zapomina, coraz trudniej pamięta”, co oczywiście radykalnie utrudnia proces uczenia się. “Musi bowiem być czas na wydajne gromadzenie danych oraz czas na “niewydajną” refleksję. (…) Współcześnie problem polega na tym, że tracimy naszą zdolność do zachowywania równowagi między tymi dwoma, bardzo różnymi stanami umysłu”

 

Muszę przyznać, że książka Carra wywołała we mnie lawinę “niewygodnych” pytań, które być może czasem pojawiały się w mojej głowie, ale dość sporadycznie, w rozproszeniu i bez wzajemnego powiązania.

 

Jeśli coraz trudniej skupić się na jednej rzeczy, to jak wobec tego będziemy się uczyć i rozmyślać? Jaka będzie przyszłość medytacji? Czy będziemy potrafili wysiedzieć w spokoju przez kilkanaście minut bez konieczności dostarczania bodźców stymulujących? Czy nie staniemy się zakładnikami tego, co sami stworzymy? A co z nudą, która czasem pobudza do twórczości? Czy funkcja wyobraźni nie skurczy się wyłącznie do kopiowania i powielania tego, co już jest? Jak odnajdziemy się w coraz głębszym oceanie powierzchowności i nadmiaru banalnych informacji? Jaki wpływ korzystanie z Internetu będzie wywierało na moralność, trwałość i jakość międzyludzkich relacji i czy nie wydrąży nas doszczętnie z tego, co wyróżnia człowieka na tle innych ziemskich stworzeń?

 

Nowa mądrość

 

Nie jestem “technofilem” ani “technofobem”. Prawdopodobnie usytuowałbym się gdzieś pomiędzy, raczej bliżej środka. Bo uważam, że nie sposób zatrzymać technologicznego postępu, zwłaszcza na polu informatyki, nawet jeśli lękamy się utraty tego, co już osiągnęliśmy.

 

Trudno też bezpośrednio obwiniać internet, że wyjaławia w nas pewne zdolności. To nie wina internetu, lecz raczej naszej trudności w ocenie tego, co ważne, a co drugorzędne. Do tego dochodzi pytanie, na ile korzystanie z sieci jest świadomym wyborem, a na ile kompulsywną czynnością, czy wręcz uzależnieniem, które decyduje za nas. Z pozoru nie jest ono tak dokuczliwe jak alkohol, hazard, narkotyki czy przyjemność seksualna. I może nie od razu widać jego zgubne skutki.

 

Można się wycofać z sieci i uciec na pustynię, i kto wie, czy kiedyś i tego nie zapragniemy, gdy osiągniemy apogeum przesytu i zmęczenia natłokiem informacyjnej sieczki.

 

Bardziej jednak potrzebujemy tego, co Umberto Eco nazwał już w 1996 roku “nową mądrością”, czyli ciągłym uczeniem się krytycznego rozróżniania, selekcji, przesiewania przez sito, eliminacji wątpliwych źródeł wiedzy, niepochłaniania śmieci.

 

Przyznam, że każda wizyta w supermarkecie przyprawia mnie o zawrót głowy. Gdybym nie miał ze sobą listy tego, co chcę kupić, dostałbym kręćka i wyszedłbym z poczuciem oszołomienia. Przecież tam tyle rzeczy chce, bym poświęcił im uwagę, spróbował, dotknął, skosztował, przymierzył. Wszystko może się przydać.

 

Internet jest gigamarketem idei, informacji, towarów i usług, daleko większym od wszystkich centrów handlowych razem wziętych. Cały sekret odpowiedniego poruszania się w tym wirtualnym świecie polega na umiejętności rezygnacji i rozeznania, co rzeczywiście jest mi potrzebne.

 

Problem w tym, że niezwykle trudno nauczyć się tej sztuki. Wymaga ona ogromnej dyscypliny i trzeźwości umysłu, by nie popaść w tępą klikaninę i surfowanie dla zabicia czasu. Przeskakiwanie ze strony na stronę w sumie nic nie kosztuje, a daje poczucie, że coś się jednak robi.

 

Nieodzowne jest tutaj nabycie pokory i dystansu, by nie przeceniać możliwości mediów elektronicznych, zresztą dotyczy to wielu innych dóbr tego świata. Książka Carra na pewno uczula czytelnika na to, iż stosunkowo łatwo popaść w wirtualne uzależnienie. Dzisiaj wiemy znacznie więcej niż dawniej, że podatność do nabywania szkodliwych nawyków wiąże się z taką a nie inną konstrukcją i biochemią ludzkiego mózgu. To ważny sygnał alarmowy, którego nie można lekceważyć. Dość nadmienić, że w Korei Płd rząd uruchomił obowiązkowe programy odwykowe dla dzieci i młodzieży uzależnionych od gier komputerowych i internetu.

 

Myślę, że wielką pomocą w uniknięciu elektronicznej “katastrofy” mózgu jest zrównoważenie i urozmaicenie źródeł informacji. Nie chodzi o wykluczanie lub przeciwstawianie tradycyjnej książki internetowi, komunikacji obrazkowej tekstowi. Sęk w tym, by nie ograniczyć się tylko do jednej formy zdobywania informacji, przeżywania wolnego czasu i rozrywki.

 

Innym środkiem, który może zmniejszyć negatywne skutki oddziaływania sieci jest lekarstwo stare jak świat, czyli asceza. Polega ona na świadomym ograniczaniu bodźców, refleksji nad używaniem internetu, wyrabianiu w sobie wewnętrznych blokad i filtrów, a nade wszystko niezapominaniu, że świat, człowiek i życie poza internetem mają nam ciągle wiele do zaoferowania.

 

Tak czy owak, każdemu zapalonemu internaucie polecam lekturę książki Carra.

http://www.deon.pl/inteligentne-zycie/lifestyle/art,437,czy-internet-zrujnuje-nasze-dusze.html

********

Stopniowo do Boga

Konrad Sawicki

Konrad Sawicki

(fot. Grzegorz Gałązka / galazka.deon.pl)

W dyskusji o synodzie najbardziej medialnym tematem jest kwestia udzielania Komunii św. katolikom będącym po rozwodzie i żyjącym w nowych związkach cywilnych. Tymczasem nieco w tle toczy się mniej spektakularna, ale tak naprawdę ważniejsza debata dotycząca duszpasterstwa i tak zwanego prawa stopniowości.

Termin ten przypomniano na ubiegłorocznym Synodzie o Rodzinie. A jego rozwinięcie zostało zawarte w dokumencie podsumowującym pierwszy tydzień obrad, nazywanym “Relatio post disceptationem”. Chodzi tu przede wszystkim o odejście od podejścia w stylu “wszystko albo nic”, które zostało tu uznane za “niemądre”.

 

Zamiast tradycyjnego etykietowania konkretnej sytuacji życiowej jako jednoznacznie albo grzesznej albo zgodnej z nauką Kościoła – gdzie nie ma miejsca na stopnie pośrednie – lepiej jest dostrzegać w niedoskonałych sytuacjach to, co wartościowe i dobre. I na tym opierać strategię duszpasterską.
Czy można zaakceptować niedoskonałość?
Na pierwszy rzut oka może się wydawać, że to nic wielkiego. Jednak, gdy przyjdzie do zastosowania prawa stopniowości w praktyce, zobaczymy szybko, że takie rozwiązanie ma spore konsekwencje. Przede wszystkim takie, że “koniecznym jest zaakceptowanie ludzi w ich aktualnej sytuacji” – czytamy w “Relatio”.

 

Kolejna konsekwencja to obowiązek towarzyszenia. “Jezus patrzył na kobiety i mężczyzn, których spotykał, z miłością i czułością, towarzysząc ich krokom z cierpliwością i miłosierdziem w głoszeniu wymagań Królestwa Bożego” – mówi dokument.
Takie podejście miałoby potężne konsekwencje przykładowo wobec ludzi żyjących w sytuacjach nieuregulowanych czy też niesakramentalnych, których – przyznajmy – jest we współczesnym świecie coraz więcej. Zamiast tradycyjnego akcentowania “życia w grzechu” mówi się tu, że “zadaniem Kościoła jest rozpoznanie ziaren Słowa Bożego, które jest rozsiane poza widzialnymi i sakramentalnymi granicami”.
Zmiana zatem jest istotna, ponieważ nie zapominając o istotnych brakach, przynosi jakiś rodzaj akceptacji małżeństw cywilnych oraz wspólnego życia bez ślubu. Gdy związki takie osiągają pewną stabilność, charakteryzują się głębokim uczuciem, odpowiedzialnością rodzicielską oraz zdolnością przezwyciężania trudności, mogą być “postrzegane jako zalążek, któremu trzeba towarzyszyć w rozwoju ukierunkowanym na małżeństwo sakramentalne” – mówi “Relatio”.
Uszanować drogę poszukiwania
Tak rozumiane prawo stopniowości wywołało burzliwą dyskusję na Synodzie. Frakcja konserwatywna krytykowała to podejście za zbytni liberalizm. W efekcie spora część stwierdzeń z pierwszego “Relatio” nie znalazła się w końcowym dokumencie zgromadzenia. Ale część tego typu rozumowania pozostała. I pozostała przede wszystkim dyskusja.
Aby pokazać, że prąd ten nie jest jakimś absolutnym novum, czy też odejściem od tradycyjnego nauczania Kościoła, warto przytoczyć niedawne wypowiedzi dwóch ważnych duchownych, którzy poza znacznym osobistym dorobkiem mają też na koncie pracę nad Katechizmem Kościoła katolickiego, a więc nie można ich zaliczyć do jakiegoś ekstremum.
Kard. Christoph Schönborn udzielił wywiadu, który przetłumaczył i opublikował kwartalnik “Więź”. Opowiadając o Synodzie Biskupów, metropolita Wiednia powiedział m.in.: “Zaproponowałem, aby w odniesieniu do problemów małżeństwa zastosować znaną zasadę stopniowości. Przecież nasze życie polega na stopniowym urzeczywistnianiu ideałów, do których dążymy, ale które nie zawsze już osiągnęliśmy, do których musimy dopiero dorosnąć”.
Dalej austriacki hierarcha formułuje analogię, której pierwsza część pochodzi z dokumentów Soboru Watykańskiego II. Tak jak uznaje się, że poza Kościołem w innych religiach istnieją pierwiastki prawdy i uświęcenia, tak można by przyjąć, że w związkach niesakramentalnych również istnieje pozytywna rzeczywistość, nawet jeśli w formie niedoskonałej.
“Ta analogia wywołała burzliwe dyskusje – mówi kard. Schönborn. – Nadal jednak twierdzę, że takie podejście byłoby pomocne. Nie oznacza ono przecież uznania, że wszystko jest dobrze. Stwierdzając, że i w innych religiach występują pierwiastki prawdy i uświęcenia, nie mówimy, że wszystko w nich akceptujemy. Istotą postulowanej przeze mnie zasady jest to, że szanujemy czyjeś poszukiwania, drogę, proces przemiany” (“Więź” lato 2015).
“Nie” dla stopniowości prawa
Kolejną interpretację zasady stopniowości przynosi rozmowa, jaką niedawno przeprowadził o. Antonio Spadaro SJ, redaktor naczelny pisma “La Civiltà Cattolica” oraz uczestnik ubiegłorocznego synodu. Jego rozmówca, o. Jean-Miguel Garrigues OP, jest wykładowcą teologii i autorem wielu książek teologicznych.
Zdaniem dominikanina w Kościele “nie ma miejsca na stopniowość prawa, na moralność, która różniłaby się w zależności od sytuacji lub przedmiotu”. Jest natomiast miejsce na prawo stopniowości, czyli warto na przykład zachęcać ludzi do tego, by do grzechu niewierności nie dokładali kolejnych.
I przywołuje ciekawą anegdotę o Ludwiku XV, któremu pewien dworzanin wyrzucał, iż przestrzega piątkowej wstrzemięźliwości od mięsa, a jednocześnie utrzymuje kochankę. “Popełnianie jednego grzechu wcale nie oznacza, że powinniśmy popełniać kolejne” – odpowiedział król. “Tu właśnie do gry wchodzi prawo stopniowości – komentuje o. Garrigues. – Ono zaprasza ludzi, którzy nie są jeszcze zdolni do zerwania z jakimś konkretnym grzechem, by stopniowo odsuwali się od zła, poczynając od czynienia dobra, do którego są zdolni” (polski przekład rozmowy w “Tygodniku Powszechnym” nr 31).
Gra o dużą stawkę
Warto również przypomnieć, że o prawie stopniowości mowa jest już w adhortacji Jana Pawła II “Familiaris consortio” z 1981 r. A jego zastosowanie można spotkać w pismach Benedykta XVI.

 

Przykładowo w słynnym fragmencie z książki “Światłość świata”: “Mogą występować pojedyncze usprawiedliwione przypadki, np. kiedy prezerwatywy używa męska prostytutka – i może to stanowić pierwszy krok w kierunku moralizacji, pierwszy odruch odpowiedzialności, by rozwinąć nową świadomość faktu, że nie wszystko wolno i że nie można robić wszystkiego, na co ma się ochotę” – pisał papież.
Przeciwnicy takiego podejścia powiedzą, że użycie prezerwatywy będzie złe zawsze i wszędzie, w każdych okolicznościach. Tu jednak wskazane jest, że w tej konkretnej sytuacji jej zastosowanie może być oznaką odpowiedzialności i sygnałem, że człowiek mimo grzesznej sytuacji jednak zrobił krok ku Bogu.
Na tym przykładzie widać, o jaką stawkę jest ta gra. Szerokie rozpowszechnienie zasady stopniowości mogłoby zrewolucjonizować dotychczasowe duszpasterstwo. Można się więc spodziewać, że jesienią na kolejnym Synodzie o Rodzinie ten temat będzie jednym z najgorętszych punktów programu.

http://www.deon.pl/religia/kosciol-i-swiat/komentarze/art,2078,stopniowo-do-boga.html

********

Krzysztof Osuch SJ pisze:

2 sierpnia 2015 o 00:42

Proszę NIE przeoczyć tego kazania ks. abpa Jędraszewskiego; poniżej dłuższy fragment końcowy:

Jak berlińskie wystąpienie prezydenta RP podważyło prawdę historyczną o Powstaniu Warszawskim, tak ostatnio uchwalone przez polski Parlament i podpisane przez prezydenta RP: tak zwana konwencja „anty-przemocowa” i ustawa o in vitro, oraz przyjęta przez Sejm ustawa „o uzgodnieniu płci” mogą być uznane jako zdrada wobec tych wartości moralnych, dla których Powstanie w ogóle wybuchło. W 1980 roku na forum UNESCO Jan Paweł II przestrzegał przed taką formą alienacji człowieka, która polega na tym, że przyzwyczaja się on do tego, iż „jest przedmiotem wielorakiej manipulacji”: ideologicznej, politycznej, medialnej, ekonomicznej. Dotyczy to zwłaszcza sfery ludzkiego życia, jego godności i jego poszanowania. Celem tej manipulacji jest odebranie człowiekowi jego podmiotowości i „nauczenia” go życia jako także swoistej manipulacji samym sobą. Jak mówił Papież, zwłaszcza społeczeństwa „o najwyższej cywilizacji technicznej (…) stoją wobec swoistego kryzysu człowieka, polegającego na rosnącym braku zaufania do własnego człowieczeństwa, do samego sensu bycia człowiekiem, do płynącej z tego afirmacji i radości, która jest twórcza. Cywilizacja współczesna stara się narzucić człowiekowi szereg pozornych imperatywów, które jej rzecznicy uzasadniają prawem rozwoju i postępu. (…) W tym wszystkim wyraża się pośrednio wielka systematyczna rezygnacja z tej zdrowej ambicji, jaką jest ambicja bycia człowiekiem. Nie łudźmy się, że system zbudowany na fundamentach tych fałszywych imperatywów, system takich podstawowych rezygnacji, może tworzyć przyszłość człowieka i przyszłość kultury” (tamże, n. 13).

W świetle tych papieskich stwierdzeń, nie ulega żadnych wątpliwości: powstańcy warszawscy nie rezygnowali z prawdy o swoim człowieczeństwie i nie chcieli budować przyszłości Polski na fałszywych imperatywach. Odnosząc natomiast przemówienie Jana Pawła II do wspomnianych ustaw, trzeba uznać je jako jedno wielkie kłamstwo o człowieku, jako poważny błąd antropologiczny, wynikający z odrzucenia klasycznej prawdy o człowieku na rzecz współczesnych, skrajnych, lewackich ideologii. Nawiązując do wiersza Józefa Andrzeja Szczepańskiego pod tytułem Czerwona zaraza, będącego jednym wielkim oskarżeniem czerwonego bolszewizmu, musimy jednoznacznie stwierdzić: obecnie przychodzi do nas lewacka zaraza. Dlatego też z całą powagą musimy zadać sobie szereg pytań, inspirowanych utworem bohaterskiego „Ziutka”: Ilu z nas widzi w tej zarazie zbawienie dla siebie, a ilu „wita ją z odrazą”? Ilu z nas wie, jak „znowu będzie strasznie potem i powie sobie, że znów z nas zakpili”? Ilu z nas zdaje sobie sprawę z tego, jak przerażający w skutkach jest jej zamiar, „byśmy legli tu wszyscy pokotem”? Ilu jeszcze naprawdę wierzy, że „nowa zwycięska Polska [mimo wszystko] się narodzi”?

Patrząc na medialną przemoc stosowaną wobec nas i na powszechny głos tak zwanych „autorytetów”, można niekiedy zwątpić w dobrą przyszłość naszego narodu. Pozostaje nam jednak ostateczny fundament – wiara w Boga, który jest Panem dziejów i historii. Naszą refleksję zakończmy więc wierszem księdza Tadeusza Burzyńskiego, który zginął dokładnie 71 lat temu, 1 sierpnia 1944 roku, dosłownie w pierwszej godzinie Powstania Warszawskiego, gdy szedł z posługą kapłańską do rannych powstańców, i którego relikwie od roku spoczywają w naszej łódzkiej Katedrze – wierszem Bezsilny ból: „Wzlecę na skrzydłach w tę dal wysoką/ wzlecę w te błędne, niezmierzone strony/ w zawrotny bezmiar, gdzie mi wskaże oko/ gdzie bytu zagadka – Ten Nieskończony./ Wiara i miłość skrzydłami mi będą/ w locie do słońca, w niebieskie przestworze/ przemierzę przestrzeń w szalonym zapędzie/ przed Tobą padnę, wiekuisty Boże”.

„Jeszcze Polska nie zginęła, póki my…”.

http://osuch.sj.deon.pl/2015/08/01/przyblizyc-ojca-i-wiecznosc/

OTO CAŁA HOMILIA

Prezentujemy homilię abp. Marka Jędraszewskiego w 71. rocznicę wybuchu Powstania Warszawskiego. Metropolita odprawił w katedrze w Łodzi Mszę św. w intencji wszystkich, którzy poświęcili swoje życie walcząc o wolną Polskę.

Poniżej treść poruszającej homilii:

W ludziach niemal wszystkich czasów i epok tkwiło pragnienie powrotu do utraconego niegdyś, w zamierzchłych czasach, ładu i harmonii. Pojawiało się ono między innymi w mitycznych ideach złotego wieku, który miał mieć miejsce za czasów panowania Kronosa. W przeciwieństwie do pogańskich mitologii, w Starym Testamencie pragnienie powrotu do pierwotnej sprawiedliwości miało charakter jak najbardziej realistyczny. Przyjmowało bowiem postać świętej instytucji Roku Jubileuszowego, o którym mówiło dzisiejsze pierwsze czytanie mszalne z Księgi Kapłańskiej. Obchodzono go raz na pięćdziesiąt lat. Wyrównywano wtedy najbardziej bolesne społeczne nierówności: każdy Izraelita mógł bowiem powrócić do swej własności i do swego rodu (por. Kpł 25, 10). Obchodom Jubileuszu przyświecały dwie zasady, zawsze wprawdzie obecne w judaizmie, ale które wtedy, w tym roku szczególnym nabierały niezwykłego blasku. Odnosiły się one do relacji z drugim człowiekiem i do relacji z samym Bogiem. Przyjmowały kształt następujących wezwań, jednego wyrażonego w postaci zakazu, a drugiego w postaci nakazu: „Nie będziecie wyrządzać krzywdy jeden drugiemu. Będziesz się bał Boga twego, bo Ja jestem Pan, Bóg wasz!” (Kpł 25, 17). W nowym Testamencie zostały one uszlachetnione i wyniesione do rangi dwóch przykazań miłości Boga i bliźniego (por. Mt 22, 37-40).

W listopadzie 1918 roku dla zdecydowanej większości Polaków nie ulegało najmniej wątpliwości, że odzyskana przez Polskę niepodległość, potwierdzona pokojem wersalskim w czerwcu 1919 roku, była swego rodzaju przejawem sprawiedliwości dziejowej, przezwyciężeniem krzywdy rozbiorów i powrotem do pierwotnego ładu panującego w Europie, a na pewno wyrazem Bożej Opatrzności, która nigdy, nawet w najbardziej trudnych chwilach, Polaków nie opuściła. Z kolei ani Niemcy, ani sowiecka Rosja nie chciały się z tym pogodzić. Uważały, że trzeba za wszelką cenę powrócić do granic z roku 1914, sprzed wybuchu Wielkiej Wojny. Kilkakrotnie podejmowane między nimi negocjacje w tej sprawie trwały właściwie już od czasu zawarcia pokoju w Wersalu, jednakże najbardziej złowieszczą postać przyjęły w podpisanym Moskwie w dniu 23 sierpnia 1939 roku układzie Ribbentrop – Mołotow. To właśnie wtedy wypito toast z okazji bliskiej już śmierci bękarta pokoju wersalskiego, jak wtedy nazwano Polskę. Nie dziwmy się, że obydwom państwom totalitarnym, niemieckiej III Rzeszy i Rosji radzieckiej, niezwykle daleko było do ducha żydowskiego Roku Jubileuszowego czy, tym bardziej, od chrześcijańskich przykazań miłości – to znaczy od gotowości uznania krzywd, jakie poprzez rozbiory Niemcy, Rosja wraz z Austrią wyrządziły w XVIII wieku Polsce i jakie przez cały wiek XIX pogłębiały, krwawo tłumiąc kolejne polskie zrywy powstańcze. Zarówno hitlerowskie Niemcy, jak też Rosja Lenina i Stalina były bowiem w swych najbardziej fundamentalnych założeniach antychrześcijańskie. Bezpośrednim skutkiem układu Ribbentrop – Mołotow stał się napad na Polskę w dniu 1 września 1939 roku ze strony Niemiec, oraz w dniu 17 września ze strony Rosji sowieckiej.

Obydwóm państwom totalitarnym bynajmniej nie chodziło tylko o militarne pokonanie państwa polskiego. Chodziło im bowiem o fizyczne zniszczenie narodu polskiego w jego warstwie duchowej i kulturowej, i sprowadzenie go do roli ciemnych, ledwo wykształconych niewolników. Jeden z oficerów Wehrmachtu, hrabia Klaus von Stauffenberg, we wrześniu 1939 roku tak pisał o Polsce w liście do swej żony: „Co najbardziej rzuca się w tym kraju w oczy, to zaniedbanie. Nie tylko bezgraniczna bieda i nieporządek, lecz wrażenie, że wszystko, co wcześniej widziało lepsze czasy, dziś podupadło. Sytuacja na wsi i reforma rolna przyczyniły się w dużej mierze do pauperyzacji większych posiadaczy ziemskich. Miejscowa ludność to niewiarygodny motłoch, bardzo dużo Żydów i mieszańców. Naród, który, aby się dobrze czuć, najwyraźniej potrzebuje bata. Tysiące jeńców przyczynią się na pewno do rozwoju naszego rolnictwa. Niemcy mogą wyciągnąć z tego korzyści, bo oni są pilni, pracowici i niewymagający”.

Tej postawie pogardy wobec Polaków, której wymownym wyrazicielem stał się wtedy Stauffenberg, towarzyszyło prawdziwie niemieckie, systematyczne niszczenie polskiej kultury. Bynajmniej nie przez przypadek obiektem niemieckich bombardowań we wrześniu 1939 roku stał się, niejako symbolicznie, Zamek Królewski w Warszawie. Samo zaś to miasto miało – w myśl hitlerowskich planów – zatracić swój charakter stolicy i stać się prowincjonalnym miastem Rzeszy, po lewej stronie Wisły zamieszkałym jedynie przez Niemców, a po prawej przez niewielką populację 30-80 tysięcy Polaków, sprowadzonych do roli niewolników. Wprawdzie budowa niemieckiego Warschau miała być podjęta dopiero po zwycięskiej dla III Trzeciej Rzeszy wojnie, jednakże przygotowania do wzniesienia tego „nowego niemieckiego miasta” zaczęto już późną jesienią 1939 roku. Polegały one na systematycznie prowadzonym przez hitlerowców procesie eksterminacji mieszkańców Warszawy. Do chwili wybuchu Powstania Warszawskiego straty jej ludności wynosiły około 680 tysięcy osób.

Ostrze walki z Polakami i z polskością było wymierzone w pierwszym rzędzie przeciwko polskiej inteligencji. Tworzenie jej nowych pokoleń stało się zatem być albo nie być polskiego narodu. Stąd podziemne państwo polskie, które zrodziło się w czasach okupacji, wraz z swym zbrojnym ramieniem, jakim była przede wszystkim Armia Krajowa, ogromną wagę przywiązywało do tajnego kształcenia dzieci i młodzieży na wszystkich jego poziomach – od szkoły podstawowej po uniwersytet. Wraz z wielkim wysiłkiem edukacyjnym szło w parze heroiczne zmaganie o polską kulturę. Działalność konspiracyjnego Teatru Rapsodycznego w Krakowie, założonego w 1941 roku przez Mieczysława Kotlarczyka, w którym szczególnie wyróżniał się młody aktor, jeszcze niedawno student polonistyki UJ, Karol Wojtyła, może być tego najlepszym przykładem i równocześnie symbolem. W czasach okupacji, naznaczonych tak bezwzględną walką z kulturą polską, doskonale zdawano sobie sprawę z tej prawdy, której w 1980 roku, 36 lat po Powstaniu Warszawskim, dał świadectwo na forum UNESCO w Paryżu, odwołując się również do osobistych doświadczeń, Ojciec Święty Jan Paweł II. Wyznawał on wtedy: „Jestem synem narodu, który przetrwał najstraszliwsze doświadczenia dziejów, który wielokrotnie był przez sąsiadów skazywany na śmierć – a on pozostał przy życiu i pozostał sobą. Zachował własną tożsamość i zachował pośród rozbiorów i okupacji własną suwerenność jako naród – nie w oparciu o jakiekolwiek inne środki fizycznej potęgi, ale tylko w oparciu o własną kulturę, która okazała się w tym wypadku potęgą większą od tamtych potęg” (Jan Paweł II, Przyszłość człowieka zależy od kultury. Przemówienie wygłoszone 2 czerwca 1980 roku w UNESCO, n. 14).

W czasach okupacji za wszystko groziła śmierć: że się było polskim inteligentem, że się było Żydem, że się należało do podziemia, że się pomagało Żydom, że się uczęszczało na tajne komplety, że konspiracyjnie kultywowało się polską kulturę, że się dało pochwycić Niemcom podczas ulicznej łapanki… Tę listę „za co groziła śmierć” można by wydłużać niemal w nieskończoność – a to dlatego, że u podstaw jej tworzenia znajdowała się brutalnie demonstrowana przez „rasę panów” pogarda dla Untermenschów – dla „podludzi”: pogarda bez granic. Odpowiedzią na nią mogło być tylko jedno: honor, który trzeba było wywalczyć i wybronić wraz ze słowem „Polska” na ustach i ze słowem „Bóg” w sercu. Mający zaledwie 21 lat, młody poeta, a równocześnie członek Grup Szturmowych Szarych Szeregów, później żołnierz oddziału „Agat”, „Pegaz” i „Parasol”, Józef Andrzej Szczepański, ps. „Ziutek”, w noc sylwestrową 1943 roku po raz pierwszy zadeklamował przed gronem kolegów swój słynny wiersz, zatytułowany: Dziś idę walczyć – Mamo!.

„Dziś idę walczyć – Mamo!/ Może nie wrócę więcej,/ Może mi przyjdzie polec tak samo/ Jak, tyle, tyle tysięcy/ Poległo polskich żołnierzy/ Za Wolność naszą i sprawę,/ Ja w Polskę, Mamo, tak strasznie wierzę/ I w świętość naszej sprawy/ Dziś idę walczyć – Mamo kochana, /Nie płacz, nie trzeba, ciesz się, jak ja,/ Serce mam w piersi rozkołatane,/ Serce mi dziś tak cudnie gra./ To jest tak strasznie dobrze mieć Stena w ręku /I śmiać się śmierci prosto w twarz,/ A potem zmierzyć – i prać – bez lęku/ Za kraj! Za honor nasz! /Dziś idę walczyć – Mamo!”.

Kiedy Jan Nowak-Jeziorański w 1944 roku przybył do Warszawy, aby przekazać dowództwu AK, iż nie ma co się łudzić odnośnie do pomocy z Zachodu i że jakiekolwiek powstanie zbrojne nie ma sensu, szybko zrozumiał, iż jest ono po prostu nieuniknione. Taka była, z jednej strony, niszczycielska moc hitlerowskiej pogardy i terroru, i taka była, z drugiej strony, ogromna determinacja Polaków, zwłaszcza młodych, by choć na krótko doświadczyć błogosławieństwa wolności. Wiersz Dziś idę walczyć – Mamo! był swoistym Credo pokolenia ówczesnych dwudziestolatków.

Józef Andrzej Szczepański, ps. „Ziutek” poszedł walczyć, a wraz z nim tysiące członków AK, we wtorek, 1 sierpnia 1944 roku, gdy wybiła „Godzina W”. Powstanie miało trwać zaledwie kilka dni – a trwało długich dni 63. Każdy z nich był czasem heroizmu i bezprzykładnego bohaterstwa. 4 sierpnia, pośród gradu niemieckich kul, „Ziutek” ułożył tekst pieśni Pałacyk Michla, który szybko stał się hymnem Powstania Warszawskiego. Na przekór dramatycznych sytuacji, budził optymizm wszędzie tam, gdzie go wtedy nucono: na barykadach, w piwnicach, w polowych szpitalach, na podwórkach. „Każdy z chłopaków chce być ranny,/ sanitariuszki morowe panny./ A gdy cię trafi kula jaka,/ poprosisz pannę, da ci buziaka w nos!/ Hej! Czuwaj wiara i wytężaj słuch,/ pręż swój młody duch,/ pracując za dwóch!/ Czuwaj wiara i wytężaj słuch,/ pręż swój młody duch/ jak stal!”.

Z czasem, gdy liczba ofiar pośród powstańców i ludności cywilnej, jak również rozmiar materialnych strat Warszawy przerażająco rosły, a pomoc z Zachodu rzeczywiście nie nadchodziła, optymizm powoli słabł. Najbardziej wszakże bolał cynizm wojsk radzieckich, które na rozkaz Stalina stanęły na linii Wisły, biernie patrząc z daleka na łuny ognia i dymu unoszące się nad miastem. Stalin nie chciał widzieć wolnej Warszawy w roku 1920 podczas wojny bolszewickiej, ani tym bardziej nie chciał być witanym w roku 1944 – w wyniku szczęśliwie przeprowadzonej przez AK akcji „Burza” – przez wolnych gospodarzy stolicy Polski. Dlatego też zatrzymał ofensywę swych armii. Wolał, aby w dziele niszczenia Warszawy i Polski wyręczył go Hitler. 29 sierpnia 1944 roku bard Powstania, „Ziutek” Józef Andrzej Szczepański, napisał wiersz Czerwona zaraza. Trzy dni później, 1 września, podczas ewakuacji powstańczych oddziałów ze Starówki został ciężko ranny. Koledzy go nie zostawili. Kanałami przenieśli do Śródmieścia, gdzie 10 września zmarł w szpitalu przy ul. Marszałkowskiej. Pozostał jednak jego wiersz, pełen bólu a równocześnie powstańczej godności:

„Czekamy ciebie, czerwona zarazo, byś wybawiła nas od czarnej śmierci, byś nam Kraj przedtem rozdarłwszy na ćwierci, była zbawieniem witanym z odrazą. (…)

Miesiąc już mija od Powstania chwili, łudzisz nas dział swoich łomotem, wiedząc, jak znowu będzie strasznie potem powiedzieć sobie, że z nas znów zakpili.

Czekamy ciebie, nie dla nas, żołnierzy, dla naszych rannych – mamy ich tysiące, i dzieci są tu i matki karmiące, i po piwnicach zaraza się szerzy.

Czekamy ciebie – ty zwlekasz i zwlekasz, ty się nas boisz, i my wiemy o tym. Chcesz, byśmy legli tu wszyscy pokotem, naszej zagłady pod Warszawą czekasz.

Nic nam nie robisz – masz prawo wybierać, możesz nam pomóc, możesz nas wybawić lub czekać dalej i śmierci zostawić… śmierć nie jest straszna, umiemy umierać.

Ale wiedz o tym, że z naszej mogiły Nowa się Polska – zwycięska narodzi. I po tej ziemi ty nie będziesz chodzić czerwony władco rozbestwionej siły”.

Powstanie Warszawskie było największym zrywem wolnościowym w historii drugiej wojny światowej. Poległo w nim około 16.000 powstańców i około 150.000 ludności cywilnej. Tysiące osób zostało rannych. Po jego upadku około 650.000 ludności cywilnej udało się z Warszawy do obozu przejściowego w Pruszkowie, a stamtąd 150.000 do przymusowej pracy w Niemczech, około 50.000 do obozów koncentracyjnych.

Ze względu na ogrom strat osobowych, a także bezmiar zniszczeń materialnych dokonywanych przez Niemców także po jego upadku, od samego początku Powstanie było różnie komentowane i oceniane. Niekiedy wyrażano wykluczające się wręcz opinie: jednym jawiło się ono jako heroiczny zryw, przez drugich jako przejaw politycznej głupoty i skrajnej nieodpowiedzialności. Niejednokrotnie nie brano pod uwagę tego, czego w 1944 roku doświadczył Jan Nowak-Jeziorański. Częstokroć przy ferowaniu wyroków brano całkowicie w nawias wydźwięk moralny tego dramatycznego wydarzenia. Tymczasem – jak mówił Jan Paweł II na forum UNESCO w 1980 roku – „istnieje podstawowa suwerenność społeczeństwa, która wyraża się w kulturze narodu. Jest to ta zarazem suwerenność, przez którą równocześnie najbardziej suwerenny jest człowiek” (tamże, n. 14). Przy tym dodawał: „nie ulega też wątpliwości, że pierwszym i podstawowym wymiarem kultury jest zdrowa moralność: kultura moralna” (tamże, n. 12). Inaczej mówiąc, nie ma kultury bez moralności, jak nie ma moralności bez prawdy – zarówno historycznej, jak i antropologicznej. Powstania Warszawskiego nie można uczciwie ocenić bez uwzględnienia wymiaru moralnego, który od samego początku dogłębnie go przenikał. Podobnie jak nie możemy – po tylu już latach – nie patrzeć na Powstanie jako wielkie zobowiązanie moralne, które spoczywa na kolejnych pokoleniach Polaków, aby strzec tego, co najważniejsze w życiu poszczególnych ludzi i całego naszego narodu.

Patrząc na wydarzenia ostatnich tygodni i dni, z bólem trzeba nam, niestety, stwierdzić, że pewne osoby, które z demokratycznego mandatu aktualnie sprawują władzę w naszym Kraju, tego moralnego zobowiązania albo nie dostrzegają, albo je w pełni świadomie lekceważą. W dniu 8 lipca tego roku prezydent RP włączył się w niemieckie obchody poświęcone uczczeniu wspomnianego wcześniej płk. Klausa von Stauffenberga. To prawda, był on sprawcą, nieudanego zresztą, zamachu na Hitlera w dniu 20 lipca 1944 roku, ale przecież nie wyrzekł się wtedy swych poglądów na temat Polaków i ciągle domagał się, aby po zakończeniu drugiej wojny światowej granice wschodnie Niemiec były dokładnie takie same, jak granice z czasów zaborów, sprzed wybuchu pierwszej wojny światowej. W naszym powszechnym odczuciu, zrównanie przez prezydenta RP „polskiego zrywu niepodległościowego 1 sierpnia 1944 roku” z niemiecką „tradycją zamachu na Hitlera” uwłacza pamięci tych, którzy mieli dość traktowania siebie jako „podludzi” i którzy właśnie dlatego chcieli „śmiać się śmierci prosto w twarz”, a potem ze Stenów „prać bez lęku” w „aryjskich nadludzi” – „za kraj, za honor nasz!”.

Jak berlińskie wystąpienie prezydenta RP podważyło prawdę historyczną o Powstaniu Warszawskim, tak ostatnio uchwalone przez polski Parlament i podpisane przez prezydenta RP: tak zwana konwencja „anty-przemocowa” i ustawa o in vitro, oraz przyjęta przez Sejm ustawa „o uzgodnieniu płci” mogą być uznane jako zdrada wobec tych wartości moralnych, dla których Powstanie w ogóle wybuchło. W 1980 roku na forum UNESCO Jan Paweł II przestrzegał przed taką formą alienacji człowieka, która polega na tym, że przyzwyczaja się on do tego, iż „jest przedmiotem wielorakiej manipulacji”: ideologicznej, politycznej, medialnej, ekonomicznej. Dotyczy to zwłaszcza sfery ludzkiego życia, jego godności i jego poszanowania. Celem tej manipulacji jest odebranie człowiekowi jego podmiotowości i „nauczenia” go życia jako także swoistej manipulacji samym sobą. Jak mówił Papież, zwłaszcza społeczeństwa „o najwyższej cywilizacji technicznej (…) stoją wobec swoistego kryzysu człowieka, polegającego na rosnącym braku zaufania do własnego człowieczeństwa, do samego sensu bycia człowiekiem, do płynącej z tego afirmacji i radości, która jest twórcza. Cywilizacja współczesna stara się narzucić człowiekowi szereg pozornych imperatywów, które jej rzecznicy uzasadniają prawem rozwoju i postępu. (…) W tym wszystkim wyraża się pośrednio wielka systematyczna rezygnacja z tej zdrowej ambicji, jaką jest ambicja bycia człowiekiem. Nie łudźmy się, że system zbudowany na fundamentach tych fałszywych imperatywów, system takich podstawowych rezygnacji, może tworzyć przyszłość człowieka i przyszłość kultury” (tamże, n. 13).

W świetle tych papieskich stwierdzeń, nie ulega żadnych wątpliwości: powstańcy warszawscy nie rezygnowali z prawdy o swoim człowieczeństwie i nie chcieli budować przyszłości Polski na fałszywych imperatywach. Odnosząc natomiast przemówienie Jana Pawła II do wspomnianych ustaw, trzeba uznać je jako jedno wielkie kłamstwo o człowieku, jako poważny błąd antropologiczny, wynikający z odrzucenia klasycznej prawdy o człowieku na rzecz współczesnych, skrajnych, lewackich ideologii. Nawiązując do wiersza Józefa Andrzeja Szczepańskiego pod tytułem Czerwona zaraza, będącego jednym wielkim oskarżeniem czerwonego bolszewizmu, musimy jednoznacznie stwierdzić: obecnie przychodzi do nas lewacka zaraza. Dlatego też z całą powagą musimy zadać sobie szereg pytań, inspirowanych utworem bohaterskiego „Ziutka”: Ilu z nas widzi w tej zarazie zbawienie dla siebie, a ilu „wita ją z odrazą”? Ilu z nas wie, jak „znowu będzie strasznie potem i powie sobie, że znów z nas zakpili”? Ilu z nas zdaje sobie sprawę z tego, jak przerażający w skutkach jest jej zamiar, „byśmy legli tu wszyscy pokotem”? Ilu jeszcze naprawdę wierzy, że „nowa zwycięska Polska [mimo wszystko] się narodzi”?

Patrząc na medialną przemoc stosowaną wobec nas i na powszechny głos tak zwanych „autorytetów”, można niekiedy zwątpić w dobrą przyszłość naszego narodu. Pozostaje nam jednak ostateczny fundament – wiara w Boga, który jest Panem dziejów i historii. Naszą refleksję zakończmy więc wierszem księdza Tadeusza Burzyńskiego, który zginął dokładnie 71 lat temu, 1 sierpnia 1944 roku, dosłownie w pierwszej godzinie Powstania Warszawskiego, gdy szedł z posługą kapłańską do rannych powstańców, i którego relikwie od roku spoczywają w naszej łódzkiej Katedrze – wierszem Bezsilny ból: „Wzlecę na skrzydłach w tę dal wysoką/ wzlecę w te błędne, niezmierzone strony/ w zawrotny bezmiar, gdzie mi wskaże oko/ gdzie bytu zagadka – Ten Nieskończony./ Wiara i miłość skrzydłami mi będą/ w locie do słońca, w niebieskie przestworze/ przemierzę przestrzeń w szalonym zapędzie/ przed Tobą padnę, wiekuisty Boże”.

„Jeszcze Polska nie zginęła, póki my…”.

http://wpolityce.pl/kosciol/261130-mocna-homilia-abp-jedraszewskiego-berlinskie-wystapienie-prezydenta-komorowskiego-podwazylo-prawde-historyczna-o-powstaniu-warszawskim?strona=2

*********

Córeczko, oby takie myślenie w tobie trwało

Eduard Martin / slo

(fot. shutterstock.com)

Spotkaliśmy koleżankę. Wiozła w wózku małego chłopczyka, biedaczek urodził się ze zdeformowanymi nóżkami. Był już operowany. Ale czy będzie kiedyś chodzić, tego koleżanka nie wie.

 

Chłopczyk będzie miał wkrótce trzy lata, jest wesoły, bystry i zawsze bardzo pięknie rozmawia z moją córką.

 

Widzę, że jego matka się cieszy, chłopczyk ma rozrywkę, z dziećmi biegać nie może, więc przynajmniej sobie porozmawia. Kiedy chodziłam do pierwszej klasy, mama tego chłopczyka siedziała przede mną… Kto by pomyślał, że będziemy się spotykać z małymi dziećmi przed supermarketem. I choć czasami się spieszę, staram się znaleźć czas, żeby mogły sobie chwilę porozmawiać.

Dziś także rozmawiały.

Kiedy się już pożegnały, córka mówi: – Fajny jest, prawda?

Kiwam głową.

– Wyjdę za niego, jak urosnę – dodaje córka.

– Naprawdę?

– No – zapewnia.

 

Idziemy ulicą, oglądamy się jeszcze za siebie, chłopczyk w wózku patrzy za nami… córka mu macha… a on jej… machają do siebie, dopóki nie znikniemy wśród przechodniów. I ja chłopczykowi też jeszcze macham.

– Nie przeszkadza ci, że nie może chodzić?

– Co to takiego pięknie chodzić – mówi córka rozważnie, tak jak się nauczyła od babci… – ludzie potrafią chodzić… Ale on… umie bardzo pięknie myśleć…

– BARDZO PIĘKNIE?

– Lepiej, żeby pięknie myśśśśślał – przeciąga pieszczotliwie córka – niż gdyby miał tylko pięknie chodzić.

Cóż na to odpowiedzieć…

Może tylko to: oby takie myślenie… takie mądre myślenie… jeszcze jakiś czas w tobie trwało… Albo raczej: niech trwa nieustannie…

 

Więcej w książce: KSIĘGA SZCZĘŚCIA – Eduard Martin

 


 

 

KSIĘGA SZCZĘŚCIA – Eduard Martin

 

Kiedy się człowiek wyciszy, bez trudu wpadnie na to, w jaki sposób można zrobić coś pięknego naszym bliskim.

Szczęście trudno zdefiniować. Nie zawsze wiemy, czy jesteśmy szczęśliwi, czy może tylko zadowoleni, radośni. Skąd bierze się szczęście? Eduard Martin w kilkudziesięciu opowiadaniach pokazuje, jak można je osiągnąć prostymi, a jednocześnie mądrymi sposobami.

http://www.deon.pl/inteligentne-zycie/wychowanie-dziecka/art,754,coreczko-oby-takie-myslenie-w-tobie-trwalo.html
*********
Aneta Pisarczyk

Kiedy słowa to nie wszystko

wstań

Nieustannie wysyłamy naszemu otoczeniu różne komunikaty. Czynimy to świadomie lub nieświadomie. To, co mówimy, jest jedynie małą częścią tego, co przekazujemy drugiej osobie. Kiedy rozmawiamy, znaczenia nabiera nie tylko treść wypowiadanych słów, ale także ton głosu, mimika, gestykulacja czy też odległość, w jakiej stajemy od rozmówcy. To wszystko składa się na spójność i czytelność naszego komunikatu, a co za tym idzie – na sposób, w jaki odbierze nas druga osoba. Gdy rozmówcą staje się nasz małżonek, to, co mówimy między słowami, staje się jeszcze istotniejsze.
Małżeństwo poligonem komunikacji
Wzajemne zrozumienie to psychologiczny fundament relacji małżeńskiej. Jest to składnik budujący jedność między małżonkami. Ta zaś sama w sobie jest cudownym owocem bycia razem na dobre i na złe. Udana komunikacja w małżeństwie jest niezwykle ważna, nie jest ona bynajmniej sprawą łatwą. Nie jest także dana żadnemu małżeństwu raz na zawsze. Wzajemne zrozumienie zakłada stały wysiłek otwartości na drugą osobę. Sprawa komplikuje się, gdy uświadomimy sobie, że nie tylko to, co mówimy, ma znaczenie, lecz w znacznej mierze także to, w jaki sposób to robimy. Ile razy jest tak, że mając dobre intencje, zostajemy przez naszego współmałżonka źle zrozumiani – bo ton głosu nie ten, krzywe spojrzenie, grymas na twarzy. Ważne, by język naszego ciała współgrał z tym, co chcemy przekazać w rozmowie. W przeciwnym razie u naszego rozmówcy powstaje nieprzyjemny dysonans pomiędzy tym, co słyszy, a tym, co widzi. Serce odczytuje to jako brak szczerości, jednocześnie dając wiarę temu, co widzi. Możemy więc być zrozumiani inaczej, niż to było naszym zamiarem. W małżeństwie takie sprzeczności w komunikacji oddalają, budują mury, rodzą zamknięcie na drugą osobę.
Małżonkowie – chcąc nie chcąc – nieustannie się ze sobą komunikują. Komunikują się, rozmawiając ze sobą i unikając rozmowy, żyjąc razem lub też obok siebie. Znają siebie nawzajem, w tym doskonale zdają sobie sprawę z rozmaitych słabości drugiej strony. Dlatego też jak nikt inny potrafią dać sobie nawzajem siłę, okazać wsparcie, powiedzieć wszystko bez słów. Każda para wypracowuje sobie tylko znane gesty miłości i czułości. Z drugiej strony małżonkowie doskonale wiedzą, jak w pozornie niewinny sposób dopiec drugiej osobie, zranić ją, zadać jej ból. Nieraz wystarczy wzruszenie ramionami, ignorujące spojrzenie, pogardliwy wyraz oczu czy też zdystansowana postawa ciała.
Różne języki miłości
Małżonkowie po wielu latach wspólnego życia dysponują bogatym repertuarem wzajemnych zachowań – budujących oraz raniących. Okazuje się jednak, że każdy z nas jest w szczególny sposób uwrażliwiony na określony sposób okazywania miłości lub też jej braku. Dla jednych bardziej dotkliwe będzie słowo, dla innych – gest, czyn lub też jego zaniechanie. Czasami nawet długoletnie małżeństwa okazują sobie wzajemną miłość głównie poprzez pryzmat własnych oczekiwań, tym samym nie zdają sobie sprawy, czego tak naprawdę pragnie druga strona.
Gary Chapman w swojej książce Pięć języków miłości wymienia pięć głównych sposobów okazywania sobie tego, że jesteśmy dla siebie ważni. Te sposoby to słowa potwierdzające uczucie, czas spędzany z rodziną, otrzymywanie prezentów, praca na rzecz rodziny i kontakt fizyczny. Słowa potwierdzające uczucie to słowa o łączącej partnerów relacji. Czas spędzany z rodziną musi być czasem wartościowym, nie zaś przedłużającym się siedzeniem przed telewizorem. W otrzymywaniu prezentów nie chodzi o drogie podarki, lecz częściej o małe, drobne prezenciki i niespodzianki. Może to być np. liścik miłosny zostawiony na szafce nocnej. Praca na rzecz rodziny to dbanie o dom, wspólne rzeczy i sprawy. I w końcu kontakt fizyczny – bliskość, dotyk, czułość, bycie razem. W relację małżeńską wpisana jest bliskość fizyczna, a gdy zostaje ona zachwiana niepotrzebnym dystansem, w sercu niejednego małżonka zaczyna kiełkować pustka i smutek.
Nie tylko słowa są ważne. Niektórzy z nas są bardziej wrażliwi na inne sposoby odbierania drugiej osoby. A ty jakim językiem miłości najczęściej się posługujesz? Jaki jest najbliższy tobie, a jaki twojemu małżonkowi?
Małżeństwo komunikatem
Tak jak w małżeństwie na różnych poziomach rozgrywa się ciągła komunikacja, tak samo małżeństwo jest komunikatem dla innych. Lubimy obserwować siebie nawzajem, spoglądać na to, jak żyje sąsiad, jak radzi sobie nasz brat lub siostra czy też przyjaciel. Obserwujemy ludzi. Inni obserwują nas. Młodzi, spoglądając na znajome małżeństwa, wyrabiają sobie pogląd na temat miłości małżeńskiej, wierności, trwałości. Młode małżeństwa poszukują dobrych wzorców. Małżeństwo jako wspólnota dwóch osób powołana do wzajemnej miłości może tą miłością promieniować lub też głosić światu, że złączenie kobiety i mężczyzny sakramentem to jedna wielka pomyłka.
Wiele gestów wzajemnej miłości małżonkowie rezerwują na czas bycia wyłącznie we dwoje. Potrzebne są jednak gesty czułości, wzajemnej wdzięczności i szacunku okazywane sobie nawzajem przy dzieciach, rodzinie, w gronie znajomych. Gesty szczere, niewymuszone, autentyczne. Takie gesty są potrzebne także samym małżonkom. Szorstkość męża wobec żony w towarzystwie boli podwójnie, wzajemna miłość uzewnętrzniona przy innych daje dodatkową radość. Jakim komunikatem jest twoje małżeństwo?
Aneta Pisarczyk
Wstań grudzień-styczeń 2015
fot. Search Engine People Blog Google Webmaster Relationship Loss of Trust
Flickr (cc)
http://www.katolik.pl/kiedy-slowa-to-nie-wszystko,24963,416,cz.html
*********
ks. Marek Dziewiecki

Rola duchowości w życiu chrześcijanina

materiał własny

Rola duchowości w życiu chrześcijanina

Gdy chcemy zrozumieć jakiegoś człowieka, jego stopień dojrzałości i jego sytuację egzystencjalną, to warto przyjrzeć się głównym celom i aspiracjom, do jakich zmierza. W społeczeństwie polskim końca XX-tego wieku dominuje człowiek, który tęskni za dobrobytem. Słowo “dobrobyt” stało się obecnie bardzo popularne. Niemal każdy polityk obiecuje wyborcom głównie dobrobyt: pracę, mieszkania, pieniądze. O tęsknotach za dobrobytem mówią często dorośli, młodzież a nawet dzieci. Państwa, które doszły już do dobrobytu, stają się dla wielu ludzi w Polsce wzorcem i ideałem, przedmiotem porównań oraz tęsknot.

W rozmowach i marzeniach o dobrobycie mało jednak kto precyzuje, o jaki dobrobyt chodzi. Gdy już takie pytanie padnie to okazuje się, że chodzi głównie a czasem jedynie o dobrobyt materialny: o to, by mieć więcej pieniędzy, by mieszkać w lepszym domu, by jeździć lepszym samochodem, by nosić lepszą odzież. Jednocześnie zanika tęsknota za dobrobytem duchowym by być lepszym i głębszym człowiekiem, by bardziej kochać i być kochanym, by lepiej żyć a nie tylko by więcej mieć. W ten sposób zmierzamy do sytuacji, w której także w Polsce człowiek będzie coraz bardziej bogaty materialnie i coraz bardziej biedny duchowo. Jest to niezwykle groźna sytuacja, gdyż im bardziej człowiek jest biedny duchowo, tym bardziej umie nie posługiwać się dobrobytem materialnym Innymi słowy posiadanie pieniędzy przez ludzi ubogich duchowo jest bardzo groźne dla nich samych. Doświadczenie pokazuje, iż nie potrafią oni korzystać z posiadanych środków materialnych tak, aby się rozwijać, aby bardziej kochać i odważniej szukać prawdy. Przeciwnie, im są bogatsi materialnie, tym bardziej stają się egoistyczni i powierzchowni, tym bardziej ubożeją duchowo. Okazuje się, że dla ludzi biednych duchowo dobrobyt materialny nie jest szansą rozwoju lecz raczej drogą do niszczenia siebie.

Tak wyraźnie można zaobserwować to zjawisko na Zachodzie Europy, gdzie już od kilkudziesięciu lat większość ludzi żyje w dobrobycie materialnym, któremu towarzyszy coraz większe ubóstwo psychiczne i duchowe. Konsekwencją jest coraz więcej samobójców, osób chorych psychicznie, narkomanów, brutalnych przestępców, rozbitych rodzin, nieszczęśliwych dzieci. Po raz kolejny potwierdza się prawidłowość obserwowana od tysiącleci: poszczególne osoby i całe cywilizacje rozpadają się i niszczą, jeśli ubożeją duchowo. Gdy ubóstwu duchowemu towarzyszy bogactwo materialne, to rozpad dokonuje się jeszcze szybciej i okazuje się jeszcze bardziej nieuchronny. Człowiek żyjący w dobrobycie materialnym łatwiej bowiem może się łudzić, że samo posiadanie pieniędzy wystarczy mu, by być szczęśliwym. Nie ma dla człowieka groźniejszej sytuacji jak tęsknota za dobrobytem materialnym połączona z jednoczesną tęsknotą za bogactwem duchowym. Aby zrozumieć dlaczego tak się dzieje, trzeba określić czym jest duchowość i jaką rolę pełni ona w życiu człowieka i społeczeństwa.

Dlaczego duchowość jest tak ważna?

Często uczestniczę w różnych spotkaniach, zjazdach i dyskusjach poświęconych duchowości. Nigdy dotąd nie miałem jednak szczęścia usłyszeć precyzyjnej definicji duchowości. Spróbujmy więc ustalić, czym jest duchowość a co jest jedynie jej namiastką czy iluzją duchowości.
Duchowość to ta sfera, w której człowiek stawia sobie pytanie o to, kim jest i po co żyje. Duchowość jest zatem zdolnością do odkrycia i zrozumienia tajemnicy człowieka i sensu jego życia. Dzięki temu duchowość może stać się centralnym systemem zarządzania życiem. Dopóki dana osoba nie rozwinie sfery duchowej, dopóty nie może zająć dojrzałej postawy wobec siebie, wobec świata i życia. Nie można przecież zająć dojrzałej postawy wobec rzeczywistości, nad którą dany człowiek nie zastanawia się i której się nie rozumie. Ponadto duchowość okazuje się czymś niezastąpionym, gdyż człowiek nie może zrozumieć samego siebie z jakiejkolwiek innej perspektywy niż perspektywa duchowa.
Jeśli np. ktoś kontaktuje się z samym sobą jedynie poprzez ciało, to ono nie może mu wyjaśnić tajemnicy człowieka, gdyż ciało nie wie, kim jest człowiek i po co on żyje. Ciało odczuwa jedynie własne potrzeby i popędy. Pozostawione samemu sobie ciało staje się rodzajem nowotworu, który podporządkowuje sobie całego człowieka i żyje jego kosztem. Człowiek jedynie cielesny nie może więc zrozumieć samego siebie i nie może odpowiedzialnie kierować swoim życiem. U człowieka cielesnego zarządzanie życiem dokonuje się w oparciu o jedną tylko cząstkę jego rzeczywistości. Człowiek cielesny to człowiek podlegający dyktaturze ciała.

Podobnie człowiek nie może zrozumieć samego siebie jeśli kontaktuje się jedynie z własną psychiką, a więc z własnymi strategiami myślenia czy własnymi sposobami przeżywania emocjonalnego. Umysł ludzki posiada zdolność myślenia ale nie jest źródłem wiedzy o tajemnicy człowieka. Umysł może tę tajemnicę odkryć ale nie może jej własną mocą ustalić czy wymyślić. Pozostawiony własnej spontaniczności umysł ludzki nie szuka prawdy lecz wygodnych dla danego człowieka półprawd a nawet iluzji. Człowiek, dla którego jego własne myślenie jest najwyższym i jedynym autorytetem, kieruje się tzw. logiką prywatną po to, by nie odkryć całej o prawdy o swoim życiu, zwłaszcza tej trudnej i stawiającej jasne wymagania. Ale kierując się jedynie subiektywnym myśleniem człowiek wyrządza sobie zwykle wielką krzywdę, oszukuje samego siebie i pozbawia się szansy na rozwój. System subiektywnych iluzji i zaprzeczeń u alkoholika czy narkomana jest tu przykładem bardzo czytelnym ale wcale nie jedynym czy najbardziej dramatycznym.

Także z perspektywy emocji człowiek nie może odkryć kim jest i po co żyje. Człowiek jedynie emocjonalny nie wie, jaką postawę powinien on zająć wobec własnej rzeczywistości a nawet wobec samych emocji. Emocje pozostawione własnej spontaniczności kierują się własną logiką: szukają jedynie dobrego samopoczucia. Natychmiast i za wszelką cenę. Nawet za cenę niszczenia człowieka, którego są częścią. Wszelkie uzależnienia od osób, rzeczy czy substancji chemicznych są bezpośrednią konsekwencją dyktatury emocji, na którą skazuje się człowiek jedynie emocjonalny.

Niezwykłością sfery duchowej jest fakt, że w tej sferze i tylko w tej sferze człowiek może zapytać się o własną tajemnicę nie z perspektywy cząstkowej (cielesnej czy psychicznej) lecz z perspektywy całego człowieka. I tylko w tej sferze może znaleźć ostateczną odpowiedź która stanie się podstawą zajęcia dojrzałej postawy wobec życia. Duchowość to zdolność człowieka do zrozumienia samego siebie. Duchowość zaczyna się zatem dopiero wtedy gdy człowiek wznosi się ponad swoje ciało i ponad swoje ciało i ponad swoją psychikę, aby postawić sobie pytanie o swoją rzeczywistość o to kim jest i po co żyje o to jaki sens ma jego ciało, jego myślenie i jego emocje i on sam.

Na szczęście nawet w naszych czasach większość ludzi stawia sobie przynajmniej czasami tego typu pytania. Nie gwarantują one jednak automatycznie odnajdywania prawdziwych odpowiedzi i rozwoju sfery duchowej. Jest możliwe, że ktoś nazywa duchowością coś, co w rzeczywistości duchowością nie jest. Dla przykładu różnego rodzaju wzruszenia artystyczne, odczucia estetyczne, zachwyt nad przyrodą, ogólne medytacje i ćwiczenia na skupienie (np. yoga) – to wszystko stanowi jedynie różne sposoby rozwijania wrażliwości psychicznej i ćwiczenia koncentracji. Nie musi to być jednak powiązane z rozwoje duchowym. Istnieje zatem Groźba zastąpienia duchowość jej namiastką czy iluzją. Zagrożeniu temu ulega obecnie zwłaszcza wielu młodych ludzi. Tęsknią oni za światem duchowym ale z różnych względów zatrzymują się w połowie drogi i rozwijają jedynie to, co stanowi namiastkę duchowości a czasem jedynie jej karykaturę. Przykładem niebezpiecznej namiastki duchowości czy jej karykatury są pewne sekty i subkultury młodzieżowe. W jakimś stopniu takiemu ryzyku podlegają nawet pewne grupy i ruchy w Kościele, o ile dominują w nich aspekty emocjonalne i zjawiska drugorzędne dla dojrzałej duchowości i religijności.

Ostatnio miałem kilka spotkań z ludźmi, którzy opowiadali mi, że zachwycili się buddyzmem i z tego względu odeszli od Kościoła. Zadałem im podstawowe pytanie: co was tak zachwyciło w buddyzmie? Wszyscy odpowiadali podobnie: zachwyciła nas duchowość buddyjska, która kieruje się zasadą: nie zadawaj nikomu cierpienia: ani ludziom, ani zwierzętom, ani przyrodzie. Jakże zaszokowani byli ci ludzie, gdy pomogłem im odkryć naiwność tego systemu. Po pierwsze, jest utopią dążenie, by nie zadawać nikomu i niczemu cierpienia, bo na tej ziemi jest to niemożliwe. A każda utopia jest bardzo niebezpieczna. Wyjątkowo niebezpieczne są zwłaszcza piękne utopie: społeczne i moralne. Po drugie, buddyzm zakłada, że cierpienie jest największym nieszczęściem. Tymczasem cierpienie jest ogromnie cenną informacją, która pomaga człowiekowi odróżniać dobro od zła, prawdę od iluzji. Człowiek zwykle najbardziej dojrzewa duchowo i rozwija się właśnie przez cierpienie.

Po trzecie wreszcie, chrześcijaństwo proponuje znacznie większy ideał, niż nie zadawanie cierpienia. Uczy nas, by kochać, by przyjąć z miłością i przyjaźnią samych siebie i innych ludzi. A kochać to znacznie więcej niż powstrzymywać się od zadawania cierpienia. Ponadto buddyzm jest systemem bardzo subiektywnym, gdyż nie uznaje istnienia osobowego Boga. Bóstwem nazywa cząstkę dobra, którą odkrywa w sobie dany człowiek. Ale każdy robi to według swoich subiektywnych odczuć i kryteriów. W praktyce okazuje się, że w tej sytuacji ideałem staje się nirwana: zobojętnienie na siebie i na świat, rozpłynięcie się w kosmicznej nieokreśloności, by przestać być wrażliwym na cierpienie, którego nie sposób uniknąć na tej ziemi.

Buddyści z zasady unikają tego, co stanowi samą istotę duchowości, gdyż unikają pytań o tajemnicę człowieka, o obiektywne prawdy i zasady moralne. Uważają je nawet za niebezpieczne filozofowanie. W tym sensie system ten pośrednio zabrania szukania prawdy i odkrywania własnej tajemnicy. Duchowość jest więc tutaj zastąpiona utopijną zasadą unikania cierpienia. A gdy okazuje się, że jest to utopia, wtedy pozostaje już tylko jedno: ucieczka od świata i życia w nirwanę, w całkowite zobojętnienie.
Gdy brak jest duchowości lub gdy dany człowiek rozwija jedynie jej namiastkę, to z definicji nie może on zająć dojrzałej postawy wobec własnego życia. A postawa błędna będzie prowadzić do bolesnych emocji, do kryzysu życia, do różnego rodzaju zniewoleń i uzależnień. Nie ma więc wolności bez duchowości gdyż człowiek nie może odpowiedzialnie kierować sobą i swoim życiem dopóki nie wie, kim jest i po co żyje. Człowiek bez duchowości to człowiek z definicji uzależniony od jednej ze swoich sfer cząstkowych albo od nacisków płynących ze środowiska zewnętrznego. To człowiek, który żyje jak małe dziecko, czyli nieświadomie i jedynie w oparciu o bodźce, które oddziałują na niego w danym momencie.

W praktyce oznacza to, że człowiek, który nie rozwinął sfery duchowej, uzależnia się od swego ciała (np. obżarstwo, lenistwo, uzależnienie od popędu), od subiektywnego myślenia (różne postaci iluzji i zaprzeczania prawdy o własnym życiu), od emocji (ucieczka od emocji za wszelką cenę lub bierne uleganie emocjom, kierowanie się tym, co przyjemne emocjonalnie a nie tym, co wartościowe), od nacisków środowiska (robię to, co większość, bo sam nie wiem, kim jestem i po co żyję), od określonych osób (uleganie innymi lub posługiwanie się nimi w zależności od potrzeb i stanów emocjonalnych) czy od określonych rzeczy (pieniądze, władza). Człowiek pozbawiony sfery duchowej jest w jakimś stopniu uzależniony od wszystkich tych czynników jednocześnie, chociaż zwykle jakaś forma uzależnienia okazuje się dominująca i łatwo zauważalna z zewnątrz.
Wszystkie te formy uzależnienia to ostatecznie wynik dramatycznego zawężenia pragnień, typowego dla człowieka pozbawionego duchowości. Są ludzie, dla których jedynym pragnieniem jest już tylko np. posiadanie pieniędzy, alkohol, seks, narkotyk. W takiej sytuacji człowiek staje się niewolnikiem tych nielicznych pragnień, które mu jeszcze pozostały. Dzieje się tak dlatego, że te zawężone pragnienia okazują się niezwykle silne, niemal obsesyjne, gdyż pochłaniają całą energię życiową człowieka i nie mają konkurencji. Wydają się jedyną drogą do szczęścia.

W naszym społeczeństwie nastąpiło niemal programowe zawężenie ludzkich pragnień i aspiracji do koncentracji na ciele i na dobrym samopoczuciu emocjonalnym za każdą cenę. Środki przekazu, czasopisma dla dzieci i młodzieży, reklamy, dominująca mentalność i moda promują styl życia, który wyłącza duchowość a przez to zawęża ludzkie pragnienia do sfery cielesnej i emocjonalnej, co prowadzi do różnego rodzaju uzależnień. Dominuje obecnie człowiek ciała i emocji kosztem człowieka ducha. Tymczasem tylko w sferze duchowej człowiek może zająć świadomą i dojrzałą postawę wobec całej swojej rzeczywistości, gdyż tylko w tej sferze może odkryć i zrozumieć własną tajemnicę. Tylko człowiek duchowy ma więc szansę, by dojrzale pokierować swoim życiem. Przyjrzyjmy się teraz na czym polega tego typu dojrzała postawa wobec siebie i życia.

Postawa ta wymaga, po pierwsze, dojrzałego odniesienia się do własnej rzeczywistości cielesnej. Oznacza to, że człowiek nie utożsamia się jedynie z własnym ciałem i nie ulega dyktaturze ciała, a więc dyktaturze instynktów, popędów czy cielesnych jedynie potrzeb. Przeciwnie, człowiek duchowy jest zdolny do dyscypliny wewnętrznej oraz uczy się takiego kierowania swym ciałem, by wyrażało ono miłość, odpowiedzialność, pracowitość, wytrwałość, służbę na rzecz bliźniego, zaangażowanie się na rzecz dobra i prawdy.
Po drugie, rozwój duchowy umożliwia zajęcie dojrzałej postawy wobec własnych emocji. W tej dziedzinie grożą dwie skrajności. Z jednej strony grozi unikanie kontaktu z emocjami a z drugiej uleganie dyktaturze emocji. Dojrzałość w tej dziedzinie polega na tym, że emocje informują daną osobę o jej sytuacji wewnętrznej czy zewnętrznej ale nią nie rządzą. Decyzje należy podejmować w oparciu o miłość, prawdę i odpowiedzialność a nie w oparciu o stany emocjonalne. Ponadto dojrzałość polega na uświadomieniu sobie, że celem życia jest postępowanie zgodne z wymaganiami prawdy i miłości a nie szukanie dobrego samopoczucia emocjonalnego za wszelką cenę. Złe samopoczucie nie jest nieszczęściem lecz cenną, chociaż bolesną informacją. A dobre samopoczucie nie jest osiągalne wprost, gdyż jest ono konsekwencją szlachetnego życia.

Rozwój duchowy umożliwia także odpowiedzialne posługiwanie się własnym myśleniem. Istnieje bowiem ścisły związek między jakością myślenia a jakością postępowania i życia. Zagrożenie w tej dziedzinie płynie z faktu, że człowiek jest w stanie manipulować myśleniem. Potrafi tak dobierać argumenty i tak selekcjonować informacje, by przekonać innych a nawet samego siebie o tym, o czym chce być przekonany. Także wtedy, gdy przeczą temu oczywiste fakty. Przykładem błędnego myślenia może być przekonanie ludzi młodych, że sięgają oni po alkohol nie ze słabości lecz dla potwierdzenia własnej dojrzałości czy niezależności. Odpowiedzialność w dziedzinie myślenia polega na odwadze i wolności szukania i uznawania prawdy obiektywnej. Także wtedy, gdy okazuje się ona dla kogoś bolesna, wymagająca, trudna. Chodzi więc o to, by mieć rację w życiu a nie tylko w myśleniu. Dojrzałość w tej dziedzinie oznacza ostatecznie wolność od dyktatury subiektywnego myślenia oraz zdolność szukania prawdy, która wyzwala.

Zajęcie tego typu postawy wobec całej swej rzeczywistości jest owocem dojrzałości duchowej. Duchowość zaczyna się od postawienia sobie pytania o własną tajemnicę. Rozwija się zaś i staje się coraz bardziej dojrzałą duchowością na tyle, na ile dany człowiek dociera do pogłębionej i prawdziwej odpowiedzi na pytanie o tajemnicę swego istnienia i o sens życia. Nie wystarczą tu odpowiedzi pogłębione. Muszą to być także odpowiedzi prawdziwe. Duchowość jest możliwa nie tylko dzięki temu, że człowiek potrafi być świadomy samego siebie ale także dzięki temu, że prawda o człowieku i o sensie jego życia jest obiektywnym faktem, który człowiek jest w stanie odkryć. Dojrzała duchowość oznacza, że człowiek nie wymyśla jakiejś “wizji” samego siebie lecz odkrywa obiektywną prawdę o sobie: o tym, co go rozwija i o tym, co mu zagraża i uniemożliwia rozwój.

Dzięki temu dojrzała sfera duchowa – i tylko ona – może stać się centralnym i prawomocnym systemem kierowania życiem.
Jednak sama duchowość nie wystarczy! Dany człowiek może mieć przecież precyzyjną świadomość tego, kim jest i po co żyje a mimo to może nie mieć siły i motywacji, by żyć w zgodzie z samym sobą i z własnymi aspiracjami czy ideałami. Duchowość jest odkryciem teorii odpowiedzialnego życia. Ale nawet najprawdziwsza teoria życia nie wystarczy, jeśli dany człowiek nie posiada siły, która umożliwia mu wierną realizację przyjętych zasad czy odkrytego powołania.

Religijność jako ostateczne wypełnienie duchowości

Zajęcie dojrzałej postawy wobec samego siebie i całej rzeczywistości w oparciu o rozwój duchowy jest warunkiem koniecznym ale nie wystarczającym, by odpowiedzialnie pokierować własnym życiem pośród różnych trudności wewnętrznych i zewnętrznych. Jakże symptomatyczne jest w tym względzie pytanie, które postawił mi 16-letni uczeń szkoły średniej: “Proszę księdza, dlaczego mam nie pić alkoholu? Ja chcę być szczęśliwy i wiem, że pijąc w moim wieku, już za rok mogę być alkoholikiem. Ale dlaczego miałbym sobie nie szkodzić, skoro rodzice się mną nie interesują i skoro mnie samemu nie zależy już na moim zdrowiu i życiu?” Temu chłopcu i ludziom w podobnej sytuacji można skutecznie pomóc w zajęciu dojrzałej postawy wobec życia jedynie poprzez wprowadzenie ich w sferę religijności, a więc w świat nieodwołalnej miłości i całej prawdy. Boże objawienie pozwala człowiekowi upewnić się co do swej natury i co do ostatecznego powołania a więź z Bogiem daje siłę, aby nie ustać w drodze.

I tu wkraczamy w tajemnicę istoty religijności. Duchowość umożliwia odkrycie odpowiedzialnego stylu życia zgodnie z naturą człowieka i jego najgłębszymi aspiracjami. Religijność umożliwia zrealizowanie takiego stylu życia w praktyce. Pod warunkiem jednak, że jest to religijność dojrzała. Religijność niedojrzała zastępuje życie, stanowi jakąś formę ucieczki od życia, podczas gdy religijność dojrzała uczy życia, gdyż umożliwia odkrycie prawdy i dorastanie do miłości.

Nie jest jednak możliwe zbudowanie dojrzałej religijności bez pogłębionego życia duchowego. Człowiek jedynie cielesny czy emocjonalny, człowiek prymitywny duchowo, nie jest bowiem zdolny, by zbudować osobistą więź przyjaźni z Bogiem. Świadome i odpowiedzialne pokierowanie własnym życiem wymaga zatroszczenia się o pogłębiony rozwój duchowy. Rozwój ten nie jest bowiem procesem spontanicznym. Potrzeby duchowe nie są tak krzykliwe i tak wyraźnie odczuwane przez człowieka jak potrzeby cielesne czy emocjonalne. Dziecko zwykle łatwiej poprosi rodziców o coś do zjedzenia niż o coś do przemyślenia. W naszych czasach tak wiele ludzi wręcz boi się stawiania sobie pytania o to, kim są i po co żyją.

Troska o dobrobyt duchowy i o rozwój duchowości powinna zatem stanowić podstawowe zadanie poszczególnych osób, rodzin, instytucji wychowawczych i całych społeczeństw. Nie ma przecież przyszłości bez duchowości Formy pomocy w rozwoju duchowym mogą być bardzo różne, gdyż na wiele sposobów można pomagać człowiekowi, by odkrywał on kim jest i po co żyje a także by poszerzał swoje horyzonty ideałów i aspiracji. Dobrą pomocą będzie np. uczenie dojrzałego i uczciwego myślenia o własnym życiu, pomaganie w osiągnięciu wewnętrznej ciszy, ukazywanie podstawowych pytań o sens życia, o hierarchię wartości, o zasady postępowania, uczenie odróżniania dobra od zła, prawdy od kłamstwa, demaskowanie wypaczonych wizji człowieka a także takich stylów życia, które okazują się drogą do cierpienia i krzywdy, do niszczenia siebie i innych. Szczęśliwi są ci ludzie oraz te rodziny i społeczeństwa, które najpierw szukają dobrobytu duchowego, gdyż wszystko inne będzie im dodane.

ks. Marek Dziewiecki
Rekolekcje, Wielki Post 2002 – Co to znaczy być chrześcijaninem?

http://www.katolik.pl/rola-duchowosci-w-zyciu-chrzescijanina,489,416,cz.html

 

*********

ks. Mieczysław Piotrowski TChr

Recepta na życie wieczne

Miłujcie się!
Recepta na życie wieczne
Czy moment śmierci jest całkowitym unicestwieniem ludzkiej osoby czy też przejściem w nowy, nigdy niekończący się wymiar istnienia? Ucieczka od osobistej odpowiedzi na pytanie o sens mojej nieuniknionej śmierci sprawia, że życie traci swój autentyzm i okrywa się płaszczem hipokryzji. Trzeba otwierać się na tajemnicę człowieka i szukać ukrytej obecności Jezusa Chrystusa, który daje jedyną odpowiedź na pytanie o sens mojego cierpienia i śmierci.
Należy szukać – pisze Pascal – Jeśli ci mówię, że musisz poszukiwać, to czynię to nie z powodu świętej gorliwości człowieka pobożnego (…) Mówię, że musimy poszukiwać nie ze względu na duchową pobożność lub zwykłą ciekawość, ale z powodu naszej osobistej korzyści. Zadziwia mnie i przeraża obojętność wobec następującej kwestii: wieczność, którą przynosi ze sobą śmierć, jest rzeczą tak bardzo wzniosłą, tak głęboko nas dotyczącą, że trzeba być pozbawionym wszelkiego poczucia logiki, aby pozostać obojętnym wobec takiego problemu (…) Nie ma dla człowieka nic ważniejszego jak jego przeznaczenie; nic nie jest bardziej niepokojące od wieczności, która go wszakże oczekuje. Natomiast wobec innych rzeczy człowiek zachowuje się zupełnie inaczej: boi się, ufa, zapobiega, informuje się. I właśnie tenże człowiek, który spędza wiele dni i nocy w zagniewaniu i desperacji z powodu niepowodzenia w karierze, zdąża bezmyślnie ku śmierci, która jest stawką o wszystko lub nic. Jest dla mnie rzeczą straszną widzieć, jak prosty człowiek z wielką wrażliwością zabiega o małe i przemijające rzeczy, a z ogromną obojętnością podchodzi do tego, co wielkie i wieczne.
Jest to niepojęte zaciemnienie umysłu i serca, spowodowane tym, że jak mówi Jezus: ludzie bardziej umiłowali ciemność aniżeli światło: bo złe były ich uczynki (J 3,19). Aby obudzić ludzi z letargu myślenia o swojej śmierci, Pascal używa ostatecznego argumentu: Jeżeli wierzący myli się i skoro naprawdę poza progiem śmierci są tylko milczenie i ciemności, on się nigdy o tym nie dowie. Jeżeli natomiast niedowiarek się myli, jeżeli coś jest, to przez całą wieczność będzie ponosić konsekwencje swego błędu.
Jedyną rozsądną postawą człowieka w obliczu śmierci jest więc przylgnięcie do osoby Chrystusa. Może to się dokonać tylko w „ciemnościach wiary”, o których pisze św. Jan od Krzyża. Nie ma tu pewności empirycznej, trzeba po prostu podjąć osobistą decyzję poznania i przyjęcia radosnej nowiny o zbawieniu, którą przekazali nam apostołowie. To właśnie dla mnie i dla mojego zbawienia, Bóg stał się prawdziwym człowiekiem w konkretnym miejscu i czasie. Wziął na siebie grzechy moje i wszystkich ludzi, został skazany na śmierć krzyżową w Jerozolimie przez prokuratora Palestyny, Poncjusza Piłata. Po śmierci na krzyżu został pochowany w grobie. Trzeciego dnia zmartwychwstał, jak sam zapowiedział i ukazał się wielokrotnie apostołom i swoim uczniom. W swojej śmierci i zmartwychwstaniu odniósł ostateczne zwycięstwo nad grzechem i śmiercią i zaprasza mnie i każdego człowieka, abyśmy uczestniczyli w Jego zwycięstwie. Jezus mówi: Ja jestem zmartwychwstaniem i życiem. Kto we Mnie wierzy, choćby i umarł, żyć będzie. Każdy, kto żyje i wierzy we Mnie, nie umrze na wieki (J 11,25-26).
Aby wydostać się z beznadziejnej i bezsensownej niewoli grzechu i śmierci trzeba oprzeć się na nadziei wbrew nadziei, że Bóg do końca mnie umiłował (por. J 13,1). Stając się prawdziwym człowiekiem, zjednoczył się i pozostaje ze mną przez wszystkie dni, aż do skończenia świata (por. Mt 28,20) w tajemnicy Eucharystii, aby dawać mi udział w swoim zmartwychwstałym życiu. Wielu słuchaczy gorszyło się słuchając tego, co Jezus mówił na temat Eucharystii: Ja jestem chlebem żywym, który zstąpił z nieba. Jeśli kto spożywa ten chleb, będzie żył na wieki. Chlebem, który Ja dam, jest moje ciało za życie świata… Zaprawdę, zaprawdę, powiadam wam: Jeżeli nie będziecie spożywali Ciała Syna Człowieczego i nie będziecie pili Krwi Jego, nie będziecie mieli życia w sobie. Kto spożywa moje Ciało i pije moją Krew, ma życie wieczne, a Ja go wskrzeszę w dniu ostatecznym. Ciało moje jest prawdziwym pokarmem, a Krew moja jest prawdziwym napojem (J 6,51.53-55).
Tylko wtedy będę wyrwany z piekielnej beznadziei grzechu i śmierci, jeżeli z całą swoją grzesznością, tak jak marnotrawny syn, rzucę się w ramiona Jezusa, który czeka na mnie w sakramencie pokuty, a po wyznaniu grzechów, przyjmę Go do swego serca w darze Eucharystii. Eucharystia to zmartwychwstały Chrystus w swoim uwielbionym człowieczeństwie i dlatego jest największym skarbem i szczytem całego wszechświata.
André Frossard, znany francuski dziennikarz i pisarz, odkrył tajemniczą rzeczywistość obecności Boga w Eucharystii, dzięki przypadkowemu spotkaniu z Najświętszym Sakramentem wystawionym do adoracji w jednym z paryskich kościołów. Tak opisuje historię swojego nawrócenia w książce Bóg i ludzkie pytania („Jedność”, Kielce 1991): “Wszedłem do kaplicy jako ateista, a w kilka minut później wyszedłem z niej jako chrześcijanin i byłem świadkiem mojego własnego nawrócenia, pełen zdumienia, które ciągle trwa…
Mój ojciec chciał mnie widzieć w szkole przy ulicy Ulm. Poszedłem tam w wieku dwudziestu lat, ale pomyliłem stronę ulicy i zamiast wstąpić do Wyższej Szkoły Nauczycielskiej, wszedłem do sióstr od Adoracji po kolegę, z którym miałem iść na obiad. To, co zamierzam wam opowiedzieć, to nie historia jakiegoś odkrycia intelektualnego. Jest to relacja o doświadczeniu fizycznym, o doświadczeniu prawie laboratoryjnym. Otwierając żelazne drzwi klasztoru byłem ateistą. Ateizm przybiera wiele form. Jest ateizm filozoficzny, który wcielając Boga w przyrodę odmawia Mu odrębnej osobowości i umieszcza wszystkie rzeczy w zasięgu ludzkiej inteligencji; nic nie jest Bogiem, wszystko jest boskie. Ten ateizm prowadzi do panteizmu pod postacią jakiejś ideologii. Ateizm naukowy odrzuca hipotezę Boga jako nieodpowiednią w badaniach i usiłuje wyjaśnić istnienie świata tylko poprzez właściwości materii, nie pytając, skąd ona sama pochodzi. Jeszcze bardziej radykalny ateizm marksistowski nie tylko neguje Boga, ale posłałby Go na urlop, nawet gdyby istniał. Jego natrętna obecność przeszkadzałaby w wolnej grze woli człowieka. Istnieje również ateizm najbardziej rozpowszechniony, który dobrze znam, to ateizm idiotyczny. Taki był mój ateizm. Ateizm idiotyczny nie stawia sobie pytań. Uważa za naturalne przebywanie człowieka na ognistej kuli pokrytej cienką warstwą suchego błota i obracającej się wokół swojej osi z prędkością ponaddźwiękową dookoła słońca — czegoś w rodzaju bomby wodorowej, unoszonej przez miliardy lampionów (gwiazd) o zagadkowym pochodzeniu i nieznanym przeznaczeniu. Byłem jeszcze takim ateistą, kiedy przechodziłem przez drzwi kaplicy i pozostawałem nim nadal w jej wnętrzu. Obecni tam ludzie, widziani pod światło, rzucali tylko cienie, między którymi nie mogłem odróżnić mojego przyjaciela i coś w rodzaju słońca promieniowało w głębi kaplicy. Nie wiedziałem, że był to Najświętszy Sakrament.
Nie doznałem nigdy zmartwień miłosnych ani niepokoju, ani ciekawości. Religia była starą chimerą, a chrześcijanie, gatunkiem opóźnionym na drodze historycznej ewolucji. Historia opowiedziała się za nami — za lewicą, a problem Boga był rozwiązany przez negację, co najmniej od dwóch do trzech stuleci. W moim środowisku religia wydawała się tak niemodna, że nie było się już nawet antyklerykałem, chyba tylko w dniach wyborów… Jeszcze dzisiaj widzę tego dwudziestoletniego chłopca, którym wtedy byłem. Nie zapomniałem jego osłupienia, kiedy nagle wyłaniał się przed nim z głębi tej skromnej kaplicy świat, inny świat — o blasku nie do zniesienia, o szalonej spoistości, którego światło objawiało i jednocześnie zakrywało obecność Boga, tego samego Boga, o którym jeszcze przed chwilą przysięgałby, że istnieje tylko w ludzkiej wyobraźni. Jednocześnie spływała na niego fala słodyczy zmieszanej z radością o mocy, która może skruszyć serce, i której wspomnienie nigdy nie zaniknie, nawet w najgorszych chwilach życia, niejednokrotnie przenikniętych lękiem i nieszczęściem. Odtąd nie stawia sobie innego zadania, jak tylko świadczyć o tej słodyczy i o tej rozdzierającej czystości Boga, który mu pokazał owego dnia przez kontrast, z jakiego błota został ulepiony… Owym światłem, którego nie ujrzałem cielesnymi oczyma, nie było to, jakie nas oświeca lub powoduje opalanie. To było światło duchowe, tzn. światło pouczające — jakby żar prawdy. Odwróciło ono defi nitywnie porządek rzeczy. Od chwili, kiedy je ujrzałem, mógłbym powiedzieć, że dla mnie tylko Bóg istnieje, a wszystko inne jest jedynie hipotezą…
Jeśli chodzi o moją wolną wolę, to posługiwałem się nią naprawdę dopiero po moim nawróceniu, kiedy zrozumiałem, że tylko Bóg może nas uratować ze wszystkich zależności, w jakie nieuchronnie popadlibyśmy bez Niego. Podkreślam. To było obiektywne doświadczenie, prawie z dziedziny fizyki, i nie mam nic cenniejszego do przekazania, jak tylko to: poza tym światem, który nas otacza i którego cząstką jesteśmy, odsłania się inna rzeczywistość, nieskończenie bardziej konkretna niż ta, w której na ogół pokładamy ufność. Jest ona ostateczną rzeczywistością, wobec której nie ma już pytań” (s. 21-24).
Wiele lat później już jako światowej sławy pisarz i dziennikarz mówił: Co ja mogę uczynić na wieść, że chrześcijaństwo jest prawdziwe? Co na to poradzę, że istnieje Prawda i że Prawda ta jest Osobą? Chrześcijaństwo nie jest ani rzeczą, ani ideą, ale to Osoba Jezusa Chrystusa, który zwyciężył śmierć przez swoje zmartwychwstanie i pozostał z nami w sakramentach pokuty i Eucharystii, aby nas prowadzić do życia wiecznego w niebie. Jego Boską Miłość i życie wieczne, każdy człowiek może otrzymać za darmo, musi spełnić tylko jeden warunek: w ciemnościach wiary całkowicie zaufać i zawierzyć Jezusowi całe swoje życie. To jest jedyna recepta na pełnię szczęścia i osiągnięcie życia wiecznego w niebie. Zmarnować taką szanse byłoby szczytem bezmyślności i głupoty.
oprac. ks. Mieczysław Piotrowski TChr
http://www.katolik.pl/recepta-na-zycie-wieczne,1079,416,cz.html
**********
Ks. Mirosław Cholewa

O dzieleniu się swoimi przeżyciami

Pastores

Apostołowie dzielą się swoimi przeżyciami na dwa różne sposoby. Jeden z nich prowadzi ich do utraty nadziei i do przygnębienia, drugi pomaga zyskać właściwą perspektywę wiary. Pierwszy odnosi się do spotkania jedynie samych uczniów, drugi – do ich spotkania z Jezusem i odnalezienia nowej nadziei. Uczniowie idący do Emaus na temat wydarzeń ostatnich dni początkowo rozmawiają jedynie ze sobą. Nawet nie rozpoznają zmartwychwstałego Jezusa, który przyłączył się do nich w drodze (zob. Łk 24,14 nn.). Pozostają nadal zamknięci w swoim ciasnym świecie lęku i beznadziei. Dopiero gdy Jezus sprowokuje ich do wypowiedzenia wszystkiego przed Nim, gdy ich upomni i wyjaśni im Pisma, gdy pozwoli się zaprosić na ucztę i połamie chleb, otworzą się im oczy na Jego obecność i na wydarzenia ostatnich dni.

Podobnie umacniała się wiara uczniów, gdy po powrocie z rozesłania dzielili się z Jezusem owocami swojej misji (zob. Mk 6,30). Pan nie gasił ich radości wynikającej z mocy, jaką dysponowali – Panie, przez wzgląd na Twoje imię nawet złe duchy nam się poddają (Łk 10,17), lecz kierował ich uwagę na Boga, jako ostateczne źródło radości – cieszcie się, że wasze imiona zapisane są w niebie (Łk 10,20).

Powyższe teksty prowokują do refleksji nad tym, co nazywane jest obiegowo dzieleniem się własnym doświadczeniem, a także zaświadczają o Bożym planie wobec człowieka i tkwiącej głęboko w jego naturze potrzebie osobowych relacji oraz rozmowy. Do normalnego życia i rozwoju konieczna jest otwartość na Drugiego (na Boga) i na drugiego (na człowieka) – “stajemy się” bardziej ludzcy i dojrzewamy do pełni człowieczeństwa, gdy dzielimy się z kimś naszym życiem, przekonaniami i problemami.

Powody i okoliczności mówienia o swym doświadczeniu

Powyższą tezę ilustruje inne stwierdzenie biblijne: Jeden drugiego brzemiona noście i tak wypełniajcie prawo Chrystusowe (Ga 6,2). Możemy wzajemnie nosić swoje brzemiona i wspierać się na drodze wiary pod warunkiem, że rzeczywiście dopuścimy innych do swojego życia i zdecydujemy się dzielić życie innych.

Gotowość do powierzenia swoich spraw drugiemu i otwartość na wzajemną wymianę jest konieczna także z powodu walki duchowej, jaka toczy się w naszym życiu. Strategia złego ducha w tej walce polega na tym, by człowieka izolować od innych i zamknąć w samotności z własnymi problemami i pokusami. Gdy człowiek chowa pewne sprawy tylko dla siebie, wówczas nieprzyjaciel łatwiej może go pokonać i przeprowadzić do końca swój plan zniewolenia go. Tak odczytują działanie szatana mistrzowie duchowi, między innymi św. Ignacy Loyola w swoich regułach rozeznawania duchów: “Nieprzyjaciel natury ludzkiej, kiedy poddaje duszy sprawiedliwej swoje podstępy i namowy, chce i pragnie, żeby zostały przyjęte i zachowane w tajemnicy; a kiedy się je odkrywa przed dobrym spowiednikiem albo inną osobą duchowną, która zna jego podstępy i złości, bardzo mu się to nie podoba; wnioskuje bowiem, że nie będzie mógł doprowadzić do skutku swego już zaczętego a przewrotnego zamiaru, bo odkryte zostały jego wyraźne podstępy” (ĆD, 326).

Nikt nie jest “samotną wyspą”. W zamyśle Bożym podążamy drogą wiary wspólnie z innymi i innych potrzebujemy. Ogólną zasadę można sprowadzić do zdania: “Wiara umacnia się, gdy jest głoszona”, zarówno w tych, którzy głoszą, jak i w tych, którym się ją głosi. Dlatego dzielenie się z innymi swoim życiem, wiarą, odkrywanymi wartościami wzajemnie buduje i ubogaca, pomaga odczytać obecność i działanie Boga tu i teraz.

Jest jeszcze jeden powód, dla którego ważne są wspólnota, dzielenie się sobą i podejmowanie razem misji. Jezus rozsyła Apostołów po dwóch (zob. Mk 6,7), czyli we wspólnocie, by mieli wzajemne wsparcie w trudach misji, ale także z tego powodu, by trudniej było przywłaszczyć sobie Boże działanie i dobre owoce misji. Gdy podejmuje się działania samemu, łatwo jest przypisać sobie sukcesy apostolskie, które tak naprawdę są dziełem Bożym: Jeżeli Pan domu nie zbuduje, na próżno się trudzą ci, którzy go wznoszą (Ps 127,1). Każdy ma swój wkład w ewangelizację, ale Pan daje wzrost: Nic nie znaczy ten, który sieje, ani ten, który podlewa, tylko Ten, który daje wzrost – Bóg (1 Kor 3,7). To przywilej dla człowieka, że jako ewangelizator może uczestniczyć w tym Bożym dziele, ale ma pamiętać, że chwała należna jest tylko Panu.

Słowo, które oddziela

Kolejna kwestia dotycząca dzielenia się własnymi duchowymi przeżyciami to zasada, że wypowiadanie się jest budujące wtedy, gdy jest przez nas miarkowane i kontrolowane. Dotyczy to zwłaszcza “odbioru siebie”, czyli takiego rodzaju dzielenia się, praktykowanego w niektórych grupach, gdy jej członkowie mówią, jak siebie nawzajem postrzegają. Przypomina o tym św. Jakub: Jeśli ktoś nie grzeszy mową, jest mężem doskonałym, zdolnym utrzymać w ryzach także całe ciało (Jk 3,2). Nie każde słowo buduje i nie każde jest wyrazem prawdziwej komunikacji. Są słowa, które ranią i niszczą.

Może być dzielenie, które oddziela od innych. Mogą być “prawdziwe” słowa, ale bez miłości, jako wyraz wyższości, pogardy, agresji, które wręcz zabijają. Konieczne są w naszym życiu słowa prawdy, ale wypowiadanej w miłości, gdy szukamy prawdziwego dobra wspólnego i dobra drugiego człowieka.

Ważna jest nie tylko treść i forma tego, co wypowiadamy, ale też intencja, jaką się kierujemy, i odpowiedni czas, jaki wybieramy do podzielenia się swoim słowem, gdy nasz rozmówca jest bardziej gotowy je przyjąć.

Podczas rekolekcji

W czasie tak zwanych rekolekcji zamkniętych dochodzi do szczególnego typu rozmów. Jest to dialog z prowadzącym rekolekcje w ramach towarzyszenia duchowego albo w ramach spowiedzi, niekiedy też dialog z innymi uczestnikami rekolekcji w tak zwanych grupach dzielenia (dzielenia się usłyszanym słowem i przeżywanymi treściami).

Podejmowanie tej formy dialogu jest bardzo ważne z kilku powodów. Najpierw dlatego, że wypowiadając to, co w nas się rodzi, mamy możliwość nabrania dystansu, by lepiej poznać siebie, Boże działanie w nas i otaczającą nas rzeczywistość. Podobnie rzecz się ma z oglądaniem dzieł sztuki, kiedy to trzeba właściwego dystansu, by w pełni poznać piękno dzieła i kunszt artysty.

Następnie, gdy wypowiadamy to, co odkrywamy i przeżywamy, niejako bardziej to posiadamy. Można by wyróżnić stopniowanie tego “posiadania”. Pierwszym jego etapem jest pomyślenie, drugim – wypowiedzenie przed sobą i dla siebie (np. na piśmie), a trzecim – wyrażenie tego przed drugim, który może to “usłyszeć” i do tego się odnieść.

Dzieląc się z innymi swoimi przeżyciami, mamy także możliwość zobiektywizowania tego, co subiektywnie przeżywamy – zgodnie z zasadą, że nikt nie jest lekarzem samego siebie. Dopuszczając drugiego człowieka do swojego życia, mamy szansę otrzymać od niego dodatkowe światło, radę dla dobrego odczytywania codzienności i podejmowanych decyzji.

Wszystko to ma służyć ostatecznie nabieraniu umiejętności, by patrzeć “oczyma wiary”. Życzliwa obecność drugiego człowieka w czasie rekolekcji, zarówno kierownika duchowego, spowiednika, jak i innego uczestnika grupy dzielenia, ma nam pomóc w szukaniu Boga, Jego działania w naszym życiu, Jego woli. Dodatkowo, dzieląc się z kimś tym, co przeżywamy, dajemy mu możliwość duchowego wsparcia nas modlitwą.

W przyjaźni

Specyficzną formą wymiany myśli jest dzielenie się w ramach przyjaźni budowanych na wzajemnym zaufaniu. Dzięki temu, że mamy pewność co do dyskrecji przyjaciela, możemy być wobec niego bardziej otwarci niż wobec osób, które nie przeszły jeszcze próby zaufania.

Jak mówi jedna z definicji przyjaźni, możemy w niej wypowiadać bez obaw swoje radości i smutki, dzięki czemu radość jest zdwojona, a smutek i ból – o połowę mniejszy. Uzyskujemy w ten sposób konkretne psychiczne i duchowe wsparcie dla naszego życia i kroczenia drogą wiary.

Prawdziwa przyjaźń nie jest “towarzystwem wzajemnej adoracji” osób we wszystkim sobie przytakujących, stwarza przestrzeń dzielenia się odrębnym widzeniem spraw, przez co prowadzi do wzajemnego ubogacania i poszerzania horyzontów myślenia. Przed przyjacielem można bez obaw być sobą, gdyż wiemy, że jesteśmy przez niego zaakceptowani, nawet jeśli nie podziela on wszystkich naszych przekonań. W przyjaźni jest również miejsce na braterskie upomnienie, które łatwiej przyjąć, gdy wyrasta ono z prawdziwej troski o nas.

Rodzimy się jako istoty zaproszone do dialogu i relacji z innymi, dlatego trzeba, abyśmy uczyli się tego poprzez dzielenie z innymi swoich przeżyć. Poziom więzi międzyludzkich zależy od poziomu zaufania i otwartości, a także od treści podejmowanej tematyki dzielenia się. Chyba najbardziej intymnymi, osobistymi sprawami są te, które dotyczą przeżywanej wiary, a jednocześnie najbardziej mogą one służyć wzajemnemu zbudowaniu. W ten sposób Jezus dołącza do naszego życia i do naszych relacji z innymi, udzielając nowego światła w codzienności.

ks. Mirosław Cholewa

http://www.katolik.pl/o-dzieleniu-sie-swoimi-przezyciami,23135,416,cz.html?s=2
**********
ks. Tomasz Jaklewicz

Zacznijmy od rachunku sumienia

Gość Niedzielny

Aby dobrze przeżyć Wielki Post, trzeba go dobrze zacząć. Proponujemy duszpasterzom, by na początku Wielkiego Postu odczytali z ambon kilkadziesiąt prostych pytań do rachunku sumienia według Dziesięciu Przykazań.

Kościoły w Popielec są pełne. Dziękować Bogu! Znak popiołu sypanego na głowę jest gestem do głębi poruszającym. Widać potrzebujemy tego znaku. Brzmią mocno słowa towarzyszące obrzędowi: „Prochem jesteś i w proch się obrócisz” na przemian z wezwaniem: „Nawracajcie się i wierzcie w Ewangelię”. Początkiem drogi przemiany jest pokora – czyli uznanie prawdy o sobie. Zobaczyć siebie, tak jak widzi mnie Bóg. Bez udawania, bez dyplomacji, bez owijania w bawełnę, bez półprawd i niedomówień… Zobaczyć, co jest „moim prochem”, czyli mój grzech, niewierność, głupotę, pustkę, nędzę… Prawda, która nas wyzwala, jest na ogół trudna do przyjęcia. Nie ma w Kościele lepszego czasu na szukanie i przyjmowanie tej wyzwalającej prawdy niż Wielki Post.

Zmieniajcie swoje myślenie

„Nawracajcie się”, czyli w oryginale metanoiete. To wołanie Kościoła w Wielkim Poście. A właściwie to wołanie samego Chrystusa, który od wieków zwraca się do ludzi ustami Kościoła z tym samym apelem. Nawracajcie się! Dosłownie: zmieniajcie swoje myślenie. Nawrócenie kojarzy się nam raczej ze zmianą postępowania. Tymczasem metanoia to najpierw przemiana mentalności, odrzucenie złego sposobu myślenia i przyjęcie prawdy większej ode mnie – Bożej Prawdy. To podporządkowanie swojego rozumu myśli Boga. Jeśli będę myślał po Bożemu, będę również żył po Bożemu. Jeśli uwierzę Ewangelii, czyli przyjmę Słowo Boga za punkt odniesienia, wartościowania, wybierania, to wtedy zmieni się także moje życie. Dlatego tak wielki jest często opór człowieka przed światłem Ewangelii. Bo intuicyjnie czujemy, że jeśli przyznamy rację Bogu, to wtedy musimy zmienić swoje życie. Nieraz bardzo radykalnie. A to boli. Jak bardzo, wiedzą ci, którzy próbują to robić. Nawracajcie się! Czyli nie wystarczy raz się nawrócić. Potrzebujemy nieustannej pracy nad sobą. Mam wciąż od nowa zmieniać swoje myślenie. Bo świat niepostrzeżenie przeciąga mnie na swoją stronę, kwestionuje wiarę, Boga, Kościół. Sugeruje, że nie warto się wysilać. Dlatego na każdym etapie życia trzeba dokonywać „okresowego przeglądu” swojego umysłu, serca, sumienia. Dlatego co roku jest Wielki Post. Dlatego co roku to samo wezwanie do uzdrawiającej rewizji myślenia, a w konsekwencji życia.

Dlaczego rachunek sumienia w Popielec?

Ileż to razy nasze kazania, spowiedzi czy wielkopostne postanowienia rozpływają się ogólnikach, w pobożnych hasłach oderwanych od życia. Trzeba od początku złapać byka za rogi. Inaczej prześpimy Wielki Post. Może kolejny raz. Dlatego „Gość Niedzielny” proponuje zacząć od rachunku sumienia. Proponujemy, by na początku Wielkiego Postu duszpasterze w ramach kazania odczytali pytania do rachunku sumienia ułożonego według Dziesięciu Przykazań. Dlaczego taka propozycja? Być może dawno nie robiliśmy solidnego rachunku sumienia, więc będzie okazja. Nieraz nie wiemy już dziś, co jest grzechem, a co nie. Rachunek sumienia nie tylko przypomina, co jest grzechem, ale pomaga nazwać ten grzech po imieniu. Układ rachunku sumienia według Dekalogu jest najczytelniejszy i utrwala w człowieku przekonanie, iż przykazania Boże stanowią podstawowy punkt odniesienia dla życia, dla wartościowania. Środa Popielcowa rozpoczyna okres spowiedzi wielkanocnej, a zatem rachunek sumienia może być parafialnym przygotowaniem do spowiedzi. Czy trzeba czekać ze spowiedzią do samych świąt? Czy nie lepiej zacząć Wielki Post od sakramentu pokuty? Oczywiście słuchanie rachunku sumienia może nużyć, a nawet rodzić pewien opór ze strony odbiorców. Czy jednak cierpliwe wysłuchanie niełatwych pytań pod własnym adresem nie jest elementem wielkopostnej pokuty? Kapłan odczytujący rachunek sumienia sam jest grzesznikiem i zadaje te pytania także sobie.

Rachunek sumienia jest modlitwą

Odczytanie rachunku sumienia z ambony musiałoby być poprzedzone krótkim komentarzem duszpasterza. Chodzi o to, by postawić wszystkich uczestników liturgii w obecności łaskawego Boga. Rachunek sumienia nie jest moralizowaniem, nie jest odczytywaniem wyroku, nie jest księgowaniem grzechów. Jest modlitwą! Każda autentyczna modlitwa zawiera moment poznawania siebie samego. Przed Bogiem nie muszę nikogo udawać, nikogo grać. Nie muszę się bać ani siebie, ani swojej przeszłości, nawet tej najbardziej pokręconej. Ojciec Józef Augustyn mówi, że rachunek sumienia „jest rozmową grzesznika z przebaczającym Ojcem o zranionej miłości”.

Wiele mamy rachunków do zapłacenia, ale bez obaw. Akurat za ten rachunek nie musimy płacić. Zapłacił już za niego Chrystus na krzyżu. „Liczymy” nasze grzechy nie tylko po to, by zobaczyć, że jestem prochem, ale również po to, by „obliczyć”, jak wielka jest miłość Boga wobec mnie, słabego grzesznika. Dogłębne poznanie i uznanie własnej grzeszności jest łaską. Zło najpierw uszkadza oczy, zaślepia. Sprawia, że nie uznajemy zła za zło. Ten wyzwalający moment otwarcia oczu, przywrócenia wewnętrznego wzroku jest dziełem Boga. Dlatego przed rachunkiem sumienia trzeba prosić o łaskę poznania swoich grzechów. Duch Święty jest światłością sumień. On pomaga uciszyć niepokój, pokonać lęk, zdobyć się na odwagę zerwania ze złem i powrotu do Ojca.

Rachunek sumienia musi boleć. Ponieważ grzech rani Boga, rani ludzi i rani samego grzesznika. Warto starać się zobaczyć powiązanie grzechów, ich źródło, motywację. Zawsze będzie towarzyszyła nam pokusa „wybielania siebie”, „lizania zbyt czułego łapy swego sumienia” czy „przekształcania ewangelii w łagodną opowieść” (ks. Twardowski). Kiedy św. Piotr po trzykrotnej zdradzie Mistrza usłyszał pianie koguta, uświadomił sobie, co narobił. Zobaczył swój grzech. Pianie koguta było jak ostre pytanie przeszywające sumienie. Może wtedy Piotr przeraził się swojego grzechu? Ale chwilę potem jego wzrok skrzyżował się ze spojrzeniem Jezusa. To było prawdziwe wyzwolenie. Wtedy już się nie bał, już tylko płakał. Płakał z bólu nad sobą, ale i ze szczęścia, bo już wiedział, że Pan mu przebaczył. Rachunek sumienia jest nie tylko po to, bym zapłakał na sobą. Jest i po to, bym zachwycił się Bożym miłosierdziem. Warto.

ks. Tomasz Jaklewicz

http://www.katolik.pl/zacznijmy-od-rachunku-sumienia,23293,416,cz.html

*********

Grzegorz Siedlarz SCJ

Ojcze nasz, który się nie gniewasz…

wstań

To jasne, mamy problem z przebaczeniem. Trudno jest czasem uwierzyć w Boże miłosierdzie, przebaczyć samym sobie, ale też i drugiemu człowiekowi. Źródło tego problemu niestety tkwi w nas samych – w naszych myślach, sercu, uczuciach. Niełatwo pokonać siebie pod tym względem. Na szczęście nie jest to też niemożliwe.
Dziecko cię nauczy
Jeżeli coś jest trudne do wykonania i wymaga większego nakładu sił z naszej strony, to tym większe będą później owoce. Jedną z najbardziej cennych rzeczy, jakie potrzebujemy w życiu, jest umiejętność przebaczania, która obejmuje trzy sfery przebaczenia: Boże, samemu sobie i drugiemu człowiekowi.
Pewna dwuletnia dziewczynka modląc się wieczorem Modlitwą Pańską, tak ją rozpoczynała: „Ojcze nasz, który się nie gniewasz…”. Mimo że mama poprawiała ją, chcąc nauczyć poprawnej wersji tej modlitwy, to dwulatka długo nie chciała dać się przekonać, obstając przy swoich słowach. Czy była to przekora, a może zaszczepiona zdolność do odkrycia prawdy o Bożej miłości? Bo choć początkowo może brzmieć to trochę cukierkowato, to gdy się nad tym zastanowimy, zauważymy niesamowitą intuicję tej małej dziewczynki – przecież Boga znała jedynie z krótkich opowieści rodziców, a w jej modlitwie kryje się prawdziwie teologiczna głębia. Bóg rzeczywiście nie gniewa się na nas, ponieważ Jego naturą jest wybaczanie nam. Pięknie ujął to papież Franciszek, mówiąc: „Bóg nigdy nie zmęczy się tym, by nam przebaczać”.
Przygnieceni wspomnieniem zła
Spotkałem już sporo osób, którym trudno jest uwierzyć w to, że Bóg potrafi prawdziwie wybaczyć, nie gniewając się przy tym na nas. Do niektórych ta prawda jakoś dłużej dociera, może to trwać nawet kilka lat. Tak naprawdę problem tkwi w nas samych, a dokładniej w naszej głowie. Każdy człowiek jest skłonny do upadków, a jest to skutkiem grzechu pierworodnego. Ale nawet gdyby popełnił największe zło, największe grzechy, a szczerze żałuje za nie i chce się poprawić, to Bóg nigdy nie odmówi mu swojego przebaczenia. Jednak bardzo często sami sobie nie pomagamy, by tego rzeczywiście doświadczyć. Dlaczego? Nieraz ograniczamy Boga, uważając, że nie zasługujemy na przebaczenie, bo nasze grzechy są przecież takie ogromne… Myśląc tak, poniekąd pomniejszamy Boga, wkładamy Go w nasze ramki i tak naprawdę sami sobie szkodzimy.
Boże przebaczenie jest ogromne, a dowody na to mamy na kartach Ewangelii. Można powiedzieć, że Jezusowe nauczanie jest jednym wielkim przesłaniem miłosierdzia. Przypowieść o miłosiernym ojcu, który z miłością oczekuje na syna marnotrawnego (por. Łk 15,11-32), przebaczenie jawnogrzesznicy, którą przyprowadzono do Jezusa w celu osądzenia jej (por. J 8,1-11) czy moment śmierci Syna Bożego, kiedy wybacza On swoim oprawcom, bo nie wiedzą, co czynią (por. Łk 23,34a) – już te fragmenty są wystarczającym dowodem, aby wierzyć w Boże przebaczenie. Dowodem, by wierzyć. Jezus oczekuje od nas właśnie wiary w Jego miłość miłosierną. Doświadczamy jej, ilekroć ze skruchą i chęcią poprawy klękamy przy konfesjonale, zanurzając się w Bożym przebaczeniu. Łatwiej będzie nam uwierzyć w Boże przebaczenie, jeśli będziemy umieli wybaczyć samemu sobie…
Przebaczyć sobie
Problem lęków i obaw związanych z Bożym przebaczeniem zaczyna się wtedy, kiedy nie potrafimy wybaczyć sobie własnych grzechów. Wiemy, że każdym grzechem ranimy Boga, innych i siebie. Skoro Bóg nam wybacza, to dlaczego sami sobie nie umiemy przebaczyć? Doświadczenie Bożego miłosierdzia winno zachęcić nas do miłosierdzia własnego, a więc do wybaczania samemu sobie. Będzie to możliwe wtedy, gdy uświadomimy sobie, że z natury jesteśmy skłonni do upadków. Jednak nie może nas to zniechęcać, ponieważ dzięki Bożej łasce jesteśmy zdolni do powstawania. Zatem ilekroć się potkniesz, ilekroć upadniesz, a więc zgrzeszysz, przypomnij sobie, że masz przebaczającego Boga i niech to zachęci cię do wybaczenia samemu sobie, a wtedy łatwiej będzie ci wstać i iść dalej przez życie.

Pokochać sąsiada
Przebaczenie dotyczy również innych ludzi. Skoro Bóg nam wybacza, skoro bardziej lub mniej umiemy sobie wybaczyć, to nie możemy tego odbierać bliźnim. W przypowieści o nielitościwym dłużniku (por. Mt 18,21-35) Jezus uświadamia nam, że doświadczając przebaczenia (darowania długu) od kogoś, nie możemy zamykać się na przebaczanie innym. Jako chrześcijanie jesteśmy wezwani do naśladowania Jezusa, dlatego nie możemy pomijać Jego nauki dotyczącej wybaczania innym, nawet naszym największym wrogom. Dopiero wtedy będziemy autentycznymi uczniami Chrystusa.
Bo jeśli rzeczywiście Bóg nie gniewa się na nas, to po co ja mam gniewać się na siebie i ciebie?
Grzegorz Siedlarz SCJ
http://www.katolik.pl/ojcze-nasz–ktory-sie-nie-gniewasz,24391,416,cz.html
*********
ks. Marek Dziewiecki

Formacja sfery duchowej w ponowoczesności

Obecni

Być bogatym materialnie czy dojrzałym duchowo

Kształtowanie dojrzałości w sferze duchowej – podobnie jak kształtowanie dojrzałości w sferze moralnej – należy do tych zadań, które są często zaniedbywane czy traktowane jako drugorzędne w dominujących obecnie systemach pedagogicznych. Tymczasem dążenie do dojrzałości w sferze duchowej jest nieodzownym elementem wychowania współczesnego człowieka. Żyjemy bowiem w czasach, w których zanika u ludzi młodych tęsknota za rozwojem duchowym. Człowiek ponowoczesny to ktoś, kto chce raczej być kimś bogatym materialnie niż kimś dojrzałym duchowo. Tymczasem świadome i odpowiedzialne pokierowanie własnym życiem wymaga zatroszczenia się o pogłębiony rozwój duchowy. Rozwój ten nie jest procesem spontanicznym. Potrzeby duchowe nie są bowiem tak “krzykliwe” i tak wyraźnie odczuwane przez człowieka jak potrzeby cielesne czy emocjonalne. Dziecko zwykle łatwiej poprosi rodziców o coś do zjedzenia niż o coś do przemyślenia. W naszych czasach wielu młodych ludzi wręcz boi się stawiania sobie pytania o to, kim są i po co żyją.

Posiadanie pieniędzy może być groźne

Jest to niezwykle groźna sytuacja, gdyż im bardziej dany człowiek jest niedojrzały i ograniczony duchowo, tym bardziej nie potrafi w rozsądny sposób korzystać z dobrobytu materialnego, jeśli nawet taki dobrobyt osiągnie. Innymi słowy posiadanie pieniędzy przez ludzi ubogich i powierzchownych w sferze duchowej jest groźne dla nich samych. Codzienne doświadczenie potwierdza, iż nie potrafią oni korzystać z posiadanych środków materialnych tak, aby się rozwijać, aby bardziej kochać czy odważniej szukać prawdy. Przeciwnie, im są bogatsi materialnie, tym bardziej stają się egoistyczni i powierzchowni, tym bardziej ubożeją duchowo. Okazuje się, że dla ludzi biednych duchowo dobrobyt materialny nie jest szansą rozwoju, lecz raczej drogą do krzywdzenia, a nawet niszczenia samych siebie.

Wyraźnie można zaobserwować to zjawisko na Zachodzie Europy,
gdzie już od kilkudziesięciu lat większość ludzi żyje w dobrobycie materialnym, któremu towarzyszy coraz większe ubóstwo psychiczne i duchowe. Konsekwencją jest coraz większa liczba samobójców, osób chorych psychicznie, narkomanów, brutalnych przestępców, rozbitych rodzin, nieszczęśliwych dzieci. Po raz kolejny potwierdza się prawidłowość obserwowana od tysiącleci: poszczególne osoby i całe cywilizacje rozpadają się i niszczą, jeśli ubożeją duchowo. Gdy pustce duchowej towarzyszy bogactwo materialne, to rozpad dokonuje się jeszcze szybciej i okazuje się jeszcze bardziej nieuchronny. Człowiek żyjący w dobrobycie materialnym łatwiej bowiem może się łudzić, że samo posiadanie pieniędzy wystarczy mu, by być szczęśliwym. Nie ma zatem dla wychowanków groźniejszej sytuacji niż tęsknota za dobrobytem materialnym, której nie towarzyszy tęsknota za dojrzałością i bogactwem duchowym.

Zdolnością do odkrycia tajemnicy

Duchowość to ta niezwykła sfera, dzięki której człowiek jest zdolny do zrozumienia samego siebie. To ta sfera, w której człowiek stawia sobie pytanie o to, kim jest i po co żyje. Duchowość jest zdolnością człowieka do odkrycia i zrozumienia jego własnej tajemnicy. W konsekwencji duchowość – i tylko duchowość – może stać się dla człowieka centralnym systemem zarządzania życiem. Dopóki dana osoba nie rozwinie sfery duchowej, dopóty nie może zająć dojrzałej postawy wobec siebie, wobec świata i życia. Nie można przecież zająć dojrzałej postawy wobec rzeczywistości, nad którą dany człowiek nie zastanawia się i której nie potrafi zrozumieć.
Duchowość okazuje się czymś niezastąpionym, gdyż człowiek nie może zrozumieć samego siebie z jakiejkolwiek innej perspektywy niż perspektywa duchowa. Jeśli np. ktoś kontaktuje się z samym sobą jedynie poprzez ciało, to ono nie może mu wyjaśnić tajemnicy ludzkiego życia, gdyż ciało nie wie, kim jest człowiek i po co żyje. Ciało odczuwa jedynie własne potrzeby i popędy. Pozostawione samemu sobie ciało staje się rodzajem nowotworu, który podporządkowuje sobie pozostałe sfery człowieka i żyje jego kosztem. Człowiek jedynie cielesny nie może więc zrozumieć samego siebie i nie może odpowiedzialnie kierować swoim życie. U człowieka patrzącego na siebie poprzez pryzmat własnego ciała zarządzanie życiem dokonuje się w oparciu o jedną tylko sferę jego rzeczywistości. Człowiek skoncentrowany na własnej cielesności z konieczności poddaje się dyktaturze ciała.

Oszukiwanie samego siebie

Podobnie człowiek nie może zrozumieć samego siebie, jeśli czyni to poprzez pryzmat własnej psychiki, a więc wtedy, gdy skupia się na swoich subiektywnych przekonaniach lub doraźnych przeżyciach emocjonalnych. Psychika bowiem nie jest źródłem człowieczeństwa, ani źródłem prawdy o człowieku. Sfera ta jest intelektualną i emocjonalną reakcją człowieka na własną tajemnicę i własną sytuację życiową. Umysł ludzki posiada zdolność myślenia, ale nie jest źródłem wiedzy o naturze i tajemnicy człowieka. Umysł może tę tajemnicę odkryć, ale nie może jej własną mocą wymyślić czy określić. Pozostawiony własnej spontaniczności umysł ludzki nie szuka prawdy o człowieku, lecz wygodnych dla danej osoby półprawd, a nawet iluzji. Człowiek, dla którego jego własne myślenie jest najwyższym i jedynym autorytetem, kieruje się tzw. logiką prywatną i czasami przynajmniej oszukuje samego siebie. W ten sposób pozbawia się szansy na zrozumienie samego siebie i na osiągnięcie prawdziwego rozwoju. Podobnie z perspektywy emocji człowiek nie może odkryć tego, kim jest i po co żyje. Człowiek skupiony na własnej emocjonalności nie wie, jaką postawę powinien zająć wobec samego siebie i wobec emocji, które przeżywa. Poddając się emocjonalnej spontaniczności szuka jedynie dobrego samopoczucia: natychmiast i za wszelką cenę. Nawet za cenę popadnięcia w dyktaturę emocji i śmiertelne uzależnienia.

Znaleźć ostateczną odpowiedź

Niezwykłością sfery duchowej jest fakt, że w tej sferze i tylko w tej sferze człowiek może zapytać samego siebie o własną tajemnicę nie z perspektywy cząstkowej (np. cielesnej czy psychicznej) lecz z perspektywy całego człowieka. W konsekwencji jedynie w sferze duchowej człowiek może znaleźć ostateczną odpowiedź, która stanie się podstawą zajęcia dojrzałej postawy wobec własnej rzeczywistości i własnego życia. Duchowość zaczyna się zatem dopiero wtedy, gdy człowiek wznosi się ponad swoje ciało i ponad swoją psychikę, aby postawić sobie pytanie o całą swoją rzeczywistość: o to, kim jest i po co żyje, o to, jaki sens ma jego ciało, jego myślenie i jego emocje, a także o to, jaki sens ma on sam i życie, które stało się jego udziałem.

Sfera duchowa: typowe zagrożenia

Jest rzeczą znamienną, że również w dobie ponowoczesności większość ludzi stawia sobie przynajmniej czasami pytanie o własną tajemnicę oraz o sens ludzkiego życia. Stawianie tego typu pytań nie daje nam jednak automatycznie gwarancji, że potrafimy znaleźć prawdziwe odpowiedzi i że nasza duchowość jest już dojrzała. Coraz częściej bowiem nazywamy duchowością coś, co w rzeczywistości duchowością nie jest. Dla przykładu różnego rodzaju wzruszenia artystyczne, odczucia estetyczne, zachwyt nad przyrodą czy ćwiczenia na skupienie (np. yoga) – to wszystko stanowi jedynie różne sposoby rozwijania wrażliwości artystycznej i emocjonalnej oraz ułatwia wchodzenie w kontakt z tym, co dzieje się w naszym organizmie. Nie wystarcza jednak, by człowiek zrozumiał samego siebie. Istnieje zatem groźba zastąpienia duchowości jej namiastką czy iluzją. Zagrożeniu temu ulega obecnie zwłaszcza wielu młodych ludzi. Tęsknią oni za światem duchowym, ale z różnych względów zatrzymują się w połowie drogi i rozwijają jedynie to, co stanowi namiastkę duchowości, a czasem jedynie jej karykaturę. Przykładem niebezpiecznej namiastki duchowości czy jej karykatury są pewne sekty i subkultury młodzieżowe. W jakimś stopniu takiemu ryzyku podlegają nawet pewne grupy i ruchy w Kościele, o ile dominują w nich aspekty emocjonalne i zjawiska drugorzędne dla dojrzałej duchowości i religijności.

Każda utopia jest niebezpieczna

Ostatnio miałem kilka spotkań z ludźmi, którzy opowiadali mi, że zachwycili się buddyzmem i z tego względu odeszli od Kościoła. Zadałem im podstawowe pytanie: co was tak zachwyciło w buddyzmie? Wszyscy odpowiadali podobnie: zachwyciła nas duchowość buddyjska, która kieruje się zasadą: nie zadawaj nikomu cierpienia, ani ludziom, ani zwierzętom, ani roślinom. Jakże zaszokowani byli ci ludzie, gdy pomogłem im odkryć naiwność takiej duchowości. Po pierwsze, jest utopią dążenie, by nie zadawać nikomu i niczemu cierpienia, bo na tej ziemi jest to niemożliwe. A każda utopia jest bardzo niebezpieczna. Wyjątkowo niebezpieczne są zwłaszcza piękne i wzruszające utopie. Po drugie, buddyzm zakłada, że cierpienie jest największym nieszczęściem. Tymczasem cierpienie jest ogromnie cenną informacją, która pomaga człowiekowi odróżniać dobro od zła, prawdę od iluzji. Człowiek zwykle najbardziej dojrzewa duchowo i rozwija się właśnie przez cierpienie. Po trzecie wreszcie, chrześcijaństwo proponuje znacznie większy ideał duchowy, niż nie zadawanie cierpienia. Uczy nas, by kochać, by przyjąć z miłością i przyjaźnią samych siebie i innych ludzi. A kochać to znacznie więcej niż powstrzymywać się od zadawania cierpienia. Ponadto buddyzm jest systemem bardzo subiektywnym, gdyż nie uznaje istnienia osobowego Boga. Bóstwem nazywa cząstkę dobra, którą odkrywa w sobie dany człowiek. Ale każdy robi to według swoich subiektywnych odczuć i kryteriów. W praktyce okazuje się, że w tej sytuacji ideałem staje się nirwana: zobojętnienie na siebie i na świat, rozpłynięcie się w kosmicznej nieokreśloności, by przestać być wrażliwym na cierpienie, którego nie sposób uniknąć na tej ziemi.

Buddyści z zasady unikają tego, co stanowi samą istotę duchowości, gdyż unikają pytań o tajemnicę człowieka, o obiektywne prawdy i zasady moralne. Takie pytania traktują jako formę niebezpiecznego filozofowania. W konsekwencji system ten pośrednio zniechęca do szukania prawdy i odkrywania przez człowieka jego własnej tajemnicy. Ponadto buddyzm zakłada, że nie istnieje żaden jednostkowy, osobowy byt, a medytacja buddyjska polega bardziej na skupianiu się danego człowieka na jego własnym (niespokojnym?) oddechu niż na uczeniu się sztuki życia czy na poznawaniu sensu ludzkiego istnienia.
Gdy dany wychowanek jest pusty duchowo lub gdy rozwija on jedynie namiastkę duchowości, wtedy nie może on zająć dojrzałej postawy wobec własnego życia. Nie może też w sposób świadomy i wolny kierować swoim istnieniem. Nie ma zatem wolności bez duchowości, gdyż człowiek nie jest w stanie odpowiedzialnie kierować sobą i swoim życiem dopóki nie wie, kim jest i po co żyje. Człowiek bez duchowości to człowiek z definicji uzależniony od jednej ze swoich sfer cząstkowych albo od nacisków płynących ze środowiska zewnętrznego. To człowiek, który żyje jak małe dziecko, czyli nieświadomie i jedynie w oparciu o bodźce, które oddziałują na niego w danym momencie.

Formowanie dojrzałej duchowości

Tylko dzięki dojrzałej duchowości człowiek może zająć świadomą i odpowiedzialna postawę wobec całej swojej rzeczywistości, gdyż tylko w tej sferze może odkryć i do końca zrozumieć własną tajemnicę. Tylko człowiek o pogłębionej duchowości ma szansę, by rozsądnie pokierować całym swoim życiem. Istotnym zadaniem ze strony wychowawców jest zatem pomaganie wychowankowi w dorastaniu do osiągnięcia głębi i dojrzałości w sferze duchowej. Formy pomocy w rozwoju duchowym mogą być bardzo różne, gdyż na wiele sposobów można pomagać wychowankowi, by odkrywał on prawdę o tym, kim jest i po co żyje, a także by poszerzał swoje horyzonty ideałów i aspiracji. Dobrą pomocą w tym względzie będzie np. uczenie wychowanka dojrzałego i uczciwego myślenia o własnym życiu, pomaganie mu w osiągnięciu wewnętrznego wyciszenia, ukazywanie podstawowych pytań o sens życia, o hierarchię wartości, o zasady postępowania, uczenie odróżniania dobra od zła, prawdy od kłamstwa, demaskowanie wypaczonych wizji człowieka a także takich stylów życia, które okazują się drogą do cierpienia i krzywdy, do niszczenia siebie i innych. Formowanie duchowości to zatem stawianie wychowankowi pytań o jego własną tajemnicę oraz pomaganie mu, by nie zadawalał się powierzchownymi czy naiwnymi odpowiedziami, lecz by szukał odpowiedzi nie tylko przemyślanych, ale także prawdziwych.

Interpretowanie sensu ludzkiego życia

Wychowawca powinien korzystać z każdej sytuacji życiowej i z każdego doświadczenia, które pomaga wychowankowi w weryfikowaniu oraz w krytycznym analizowaniu jego sposobu rozumienia samego siebie oraz jego sposobu interpretowania sensu ludzkiego życia. Sądzę, że najbardziej konkretna i jednocześnie najbardziej owocna wychowawczo weryfikacja stopnia dojrzałości w sferze duchowej dokonuje się wtedy, gdy wychowawca pomaga wychowankowi uświadomić sobie jego przekonania i poglądy na temat dojrzałej postawy człowieka wobec samego siebie oraz wobec własnego życia. Przyjrzyjmy się zatem podstawowym kryteriom oceny w tym względzie.

Dojrzałość duchowa danego wychowanka powinna być weryfikowana, po pierwsze, na podstawie jego sposobu rozumienia własnej rzeczywistości cielesnej oraz na podstawie jego sposobu odnoszenia się do tej rzeczywistości. Dojrzałość oznacza, że wychowanek nie redukuje samego siebie do własnej sfery cielesnej i nie ulega dyktaturze ciała, a zatem dyktaturze instynktów, popędów czy cielesnych jedynie potrzeb. Przeciwnie, człowiek duchowy jest zdolny do dyscypliny wewnętrznej oraz uczy się takiego kierowania swym ciałem, by wyrażało ono miłość, odpowiedzialność, pracowitość, wytrwałość, służbę na rzecz bliźniego, zaangażowanie się na rzecz dobra i prawdy.

Po drugie, dojrzałość duchowa jest weryfikowana w oparciu o sposób rozumienia i odnoszenia się wychowanka do własnych przeżyć emocjonalnych. W tej dziedzinie grożą dwie skrajności. Z jednej strony grozi unikanie kontaktu z bolesnymi emocjami, a z drugiej uleganie dyktaturze emocji. Dojrzałość w tej dziedzinie polega na odkryciu, że emocje informują daną osobę o jej sytuacji wewnętrznej czy zewnętrznej, ale nią nie rządzą. Człowiek dojrzały duchowo podejmuje decyzje w oparciu o miłość, prawdę i odpowiedzialność, a nie w oparciu o doraźne stany emocjonalne. Ponadto dojrzałość polega na uświadomieniu sobie, że celem życia jest postępowanie zgodne z wymaganiami prawdy i miłości, a nie szukanie dobrego samopoczucia emocjonalnego za wszelką cenę. Złe samopoczucie nie jest nieszczęściem lecz cenną, chociaż bolesną informacją. A dobre samopoczucie nie jest osiągalne wprost, gdyż jest ono konsekwencją szlachetnego życia.

Szukanie prawdy, która wyzwala

Dojrzałość duchowa umożliwia ponadto wychowankowi odpowiedzialne posługiwanie się własnym myśleniem. Zdaje on sobie wtedy sprawę z tego, że istnieje ścisły związek między jakością jego myślenia, a jakością jego postępowania oraz całą jego sytuacją życiową. Rozumie też, że każdemu z nas grozi manipulowanie własnym myśleniem. Odpowiedzialność w dziedzinie myślenia polega na odwadze szukania i uznawania prawdy obiektywnej. Także wtedy, gdy okazuje się ona dla kogoś bolesna, wymagająca, trudna. Wychowanek dojrzały duchowo dąży do tego, by mieć rację w życiu i działaniu, a nie tylko w myśleniu. Dojrzałość duchowa uwalnia od dyktatury subiektywnego myślenia oraz umożliwia szukanie prawdy, która wyzwala.

Zadaniem wychowawców jest wyjaśnianie wychowankom, że rozwój duchowy zaczyna się od postawienia sobie pytania o własną tajemnicę. Rozwój ten osiąga swoją pełnię na tyle, na ile dany człowiek dociera do ostatecznych odpowiedzi na pytanie o sens swego istnienia i życia. Dojrzała duchowość jest możliwa nie tylko dzięki temu, że człowiek potrafi być świadomy samego siebie, ale także dzięki temu, że prawda o człowieku i o sensie jego życia jest obiektywnym faktem, który człowiek jest w stanie odkryć. Innymi słowy dojrzała duchowość oznacza, że człowiek nie wymyśla jakiejś “wizji” samego siebie, lecz odkrywa obiektywną prawdę o sobie: o tym, co go rozwija i prowadzi do radości życia oraz o tym, co mu zagraża i prowadzi do kryzysu. Dojrzała sfera duchowa – i tylko ona – może stać się centralnym i prawomocnym systemem kierowania życiem.

Nie ma przyszłości bez duchowości

Z tego względu troska o rozwój duchowy młodego pokolenia powinna stanowić podstawowe zadanie poszczególnych osób, rodzin, instytucji wychowawczych i całych społeczeństw. Nie ma bowiem przyszłości bez duchowości. Odpowiedzialne wychowanie to promowanie u wychowanka najpierw dobrobytu duchowego, gdyż wtedy wszystko inne będzie mu dodane.
Ks. Marek Dziewiecki

http://www.katolik.pl/formacja-sfery-duchowej-w-ponowoczesnosci,2429,416,cz.html?s=2

********

Ks. Mariusz Pohl

Z powrotem w ciele

Wieczernik

Bóg jest Bogiem żywychPrzekonanie, że nasze ciała miałyby w jakimś momencie znów powrócić do życia, z trudem mieści się nam w głowie.
Chrystus w czasie polemiki z saduceuszami wyraźnie stwierdził, że Bóg jest Bogiem żywych, a nie umarłych, że ludzie są powołani do zmartwychwstania i życia wiecznego. W zasadzie zgadzamy się z tym twierdzeniem, ale często nadajemy wierze w zmartwychwstanie jakiś mityczny, nieokreślony, „uduchowiony” charakter. Czynimy ze zmartwychwstania jakiś symbol czy wyimaginowaną ideę, niż konkretną rzeczywistość, która nas kiedyś czeka.
Chyba mało kto cieszy się na fakt zmartwychwstania i na wszystko, co się z nim wiąże. Może nawet ta perspektywa jest dla nas jakoś wstydliwa i kłopotliwa. Kto wie, czy potrafilibyśmy — jak św. Paweł na Areopagu, czy wcześniej Hiob — z taką siłą przekonania poruszyć temat zmartwychwstania i dać świadectwo swojej nadziei, czy też wolelibyśmy raczej zamilknąć. A motywów do przemilczania tego tematu chyba nie brakuje: choćby długa zwłoka Paruzji i powszechnego zmartwychwstania, która stawia pod znakiem zapytania tę zapowiadaną przez Chrystusa przyszłość, albo odwleka ją w nieskończoność. Przekonanie, że nasze własne ciała miałyby w jakimś konkretnym momencie znów powrócić do życia, z trudem mieści się nam w głowie i nawet budzi podejrzenia o jakieś związki z doktryną Świadków Jehowy.Śmiertelne i grzeszne ciała?
Najpierw dlatego, że bardzo boleśnie i konkretnie doświadczamy śmiertelności i zniszczalności ludzkich ciał. Cielesność dostarcza nam nieraz tylu trosk i bólu, zwłaszcza w przypadku kalectwa, choroby czy starości, że wcale za nią aż tak nie tęsknimy. Raczej wolelibyśmy pozbyć się tego balastu i przejść do innego sposobu egzystencji, na podobieństwo duchów czystych. Nawet przykład Chrystusa, który przecież zmartwychwstał w ciele, ani też przykład Maryi, wziętej do niebieskiej chwały z duszą i ciałem nie rozwiewa naszych wątpliwości. Do cielesności odnosimy się nieufnie.
Także dlatego, że ciało kojarzy nam się z grzechem. Jak coś, co tyle razy, na wiele różnych sposobów obrażało Boga, miałoby teraz stać się narzędziem oddawania Mu chwały i zażywania niebiańskiego szczęścia? Wydawałoby się nam bardziej logiczne, gdyby ciało „za karę” raz na zawsze zostało unicestwione i nie przypominało nam więcej naszego grzesznego i bolesnego życia na ziemi; albo też by „poszło do piekła” na męki ognia wiecznego. Ale ciało w niebie? Albo na odnowionej ziemi? Raczej nie.Eschatologiczne oczekiwania
Boimy się puszczać wodze wyobraźni i nadziei, by naszym oczekiwaniom eschatologicznym nadawać jakiś „ludzki” kształt, nawiązujący do doczesnych wartości, takich jak piękno, pokój, radość. Tu pewnym wzorcem eschatologicznego szczęścia, mogłaby być dla nas biblijna wizja raju: przepięknego, bujnego ogrodu, obfitującego w owoce, stanowiącego harmonijne środowisko dla człowieka, który żyje w zgodzie ze swą cielesną naturą, wizja ukazana w konkretnych pojęciach i wyobrażeniach, ściśle nawiązujących do cielesności. Także wszelkie wizje czasów mesjańskich, zapisane w Starym Testamencie, zawierają w swoim centrum człowieczeństwo jako cielesno–duchową harmonię i szczęście jako atrybut ściśle cielesny. Żydzi bardzo szanowali ciało i sprawy ciała, cenili je sobie i nie wyobrażali sobie życia przyszłego bez ciała.
Natomiast wydaje się, że my życie wieczne sytuujemy jakby w opozycji do doczesności, jako przeciwieństwo życia doczesnego, a nie jako jego kontynuację. Bo doczesna egzystencja z ludzką cielesnością w centrum jest jakoś podejrzana. Nawet cielesny wymiar człowieczeństwa jest w naszym mniemaniu jakąś ujmą i niezbyt nadaje się do „uświęca- nia”. Wysiłki płynące z motywów pobożności kierujemy raczej w stronę duszy, niż ciała. W efekcie ciało zostaje pozostawione jakby samo sobie, a my pracujemy bardziej „nad duszą”. Nic zatem dziwnego, że w dziedzinie cielesności jest tyle nieuporządkowania i nadużyć, bo pole to oddaliśmy jakby bez walki.

Ciało odkupione i powołane do świętości
Jakoś dziwnie przy tym zapominamy o naszym powołaniu do świętości i o godności naszego człowieczeństwa, odkupionego przez śmierć i zmartwychwstanie Chrystusa. Zapominamy o godności ludzkiego ciała, o tym, że z cielesnością jest ściśle związana miłość, zdolność do prawdziwej ofiary („ofiary i daru nie chciałeś, aleś mi utworzył ciało”)… I zapominamy o mocy Bożej, która potrafi przemienić to, co grzeszne i zniszczalne, w święte i niezniszczalne. A zatem nasza nadzieja i ostateczna przyszłość, musi być ściśle związana z naszym człowieczeństwem, z realnością naszego życia, a ta realność wyraża się właśnie przez cielesność.
Problem polega zatem na tym, jak pogodzić nasze życiowe doświadczenia, podważające wartość ciała z przesłaniem wiary, która naszą ostateczną przyszłość nierozłącznie kojarzy z ciałem. Prawda o zmartwychwstaniu jest tajemnicą i nigdy nie zdołamy sobie naocznie wyobrazić sposobu powstania do nowego życia i jego kształtu. („Oko nie widziało i ucho nie słyszało…”; „bo będą jako aniołowie w niebie…”) Jednak co do istoty możemy na temat zmartwychwstania ciał powiedzieć bardzo wiele. Spróbujmy zatem zebrać w tym tekście najważniejsze fakty i prawdy, będące podstawą naszej eschatologicznej nadziei.

Fakty i prawdy
Po pierwsze: zmartwychwstanie dotyczy ciała. Cielesność należy do istoty człowieczeństwa, więc skoro wskrzeszenie z martwych dotyczy człowieka, więc musi uwzględniać także ciało. A zatem nasza przyszłość „w niebie” nie będzie polegała na jakiejś duchowej, „eterycznej” egzystencji w zaświatach, lecz na doskonałej pełni ludzkiego życia. Oznacza to, że otrzymamy na powrót nasze ciała, ale w formie doskonałej, bez ułomności i braków, tak dokuczliwych i przykrych w naszej doczesnej egzystencji. Wzorem takiej przemienionej cielesności jest Zmartwychwstały Chrystus, ukazujący się Apostołom.
Po drugie: człowiek jest istotą śmiertelną, nieodwołalnie zmierza ku śmierci, która polega na radykalnym oddzieleniu duszy od ciała i zniszczeniu cielesnej powłoki. Śmierć, chociaż jest skutkiem grzechu i przejmuje nas lękiem, powinna być dla wierzącego znakiem nadziei. Bo skoro dzięki wierze możemy umierać z Chrystusem, to także będziemy mogli z Nim później zmartwychwstać. A zatem śmierć jest końcem bolesnej, ziemskiej egzystencji i przejściem do nowego życia, w którym czeka nas już tylko to, co najlepsze. Śmierć nie jest końcem, lecz przemianą, początkiem nowego.
Po trzecie: śmiertelność i ułomność ludzkiego ciała i życia nie oznaczają zgody na pogardę dla tych rzeczywistości. Wręcz przeciwnie: życie jest dla człowieka czasem łaski i miłosierdzia, szansą realizowania swego powołania do doskonałości i do wiary. Człowiek, który pomimo swej słabości i grzeszności, zaufa Chrystusowi i przylgnie do Niego, może w tym wrogim świecie skutecznie dążyć do świętości. Jest to wręcz naszym zadaniem i obowiązkiem. A to oznacza, że mamy swoje ciała darzyć szacunkiem, oddawać je na służbę Bogu, prawdzie, miłości. W ten sposób już tu na ziemi możemy niejako uprzedzać stan doskonałości po zmartwychwstaniu. Trzeba zabiegać o jak najwyższą jakość naszego człowieczeństwa.
Doczesność jest zasiewem wieczności na wzór ziarna, które obumiera, by mogło dać życie dojrzałej roślinie (por. 1 Kor 15). To, w jaki sposób teraz żyjemy, jak wypełniamy swoje powołanie, jak bardzo wierzymy i ufamy Bogu, czy „celujemy” w dziele Pana (por. 1 Kor 15.58), będzie później jakoś rzutowało na nasze życie wieczne. A zatem w doczesności trzeba inwestować w wieczność. Trzeba „składać swoje ciała na ofiarę żywą, świętą, Bogu przyjemną…” (Rz 12.1). Chrystus zaś „swoją mocą przemieni nasze śmiertelne ciała na podobieństwo swego ciała uwielbionego” (Flp 3.21).
I czwarte: przy zmartwychwstaniu wszystko zostanie przemienione, nastanie nowa ziemia, nowe niebo, nowy człowiek. Pierwsze rzeczy, znane nam z aktualnego doświadczenia, przeminą. Ale mimo wszystko będzie jakaś analogia i kontynuacja między tym, co teraz, a tym co nastanie w wieczności. Otrzymamy nowe, chwalebne ciała, na wzór Chrystusa uwielbionego. A i Chrystus w wieczności zachowa swoje człowieczeństwo. Może to jest najmocniejszy argument na rzecz cielesnego zmartwychwstania: Chrystus sam przeżył je jako pierwszy i jest dla nas wzorem.
ks. Mariusz Pohl
Wieczernik nr 133
fot. Gido Silhouette Make a wish… 
Flickr (cc)
http://www.katolik.pl/z-powrotem-w-ciele,24962,416,cz.html
********
ks. Marek Dziewiecki

Najważniejsza więź

Idziemy

Najważniejsza więź
Więź z Bogiem to najlepsza szkoła miłości i najpewniejsza gwarancja, że nasze więzi z bliźnimi będą trwałe i radosne. Tylko Bóg może nauczyć nas dojrzale kochać, bo On jest mistrzem i jedynym źródłem miłości.
Rodzice, którzy dojrzale kochają swoje dzieci, pragną, by ich córki i synowie odnosili się do siebie nawzajem z miłością. Nie przyznają sobie prawa wyłączności ani nie są zazdrośni o więzi, jakie ich dzieci tworzą z rodzeństwem i jakie w dorosłym życiu poszerzą o więzi z osobami spoza kręgu rodziny. Dojrzali rodzice naśladują Boga, który stworzył nas jako swoje ukochane dzieci i pragnie, byśmy doświadczali miłości nie tylko w kontakcie z Nim, lecz również w relacjach międzyludzkich. Stwórca chce, by łączyła nas miłość prawdziwa, czyli taka, jaką On pierwszy nas pokochał w swoim wcielonym Synu – aż do końca, do krzyża. Bóg nie jest zazdrosny o miłość człowieka do człowieka. Co więcej, miłość do bliźniego uczynił głównym kryterium zbawienia i sprawdzianem miłości człowieka do swego Stwórcy. Nie oznacza to, że więzi międzyludzkie są najważniejsze dla naszego losu doczesnego czy wiecznego. Przeciwnie, Bóg wprost mówi o tym, że więź z Nim powinna być dla nas najważniejsza, czyli silniejsza od więzi z najbliższymi nawet ludźmi. Biblia jest w tym względzie jednoznaczna: „Będziesz miłował Pana Boga swego całym swoim sercem, całą swoją duszą i całym swoim umysłem” (Mt 22, 37). Mogę być spokojny o moje więzi z ludźmi wtedy, gdy moja więź z Bogiem jest silniejsza od najsilniejszej mojej więzi z człowiekiem.
Nie ubóstwiać człowieka
Nie dla wszystkich ludzi oczywisty jest powód, dla którego nasza więź z Bogiem powinna być dla nas ważniejsza niż nasze więzi z bliźnimi. Dlaczego Stwórca chce, by więź z Nim miała pierwszeństwo nawet przed więzią z małżonkiem, dzieckiem, rodzeństwem czy serdecznym przyjacielem? Dzieje się tak z dwóch powodów. Po pierwsze, dlatego że jedynie Bóg może nas nauczyć kochać w każdej sytuacji i każdego człowieka, czyli także kogoś, kto przeżywa poważny kryzys, kto nie chce czy nie potrafi kochać, kto wyrządza nam krzywdę czy kogo z innych jeszcze względów trudno kochać. Po drugie, gdyby więź z Bogiem nie była dla nas najważniejsza, wtedy zaczęlibyśmy absolutyzować jakiegoś człowieka i pokładać w nim nadzieje, których nie byłby w stanie spełnić.
Jedna z kobiet opowiadała mi o tym, jak ogromnie cierpi z powodu męża. Wprawdzie nie wyrządza on jej jakichś wielkich krzywd, ale często ją lekceważy, nie rozumie jej przeżyć, nie reaguje na jej prośby, a nawet w takim kierunku ustawia fotel, gdy patrzy na telewizor, by było oczywiste, że ignoruje własną żonę. Kobieta przez kilkadziesiąt minut przytaczała coraz bardziej nieistotne szczegóły na temat jej relacji z mężem. Na końcu stwierdziła, że z jego winy cały jej świat legł w gruzach i że nie ma już siły, by żyć. Wyjaśniłem mojej rozmówczyni, że głównym powodem jej cierpienia nie są niedoskonałości męża, lecz to, że stał się całym jej światem i że uzależniła się od niego. W konsekwencji zaniedbała więź z Bogiem, przestała troszczyć się o więź z dziećmi, rodzicami, rodzeństwem, krewnymi i przyjaciółmi. Każdy człowiek rozczaruje nas wtedy, gdy uczynimy go centrum naszego serca, czyli gdy przypiszemy mu miejsce zarezerwowane dla Boga. Kto stawia więź z człowiekiem w miejsce więzi z Bogiem, ten skazuje siebie na coraz większe cierpienie i na coraz większe osamotnienie. Najbardziej cieszą się więziami z ludźmi ci, którzy więzią z Bogiem cieszą się jeszcze bardziej.
Bóg – Mistrz miłości
Nikt z ludzi nie jest miłością. Nikt z nas nie jest w stanie kochać w sposób spontaniczny. Jeśli nie trwamy w przyjaźni z Bogiem, to każdemu z nas bez wyjątku w którejś fazie życia zabraknie mądrości i siły, by kochać bliźnich i by z miłością odnosić się do samego siebie. Kto nie trwa w przyjaźni z Bogiem, ten rozczaruje człowieka i samego siebie. To właśnie dlatego narzeczeni zwracają się o pomoc Boga, gdy ślubują sobie wzajemną miłość aż do śmierci: „Tak mi dopomóż, Panie Boże Wszechmogący”. Oddalanie się od Boga to nie tylko początek łamania przysięgi małżeńskiej. To początek oddalania się od bliźnich, bo to początek oddalania się od miłości. Kto nie wierzy w Boga, ten nie wierzy w miłość, gdyż w świecie materii i przyrody miłość nie jest ani zrozumiała, ani możliwa.
Słusznie młodzi ludzie, którzy poważnie myślą o małżeństwie, pragną pobrać się z kimś, dla kogo Bóg jest najważniejszy. Wiedzą bowiem, że więź z Bogiem nie oddala od człowieka, lecz przeciwnie – gwarantuje, że ludzie będą spotykać się ze sobą w najpiękniejszy ze wszystkich możliwych sposobów, gdyż będą kochać z najwyższym, bo Bożym znakiem miłości. Doświadczenie potwierdza, że nie da się oddzielić miłości do człowieka od miłości do Boga. Kto żyje w obecności Boga, ten uczy się zasad miłości od Mistrza, a nie od czeladników czy najbardziej niebezpieczną z metod, jaką jest metoda prób i błędów.
Namiastki miłości
Kto oddala się od Boga, ten zaczyna mylić miłość z jej imitacjami czy karykaturami. Ktoś taki popełnia największy błąd, jaki można popełnić. Mylić miłość z czymś, co miłością nie jest, to tak, jakby mylić błogosławieństwo z przekleństwem czy życie ze śmiercią. Kto nie trwa w przyjaźni z Bogiem, ten zaczyna utożsamiać miłość z popędem, pożądaniem, orientacją seksualną, z działaniem hormonów, zakochaniem, uczuciem, tolerancją, akceptacją, „wolnymi związkami” (nie ma związków, które nie wiążą!) czy też z naiwnością, cierpiętnictwem, podporządkowaniem się krzywdzicielowi. Więź z Bogiem najlepiej chroni nas przed tego typu śmiertelnie groźnymi pomyłkami.
Kto trwa w Bogu, ten nie tylko doświadcza Jego miłości, ale też coraz lepiej rozumie sposób, w jaki Bóg kocha człowieka i w jaki powinniśmy kochać ludzi. Syn Boży przyjął naszą ludzką naturę po to, byśmy mogli dosłownie zobaczyć Jego miłość i byśmy wiedzieli, że jesteśmy kochani przez Boga nawet wtedy, gdy Go krzyżujemy. W Chrystusie poznajemy najważniejsze cechy Bożej miłości. Jest to miłość bezwarunkowa, nieodwołalna, czuła i ofiarna aż do oddania życia. Z drugiej strony jest to miłość mądra. Mądrość miłości polega na tym, że Jezus każdemu człowiekowi okazywał miłość w inny sposób, bo w sposób dostosowany do zachowania danej osoby. Ludzi szlachetnych wspierał, błądzących upominał, przed krzywdzicielami się bronił, a najbardziej ufał tym, którzy najbardziej kochają. Kto trwa w przyjaźni z Bogiem, ten uczy się kochać ofiarnie i mądrze jednocześnie.
Więź błogosławiona
Więź z Bogiem jest dla człowieka największym skarbem na tej ziemi. Bóg chroni nas przed samotnością i przed grzesznymi relacjami międzyludzkimi, które oddalają nas od miłości i radości. Warunkiem trwania w przyjaźni z Bogiem jest zachowywanie Jego przykazań, gdyż tylko wtedy jesteśmy w stanie naśladować Jego miłość. Kto trwa w Bogu, ten nikogo z ludzi nie szantażuje wycofaniem miłości. Ten potrafi kochać nawet tych, którzy nie kochają. Im silniejszą ma ktoś więź z Bogiem, tym większy stopień autonomii uzyskuje w relacjach międzyludzkich.
Dla przykładu, dziewczyna, dla której więź z Bogiem jest najważniejsza, marzy o małżeństwie i rodzinie. Tęskni za kandydatem na męża jeszcze bardziej niż jej koleżanki, a mimo to potrafi być krytyczna i cierpliwa. Stawia mężczyznom twarde wymagania. Wie, że lepiej być samotną niż w złym towarzystwie. Nie błaga o miłość tych, którzy nie chcą czy nie potrafią kochać. Nigdy i pod żadnym pozorem nie zwiąże się z mężczyzną w sposób, który osłabiłby jej więź z Bogiem. Bliskość Boga dosłownie ratuje nam życie w sytuacjach wielkiego bólu czy twardej próby, na przykład wtedy, gdy nagle umiera ktoś nam bliski lub gdy mąż czy żona zdradza i porzuca małżonka.
W skrajnych sytuacjach poszczególni ludzie zajmują diametralnie różne postawy, w zależności od tego, jaka jest ich więź z Bogiem. Jeśli ta więź przez lata była jedynie powierzchowna, to atakują Boga i są przekonani, że to On jest źródłem ich nieszczęścia. Jeśli w ogóle nie mają więzi z Bogiem, to czują się bezradni i ulegają rozpaczy. Stają w obliczu muru nie do przeskoczenia. Nie widzą już sensu życia. Człowiek, który kocha Boga nade wszystko, poradzi sobie w każdej sytuacji i w każdej sytuacji będzie błogosławieństwem dla swoich bliskich.
ks. Marek Dziewiecki
Idziemy nr 23 (506)
fot. TMAB2003 Birk’s Chapel – McGill University
Flickr (cc)
http://www.katolik.pl/najwazniejsza-wiez,24961,416,cz.html
*********
S. Moisa

Mówić czy milczeć?

Pastores
Mówić czy milczeć?
„Pewien brat mówił: «Radziłem się mojego ojca, abba Sisoesa (tego z Petry, który był uczniem abba Antoniego), i zapytałem go: ‘Ojcze, co przystoi mnichowi?’. A on położył palce na ustach i odpowiedział: ‘Strzec swoich ust, mój synu’»” (Apoftegmat 176).
„Postaw, Panie, straż moim ustom i wartę przy bramie warg moich!” (Ps 141,3). Trzymać straż to czuwać, jak ten, kto decyduje się wyciszyć w sobie człowieka zmysłowego, aby przemówił w nim Duch, który pragnie doprowadzić go do chwały Ojca. „Celem twego życia nie jest milczenie, lecz miłowanie braci, poznanie samego siebie i przyjęcie Boga” (Reguła życia Jerozolimskich Wspólnot Monastycznych, 30). Milczenie jest tylko środkiem, jakby szkatułką, w której będzie mogło spocząć nowe słowo – słowo modlitwy, adoracji i wyzwolenia.
Mnich nie szuka ani słowa, ani milczenia. Szuka oblicza, obecności. Czy mówi, czy milknie, idzie naprzód z powodu wcielonego Słowa, niestrudzenie, z nienasyconym pragnieniem usłyszenia w głębi swego serca głosu, który szepce: „Pójdź do Ojca” (św. Ignacy Antiocheński, List do Rzymian, VII,2). Dla mnicha istnieje tylko jedno słowo: Jezus.
Straż moim ustom
Kiedy pierwsi mnisi przemierzali pustynie egipskie, ich pragnieniem była przede wszystkim ucieczka od ludzi w celu zakosztowania ciszy. Agaton przez trzy lata trzymał kamyk w ustach nie po to, by – jak Demostenes – zostać mówcą, ale by się wyćwiczyć w milczeniu. Takie było pierwsze dzieło mnicha, który zbudował swoją ascezę na słowach św. Jakuba Apostoła: „Jeśli ktoś nie grzeszy mową, jest mężem doskonałym, zdolnym utrzymać w ryzach także całe ciało” (Jk 3,2). Panowanie nad swym językiem stanowi zatem dla mnicha wyzwanie zarówno duchowe, jak i ascetyczne. „Oto mały ogień, a jak wielki las podpala. Tak i język jest ogniem (…). Za jego pomocą wielbimy Boga i Ojca i nim przeklinamy ludzi, stworzonych na podobieństwo Boże. Z tych samych ust wychodzi błogosławieństwo i przekleństwo. Tak być nie może, bracia moi!” (Jk 3,5-10). Aby się ustrzec od grzechu, mnich wybiera milczenie. Zabierać głos to narażać się na niebezpieczeństwo, gdyż obfitość słów nie jest wolna od grzechu ani od próżności: „Niech każdy człowiek wypowiadający wiele słów wie, że jest pusty w środku, nawet jeśli mówi rzeczy godne podziwu. Jeśli miłujesz prawdę, bądź miłośnikiem milczenia” (św. Izaak Syryjczyk, De perfectiona religiosa, 65).
Można się domyślać, że milczenie warg nie powinno być celem samym w sobie. Mnich milczy tylko z powodu „czegoś, co rodzi się z milczenia” (św. Izaak Syryjczyk, De perfectiona religiosa, 65). Naznaczony grzechem jak każdy człowiek, próbuje „przez milczenie [nauczyć się] reguł wymowy” (św. Grzegorz z Nazjanzu, Napiętnowanie cesarza Juliana, I,102). Jego milczenie jest więc przede wszystkim miejscem nawrócenia, środkiem – według św. Bazylego – na „oduczenie się” grzechu: „Istnieje bowiem nawet ton głosu, umiar w mówieniu, wybór stosownej chwili i dobór słów właściwy i charakterystyczny dla tych, którzy żyją w pobożności. Są to rzeczy, których nie można przyswoić sobie bez oduczenia się nawyków świata. Milczenie natomiast pozwala na zapominanie o poprzednich przyzwyczajeniach, których już się nie praktykuje, a nadto stwarza sposobność nauczenia się dobrych rzeczy” (Reguły dłuższe, 13). Milczenie prowadzi do nawrócenia, ponieważ niesie łaskę uzdrowienia. Tym, którzy są nieopanowani w mówieniu, Bazyli zaleca „pełne milczenie, dopóki tym sposobem nie zostanie uleczona ich choroba” (Reguły krótsze, 208). W takiej ciszy, będącej – jak mówił Diadoch z Fotyki – „matką bardzo mądrych myśli”, mnich poddaje swe serce ponownemu stworzeniu przez Boga.
Podczas dzieła ponownego stwarzania – na które mnich przyzwala, wchodząc na drogę życia monastycznego – otwiera się przed nim droga od poznania siebie, skąd pochodzi czystość serca, do poznania Boga. Właśnie milczenie jest doskonałym „miejscem” poznawania prawdy o sobie. Bez milczenia – jak zauważa Jan bar Kaldun – człowiek nawet nie wie, jaki jest jego stan; grzeszy i w ogóle tego nie wie; nie oczyszcza się, uważając się za sprawiedliwego, ponieważ nie widzi swoich grzechów; nie zna siebie i tego nie wie. Bez milczenia nikt naprawdę nie widzi swoich grzechów. Jest ono niczym wejście w niewiedzę, która spala wszelkie fałszywe poznanie siebie. Ten, kto milknie, wchodzi w niewiedzę siebie, aby poznać siebie w oczach Boga.
A jednak przedmiotem zainteresowania mnichów nie jest milczenie samo w sobie. „Pewien brat pytał abba Pojmena: «Czy lepiej jest mówić, czy milczeć?». Starzec mu odpowiedział: «Kto mówi dla Boga, dobrze robi; podobnie i ten, kto milczy dla Boga»” (Apoftegmat 174). Tym, co się liczy, jest owo „dla Boga”, które ukierunkowuje całe życie mnicha i rządzi jego językiem. Ten, kto milknie, może paść ofiarą iluzji, jeśli zatrzyma się jedynie na milczeniu warg. Pojmen powiedział, że „bywa człowiek, który niby to milczy, ale jego serce osądza innych: ten mówi nieustannie. Ale bywa i taki, który mówi od rana do wieczora, a zachowuje milczenie: to znaczy nie mówi nic niepożytecznego” (Apoftegmat 175).
Milczenie zatem jest narzędziem miłości. To miłość je usprawiedliwia. „Gdy milczysz – pisał św. Augustyn – milcz z miłością; gdy mówisz, mów z miłością” (Homilie na Pierwszy List św. Jana, VII,8).
Abba, powiedz mi słowo
Mnich nie jest więc przede wszystkim tym, kto milczy. Wystrzegając się niczym dżumy słów niepotrzebnych, ćwiczy swój osąd, aby wiedzieć, czy w danym momencie należy mówić, czy też nie. O młodych braciach, którzy podróżowali kiedyś z pewnym starcem, tak powiedział on sam do abba Antoniego: „«Dobrzy to oni są, ale ich zagroda nie ma bramy, i każdy, kto zechce, wchodzi do stajni i odwiązuje osła». Powiedział to w tym sensie, że mówili wszystko, co im ślina na język przyniosła” (św. Antoni Wielki, 18). Św. Bazyli, który wolał milczenie, zalecał wypowiadanie słów zasadniczo w formie pytań i w ściśle określonych przypadkach, „z wyjątkiem szczególnej konieczności związanej z troską o własną duszę lub też z nieuniknioną potrzebą w wykonywaniu zleconego zadania, albo też wynikłej z faktu, że zadawane jest nam jakieś pilne pytanie; oczywiście, wyjątkiem jest również odmawianie psalmów” (Reguły dłuższe, 13). Troska o duszę, praca lub inna konieczność mogą prowadzić mnicha do mówienia albo raczej do stawiania pytań.
Stawianie pytań bowiem jest głównym sposobem monastycznego użycia słowa – tym, co Ojcowie nazywają erotesis, czyli radzeniem się starca. Wymaga to pokory ze strony tego, kto wie, że nie wie, ale będzie poszukiwał prawdy u innego człowieka, wedle znanej formuły: „Abba, powiedz mi słowo”. „Ojcowie mówią – pisał Doroteusz z Gazy – że pozostawanie w celi to połowa, a odwiedzanie starców to druga połowa” (List, I,180). Nawet jeśli słowo starca niekiedy zbija ucznia z tropu – jest ono bowiem często czymś więcej niż słowem: jest rodzajem „szkoły życia”, odwołującej się do paradoksu i do symbolu3 – zawsze jest odpowiedzią skierowaną do niego osobiście. Starcy uważali za konieczne odwoływanie się do pytania, gwarantowało ono bowiem to, że mnich się nie zagubi. „Uczcie się więc i wy – pisał Doroteusz z Gazy – zasięgać rady, bracia; uczcie się nie polegać na sobie. Dobra to rzecz: pokora, pokój, radość. Po co się męczyć na próżno? Zbawienia nie osiągnie się inaczej, jak tylko w ten sposób” (Pouczenia, V,68).
Słowo jednak nie jest jednowymiarowe. Jeśli uczeń pyta, to jest wezwany do tego, by wejść w praktykę exagoreusis, czyli otwarcia serca. Co powinien wyjawić? Swoje logismoi, to znaczy myśli, tajniki serca i wyobrażenia. Łatwo widać, o co tutaj chodzi, bo tego rodzaju wyobrażenia nie były zarezerwowane jedynie dla mnichów z pierwszych wieków. Z jakim nastawieniem uczeń powinien otworzyć swoje serce? W pokorze, prawdzie, przejrzystości, prostocie, bez wikłania się w wyjaś­nienia czy usprawiedliwienia: „Jeśli mówisz o swoich myślach, nie bądź obłudnikiem, i nie mów jednej rzeczy zamiast innej; mów prawdę i bądź gotów uczynić wszystko, co ci się poleci, bo w przeciwnym razie to tylko z siebie samego, a nie ze starców, których pytasz, sobie kpisz” (Logos, V,32). Odnaleźć tu można owoce milczenia jako autentycznego wprowadzenia w słowo. Również należałoby mówić bez fałszywego wstydu, gdyż nikt – jak zauważył Pojmen – nie rozradowuje nieprzyjacie­la bardziej, aniżeli ten, kto nie chce wyjawić swych myśli. Konsekwencją prawdziwego otwarcia serca jest wejście w pokorę – w czystość serca, która pozwala widzieć Boga.
Płomienna modlitwa
Jednak głównym rozmówcą mnicha pozostaje Bóg. „Usta mnicha są święte – twierdził abba Pambo – ponieważ są w nieustannym dialogu z Bogiem”. Modlitwa, lektura, liturgia: „Raz to ty – przypominał św. Cyprian – rozmawiasz z Bogiem, raz to Bóg rozmawia z tobą” (Do Donata, 15). Jednak na pustyni nie ugruntowuje się jeszcze to miłujące i regularne nawiedzanie słowa, jakim jest lectio divina. W apoftegmatach Ojców wiele na ten temat nie znajdziemy, gdyż mówienie o Biblii uważano za niebezpieczne, a ponadto dla pierwszych mnichów mniej liczył się sposób czytania, a bardziej – jak zauważył św. Jan Kasjan – owoc tej lektury. Jego to formacji literackiej i długiemu pobytowi na pustyniach u mnichów egipskich zawdzięczamy wyjaśnienie – w bardziej ogólnych i usystematyzowanych terminach – nauczania, niekiedy zwięzłego i okazjonalnego, zawartego w apoftegmatach. Przypatrzmy się jego podejściu do słowa: „Musisz się jak najusilniej starać – tak mawiał abba Nesteros – abyś oddał się pilnemu, a raczej nieustannemu świętemu czytaniu. To ciągłe rozmyślanie powinno powoli przeniknąć całą twą duszę i ukształtować ją jakby na swoje podobieństwo” (Rozmowy, XIV,10). Ten, kto strzeże słowa w swym sercu, jest przez nie strzeżony przed zgubnymi myślami, gdyż „dopóki uwaga skupia się około czytania i przygotowywania czytań, dopóty w żaden sposób stać się nie może, by ją opętały jakieś sidła myśli szkodliwych” (Rozmowy, XIV,10). Ten także jest prowadzony przez słowo do skupienia i do prawdziwej modlitwy.
Lectio divina i modlitwa, a nawet liturgia zmierzają do stania się czymś jednym w życiu mnicha na pustyni. Święte słowa, rozważane, przetrawiane, wyśpiewywane, przenikają jego serce, aż stają się jego własnymi słowami. Mnich „pasie się na górach proroków i apostołów, gdzie jego pokarmem są najwyższe tajemnice. Żywiąc się nimi nieustannie, napełnia się powoli wszystkimi uczuciami, jakie zawarte są w psalmach, tak, że kiedy zaczyna je śpiewać, nie są to już słowa ułożone przez proroka, ale jego własna modlitwa, wydobywająca się z głębi skruszonego serca” (Rozmowy, X,11).
Mnich dokonuje swoistej zamiany własnych kruchych, zmiennych słów na słowa Boże i nie pozwala im oddalać się od swego serca, gdyż w nich znajduje swe szczęście. Zamiast starać się o zniszczenie wyobrażeń rodzących się w jego wnętrzu, zastępuje je, wciąż próbuje przemieniać je przez słowo Boże. Modlitwa zatem jest w jego sercu subtelnym echem, niezmordowanie pobudzanym przez szeptane słowo.
Drogą ku czystości serca jest upraszczanie, jednoczenie. Dlatego też modlitwa mnicha stopniowo się redukuje, nie po to, aby stracić coś ze swej doniosłości, ale – przeciwnie – po to, aby zyskać. Staje się bardziej zwarta, skupiona i – aby móc wyrazić wszystko – upodabnia się ona, poprzez coraz większą prostotę, do milcze­nia. Jedno słowo, pochodzące z Pisma Świę­tego, wystarczy – tak w czasie walki, jak w czasie pocieszenia i pokoju – do tego, by wyrazić, uleczyć i wypełnić mnisze serce. Istniało bez wątpienia wiele szkół, jednak Kasjan przytacza sekret, jaki przekazali nam pierwsi Ojcowie: chodziło tutaj o werset z Psal­mu 70: „Boże, wejrzyj ku wspomożeniu memu; Panie, pospiesz ku ratunkowi memu!” (Rozmowy, XV,10). Mnich rezygnuje z posługiwania się językiem, przyjmując słowa Boga, aby stopniowo wchodzić w milczenie, w którym mówi Bóg. „Czy może bowiem być coś bardziej dosko­nałego i wzniosłego, jak zamknąć pamięć o Bogu w jednej krótkiej myśli i za pomocą jednego wiersza przekroczyć w rozmyślaniu granice wszelkich rzeczy widzialnych, a w kilku słowach zawrzeć uczucia wszystkich modlitw?” (Rozmowy, X,12).
Ale jest jeszcze coś więcej, co Ojcowie zgodnie nazywają „płomienną modlitwą”. „Przekracza [ona] wszystko – twierdzi Kasjan – co podlega zmysłom. Modlitwy tej nie można wyrazić jakimkolwiek głosem czy słowami, ponieważ dusza oświecona niebieskim światłem, zamiast dobie­rać ciasne, ludzkie słowa, czerpie jakby z obfitego źródła niewyrażalne myśli i uczucia (…). W jednej krótkiej chwili potrafi tak wiele przedstawić, że później, gdy opuści ten stan, nie jest zdolna wyrazić go słowami ani nawet objąć myślą” (Rozmowy, IX,25). Poza słowem i milczeniem modlący się mnich wprowadzany jest do „domu”, gdzie słychać jedynie słowo, które przyciąga go i rozpala, dając mu uczestnictwo w sobie. Tu już nie ma słów. Jest tylko płomienna modlitwa. „Jak wiele świeczek zapala się od jednego ognia, tak ciała wszystkich członków Chrystusa są tym, czym jest Chrystus. Nasza ludzka natura zostaje przemieniona w pełnię Bożą, cała staje się ogniem i światłem” (Pseudo-Makary Egipski, Homilie duchowe, 15,38).
S. Moisa
z francuskiego tłumaczyła Anna Foltańska
http://www.katolik.pl/mowic-czy-milczec-,1030,416,cz.html
********
Anna Dąbrowska, Marta Wielek

Niech się mnie boją!

List

Z o. prof. Janem Andrzejem Kłoczowskim OP, filozofem religii, rozmawiają Anna Dąbrowska i Marta Wielek
Kłamstwo szatana jest powielane w literaturze, sztuce, a przede wszystkim w środkach masowego przekazu (czy raczej: masowego rażenia), które nieustannie epatują obrazami wojen, katastrof, mordów, nieszczęść… Człowiek ma wrażenie, że jeszcze chwila a zza rogu wyłoni się nikt inny, jak właśnie ojciec ciemności. Jak tu się nie bać? Tyle że być chrześcijaninem, oznacza wierzyć, że dobro jest potężniejsze od zła, bo Chrystus naprawdę zmartwychwstał.
Ojcze, coraz częściej w wy­powiedziach ludzi wierzących pojawiają się ostrzeżenia przed zagrożeniami duchowymi, pu­łapkami zastawianymi na nas przez szatana. Czy rzeczywiście powinniśmy się bać?
Nie przywiązywałbym zbytniej wagi do tego, co mówią ludzie. Ważne, co na ten temat mówi nauka Kościoła. Nieśmiało wspomniałbym też o Ewangelii, chociaż to może dzisiaj niemod­ne. Trzeba ją czytać, analizować, nie wystar­czy posłuchać właściwego radia czy telewizji. Tymczasem w tej niemodnej Ewangelii ciągle powraca podstawowe orędzie Jezusa: „Nie bójcie się!”. Był też taki papież, Jan Paweł II, który od tego orędzia rozpoczął swoją posługę dla Kościoła. Namawiałbym więc katolików do tego, żeby z większą uwagą czytali Ewangelię i słuchali tego, czego uczy Kościół. Ewangelia jest Dobrą Nowiną o tym, że dobro jest silniej­sze od zła.
To skąd ten strach?
Zło istnieje, nie można tego nie dostrzegać. Po co przyszedł Pan Jezus? Właśnie po to, by nas wyrwać z mocy ciemności. Te moce są realne.
Ojcem zła jest zbuntowany anioł, niepomier­nie przewyższający nas inteligencją. On nas zwodzi, a największe jego oszustwo polega na wmawianiu ludziom, że jest silniejszy, że to on jest bogiem i dlatego powinniśmy się go bać.
Kłamstwo szatana jest powielane w litera­turze, sztuce, a przede wszystkim w środkach masowego przekazu (czy raczej: masowego rażenia), które nieustannie epatują obrazami wojen, katastrof, mordów, nieszczęść… Czło­wiek ma wrażenie, że jeszcze chwila a zza rogu wyłoni się nikt inny, jak właśnie ojciec ciemności. Jak tu się nie bać?
Tyle że być chrześcijaninem, oznacza wie­rzyć, że dobro jest potężniejsze od zła, bo Chrystus naprawdę zmartwychwstał. Trzeba to przełożyć na konkretne decyzje i zachowa­nia. To, że dajemy się zwodzić, wynika przede wszystkim z grzechu pierworodnego. To on spowodował, że przestaliśmy widzieć rzeczy takimi, jakimi one są naprawdę.
Zmartwychwstanie nie jest jed­nak tak pociągającym tematem jak poczynania diabła. Nasza uwaga obecnie nie skupia się na tym, jak Bóg działa w naszym życiu, ale jak robi to szatan…Bo jeśli Bóg nie jest najważniejszy, to z krza­ków wyłażą inne bogi i demony. Prawda est taka, że cały świat został stworzony przez Boga i nadal jest w Jego ręku. Trzeba sobie, oczywiście, zdawać sprawę z tego, że – jak czytamy w Pierwszym Liście św. Jana – świat leży w mocy Złego (1J 5,19), ale jednocześnie pamiętać, że w tym samym liście jest napisa­ne: Bóg jest miłością (1J 4, 16). To są dwie prawdy chrześcijaństwa. Wielu ludzi dzisiaj nie potrafi ich ze sobą pogodzić. Kładąje więc na dwóch szalach wagi i obserwują, która jest cięższa.
I która przeważa?
Zło widać gołym okiem, więc jest pokusa, by zapomnieć, że Bóg jest potężniejszy niż moce ciemności, w których świat jest zanurzony.
Moce ciemności nie są jednak bezczynne, w nauce Kościoła pojawia się termin „zagrożenia duchowe”. Co nam właściwie grozi?
Proszę zwrócić uwagę na to, że termin „zagro­żenia duchowe” odnosi się do tego, co dzieje się w duszy. Ci, którzy boją się diabła, koncen­trują się na tym, co dotyczy ciała. Ostrzegają przed rozpustą i grzechami cielesnymi. Tym­czasem św. Tomasz, Doktor Anielski – a sko­ro znał się na aniołach, to i na diabłach też -uczy, że grzechy są tym gorsze, im bardziej są duchowe, czyli np. pycha jest gorsza od pijań­stwa. Nie usprawiedliwiam pijaństwa, ale ono jest w dużej mierze słabością. A taki zawsze trzeźwiutki człowiek, pełen samozadowolenia, to jest dopiero łakomy kąsek dla diabła!
To znaczy, że zło czyha bardziej we­wnątrz człowieka niż na zewnątrz?
Te zagrożenia na zewnątrz są, ale może nie do końca tam, gdzie je widzimy. Zajmujemy się jakimiś głupotami, a tymczasem wokół nas jest zło, na które nie zwracamy uwagi. Wielu ludzi nie radzi sobie dzisiaj z trudną sytuacją materialną, z brakiem pracy. Często nie wy­trzymują napięcia związanego ze zdobywa­niem środków do życia. Spójrzmy na rodzi­ny: rodzice są tak zajęci tym, żeby stworzyć dzieciom lepsze warunki, niż sami mieli, że nie mają dla swoich pociech czasu. A dzieci so­bie z tym nie radzą. Psychoterapeuci mówią że większość anoreksji czy bulimii wynika z problemów rodzinnych. Niby w tym wszystkim diabła nie widać, ale jakież zło z tego wynika. Można też odwrotnie, we wszystkim dopatry­wać się ataków Złego, ale często jest to tylko wynik ludzkich słabości, nieszczęścia. Myślę, że potrzeba dzisiaj dużej roztropności chrze­ścijańskiej, zwłaszcza duszpasterzom, by to odróżnić.
Jak to zrobić?
Tak naprawdę jest to kwestia rozpoznania praktycznego. Nie wystarczy, że lekarz zda poprawnie wszystkie egzaminy. Aby postawić właściwą diagnozę, musi mieć pewną prakty­kę w rozpoznawaniu chorób. Podobnie jest w tym przypadku.
Moja prywatna hipoteza na temat obecne­go zainteresowania Złym jest taka, że jest to diabelska odpowiedź na Jana Pawła II i naukę o Bożym miłosierdziu. Proszę zwrócić uwagę, ilu bardzo cnotliwych katolików buduje swoją tożsamość na podejrzliwości i agresji wobec trochę inaczej myślących katolików. Oni czę­sto zarzucają duszpasterzom: „A wy to tylko mówicie o miłosierdziu, a nic o karze. Bez przesady z tym miłosierdziem”. Ja wtedy czu­ję taki lekki, leciutki zapach siarki. Używając języka C.S. Lewisa z „Listów starego diabła do młodego” można powiedzieć, że szatan poczuł się zagrożony ofensywą „Nieprzyjaciela”, którą jest orędzie o Bożym miłosierdziu, i teraz zastanawia się, jak na nią odpowiedzieć. Jak zawładnąć człowiekiem? Rządzi ten, który ma w ręku ludzki strach. „Niech się mnie boją” – mówi szatan i wmawia ludziom, że jest po­tężny i nam zagraża. A ludzie wierzą w jego kłamstwo i powtarzają za nim: „Bójcie się, bo szatan jest wszędzie!”.
Można go nawet pokazać palcem -jest w takim a nie innym znaku gra­ficznym, książce, przedmiocie…
Tak, tak… W „Harrym Potterze”… W innych bajkach też, bo przecież jak wilk zjadł bab­cię i potem podszywał się pod nią, oszukując Czerwonego Kapturka, to też był w tym diabeł, prawda? To jest prymitywne myślenie. Nie daj­my się zwariować. Nie jestem entuzjastą „Har-rego Pottera”, ale to jest tylko bajka, w której dobro jednak zwycięża.
Inna sprawa, że człowiek jest z natury re­ligijny. Jak w jego życiu nie ma Boga, to musi tę lukę jakoś wypełnić. Ks. Tomaš Halik opo­wiadał mi kiedyś, że wśród Czechów jest nie­wielu wierzących, ale prawie wszyscy chodzą do wróżki. Tam, gdzie nie ma wiary, rodzi się zabobon.
Ufam jednak, że wierzący katolicy nie są zabobonni i umieją zdemaskować przesąd po­legający na tym, że szatan może kogoś opętać przez kontakt z jakąś bajką czy znakiem graficznym. Jeśli szatan działa przez te znaczki, to tylko w tym sensie, że odwraca uwagę czło­wieka od tego, co w nim naprawdę siedzi, od jego lenistwa, pychy, egoizmu. W imię świętej walki z szatanem człowiek może się tak zaplą­tać w siebie, że cały będzie siedział w smole. Nie szukajmy demonów w tak a nie inaczej narysowanej kresce, ale w swoim egoizmie. Tu jest diabeł.

Kościół potępia przesądy, ale wielu katolików myśli magicznie. W ko­ściołach można znaleźć karteczki z modlitwą do św. Judy Tadeusza, na których jest napisane, że wystarczy ją odmawiać przez 9 dni, a w 10 otrzymamy łaskę, o którą prosimy…
Ja proponuję jeszcze trzy razy obrócić się przez lewe ramię i rzucić słomę za siebie, nie patrząc na to. Nie mam nic przeciwko no­wennie do św. Judy Tadeusza, ale ktoś, kto podrzucił te kartki do kościoła, pomylił wiarę i modlitwę z magią.
Ten sposób myślenia nie dotyczy marginalnej grupy wierzących. Na katolickich stronach internetowych można znaleźć np. porady, jak „usu­nąć z ciała magiczne, zatrute, nie­czyste pokarmy”, a jakiś egzorcysta doradzał pewnej kobiecie, by swo­jemu mężowi podawała po kryjomu do obiadu sól święconą. To pozwoli sprawdzić, czy on jest opętany.
I jakby ten mąż zwymiotował, to znaczy, że siedzi w nim diabeł? Może jeszcze powinna mu zaparzyć herbatkę na wodzie święconej dla większej pewności?
To z jednej strony jest śmieszne, ale z drugiej wskazuje na jakieś głębokie pokłady lęku, które skutkują brakiem zaufania między ludźmi. Jeżeli żona, zamiast porozmawiać z mężem otwarcie, próbuje na nim jakichś ma­gicznych sztuczek z solą święconą, to w tym przejawia się działanie szatańskie. Diabolos to przecież ten, który dzieli. Tam, gdzie jest podział i brak zaufania w miejsce miłości, tam ogon się rusza.
Zwolennicy tezy, że demony czyhają na nas na każdym kroku, powołują się na Ewangelie. Jezus przecież wyrzucał złe duchy.
Kościół nie zaprzecza, że zdarzają się przy­padki opętania przez diabła. Zanim się jednak kogoś wyśle do egzorcysty, należy sprawdzić, czy jego zachowanie nie jest wynikiem nerwi­cy lub choroby psychicznej. Zajmują się tym dobrze do tego przygotowani lekarze, psychia­trzy, a nie jacyś dyletanci. Namawiałbym więc wszystkich, także duszpasterzy, do większego zaufania do doświadczenia Kościoła w tych przypadkach. W końcu pomieszanie języków – a jest nim także niewłaściwe rozeznanie rze­czywistości – też jest jednym z owoców dzia­łania Złego.
Myślę jednak, że zainteresowanie opętania-mi jest pewną ucieczką od odpowiedzialnego podejścia do własnej wiary. Jeśli ktoś się rzuca i pojawia mu się piana na ustach, to mamy wi­dzialne zło – łatwo więc z nim walczyć. Ale to jest materializm. Straszenie ludzi materialnymi przejawami działalności szatana jest niebez­pieczne, bo odwraca uwagę od prawdziwych źródeł zła, które są w naszej duszy.
A czy diabeł może kogoś opętać bez jego wiedzy i zgody na to? Czy może zawładnąć osobą, która np. zje coś „nieczystego” albo ćwiczy wschodnie sztuki walki, czy też ma buddyjskie dzwonki zawieszone przy drzwiach?
Nie, już bez przesady. Nie popadajmy w pa­ranoję.

Ojciec się dziwi, ale wielu katolików ma takie obawy.
To wszystko pokazuje, jak fatalny jest poziom katechizacji. Nieprzygotowani katecheci stra­szą dzieci diabłem. Przekonanie, że Kościół nie zajmuje się niczym innym tylko tropieniem szatana, zostaje potem ludziom na całe życie. Nic dziwnego, że gdy mają problemy w życiu, to uciekają w narkotyki czy coś innego, bo nie przyjdzie im do głowy szukać pomocy w Ko­ściele.
Niski poziom wiedzy religijnej to jeden pro­blem. Drugim jest laicyzacja. Nie wszystko w życiu można wytłumaczyć językiem nauk przyrodniczych, bo jest w człowieku pewien element irracjonalności. Można na niego spoj­rzeć z perspektywy wiary, ale to dzisiaj nie jest atrakcyjne. Tę sferę wykorzystuje więc kultura masowa. Brak rozsądku duszpasterzy krzyżu­je się z głupotą środków przekazu, a efekt jest taki, że nawet mądrzy ludzie zaczynają się gu­bić i chcą, żeby im wreszcie ktoś jasno powiedział: „To wolno, a tego nie”. Nie tego jednak uczy Kościół.
Boję się tych, którzy domagają się miejsca dla Boga, a cały czas mówią o diable. Dla­czego zamiast opowiadać o miłości, o Bożej mocy, o działaniu sakramentów, ludzie Ko­ścioła zajmują się diabłem. No ludzie! To, co było na marginesie nauczania Kościoła, nagle przesunęło się do jego centrum. Trzeba zacho­wać zdrową naukę Kościoła, która twierdzi, że wiara nie jest sprzeczna z rozumem i potrafi odróżnić działanie szatana od etnografii.
A nie czytał Ojciec pism katolickich, w które epatują opowieściami o opętaniach i działaniu szatana?
Nie, bo kocham moją wiarę. Nie lubię, jak ktoś robi z niej karykaturę. Kocham mój Kościół, taki trochę podstarzały, rzymski, porządny Kościół. W nim jest tak, jak w starym klasztorze – są nieznane przejścia, jest jakaś komnatka starego dziwaka, krużganki pełne młodych lu­dzi… I jest też miejsce, w którym oni wszyscy się spotykają i razem modlą. Nie lubię nato­miast obrazu Kościoła, który jest podobny do tych nowoczesnych konstrukcji kościelnych. W nich jest tylko jedna wielka jasna przestrzeń – tam wszystko i wszystkich widać od razu jak na dłoni. Kościół to jest stary gmach pełen ta­jemnic i zakamarków.
rozmawiały Anna Dąbrowska i Marta Wielek
http://www.katolik.pl/niech-sie-mnie-boja-,23827,416,cz.html?s=2
*********
Barbara Gruszka-Zych

Znaleźć klucze do siebie

Gość Niedzielny

O strachu przed wyśmianiem, potrzebie poszukiwania i o tym, że warto mówić o życiu duchowym, z ks. Władysławem Suchym – rektorem bazyliki św. Michała Archanioła na górze Gargano w Monte Sant’Angelo we Włoszech rozmawia Barbara Gruszka-Zych

Dlaczego tak wielu ludzi przyjeżdża do sanktuarium św. Michała Archanioła?
Bo św. Michał to anioł, który zwyciężył zgiełk Szatana.
Szatan to zgiełk?
On odwraca uwagę od Boga. Sprawia, że skupiamy się na sobie. A przecież wciąż kotłuje się w nas wszystko, co jest konsekwencją grzechu pierworodnego – cały zamęt naszych słabości i niepokój świata nacierającego na nas ze wszystkich stron. To sanktuarium od swojego powstania wpisywało się w „cammino”, czyli drogę będącą ciągłym dążeniem do pogłębiania więzi z Bogiem. To się dzieje przez nieustanne nawracanie się.
Ksiądz także tu się nawraca?
Każdy dzień mojej posługi tutaj jest dniem łaski. Dniem zdziwienia – jacy my, księża, jesteśmy słabi. Jak nasze ludzkie możliwości są małe w stosunku do ogromnej łaski Bożej. Mogę się przygotować do kazania, do spotkania z pielgrzymem, ale widzę, że to nie ja, tylko Pan Bóg dotyka jego serca. Nieraz zauważam, że robi to przez słowa, o których bym nie pomyślał, że mogą komuś pomóc. To są tajemnice działania łaski Bożej. Ona działa tam, gdzie są pokora, otwarcie, poszukiwanie. Nie ma jej, kiedy człowiek jest pełen pychy, czuje się samowystarczalny albo zaczyna być powierzchowny, tłumiąc dialog z Panem Bogiem.
Nie da się podchodzić do wiary samym intelektem, trzeba poczuć „dotknięcie serca”.
Jeżeli nie otworzymy serca, to chociaż będziemy znać wszystkie prawdy wiary, pozostaniemy ateuszami. Dlatego wielu uczonych w Piśmie staje się narzędziem szatana. Znają Pismo Święte, reguły Kościoła, ale nie otworzyli serca na działanie łaski Bożej, na przyjaźń z Bogiem.
Żeby ułatwić Bogu działanie, dobrze jest pójść do spowiedzi, a to sakrament, do którego tutaj przystępują właśnie tysiące.
W tym sanktuarium odkryłem, że spowiedź to nie upokorzenie, ale moment, kiedy zostaje się objętym ramionami Ojca. Pielgrzymi cieszą się po niej: „Pan Bóg mnie kocha, odnowił moje serce”. To ich życie wewnętrzne, którego dotykamy podczas spowiedzi. My, kapłani, nie możemy mówić o tym, co jest objęte tajemnicą. Ale możemy mówić o tym, jakich dzieł Bóg dokonuje w ludzkich sercach.
Może Ksiądz o nich opowiedzieć?
W zeszłym roku przybył tu na piechotę pielgrzym z Bydgoszczy. Przed wyruszeniem w drogę postanowił, że całkowicie zda się na Opatrzność Bożą. Nie zabierał ze sobą nic, jeśli chodzi o środki materialne, nigdzie nie zarezerwował noclegów. Przeżywał to, że zostawiła go żona, groził im rozwód. Wyruszył w tę pielgrzymkę, żeby uratować swoje małżeństwo. Chciał podczas drogi zrozumieć, czego Bóg od niego chce. Powierzył Mu się całkowicie, nie stawiając żadnych warunków, byleby tylko On działał w jego sercu. Najpierw zaplanował pielgrzymkę do pobliskiego San Giovanni Rotondo, ale w trakcie wędrówki został oświecony przez ludzi i wewnętrznie natchniony, żeby przybyć do naszego sanktuarium, które od piętnastu wieków jest miejscem pojednania. Zatrzymał się u nas cztery dni. Kiedy odjeżdżał, przyznał, że przeżył głęboką przemianę. „Ja nadal kocham tę kobietę i będę się starał robić wszystko, by jej pomóc, ale już nie myślę, żeby za wszelką cenę wróciła do mnie. Niech się stanie to, co Pan Bóg chciał, żeby się dokonało w jej i moim życiu” – powiedział mi. Odchodził stąd z nowym odkryciem, że Pan Bóg go kocha, i to było teraz najważniejsze. „Jakkolwiek potoczą się losy mojego życia, tutaj poczułem się kochany. Jest we mnie światło” – powiedział mi. Postanowił wrócić do kraju autostopem. Zatrzymał jakąś ciężarówkę i okazało się, że jej kierowca dowiózł go pod sam dom. Ktoś powie, że to przypadek…
Wierzy Ksiądz w przypadki?
Przypadek jest tam, gdzie człowiek w sposób bezmyślny rzuca się w wir świata. Kto się zawierza Bogu i z wiarą podchodzi do swoich zadań, otwiera się na działanie Opatrzności. Bo Opatrzność to ojcowskie zatroskanie się Boga człowiekiem. Ale człowiek musi w niej uczestniczyć w wymiarze duchowym i cielesnym, bo składa się z ducha i ciała. Oczywiście, nie można wszystkiego w życiu zwalać na Boga, mówiąc: „Niech On za nas działa”. Trzeba robić wszystko, co do nas należy, zawierzając się Jemu.

A św. Michał Archanioł w tym pomaga?
To jeden z archaniołów, który kontempluje oblicze Boga, uosobienie siły pokory. W ikonografii zwykle przedstawiają go z uniesionym mieczem. Jakby pokazywał, że nasze zwycięstwo przychodzi od Boga. Słowo Boże jest mieczem rozdzielającym dobro od zła. Samo imię archanioła znaczy: „Któż jak Bóg!”. Nie jest to pytanie, ale okrzyk zachwytu. Szatan mówi człowiekowi: „Bogiem jesteś ty sam”. Święty Michał przypomina, że jest inaczej.
Anioły pozostają dla nas tajemnicą.
Dziś zrobiło się wokół nich spore zamieszanie. Między innymi dlatego, że ruch New Age wciągnął je w swoją gnostyczną filozofię. Pismo Święte, Katechizm Kościoła Katolickiego podają, że aniołowie to zwiastuni Boga. Święty Michał zwiastuje, że Bóg jest źródłem szczęścia. Człowiek ma taką naturę, że chce wszystkiego dotknąć. Aniołowie mają naturę duchową i nie można ich dotknąć.
Ale one nas dotykają.
Nierzadko ludzie, którzy doświadczają obecności św. Michała Archanioła, przyjeżdżają mu podziękować. Wielu odczuwa jego działanie, mimo że jest duchem.
Doświadczenia duchowe bywają dziś dla wielu sprawą wstydliwą, prywatną.
To prawda. Ludzie często chcą się podzielić tym, czego Pan Bóg dokonał w ich sercu, ale „w świecie” tego nie mówią, bo on z tego szydzi. Boją się, żeby nie uznano ich za nawiedzonych. Dlatego przychodzą z tym tylko do księdza. Nie raz jeden słyszałem: „Ja to przeżyłem, ale nie mogę tego nikomu opowiedzieć, bo mnie wyśmieją”. Dziś wielu ignoruje fakt, że człowiek ma doznania duchowe.
A co Ksiądz mówi pielgrzymom, którzy cierpią?
Cierpienie to misterium krzyża, które nie zawsze znajduje ludzkie wytłumaczenie. Mówię im, że ich cierpienie to nie nałożenie kajdan, ale uczestnictwo w krzyżu Chrystusa, mające swój epilog w zmartwychwstaniu.
Czasem brakuje im sił…
Cierpienie bywa kamieniem, o który się potykamy, ale może też stać się odkrywaniem Boga i Jego miłości. Ilu ludzi, którzy tu przybywają na wózkach, jest o wiele bardziej zjednoczonych z Chrystusem i spokojniejszych duchowo niż ci w pełnym zdrowiu fizycznym. Spotkałem wielu, którzy przybyli z podziękowaniem za cierpienie. Mówili, że gdyby nie ten krzyż, byliby nadal umarli wewnętrznie. Że przez cierpienie odkryli sens życia. Kiedyś spotkałem małżeństwo, które nie mogło mieć dzieci. Byli tutaj, błagali o dziecko i Pan Bóg im je dał. Spełniły się ich marzenia, a wtedy skupili się wyłącznie na sobie, na cieszeniu się tym, co dostali. Zapomnieli, że dawcą prawdziwego życia jest Pan Bóg. I co się stało? 8-letni chłopczyk zachorował. Długo walczyli o jego życie, ale zmarł.
To chyba najgorsze, co może się zdarzyć?
A jednak nie. To małżeństwo po śmierci synka powiedziało mi, że cierpienie tak ich przemieniło i oczyściło, że dopiero teraz zrozumieli sens życia. Dziś dla wielu liczy się wyłącznie to, czego pragną. „Jak czuję, że to jest dla mnie dobre, to jest dobre” – myślą. A przecież nie wszystko, czego chcemy, wpisuje się w projekt Boży. To nie jest tak, że Pan Bóg jest sadystą i nie chce, żeby jego dzieci były szczęśliwe. Tylko On nam wskazuje właściwą drogę do tej szczęśliwości. Idąc złą drogą, zamiast osiągnąć tę szczęśliwość, stajemy się często niewolnikami swoich pragnień.
Jakie to bywają pragnienia?
Na przykład ktoś mówi: „Dzisiaj zakochałem się w dziewczynie i odtąd nie liczy się moja rodzina, dzieci”. Albo tak jak tu, we Włoszech, ludzie mają po 40 lat, a nie zakładają rodzin – póki mogą, używają życia. Dopiero kiedy wybija ostatni dzwonek, budzi się w nich instynkt ojcostwa czy macierzyństwa i wtedy za wszelką cenę pragną mieć dziecko. Chcą potomka, żeby zaspokoić swoje pragnienie. Obchodzi ich tylko własne ja, nie liczą się środki, którymi dążą do celu, takie jak metoda in vitro itp. To jest egoizm dzisiejszego świata. Właśnie wtedy rodzą się sytuacje wielkiego cierpienia duchowego, dużo większego niż u chorych fizycznie. Czym innym jest, jeżeli ktoś ma problem ze zdrowiem i może to ofiarować Bogu, dojrzewać, a czym innym, kiedy ktoś, idąc za swoim pragnieniem, rzuca się na oślep i wpada w płomień świecy, w którym się pali.
Pewnie spotyka Ksiądz też takich, którzy zagorzale zwalczają Boga. Trudno z nimi rozmawiać?
Bardzo, bo to jest rodzaj ślepoty, opanowanie serca i umysłu jakąś ideologią. Taki człowiek nie jest nastawiony na dialog ani na szukanie prawdy. Spotkałem tu wielu niewierzących, ale szukających prawdy. Mam duży szacunek do ludzi, którzy przychodzą do mnie, mówiąc: „Jestem ateuszem, ale chciałem porozmawiać”. Nieraz dodają: „Chciałbym nawet wierzyć, ale nie potrafię”.
To odważne wyznanie.
Dlatego uważam, że poszukujący wiary są już jakby wierzący. Bo jeżeli ktoś poszukuje uczciwie i pokornie, to Pan Bóg czeka na niego z otwartymi ramionami. W ten sposób już wchodzi na drogę ewangeliczną. A droga ewangeliczna to stan szukania prawdy. Często przychodzący tutaj z takim nastawieniem po jakimś czasie mówią: „Przez 15 lat tu przyjeżdżałem, szukałem i nie znajdowałem. Dopiero miesiąc temu rozpocząłem nowe życie. Otwarła mi się brama, przez którą wpadło na mnie światło”.
http://www.katolik.pl/znalezc-klucze-do-siebie,24024,416,cz.html?s=2
**********
ks. Jacek Siepsiak SJ

Proszę księdza, wypraszam sobie…

Życie Duchowe

Z Wawrzyńcem Grotkiem SJ, kapelanem w Areszcie Śledczym Warszawa-Mokotów, rozmawia Jacek Siepsiak SJ

Jest Ojciec kapelanem więziennym i na co dzień pracuje w środowisku, w którym chyba nietrudno o prowokację i obrazę… Czy często zmuszony jest Ojciec użyć „mocnych” argumentów?
Kapelanem więziennym jestem od ponad czterech lat i wydaje mi się, że mam w sobie dużo „świętej cierpliwości”. Nie zdarzyło mi się jeszcze ani krzyczeć na osadzonych, ani wygrażać pięścią, jak czynił ponoć jeden z moich poprzedników. Zdarza mi się natomiast zażartować, powiedzieć coś dosadniej i nazwać rzeczy po imieniu, zwłaszcza w czasie spowiedzi.
Kiedy na przykład słyszę od penitenta: „Zgrzeszyłem przeciw wszystkim przykazaniom Dekalogu”, to od razu pytam: „Bracie, ile osób zabiłeś?”. Wtedy najczęściej spowiadający się mówi: „A nie, ja taki nie jestem…”. To z mojej strony rodzaj prowokacji, która pozwala przejść z poziomu ogólników na poziom bardziej szczegółowy, by penitent zobaczył swoje życiowe błędy i dostrzegł, co trzeba zmienić. Spowiadając się z ogólników, nie widzimy potrzeby poprawy. A tu potrzebny jest konkret, ponieważ tylko nazywając rzeczy po imieniu, mamy szansę dotrzeć do więźnia, poruszyć go i zmobilizować do nawrócenia.
Ważne jest też bezpośrednie odwołanie się do życia osadzonych. Kiedy dealer usprawiedliwia się i mówi, że sprzedawał narkotyki, ale nie pod szkołą podstawową i nie pod gimnazjum, tylko pod liceum i wyżej…
Ma zatem jakieś zasady…
No tak, ale skoro to takie fajne, pytam od razu, czy zanim go złapali, schował coś dla swojej żony i dzieci. Poza tym czy ma pewność, że ci, którym sprzedawał, nie dealerowali wśród gimnazjalistów i uczniów podstawówki. Więźniowie popadają nieraz w swoisty typ obłudy: jestem dobry dla swojej rodziny, poza domem to co innego: mogę krzywdzić innych, bo to obcy. Dosadne nazywanie rzeczy bez owijania w bawełnę pozwala wytrącić ich z tej swoistej schizofrenii. Chrześcijaństwo to przecież także miłość bliźniego, nie tylko najbliższej rodziny.
Staram się też dotrzeć do więźniów przez humor. Kiedy w celi wisi zdjęcie roznegliżowanej kobiety, pytam w żartach, czy to ktoś z rodziny, siostra, żona, narzeczona… Więźniowie oczywiście zaprzeczają i mówią, że plakat wisi, bo coś muszą mieć na ścianie. Proponuję wtedy kalendarz z krajobrazami. Chcę przez to dać im trochę do myślenia. Dotarcie do więźniów jest bardzo ważne, ponieważ więzienie to dla nich nieraz jedyna okazja do rozmowy duchowej, spowiedzi czy modlitwy. Często słyszę od więźniów: „Ostatni raz u spowiedzi byłem, jak tu byłem…”: osiem, siedem lat temu. To trochę tragikomiczne, ale wielu z nich prawdziwe życie w wymiarze duchowym prowadzi w więzieniu, a nie na wolności.
Mają wtedy czas na refleksję…
Więzienie jest dla człowieka sytuacją graniczną, zmuszającą do pochylenia się nad swoim dotychczasowym życiem. To smutne, ale nieraz więźniowie otwierają się na Boga dopiero w czasie odsiadki. Na wolności nie potrzebują ani modlitwy, ani spowiedzi. Świat zamyka ich na Boga.
Z czego to wynika? Czy wyrok staje się impulsem do zmiany?
Niezbadane są Boże wyroki… Może sprzyja temu również łatwy dostęp do posługi kapelana. Duża grupa osadzonych chętnie z niej korzysta. Również z tego względu, że rozmowa z księdzem – ale też z lekarzem czy pielęgniarką – to rozmowa z kimś z zewnątrz. Więźniowie bardzo cenią sobie spotkania z kimś spoza świata więziennego. To dla nich swoista „atrakcja” w ciągu dnia i powiew wolności: bo ktoś spoza krat porozmawiał z nimi, zapytał, jak się czują, poświęcił im swój czas.
Zdarza się, że w rozmowie ze mną pytają o rzeczy naprawdę podstawowe, na przykład dlaczego w piątek nie można jeść mięsa. Być może pytają, bo rzeczywiście nie wiedzą, ale czasami mam wrażenie, że chcą mnie tylko zatrzymać i trochę „podyskutować”. Choć rzeczywiście wiedza religijna niektórych jest naprawdę bardzo skromna. Któregoś roku w środę popielcową chodziłem po celach i posypywałem głowy popiołem. Wszedłem do jednej z cel i nawiązała się mniej więcej taka rozmowa: – „Bracie, czy życzysz sobie posypania głowy popiołem?”. – „Nie, proszę księdza, bo nie byłem u spowiedzi”. – „To się nawet dobrze składa, bo to jest zewnętrzny znak nawrócenia dla wielkich grzeszników”. – „Proszę księdza, wypraszam sobie, ja taki nie jestem”. – „Średni też się załapią”. – „To poproszę”.
Nieświadomie użył Ojciec „mocnych” słów…
W tym przypadku osadzony był ostrożny, pomylił tylko posypywanie głowy z Komunią. Zdarza się jednak, że osadzeni chcą przystąpić do Komunii bez spowiedzi. Zawsze mówię wówczas: „Bracie, Komunia jak najbardziej, ale najpierw trzeba uporządkować swoje sprawy przez sakrament pojednania”.
W rozmowach z osadzonymi nie używam więc dosadnego, „mocnego” słownictwa, ale nazywam rzeczy po imieniu. Mówię na przykład: „Bracie, jeśli skrzywdziłeś kogoś, obcinając mu paznokcie z palcami, to nazwij rzecz po imieniu. Palce temu człowiekowi już nie odrosną, ale masz obowiązek modlić się i prosić dla niego o Boże błogosławieństwo”. Osadzonymi trzeba nieraz poruszyć, by mieli świadomość, że za swoje czyny muszą odpokutować. I nie chodzi tu tylko o odprawienie zadanej przez księdza pokuty, ale o zadośćuczynienie: Bogu i bliźniemu.
Odprawianie zadanej pokuty bez refleksji dotyczącej potrzeby zadośćuczynienia za popełnione grzechy to problem dotyczący nie tylko środowiska więziennego.
Tymczasem pewne krzywdy trzeba wynagrodzić i uświadomienie tego penitentom może być wstrząsem…
Na ile więźniowie uważają karę pozbawienia wolności za „zemstę” społeczeństwa, strach przed przestępcą, a na ile to dla nich okazja właśnie do pokuty i zadośćuczynienia?
Często więźniowie nie mogą naprawić popełnionego przez siebie zła w sposób wymierny. Nie mogą wyrównać straty: nie mają już skradzionych pieniędzy, bo je wydali, czy skradzionego samochodu, bo auto zostało rozbite. Więźniowie mają natomiast dużo czasu i zachęcam ich, by wykorzystali go na modlitwę za skrzywdzonych przez siebie ludzi, by straty, jakie ponieśli, jak najszybciej wyrównało Boże błogosławieństwo. Nieraz więźniowie mówią: „Proszę księdza, ja mam takie grzechy, o których nie wie wymiar sprawiedliwości”. Odpowiadam wtedy: „Bracie, niech czas w więzieniu będzie dla ciebie zadośćuczynieniem za nie”.
Zachęcam, by wyrok i pobyt w więzieniu osadzeni potraktowali właśnie jako czas na przemyślenie, rachunek sumienia, modlitwę i szukanie sposobu zadośćuczynienia skrzywdzonym. Nigdy nie mówię, ile różańców czy litanii mają odmówić. Chodzi mi jedynie o to, by mieli świadomość, że w jakiś sposób muszą spłacić swój dług. Zdarzyło mi się raz czy drugi, że ktoś przyszedł i powiedział: „Proszę księdza, napisałem listy z przeprosinami do ludzi, których skrzywdziłem”. W jednym przypadku mam co prawda podejrzenie, że listy zostały wysłane, by wykazać się przed sądem, ale może się mylę.
Wydawałoby się, że zadośćuczynienie przez modlitwę nie będzie trudne, ale codzienność pokazuje, że tak nie jest. Kiedy zachęcam więźniów do modlitwy za ludzi, których skrzywdziliśmy, nieraz słyszę: „Ja nikogo nie skrzywdziłem”. Kiedy więc mówię: „Módlmy się za ludzi, którzy nas skrzywdzili”, w odpowiedzi padają słowa: „Co, za tę sześćdziesiątkę? Nigdy w życiu!”. A „sześćdziesiątka” to tak zwany mały świadek koronny, który idzie na współpracę z policją i prokuratorem. Podobną niechęć widać u osadzonych, kiedy zachęcam ich do modlitwy za służbę więzienną, prokuratorów i sędziów decydujących o przyszłości osadzonych.
Zdarzają się jednak małe cuda: jeden z więźniów, mimo że wcześniej nie do przyjęcia była dla niego modlitwa za ową „sześćdziesiątkę”, przełamał się. I co się okazuje: na ostatniej rozprawie świadek wycofał swoje zeznania. Kiedyś zachęcałem do modlitwy w intencji przyszłości. Jeden z więźniów postanowił, że będzie się modlić, by prokurator dał mu sześć lat, a nie osiem, jak odgrażał. Pamiętam, że powiedziałem wtedy z przekąsem: „Lepiej, bracie, pomodliłbyś się o sprawiedliwy wyrok”.
Ile dostał?
Dwa i pół roku… Kiedyś jednemu z prokuratorów, który zajmuje się sprawami sądowymi wewnątrz więzienia, na tak zwanych wokandach, powiedziałem: „Zazdroszczę panu zaplecza modlitewnego”. Nie rozumiał, co mam na myśli, więc mu wytłumaczyłem: „Cały czas zachęcam więźniów, żeby się modlili za tych, którzy decydują o ich przyszłości”. Prokurator popatrzył na mnie sceptycznie, najwyraźniej nie dowierzając w intencje modlących się. Po kilku miesiącach ze zdziwieniem oznajmił, że aż ośmiu z piętnastu więźniów, którzy stawali na wokandzie, starając się o przedterminowe zwolnienie, wyszło na wolność. Taka sytuacja, jak mówił, nigdy wcześniej nie miała miejsca. Zazwyczaj sędzia wypuszczał najwyżej połowę starających się o to. Prokurator nie mógł w to uwierzyć, a ja powiedziałem tylko: „Mówiłem panu, że więźniowie się modlą za tych, którzy decydują o ich przyszłości”.
To są takie małe cuda, których doświadczają ludzie w jakiś sposób otwierający się na modlitwę, poważne potraktowanie Boga i wprowadzenie Go we wszystkie okoliczności swojego życia. To wiąże się z „załatwieniem” spraw z przeszłości, ale także z otwarciem na Boże prowadzenie w przyszłości. Błędów przeszłości nie można zmienić, ale można się na nich uczyć.
Wielu jednak wraca do więzienia…
Niestety, czasem mam wrażenie, że to walka z wiatrakami. To może podciąć skrzydła: w więzieniu osadzony prowadzi pogłębione życie duchowe, a na wolności ponownie wchodzi na drogę przestępczą. Dzieje się tak z różnych powodów. Czasem sprzyja temu niemożność wyrwania się z przestępczego środowiska, szantaż. Nieraz więźniowie mają ogromne dylematy, co robić. Z jednej strony chcą wyrwać się ze swojego starego świata, z drugiej ten świat nie daje o sobie zapomnieć i uderza w najbliższych więźnia. Powtarzam wtedy: „Bracie, walcz o to, co naprawdę kochasz”.
Wiele mówi się też o resocjalizacji więźniów. Kiedyś usłyszałem, że z resocjalizacją jest jak z UFO. Podobno jest, ale nikt jej nie widział.
Czy zdarzyło się, że któryś z więźniów w jakiś sposób obraził Ojca?
Kiedyś, w czasie odprawiania Mszy świętej, zostałem przy ołtarzu opluty. Każdemu księdzu życzę takiego doświadczenia.

Dlaczego?!
To była dla mnie okazja do zjednoczenia z chrześcijanami prześladowanymi na całym świecie. Oni tracą zdrowie i życie, ja zostałem tylko opluty. Pamiętam, że było to przed czytaniem Męki Pańskiej. Zanim więc odczytałem Ewangelię, powiedziałem: „Bracia, to, że mnie opluto, jest niczym w porównaniu z tym, co uczyniono Jezusowi Chrystusowi. Za chwilę usłyszycie opis wydarzeń, w czasie których Jezusa ubiczowano, ukoronowano cierniem i ukrzyżowano”. Niezwykle cenne doświadczenie, kiedy naprawdę czuje się in persona Christi.

Bardziej chcą obrazić Chrystusa czy kapłana?
Łączy się z tym kwestia wulgaryzmów, których używają i osadzeni, i funkcjonariusze. Nieraz pytam funkcjonariuszy: „Panowie, kto tu kogo gorszy: osadzeni was czy wy osadzonych?”. Pewien młody funkcjonariusz bardzo często w mojej obecności powtarzał: „K…wa, k…wa”. Powiedziałem mu: „Proszę pana, miałem pracować w więzieniu dla mężczyzn, a pan ciągle widzi tu prostytutki. Gdzie one są? Proszę mi je wskazać”. Zignorował mnie wtedy, więc zaniosłem mu „list”, w którym był skserowany ze słownika języka polskiego passus o wulgaryzmach. W definicji było między innymi napisane, że wulgaryzmów używają osoby nieradzące sobie w sytuacjach stresowych. Kiedy po jakimś czasie go spotkałem, był oburzony, że uważam go za kogoś, kto sobie z czymś nie radzi. „Ja sobie nie radzę?” – zawołał. „Jak pan sobie radzi – odpowiedziałem – to proszę mi tu nie używać wulgaryzmów”. Tym bardziej że często przechodzę przez korytarze z Najświętszym Sakramentem i naprawdę nie godzi się, by takie słowa padały. Od tej pory jesteśmy w dobrych relacjach, a ponoć jeden z moich poprzedników omijał jego oddział.
Zdarzają się też słowne przepychanki z więźniami. Kiedyś przychodzę na oddział: dwóch osadzonych przygotowuje śniadanie. Mówię: „Szczęść Boże”, bo babcia nauczyła mnie, że ten, kto wchodzi, pierwszy się wita. Ale cisza. Mówię więc: „Dzień dobry”. Jeden podnosi głowę i mówi: „My tu księdza nie chcemy. Ja mam boga, który mi na wiele pozwala”. Ja na to: „Bracie, to cienki ten twój bóg, bo mój pozwala mi na wszystko”. Już wychodzę, ale pada jeszcze pytanie: „A na pedofilię?”. Nie daję się jednak zbić z pantałyku: „Jeśli masz z tym problem, to terapia powinna pomóc”. Dobrze, że garczki, które roznosili, były pełne, bo pewnie by za mną poleciały.
Często więźniowie usprawiedliwiają swoje odejście od praktykowania życia modlitewnego postawą kapłanów: „A bo ci księża tacy… ten Kościół taki…”. Pytam wtedy: „Czy kiedykolwiek skrzywdził cię jakiś ksiądz?”. „Nie, nigdy”. Jeśli słyszę jakiś nieprzyjazny komentarz na temat księży i Kościoła, raczej puszczam go mimo uszu. Tak naprawdę współczuję osadzonym. Są pozbawieni wolności i rozumiem, że może się w nich budzić agresja. Ale wśród więźniów czuję się bezpieczniej niż na ulicy.
To ciekawe.
Czuję się tam po prostu potrzebny: w wymiarze sakramentalnym i wymiarze ludzkim. Jak już mówiłem, większość więźniów, także ci, którzy nie korzystają z posługi sakramentalnej, cenią sobie moją obecność. To dla nich ważne, że się z nimi przywitam, że podam im rękę, zapytam, co słychać. Jeden z więźniów, już po wyjściu na wolność, dziękował mi, że kiedyś poczęstowałem go cukierkiem. Ja tego nawet nie pamiętałem, a dla niego to był pierwszy przejaw humanitaryzmu, z którym się zetknął w więzieniu. Muszę przyznać, że to, co robię, daje mi dużo satysfakcji.
Mówił Ojciec, że zachęca więźniów, by potraktowali wyrok jako okazję do przemyśleń i zmiany życia. Czy w więzieniu można zmienić się na lepsze?
To temat bardzo delikatny. Trzeba być ostrożnym w ocenie tego, ponieważ nieraz w zachowaniu więźnia wiele jest teatralności. Ktoś może mówić, że jest nowym człowiekiem, że odnalazł Pana Boga i sens wiary, ale co naprawdę ma w swoim sercu… Zawsze w takich momentach powtarzam, że się cieszę, ale dopiero życie zweryfikuje, czy zmiana jest faktyczna, czy pozorna.
Wielu osadzonych tuż po rozpoczęciu wyroku prosi o spowiedź. Chcą się od razu nawracać, ale nieraz są w tym tylko emocje. Zachęcam wówczas, by odczekali tydzień, okrzepli w nowej sytuacji, zrobili gruntowny rachunek sumienia. Dobrze, że coś ich dotknęło, by jednak nie zatrzymać się tylko na emocjach, trzeba czasu. Oczywiście nie ma reguły, ale najczęściej takie spowiedzi „na gorąco” nie wychodzą. Człowiek zatrzymuje się wówczas na popełnionych przez siebie przestępstwach i zaburzonych relacjach społecznych, nie wspomina natomiast w ogóle o swoich zaniedbaniach w relacjach z Bogiem i życiu modlitewnym, jakby nie istniały trzy pierwsze przykazania. Mówię wtedy: „Bracie, przygotuj się i wrócimy do spowiedzi za kilka dni”.
Czy więźniowie, którzy podejmują refleksję nad swoim życiem i zastanawiają się nad powodami, dla których potoczyło się ono tak a nie inaczej, widzą w tym także jakąś rolę zaniedbań ze strony rodziny i najbliższego środowiska?
Rzeczywiście ten wątek często się pojawia, ale dla pewnej grupy więźniów, zwłaszcza dla tych, którzy nie chcą podejmować wysiłku pracy nad sobą, to „łatwe” usprawiedliwienie: „Pochodzę z takiego domu, nic dobrego ze mnie nie mogło wyrosnąć, więc po co się wysilać…”. I to jest nieraz nadużywane. Zachęcam wtedy do modlitwy za rodziców, za ojca, którego więzień nie widział nigdy trzeźwego, w intencji przebaczenia krzywd. Powtarzam, że trudne doświadczenie rodziców i niełatwa osobista historia mogą być punktem wyjścia dla zmiany, której sprzyja otwarcie na wartości duchowe.
I rzeczywiście takie przemiany się zdarzają. Jeden z osadzonych za dobre sprawowanie dostał przepustkę i poszedł ze mną na pielgrzymkę. To było dla niego ważne przeżycie, które stało się impulsem do otwarcia na sprawy duchowe i nawrócenie. Zdawał sobie jednak sprawę, że jeśli po wyroku wróci do dawnego środowiska, może go ono ponownie sprowadzić na złą drogę. Widział zagrożenie i postanowił, że nie wróci do siebie, ale zamieszka w innym mieście. Podjął wyzwanie, które wymagało wysiłku i duchowego, i nazwijmy to logistycznego – zmiany miejsca zamieszkania i znalezienia uczciwej pracy w obcym dla siebie miejscu.
Są jednak w więzieniu osoby, które wyrok wykorzystują na planowanie kolejnych „skoków”. Kiedyś jeden z więźniów skarżył się, że w jego celi osadzeni nic nie robią, tylko planują, co zrobią po wyjściu na wolność. I oczywiście nie chodziło o rzeczy zgodne z prawem.
Czy więźniowie szukają jakichś pozytywnych wzorów i autorytetów? Kogoś, kto pokazałby im nową drogę i stał się dla nich przewodnikiem.
Niestety wzorcami, szczególnie dla młodszych osadzonych, są często przywódcy grup przestępczych. Choć i tu nie ma reguły, bo wielu z tych przywódców, o których pisano na pierwszych stronach gazet, przychodzi na liturgie i pomaga w utrzymaniu dyscypliny w czasie Mszy świętej. Ich wpływ może być także pozytywny.
Więźniowie lubią opowieści o heroicznym życiu świętych, na przykład św. Maksymiliana Marii Kolbego, który był w obozie, a mimo to zachował swoją wiarę. Nie zdarzyło mi się natomiast, by ktoś przyszedł i powiedział, że jakiś święty czy błogosławiony jest dla niego wzorem. Przyszedł natomiast kiedyś więzień i powiedział, że pochodzi z Wadowic, jest spokrewniony z rodziną Wojtyłów i chciałby, żebyśmy się w czasie Mszy pomodlili za zmarłych z jego rodziny. Poprosiłem więc, by wypisał na kartce imiona tych zmarłych. O dziwo, zrobił to. Po tygodniu ten sam więzień przyszedł do mnie i mówi: „Proszę księdza, pamięta ksiądz, tydzień temu modliliśmy się za zmarłych z rodziny Wojtyłów”. Ja mówię: „Chyba tak”. A on na to: „Ja mam dzisiaj prośbę, nich mi ksiądz wyśle ten list, bo przecież ja jestem z rodziny Wojtyłów”. Powiedziałem mu: „Bracie, nie da rady…”.
Czy zawsze zwraca się Ojciec do więźniów per „bracie”?
Zawsze: i w luźnych rozmowach, i w czasie spowiedzi. Robię to z pełną świadomością i odpowiedzialnością. To moi bracia. Czymże różnimy się przed Bogiem? Myślę też, że poprzez taki zwrot inaczej postrzegają swoje relacje z Bogiem. Nie akcentuję w ten sposób, że Bóg to sędzia sprawiedliwy, który za dobre wynagradza, a za złe karze. Sędziów i prokuratorów więźniowie mają na co dzień. Zależy mi, by rozmowę ze mną traktowali nie jako spotkanie z kimś, kto ich osądza, ale z bratem, z przyjacielem, z kimś, komu na nich zależy…
Rozmawiał Jacek Siepsiak SJ
Życie duchowe Lato/2015
fot. PROChristian Senger Seodaemun Prison

Flickr (cc)

http://www.katolik.pl/prosze-ksiedza–wypraszam-sobie,24960,416,cz.html?s=3
*********
wywiad z ks. Krzysztofem Grzywoczem

Uczucia niechciane cz. I

Miesięcznik W drodze

Jeśli ktoś nie umie przyjmować uczuć negatywnych, to będzie miał kłopot z uczuciami pozytywnymi albo przeżyje je powierzchownie i nigdy nie doświadczy radości czy zadowolenia z siebie. Z ks. Krzysztofem Grzywoczem rozmawiają Katarzyna Kolska i Roman Bielecki OP.

Skąd w Kościele taka powściągliwość w mówieniu o uczuciach oraz kładzenie nacisku na intelekt i rozumowe przeżywanie wiary?

Chyba stąd, że w ten sposób łatwiej nam zrozumieć siebie. Uczucia są trudniejsze, wymykają się spod kontroli rozumu. Nie jest łatwo pojąć, dlaczego w danej chwili pojawia się takie, a nie inne uczucie, i jakie ono ma znaczenie dla mnie, jaki jest jego sens i przesłanie.

Myślę też, że ta nieufność wynika z tego, że przez długi czas w Kościele bardziej kładziono nacisk na to, o czym się myśli, niż na to, co się czuje. Stąd mamy obecnie lękowe podejście do uczuć i traktujemy je jako coś gorszego, a nasza duchowość stała się bardzo intelektualna. I w takim ujęciu świat uczuć jawi nam się jako nieznany i niekontrolowany, zagrażający naszej wolności.

Nie lubimy rozmawiać o uczuciach, wstydzimy się ich. Dlaczego?

Może z lęku przed zranieniem. Mówiąc, co czujemy, odkrywamy swój intymny świat, który można zranić. Ktoś powie o swojej tęsknocie i zostanie wyśmiany. To będzie go bolało.

Jak w takim razie postępować z uczuciami? Jak oswajać lęk przed nimi?

Jest to pewien proces, na początku którego trzeba przyjąć, że każde uczucie, które się w nas pojawia, jest czymś wartościowym i cennym. Inaczej mówiąc, że nie ma bezsensownych uczuć i żadne nie pojawia się bez powodu, że ma swój sens i chce się przyczynić do mojego rozwoju. Jeżeli z góry zakładam i klasyfikuję jedne uczucia jako dobre, inne jako złe, potrzebne, niepotrzebne, a nie daj Boże, moralne czy niemoralne, to proces przyjęcia uczuć jest mocno zakłócony.

A co z tymi, którzy tego sensu nie widzą i w chwili bólu, gniewu albo złości mówią, że nie chcą takiego uczucia?

Cóż… będzie im trudno zrobić krok w swoim rozwoju wewnętrznym. W wypadku odrzucania uczuć należałoby się zatrzymać i zapytać konkretnego człowieka, co się stało w jego życiu, że nie chce przyjąć z zaufaniem jakiegoś uczucia? Co go do tego skłania w sensie intelektualnym?

Zwykle w takiej sytuacji najpierw trzeba oczyścić sferę poznawczą. Każde uczucie ma jakąś otoczkę intelektualną. Na przykład gniew kojarzy nam się z krzywdą, zranieniem czy poniżeniem. Dlaczego? Bo nie nauczono nas, że gniew można zamienić w coś dobrego.

Takie przyglądanie się uczuciom, po to żeby przyjąć je i potraktować inaczej niż do tej pory, jest długim procesem i wymaga czasu. I póki sam siebie nie przekonam, że chcę z tym stanem pobyć, posadzić moje uczucie na fotelu naprzeciw mnie i dokładnie im się przyjrzeć, to nic w moim życiu się nie wydarzy. Tylko to, czemu zaufamy, może się rozwijać. Uczucia pojawiają się po to, żeby lepiej kochać i być dojrzalszym człowiekiem. Rozum to źle interpretuje. Jestem zły, więc muszę komuś wygarnąć albo kogoś poniżyć. A przecież są dziesiątki możliwości, które mówią, że możemy coś innego zrobić z tym uczuciem.

 Nawet kiedy tego stanu nie rozumiem?Oczywiście! Kto nie potrafi wytrzymać dwóch godzin w niezrozumieniu, nie wytrzyma pięciu minut w zrozumieniu. Wytrzymanie rozumienia jest o wiele trudniejsze niż wytrzymanie niezrozumienia. Jeśli zrozumiemy uczucia wstydu, lęku czy gniewu, to konsekwentnie zadamy sobie pytanie, jak dalej z tym postępować. I to dopiero zaczyna być trudne!Może trudności w podejściu do uczuć biorą się z tego, że od dzieciństwa jesteśmy kastrowani w sferze uczuciowej? Mówimy dzieciom – “nie płacz”, “nie krzycz”, “nie złość się” i szybko odcinamy je od emocji.Za uczuciami stoi cała nasza historia i wychowanie. Weźmy taki przykład. Przychodzi chłopczyk z przedszkola i mówi, że zakochał się w koleżance, a rodzice zaczynają się śmiać. Chłopiec tłumi łzy i udaje, że nic się nie stało, a jednocześnie odbiera komunikat, że źle zrobił. To może rodzić blokady i trudności w życiu uczuciowym na wiele lat.

Gdy taki chłopiec, już jako młodzieniec, zakocha się na poważnie, może nie wiedzieć, co z tym uczuciem zrobić. Bo przecież coś mówi mu wciąż, że to jest coś niewłaściwego. Albo weźmy uczucie lęku. Chłopiec mówi do ojca, że boi się iść do piwnicy, bo tam jest ciemno. A tato mu odpowiada, że prawdziwi mężczyźni się nie boją. A poza tym w piwnicy nie ma się czego bać. Jeśli się chłopak boi, to się boi. Dlaczego nie może pójść do piwnicy z doświadczeniem lęku i obawy?

Ten mechanizm ma też swoją drugą stronę. Nie chodzi tylko o umiejętność przeżywania uczuć trudnych, ale też o zdolność do wchodzenia w stan zadowolenia, umiejętność przyjmowania pochwał.

Mam głębokie przekonanie, że uczucia trzymają się za ręce i kiedy ktoś umie przyjmować uczucia nazywane popularnie pozytywnymi, to będzie także umiał obchodzić się z uczuciami “negatywnymi”.

Czy mechanizm przyjmowania uczuć możemy sami w sobie wykształcić? Czy raczej ktoś powinien nami w tym względzie pokierować?

To zależy od tego, jak głęboko tkwią w nas skrypty zachowań wobec uczuć. Jeżeli są powierzchowne, to wystarczy dobra lektura albo rozmowa z kimś. Jeżeli skrypt jest głęboki, to może być potrzebny kurs z zakresu komunikacji czy nawet terapia.

Czy przy takim sposobie zachowania nie stracimy przypadkiem poczucia grzechu? Zaczniemy mówić: ja tak czuję, takie są moje uczucia, tego nie zmienię. Kiedy moje wyrażanie siebie zaczyna być pychą, a miłość własna staje się egoizmem?

Weźmy taki przykład. Ktoś mówi w konfesjonale, że się wstydził przeżegnać przed kościołem. Czy jest to grzech? Wstyd to nasz doradca, pokazujący granice intymności. Dlatego pojawia się słusznie. Mamy prawo się wstydzić, nie jest to niczym złym, gdyż świat duchowy jest naszym najbardziej intymnym światem. Powinniśmy raczej zapytać, jak ktoś zareagował na tak pojawiające się uczucie. Bo gdy mówi podczas spowiedzi, że się wstydził przeżegnać, to przecież nie chodzi mu o uczucie wstydu, tylko o podjętą decyzję. To z niej się spowiada. Podobnie rzecz ma się z zazdrością. Samo uczucie nie jest grzechem. Jest w pełni poprawne. Najczęściej jest czego zazdrościć. Pytanie, co z tym zrobimy dalej. Jeśli z zazdrości zniszczymy komuś paszport tuż przed wyjazdem na stypendium do Nowego Jorku, wówczas jest to już grzech. Zazdrość to piękne uczucie, które niedojrzale traktowane bardzo komplikuje życie.

Gdzie zatem przebiega granica między uczuciem a grzechem?

Grzechem może być tylko konkretny czyn podjęty np. pod wpływem gniewu czy zazdrości, nigdy samo uczucie. Ponieważ uczucia nie podlegają ocenie moralnej. Tak naucza Katechizm Kościoła Katolickiego.

Ale przecież spowiadamy się, że zgrzeszyliśmy myślą!

Tylko wtedy, gdy w myślach podjęliśmy jakąś decyzję, że przy nadarzającej się okazji zrobimy tak, jak pomyśleliśmy. I to jest niemoralne. Dynamika czynu wchodzi w ocenę mojej decyzji. Miałem ochotę ukraść coś ze sklepu, ale akurat był zamknięty. Decyzja, którą podjąłem, była niemoralna, choć podjęta w myślach.

http://www.katolik.pl/uczucia-niechciane-cz–i,2673,416,cz.html?s=2
*********
wywiad z ks. Krzysztofem Grzywoczem

Uczucia niechciane cz.II

Miesięcznik W drodze

Jeśli ktoś nie umie przyjmować uczuć negatywnych, to będzie miał kłopot z uczuciami pozytywnymi albo przeżyje je powierzchownie i nigdy nie doświadczy radości czy zadowolenia z siebie.

Z ks. Krzysztofem Grzywoczem rozmawiają Katarzyna Kolska i Roman Bielecki OP.

Przeczytaj I część wywiadu.
Czy powinniśmy kontrolować uczucia? I czy w ogóle można kontrolować coś, co przychodzi nagle i jest pozaintelektualne?

To zależy od tego, jak rozumiemy słowo “kontrolować”. Na pewno ważne jest, byśmy rozumieli przesłanie pojawiających się uczuć. Jeśli natomiast kontrola miałaby polegać na tłamszeniu i ograniczaniu ich spontaniczności, byłoby to niewłaściwe. Uczucia mają w sobie pewną kreatywność, której warto zaufać. Oczywiście ona sama nie wystarcza i potrafi być zgubna, stąd ważne jest, by poddać je oglądowi rozumu. Źle zrozumiany gniew w zestawieniu ze spontanicznością może być ryzykowny, a nawet niebezpieczny.

Zatrzymajmy się jeszcze przy uczuciu zakochania. Zdarza się, że zakochujemy się, gdy mamy już męża czy żonę albo jesteśmy siostrą zakonną czy księdzem. Trochę trudno mówić w takim wypadku o kreatywności i spontaniczności pojawiającego się uczucia.

Jeżeli uznamy, że uczucie zakochania pojawiło się w nas po to, żeby zbudować trwały związek z tą kobietą czy tym mężczyzną i pozwolimy sobie na taką spontaniczność, to ten związek rzeczywiście może powstać. Ale zakochanie jest znacznie bogatsze w swoim przesłaniu. Budowanie trwałego związku jest tylko jedną z alternatyw.

Są też inne sensowne możliwości przeżycia tego stanu. Zastanówmy się, dlaczego uczucie zakochania pojawia się u małżonków czy duchownych? Nie chodzi przecież o to, żeby zostawić współmałżonka albo porzucić kapłaństwo czy zakon. Jeżeli zrozumiem, jaki jest cel i kierunek tego uczucia, mogę pozwolić sobie na kreatywność i spontaniczność.

To trochę jak z dzieckiem. Gdy idziemy z nim na plac zabaw, pozwalamy, by wybrało, czy woli spędzić czas na huśtawce, na zjeżdżalni, drabinkach czy w piaskownicy. A sami siadamy na ławce i czytamy gazetę. Ale już na stacji kolejowej nie pozwolimy mu na taką spontaniczność, bo to mogłoby być niebezpieczne.

Zakłada ksiądz, że zakochany człowiek rozumie to uczucie. A przecież ono jest spontaniczne i wywraca świat do góry nogami. Potrafimy je ładnie opakować i rozgrzeszyć się, wierząc w to, że oto przyszła prawdziwa miłość, przeznaczenie, dar od Boga.

Właśnie to jest powodem tragedii międzyludzkich. Ludzie robią coś, czego potem żałują. Dochodzi do rozbicia małżeństw, odejść z kapłaństwa, porzucenia zakonu. Po jakimś czasie pojawia się refleksja, że nie zrozumiało się tego uczucia, a można było postąpić inaczej. To prawda, że w wypadku niektórych uczuć, na przykład zakochania, które nie może być spełnione, gdy jest się w trwałym związku, bardzo trudno o zrozumienie jego sensu. Dlatego warto wówczas szukać pomocy u kogoś z zewnątrz. Tam, gdzie nie jesteśmy silni, mamy być mądrzy. Tak jak Odyseusz, który poprosił o pomoc swoich towarzyszy, bo wiedział, że sam sobie nie poradzi. Żeby wytrwać w dobrej decyzji, potrzebujemy wsparcia. Odyseusz nie był sam.

Jeżeli żonaty mężczyzna czy ksiądz zakochuje się w jakiejś kobiecie i zostanie z tym sam, zginie. W tym sensie uczucia wołają o dialogiczność i w tym przypadku to jest ich podstawowe przesłanie – nie bądź sam, rozmawiaj.

Przy tym warto pamiętać, że każde uczucie pojawia się dla naszego rozwoju. I nie dzieje się to przypadkowo. Dzięki niemu mogę wiele zyskać. Zakochanie, którego nie będzie można zrealizować w związku, jest niezwykle bogate i ma niezwykły potencjał rozwojowy. Można śpiewać Te Deum laudamus na dowód odkrycia, ile dobroci jest w tym uczuciu. Bądźmy poważni. Gdybym miał tyle żon, ile razy byłem zakochany, to nie mielibyście gdzie tutaj usiąść.

W takim razie, jak dobrze przeżyć takie zakochanie, bo najczęściej traktuje się je ucieczkowo?

Raczej lękowo. Założenie oparte na fałszywej intelektualnej przesłance jest takie, że zakochanie jest po to, by zbudować trwały związek. Jeżeli kierujemy się takim nieprawdziwym przesłaniem, to nie mamy o czym rozmawiać.

Zakochanie zdarza się ludziom kilka razu w życiu, nawet jeżeli mają żony i mężów, są kapłanami czy zakonnicami. Powiem więcej: w pewnym sensie powinno się zdarzyć.

Jak to powinno się zdarzyć?!

Mówiąc ogólnie, chodzi o uszlachetnienie człowieka, uwrażliwienie go na obecność drugiego po to, żeby mógł pogłębić wybraną formę miłości. To, co chciałbym dać osobie, w której się zakochałem, angażuję w rzeczywistość, którą już wybrałem, a która z czasem stała się sztywna i potrzebuje oczyszczenia. Analizuję, czego brakuje mi w małżeństwie czy w kapłaństwie i co odnajduję jednocześnie w tym uczuciu, które mi się przytrafiło.

Kapłan który się zakochuje, naturalnie chciałby więcej czasu spędzać z jakąś kobietą. Może się zdarzyć, że to doświadczenie pozwala mu odkryć, że tak naprawdę nie ma prawie żadnych relacji z ludźmi, że jest ciągle zapracowany. Funkcjonuje jak dzielny rycerz Ivanhoe. Zbroja, i do boju! Tylko jak można się przytulić do księdza w zbroi?

Takiemu księdzu trzeba postawić pytanie o to, gdzie ma swoich przyjaciół? Czy chce się z kimś spotkać? Jeżeli ciągle coś z siebie daje, nie nawiązuje żadnych więzi ani żadnej przyjaźni i nie ma dla siebie czasu, to zakochanie może być dla niego ratunkiem żeby nie umarł i nie zdziwaczał. Może pokazać jego wielki głód emocjonalny i przeprowadzić remanent w tej formie miłości, którą wybrał.

Kobiety czy mężczyźni, w których się zakochujemy, pozostając jednocześnie w relacjach będących naszym życiowym wyborem, są raczej impulsem do zmiany, a nie przeznaczeniem. Możemy być wdzięczni, że spotykamy takie osoby, ponieważ dzięki nim pojawia się uczucie. Może właśnie po to, byśmy wyszli poza swój egoizm i zatęsknili na nowo za czymś, co dawno wyblakło – za jakąś intymnością, bliskością. To nie przypadek, że najczęściej zakochują się ludzie, którzy zaniedbują swoje podstawowe więzi i są bardzo wygłodzeni emocjonalnie – i w kapłaństwie, i w małżeństwie.

Bezradność też ma swoje dobre strony? Często mamy z nią kłopot.

Bezradność pokazuje, że człowiek nie jest w stanie poradzić sobie ze wszystkim. Narcystyczne poczucie własnej wartości jest formą głębokiej niedojrzałości, bo wielu rzeczy tak zwyczajnie nie rozumiemy i nie umiemy. Moje pięć chlebów i dwie ryby nie wystarczą, żeby zaspokoić tłumy. Tym tłumem może być konfesjonał, moja sala wykładowa, moja rodzina. Jeśli tego nie widzę, to jestem niedojrzały.

W naszej kulturze jest bardzo dużo pychy i takiej dziwnej zaradności.

Proszę zauważyć, jak ludzie ze sobą rozmawiają w programach telewizyjnych, jak są pewni siebie. Nie widać w nich bólu niepewności, na wszystko mają odpowiedź. Ojciec Jacek Salij powiedział niedawno podczas zjazdu egzorcystów w Niepokalanowie, że im lepszy teolog, tym częściej mówi: nie wiem. Bardzo mnie to poruszyło. Myślę, że dobrze przeżyta bezradność pozwala na budowanie lepszych relacji z drugim człowiekiem, bo okazuje się, że muszę zawierzyć Bogu swoje życie. Nie jestem drugim Bogiem. To nie jest tak, że Bóg spotkał Boga i teraz sobie dialogują jak partnerzy. Bez Niego nic nie mogę uczynić. Zupełnie nic.

Czy Bóg ma uczucia?

Biblia pokazuje że Słowo Boga jest rzeczywistością uczuciową. Na kartach Starego czy Nowego Testamentu Bóg daje nam obraz siebie jako postaci uczuciowej. Widzimy na przykład Jezusa, który się gniewa.

Gniewa się, ale się nie śmieje.

Może tego po prostu ewangeliści nie zapisali. Może śmiech Jezusa ich nie dziwił. Bardziej dziwiło ich to, że się gniewał. Może zauważyli to, z czym sami sobie nie radzili. Nie wydaje mi się, żeby Chrystus się nie śmiał. Z pewnością jednak ludzi bardziej szokowało to, gdy widzieli, jak płakał czy się złościł. Taki prorok, łagodny jak baranek, a tu – jak czytamy w Ewangelii – spojrzał na wszystkich z gniewem. A już na pewno uczniowie byli zdziwieni, gdy zobaczyli w Ogrójcu, że Jezus się boi.

A czy mamy prawo złościć się na Pana Boga? Czy to jest dobre uczucie?

Myślę, że uczucia są jednym z podstawowych miejsc styku naszej relacji z Bogiem. Złość czy żal to bardzo dobre uczucia. Istnieje w tradycji modlitwa uczuć. Często mamy z nią do czynienia w psalmach.

Gdy się gniewam, to raczej mam ochotę używać słów mało cenzuralnych. A my tu mówimy o modlitwie. Ktoś zapyta, ale jak?

Pamiętamy słynną scenę, w której Jakub mocuje się z Bogiem. Dobry Ojciec może się mocować z synem. Wiemy, że w niektórych plemionach syn, który nie wejdzie w walkę z ojcem, nie jest prawdziwym mężczyzną. Ojciec czeka na walkę z synem. W relacji z Bogiem jest również miejsce na kłótnię, gniew, żal.

Jest też miejsce na ciche dni?

Ciche dni są wtedy, kiedy tłumimy złość. Ludzie, którzy się pokłócą, czy to w małżeństwie czy w przyjaźni, mają wrażenie, że ich relacja jest bliższa, lepsza, bardziej intymna.

Podobnie jest z Panem Bogiem. To, co nie jest włączone do modlitwy, nie rozwija się w nas poprawnie. Nawet jeżeli teraz tego nie rozumiemy. Ważne jest, żeby w modlitwie, podobnie jak w relacji z drugim człowiekiem, wyrażać swoje uczucia, nazywać stany, które się w nas pojawiają. Boże, chce mi się dzisiaj płakać. Czy tęsknię za uczuciem, karierą, pieniędzmi? Na razie nie wiem. Ufam, że po jakimś czasie to zrozumiem.

Modlitwa z prośbą o zrozumienie jest otwarciem się na Boże działanie, które jest światłem i rozjaśnia nasze stany emocjonalne. Bóg nie jest obojętny na nasze prośby, jeśli zostawiamy Mu przestrzeń do działania.

A swoim penitentom czy osobom w poradni mówi ksiądz: nie bójcie się uczuć?Raczej idę za tym, co pojawia się w rozmowie. Odblokowanie uczuć jest celem terapii psychodynamicznej, a celem terapii poznawczej jest świat intelektualny. Trzeba jednak od razu dodać, że oba typy terapii się uzupełniają. Tu nie ma prostego albo-albo. Muszę wydobyć swoje uczucia, otworzyć się na nie i nie spieszyć się z ich definiowaniem. Zdefiniowanie nie zawsze jest najważniejsze.Myślę, że istnieje obawa przed sprowadzeniem religii i wiary na poziom psychologii. Ksiądz mówi o Panu Bogu, bo tak musi mówić z racji swojej profesji. Ale równie dobrze możemy sobie wyobrazić inną zmienną – “siłę wyższą”, “wyższy sens”, “samorealizację”.Wytrzymanie napięcia między dobrą antropologią a dobrą duchowością jest jednym z ważniejszych paradoksów chrześcijaństwa. Nie ma jednego bez drugiego. Psychologia bez duchowości niewielu rzeczy jest pewna. Podobnie duchowość bez psychologii staje się daleka i niezrozumiała. Łatwo wówczas o skróty myślowe, traktowanie na przykład zazdrości czy gniewu wyłącznie w kategoriach grzechu.

Skoro Chrystus jest w centrum chrześcijaństwa i jest prawdziwym Bogiem i człowiekiem, to w Nim spotykają się dwie natury: prawdziwie Boża i prawdziwie ludzka. To jest dla mnie obraz duchowości chrześcijańskiej.

Wobec uczuć popełnia się dwa zasadnicze błędy: psychologizacji i teologizacji. Napięcie między nimi musi zaistnieć. Łatwiej byłoby powiedzieć albo-albo. A siłą chrześcijaństwa jest utrzymanie tego paradoksu. Uczucie jest słowem Boga we mnie do mnie. Mogę je przyjąć jako miejsce modlitwy i jednocześnie mogę je przyjąć jako miejsce spotkania z człowiekiem. Nie muszę tego oddzielać. Nie zawsze muszę też je wyrażać. Dlatego świat uczuć wymaga obecności Boga – bez Niego nie zrozumiemy ich sensu. Święty Jan od Krzyża w swojej antropologicznej koncepcji człowieka przypisywał uczuciom wielką wagę. Uważał, że więź z Bogiem jest w nich najgłębsza, że to miejsce najgłębszego spotkania z Bogiem. Gdyż uczucia są czymś prawdziwe Boskim i prawdziwie ludzkim.

Może papież powinien napisać encyklikę o uczuciach?

Rzeczywiście, nie ma jeszcze takiej. A bardzo by się przydała. Wiara i uczucia, “Fides et passio”.

Z ks. Krzysztofem Grzywoczem
rozmawiali Katarzyna Kolska, Roman Bielecki OP

http://www.katolik.pl/spogladanie-oczami-serca,2680,416,cz.html?s=4
*********
Przemysław Radzyński

Kierownictwo duchowe – towar luksusowy

eSPe

– Kierownictwo duchowe to uczenie sztuki myślenia o człowieku, o Bogu, o miłości, o więziach, o wartościach, o nawróceniu. To droga z jednej strony arystokratyczna, a z drugiej prorocka – mówi ks. dr Marek Dziewiecki, psycholog, rekolekcjonista i wieloletni krajowy duszpasterz powołań.Kierownictwo duchowe. Brzmi bardzo poważnie, ale czy nie za poważnie, żeby z tego mogli korzystać zwykli ludzie?
Żeby mówić o kierownictwie duchowym, trzeba najpierw wiedzieć, czym jest duchowość. Duchowość, mówiąc najprościej, to ta szczególna sfera w człowieku, dzięki której może on zrozumieć samego siebie. Zwierzęta nie mają sfery duchowej i dlatego nie mogą w świadomy sposób kierować swoim zachowaniem. Człowiek został obdarzony przez Boga sferą duchową po to, by mógł kierować własnym życiem w sposób świadomy i wolny. Duchowość nie jest zatem cechą ludzi nadzwyczajnych, wyjątkowo świętych czy osób duchownych, lecz jest zdolnością, w jaką Stwórca wyposażył każdego człowieka. Każdy z nas z pomocą Boga może odkryć, kim jest, po co żyje, w oparciu o jakie więzi i wartości może osiągnąć sens własnego istnienia.
Duchowość rozwija każdy, kto nie chce pozostać na poziomie małego dziecka. Radykalnym zagrożeniem duchowości jest brak refleksji, ucieczka od modlitwy i medytacji, popadanie w bezmyślność czy czynienie tego, co łatwe i spontaniczne, zamiast czynić to, co wartościowe. Duchowość czyni człowieka człowiekiem. To sfera osiągalna dla każdego – dla nastolatków i dorosłych, dla duchownych i świeckich.
Czym w takim razie jest kierownictwo duchowe?
Kierownictwo duchowe to pomaganie człowiekowi, by odkrywał i rozumiał własną tajemnicę. Po pierwsze, kierownictwo ma pomóc w tym, by wyrywać człowieka z rutyny życia, z redukowania samego siebie do ciała czy emocji, z czynienia tego, co modne czy co czyni tak zwana większość społeczeństwa. Chodzi o to, by życie nie zostało zredukowane do poziomu nawyków i automatyzmów na zasadzie: budzę się, jem śniadanie, uczę się czy pracuję; spotykam się z określonymi ludźmi, znowu jem, siadam przed komputerem, idę spać, a wszystko bez pytania o sens i cel tego, co czynię i jak żyję.
Po drugie, kierownictwo duchowe pomaga człowiekowi wypływać na głębię człowieczeństwa, więzi, wartości, wrażliwości moralnej. Każdemu z nas grozi zatrzymanie się na powierzchni prawdy o sobie. Człowiek pozbawiony duchowości jest skłonny do popadania w skrajności. Może uwierzyć w to, że nie różni się w istotny sposób od zwierząt, ale że jest nieomylnym Bogiem, który ma „swoją” prawdę i najlepiej wie, jak postępować. Duchowość jest centralną sferą zarządzania życiem. Gdy sfera ta pozostaje powierzchowna, pozorna czy wręcz zniekształcona, to wtedy wszystko w człowieku staje się powierzchowne czy zaburzone, a zwłaszcza wartości, normy moralne i więzi. Kierownictwo duchowe chroni przed pozostawaniem na poziomie dziecka, które kieruje się głównie potrzebami ciała i poruszeniami emocjonalnymi. Wypływanie na duchową głębię to prawdziwe, realistyczne poznawanie samego siebie. To odkrywanie prawdy, którą wpisał we mnie Bóg. W przeciwnym przypadku powtarzam grzech pierworodny, który polegał na odrzuceniu przez pierwszych ludzi Bożego kierownictwa duchowego.
Co to znaczy?
To znaczy, że Adam i Ewa przecenili siebie. Wymyślili sobie pierwszą ideologię na temat człowieka. Wmówili sobie, że bez pomocy Boga odróżnią dobro od zła, że w sferze moralnej sami będą jak bogowie, którzy nie potrzebują żadnego kierownictwa. W naszych czasach grozi druga skrajność. Wielu ludzi wprost mi mówi, że nie ma jakościowej różnicy między człowiekiem a zwierzętami. W ich przekonaniu człowiek to jedynie nieco bardziej wyewoluowane zwierzę. Niektórzy młodzi mężczyźni w rozmowie ze mną stwierdzają, że przynajmniej raz w miesiącu muszą współżyć – także przed ślubem, a jeśli przyszła żona nie będzie mogła współżyć, to będą musieli poszukać sobie kogoś innego. Takie – według nich – są prawidła ich ciała, takie są wymagania ich sfery popędowej i nic – w ich przekonaniu – na to nie poradzą. Kierownictwo duchowe pomaga człowiekowi chronić się zarówno przed redukowaniem samego siebie do poziomu zdeterminowanego instynktami zwierzęcia, jak i przed przecenianiem siebie i stawianiem samego siebie w miejsce Boga.
Odkrycie prawdy o sobie to chyba początek rozwoju duchowego…
To prawda. Gdy z pomocą pogłębionych duchowo ludzi – rodziców, krewnych, kapłanów, nauczycieli, przyjaciół – odkrywamy, że nie jesteśmy podobni do zwierząt, lecz do Boga i że z Jego pomocą jesteśmy w stanie trwać w Jego miłości, że możemy wybierać drogę błogosławieństwa i życia, że potrafimy się nawracać i postępować w świętości, wtedy kierujemy sobą w sposób zgodny z naszą godnością ukochanych dzieci Bożych. Duchowość prowadzi do mądrości, miłości i radości. Kierownictwo duchowe nie dotyczy zaświatów. Nie jest ucieczką od realiów codzienności. Przeciwnie, jest miejscem, w którym uczymy się samych siebie oraz najlepszej – bo opartej na naśladowaniu Jezusa – sztuki życia. Dzięki duchowemu rozwojowi odkrywam, w jaki sposób jestem kochany przez Boga i na czym polega miłość, której uczy nas Jezus. Kochać potrafi tylko człowiek dojrzały duchowo. Miłość nie należy do świata materialnego. Jest przywilejem arystokratów ducha. Tylko człowiek głęboko duchowy potrafi świadomie i z wdzięcznością przyjmować miłość od Boga i ludzi. Tylko taki człowiek wie, że miłość to nie pożądanie, współżycie, uczucie, zakochanie czy naiwność, lecz to taki sposób odnoszenia się do innych, który sprawia, że naszym bliźnim chce się przy nas żyć, że czujemy się bezcenni, bezpieczni i chronieni. Ogromna większość ludzi tej ziemi jest powołana przez Boga do realizacji takiej właśnie miłości w małżeństwie i rodzinie.
Kierownik duchowy to ktoś, kto towarzyszy mi w rozwoju duchowym, w poznawaniu samego siebie, w uczeniu się dojrzałej miłości, w stawaniu się coraz piękniejszą, bo coraz bardziej Bożą wersją samego siebie.
Przeszedł Ksiądz od tajemnicy człowieka do zagadnień bardziej szczegółowych. Czy kierownictwo duchowe służy odkrywaniu jednostkowego, specyficznego powołania danej osoby?
Paradoksalnie odkrywanie i realizowanie powołania szczegółowego nie jest początkiem, lecz efektem zaawansowanego rozwoju duchowego. Zanim odkryję, jaki specyficzny, niepowtarzalny plan ma Stwórca wobec mnie, powinienem odkryć moje powołanie bardziej fundamentalne i wspólne wszystkim ludziom. Powołaniem wcześniejszym niż małżeństwo, kapłaństwo czy życie konsekrowane, a jednocześnie powołaniem wspólnym dla wszystkich ludzi jest powołanie do świętości. W XXI wieku trzeba się cofnąć o jeszcze jeden krok w myśleniu na temat tego, co nazywamy powołaniem. Otóż najbardziej pierwotnym, fundamentalnym powołaniem każdego z nas jest powołanie do bycia człowiekiem. Kierownictwo duchowe polega na tym, żeby pomagać dzieciom, młodzieży i dorosłym w odkrywaniu prawdy o człowieku i w świadomym przyjęciu daru człowieczeństwa.
Samo poznanie prawdy nie wystarcza?
Ktoś może powiedzieć: przekonał mnie Ksiądz, że rzeczywiście nie jestem zwierzęciem. Uświadamiam sobie, że jakościowo różnię się od zwierząt, gdyż potrafię myśleć, kochać, decydować. Coraz bardziej dostrzegam to, że żyję na ziemi, ale nie jestem z tej ziemi. Rzeczywiście jestem podobny do Boga. Jednak to mi się nie podoba, gdyż łatwiej jest – podobnie jak ma to miejsce w przypadku zwierząt – kierować się ciałem, popędami, emocjami, spontanicznością.
Kierownictwo duchowe ma pomóc człowiekowi nie tylko w odkryciu prawdy o jego niezwykłości i wyjątkowości wśród wszystkich istot tej ziemi, ale też powinno pomagać człowiekowi w przyjmowaniu tej prawdy z wdzięcznością i radością. A jest to prawda, która stawia wymagania. Niełatwo jest przecież uszanować godność i wyjątkowość, jaką Bóg obdarzył człowieka. Wymaga to czujności, dyscypliny, prawego sumienia, codziennej pracy nad własnym charakterem.
Kierownictwo duchowe pomaga nam pogodzić się z naszym człowieczeństwem, zachwycić naszą naturą, odkryć możliwości rozwoju bez granic i podjąć trud dorastania do człowieczeństwa, które Bóg jako skarb zawierzył każdemu z nas. To nasze niezwykłe człowieczeństwo respektujemy wtedy, gdy postanawiamy stawać się człowiekiem w najpiękniejszej wersji, czyli człowiekiem świętym, każdego dnia bardziej podobnym do Boga. Kierownik duchowy pomaga nam zatem najpierw przyjąć nasze powołanie do bycia człowiekiem i realizować nasze człowieczeństwo w wersji świętej, gdyż świętość to jedyna normalność – normalność z najwyższym, Bożym znakiem jakości. To normalność zgodna z normami Ewangelii. Dopiero trzecim zadaniem kierownictwa duchowego jest pomaganie człowiekowi w realizowaniu świętości w którymś z powołań szczegółowych.
Niektórzy młodzi ludzie mówią mi, że mają ciemność przed sobą, gdy patrzą w przyszłość. Nie widzą bowiem siebie ani w małżeństwie i rodzinie, ani w kapłaństwie, ani w życiu konsekrowanym. „Może ja mam powołanie do bycia singlem, albo w ogóle nie mam żadnego powołania? Może moje życie ma być tylko chaosem i takim działaniem od poniedziałku do niedzieli oraz powtarzaniem tego samego przez dziesiątki lat?” – pytają. Wyjaśniam wtedy podstawową zasadę: jeżeli masz trudności z odkryciem powołania szczegółowego, to prawdopodobnie masz najpierw problem z odkryciem i realizacją dwóch wcześniejszych i bardziej fundamentalnych form powołania, czyli powołania do człowieczeństwa i do świętości. Jeżeli ktoś pozostaje na tyle niedojrzały duchowo, że jeszcze nie rozumie, kim jest człowiek, albo odrzuca swoje człowieczeństwo czy nie wzrasta w świętości, to nie jest w stanie odkryć powołania do małżeństwa, kapłaństwa czy życia konsekrowanego.
Jeżeli jakiś nastolatek popada w głęboki kryzys, jeśli staje się alkoholikiem, narkomanem, erotomanem, hazardzistą, egoistą, człowiekiem przewrotnym czy bezmyślnym, to w tej fazie życia nie jest w stanie ani trafnie odczytać, ani wiernie zrealizować swego powołania szczegółowego. Nie daj Boże, by w tym stanie zawarł związek małżeński czy wstąpił do seminarium duchownego, gdyż na razie nie dorasta do żadnego powołania. Najpierw trzeba stawać się człowiekiem i postępować w sposób godny otrzymanej od Boga godności, by dorastać do małżeństwa, kapłaństwa czy życia zakonnego.
Ksiądz naszkicował drogę duchowego rozwoju: człowieczeństwo, świętość, powołanie szczegółowe. Przebycie tej drogi wiąże się z niemałym wysiłkiem. Jakie trzeba ponieść trudy, jeśli zdecydujemy się na współpracę z kierownikiem duchowym?
Rzeczywiście rozwój duchowy stawia wysokie wymagania. To nie jest proces ani łatwy, ani spontaniczny. Jesteśmy przecież zranieni – także w sferze duchowej – skutkami grzechu pierworodnego, a także skutkami grzechów kolejnych pokoleń ludzi i naszymi własnymi grzechami. Mimo to Jezus mówi, że Jego jarzmo jest lekkie, a Jego brzemię jest słodkie. To jarzmo i brzemię kierowania się Dekalogiem i stawaniem się darem miłości dla Boga i bliźniego. Kierownik duchowy powinien mobilizować do podjęcia tego wysiłku z zapałem i zaufaniem, że Bóg pomoże. Powinien też pokazywać alternatywę. Kto nie podejmuje trudu duchowego rozwoju, temu grozi – na podobieństwo syna marnotrawnego – wylądowanie w chlewie życia, w głodzie, pustce egzystencjalnej i osamotnieniu. Dramatycznym ciężarem staje się postępowanie niegodne człowieka. Żyć się odechciewa tym, dla których bożkiem stał się ich własny brzuch, a także tym, którzy zabijają, cudzołożą, kradną, kłamią, pożądają. Gdy chcemy wypływać na duchową głębię miłości i świętości, gdy chcemy stawać się podobnymi do Boga, a dla bliskich być błogosławieństwem, to wchodzimy na drogę, która jest wymagająca, ale za to prowadzi do radości, jakiej ten świat nam ani dać, ani zabrać nie jest w stanie.
Jezus uczy nas realizmu i wyjaśnia: „jeśli ktoś chce być moim uczniem, jeśli ktoś chce się rozwijać – naprawdę i na stałe – niech się zaprze samego siebie, niech weźmie swój krzyż i niech mnie naśladuje” (por. Łk 14, 27; Łk 16, 24). To są cztery istotne warunki rozwoju duchowego. Po pierwsze, trzeba chcieć być uczniem Jezusa, a nie uczniem tego świata. Początkiem rozwoju duchowego jest moja decyzja: tak, chcę iść za Jezusem! Ten świat proponuje mi niby łatwe drogi do szczęścia – łatwy seks, łatwe pieniądze, łatwe więzi („wolne związki”), łatwa kariera (przez korupcję czy kłamstwo), łatwa miłość, bo mylona z popędem, uczuciem, tolerancją czy akceptacją. Człowiek duchowy wie, że nie jest to droga do szczęścia. Ci, którzy nią idą, marnotrawią swoje człowieczeństwo. Historia syna marnotrawnego ciągle się powtarza. Jeśli chcesz iść za Jezusem, to musisz podjąć wysiłek. To musisz trwać przy Nim. Konieczna jest Eucharystia, codzienna modlitwa i medytacja, korzystanie z sakramentu pokuty i pojednania, udział w rekolekcjach, włączenie się w katolickie grupy formacyjne, poszukanie stałego spowiednika i kierownika duchowego. Droga na szczyt – także ten duchowy – prowadzi pod górę, wymaga wysiłku i stanowczości.
Drugi krok w pójściu za Jezusem to „zaparcie się samego siebie”…
To krok konieczny. Nie chodzi tu o to, by samego siebie ignorować czy lekceważyć, lecz o to, by nie skupiać się przesadnie na sobie, a zwłaszcza na swoim ciele, na popędach, emocjach czy na subiektywnych przekonaniach. Kto skupia się na sobie, ten popada w egocentryzm i trwa w sobie, zamiast trwać w Chrystusie. Zaparcie się samego siebie nie polega na tym, by gardzić sobą czy by siebie poniżać. Chodzi tu o to, by nie być dla siebie pępkiem świata, by nie stawiać siebie w centrum uwagi. Wyjaśnia to św. Paweł, gdy mówi, że ma się umniejszać po to, by Chrystus w nim mógł wzrastać. Rozwój duchowy polega na uwalnianiu się od koncentracji na sobie po to, by koncentrować się na Bogu i na ludziach, których chcę kochać, rozumieć, wspierać. Im bardziej duchowy jest człowiek, tym bardziej jest wolny od egocentryzmu.
Trzeci warunek rozwoju duchowego to wzięcie własnego krzyża…
Kto nie jest przesadnie skupiony na sobie, na swoich myślach i przeżyciach, kto nabiera zdrowego dystansu do samego siebie, ten zaczyna w coraz dojrzalszy, coraz bardziej realistyczny sposób postrzegać siebie i swoją sytuację życiową. Jest wtedy w stanie przyjść do Jezusa z całą rzeczywistością, jaką dźwiga na swoich barkach. Człowiek dojrzały duchowo wie, że ma prawo pójść do Jezusa ze wszystkim, co go stanowi: ze swoją może bolesną przeszłością, z teraźniejszością, która niepokoi i z troskami o przyszłość. Każdy człowiek dźwiga jakiś bagaż własnych słabości i grzechów, a także bagaż słabości i grzechów innych ludzi, zwłaszcza bliskich. Jezus mówi do każdego z nas: „bądź realistą, przyjdź do mnie z całym ciężarem twoich słabości, złych nawyków, może nałogów czy grzechów, które popełniłeś”. Ważne jest, by pamiętać, że Jezus nie nałoży nam żadnego krzyża. Ciężary nakładamy sobie sami, albo zostajemy nimi obciążeni przez tych, którzy nie kochają.
Ostatni warunek rozwoju duchowego to naśladowanie Jezusa…
Wszystko, co dobre, zaczyna się od myślenia. Kierownictwo duchowe to pomaganie w szukaniu prawdy o człowieku, o Bogu, o miłości, o więziach, o wartościach, o nawróceniu, a następnie pomaganie w postępowaniu zgodnym z tą prawdą. Rozwój duchowy zaczyna się od refleksji nad tajemnicą człowieka, a osiąga swoją pełnię w naśladowaniu Jezusa. Stawać się podobnym do Jezusa to stawać się kimś dobrym i mądrym jednocześnie. Jeśli człowiek będzie dobry, ale niezbyt mądry, to stanie się kimś naiwnym. Będzie krzywdzony czy wykorzystywany przez ludzi przewrotnych. Będzie ułatwiał takim ludziom trwanie w złu. Jeżeli natomiast człowiek będzie inteligentny, ale nie będzie kochał, to stanie się kimś przewrotnym.
Ludzie z wysokim wykształceniem, ale z niskim wychowaniem, mogą wyróżniać się inteligencją i wiedzą, ale brakuje im miłości. Tacy ludzie są najbardziej groźni dla ludzkości. Wymyślają ludobójcze ideologie, demoralizują, krzywdzą, żyją kosztem innych. Rozwój duchowy chroni przed popadaniem w skrajności: w naiwność lub przewrotność. Prowadzi do sytuacji, w której człowiek – na wzór Jezusa – staje się dobry i mądry jednocześnie. Potrafi kochać ofiarnie i rozważnie jednocześnie, czyli w sposób dostosowany do zachowania drugiej osoby. Jezus komunikował miłość w taki właśnie mądry, a przez to zróżnicowany sposób: ludzi szlachetnych wspierał, błądzących upominał, przed krzywdzicielami się bronił, a tym, którzy kochali bardziej niż inni, okazywał wyjątkowe zaufanie i zawierzał im losy Kościoła.
Czy możemy powyższe warunki rozwoju duchowego prześledzić na jakimś przykładzie?
Przykładem może być postawa duchowo dojrzałych młodych kobiet, których sporo spotykam w katolickich grupach formacyjnych. Takie kobiety idą stanowczo za Jezusem. Ich przyjaźń z Jezusem jest dla nich bezwzględnie ważniejsza niż więzi z ludźmi. Takie kobiety nie skupiają się na swoich myślach, emocjach czy spontanicznych pragnieniach. Przychodzą do Jezusa z całą ich sytuacją życiową, z trudem codziennego życia, ze swoimi pragnieniami i z niecierpliwością, by te pragnienia szybko realizować, zwłaszcza pragnienie o małżeństwie i założeniu rodziny. Dojrzałe duchowo kobiety potrafią panować nad sobą, stawiać twarde wymagania kandydatom na męża i w każdej sytuacji słuchają Boga bardziej niż innych ludzi i niż własnych myśli, pragnień czy przeżyć.
Na czym w przypadku takich kobiet będzie polegało naśladowanie Jezusa?
W przypadku tych kobiet naśladowanie Jezusa polega na kierowaniu się Jego przykazaniami w każdej sytuacji, na naśladowaniu Jego słów i czynów, a zwłaszcza na odróżnianiu miłości od współżycia seksualnego, uczuć czy zakochania. Gdy dojrzała duchowo kobieta spotyka szlachetnego mężczyznę, to buduje z nim coraz silniejszą więź, wspiera go w dalszym rozwoju, przyjmuje jego oświadczyny. Jeśli natomiast widzi, że on błądzi, to stanowczo go upomina, a jeśli on nie chce czy nie potrafi się zmienić, to się od niego dystansuje. Także wtedy, gdy jest z nim ogromnie związana emocjonalnie. Nie zawrze małżeństwa z kimś, komu nie można zawierzyć siebie i losu przyszłych dzieci.
W moich rozmowach z rodzicami, księżmi, katechetami i nauczycielami stanowczo podkreślam fakt, że powinniśmy wychowywać wszystkich nastolatków tak, jakby byli powołani do małżeństwa i rodziny. Jeśli w dyscyplinie, ofiarności, wierności i czułości dojdą do takiego poziomu, że mogliby stać się bardzo dobrymi mężami i ojcami czy żonami i matkami, to wtedy mogą wstąpić do seminarium duchownego czy zakonnego domu formacyjnego, gdy odkryją w sobie takie powołanie. Jeśli natomiast nie dorośli jeszcze do takiej mądrości czy do takiej ofiarnej i mądrej miłości, jaka jest potrzebna w małżeństwie i rodzinie, to nie mają jeszcze tego stopnia dojrzałości, który jest konieczny w kapłaństwie czy życiu konsekrowanym.
Ksiądz nazwał kierownictwo duchowe sztuką myślenia o tajemnicy człowieka i jego powołania. Kto tej sztuki może uczyć?
Pierwszym i niezawodnym nauczycielem sztuki prawdziwego myślenia o tajemnicy człowieka jest Jezus. Tylko On zna każdego z nas do końca i może każdemu z nas objawić prawdę o nas samych i o naszym powołaniu. Pierwszym kierownikiem duchowym chrześcijan jest ukrzyżowany i zmartwychwstały Zbawiciel. Rozwój duchowy nie jest możliwy bez budowania przyjaźni z Jezusem, bez czytania Jego Ewangelii, bez znajomości Jego słów i czynów. Pamiętajmy o tym, że Jezus znacznie więcej wskazań zawarł w swoich czynach niż w słowach.
Gdy chodzi o ludzi, to pierwszymi – po Jezusie – kierownikami duchowymi są rodzice. Błogosławione są te dzieci, które z pomocą rodziców odkrywają, że mogą stawać się coraz bardziej podobne do Boga, że są powołane do świętości i do wielkiej miłości w małżeństwie i rodzinie, w kapłaństwie lub w życiu konsekrowanym. Obok rodziców cennymi przewodnikami duchowymi mogą być dziadkowie i inni krewni, starsze rodzeństwo, katoliccy nauczyciele i wychowawcy, animatorzy z różnych młodzieżowych grup formacyjnych, dojrzali rówieśnicy. Dla nastolatków i dorosłych kierownikami duchowymi stają się zwykle księża, zwłaszcza stali spowiednicy. Coraz częściej podejmują się tego zadania również siostry zakonne. Wykorzystanie geniuszu kobiecego w kierownictwie duchowym jest wyjątkowo ważne. Dobrymi przewodnikami duchowymi mogą być też katoliccy psycholodzy, terapeuci, specjaliści od uzależnień. Znakiem czasu jest poszerzająca się obecnie baza duchowych przewodników.
Czy Ksiądz korzysta z kierownictwa duchowego ludzi świeckich?
Oczywiście! Wręcz nie wyobrażam sobie mojego rozwoju duchowego bez korzystania z mądrości, rady i wsparcia ludzi świeckich. Szczególną rolę w moim odkrywaniu tajemnicy Boga i człowieka oraz w naśladowaniu miłości Jezusa odgrywają świeccy z rodzin, z którymi się zaprzyjaźniłem. Są wśród nich ludzie wyjątkowo dojrzali duchowo, którzy imponują mi mądrością, świetnie radzą sobie ze swoimi zadaniami w małżeństwie, rodzinie, pracy zawodowej, w parafii, w społeczeństwie. W rozmowach z nimi przekonuję się, że czasem dojrzalej ode mnie rozumieją Ewangelię. To od świeckich częściej niż od duchownych słyszę, że moim powołaniem jest świętość i nic mniejszego. To świeccy potrafią mnie upomnieć wtedy, gdy duchowni tego nie czynią. Moi świeccy przewodnicy duchowi nie robią mi formalnych dni skupienia czy nie przeprowadzają ze mną formalnych rozmów formacyjnych, lecz motywują mnie do rozwoju na przykład przez to, że widzę, jak ze sobą rozmawiają, jak wychowują dzieci, jak pokonują swoje słabości czy trudności. Kontakt ze świeckimi jest dla mnie istotnym elementem uczenia się, jak być duchowym przewodnikiem dla współczesnych ludzi.
Czy może Ksiądz podać jakiś przykład nauki wyniesionej dzięki kontaktom z dojrzałymi ludźmi świeckimi?
Dla przykładu, od świeckich nauczyłem się zasady, że – zwłaszcza nastolatkom i młodym kobietom – najbardziej pomagam wtedy, gdy cierpliwie czekam aż one same poproszą mnie o poradę czy o inną formę pomocy. Dawanie choćby najmądrzejszych rad, zanim ta druga osoba będzie skłonna tymi moimi radami się zainteresować, to strata czasu. Gdy ktoś się spowiada, wtedy jestem zobowiązany pewne normy moralne przypominać czy wyjaśniać z całą stanowczością. Natomiast kierownictwo duchowe to bardziej towarzyszenie komuś w duchowym rozwoju niż „ręczne” sterowanie tym rozwojem.
Skoro jesteśmy przy spowiedzi, to jakie jeszcze są różnice między sakramentem pokuty i pojednania a kierownictwem duchowym?
Spowiedź jest sakramentem i koniecznym warunkiem rozwoju duchowego. Jesteśmy w sumieniu zobowiązani do korzystania z tego sakramentu. Tymczasem kierownictwo duchowe nie jest sakramentem i – przynajmniej w sformalizowanej postaci – nie jest koniecznym warunkiem rozwoju. Spowiedź z natury skupia się głównie na naszych słabościach, na grzechach, na niemoralnych więziach. Natomiast kierownictwo duchowe skupia się głównie na tym, co prowadzi nas na głębię naśladowania Jezusa, na wzrastaniu w świętości. Można powiedzieć, że kierownictwo duchowe jest rodzajem towaru luksusowego. Do spowiedzi i nawrócenia wezwani jesteśmy bezwzględnie wszyscy. Kierownictwo duchowe jest drogą z jednej stron arystokratyczną, a z drugiej prorocką. Arystokratyczną, bo w formalnym sensie korzysta z niego niewielu ludzi. Stają się oni arystokratami ducha. Jednocześnie są prorokami dla swoich bliźnich, gdyż swoim życiem pokazują, do jakiej głębi prawdy, wolności, miłości i wierności dorasta ten, kto się rozwija duchowo.
Na koniec chciałem zapytać o coraz modniejsze coaching i mentoring. To może być wstęp do kierownictwa duchowego czy to raczej zagrożenie dla ducha?
Jestem przekonany, że jest to bardziej zagrożenie niż szansa, bardziej namiastka czy karykatura rozwoju duchowego niż wstęp do tego rozwoju. Coaching skupia człowieka na nim samym – na jego tak zwanych prawach, na tak zwanej samorealizacji. Uczy, jak sprytnie „ustawić się” w życiu, jak szybko i łatwo osiągnąć sukces, jak rozwijać swoje „zasoby”. W praktyce często oznacza to uczenie się sztuki wykorzystywania ludzi dla osiągnięcia własnych celów. Żaden coach nie powie tego zwykle wprost, jednak już w reklamach usług coachingowych słyszymy przesłanie typu: „przyjdź do nas, a nauczymy cię sprawnego poruszania się w świecie biznesu, polityki, mediów czy w innych sferach życia społecznego”. Raczej żaden coach nie deklaruje, że nauczy nas uczciwości, pracowitości, ofiarności, mądrości, wytrwałości. W coachingu czy mentoringu chodzi zwykle o uczenie czegoś innego, niż bycia bezinteresownym darem dla innych. Zwykle tego typu szkolenia czy porady oparte są na ateistycznym humanizmie, z jej odległą od ewangelicznej wizją człowieka. Kierownictwo duchowe uczy nas naśladowania Jezusa, który jest dla nas Drogą, Prawdą i Życiem. Kto trwa w Jezusie, ten ma niezawodnego Przewodnika we wszystkich sferach życia i ten osiąga dojrzałość oraz radość, jakiej ten świat ani dać, ani nam zabrać nie jest w stanie.
Rozmawiał Przemysław Radzyński
eSPe 3/2015
fot. Francisco Osorio FR Society 19: Priests in Notre Dame 

Flickr (cc)

http://www.katolik.pl/kierownictwo-duchowe—towar-luksusowy,24959,416,cz.html?s=3
*********
o. Jerzy Gogola OCD

Cztery formy relacji z Bogiem

Zeszyty Karmelitańskie

Cztery formy relacji człowieka z Bogiem nie stanowią czterech jakościowo różnych rodzajów modlitwy. Są jedynie wyrazem osobistych sytuacji, w jakich znajduje się człowiek modlitwy. Natomiast podstawowa modlitewna relacja człowieka z Bogiem, niezależna od stanu ducha wierzącego, pozostaje niezmienna. Bóg zawsze będzie Stwórcą i Ojcem, a człowiek zawsze jego stworzeniem i dzieckiem. Te właśnie sytuacje w jakiś sposób determinują charakter modlitwy. Sprowadza się je do czterech: uwielbienia z adoracją, prośby, przebłagania i dziękczynienia.
Postawa adoracji pojawia się spontanicznie w człowieku, który znajduje się wobec Wielkości, Potęgi, Bogactwa, Piękna, wobec Majestatu Boga. Postawa prośby jest najbardziej oczywista u człowieka znajdującego się w potrzebie. Jeżeli potrzeba jest bardzo wielka, prośba przechodzi w błaganie. Postawa ekspiacji i przebłagania pojawia się w sytuacji świadomości niewierności i grzechu. Wreszcie postawa dziękczynienia jest zdrową reakcją na otrzymane dobro.
Tych form nie należy mylić ze stopniami modlitwy, które oznaczają coraz to głębszy poziom zażyłości z Bogiem. Na każdym zaś stopniu modlitwy mogą występować wszystkie cztery wymienione wyżej formy modlitwy.
Modlitwa chrześcijańska jako uwielbienie i adoracja
Uwielbienie i adoracja uważane są przez teologów za podstawowy wymiar modlitwy, gdyż stanowią uwieńczenie postawy religijnej człowieka. Człowiek religijny, nawet ten żyjący poza kontekstem biblijnego objawienia, zawsze składał Bogu kult, a właśnie kult jest uznaniem wielkości Boga. Im lepsza jest tego znajomość, tym uwielbienie i adoracja są bardziej spontaniczne i autentyczne.
Przypomina się tu postawa Izajasza, który ujrzał Boga na wyniosłym tronie i padł na twarz przed Nim, czując się grzesznikiem (Iz 6); albo Piotra, który na widok cudotwórczej mocy Jezusa, pada przed Nim i prosi, by zostawił go w spokoju, bo jest zbyt grzeszny, aby chodzić za Nim (Łk 5, 8).
R. Moretti wymienia następujące motywy, dla których modlitwa uwielbienia znajduje się na pierwszym miejscu:
– jest to modlitwa najbardziej odpowiednia na wyrażenie Bożego majestatu, bogactwa, doskonałości;
– jest to modlitwa najbardziej bezinteresowna i czysta;
– modlitwa uwielbienia w jakimś stopniu stanowi wypełnienie stwórczego zamysłu Boga wobec człowieka: Bóg wszystko stworzył dla swojej chwały;
– jest to modlitwa świętych w niebie, dla których takie racje modlitwy jak ubóstwo i grzech stają się nieaktualne.
Aktualna pozostanie jednak wdzięczność za otrzymane dobra, stąd bardzo bliska adoracji będzie zawsze modlitwa dziękczynienia.
Takie ujęcie modlitwy uwielbienia skłania do pewnej refleksji, że dla modlitwy adoracji nie wynika konieczność istnienia osobowych więzów opartych na miłości. Jest to po prostu uznanie wielkości Boga i schylenie przed nią czoła. Stąd należałoby wysnuć wniosek, że nawet ta najdoskonalsza według teologów modlitwa nie jest doskonała bez dopełnienia osobowej relacji przyjacielskiej, a nawet oblubieńczej miłości. Tę naszą tezę potwierdza historyczno-socjologiczny fakt istnienia omawianych czterech form modlitwy, także w religijności przed i poza chrześcijańskiej, gdzie osobowe więzy bóstwa z człowiekiem były nawet nie do pomyślenia. Bez objawienia w Chrystusie prawdziwego oblicza Boga jako Ojca adoracja mogłaby mieć charakter abstrakcyjnego podziwu czy bojaźliwego ukorzenia. O formach modlitwy należy więc mówić dopiero po ukazaniu jej chrześcijańskich podstaw.
Wynika stąd wniosek, że sama forma modlitwy absolutnie nie świadczy o jej wartości. Forma potrzebuje teologicznej treści. Jeżeli wierzący nie posiada wystarczającej formacji duchowej, opartej na słowie Bożym i na doświadczeniu Boga, jego modlitwa będzie daleka od ideału bez względu na jej formę.
Fundamentem chrześcijańskiej modlitwy adoracji staje się zatem pełnia objawienia Bożego misterium w Chrystusie ze wszystkimi tego konsekwencjami, o których była mowa wyżej. Z objawienia dowiadujemy się o nieogarnionej wielkości i wspaniałości Boga, ale nie tylko, również o udziale człowieka w życiu i wspaniałości Boga. Powstaje nowa zupełnie, nieistniejąca gdzie indziej, relacja osobowa pomiędzy Bogiem i człowiekiem. Z jednej strony nie stoi niejako nad przepaścią nędzarz człowiek i z drugiej Potężny Bóg, ale człowiek w Chrystusie staje się prawdziwym dzieckiem Ojca Niebieskiego i należy do Bożej Rodziny. Kiedy uwzględnimy fakt doświadczenia miłości Boga w wierze, uwielbienie Boga łączy się z dziękczynieniem za już otrzymane dary, za wejście do Królestwa niebieskiego.
Modlitwa uwielbienia w NT, szczególnie w Listach św. Pawła, nie tyle jest oddawaniem chwały Bogu, ile doświadczeniem bogactwa Jego łaski. W miarę jak następuje odkrywanie wspaniałości Bożych tajemnic potęguje się również uwielbienie Apostoła. W jego listach obecne są doksologie, czyli uwielbienia Boga:
O głębokości bogactw, mądrości i wiedzy Boga! Jakże niezbadane są Jego wyroki i nie do wyśledzenia Jego drogi! Kto bowiem poznał myśl Pana, albo kto był Jego doradcą? Lub kto Go pierwszy obdarował, aby nawzajem otrzymać odpłatę? Albowiem z Niego i przez Niego, i dla Niego [jest] wszystko. Jemu chwała na wieki. Amen (Rz 11, 33–36).
Apostoł Paweł nie kontempluje tutaj Boga jako takiego, ale Jego zbawczy zamysł względem człowieka, którego wspaniałość każe mu wyśpiewać Bogu ten hymn uwielbienia.
Temu, który ma moc utwierdzić was zgodnie z Ewangelią i moim głoszeniem Jezusa Chrystusa, zgodnie z objawioną tajemnicą, dla dawnych wieków ukrytą, teraz jednak ujawnioną, a przez pisma prorockie na rozkaz odwiecznego Boga wszystkim narodom obwieszczoną, dla skłonienia ich do posłuszeństwa wierze, Bogu, który jedynie jest mądry, przez Jezusa Chrystusa, niech będzie chwała na wieki wieków. Amen (Rz 16, 25–27).
Bogu należy się chwała także za to, że daje moc do wierzenia, że utwierdza w życiu ewangelicznym. Uwielbienie Boga możliwe jest dlatego, że Jego chwała objawiła się w Chrystusie, w życiu poszczególnych wierzących, ostatecznie w życiu Kościoła. Uznanie cudów Bożych zdziałanych w Chrystusie i w życiu chrześcijanina zapala w sercu wierzącego podziw i uwielbienie.
Modlitwa chrześcijańska jako prośba
Natura modlitwy prośby. Rozważając charakter modlitwy prośby, trzeba pamiętać o naturze chrześcijańskiej modlitwy, gdyż “prośba” jest jedynie formą modlitwy. Bez zrozumienia głębokiej natury chrześcijańskiej modlitwy łatwo o wypaczenia.
– Modlitwa prośby łatwo może stać się naśladowaniem prośby człowieka do człowieka, prośby ubogiego, kierowanej do bogatego pana, jakby chrześcijanin nie był niczym więcej jak tylko żebrakiem przed Bogiem.
– Modlitwa prośby może też przybrać charakter czysto utylitarny, by nie powiedzieć komercyjny. Skoro u Boga nic nie możemy kupić, staramy się zdobyć potrzebne nam rzeczy, “biorąc Boga na litość”, przez ukazywanie Mu serii naszych nieszczęść. Nie tyle jest to autentyczna modlitwa prośby, ile prośba upozorowana na modlitwę.
– Modlitwa prośby może się przerodzić w swego rodzaju walkę pomiędzy naszą wolą a wolą Bożą, na podobieństwo Jakuba, który walczył z aniołem: “Nie puszczę cię, dopóki mi nie pobłogosławisz” (Rdz 32, 27). Nie istnieje sytuacja, w której z jednej strony znajduje się człowiek ze swoimi potrzebami a z drugiej Bóg obojętny na nie i dopiero trzeba Go przekonywać, by nam zechciał pomóc. Modlitwa w takim układzie byłaby nakłanianiem Bożej woli do naszej, co jest sprzeczne z rzeczywistością objawioną.
Definiując modlitwę prośby, św. Tomasz stwierdza, że jest ona podstawowym aktem cnoty religii. To oznacza, że wszelki akt modlitewny musi być aktem religijnym, czyli takim, który odzwierciedla głęboką naturę relacji człowieka z Bogiem. W akcie religijnym człowiek staje wobec swojego Stwórcy i Pana pełen czci i pokornego uniżania się, z wewnętrzną postawą całkowitego zdania się na Jego wolę. Z uwagi na tę atmosferę “sacrum” obecną na modlitwie istnieje wielka różnica pomiędzy prośbą skierowaną do człowieka a prośbą skierowaną do Boga.
Na modlitwie we wzajemną relację wchodzą dwa elementy: określona potrzeba człowieka i Bóg, do którego jest kierowana. Stąd każda modlitwa prośby ma najpierw na uwadze jakieś dobro. Z natury rzeczy dąży do jakiegoś zysku. Tu różni się od czystej modlitwy uwielbienia, w której o nic się nie prosi (gdyż już się otrzymało). Z uwagi na Boga, do którego człowiek się zwraca, modlitwa prośby musi mieć charakter nadprzyrodzony. Bez wejścia poprzez wiarę i miłość w prawdziwą relację z Bogiem nasza prośba będzie zwykłym aktem naturalnym, gdzie chodzi tylko o własne korzyści. Zatem nie każda prośba skierowana do Boga będzie modlitwą prośby. Modlitwa prośby jest w swej najgłębszej istocie modlitwą, a nie prośbą. Modlitwa wymaga wzniesienia serca i umysłu do Boga w akcie poddania, zawierzenia i zdania się na Jego wolę. Boża wola jest niezmienna i celem naszej modlitwy nie jest to, by ją zmieniać. Chrześcijańska modlitwa musi od tego założenia wychodzić. W przeciwnym razie trzeba by uznać, że wola Boża jest niedoskonała.
Tymczasem w prawdziwej modlitwie prośby nasz umysł i wola poprzez cnoty teologalne łączą się z Bogiem i dopiero w tej wspólnocie z Nim dostępują potrzebnych łask. Bez zjednoczenia z Bogiem nie można otrzymać od Niego czegokolwiek.
Czy jednak stawiając tak sprawę, nie zubożamy modlitwy prośby przez pozbawienie jej elementu psychologicznego, który skłania do prośby? U podstaw chrześcijańskiej modlitwy znajdują się dwa misteria Boga: misterium Jego życzliwości (benevolentia) i misterium Jego opatrzności (providentia).
Bez wiary w Bożą życzliwość względem nas, nędza nasza zamykałaby nas tylko w sobie. Różnica pomiędzy Boską wielkością i naszą małością przytłaczałaby nas, ale nie skłaniała do modlitwy. Nawet gdyby była możliwa modlitwa, byłaby ona podobna do wołającego na pustyni, bez nadziei, że ktoś usłyszy i pospieszy z pomocą. Bez wiary w Bożą życzliwość modlitwa traci sens prośby, tym bardziej, że nie ma możliwości zmiany Bożego postanowienia.
Jeśli chodzi o misterium Bożej Opatrzności, można pójść za myślą św. Tomasza, który widzi w modlitwie prośby jedną z istotnych możliwości otrzymywania Bożej łaski. Łaska dociera do nas trzema kanałami: drogą sakramentalną, drogą własnych zasług i drogą modlitwy. Poprzez sakramenty Bóg udziela nam łaski ex opere operato (mocą zbawczego dzieła Chrystusa). Poprzez nasze postępowanie, które jest miłe Bogu, zdobywamy także łaskę, oczywiście już jako odpowiedź na Bożą łaskę. Pozostaje jeszcze szeroki zakres życia i działania, który nie jest objęty ani sakramentami, ani naszymi zasługami. Wchodzą tu w grę nasze potrzeby ziemskie służące pośrednio także zbawieniu, potrzeby moralne i duchowe, aż po łaski wytrwania w dobrym do końca. Ta łaska nie jest skutkiem ani sakramentów, ani naszych zasług. W ten sposób modlitwa prośby zawarta jest w Boskim planie zbawienia. Stąd powiedzenie św. Alfonsa: “Kto się modli, ten się zbawia. Kto się nie modli, ten się potępia!”.
Skuteczność modlitwy prośby. Chodzi tutaj o to, by osiągnąć cel modlitwy, czyli otrzymać łaski, o które się prosi. Jezus zapewnia o niezawodnej skuteczności modlitwy zanoszonej do Ojca z wiarą i w Jego imię (por. np. Mt 7, 7; 21, 22; J 16, 23–24). Zatem sprawą absolutnie fundamentalną dla modlącego się chrześcijanina to oprzeć swoją ufność na słowie Jezusa: trzeba wierzyć w niezawodną skuteczność modlitwy. Bardzo łatwo popełnić tutaj błąd, traktując modlitwę prośby na podobieństwo prośby zanoszonej przez człowieka do człowieka. Ludzkie prośby są o tyle skuteczne, o ile zdoła się skłonić wolę drugiego do spełnienia naszej prośby. Przypomnieć należy to, co zostało powiedziane wyżej: w chrześcijańskiej modlitwie na pierwszym miejscu jest zjednoczenie naszej woli z wolą Bożą. Byłoby wręcz absurdem prosić o coś przeciwnego Bożej woli. Odpowiedź na pytanie o skuteczność modlitwy prośby brzmi: modlitwa jest skuteczna, o tyle, o ile prośba w niej zawarta nie sprzeciwia się naszemu dobru, którym jest wieczne zbawienie.
O. Tomasz Alvarez pyta jednak, czy taka odpowiedź nie jest przypadkiem ucieczką przed trudnościami związanymi z tym pytaniem? Odpowiedź brzmi: nie, gdyż nawet prosząc o rzeczy materialne, naszej modlitwie towarzyszy Jezusowe zapewnienie: “Proście, a będzie wam dane” (Mt 7, 7). Trzeba jednak pamiętać, że źródłem modlitwy prośby jest modlitwa nadprzyrodzona, wypływająca z serca przemienionego przez łaskę uświęcającą. Dobra materialne także mają prawo bytu w naszej modlitwie, gdyż człowiek żyje na ziemi, pracuje, choruje, ale przecież wciąż dąży do nieba i całe jego środowisko ziemskie współdziała w osiągnięciu tego celu. Gdyby jakieś dobra tego świata nie służyły zbawieniu człowieka, to wówczas byłoby rzeczą błędną uważać je za owoc modlitwy prośby. Owocem modlitwy prośby w tym przypadku będzie raczej, by nie otrzymać tego dobra. Kiedy usilnie modlimy się o coś, a nie otrzymujemy, należy tym bardziej wierzyć w skuteczność nadprzyrodzonej modlitwy, że otrzymujemy to, co dla nas najlepsze. Jeżeli czegoś pragniemy, ale nie możemy się zdobyć na modlitwę w tej intencji, to być może pragnienie jest moralnie wątpliwe i że uznajemy je za niegodne. O wszystko, czego pragniemy, mamy też prawo się modlić. Możemy zatem przedstawiać Bogu wszystkie nasze prośby, bez specjalnej selekcji, byleby nasz umysł i nasze serce były otwarte na Boże zbawienie, a my byśmy byli przekonani, że cokolwiek otrzymamy w odpowiedzi na naszą modlitwę, z pewnością będzie najlepsze dla naszego zbawienia.
Wartość modlitwy prośby. Za R. Moretti wymieńmy tu motywy, dla których modlitwa prośby posiada wielką wartość.
– Człowiek jest niedoskonały, to znaczy nie posiada w sobie tego wszystkiego, co mu jest konieczne do szczęścia, do zbawienia. W tej sytuacji wołanie o Bożą pomoc narzuca się samo. Człowiek jest istotą zależną od Boga, a w związku z tym całkowicie ubogą.
– Bóg pragnie współpracy człowieka w dziele, które wobec niego zamierzył, a które przekracza nieskończenie ludzkie siły. Modlitwa prośby jest niczym innym, jak świadomą odpowiedzią człowieka i Kościoła na zaproszenie Boga do realizowania Królestwa. Takie pragnienie może pochodzić jedynie od Boga, dlatego można powiedzieć, że modlitwa prośby ma swoje źródło w Bożej miłości. Sam Duch święty zanosi do Ojca tę modlitwę (por. Rz 8, 26), dzięki której człowiek staje się prawdziwym współtwórcą historii zbawienia. Nie należy jej pojmować jako żebraniny, ale jako realizację naszego stanu dziecięctwa, a co za tym idzie – Królestwa.
– Samo nauczanie Chrystusa o modlitwie dotyczy głównie próśb zanoszonych do Boga. Przypomnijmy trzy przykłady stanowiące zachętę do modlitwy prośby (omówione przez nas powyżej):
a) Jezus każde prosić w porę i nie w porę, zapewniając, że Ojciec Niebieski oczekuje od nas takiej natrętnej prośby, która nigdy się nie zniechęca (Łk 11, 5–13; 18, 1–8);
b) modlitwa w imię Jezusa posiada skuteczność dzięki głębokiemu zjednoczeniu w miłości z Chrystusem – Krzewem winnym (J 15, 7);
c) modlitwa “Ojcze nasz”, typowa modlitwa chrześcijanina (Mt 6, 9–13; Łk 11, 1–4), jest wybitnie modlitwą prośby, która rodzi się właśnie z faktu dziecięctwa wobec Boga. Uczeń prosi nie tylko o to, aby nadeszło Królestwo niebieskie, ale także o wszystko, co jest mu potrzebne do życia, włącznie z chlebem powszednim. Ojcostwo Boga dotyczy wszystkich dziedzin życia ludzkiego, stąd o wszystko należy Go prosić.
Modlitwa chrześcijańska jako ekspiacja, przebłaganie
Przebłaganie to także modlitwa prośby, błagania. Zatem ta forma modlitwy dotyczy wszystkich założeń modlitwy prośby. W tym przypadku specyficzny jest jednak kontekst: podkreśla się jako dominującą sytuację grzechu człowieka. Należy zauważyć, że już sam fakt istnienia w życiu chrześcijanina takiej modlitwy jest czymś bardzo pozytywnym. Ze studium o naturze grzechu wiadomo, że poczucie grzeszności rodzi się w atmosferze obecności Bożej, w kontakcie człowieka z sacrum. A to oznacza, że człowiek sięgający po tę formę modlitwy posiada żywy kontakt z Bogiem. Natomiast nieobecność tej formy modlitwy w życiu chrześcijanina rzuca pewien cień na jego poczucie sacrum. Prof. A. Słomkowski stwierdzi nawet: “Chrześcijanin, pojmujący właściwie swój stosunek do Boga, nie będzie w stanie wielbić Boga, ani mu dziękować, ani prosić, bez przeproszenia Go za swoje grzechy i niedbalstwa oraz za niewykorzystane łaski”.
U podstaw modlitwy ekspiacyjnej znajduje się więc poczucie nieskończonej świętości Boga, a w wyniku tego świadomość grzeszności własnej i innych ludzi. W kontakcie z Bogiem człowiek odkrywa nie tylko grzech, ale również skłonność do złego, mocno w nas zakorzenioną i często ukrytą przed naszą świadomością. Ludzkiej słabości doświadczali także święci, którzy nigdy nie popełnili grzechu ciężkiego, dlatego i oni modlili się z pokorą i szczerością, jakby byli największymi na świecie grzesznikami. Poprzez modlitwę przebłagalną, ekspiacyjną chrześcijanin pragnie osiągnąć dwie rzeczy: wyznać Bogu swój grzech i otrzymać jego przebaczenie. W modlitwie przebłagalnej ma miejsce nie tylko poznanie smutnej rzeczywistości grzechu, ale również wyznanie winy i prośba o przebaczenie. Ta forma modlitwy pozwala także na wyznanie prawdy o Bogu miłosiernym. W takiej modlitwie realizuje się Dobra Nowina, która polega na głoszeniu miłosierdzia względem ubogich.
Idąc za myślą niektórych autorów, należy podkreślić jeszcze jeden ważny element modlitwy ekspiacyjnej – potrzebę ofiary i cierpienia ze strony człowieka. Prof. S. Urbański, powołując się na o. Pyżalskiego, stwierdza, że wyłącznie słowami nie można wynagrodzić Bogu za zniewagi. Modlitwa przebłagalna tylko w połączeniu z cierpieniem posiada najwyższą wartość. Ze studium duchowości wiemy, że pokuta może posiadać dwojaką formę: zwyczajną i nadzwyczajną. Pokuta zwyczajna korzysta z codziennego krzyża, którego nie trzeba specjalnie poszukiwać, gdyż jest obecny w życiu każdego człowieka. Dzięki poczuciu grzechu można wykorzystać cierpienie jako zadośćuczynienie za grzech osobisty i innych. Pokuta nadzwyczajna polega na świadomym i dobrowolnym nałożeniu sobie jakiegoś cierpienia jako zadośćuczynienia za grzech. Potrzebna jest oczywiście roztropność, a w przypadku poważniejszych pokut czujność spowiednika.
Modlitwa chrześcijańska jako dziękczynienie
Modlitwa dziękczynna prawie zawsze towarzyszy modlitwie prośby i na ogół bezpośrednio po niej występuje na potwierdzenie jej wysłuchania: człowiek prosi, zostaje wysłuchany i dziękuje. T. Špidlik zauważa, że już za czasów Orygenesa starano się wyłonić omawiane przez nas cztery formy modlitwy, traktując je raczej jako cztery elementy każdej modlitwy, które ostatecznie można sprowadzić do dwóch: prośby i uwielbienia Boga. Przebłaganie bowiem jest rodzajem prośby, a dziękczynienie zlewa się z uwielbieniem i adoracją.
Wśród ludów pierwotnych znana jest przede wszystkim modlitwa prośby. Przybity ciężarem życia człowiek stara się wzbudzić zainteresowanie Boga poprzez wzywanie pomocy i składanie ofiar. Stąd powtarzające się wezwania: “Wysłuchaj!”, “Przyjmij!”, “Zlituj się!”
Człowiek biblijny również nieustannie zwraca się do Boga z prośbami i błaganiami. Szczególne nagromadzenie tych próśb znajdujemy w Psalmach. Dzięki doświadczeniu nędzy i zwracaniu się z prośbą do Boga Izrael odkrywa, że Bóg jest miłosierny. Dlatego od prośby natychmiast przechodzi do dziękczynienia: “Dziękujcie Panu bo jest dobry, bo na wieki miłosierdzie Jego” (Ps 107, 1). Doświadczenie nędzy idzie w parze z odkryciem Bożego miłosierdzia. Ta prawidłowość zostanie potwierdzona w Kościele przez wielu świętych. Gdy św. Teresa z Lisieux odkrywa Bożą Miłość, która pochyla się nad ubóstwem człowieka, składa swoje życie w ofierze Miłości Miłosiernej. Z wielką Teresą ikonografia wiąże werset Psalmu: “Na wieki będę śpiewać zmiłowania Pańskie”, idąc za myślą Wielkiej Reformatorki, która swoją autobiografię nazywa “Księgą zmiłowań Pańskich”. Jeszcze jeden znany przykład bł. Elżbiety od Trójcy Świętej: na pewnym etapie duchowego rozwoju całe swoje życie pragnie przeżyć na uwielbienie Boga, nadając sobie nawet nowe imię: Laudem gloriae.
Za źródło dziękczynienia uważa się wiarę w Boga jako Stwórcę wszystkich rzeczy, który rządzi światem jak Ojciec i obdarowuje człowieka różnymi darami. Do aktu dziękczynienia skłania człowieka uznanie zależności od Boga oraz świadomość, że wszystko, co posiada, otrzymał jako dar, na który nie zasłużył.
R. Guardini słusznie zauważa, że dziękczynienie pojawia się wówczas, gdy nie było konieczności otrzymania danej rzeczy. Ponieważ wszechświat wcale nie musiał istnieć, więc powinniśmy Bogu dziękować za życie i za wszystko, co dla naszego dobra stworzył. Jeżeli prośba chrześcijanina polega na tym, by “wola Boża spełniała się zawsze w większej wolności, czystości i wierności”, to również dziękczynienie “polega na tym, by wszystko przyjmować z większą i coraz głębszą świadomością, że wszystko jest darem Boga”. Można dziękować Bogu za to, że On istnieje (Guardini nazywa to najwznioślejszą formą dziękczynienia), za to, że my istniejemy i za to, co posiadamy; dziękować należy za dar wiary, a nawet za codzienny krzyż.
Człowiek musi uczyć się dziękować Bogu zawsze i wszędzie, nie traktując życia jako czegoś oczywistego. Jeżeli jednak człowiek nie rozumie wielkości Bożego daru, nie potrafi żyć w dziękczynieniu. Zdolność do modlitwy dziękczynienia zależna jest od stopnia miłości bezinteresownej, która wymaga walki z samolubstwem i egoizmem. Modlitwa dziękczynna łączona jest z modlitwą eucharystyczną. Eucharystia oznacza właśnie dziękczynienie. Ten liturgiczny i kościelny kontekst chrześcijańskiego dziękczynienia może i powinien stanowić element wychowawczy dla modlitwy indywidualnej.
Jerzy Gogola OCD
fot. Pink Sherbet Photography Run Until You Fly 

Flickr (cc)

 http://www.katolik.pl/cztery-formy-relacji-z-bogiem,24958,416,cz.html?s=3

**************************************************************************************************************************************

ZAPROSZENIA

*******

REKOLEKCJE

 WSZYSTKO DLA EWANGELII

modlitwa, ubóstwo, nauka, apostolstwo

9-15 VIII 2015

 

Serdecznie zapraszamy

wszystkich członków instytutów Rodziny Świętego Pawła

oraz Współpracowników Rodziny Świętego Pawła

a także sympatyków naszego charyzmatu

oraz wszystkich, którzy chcą się zastanowić

czy droga życia paulińskiego

to nie jest ich odpowiedź na Boży głos powołania.

 

W tym roku rekolekcje będą poświęcone integralnemu przeżywaniu charyzmatu paulińskiego w kontekście obrazu Wozu Paulińskiego zaproponowanego przez bł. Jakuba Alberionego, założyciela Rodziny Świętego Pawła.

 

Miejsce Dom rekolekcyjny Towarzystwa Świętego Pawła w MasłońskimMasłońskie ul. Sportowa 1, 42-360 Poraj (woj. śląskie) www.maslonskie.plJak dojechać do Masłońskiego?
Koszt   ofiara dobrowolna
Przyjazd 09 sierpnia 2015, do godz. 17.30
Wyjazd        15 sierpnia 2015, ok. godz. 14.00
Trzeba zabrać  Pismo święte, różaniec, notatnik, długopis
Prowadzący     ks. Tomasz Wasilewski, paulista
Zgłoszenia ks. Tomasz Wasilewski, paulista (twasilewski@paulus.pl)ks. Witold Wiśniowski, paulista (wiska@paulus.pl)

 

http://www.paulus.org.pl/news,1275.html

*********

Rekolekcje z postem św. Hildegardy

Data rozpoczęcia: Poniedziałek, 3 Sierpnia 2015 godz. 15:30
Data zakończenia: Niedziela, 9 Sierpnia 2015 godz. 13:00
Miejscowość: Warszawa-Falenica
Organizator: Jezuici – Europejskie Centrum Komunikacji i Kultury
Kontakt: tel.: 22 872 0441 e-mail: rekolekcje@eccc.pl strona www: eccc.pl dział: duchowość
Udział: Płatny
Koszt udziału: 1200 zl – 1300 zł

Życie to nieustanne odnawianie się w Niewyczerpalnym Źródle, którym jest Bóg – Autor i Stwórca natury ludzkiej oraz otaczającej nas rzeczywistości. Rekolekcje integralne to propozycja kilkudniowej odnowy we wszystkich trzech wymiarach naszego człowieczeństwa: cielesnym, psychicznym i duchowym. To czas, w którym stwarzamy przestrzeń dla rozwoju osobowego we współpracy z łaską Bożą. Rekolekcje mają na celu nie tylko oczyszczenie i odnowienie, ale także integrację wspomnianych wymiarów oraz nauczenie zasad “higieny” w ich obrębie, z pielęgnowaniem relacji z Panem Bogiem w szczególności.
Dieta rekolekcyjna w oparciu o certyfikowane produkty najwyższej jakości z prawdziwego orkiszu oraz warzywa, owoce i zioła. Możliwość konsultacji z lekarzem i opieka lekarska przez cały czas trwania rekolekcji. Zapewniamy także opiekę duchową. W programie rekolekcji:

– nauka zasad zdrowego żywienia, troski o ciało i higienę psychiczną
– wprowadzenie w życie duchowe
– nauka i praktyka medytacji
– liturgia z możliwością przystąpienia do sakramentów
– gimnastyka
– spacer zorganizowany po lasach (45 – 90 min.)
– Nordic Walking

http://www.deon.pl/kalendarz/art,3353.html

*******

 

O autorze: Judyta