Słowo Boże na dziś – 1 sierpnia 2015 r. – pierwsza sobota miesiaca – 71 rocznica wybuchu Powstania Warszawskiego

Myśl dnia

Korzystaj z teraźniejszości w sposób rozumny i słuszny.

Marek Aureliusz

*******

d122427686

 

*********

 

św. Alfonsa Marii Liguoriego, biskupa i doktora Kościoła, wspomnienie

SOBOTA XVII TYGODNIA ZWYKŁEGO, ROK II

PIERWSZE CZYTANIE  (Kpł 25,1.8-17)

Rok jubileuszowy

Czytanie z Księgi Kapłańskiej.

Pan powiedział do Mojżesza na górze Synaj:
„Policzysz sobie siedem lat szabatowych, to jest siedem razy po siedem lat, tak że czas siedmiu lat szabatowych będzie obejmował czterdzieści dziewięć lat. Dziesiątego dnia, siódmego miesiąca zatrąbisz w róg. W Dniu Przebłagania zatrąbicie w róg w całej waszej ziemi. Będziecie święcić pięćdziesiąty rok, oznajmicie wyzwolenie w kraju dla wszystkich jego mieszkańców. Będzie to dla was jubileusz, każdy z was powróci do swej własności i każdy powróci do swego rodu. Cały ten rok pięćdziesiąty będzie dla was rokiem jubileuszowym, nie będziecie siać, nie będziecie żąć tego, co urośnie, nie będziecie zbierać nieobciętych winogron, bo to będzie dla was jubileusz, to będzie dla was rzecz święta. Wolno wam jednak będzie jeść to, co urośnie na polu.
W tym roku jubileuszowym każdy powróci do swej własności. Kiedy więc będziecie sprzedawać coś bliźniemu albo kupować coś od bliźniego, nie wyrządzajcie krzywdy jeden drugiemu. Ale odpowiednio do liczby lat, które upłynęły od jubileuszu, będziesz kupował od bliźniego, a on sprzeda tobie odpowiednio do liczby lat plonów. Im więcej lat pozostaje do jubileuszu, tym większą cenę zapłacisz, im mniej lat pozostaje, tym mniejszą cenę zapłacisz, bo ilość plonów on ci sprzedaje.
Nie będziecie wyrządzać krzywdy jeden drugiemu. Będziesz się bał Boga twego, bo Ja jestem Pan, Bóg wasz!”

Oto słowo Boże.

PSALM RESPONSORYJNY  (Ps 67,2-3.5 i 8)

Refren: Niech wszystkie ludy sławią Ciebie, Boże.

Niech Bóg się zmiłuje nad nami i nam błogosławi, *
niech nam ukaże pogodne oblicze.
Aby na ziemi znano Jego drogę, *
Jego zbawienie wśród wszystkich narodów.

Niech się narody cieszą i weselą, *
bo rządzisz ludami sprawiedliwie
i kierujesz narodami na ziemi. +
Niechaj nam Bóg błogosławi, *
niech się Go boją wszystkie krańce ziemi.

ŚPIEW PRZED EWANGELIĄ  (Mt 5,10)

Aklamacja: Alleluja, alleluja, alleluja.

Błogosławieni, którzy cierpią prześladowanie dla sprawiedliwości,
albowiem oni będą nazwani synami Bożymi.

Aklamacja: Alleluja, alleluja, alleluja.

EWANGELIA  (Mt 14,1-12)

Śmierć Jana Chrzciciela

Słowa Ewangelii według świętego Mateusza.

W owym czasie doszła do uszu tetrarchy Heroda wieść o Jezusie. I rzekł do swych dworzan: „To Jan Chrzciciel. On powstał z martwych i dlatego moce cudotwórcze działają w nim”.
Herod bowiem kazał pochwycić Jana i związanego wrzucić do więzienia. Powodem była Herodiada, żona brata jego Filipa, Jan bowiem upominał go: „Nie wolno ci jej trzymać”. Chętnie też byłby go zgładził, bał się jednak ludu, ponieważ miano go za proroka.
Otóż kiedy obchodzono urodziny Heroda, tańczyła córka Herodiady wobec gości i spodobała się Herodowi. Zatem pod przysięgą obiecał jej dać wszystko, o cokolwiek poprosi. A ona, przedtem już podmówiona przez swą matkę, powiedziała: „Daj mi tu na misie głowę Jana Chrzciciela”. Zasmucił się król. Lecz przez wzgląd na przysięgę i na współbiesiadników kazał jej dać. Posłał więc kata i kazał ściąć Jana w więzieniu. Przyniesiono głowę jego na misie i dano dziewczęciu, a ono zaniosło ją swojej matce.
Uczniowie zaś Jana przyszli, zabrali jego ciało i pogrzebali je; potem poszli i donieśli o tym Jezusowi.

Oto słowo Pańskie.

 ***************************************************************************************************************************************

KOMENTARZ

Wybrać Prawdę

Jan Chrzciciel oddał życie za prawdę. Nie był pierwszym ani też ostatnim w historii człowiekiem, który musiał złożyć tę ofiarę. W czasach nam współczesnych w wielu miejscach na świecie ludzie wciąż oddają życie za Prawdę. My również, także w zaciszu naszych domów, rodzin i wspólnot, jesteśmy zaproszeni przez Boga do życia w prawdzie i do bronienia tej prawdy. Nie musi to być koniecznie męczeństwo krwi. Ale może wiązać się to z wewnętrznym cierpieniem, utratą majątku, odrzuceniem i pogardą ze strony ludzi.

Jezu, modlę się dziś za tych, których postrzegam w jakikolwiek sposób jako zagrożenie dla mnie. Tych, którzy napawają mnie lękiem. Panie, dodaj mi odwagi, abym świadczył moim życiem o Prawdzie.

 

Rozważania zaczerpnięte z „Ewangelia 2015”
Autor: ks. Mariusz Krawiec SSP
Edycja Świętego Pawła
http://www.paulus.org.pl/czytania.html
*********

#Ewangelia: Grzech czyni człowieka słabym

Mieczysław Łusiak SJ

(fot. shutterstock.com)

W owym czasie doszła do uszu tetrarchy Heroda wieść o Jezusie. I rzekł do swych dworzan: “To Jan Chrzciciel. On powstał z martwych i dlatego moce cudotwórcze działają w nim”.

 

Herod bowiem kazał pochwycić Jana i związanego wrzucić do więzienia. Powodem była Herodiada, żona brata jego Filipa. Jan bowiem upominał go: “Nie wolno ci jej trzymać”. Chętnie też byłby go zgładził, bał się jednak ludu, ponieważ miano go za proroka.

 

Otóż kiedy obchodzono urodziny Heroda, tańczyła córka Herodiady wobec gości i spodobała się Herodowi. Zatem pod przysięgą obiecał jej dać wszystko, o cokolwiek poprosi. A ona, przedtem już podmówiona przez swą matkę, powiedziała: “Daj mi tu na misie głowę Jana Chrzciciela”. Zasmucił się król. Lecz przez wzgląd na przysięgę i na współbiesiadników kazał jej dać. Posłał więc kata i kazał ściąć Jana w więzieniu. Przyniesiono głowę jego na misie i dano dziewczęciu, a ono zaniosło ją swojej matce.

 

Uczniowie zaś Jana przyszli, zabrali jego ciało i pogrzebali je; potem poszli i donieśli o tym Jezusowi.

 

Komentarz do Ewangelii

 

Niestety, grzech pociąga za sobą grzech. Jeśli w porę nie zerwiemy z grzechem, on się jakby namnaża. Dobro rodzi dobro, a grzech (zło) rodzi grzech (zło). Póki nie zerwiemy z grzechem, jesteśmy jego zakładnikami. W tej historii opisującej okoliczności śmierci Jana Chrzciciela ofiarą i przegranym jest nie Jan Chrzciciel, ale Herod. To Herod poniósł porażkę – zrobił to, czego nie chciał, czego się bał. Okazał się słabym. Okazał się królem, który nie może decydować nawet sam o sobie. Do takich rzeczy prowadzi każdy grzech.

http://www.deon.pl/religia/duchowosc-i-wiara/pismo-swiete-rozwazania/art,2512,ewangelia-grzech-czyni-czlowieka-slabym.html

*********

Na dobranoc i dzień dobry – Mt 14, 1-12

Na dobranoc

Mariusz Han SJ

(fot. Mike Shaheen / Foter / CC BY-NC-ND)

Powodem może być wszystko…

 

Ścięcie Jana Chrzciciela
W owym czasie doszła do uszu tetrarchy Heroda wieść o Jezusie. I rzekł do swych dworzan: To Jan Chrzciciel. On powstał z martwych i dlatego moce cudotwórcze w nim działają. Herod bowiem kazał pochwycić Jana i związanego wrzucić do więzienia.

 

Powodem była Herodiada. żona brata jego, Filipa. Jan bowiem upomniał go: Nie wolno ci jej trzymać. Chętnie też byłby go zgładził, bał się jednak ludu, ponieważ miano go za proroka.

 

Otóż, kiedy obchodzono urodziny Heroda, tańczyła córka Herodiady wobec gości i spodobała się Herodowi. Zatem pod przysięgą obiecał jej dać wszystko, o cokolwiek poprosi.

 

A ona przedtem już podmówiona przez swą matkę: Daj mi – rzekła – tu na misie głowę Jana Chrzciciela! Zasmucił się król. Lecz przez wzgląd na przysięgę i na współbiesiadników kazał jej dać. Posłał więc [kata] i kazał ściąć Jana w więzieniu.

Przyniesiono głowę jego na misie i dano dziewczęciu, a ono zaniosło ją swojej matce. Uczniowie zaś Jana przyszli, zabrali jego ciało i pogrzebali je; potem poszli i donieśli o tym Jezusowi.

 

Opowiadanie pt. “Salomonowy sąd”
W 1209 roku krzyżowcy zdobyli jedno z miast, opierające się dość długo szturmom. Przed zdobywcami stanął nie lada problem: jak odróżnić heretyka od prawowiernych katolików?

 

Legat papieski, hrabia Tuluzy, podjął wówczas iście “salomonową” decyzję.  “Zabijajcie wszystkich! – zawołał.  – Pan Bóg sam się rozezna, kto jest katolikiem, a kto nie”.

 

Wymordowano wtedy ponad 20 tysięcy osób, o czym legat nie omieszkał zawiadomić swoich władz.

 

Refleksja
Powodem nienawiści drugiego może być wszystko: pieniądze, władza, zazdrość, sex, pycha, czy niezrozumienie. To one w dużej mierze niszczą to, co jest najcenniejsze: życie. Tymczasem wszystkie nasze pragnienia w byciu z innymi powinny opierać się na miłości bliźniego, na dobru i życzliwości. Tylko w ten sposób możliwy jest pokój, bo bez niego to tylko same wojny i płacz…

 

Jezus uczy nas, że w świecie są tacy, którzy zakręceni wokół rządów, pieniędzy i wszelkich oznak władzy oraz namiętności, chcą za wszelką cenę zdobyć to, co mają z góry upatrzone. Nie ma dla nich norm postępowania. Liczy się tylko chęć zaspokojenia władzy posiadania i rządzenia, które dają im iluzoryczne poczucie siły nad drugim człowiekiem. Nic bardziej błędnego, gdyż zawsze okupione jest to lękiem człowieka, aby władzy nie oddać nikomu. W ten sposób poczucie siły robi z takiego “dyktatora” tak naprawdę marionetkę, żyjącą we własnym świecie lęków, które z czasem przejmują władzę nad jego życiem i staje się on wtedy niewolnikiem samego siebie…

 

3 pytania na dobranoc i dzień dobry
1. Czy masz kogoś, kogo nienawidzisz? Dlaczego?
2. W jaki sposób możliwy jest pokój?
3. Na czym polega iluzoryczność posiadanej władzy?

 

I tak na koniec…
Żadna miłość, przyjaźń, szacunek nie jednoczy tak, jak wspólna nienawiść do czegoś (Antoni Czechow)

http://www.deon.pl/religia/duchowosc-i-wiara/na-dobranoc-i-dzien-dobry/art,340,na-dobranoc-i-dzien-dobry-mt-14-1-12.html

********

Św. Alfonsa Marii Liguori

0,15 / 11,09
Wsłuchaj się w dzisiejszą Ewangelię. Nie przechodź obok niej obojętnie, jak Herod, który nie był w stanie otworzyć swego serca na słowa Boga.

Dzisiejsze Słowo pochodzi z Ewangelii wg Świętego Mateusza
Mt 14,1-12
W owym czasie doszła do uszu tetrarchy Heroda wieść o Jezusie. I rzekł do swych dworzan: «To Jan Chrzciciel. On powstał z martwych i dlatego moce cudotwórcze działają w nim». Herod bowiem kazał pochwycić Jana i związanego wrzucić do więzienia. Powodem była Herodiada, żona brata jego Filipa. Jan bowiem upominał go: «Nie wolno ci jej trzymać». Chętnie też byłby go zgładził, bał się jednak ludu, ponieważ miano go za proroka. Otóż kiedy obchodzono urodziny Heroda, tańczyła córka Herodiady wobec gości i spodobała się Herodowi. Zatem pod przysięgą obiecał jej dać wszystko, o cokolwiek poprosi. A ona, przedtem już podmówiona przez swą matkę, powiedziała: «Daj mi tu na misie głowę Jana Chrzciciela». Zasmucił się król. Lecz przez wzgląd na przysięgę i na współbiesiadników kazał jej dać. Posłał więc kata i kazał ściąć Jana w więzieniu. Przyniesiono głowę jego na misie i dano dziewczęciu, a ono zaniosło ją swojej matce. Uczniowie zaś Jana przyszli, zabrali jego ciało i pogrzebali je; potem poszli i donieśli o tym Jezusowi.

Herod na własne uszy słyszał nauczanie Jana Chrzciciela, dotarła do niego także Dobra Nowina głoszona przez Chrystusa. Mimo że był tak blisko tej prawdy, która jest w stanie przemienić człowieka, jego serce pozostało nieczułe. Uległ własnej słabości, wygodnictwu, lękowi o dobrą opinię. Niby nic wielkiego, a przecież konsekwencją tego była czyjaś śmierć.

Znasz Chrystusa, starasz się pogłębiać swoją wiarę. Często jednak w codziennych sytuacjach i wyborach nie postępujesz według wskazań zawartych w Ewangelii. Nie podejmujesz decyzji, które wiele cię kosztują, nie wymagasz od siebie, ulegasz wygodnictwu, jesteś nieżyczliwy wobec drugiego człowieka. Uważaj, bo bardzo łatwo stać się Herodem i przegrać swoje życie.

Twoje życie jeszcze trwa. Każdego dnia toczysz walkę między dobrem a złem. Skorzystaj z tej szansy, że masz jeszcze wybór, że możesz przemienić swoje życie i pójść za Jezusem. Spróbuj, póki jest na to czas. Walcz ze wszystkich sił!

Poproś dziś Jezusa o odwagę w swych wyborach, byś nie bał się żyć według nauki zawartej w Ewangelii, nawet gdy wszyscy będą przeciwko tobie.

http://modlitwawdrodze.pl/home/
*********

LĘK

by Grzegorz Kramer SJ on

Ten tekst Ewangelii jest o lęku.

Przede wszystkim Heroda, który przyjął taki styl życia, w którym jego serce było rozdwojone. Jego grzechy, słabości i namiętności sprawiły, że był uwikłany w chore relacje. Nazywał to miłością. Lęk przed nazwaniem spraw „po imieniu”.

Jest tu także obecny lęk Herodiady. Z pozoru odważna i zdeterminowana kobieta, w rzeczywistości kobieta bojąca się prawdy o swoim życiu. Ta forma lęku prowadziła do eliminacji każdego, kto próbował jej powiedzieć prawdę. Jako matka, kierując się strachem o siebie, zmanipulowała swoją córkę. Wykorzystując swoją rodzicielską władzę, doprowadza do ruiny swoją córkę, która staje się współwinna zabójstwa.

Współbiesiadnicy nie zareagowali, kiedy sprawy zaczęły wymykać się spod kontroli. Każdy chciał być jak inni. Dobrze się bawić, widząc nawet głupotę swojego przyjaciela (?), pana. Oni się schowali w układ. Na pewno wśród nich było kilku nie odurzonych alkoholem ludzi, a jednak bali się o siebie, bo cóż warte jest życie jakiegoś szaleńca, w porównaniu z moim?

Lęk – mój towarzysz każdego dnia. To on doprowadza do tego, że nie robię dobra, które mógłbym zrobić. To lęk sprawia, że wchodzę w grzech i zło. Podejmuję je, bo się boję odrzucenia, samotności, bycia innym. Znajduję sobie „wrony”, które kraczą jak ja.

Jedyny, który się nie boi, to Jan. On jeden ma odwagę powiedzieć prawdę. Nie mówi jej po to, by się lepiej poczuć, by zamaskować swoje braki i lęki. Mówi prawdę, bo jest prorokiem – człowiekiem żyjącym Słowem Boga na co dzień. I przez to traci głowę. Wybija się z konwenansów, układów i mówi Prawdę Boga. Nie swoją, nie swoich „przyjaciół”. Dopóki nie stracimy głowy, dobrego imienia, znaczenia w oczach ludzi, dopóty jesteśmy ciągle ludźmi tylko próbującymi żyć Prawdą. Dopóki prawda głoszona przeze mnie chroni mnie, moje status quo, a nie ja bronię prawdy, dopóty nie jestem autentycznym świadkiem Jezusa.

Powodem śmierci Jana był lęk wielu osób. W Biblii zdanie: „nie lękaj się” występuje wiele razy, to nie jest wezwanie po to, by nas głaskać i by było miło. To jest wezwanie do nawrócenia, Bóg wie, że człowiek z lęku robi głupie rzeczy.

http://kramer.blog.deon.pl/2015/08/01/lek/

*******

Diadoch z Fotyki (ok. 400-?), biskup
Doskonałość duchowa, 12

„Ten, … kto nienawidzi swego życia na tym świecie, zachowa je na życie wieczne” (J 12,25)
 

Ten, kto kocha swoje życie (J 12,25) nie może kochać Boga, ale ten, który za względu na obfite bogactwa miłości Bożej, nie przywiązuje wagi do siebie, kocha Boga. Taki człowiek nie szuka własnej chwały, ale Bożej, bo ten, który kocha woje życie, szuka też swej chwały. Kto się przywiązuje do Boga ten kocha chwałę swego Stworzyciela. Właściwością duszy wrażliwej na miłość Boga jest nieustanne poszukwanie Jego chwały w wypełnianiu Jego przykazań i radowanie się ze swojego umniejszenia. Bo chwała przystoi Bogu ze względu na Jego wielkość, a umniejszenie przystoi człowiekowi, bo dzięki niemu staje się on bliski Bogu. Jeśli postępujemy w ten sposób, to będziemy radośni na wzór Jana Chrzciciela i zaczniemy nieustannie powtarzać: „Potrzeba, by On wzrastał, a ja się umniejszał”(J 3,30).

***********

**********

Nabożeństwo pierwszych sobót miesiąca

 

Pielgrzymująca figura Matki Bożej Fatimskiej, która cudownie zapłakała w Nowym Orleanie (USA) w roku 1972. Jest ona jedną z czterech figur wyrzeźbionych z drewna według wskazówek Siostry Łucji. Fotografia zamieszczona na okładce książki  - Antonio A. Borelli: ' Fatima. Orędzie Tragedii czy Nadziei? ' wydanej przez Stowarzyszenie Kultury Chrześcijańskiej im Ks. Piotra Skargi, 2001

 

NAJŚWIĘTSZA MARYJA PANNA OBJAWIA SIĘ W FATIMIE

       W 1917 r. w Fatimie w Portugalii Matka Najświętsza objawiła się trójce dzieci: Franciszkowi, Hiacyncie i Łucji. Przychodziła przez kolejnych sześć miesięcy, od maja do października, każdego trzynastego dnia miesiąca. W sierpniu Piękna Pani pojawiła się później, gdyż trzynastego dzieci były więzione. Ukazując się po raz drugi, 13 czerwca, Matka Boża zapowiedziała, że niedługo zabierze Franciszka i Hiacyntę do nieba, a Łucję pozostawi, gdyż Jezus pragnie posłużyć się nią, aby ustanowić na świecie nabożeństwo do Jej Niepokalanego Serca. Tego dnia dzieci ujrzały Niepokalane Serce Maryi znieważane przez grzechy ludzkości, co symbolizowały otaczające Je ciernie. Maryja powiedziała też do dzieci i innych zgromadzonych:

       Chcę, żebyście codziennie odmawiali różaniec.

       Innym razem Matka Boża prosiła o ofiarowanie modlitw i cierpień w intencji grzeszników:

       Módlcie się, módlcie się dużo i dokonujcie umartwień za grzeszników, bo wiele dusz idzie do piekła, bo nikt nie chce się umartwiać za nie i za nimi wstawiać (sierpień).

       Dzieci ujrzały także przerażającą wizję piekła. Matka Boża powiedziała do nich:

       Widziałyście piekło, do którego trafiają dusze biednych grzeszników. Aby ich zbawić, Bóg chce ustanowić na świecie nabożeństwo do mego Niepokalanego Serca. Jeżeli uczynią to, co wam powiem, wiele dusz się zbawi i zazna pokoju…. Przybędę, aby zażądać poświęcenia Rosji memu Niepokalanemu Sercu i zadośćczyniącej Komunii w pierwsze soboty miesiąca. Jeżeli wysłuchają moich próśb, Rosja nawróci się i zapanuje pokój (13 lipca).

 

NABOŻEŃSTWO PIERWSZYCH SOBÓT MIESIĄCA

       Zgodnie z zapowiedzią Matka Boża ukazała się siostrze Łucji ponownie, już po śmierci Franciszka i Hiacynty, 10 grudnia 1925 r., w Pontevedra (Hiszpania), tym razem z Dzieciątkiem Jezus. W czasie tego objawienia po raz kolejny Maryja zwróciła uwagę na Jej Niepokalane Serce otoczone cierniami, a Jezus powiedział:

       Współczuj Sercu swojej Najświętszej Matki, które jest ukoronowane cierniami, jakie przez cały czas niewdzięczni ludzie weń wbijają, a nie ma nikogo, kto czyniłby akt zadośćuczynienia, żeby owe kolce wyrwać.

       Wtedy Matka Boża wezwała do podjęcia wynagradzającego nabożeństwa pierwszych sobót miesiąca:

       Spójrz, moja córko, na moje Serce ukoronowane cierniami, które niewdzięczni ludzie bez ustanku wbijają w Nie przez swoje bluźnierstwa i brak wdzięczności. Przynajmniej ty staraj się Mnie pocieszyć. W godzinę śmierci obiecuję przyjść na pomoc z łaskami potrzebnymi do zbawienia tym, którzy przez pięć miesięcy w pierwsze soboty odprawia spowiedź, przyjmą Komunię św., odmówią jeden różaniec i przez piętnaście minut rozmyślania nad piętnastu tajemnicami różańcowymi towarzyszyć mi będą w intencji zadośćuczynienia.

       13 września 1939 r. Nabożeństwo pierwszych sobót miesiąca uzyskało aprobatę kościelną i rozwija się na całym świecie. Przez to nabożeństwo wynagradzamy pięć różnych zniewag i bluźnierstw raniących Niepokalane Serce Maryi:

1. bluźnierstwa przeciwko Jej Niepokalanemu Poczęciu,      2. bluźnierstwa przeciw Jej Dziewictwu,      3. bluźnierstwa przeciw Jej Boskiemu Macierzyństwu i nieuznawanie w Niej Matki ludzi,      4. znieważanie czynione przez tych, którzy wpajają w serca dzieci obojętność, pogardę,          a nawet odrazę do Niepokalanej Matki,      5. obrazę czynioną przez tych, którzy znieważają Ją w Jej świętych wizerunkach. 

NA CZYM POLEGA NABOŻEŃSTWO PIERWSZYCH SOBÓT MIESIĄCA

       Istotą tego nabożeństwa jest wynagrodzenie za grzechy popełnione przeciwko Niepokalanemu Sercu Najświętszej Maryi Panny. Obrażają one Boga i Jej Niepokalane Serce, są pogardą wobec Bożej miłości oraz powodem piekielnych mąk ludzi, za których umarł Jej Syn. Pragnie Ona ocalić jak najwięcej osób, dlatego przychodzi, aby ostrzec przed konsekwencjami grzechu, aby ocalić grzeszników od piekła, aby skłonić ich do nawrócenia. Maryja chce naszego zaangażowania w tę misję.

       Nabożeństwo pierwszych sobót miesiąca to forma pomocy grzesznikom, zaproponowana przez Maryję i Jezusa. Przez to nabożeństwo możemy przepraszać Boga i wynagradzać za grzechy obrażające Niepokalane Serce Maryi, a gdy będziemy tę modlitwę praktykować, także w naszych sercach wzrośnie miłość ku Bogu i bliźnim.

 

CZTERY WARUNKI NABOŻEŃSTWA PIERWSZYCH SOBÓT MIESIĄCA

       Najświętsza Panna i Jezus ukazali się siostrze Łucji dnia 10 grudnia 1925 r., aby opisać nabożeństwo wynagradzające grzechy popełnione przeciw Niepokalanemu Sercu Maryi. W jego ramach powinniśmy:

1. w pierwsze soboty miesiąca przystąpić do spowiedzi z intencją wynagrodzenia za grzechy popełnione przeciw          Niepokalanemu Sercu Maryi. Można także skorzystać z łaski sakramentu pojednania wcześniej, byleby w tym          dniu być w stanie łaski uświęcającej, bez grzechu ciężkiego;      2. przyjąć Komunię Św. w pięć pierwszych sobót miesiąca w powyższej intencji;      3. odmówić pięć tajemnic różańcowych;      4. przez piętnaście minut rozważać tajemnice różańcowe ofiarując tę medytację w wymienionej intencji.

       Niezbędnym warunkiem dobrego odprawienia nabożeństwa jest nastawienie, z jakim te praktyki wypełniamy, co Jezus podkreślił w objawieniu 15 lutego 1926 r.:

       To jest prawda, moja córko, ze wiele dusz zaczyna, lecz mało kto kończy, i ci, którzy kończą, mają za cel otrzymać przyrzeczone łaski; Ja jednak wolę, żeby odprawiali pięć pierwszych sobót miesiąca w celu wynagrodzenia Niepokalanemu Sercu twojej Matki Niebieskiej, niż żeby odprawiać piętnaście bezdusznie i z obojętnością…

       Jezus wymienia trzy grupy osób odprawiających nabożeństwo pierwszych sobót miesiąca: tych, którzy zaczynają je odprawiać, lecz nie kończą; takich, którzy kończą, ale odprawiają je jedynie ze względu na obiecane łaski; i w końcu trzecia grupa to osoby, które czynią to przede wszystkim w celu wynagrodzenia Niepokalanemu Sercu NMP; one najbardziej podobają się Jezusowi.

       Jeśli ktoś nie będzie mógł odprawić tego nabożeństwa w sobotę, może, za zgodą kapłana, praktykować je w niedzielę po pierwszej sobocie.

       W pobożnym wzbudzaniu właściwej intencji potrzebnej do dobrego odprawienia nabożeństwa do Niepokalanego Serca Maryi pomoże nam modlitwa pozostawiona przez Piękną Panią:

       Jezu, to z miłości do Ciebie, za nawrócenie grzeszników i dla zadośćuczynienia za grzechy popełnione przeciwko Niepokalanemu Sercu Maryi (13 lipca 1917 r.).

Źródło:
Folder Stowarzyszenia Pomocników
Folder Stowarzyszenia Pomocników Mariańskich zawierający adnotację:
“Za wiedzą Kurii Metropolitalnej Warszawskiej z dnia 20 VI 1996 roku; nr 2546 (NK) 96”
Mariańskich zawierający adnotację:http://mtrojnar.rzeszow.opoka.org.pl/pierwsze_soboty_miesiaca/

*********

**************************************************************************************************************************************

ŚWIĘTYCH OBCOWANIE

1 SIERPNIA

******

Św. Alfons Maria de Liguori – patron moralistów

Sylwester Cabala CSsR

(fot. www.introlbo.fr / Wikimedia Commons / CC BY-SA 3.0)

1 sierpnia redemptoryści obchodzą uroczystość swojego Założyciela, św. Alfonsa Marii de Liguori (1696-1787), która w liturgii całego Kościoła przeżywana jest jako wspomnienie obowiązkowe. Dał on początek zgromadzeniu zakonnemu, które liczy dziś ok. 5300 członków, głoszących Ewangelię o obfitym Odkupieniu w 78 krajach świata.

 

W zeszłym roku w swojej katechezie podczas audiencji generalnej papież Benedykt XVI podkreślił, że św. Alfons Liguori był “znamienitym teologiem moralistą i mistrzem życia duchowego dla wszystkich, a przede wszystkim dla ludzi prostych”. Ukazał go jako prekursora nowej ewangelizacji i wzór gorliwego pasterza, który niestrudzenie służył wiernym przepowiadając Ewangelię i szukając zagubionych dusz wśród najbardziej zaniedbanych warstw społeczeństwa.
Błogosławiony papież Jan Paweł II w liście apostolskim z okazji 200-lecia jego śmierci podkreślił, że św. Alfons był “mistrzem mądrości i ojcem w wierze”, “nauczycielem życia chrześcijańskiego” i “wielkim przyjacielem ludu”.
Alfons Maria Liguori urodził się w Neapolu 27 września 1696 roku. W 16 roku życia został doktorem obojga praw, a następnie słynnym adwokatem. Porzucił jednak świecką karierę i po uzupełnieniu studiów w 30 roku życia został kapłanem. W 1732 roku założył w Scala koło Neapolu Zgromadzenie Najświętszego Odkupiciela, czyli redemptorystów. W trosce o zbawienie ludu, zwłaszcza biednych mieszkańców górskich wiosek Królestwa Neapolu, prowadził intensywną pracę misyjną oraz apostolstwo pióra. Stał się mistrzem w zakresie teologii moralnej i życia duchowego. Mianowany biskupem w 1762 roku, z niezwykłą gorliwością zarządzał swoją diecezją św. Agaty w środkowych Włoszech. Złamany jednak chorobą i wiekiem, po 13 latach gorliwej posługi powrócił do swoich współbraci zakonnych w Pagani i po długich cierpieniach zmarł tam 1 sierpnia 1787 roku.
Beatyfikowany przez Piusa VII w roku 1816, został ogłoszony świętym przez Grzegorza XVI w 1839 roku. Tytuł Doktora Kościoła nadała mu Stolica Apostolska w roku 1871, a Pius XII w 1950 roku ogłosił św. Alfonsa patronem spowiedników i moralistów.
http://www.deon.pl/religia/swiety-patron-dnia/art,227,sw-alfons-maria-de-liguori-patron-moralistow.html
********

Benedykt XVI wspomina św. Alfonsa Liguori

Radio Watykańskie / slo

Prekursor nowej ewangelizacji, wzór gorliwego duszpasterza, który niestrudzenie służył wiernym w konfesjonale oraz szukał zagubionych dusz wśród najbardziej zaniedbanych warstw społeczeństwa. Tak mówił dziś Benedykt XVI o św. Alfonsie Liguorim, założycielu redemptorystów.

 

Jego duchowym synom polecił, by i dziś byli wierni przykładowi jaki dał im ten włoski doktor Kościoła. Jego krótki rys biograficzny został przedstawiony również po polsku.

 

Urodził się w 1696 r. w Neapolu. Choć był wziętym adwokatem, zrezygnował z kariery i został księdzem. Z oddaniem poświęcił się pracy duszpasterskiej pośród najuboższych i ludzi z marginesu. W 1732 r. założył Zgromadzenie Najświętszego Zbawiciela (redemptorystów). W 1762 r. Alfons Maria Liguori został mianowany biskupem w Sant’Agata dei Goti. Zmarł w 1787 r. Jest patronem spowiedników i wykładowców teologii moralnej. W jego czasach, pod wpływem jansenizmu, ukształtowała się rygorystyczna mentalność w podejściu do moralności, która ukazywała Boga raczej jako surowego sędziego, niż miłosiernego Ojca. Św. Alfons zaproponował zrównoważoną syntezę, wzywając spowiedników, aby z jednej strony byli wierni nauczaniu Kościoła na temat zasad właściwego postępowania, ale równocześnie odnosili się do penitentów z miłosierdziem i zrozumieniem.

 

Benedykt XVI ukazał też św. Alfonsa jako człowieka potrafiącego przywrócić na łono Kościoła ludzi, którzy już wówczas, czyli w XVIII wieku, ulegali dechrystianizacji. Wbrew pozorom było to zjawisko dość powszechne, które obejmowało całe dzielnice Neapolu oraz zaniedbane tereny wiejskie. Św. Alfons poddał ich nowej ewangelizacji.

 

– Alfons zabrał się za ewangelizację i katechizację najniższych warstw neapolitańskiego społeczeństwa – mówił Ojciec Święty. – Lubił głosić im kazania i uczyć ich podstaw wiary. Wielu było wśród nich ludzi zepsutych i kryminalistów. Cierpliwie uczył ich modlić się i zachęcał do zmiany stylu życia. Przyniosło to wspaniałe rezultaty: w najnędzniejszych dzielnicach miasta powstawały grupy osób, które co wieczór spotykały się w domach i warsztatach na modlitwę i medytację Słowa Bożego pod kierunkiem katechetów przygotowanych przez Alfonsa. Stały się one szkołą moralności, źródłem odnowy społecznej i pomocy wzajemnej między ubogimi. Kradzieże, pojedynki czy prostytucja zniknęły niemal zupełnie. Choć działo się to w innym kontekście społecznym i religijnym, jest, jak się wydaje, wzorem nowej ewangelizacji, zwłaszcza wśród najuboższych – zauważył Papież.

 

Wśród pielgrzymów, którzy przybyli dziś na Plac św. Piotra, znalazł się również nowy zwierzchnik Cerkwi greckokatolickiej na Ukrainie abp Światosław Szewczuk. Zwracając się do niego, Papież przypomniał, że tamtejszy Kościół ma długą, ponad tysiącletnią tradycję. „Jestem pewny, że oświecony Duchem Świętym, będziesz kierował swym Kościołem, prowadząc go w wierze w Jezusa Chrystusa, zgodnie z jego tradycją i duchowością, w komunii ze Stolicą Piotrową, która jest widzialną więzią jedności, za którą tak wielu synów i córek tego Kościoła nie zawahało się oddać własnego życia” – powiedział Ojciec Święty do nowego arcybiskupa większego kijowsko-halickiego.

 

Na placu św. Piotra nie zabrakło też Polaków.

 

 

Serdecznie pozdrawiam polskich pielgrzymów, a szczególnie członków Polskiego Związku Niewidomych, który obchodzi sześćdziesięciolecie swego powstania, jak również dziennikarzy, którzy przygotowują się do relacjonowania wydarzeń związanych z beatyfikacją Jana Pawła II. Wszystkim tu obecnym życzę owocnego przeżywania Wielkiego Postu. Niech Bóg wam błogosławi.

http://www.deon.pl/religia/kosciol-i-swiat/z-zycia-kosciola/art,5161,benedykt-xvi-wspomina-sw-alfonsa-liguori.html

*******

Święty Alfons Maria Liguori,
biskup i doktor Kościoła

Święty Alfons Maria Liguori Alfons Maria urodził się 27 września 1696 r. w Marinelli pod Neapolem, w zamożnej rodzinie szlacheckiej. W dwa dni potem otrzymał chrzest. Jego ojciec marzył dla niego o karierze urzędniczej. W rodzinnym pałacu Alfons miał doskonałych nauczycieli. Wykazywał także od dziecka niezwykłą pilność do nauki i duże zdolności. Gdy ukończył szkołę podstawową, został wysłany na studia prawnicze na uniwersytet w Neapolu. Miał wtedy zaledwie 12 lat (1708). Kiedy miał zaledwie 17 lat, był już doktorem obojga praw. Ojciec planował Alfonsowi odpowiednie małżeństwo. Wybrał mu nawet córkę księcia, Teresinę. Ta jednak wstąpiła do zakonu i niebawem zmarła. Alfons po kilku latach praktyki adwokackiej, zniechęcony przekupstwem w sądownictwie, ku niezadowoleniu ojca postanowił spełnić swoje marzenia. Przed obrazem Matki Bożej w Porta Alba złożył swoją szpadę i rozpoczął studia teologiczne (1723).
Po 4 latach studiów Alfons przyjął święcenia kapłańskie (1727). Miał wówczas 31 lat. Pragnąc życia doskonalszego, marzył o zakonie. Zamierzał najpierw wstąpić do teatynów, potem do filipinów albo do jakiejś kongregacji misyjnej. Nie mógł się jednak zdecydować. Z zapałem oddał się więc pracy apostolskiej wśród młodzieży rzemieślniczej i robotniczej. Gromadził ją w dni wolne od pracy, grał z nimi na gitarze i śpiewał ułożone przez siebie pieśni, uczył prawd wiary. Zasłynął też jako doskonały kaznodzieja. Po trzech latach nadludzkiej pracy musiał udać się na wypoczynek do Amalfi. Nie przestał tam jednak pracować. Zetknął się z rodziną Sióstr Nawiedzenia. Zajął się nimi i przekształcił je na Kongregację Zbawiciela. Był to młody zakon kontemplacyjny. W przyszłości będzie on stanowił żeńską gałąź redemptorystów.
Alfons zauważył, że tamtejsi górale nie mają dostatecznej opieki duszpasterskiej. Dojrzała więc w nim myśl utworzenia zgromadzenia męskiego, które oddałoby się pracy wśród najbardziej opuszczonych oraz zaniedbanych. Tak powstało dzieło “Najświętszego Odkupiciela” (redemptorystów). Był to rok 1732. Na zatwierdzenie reguł nowej rodziny zakonnej Alfons nie czekał długo. Zatwierdził ją niebawem papież Benedykt XIV (1749).
W 1762 r. papież Klemens XIII mianował Alfonsa biskupem-ordynariuszem w miasteczku S. Agata dei Goti. Alfons miał wtedy już 66 lat. Zgodnie ze zwyczajem przyjętym w Kościele, udał się do Rzymu, by przedstawić się papieżowi. Z Rzymu podążył do Loreto, by w tym sanktuarium uprosić sobie błogosławieństwo u Matki Bożej. Pomimo wieku, z młodzieńczym zapałem zabrał się do pracy: wizytował, przemawiał, spowiadał, odwiedzał kapłanów i zagrzewał ich do gorliwości, reformował klasztory, budził nowe powołania kapłańskie i zakonne. Wszystkie dochody, jakie mu pozostawały dzięki nader skromnemu życiu, oddawał ubogim i fundacjom nowych placówek swojej kongregacji. Kiedy nastał głód, sprzedał sprzęty i naczynia domu biskupiego, aby za to kupić chleb dla głodujących. Jako biskup nie tylko nie zmienił surowego trybu życia, ale go nawet obostrzył, twierdząc, że teraz musi pokutować za swoich wiernych. Sypiał mało, jadł tylko zupę, chleb i jarzyny, nosił włosiennicę i kolczasty łańcuch, biczował się często do krwi.
Nadmierne trudy, wiek i surowy tryb życia wyniszczyły jego organizm tak, że poczuł się zmuszony prosić papieża o zwolnienie z obowiązków pasterza diecezji. Paraliż kręgosłupa był dla niego bolesnym krzyżem. Po 13 latach pasterzowania powrócił więc do swoich duchowych synów (1775). Wskutek zatargu politycznego rozdzielono redemptorystów na dwie odrębne grupy. Papież ustanowił nad redemptorystami, zamieszkałymi na terenie Państwa Kościelnego, osobnego przełożonego, a redemptorystów neapolitańskich pozbawił wszelkich przywilejów. Założyciel bolał nad tym, ale znosił to cicho, z poddaniem się woli Bożej. Do tych cierpień przyczyniły się cierpienia fizyczne: reumatyzm, skrzywienie kręgosłupa i inne. Pochylony do ziemi, nie mógł już chodzić i został przykuty do fotela. Bóg doświadczył go także falą udręk moralnych: pokus, oschłości i skrupułów.

Święty Alfons Maria Liguori Alfons Liguori zmarł 1 sierpnia 1787 r. w wieku 91 lat. Sława jego świętości była tak wielka, że Pius VI już w 1796 roku nakazał rozpoczęcie procesu kanonicznego. W 11 lat potem (1807) został ogłoszony dekret o heroiczności cnót Alfonsa. Pius VII dokonał jego uroczystej beatyfikacji w 1816 roku, a Grzegorz XVI kanonizował go w 1839 roku. W 10 lat potem Pius IX osobiście nawiedził grób św. Alfonsa (1849) i przy jego relikwiach odprawił Mszę świętą. Z tej okazji jako wotum ofiarował swój pierścień. Podobny pierścień ofiarował Jan XXIII w 1960 roku na wieść o kradzieży, jakiej dokonano w kaplicy św. Alfonsa. Pius IX ogłosił św. Alfonsa doktorem Kościoła (1871), a papieże Benedykt XV, Pius XI i Pius XII w publicznych wypowiedziach oddali mu najwyższe pochwały.

Św. Alfons Liguori był ekspertem w tym, co dzisiaj nazywane jest teologią pastoralną. W swojej kapłańskiej pracy wygłosił ponad 500 misji i rekolekcji. Najwięcej jednak zasłużył się Kościołowi Chrystusa jako pisarz, jeden z najpłodniejszych, jakich znają dzieje chrześcijaństwa. Do dzieł, które mu zjednały największą sławę, należą: Teologia moralna, Uwielbienia Maryi, które zdobyły aż 324 wydania w różnych językach; rekordową popularność osiągnęła mała książeczka Nawiedzenie Najśw. Sakramentu i Najśw. Maryi Panny, która doczekała się ponad 2000 wydań w różnych językach. Łącznie wymienia się 160 tytułów prac, napisanych przez św. Alfonsa, których liczba wydań sięgnęła 17 125 w 61 językach! Św. Alfons pisał dla wszystkich: dla kapłanów, kleryków, zakonników, spowiedników, wiernych. Dzieła jego obejmują teologię dogmatyczną, moralną i ascetyczną. 26 kwietnia 1950 roku papież Pius XII ogłosił św. Alfonsa patronem spowiedników i profesorów teologii moralnej. Nauczanie duchowe św. Alfonsa zdominowało życie chrześcijańskie Italii XVIII w. Jest patronem zakonu redemptorystów; adwokatów, osób świeckich, spowiedników, teologów, zwłaszcza moralistów.

Święty Alfons Maria Liguori

W ikonografii św. Alfons przedstawiany jest w czarnej, zakonnej sutannie lub w szatach biskupich. Czasami trzyma krzyż lub ma różaniec na szyi. Bywa, że stoi przy nim anioł z pastorałem i mitrą.

 

 

 

 

http://www.brewiarz.pl/czytelnia/swieci/08-01a.php3

********

Modlitwa do Pana Jezusa – ŚW. ALFONS MARIA LIGUORI DOKTOR KOŚCIOŁA

Jezu mój, przez upokorzenie, jakie okazałeś, myjąc nogi swym uczniom, proszę Cię o łaskę prawdziwej pokory, abym się upokarzał względem wszystkich, szczególniej zaś względem tych, co mną gardzą.

Jezu mój, przez smutek, jakiego doznałeś w Ogrójcu, a który wystarczał do zadania Ci śmierci, proszę, byś mnie uchronił od smutku w piekle, gdzie bym musiał żyć zawsze oddalony od Ciebie, nie mogąc już Cię miłować.

Jezu mój, przez odrazę, jaką widok mych grzechów już wówczas Ci sprawiał, udziel mi prawdziwego żalu za wszystkie zniewagi, jakie Ci wyrządziłem.

Jezu mój, przez boleść, jakiej doznałeś, gdy Judasz zdradził Cię pocałunkiem, użycz mi łaski, bym zawsze był Ci wierny i nie zdradzał Cię już więcej, jak to czyniłem w przeszłości.

Jezu mój, przez ból, jaki odczuwałeś, gdy wiązano Cię jako zbójcę, aby do sędziów Cię zaprowadzić, proszę, byś związał mnie z sobą słodkimi łańcuchami swej miłości, abym się już nigdy nie odłączył od Ciebie, me dobro jedyne.

Jezu mój, przez te wszystkie zniewagi, policzki, plwociny, jakich doznałeś owej nocy w domu Kajfasza, użycz mi siły, bym z miłości ku Tobie znosił z spokojem wszystkie zniewagi, jakich doznam od ludzi.

Jezu mój, przez owe szyderstwa, jakich Herod Ci nie szczędził, postępując z Tobą jak z szaleńcem, udziel mi łaski, bym znosił cierpliwie, cokolwiek ludzie o mnie powiedzą, obchodząc się ze mną, jako z nędznym, głupim lub niegodziwcem.

Jezu mój, przez zniewagę, jaką Żydzi Ci wyrządzili, przenosząc nad Ciebie Barabasza, daj mi łaskę, abym z cierpliwością to przyjmował, gdy innych nade mnie będą przenosić.

Jezu mój, przez boleść, jakiej doznałeś w najświętszym swym ciele, gdy tak okrutnie Cię ubiczowano, użycz mi łaski, bym znosił z poddaniem wszystkie cierpienia, spowodowane przez choroby, szczególniej zaś te, jakich doznam w godzinę śmierci.

Jezu mój, przez boleść, jakiej doznawała najświętsza Twa głowa cierniami przebita, daj, bym nigdy nie przyzwolił na myśli, które by Cię mogły obrazić.

Jezu mój, przez owo Twe poddanie się śmierci na krzyżu, na jaką Piłat Cię skazał, udziel mi łaski, bym przyjął z poddaniem śmierć moją wraz z wszystkimi cierpieniami, jakie jej będą towarzyszyć.

Jezu mój, przez mękę, jakiej doznałeś, niosąc krzyż na Kalwarię, spraw, bym cierpliwie znosił wszystkie krzyże swego życia.

Jezu mój, przez owe cierpienia, jakie odczuwałeś, gdy przebijano Ci ręce i nogi, proszę Cię, byś przybił do nóg swoich mą wolę, abym tego tylko pragnął, czego Ty sobie życzysz.

Jezu mój, przez gorycz, jakiej doznałeś, gdy napojono Cię żółcią, użycz mi łaski, bym nie obrażał Cię nieumiarkowaniem w jedzeniu i piciu.

Jezu mój, przez boleść, jaką odczułeś, żegnając się na krzyżu z swą świętą Matką, uwolnij mnie od nieporządnego przywiązania do mych krewnych i w ogóle do jakiegokolwiek stworzenia, aby me serce całkowicie do Ciebie należało.

Jezu mój, przez smutek, jakiego doznałeś przy śmierci, widząc się być opuszczonym nawet przez swego Ojca Przedwiecznego, daj mi łaskę, abym znosił spokojnie wszystkie utrapienia, nie tracąc ufności w Twej dobroci.

Jezu mój, przez wzgląd na te trzy godziny cierpień, jakie konając na krzyżu poniosłeś, spraw, bym z poddaniem z miłości ku Tobie znosił cierpienia mego konania w godzinę śmierci.

Jezu mój, przez tę wielką boleść, jakiej doznałeś, gdy Twa najświętsza dusza w chwili śmierci odłączyła się od Twego najświętszego ciała, udziel mi łaski, bym w chwili śmierci ofiarował Ci swe cierpienia wraz z aktem doskonałej miłości, aby następnie kochać Cię w niebie twarzą w twarz ze wszystkich sił przez całą wieczność.

I Ty, Najświętsza Panno i Matko moja Maryjo, przez ten miecz, jaki przeszył Twe serce, gdyś ujrzała, iż ukochany Twój Syn skłania głowę i umiera, proszę Cię, abyś mi towarzyszyła w chwili śmierci, bym mógł Cię w niebie chwalić i składać Ci tam dzięki za wszystkie łaski, jakieś u Boga mi wyjednała.

Św. Alfons Maria Liguori, Uwagi o Męce Pana Jezusa dla dusz pobożnych. Przełożył z włoskiego O. Władysław Szołdrski C. SS. R., Toruń 1931, ss. 282-285.

Damaris

Damaris

http://www.fronda.pl/blogi/blog-bez-tytulu,1548.html

********

Stopnie Męki Pana Naszego Jezusa Chrystusa, św. Alfons Maria Liguori

1. Jezu najsłodszy, smutnie modlący się do Ojca w ogrodzie, gdzie podczas tej agonii wypłynął z Ciebie krwawy pot: zmiłuj się nad nami.

Zmiłuj się nad nami, Panie, zmiłuj się nad nami.

2. Jezu najsłodszy, pocałunkiem zdrajcy wydany w ręce bezbożnych, niczym złoczyńca pojmany i chłostany, przez uczniów opuszczony: zmiłuj się nad nami.

Zmiłuj się nad nami, Panie, zmiłuj się nad nami.

3. Jezu najsłodszy, przez niegodziwą radę żydowską ogłoszony winnym śmierci, jak przestępca zawiedziony do Piłata, wyśmiany i wzgardzony przez podłego Heroda: zmiłuj się nad nami.

Zmiłuj się nad nami, Panie, zmiłuj się nad nami.

4. Jezu najsłodszy, ogołocony z szat, przywiązany do słupa i okrutnie ubiczowany: zmiłuj się nad nami.

 

Zmiłuj się nad nami, Panie, zmiłuj się nad nami.

 

5. Jezu najsłodszy, cierniem ukoronowany, spoliczkowany, rózgą wysmagany, w purpurę odziany, wielokroć wyśmiany i wyszydzony: zmiłuj się nad nami.

Zmiłuj się nad nami, Panie, zmiłuj się nad nami.

6. Jezu najsłodszy, uznany za gorszego niż łotr Barabasz, przez Żydów odrzucony, niesprawiedliwie na śmierć krzyżową skazany: zmiłuj się nad nami.

Zmiłuj się nad nami, Panie, zmiłuj się nad nami.

7. Jezu najsłodszy, obarczony drzewem krzyża, na miejsce kary, niczym owca na rzeź, zawiedziony: zmiłuj się nad nami.

Zmiłuj się nad nami, Panie, zmiłuj się nad nami.

8. Jezu najsłodszy, pomiędzy łotrami umieszczony, przeklinany i wyśmiany, żółcią i octem pojony, w straszliwych cierpieniach od godziny szóstej aż do dziewiątej na drzewie umierający: zmiłuj się nad nami.

Zmiłuj się nad nami, Panie, zmiłuj się nad nami.

9. Jezu najsłodszy, na krzyżu umarły, przed obliczem swej świętej Matki włócznią przebity, przez coś wydał z boku krew i wodę: zmiłuj się nad nami.

Zmiłuj się nad nami, Panie, zmiłuj się nad nami.

10. Jezu najsłodszy, z krzyża zdjęty i łzami najboleściwszej Matki obmyty: zmiłuj się nad nami.

Zmiłuj się nad nami, Panie, zmiłuj się nad nami.

11. Jezu najsłodszy, całunem okryty, pięcioma ranami oznaczony, maściami nasmarowany i w grobie złożony: zmiłuj się nad nami.

 

Zmiłuj się nad nami, Panie, zmiłuj się nad nami.

 

V. Prawdziwie ten nosił nasze choroby.
R. I boleści nasze On wziął na siebie.

Módlmy się:

Boże, który dla naszego zbawienia zechciałeś się urodzić i zostać obrzezanym, przez Żydów odrzuconym, przez zdrajcę Judasza pocałunkiem wydanym, sznurami związanym, jak niewinny baranek na ofiarę wiedzionym i niezgodnie z prawem przed obliczami Annasza, Kajfasza, Piłata i Heroda ofiarowanym; od fałszywych świadków oskarżonym, ubiczowanym i spoliczkowanym, znieważonym, oplutym, cierniem ukoronowanym, rózgą wysmaganym, szat pozbawionym, gwoździami do krzyża przybitym i na nim zawieszonym, pomiędzy łotrów umieszczonym, żółcią i octem pojonym oraz włócznią przebitym. Ty, Panie, przez te najświętsze kary, które ja niegodny czczę, i przez najświętsze Krzyż i Śmierć Twoje wyzwól mnie od kar piekła i racz doprowadzić tam, gdzieś zawiódł łotra z Tobą ukrzyżowanego. Który z Ojcem i Duchem Świętym, żyjesz i królujesz na wieki wieków. Amen.

(Nabożeństwo św. Alfonsa Liguoriego, używane przez  Bractwo Świętego Krzyża i gorzkiej Męki Pana Jezusa – z języka łacińskiego przełożył PFJL)

 

http://mszatrydencka.waw.pl/index.php/archiwum-ogosze/143-stopnie-mki-pana-naszego-jezusa-chrystusa-w-alfons-maria-liguori

Św. Alfons Maria de Liguori

Maryja nadzieją wszystkich ludzi

Maryja jest rzeczywiście naszą nadzieją. Współcześni heretycy nie mogą znieść, że czcimy Maryję i w Niej pokładamy naszą nadzieję. Mówią, że tylko Bóg jest naszą nadzieją i że On przeklina tych, którzy zaufanie pokładają w stworzeniu. “Przeklęty człowiek, który ufa w człowieku” (Jr 17,5). Maryja jest stworzeniem, tak argumentują, po czym pytają: jak stworzenie może być naszą nadzieją? Tak mówią heretycy. Tymczasem Kościół Święty chce, aby każdego dnia całe duchowieństwo, w imieniu wszystkich wiernych, głośno wzywało Maryję jako naszą nadzieję.

Doktor Anielski św. Tomasz mówi, że na dwa sposoby możemy pokładać nadzieję w osobie, jako przyczynie głównej i jako przyczynie pośredniej. Kto pragnie otrzymać łaskę od króla, ma nadzieję uzyskać ją od króla jako od suwerena i ma nadzieję otrzymać ją z rąk ministra lub innej ważnej osobistości jako pośrednika. W tym ostatnim przypadku łaska pochodzi od króla, ale została udzielona przez osobę przez niego upoważnioną. A zatem kto pragnie łaski, słusznie wzywa owego królewskiego pośrednika, który jest jego nadzieją.

Zatem Kościół ma powód, aby do Maryi zastosować słowa Księgi Eklezjastyka 24, 24 (Biblia w przekładzie ks. Jakuba Wujka SJ), którymi wzywa on Matkę świętej nadziei. Matkę, która sprawia, iż rodzi się w nas nie próżna nadzieja dóbr przemijających tego życia, ale święta nadzieja ogromnych i wiecznych dóbr życia szczęśliwego. Witaj, nadziejo mojej duszy – pozdrawiał Ją święty Efrem. Witaj bezpieczne zbawienie chrześcijan, wspomożenie grzeszników, obrono wiernych,zbawienie chrześcijan, zbawienie świata.

http://www.maryjni.pl/alfons-maria-de-liguori,294

*********

Spiritus Domini (dwóchsetna rocznica śmierci Św. Alfonsa De’ Liguori)

List Apostolski Spiritus Domini Ojca Świętego Jana Pawła II
z okazji dwóchsetnej rocznicy śmierci Św. Alfonsa De’ Liguori
     „Duch Pański spoczywa na Mnie, ponieważ Mnie namaścił i posłał Mnie, abym ubogim niósł dobrą nowinę, abym opatrywał rany serc złamanych” (por. Łk 4,18; por. Iz 61,1). Słowa Biblii, które Jezus, posłany przez Ojca, odniósł do siebie na początku swej mesjańskiej działalności i które otwierają liturgię z uroczystości św. Alfonsa Marii de’ Liguori (por. antyfona z Mszy własnej), rozbrzmiewają szczególnie uroczyście w dniu, kiedy obchodzimy dwusetną rocznicę narodzin dla nieba tego gorliwego biskupa, doktora i założyciela Zgromadzenia Najświętszego Zbawiciela.
Z wielką radością zwracam się dziś do Przełożonego Generalnego i do wszystkich synów św. Alfonsa, dzieląc wraz z całym Kościołem żywą wciąż pamięć o świętym, który był mistrzem mądrości dla swoich współczesnych i który swym życiem i nauczaniem stale oświeca drogę ludu Bożego, odbijając w sobie niejako światło Chrystusa, światło narodów.
Alfons de’ Liguori urodził się w Marianelli koło Neapolu 27 września 1696 roku, w rodzinie szlacheckiej. Otrzymał wszechstronne i staranne wykształcenie humanistyczne i prawnicze. Owym młodzieńczym studiom towarzyszyło gorliwe życie chrześcijańskie: głęboka pobożność eucharystyczna i maryjna, odwiedzanie chorych i więźniów, czułość wobec ubogich, silne zaangażowanie w apostolstwo świeckich. Po zrobieniu błyskotliwej kariery prawniczej w Neapolu, Alfons postanowił porzucić świat, aby poświęcić się wyłącznie Bogu. W wieku trzydziestu lat, 21 grudnia 1726 roku, otrzymał święcenia kapłańskie i został włączony do neapolitańskiego duchowieństwa. Natychmiast oddał się intensywnej pracy apostolskiej w najbiedniejszych dzielnicach Neapolu, ożywiając między innymi działalność tak zwanych kaplic wieczornych, które stały się szkołami obywatelskiej i moralnej reedukacji. Posługiwanie w mieście łączył on, jako członek „Misji apostolskich” diecezji neapolitańskiej, z głoszeniem kazań na peryferiach Królestwa. Owo doświadczenie pozwoliło mu zetknąć się z innym światem, pozbawionym kulturalnego i duchowego przygotowania, i sprawiło, że dojrzała w nim zdecydowana wola działania na rzecz „najbardziej opuszczonych dusz ze wsi i miasteczek”. Z myślą o ewangelizacji ubogich, 9 listopada 1732 roku założył w Scala (Salerno) Instytut misyjny: Zgromadzenie Redemptorystów, poświęcające się przede wszystkim wędrownym misjom wśród ludu, prowadzeniu rekolekcji i działalności katechetycznej. Przez trzydzieści lat (1732-1762) apostolat misyjny prowadził Alfonsa do różnych miejscowości, utwierdzając w przekonaniu o słuszności wyboru pracy na rzecz ubogich i maluczkich.
W 1762 roku, w wieku 66 lat, Alfons de’ Liguori został mianowany biskupem diecezji Sant’ Agata dei Goti. Jego nowa działalność duszpasterska rozwijała się w sposób wprost niewiarygodny w dwóch kierunkach: bezpośredniego posługiwania i apostolstwa pióra. Wyczerpany bolesnym i zniekształcającym artretyzmem, w 1779 roku opuścił diecezję i zamieszkał w Pagani (Salerno), w domu swojego Instytutu, gdzie wśród wielu fizycznych i duchowych cierpień, które znosił posłuszny woli Bożej, pozostawał aż do śmierci. Zmarł w wieku 91 lat, 1 sierpnia 1787 roku.
Jego długie życie było wypełnione niestrudzoną pracą: pracą misjonarza, biskupa, teologa i autora dzieł duchowych, założyciela i przełożonego zgromadzenia zakonnego.
Po tym skrótowym przedstawieniu chronologii życia św. Alfonsa wypada zastanowić się nad tym, jaką rolę odegrał on we współczesnym sobie społeczeństwie.
Pragnąc wyjść naprzeciw potrzebom ludu Bożego, rychło połączył on apostolstwo słowa i czynu z apostolstwem pióra. Te dwa nieodłączne aspekty jego życia i działalności dopełniały się nawzajem, nadając jego pracom literackim niepowtarzalny charakter duszpasterski. Jego twórczość rodziła się z przepowiadania i do niego odsyłała, mając przed sobą nieustannie jeden cel: zbawienie dusz. Zapoczątkowały ją „Massime eterne” i „Canzoncine spirituali”, jej szczególny rozkwit osiągnął punkt kulminacyjny w latach biskupstwa świętego. Liczy ona ogółem sto jedenaście prac i obejmuje trzy wielkie dziedziny: moralność, wiarę i życie duchowe.
Święty Alfons był odnowicielem życia moralnego. Stykając się z ludźmi w konfesjonale, zwłaszcza podczas misji, powoli i nie bez trudu modyfikował swój sposób myślenia, dochodząc stopniowo do równowagi pomiędzy surowością a wolnością. Wypowiadając się na temat rygoryzmu stosowanego często przy sprawowaniu sakramentu pokuty, który nazywał „posługą łaski i przebaczenia”, zwykł powtarzać: „Jak pobłażliwość podczas słuchania spowiedzi rujnuje dusze, tak zbytnia surowość przynosi im wielką szkodę. Osobiście ganię pewne rygory nie wynikające z nauki, które bardziej niszczą, aniżeli budują. Grzesznikom należy okazywać miłość i obchodzić się z nimi łagodnie: tak bowiem postępował Jezus Chrystus. A my, jeśli chcemy prowadzić dusze ku Bogu i zbawieniu, winniśmy naśladować nie Janseniusza, lecz Jezusa Chrystusa, który przewodzi wszystkim misjonarzom”.
Zaś w swym największym dziele moralnym napisał między innymi te wspaniałe słowa: „Jestem pewien, a przynajmniej uważam za pewne to, że nie należy niczego nakładać na ludzi pod sankcją grzechu ciężkiego, chyba że istnieje ku temu oczywista przyczyna (…). Biorąc pod uwagę ludzką słabość, nie zawsze jest prawdą, że najlepszą drogą, po której należy prowadzić dusze, jest droga najwęższa, widzimy bowiem, że Kościół zarówno potępia zbytnią pobłażliwość, jak i zbytnią surowość”.
Nie ulega wątpliwości, że „Praxis Confessarii”, „Homo Apostolicus” i główne jego dzieło — „Theologia moralis” sprawiły, że stał się on mistrzem moralności katolickiej.
W dziedzinie sporów teologicznych św. Alfons występował przeciwko takim wyłaniającym się wówczas ruchom, jak iluminizm, który podkopywał fundamenty wiary chrześcijańskiej: jansenizm, którego doktryna o łasce, miast pogłębiać ufność i ożywiać nadzieję, prowadziła do rozpaczy, bądź — przeciwnie — do zobojętnienia; febronianizm, który wywodząc się z jansenizmu politycznego i jurysdykcjonalizmu, ograniczał władzę rzymskiego papieża na rzecz książąt i Kościołów narodowych. Gdy chodzi o sferę ściśle dogmatyczną, trzeba powiedzieć, że św. Alfons był twórcą doktryny o łasce, której elementem centralnym jest modlitwa, przywracająca duszom ufność i optymizm co do ich zbawienia. Pisał między innymi: „Bóg nie odmawia nikomu łaski modlitwy, która jest pomocna w przezwyciężaniu wszelkiej żądzy i pokusy. Mówię więc, powtarzam i będę powtarzał zawsze, dopóki żyć będę, że całe nasze zbawienie zawiera się w modlitwie”. Stąd słynny aksjomat: „Kto się modli, będzie zbawiony, kto się nie modli, potępia samego siebie”.
W strukturze duchowości alfonsjańskiej można wyróżnić dwa zasadnicze elementy: modlitwę i łaskę. Modlitwa nie jest dla niego tylko ćwiczeniem ascetycznym, lecz radykalnym wymogiem natury, związanym z samą dynamiką zbawienia. Takie ujęcie pozwala w rzeczy samej zrozumieć rolę modlitwy w praktyce chrześcijańskiej jako „wielkiego narzędzia zbawienia”.
Podobnie jak pisma z zakresu teologii moralnej i dogmatycznej, a nawet w większym jeszcze stopniu, dzieła ascetyczne św. Alfonsa wywodziły się z apostolatu i stanowiły jego dopełnienie. Jego dzieła ascetyczne są powszechnie znane. Przypomnijmy najważniejsze z nich w porządku chronologicznym: „Glorie di Maria”, „Apparecchio alla morte”, „Del gran mezzo della preghiera”, „La vera sposa di Gesu Cristo”, „Le visite al SS. Sacramento e a Maria SS.ma”, „Il modo di conversare continuamente e alla familiare con Dio”, a przede wszystkim „Pratica di amar Gesu Cristo” — arcydzieło ascetyczne, będące syntezą jego myśli.
Wszystkie cechy duchowości św. Alfonsa można by zamknąć w jednym określeniu: duchowość ludowa. Zastanówmy się, na czym ona polega. Otóż wszyscy ludzie wezwani są do świętości, każdy według własnej kondycji. Świętość i doskonałość polegają głównie na miłości do Boga, której szczytem i najdoskonalszym wyrazem jest postępowanie zgodne z wolą Boga: nie abstrakcyjnego Boga, ale Ojca ludzi, Boga „zbawienia”, który objawił się w Jezusie Chrystusie. Wymiar chrystologiczny stanowi istotny element duchowości św. Alfonsa, bowiem Wcielenie, Męka i Eucharystia są dla niego najwyższymi znakami Bożej miłości. Słusznie więc drugie czytanie Liturgii godzin zostało zaczerpnięte z pierwszego rozdziału „Pratica di amar Gesu Cristo”.
Święty Alfons przywiązywał zasadniczą wagę do życia sakramentalnego, a zwłaszcza do Eucharystii i kultu eucharystycznego, którego najbardziej typowym wyrazem jest jego nawiedzanie. Szczególne miejsce w ekonomii zbawienia zajmuje nabożeństwo do Maryi: Pośredniczki łaski, Współodkupicielki, a stąd — Matki, Wstawienniczki i Królowej. Święty Alfons był rzeczywiście bez reszty oddany Maryi, od początku aż do końca swojego życia.
Sława, jaką cieszył się za życia, rozszerzyła się w sposób niezwykły po jego śmierci, pozostając niezmieniona podczas dwóch minionych stuleci. Dlatego też po kanonizacji dokonanej przez mojego poprzednika Papieża Grzegorza XVI, dekretem z 26 maja 1839 roku, zaczęły napływać do Stolicy Apostolskiej listy postulujące przyznanie świętemu tytułu Doktora Kościoła. Tytuł ten został mu nadany przez Papieża Piusa IX, 23 marca 1871 roku. Ten sam Papież, 7 lipca 1871 roku, w liście apostolskim Qui Ecclesiae suae, wyjaśniając fakt nadania świętemu tytułu Doktora Kościoła, stwierdził: „Można z całą pewnością powiedzieć, że nie istnieje przewinienie, również w naszych czasach, które nie zostałoby, przynajmniej częściowo, napiętnowane przez Alfonsa”.
Wszyscy kolejni Papieże aż po dzień dzisiejszy zawsze uznawali jego wielkość, pamiętali o niej i szerzyli jego sławę.
Papież Pius XII, który 26 kwietnia 1950 roku nadał św. Alfonsowi nowy tytuł „niebieskiego Patrona wszystkich spowiedników i moralistów”, 7 kwietnia 1953 roku stwierdził: „Ten Święty, odznaczający się misjonarską gorliwością, pasterską miłością, żarliwą pobożnością eucharystyczną, pełnym czułości przywiązaniem do Maryi, upowszechniał swoimi pismami skarby życia duchowego; a blaski jego umysłu i porywy serca, które karmiła niebieska Mądrość, stanowią dla wszystkich dusz łatwą do przyswojenia esencję życia i pobożności, łagodną zachętę do duchowego skupienia i bodziec do podniesienia serca w Bogu”.
Godne przypomnienia są również słowa Papieża Jana XXIII: „O, święty Alfonsie, święty Alfonsie! Jakąż chwałą jesteś i jakim przedmiotem studiów dla włoskiego duchowieństwa! Twoje życie i dzieła są nam bliskie już od pierwszych lat naszej kościelnej formacji”.
Dzieje Kościoła i pobożności ludowej świadczą o tym, że przesłanie św. Alfonsa pozostaje wciąż aktualne. Kościół kieruje je dziś ponownie do Przełożonego Generalnego, do umiłowanych synów, należących do jego zgromadzenia, do wszystkich chrześcijan.
Pragnę zwrócić uwagę na pewne aspekty, które wydają się obecnie szczególnie wymowne. Święty Alfons był wielkim przyjacielem ludu: ludzi najprostszych, ludzi z ubogich dzielnic stolicy Królestwa Neapolu, zwyczajnych ludzi, rzemieślników, a nade wszystko był przyjacielem ludu wiejskiego. Całe życie świętego jako misjonarza, założyciela zgromadzenia, biskupa i pisarza odznaczało się owym wyczuciem spraw ludu. Z myślą o potrzebach ludu zajmował się w swoich pismach przepowiadaniem, katechezą, moralistyką i życiem wewnętrznym.
Jako misjonarz św. Alfons poszukiwał „najbardziej opuszczonych dusz ze wsi i miasteczek”, w kontaktach z ludem stosował najbardziej odpowiednie i skuteczne środki duszpasterskie. Odnowił metody i treści przepowiadania, łącząc je z pełnym prostoty i bezpośredniości kunsztem oratorskim. Mówił tak, aby wszyscy mogli go zrozumieć.
Jako założyciel pragnął, aby członkowie jego zgromadzenia poszli za jego przykładem, dokonując radykalnego wyboru na rzecz najbardziej opuszczonych i pozostając przy nich na zawsze. Jako biskup prowadził dom otwarty dla wszystkich. Najbardziej pożądanymi gośćmi byli tam ludzie pokorni i prości. Podejmował również inicjatywy społeczne i ekonomiczne, mające na celu poprawę warunków życia ludu.
Jako pisarz starał się zawsze i tylko o to, by jego książki przynosiły pożytek ludziom. Wszystkie jego dzieła, nie wyłączając dzieła poświęconego teologii moralnej, zostały niejako zainspirowane przez lud. Kardynał Albino Luciani, jeszcze jako patriarcha Wenecji, tak pisał: „Alfons jest teologiem, który opierając się na własnych doświadczeniach bierze pod uwagę problemy praktyczne, wymagające jak najszybszego rozwiązania. Gdy widzi, że w sercach trzeba ożywić miłość, pisze dzieła ascetyczne. Gdy pragnie umocnić w ludziach i wiarę, i nadzieję, pisze dzieła z zakresu teologii dogmatycznej i moralnej”.
Święty Alfons zawdzięcza swoją popularność takim cechom, jak zwięzłość, przejrzystość, prostota, optymizm i łagodność, która przekształca się nawet w postawę czułości. U podstaw jego wyczucia spraw ludu znajduje się pragnienie zbawienia: zbawienia siebie i innych. Zbawienia, które sięga doskonałości, świętości. Święty Alfons nie pozostawia nikogo poza zasięgiem swojej duszpasterskiej działalności: pisze do wszystkich i dla wszystkich. Zachęca pasterzy ludu Bożego, a przede wszystkim biskupów, kapłanów i zakonników, by poświęcili swe życie ludowi, który został powierzony ich wielorakiej trosce.
Przesłanie św. Alfonsa, także i przede wszystkim wtedy, gdy wprowadza innowacje, wypływa z wielowiekowej świadomości Kościoła. Kierując się swym niepowszednim sensus Ecclesiae jako kryterium w studiach teologicznych i w praktyce duszpasterskiej, sam stał się niejako głosem Kościoła. Odznaczał się szczególnym szacunkiem wobec Papieża, którego prymatu i nieomylności bronił w czasach trudnych. Również w sferze osobistej dał dowody tej postawie szacunku.
Jeśli jako święty, biskup i doktor Alfons Liguori jest własnością całego Kościoła, to jako założyciel stanowi niezbędny punkt odniesienia dla swego zgromadzenia. Pragnę w tym miejscu odwołać się do trzech aspektów jego „lekcji życia”. Pierwszy z nich to potrzeba bycia blisko ludu. Ponieważ Zgromadzenie Redemptorystów jest obecne na całym świecie, poszukiwanie „najbardziej opuszczonych dusz”, zgodnie z intuicją założyciela, winno uwzględniać specyficzne wymogi miejsca i czasu oraz odznaczać się radykalną wiernością. W owym poszukiwaniu pierwszeństwo należy się ludziom zwyczajnym i prostym, którzy często są także najubożsi.
Dlatego Zgromadzenie, teraz i w przyszłości, winno angażować się wspaniałomyślnie na wszystkich płaszczyznach w stałą realizację tego duszpasterskiego priorytetu. Z radością przyjąłem wiadomość o tym, że wasza Kapituła Generalna z 1985 roku podjęła godne pochwały działania w ramach Missio ad gentes, przede wszystkim w Azji i Afryce. Działania te odpowiadają w pełni intencjom waszego Założyciela.
Drugi aspekt to misje ludowe, które stanowią wypróbowaną formę duszpasterskiej działalności Zgromadzenia. Zawsze były one znakiem waszej więzi z ludem. Misje, na które św. Alfons wywarł trwały wpływ i które ja sam zalecałem przy różnych okazjach w licznych dokumentach, winny dzięki wam nabrać nowej żywotności dla dobra Kościoła. Zarówno w przepowiadaniu misyjnym, jak i w każdej innej formie waszej apostolskiej działalności, dbajcie w szczególny sposób o te treści, które zawsze stanowiły o specyfice synów św. Alfonsa. Są to: cztery rzeczy ostateczne, które należy głosić ze współczesną wrażliwością duszpasterską; miłosierna miłość Boga, Dives in misericordia; powszechne odkupienie dokonane przez Chrystusa, Redemptor hominis; macierzyńskie wstawiennictwo Maryi, Redemptoris Mater, Obrończyni i Pośredniczki; modlitwa jako niezbędny warunek w dążeniu do nieba i uniknięcia piekła.
Trzecim aspektem jest studiowanie i nauczanie doktryny moralnej. Wszyscy zdają sobie sprawę, jak duże znaczenie, zwłaszcza w naszych czasach, posiada teologia moralna. Słusznie więc Sobór Watykański II zalecił: „Szczególną troskę należy skierować ku udoskonaleniu teologii moralnej, której naukowy wykład karmiony w większej mierze nauką Pisma Świętego niech ukazuje wzniosłość powołania wiernych w Chrystusie i ich obowiązek przynoszenia owocu w miłości za życie świata”. Istotnie, „dobrem osoby jest istnienie w Prawdzie i czynienie prawdy. Świadomość tej podstawowej relacji: Prawda — Dobro — Wolność zanikła na znacznym obszarze współczesnej kultury; dlatego dopomożenie człowiekowi w odnalezieniu tej świadomości stanowi dzisiaj jeden z wymogów misji Kościoła, pełnionej dla zbawienia świata”. Dwóchsetlecie śmierci św. Alfonsa jest doskonałą okazją do tego, by z nowym zapałem poświęcić się temu celowi, biorąc za wzór — w odmiennym wprawdzie kontekście społeczno-kulturowym — dużą równowagę wewnętrzną i głęboki zmysł wiary, jakie św. Alfons stale wykazywał w swojej działalności naukowej i duszpasterskiej. Stolica Apostolska ze swej strony nie omieszka dostarczyć w tej dziedzinie wskazań, zajmując się w przyszłym dokumencie, w sposób szerszy i pogłębiony, sprawami dotyczącymi samych podstaw teologii moralnej.
Oczywiście, życie współczesne niesie z sobą nowe problemy, często niełatwe do rozwiązania. Trzeba jednak mieć stale na uwadze — zarówno w kierownictwie duchowym, jak w nauczaniu — to, że niezbywalnym i zawsze obowiązującym kryterium jest słowo Boże w autentycznej interpretacji Urzędu Nauczycielskiego Kościoła. Ponadto stałą podstawą działania winna być pasterska miłość, zgodnie z mądrym napomnieniem Pawła VI: „jeśli wybitną formą miłości dla dusz jest nie pomniejszać w niczym zbawczej nauki Chrystusa, niechże się ta postawa łączy z wyrozumiałością i miłością, których przykład dawał sam Chrystus, rozmawiając i przestając z ludźmi”.
W niniejszym liście apostolskim, który w dwóchsetlecie śmierci św. Alfonsa przesyłam na ręce Przełożonego Generalnego, pragnąłem wyrazić przekonania i uczucia związane z postacią świętego, który był mistrzem mądrości i ojcem w wierze.
Zwracając się do synów św. Alfonsa rozsianych po całym świecie, których Przełożony Generalny godnie reprezentuje, pragnę przypomnieć to,      czego wasz wielki Założyciel oczekiwał od swoich spadkobierców, członków założonego przez siebie zgromadzenia. Oczekiwania te wyraził on w swoim własnym życiu, w swojej działalności duszpasterskiej i w swoich pismach: wierność Chrystusowi i Jego Ewangelii, wierność Kościołowi i jego misji w świecie, wierność człowiekowi i naszym czasom, wierność charyzmatowi waszego Instytutu.
Bądźcie zawsze, w waszym życiu i w waszej pracy, wiernymi kontynuatorami dzieła Odkupiciela, którego tytuł i imię nosicie, postępując zgodnie z celem waszego instytutu, pozostawionym wam przez św. Alfonsa: naśladować Jezusa Chrystusa i głosić Słowo Boże w myśl tego, co On sam powiedział o sobie: „Posłał Mnie, abym ubogim głosił dobrą nowinę”.
Pragnę przypomnieć tu świętych, których wydało wasze Zgromadzenie podczas swej długiej, liczącej 255 lat drogi: św. brata Gerarda Mejelle (1726-1755); św. Klemensa M. Hofbauera (1751-1820), którego pamięć przywołałem w liście przesłanym do Warszawy z okazji obchodów dwóchsetnej rocznicy jego przybycia do Polski (10 – 17 maja 1987); św. Jana Nepomucena Neumanna (1811-1860) i bł. Piotra Dondersa (1809 – 1887), którego osobiście wyniosłem na ołtarze.
Niech przykład św. Alfonsa i jego najznamienitszych synów, których Kościół czci jako świętych, będzie dla was wszystkich natchnieniem w dążeniu do doskonałości i świętości.
Wyrażając radość z tego, że listem tym mogę wziąć udział w obchodach Kościoła i waszego instytutu, z serca udzielam Ojcu, wszystkim synom św. Alfonsa, siostrom redemptorystkom i całej rodzinie św. Alfonsa specjalnego Apostolskiego Błogosławieństwa jako zadatku łask niebieskich.

Watykan, 1 sierpnia 1987, w dziewiątym roku Pontyfikatu.
Jan Paweł II

http://www.apostol.pl/janpawelii/listy-apostolskie/spiritus-domini-dw%C3%B3chsetna-rocznica-%C5%9Bmierci-%C5%9Bw-alfonsa-de-liguori

*******

ŚW. ALFONS MARIA LIGUORI DOKTOR KOŚCIOŁA (*)

 

W STULETNIĄ ROCZNICĘ JEGO ŚMIERCI

 

O. ZDZISŁAW BARTKIEWICZ SI

 

 

Sto lat dobiega, jak 1 sierpnia w ubogim miasteczku włoskim Pagani de Nocera w klasztorze Redemptorystów, zakończył życie biskup-zakonnik Alfons Liguori. Tłumy pobożnych cisnące się zewsząd do zwłok jego, natarczywe prośby o udzielenie jakiejś pamiątki po zmarłym, choćby skrawka jego sukni, lud pocierający swe koronki, szkaplerze i obrazki o jego ciało, ciągłe pielgrzymki do jego grobu, modlitwy i prośby które doń zanoszono – wszystko to było hołdem, jaki składano świątobliwości jego życia, było miarą uznania jego heroicznych cnót, było wreszcie dowodem jak wielce liczono na przyczynę jego u Boga.

 

Ale ta cicha śmierć zamknęła żywot nie tylko świętego człowieka, ale i wielkiego szermierza w Kościele, który niemal wiek cały – bo 90 lat żyjąc, pracą go swoją i pismami zapełnił, i nie tylko wycisnął na nim piętno swego ducha, ale na całe przyszłe pokolenia wywarł wpływ potężny a zbawienny. Obok uznania współczesnych należał mu się hołd większy, szerszy i nieprzemijający. Powiedziane bowiem jest. A którzy uczeni będą, świecić będą jako światłość utwierdzenia, a którzy ku sprawiedliwości wprawują wielu, jako gwiazdy na wieki wieczne (1). Toteż niedługo miał czekać Alfons na odbiór czci od całego Kościoła. We dwadzieścia lat po jego śmierci ogłasza Namiestnik Chrystusowy Pius VII (2) heroiczność jego cnót – a w r. 1815 pozwala przystąpić do jego kanonizacji. “Jak drogocenny kamień, odzywa się Ojciec św. w tym dekrecie, zajaśniał Alfons pogardą świata, nauczaniem błądzących, założeniem Zgromadzenia Najświętszego Odkupiciela i cnotami apostolskimi”. Słuszna tedy, by go cały Kościół uczcił, “aby wszyscy żyjący poznali, że czasy wprawdzie i wieki ulegają zmianie, ale Kościół Chrystusowy nigdy się nie zmienia, nie traci na sile, że duch naszych praojców nie ginie, ani nie upada, że oblubienica Chrystusowa nigdy się nie starzeje, ale w pośrodku zmian i zepsucia świata rozkwita ciągłą i apostolską świeżością i pięknością”. A w breve (3), przez które zalicza go w grono błogosławionych, podnosi szczególnie Ojciec św. niezmordowaną usilność, z jaką się święty nasz zastawiał o chwałę Bożą i zbawienie bliźnich. “Szczególny czciciel Najświętszego Sakramentu i gorzkiej męki Zbawiciela wybiegł naprzeciw występkom, jak strzała puszczona ręką olbrzyma i rzucał się pędzon zapałem to w tę to w ową stronę, w obronie czci Bożej i zbawienia bliźnich. I by nie ustać w przedsięwzięciu, związał się ślubem, by nie stracić chwili czasu”.

 

A wyliczywszy liczne zasługi kończy Papież: “Choć sterany wiekiem i pracami a obłożną niemocą zdjęty, zawsze jednak będąc świeżego i silnego ducha, nie ustał o boskich rzeczach nauczać i pisać, aż jako starzec 90 letni rozstał się z tym światem”. I kiedy przystąpiono do otwarcia grobu i oglądania zwłok, odłączono trzy palce od prawej ręki i posłano je do Rzymu na wyraźny rozkaz Papieża. “Poślijcie do Rzymu te trzy palce, które tak świetnie broniły chwały Bożej, Najświętszej Panny i religii”. Grzegorz XVI, ogłaszając jego kanonizację (4) w bulli Sanctitas et doctrina, uwielbia św. Alfonsa jako pasterza, który jest odwzorem boskiego Pasterza Kościoła a to “zarówno przez świętość życia jak i doskonałość nauki”.

 

Cnota i świętobliwość żywota Alfonsa w tych dekretach Kościoła znalazła należne uznanie – ale nauce i pracom należało się coś więcej – czuł to cały Kościół i w roku 1867 cały niemal episkopat katolicki, obok znakomitych mężów, podał prośbę do Piusa IX żądając, by Alfonsa postawił w szeregu owych wielkich świateł i kolumn Kościoła obok Augustynów, Chryzostomów i Bernardów, jako pogromcę fałszów i herezyj, jako sól ziemi i światłość świata. Przychylając się do tej prośby, po dokładnym a ścisłym zbadaniu jego nauki, które trzy lat trwało, ogłosił go Pius IX doktorem świętego Kościoła (5), podnosząc w szczególności to, że przez swoje moralno-teologiczne dzieła pokonał ciemności, niewiarą Jansenizmu szerzone, że wyjaśnił i bronił z całą stanowczością nauki o Niepokalanym Poczęciu Boga Rodzicy i nieomylności magisterium Rzymskiego Papieża, a wreszcie że przez swoje ascetyczne dzieła pełne niebiańskiego namaszczenia, pobożność i wiarę podniósł i utrwalił.

 

Niepodobno w jednym, a choćby i w kilku artykułach, dać wierny obraz życia i czynów Alfonsa św., w którym by dokładnie skreśloną była jego świątobliwość i bogactwo cnót, odmalowaną cała jego działalność, jako biskupa, zakonodawcy i pisarza. Oto się nie kusimy. Jedno w nim podnieść chcemy, tj. stanowisko jego, jako pisarza katolickiego. Ale i tu niełatwe zadanie. Zaletą jego dzieł, jak to zaznacza breve Piusa IX, jest niezwykła siła, rozmaitość i namaszczenie. Na tę niezwykłą siłę składa się obok prostoty głębokość i gruntowność. Wszędzie i zawsze występuje Alfons jako gruntowny teolog. O każdym przedmiocie, który traktuje, podaje to co jest najpiękniejszego i najbardziej porywającego o nim w księgach Starego i Nowego Testamentu i Ojcach Kościoła. A choć rzecz traktuje w sposób naukowy, nie masz u niego tej nadętości uczonych, co nieraz budzi podziw dla autora, ale zarazem i zaciemnia zrozumienie rzeczy. Nieprzyjaciel wszelkiej przesady, zawsze jasno i zrozumiale się wyraża, stąd pisma jego nie potrzebują żadnych zastrzeżeń ani komentarzy. I kiedy niemal wszyscy pisarze mistycznej teologii są niezrozumiali dla ogółu, to Alfons zarówno przystępny dla wykształconych jak i dla prostaczków.

 

A przy tym cóż to za mnogość tych pism i dzieł Alfonsa. Zbiorowe wydanie wynosi czterdzieści kilka tomów. A jakaż rozmaitość przedmiotów, o których pisał. Są dzieła dogmatyczne, filozoficzne, moralne i ascetyczne. Prowadził długą polemikę z Jansenistami, występował przeciw Febronianom, broniąc praw Stolicy św. i dogmatu nieomylności Rzymskiego Papieża, pisał przeciwko Helwecjuszowi, materialistom i wszystkim nowatorom XVIII-go wieku. W pismach swych wykłada najwyższe tajemnice wiary. Cały szereg dzieł i rozpraw moralnych obejmuje wszystkie prawa życia chrześcijańskiego i możliwe wypadki kazuistyki. Dziełka Alfonsa ascetyczne do wszystkich stanów, potrzeb ludzkich i stopni życia doskonałego są zastosowane.

 

A we wszystkich czuć nastrój wyższy, Boży. Alfons nie pisze sucho i zimno, ale słowo jego, choć martwe przekonywa, zagrzewa, porywa. Nauczając czytelnika umie go zająć przedmiotem, przemawia do jego rozumu, oświeca go, ale zarazem i na serce działa. Uczucia, które go napełniały w ekstazach przed krucyfiksem, Najświętszym Sakramentem i obrazem Najświętszej Panny, płyną spod jego pióra z tym samym zapałem, łatwością i pełnią. Nie tylko pokazuje drogę, ale czytelnika za rękę prowadzi po drodze uświętobliwienia. Widać w nim, jak powiada Rohrbacher, zawsze apostolskiego misjonarza, który aż do 90 roku życia potajemnie i otwarcie, na kazalnicy i w konfesjonale, na misjach i ćwiczeniach duchownych, w ludnych miastach jak i ustronnych chatkach niestrudzenie nad zbawieniem bliźnich pracuje, dzień i noc rozważając czego Bóg i Kościół się domagają od pasterza.

 

Najpiękniejszą atoli kartę jego życia tworzy walka z Jansenistami. Wyparcie rygoryzmu z teologii moralnej, i wskazanie zasad rozumnych, a w duchu Bożym, wszystkim kierownikom sumień ludzkich, jest bezsprzecznie największą zasługą Alfonsa. Takiego męża wymagało ówczesne położenie Kościoła. W osiemnastym wieku ustały wprawdzie, krwawe walki, które wstrząsały Europą w XVI i XVII stuleciu, ale duch protestantyzmu, który je wywołał, pokutował w katolickim społeczeństwie, dawał znaki życia, odradzał się na nowo. Nic w tym nowego nie było, bo zawsze tak bywało w Kościele św., że ilekroć wyroki Stolicy świętej lub Soboru pogromiły jakąś herezję i jej wyznawców, zwolenników wykluczyły z Kościoła, duch fałszu na razie chował zawstydzoną głowę, ale nie dawał za wygraną, i nie ustępował, ale po jakimś czasie wskrzeszał tę samą herezję pod złagodzoną ale subtelniejszą formą, póki go nowe wyroki nie napiętnowały, jako ducha ciemności. Potępiony błąd i nauka Pelagiusza przez Stolicę św. wraca w Kościele zmodyfikowana jako Semipelagianizm. Wyklęty na efeskim koncylium Nestorianizm odżył na nowo pod postacią monotelizmu i adoptionizmu. Tak było i w osiemnastym wieku. Protestantyzm porażony i wyrzucony został z Kościoła ze swymi adherentami przez Sobór Trydencki, ale duch jego miał jeszcze długo pozostać i niepokoić Kościół, wprawdzie nie otwarcie, ale skrycie. Owszem nigdy może pod tak ułudną i ponętną nie wystąpił postacią duch fałszu jak wówczas.

 

Tą kameleonową postacią protestantyzmu w XVIII wieku był właśnie Jansenizm, czyli nauka, którą biskup z Ypern Korneliusz Janseniusz osnuł na pismach św. Augustyna. Powodem do tego była nienawiść ku Jezuitom, którzy mu odmówili przyjęcia do zakonu. Przystał do zwolenników Bajusa, z których jeden Jakub Jansen, wyzyskując jego żal ku zakonowi, podniecił bardziej jego niechęć, przedstawiając mu Jezuitów jako wrogów nauki św. Augustyna o łasce i dlatego radził mu, że najlepiej pomści się na nich, gdy poświęciwszy się zbadaniu tejże nauki, wznowi ją w Kościele. Owocem dwudziestoletnich badań było dzieło Augustinus sive doctrina S. Augustini. System swój Janseniusz na tych głównie oparł zasadach: sprawiedliwość jest dziełem łaski, która ze strony Boga jest tak wolnym darem, że nie jest udziałem ani wszystkich ludzi ani każdego czasu, a przy tym do tego stopnia wysłużyć jej sobie nie można, że nawet krew Chrystusowa nie mogła nam jej wyjednać. Kiedy łaską daną zostanie człowiekowi, która go pobudza do zbawiennego czynu, człowiek nie jest w stanie jej odrzucić i działa pod jej wpływem nie zmuszony wprawdzie, ale zawsze przynaglony oną słodyczą duchowną, która z niej płynie przygłuszając wszelką ziemską uciechę. Łaską wsparty człowiek pełni przykazania Boże, bez niej niezdolen nic dobrego uczynić i są chwile, w których i dla sprawiedliwego niemożliwym jest wykonanie przykazań Bożych. Łaska zawsze działa z nieprzepartą siłą i zawsze wychodzi zwycięsko. Wyrażenie, że Bóg chce, aby wszyscy byli zbawieni, rozumie się nie o wszystkich jednostkach, ale o wszystkich społecznościach, o zbiorowych masach żydów, pogan, niewolników, wolnych, dorosłych, dzieci itp., ze wszystkich tych klas niektórzy będą zbawieni, a mianowicie przeznaczeni, tylko za tych Chrystus umarł.

 

Co do Kościoła, ten jest wprawdzie najwyższą powagą dla Janseniusza, jego sakramenty źródłami łask, ale w dziedzinie moralności wymaga on większej surowości i ścisłości, ogranicza przyjmowanie komunii św., a wreszcie każe odmawiać rozgrzeszenia każdemu, co czyni pokutę z bojaźni kar piekielnych. Pozornie Jansenizm domagał się naprawy obyczajów, wskrzeszał i promował pierwotną świętość życia w Kościele, ale w gruncie rzeczy krył fałsz tylko i obłudę. Wobec takiego pojęcia łaski i stosunku jej do woli człowieka, gdzież wolność i poczytalność czynów ludzkich? Słodycz duchowa płynąca z łaski lub przeciwna jej zmysłowa rozkosz, to dwa motory, którym wola oprzeć się nie jest w stanie, i tylko przewaga jednego lub drugiego czynnika decyduje i skłania człowieka do czynu moralnego lub występnego. Czymże się różni takie pojęcie wolności od nauki Lutra: De servo arbitrio. Grunt w obu ten sam, tylko frazesy inne. Jansenizm w tej mierze nie był jak tylko echem wiernym protestantyzmu.

 

I w istocie pod przewodnictwem St. Cyrana i Antoniego Arnaulda najbardziej Janseniuszowi oddanych uczniów, wytworzyła się u nich największa obłuda, która rozpoczęła się we Francji a z czasem poczęła ogarniać sąsiednie kraje Holandię i Belgię. Wyroki Kościoła niewiele pomagały, Jansenizm obchodził je przez sztuczne dystynkcje i usuwał się spod jego władzy. A choć zewnętrznie postępował, jakby mu zależało coś na związku z Kościołem, to w rzeczy samej uważał Stolicę św. za zupełnie niekompetentną w kwestiach dogmatycznych.

 

Pod tą kłamliwą a zwodniczą maską świętości, Jansenizm nie tylko obałamucił wiele rodzin katolickich, ale zaraził wielką część duchowieństwa francuskiego nawet z najwyższej kościelnej hierarchii i przedarł się nawet do teologii tak dogmatycznej, jak i moralnej do tego stopnia, że surowość jansenistowska stała się zwyczajem, prawem, “modą”, jak to nieraz św. Alfons w swych pismach uważa.

 

W teologii moralnej najniebezpieczniejszą była ta zaraza. Ta bowiem surowość jansenistowska grała rolę gorliwca o chwałę Bożą, przedstawiała się jako środek prowadzący najpewniej do doskonałości i zbawienia dusz. Na dwa wrogie obozy podzielili się moraliści. Z jednej strony rygoryzm lub trochę umiarkowańsi probabilioryści o różnych odcieniach. Ci przesiąknięci Jansenizmem, stali przeważnie za prawem, nawet w przypadku wątpliwym, czy istnieje i czy obowiązuje człowieka; utrudniali przystępowanie do św. sakramentów; nie udzielali rozgrzeszenia jak tylko po długiej i ciężkiej pokucie, i wprowadzali do religii naszej zimny i sztywny formalizm protestantyzmem tchnący. Z drugiej strony stali probabiliści, których zasadą było łagodniejsze postępowanie i w razie wątpliwym istnienia prawa obrona wolności człowieka, jeśli tylko znajdą się racje po temu. Ale i w tym obozie nie brakło różności zdań i przekonań i stopniowania graniczącego z laksyzmem.

 

Nie myślimy tu rozbierać pojedynczych zasad obu stron. Rzeczy to subtelne, nie przystępne dla ogółu, należące do wykładów uniwersyteckich, a bodaj czy dla wszystkich teologów dosyć jasne. Ale mimo to, cała ta kwestia była najwyższej doniosłości i niezmiernego wpływu na uobyczajenie ludzi. Chodziło tu o kierownictwo dusz, których rygoryzm mógł zniechęcić do praktyk religijnych i odstręczyć zupełnie od życia duchownego. Ale niemniejsze niebezpieczeństwo groziło, ze zbytniej pobłażliwości i wytyczenia nadto obszernych granic wolności, obawa była słuszna, że nastąpi rozluźnienie sumień i sprowadzi z czasem zupełną samowolę i rozpasanie obyczajów.

 

Na jednej i drugiej stronie nie brakło ludzi dobrej wiary, co z całym przekonaniem o słuszności swej sprawy bronili swych zasad. Ale przy polemice, mieszała się jak zwykle i namiętność u wielu, która jednych i drugich zaślepiała i nie dozwalała ocenić nieraz słusznych zarzutów strony przeciwnej. Oto co pisze św. Alfons w tej mierze: “Ci przeciwnicy probabilistów sądzą, że zastawiają się o chwałę Bożą i nie chcą tego spostrzec, że bronią swoich zdań i swojej powagi i o to walcząc pomiatają probabilistami, jakby nikt nie mógł być świętym, kto się ich surowości nie ima i nie dręczy dusz aż do rozpaczy, albo przynajmniej do umęczenia” (6). Walka na pióra nie wolniała, ale stawała się coraz bardziej zaciętą – a tymczasem ginęły dusze krwią Chrystusową odkupione!

 

Wśród tego ścierania się dwóch przeciwnych prądów, w tej niepewności rozlicznych zdań, opinij i zasad, od umiarkowanych aż do najskrajniejszych, występuje Alfons na arenę bojową, jako mąż opatrznościowy. Bóg, który swą obecność przyrzekł Kościołowi, ale który zarazem ludźmi przez ludzi kieruje, obrał go sobie za narzędzie do pouczenia świata. Rolą Alfonsowi od Boga przeznaczoną było usunąć wątpliwości, rozjaśnić kwestie zawiłe, i wskazać wszystkim drogę pewną. Alfons zrozumiał swoje posłannictwo i dokonał go w zupełności. Sam Alfons nie w uczuciu pychy, która mu była obcą, ale poczuciu spełnionego zadania wyrzekł w starości: “Wszystkie książki, którem powinien był napisać, pokończyłem” (7). Przez te dzieła swoje stał się on, jak mówi dekret jego wyniesienia na doktorat Kościoła “pochodnią na świeczniku postawioną. On to bowiem przez uczone dzieła, a zwłaszcza przez traktaty teologiczno-moralne rozproszył i odegnał ciemności błędów przez niedowiarków i jansenistów szerzone. Nadto wyjaśnił on ciemne i rozwiązał wątpliwe kwestie, gdyż wśród zawiłych kwestyj tak rygorystycznych jak i wolniejszych teologów pewną utorował drogę, którą mogą bez szwanku postępować kierownicy duchowni wyznawców Chrystusowych” (8). Rola i zasługa Alfonsa w teologii moralnej jest podobna jak św. Tomasza w dogmatycznej. Nieomylny w swych wyrokach Kościół przyznaje jego nauce, że jej bezpiecznie zaufać można, że jego system to tuta via, którą kroczyć można inoffenso pede!

 

Zadanie jakie miał Alfons do spełnienia, wymagało wielkiej świątobliwości, roztropności i rozumu bystrego. Wstępując w szranki, chcąc bój opanować i zwycięsko go zakończyć, trzeba było zrozumieć taktykę przeciwników, dostrzec ich słabych stron, stanowczo i wytrwale działać. Jego umysł nie był średniej miary, któremu by mogło zaimponować lada nazwisko głośniejsze, lub dowód subtelnie przeprowadzony. Umiał się on wznieść ponad poziom namiętności, sympatyj, względów ludzkich, sądów, zapatrywań i opinij cudzych. Kwestie, które miał rozstrzygnąć, wchodziły w zakres praw, pierwotny jego zawód jako adwokata, znajomość jurydyki, której się z całą miłością oddawał za młodu, miały mu ułatwić to zadanie. Ale zanim dla siebie i dla innych utorował pewną drogę, musiał sam wiele walk wnętrznych przejść, mnogie lata pracy naukowej i rozważaniu poświęcić.

 

Ciekawy to ze wszech miar ten proces, jaki się w duszy jego toczył, zanim się przechylił do probabilizmu. Autorem pierwszego dzieła teologicznego, jakie się do jego rąk dostało, był Franciszek Genet zwolennik surowości. Alfons przestudiowawszy je, przez czas dłuższy, jak sam wyznał, podzielał te zapatrywania. Ale dalsze rozczytywanie się w dziełach przeciwnej strony, argumenty jasne, jakimi się posługiwali, znacznie większa liczba przeciwników, a nade wszystko praktyka misyjna, zachwiały go w przekonaniach. Walka w duszy Alfonsa powstała. Delikatne jego sumienie, najżywsze pragnienie, by w najmniejszej rzeczy woli Bożej nie gwałcono, skłaniały go raczej do surowszego obozu, którego szkodliwość atoli coraz mu była widoczniejsza, z drugiej strony wybryki w obozie probabilistów, laksyzm u nich się pojawiający, zniechęcały go do probabilizmu, w którym coraz jaśniej poznawał, że jedynie prawdę znaleźć można.

 

Alfons nie działał dorywczo, ale porównywał oba systemy, ważył dowody, zastanawiał się przede wszystkim nad ich zastosowaniem i doniosłością w ratowaniu dusz. Jedno i drugie stronnictwo miało w swym łonie powagi naukowe, wydawało dzieła, rozprawy. Alfons mimo nawału prac misyjnych wszystko to czytał, egzaminował, i zaczął się skłaniać do probabilizmu. Przełom w duszy Alfonsa dokonał się, a jakkolwiek zdecydował się, wątpliwości nie ustały i stanowisko, jakie zajął, napawało go wnętrzną trwogą. Tu się najlepiej uwidocznia opatrznościowe posłannictwo Alfonsa. Stanowisko moralisty potrzebuje pewnej szerokości umysłu, wolności ducha i zrozumienia natury ludzkiej w jej obecnym stanie upadku, gdyż nie wszystko da się ścisłą dialektyką z etycznych prawideł wyprowadzić i udowodnić, jako nakazane kodeksem naturalnym lub pozytywnym. Obok tego postępowanie Boga względem ludzi acz sprawiedliwe, to jednak litości pełne i nader przewłoczne. Chrystus Pan chciał, by w Kościele Jego kwitł ten sam duch łagodności i miłości cierpliwej nawet dla upadłych, którego On dawał wzór najświetniejszy przez całe swe życie, aż do ostatniego tchu swego na krzyżu.

 

Temu wręcz przeciwny był rygoryzm i pokrewne mu kierunki zwiące się tutioryzmem i probabilioryzmem, słowem cała “moda” jansenistowska. Pogromcą ich a łagodności apostołem miał być Alfons. Ale, aby nie przypuszczano kiedyś, że nauka ta była u niego wypływem przestronnego sumienia, dopuścił Pan Bóg, że właśnie ten sam Alfons z natury pochopnym był do surowości, sam przez czas dłuższy należał do przeciwnego obozu, względem siebie był mężem najwyższej abnegacji i nader pokutniczego życia i tylko wśród walki wnętrznej skłaniał się do probabilizmu.

 

Najlepiej stan jego duszy odkryła choroba, w którą popadł w r. 1756 w Nocerze. Było to około Wielkanocy, w tydzień wielki niemoc wzmogła się do tyla, że śmiercią grozić poczęła, do której się Alfons spokojnie i ochotnie gotował. “O jak pięknie, powtarzał do braci swych, umierać we wielkim tygodniu. Niczego się nie lękam, jedno mnie tylko zatrważa, żem poszedł za probabilizmem”. I niepokój jego na tę myśl wzrastał coraz bardziej, tak, że się raz po raz odzywał: “Umierałbym z największą bojaźnią z powodu probabilizmu”. Ale to była ostatnia pokusa, dopust Boży, chwilowe zaciemnienie wielkiego umysłu. Pocieszony i uspokojony od spowiednika, powróciwszy do zdrowia nie cofnął się z raz obranego stanowiska. Jasność sprawy, siła argumentów, przekonały go, że surowość dobra dla siebie, a łagodność dla innych.

 

Kiedy wydawał pierwsze swoje dzieło moralne, które osnuł na książce Busenbauma T. J., widocznie już wtedy odstąpił od pierwotnych przekonań. Druga jego “Rozprawa scholastyczno-moralna dla umiarkowanego użytku opinii probabilistycznej w starciu się z probabiliorystyczną” była już rękawicą rzuconą dawnemu obozowi, a następne stanowczą obroną łagodniejszego postępowania. Korzyść, jaką odniósł z wnętrznej walki, była ta, że się nie rzucił bezwzględnie w objęcia probabilizmu, ale zaczął budować “swój system”, który za daleko idącemu probabilizmowi przeciwstawiał.

 

Zrazu wprawdzie nauka jego głównie była zwróconą przeciw rygoryzmowi, o ile jednak w początkach zmiany swoich przekonań łagodne postępowanie surowemu przeciwstawiał, o tyle później łącząc jedno z drugim, ujął w swym systemie tak łagodność, że widną w niej była dbałość o chwałę Bożą, obok wyrozumiałości roztropnej a koniecznej dla słabości ludzkiej. Była to pośrednia droga, jego system – tuta via!

 

Jak zaś w zdaniach swoich nie kierował się i nie wiązał względami przyjaźni, szacunku najlepiej pokazał stosunek z Jezuitami. Nadeń nie miało Towarzystwo Jezusowe serdeczniejszego zwolennika i wielbiciela. Losy zakonu tego obchodziły go nade wszystko. Kiedy mu doniósł O. Matteis o wypędzeniu Jezuitów z Portugalii, odpisał mu Alfons: “W ciągłym smutku zostaję z powodu wiadomości, jakiem otrzymał z Portugalii. Niektórzy bardzo się cieszyli z tego co się stało, alem ja nie inaczej przyjął wieść o tym ciosie, jak gdyby on w moje Zgromadzenie ugodził”. Bystrym okiem dojrzał, że prześladowanie, które się podniosło przeciw Towarzystwu, miało na oku głównie porażkę Kościoła. “Janseniści, odezwał się jednego razu, i wszyscy nowatorzy chcą Jezuitów ze świata wypędzić, aby Kościół obronnego taranu pozbawić. Bo jak braknie Jezuitów, nie łatwo się ktoś znajdzie, co by ich fałszom czoło stawiał. Jezuici mają śmiałe pióra i poczytują sobie za zaszczyt pokonanie takich wrogów. Jak Jezuici upadną, wtedy popadnie Papież i Kościół we większe jeszcze kłopoty”. Wiele podobnych świadectw z jego listów można by przytoczyć, które pokazywały, jak przywiązanym, pełnym uwielbienia był dla Towarzystwa. A jednak przyjaźń ta bynajmniej nie wpływała na jego zdania naukowe. Z listu jego, który pisał do Remondiniego w roku 1761 najlepiej się to pokazuje: “Co się tyczy niektórych zasad, o których mi piszesz, wiedz, że niektórzy probabiliści uważają mnie za rygorystę, ponieważ w istocie nie wszystkie ich zapatrywania pochwalam, i niektóre opinie jezuickiej szkoły odrzuciłem”.

 

Stanowcze wystąpienie Alfonsa, który zyskał sobie już imię i powagę w świecie, nie mogło się obejść bez napaści. Alfons był na to przygotowany. “Kto o moralności pisze, mówi w liście do Remondiniego, choćby usiłował jak najbardziej znaleźć średnią drogę, musi mieć przeciwników”. Wiedział, że się posypią pociski, może nie przeczuwał, że będą tak ostre, w każdym razie nie miał ustąpić, bo czuł, że prawda po jego stronie. Niedługo czekał na zaczepkę.

 

Po ukazaniu się niebawem jego większego dzieła moralnego, jakiś zwolennik jansenistowski pod przybranym nazwiskiem Lamindo Pritanio redivivo wystąpił przeciw dziełu Alfonsa, ganiąc obrane stanowisko. Przeciwnik tak był przekonany o swej słuszności, że w gniewie swym nie uważał na granice przyzwoitości, ale odezwał się do Alfonsa. “Na mocy prawa, jakie posiadasz będąc przełożonym, absolutnie i na zawsze rozkaż swoim, by tę twoją teologię wyrzucili ze serca, z rąk a nawet ze swej celi”.

 

Z większą daleko gwałtownością uderzył nań, kiedy Alfons był już biskupem, znakomity i uczony teolog O. Wincenty Patucci dominikanin. Przedmiotem zaczepki była rozprawa z 1762 r., w której Alfons broni zasad łagodności przeciw rygoryzmowi, z należnym jednak ograniczeniem probabilizmu. W liście, który wedle wyznania samego Alfonsa był “mieszaniną pochwał, rad, napomnień, wyrzutów i gróźb” objawia Patucci najprzód swoje zdziwienie, jak się może pogodzić tak świątobliwe życie, jakie biskup św. Agaty prowadzi, z tak zgubną nauką, wzywa go, by szedł za zdrową nauką Ewangelii i Ojców Kościoła, a porzucił probabilizm. Dowodzi mu, że zasady probabiliorystów są pewniejsze, lepiej udowodnione, przyjęte ogólnie od biskupów, spowiedników i uczonych. Wmawia w końcu w niego, że on nie z przekonania, ale tylko z przychylności dla jezuitów idzie za probabilizmem, ale niech się namyśli, że kiedyś za swój system probabilistyczny zda surowy rachunek w godzinę śmierci.

 

Ze zwykłą pokorą ale i stanowczością odpisał Alfons, nawiązując do zdziwienia, jakie budziło w Pattuccim życie świątobliwe z niezdrową nauką: “Ja, odpowiada, czuję, że się przeciwnie dzieje. Mam to przekonanie, że życie moje nie jest ani dobre, ani przykładne, ale pełne grzechów. Przeciwnie zaś co do swego systemu twierdzę, że mój system probabilistyczny zupełnie jest dobry i pewny”. A zbijając poszczególnie zarzuty Patuccego, kończy odpowiedzią na groźby: że jego system, zdaje mu się “tak prawdziwy, że nie ma się czego lękać z tego powodu na sądzie Bożym, że owszem miałby daleko więcej przyczyn lękać się potępienia, gdyby wbrew swemu sumieniu przyjął system współczesnych probabiliorystów” (9).

 

Ledwo się w druku ukazała odpowiedź Alfonsa, aż w trop za nią Patucci wydał rozprawę pt. La causa del probabilismo… w której z taką zaciekłością przeciw świętemu wystąpił, że użył w końcu wyrazów, które w najwyższym stopniu uwłaczały powadze tak wysoko szanowanego biskupa. “Zadziwia, wyrzekł Alfons, kto sposób pisania tego zakonnika rozważy, jak on raz szydzi, to znowu poucza, to lży, a odpowiada zawsze z powagą mistrza a pogardą przeciwnika. Mój Boże, cóż to za sposób pisania, jeśli się przeciwnika stara pokonać przez szyderstwo i zniewagi!”. Na odpowiedź spokojną a gruntowną Alfonsa nie pozostał dłużnym Pattucci, a kiedy Alfons nową odpowiedź gotował, zwolennicy Patuccego niebo i ziemię poruszali, żeby książka Alfonsa nie uzyskała królewskiego placetum. “Do czegośmy doszli, skarżył się Alfons w liście do swego nakładcy, że mi nie dadzą się nawet bronić. O. Patucci może przeciw mnie pisać, może obrzucać zniewagami, a ja nie mam swoich zasad bronić”.

 

Lecz nie tylko przeciwnicy Alfonsa powstawali przeciw niemu, ale nawet przyjaźni mu. I tak w liście do jednego z przyjaciół w Neapolu pisze Alfons o O. Calderera oratorianinie, z którym w wielkiej przyjaźni zostawał: “Opowiem ci coś pociesznego. Słyszałem, że mój O. Calderera opłakuje mnie w Neapolu jako zgubionego, że nie trzymam się surowych zasad. Biedny stary, lamentuje O. Calderera, będzie potępiony za swój system. Prawda biedny jestem dla swoich grzechów, ale dla swego systemu z pewnością nie będę potępiony, bo go uważam za pewny i w swojej diecezji odmawiam jurysdykcji każdemu kapłanowi, co się rygoryzmem kieruje, który uważam za bezwzględnie fałszywy i za przeciwny zbawieniu biednych dusz” (10). Że nie był to upór płynący z przeświadczenia o swoich zdolnościach, albo wstręt przed rzekomym upokorzeniem z wyznania swego błędu, najlepiej przekonywa Elenchus 99 quaestionum reformatarum, który jeszcze w r. 1748 dołączył do swego dziełka Prattica del Confessore. Było to odwołanie i sprostowanie wielu zdań, które utrzymywał w pierwszym wydaniu swej teologii. Przyjaciołom jego nie podobało się to bardzo, wyrzucali mu to zanadto szczere wyznanie, mówiąc że mógł to w sposób nie tak w oczy bijący uczynić, że mu to ujmie wziętości i powagi. Na te i tym podobne uwagi, “niech sobie o mnie mówią, co się komu podoba, mawiał Alfons, przecież nie szukam swojej chwały, ale zbawienia dusz i chwały Bożej”. W głośnym sporze z Patuccim, który się przez cztery lata ciągnął, na ostatnią jego replikę nie dał odpowiedzi, “całą, pisze do Remondiniego, przeczytałem, ale to czcza tylko gadanina. Biedny Pattuci, jak mi donoszą, czuje się pokonanym i dlatego, nie mając zniskąd ratunku, czepia się frazesów. Moje dzieło, o ile mi się zdaje, odbiera uznanie od uczonych. Zresztą mnie na niczym nie zależy, ale jedynie i wyłącznie na tym, aby prawda na jaw wyszła”.

 

Do tej duszy Bogu jedynie i dobru bliźnich oddanej, inna pobudka nie miała przystępu, jak tylko to czynić i tego nauczać, co cześć Bożą pomnożyć, a ludzi lepiej poratować może. Zrozumiał, że Chrystus Pan pragnie, by Kościół szedł Jego torem i nie nakładał jarzma praw tam, gdzie go Bóg nie nałożył. “Jak to, pyta w jednym z listów Alfons, czyż nauka Chrystusowa żąda, aby wszyscy ludzie byli obowiązani trzymać się zdań ściśle moralnie pewniejszych. Gdzie i w jakiej ewangelii uczył tego Chrystus. Jakiż to obłęd do dziś dnia wielu usidlił? Przystępując do partii rygorystów, sądzą, że okazują gorliwość o chwałę Bożą, ale nie pamiętają, że jak Bóg z jednej strony chce, aby nakazane rzeczy były jak najdokładniej spełnione, tak przeciwnie nie chce i zakazuje, aby do rzeczy nie ujętych ściśle prawem, pod grzechem ludzi zobowiązywano”.

 

W tym to przeświadczeniu o słuszności swej sprawy stał Alfons na stanowisku probabilistycznym. Cieszyły go pochwały, jakie odbierał od uczonych. I tak z radością donosił swemu nakładcy: “Jezuici publicznie pochwalili moje dzieło”. Cenił zwłaszcza zdanie O. Zaccarii T. J. jako uczonego teologa, któremu manuskrypty do druku przeznaczone kazał posyłać do przeczytania, chciwie dopytując Remondiniego, jakie ma zdanie O. Zaccaria, a kiedy tenże wyraził mu listownie swoje zadowolenie, wyznaje się Alfons uszczęśliwionym i zaszczyconym jego listem. Więcej jeszcze sprawiały mu pociechy uznania jego dziełom udzielane po kilkakroć przez papieży. Ale ta radość, jaką z powodu podobnych pochwał okazywał, nie płynęła z próżności, ale cieszyła go o tyle, o ile czuł się przez to bardziej zapewnionym, że istotnie prawdę odnalazł.

 

Zdrowa a jasna nauka Alfonsa, wytrwała obrona łagodniejszego systemu, odniosły wreszcie pożądany skutek. Jeszcze za życia doczekał się dziewięciu wydań swej teologii moralnej. Z radością patrzał święty na tryumf prawdy nad długo rozpanoszonym fałszem. “W Neapolu, pisze w jednym z swych listów Alfons, żadne dzieło moralne nie ma takiego pokupu jak moje, choć nullus propheta est acceptus in sua patria“. Po innych krajach, jak mu donoszono, zarówno brała górę jego nauka nad modą jansenistowską.

 

W sam czas zakończyła się walka. Nastawały złe czasy dla Kościoła. Posiew Voltaire’a, D’Alemberta, Diderota i innych encyklopedystów wschodził w Europie bujnym plonem, a celem jego było: wyrugowanie Boga z powierzchni ziemi, otrząśnienie społeczeństwa z krępujących go więzów wszelkiej zwierzchności, wyzwolenie człowieka spod odwiecznych praw etycznych, jednym słowem skruszenie tronów i ołtarzy. Trzeba było unitis viribus zwrócić ostrze nauki, i całą gorliwość przeciw nowej hydrze godzącej na podwaliny Kościoła i społeczeństwa.

 

X. Zdzisław Bartkiewicz

 

–––––––––––

 

 

Artykuł z czasopisma “Przegląd Powszechny”, Rok czwarty. – Tom XV (lipiec, sierpień, wrzesień 1887), Kraków 1887, ss. 181-195.

(Pisownię i słownictwo nieznacznie uwspółcześniono).

 

Przypisy:

(1) Daniel XII, 3.

 

(2) 7 maja 1807 r.

 

(3) 6 września 1816 r.

 

(4) 8 maja 1839 r.

 

(5) 11 marca 1871 r.

 

(6) P. Karl Dilgskronn, Leben des h. Al. Liguori. Regensburg 1887. II. Band. S. 180.

 

(7) Vie de S. Alphonse de Liguori par le P. Henri Saintrain, pag. 272.

 

(8) Decretum urbis et orbis d. 11 Mart. 1871 r.

 

(9) Risposta apologetica ad una lettera d’un religioso, circa l’uso dell’opinione egualmente probabile.

 

(10) Dilgskronn, Leben des h. A. Liguori. II. B. S. 180.

 

—————————————————————————————————————–

(*) “Św. Alfons (Alphonsus) Liguori, Wyznawca, Doktor Kościoła; – święto 2 sierpnia.

Urodzony r. 1696, syn znakomitej rodziny neapolitańskiej, początkowo adwokat, został jednak r. 1726 kapłanem. Po sześciu latach założył zgromadzenie zakonne «Najświętszego Odkupiciela» (redemptorystów), głównie w celu prowadzenia misyj wśród ludu wiejskiego. Przy organizowaniu zakonu spotykały Alfonsa najniezasłużeńsze napaści. Oskarżenia przed Piusem VI doprowadziły nawet czasowo do usunięcia go od kierownictwa zgromadzeniem. Mianowany biskupem św. Agaty de’Goti r. 1762, zarządzał diecezją z wielką roztropnością aż do r. 1775, kiedy dla słabego zdrowia zniewolony był zrezygnować z biskupstwa. Wolniejszy od zajęć obowiązkowych, tym gorliwiej pracował piórem, wydając prace z dziedziny ascetyki, a przede wszystkim wielką teologię moralną, dzieło, które mu zjednało wiekopomną sławę. W ostatnich miesiącach życia nawiedził go Bóg cierpieniami moralnymi, pełnymi udręczeń ducha; dopiero krótko przed śmiercią uzyskał zupełny spokój wewnętrzny. Um. 1. 8. 1787 w klasztorze redemptorystów w Pagani pod Nocerą. Beatyfikowany r. 1816, kanonizowany r. 1839, ogłoszony Doktorem Kościoła r. 1871″. – Biskup Karol Radoński, Święci i Błogosławieni Kościoła Katolickiego. Encyklopedia Hagiograficzna. Warszawa – Poznań – Lublin [1947], s. 17. (Przyp. red. Ultra montes).

—————————————————————————————————————–
© Ultra montes (www.ultramontes.pl)
Kraków 2007

http://www.ultramontes.pl/liguori_doktor_kosciola.htm

*********

Święty Etelwold, biskup

Święty EtelwoldEtelwold urodził się około 912 roku w Winchesterze. Około 938 r. razem ze św. Dunstanem został wyświęcony na kapłana. Towarzyszył mu w Glastonbury, gdzie Dunstan przywracał życie zakonne. Potem objął wyludnione opactwo w Abingdon (Berkshire).
W roku 963 Etelwold został biskupem Winchesteru, gdzie wkrótce zastąpił przy katedrze żonatych duchownych mnichami z Abingdon. Rok później zreformował opactwo w Milton i w New Minster w Winchesterze. W roku 966 odnowił Peterbourgh, a w cztery lata później klasztor na Ely zamienił na opactwo męskie. Potem przyszła kolej na Thorney. Sam w Glastonbury i w Abingdon pracował fizycznie w ogrodzie, w kuchni i przy murarce. Zajęcia tego rodzaju kontynuował w Winchesterze. Zainicjował tam także nowy styl w przyozdabianiu rękopisów oraz przepisywanie tropów i innych zapisów muzycznych. Zawdzięczamy mu też tłumaczenie Reguły benedyktyńskiej.
W roku 970 na synodzie zredagował Regularis concordia, kodeks dla około trzydziestu klasztorów, które istniały w okręgu Wessex i w Mercji. Pomagali mu w tym mnisi z Gandawy i z Fleury. W roku 980 konsekrował katedrę w swym biskupim mieście. Jego wkład w dzieło odnowy kościelnej w Anglii był ogromny.
Zmarł 1 sierpnia 984 r. Kult, który go bezzwłocznie otoczył, podtrzymywały klasztory, tak wiele mu zawdzięczające.

http://www.brewiarz.pl/czytelnia/swieci/08-01b.php3

*********

Błogosławiony Aleksy Sobaszek,
prezbiter i męczennik
Błogosławiony Aleksy Sobaszek Aleksy urodził się 17 lipca 1895 r. w Przygodzicach Wielkich w dekanacie Ostrowa Wielkopolskiego na ziemi kaliskiej, ówcześnie w zaborze niemieckim. Po pewnym czasie rodzina przeprowadziła się do Ostrowa; tam w czasie I wojny światowej zmarła matka Aleksego.
W 1914 r. Aleksy zdał maturę w gimnazjum w Ostrowie, znanym w czasach zaborów jako kuźnia polskich kadr i ośrodek walki z germanizacją. Wstąpił do seminarium; był zdolnym studentem i władze kościelne sprawiły, że wiedzę teologiczną pogłębiał także na uczelniach niemieckich w Münster i we Fryzyndze.
Święcenia kapłańskie przyjął w 1919 r. Pracował jako wikariusz w Wągrowcu (lata 1919-1920), w Słupach (od 1920 r.), Trzemesznie i Gnieźnie. Nie zaprzestawał douczania się – studiował filozofię i pedagogikę na Uniwersytecie Poznańskim. Przez pewien czas pracował jako prefekt seminarium w Gnieźnie. Był również prefektem gimnazjum w Szamotułach i Rogoźnie, gdzie zyskał opinię wybitnego nauczyciela i opiekuna młodzieży. Tę umiejętność pracy z dziećmi i młodzieżą wykorzystywał dalej, szczególnie od roku 1931, gdy został powołany na probostwo w Siedleminie pod Jarocinem.
Wybuch II wojny światowej spowodował, że na krótko opuścił swoją parafię. Po dwóch tygodniach wrócił i podczas Mszy św., ze łzami w oczach, prosił parafian o przebaczenie i zapewniał, że ich już nigdy nie opuści. Słowa dotrzymał. Miał możliwość wyjazdu do swojego brata mieszkającego w Niemczech, ale nie skorzystał z tej szansy. Gestapo przyszło po niego 6 października 1941 r., podczas gdy sprawował Mszę św. pogrzebową. Aleksy nie przerwał Mszy św. Niemcy poczekali i zatrzymali go po zakończeniu pogrzebu, nie pozwalając mu już wejść na plebanię.
Z grupą księży, aresztowanych w innych parafiach, został umieszczony w osławionym Forcie VII – obozie koncentracyjnym Posen (w Poznaniu). Zabrano mu tam ciepłe okrycie. 30 października 1941 r. całą grupę przewieziono do obozu koncentracyjnego w Dachau. Ks. Aleksy został numerem obozowym 28086.
Zachowały się jego listy obozowe wyrażające ufność w wolę Bożą i świadomość cierpienia z Chrystusem oraz konieczność cierpliwego znoszenia cierpień dla Niego. Katorżnicze życie obozowe, praca ponad siły i głód szybko wyniszczały. Aleksy przetrwał 9 miesięcy. 25 lipca 1942 r. przeniesiono go do rewiru dla chorych. Dostał krwawej biegunki i 1 sierpnia 1942 r. odszedł do Pana.
Beatyfikował go św. Jan Paweł II w dniu 13 czerwca 1999 r. podczas Mszy sprawowanej w Warszawie w gronie 108 polskich męczenników II wojny światowej.
http://www.brewiarz.pl/czytelnia/swieci/08-01c.php3
*********
Eleazar, uczony w Piśmie
Eleazar, uczony w Piśmie
Postać Eleazara znamy z tekstów Starego Testamentu (2 Mch 6, 18-31). Miał już 90 lat, gdy Antioch IV Epifanes, chcąc siłą wprowadzić u Żydów obyczaje pogańskie, próbował zmusić go do publicznego spożycia wieprzowiny. Eleazar odmówił zdecydowanie, a kawał mięsa, wkładany mu siłą do ust, ostentacyjnie wypluł. Wzięto go wówczas na mękę, a potem, gdy zdecydowanie odmówił także symulowania, zsieczono i torturowanego zamęczono. Stało się to być może w obecności tyrana w Jerozolimie lub – co bardziej prawdopodobne – w Antiochii. Tak dał heroiczny przykład męstwa, wierności i bojaźni Bożej, którą głośno wyznał. Stał się autentycznym męczennikiem Starego Testamentu.
Chrześcijaństwo, rychło wzbogacone własnymi męczennikami, nie mogło tej analogii nie dostrzec, dlatego uczczono go homiliami Ojców oraz wspomnieniami liturgicznymi. W synaksarium konstantynopolitańskim widnieje pod dniem 1 sierpnia (razem z siedmioma Braćmi Machabejskimi).

 

http://www.brewiarz.pl/czytelnia/swieci/08-01d.php3

Autor: Dariusz Czernecki – absolwent Wydziału Pedagogiki i Psychologii Uniwersytetu Śląskiego w Katowicach.

STAROŚĆ W BIBLII

Najwięcej informacji na temat starości znajdujemy w Starym Testamencie i dlatego do wskazówek w nim zawartych ograniczę się w tym artykule. Znajdujemy tam przykłady dotyczące pozytywnych jak i negatywnych aspektów funkcjonowania człowieka u schyłku swojego życia, ale również wskazówki wychowawcze, społeczne i egzystencjalne.

Pozytywny wzór starca

Odpowiedź na pytanie: „ Jakie cechy powinny charakteryzować człowieka starego?” znajdujemy w wielu miejscach na kartach Starego Testamentu. Męka Eleazara Opis Eleazara (jednego z pierwszych uczonych w Piśmie) dostarcza nam informacji na temat jego wyglądu i cech charakteru (2 Mch 6, 18-31 ):

  • mąż w podeszłym wieku, szlachetnego oblicza
  • postanowienia jego były szlachetne, godne jego wieku, powagi jego starości, okryte zasługą siwych włosów
  • jego zachowanie brało się ze świętego i od Boga pochodzącego prawodawstwa dla przestrzegania którego gotów był umrzeć
  • czuł wielką odpowiedzialność za młodzież dlatego uważał, że udawanie czegokolwiek (nawet w obliczu grożącej mu śmierci) wprowadza ludzi w błąd i jest wstydem oraz hańbą starości
  • był odważny, a cecha ta brała się z olbrzymiej wiary w Boga
  • zakończył swoje życie dając, nie tylko dla młodzieży lecz także dla większości narodu, przykład szlachetnego usposobienia i pomnika cnoty.

Księga Mądrości Syracha we fragmencie dotyczącym dobrych i złych ludzi, wyróżnia takie oczekiwane cechy seniora jak (Syr 25, 4-6 ):

  • umiejętność doradzania
  • mądrość – biorąca swój początek z bojaźni Pańskiej (por. Ps 111, 10)
  • doświadczenie.

Zachowanie względem starców

Pozytywne:

Starość i szacunek dla osób starszych wiekiem opiera się w Piśmie Świętym na czwartym przykazaniu Dekalogu, które określa stosunek dzieci, młodzieży, a potem osób dorosłych do rodziców: „ Czcij ojca twego i matkę twoją, abyś długo żył na ziemi, którą Pan, Bóg twój, da tobie” (Wj 20, 12; Pwt 27, 16; Prz 1, 8; 6, 20).

W zakresie sprawiedliwości społecznej Księga Kapłańska (Kpł 19, 32 ) nakazuje aby:

  • przed siwizną wstawać
  • szanować oblicze starca i w ten sposób okazywać bojaźń Bożą

starzenie się

W zakresie obowiązków względem rodziców Księga Mądrości Syracha (Syr 3, 12-14) wskazuje aby ojca:

  • wspomagać w starości
  • nie zasmucać go w jego życiu
  • być dla niego wyrozumiałym nawet gdyby „ rozum stracił”
  • nie pogardzać nim,

a miłosierdzie w stosunku do starego ojca nie pójdzie w zapomnienie i zostanie nagrodzone.

Księga Mądrości Syracha (Syr 42, 8) nakazuje wyzbyć się wstydu i upomnieć nierozumnego i głupiego lub zgrzybiałego starca, gdy prowadzi spór z młodymi.

Księga Mądrości Syracha (Syr 8, 6) w różnych przestrogach i radach nakazuje: „ Nie uwłaczaj człowiekowi w jego starości, albowiem i z nas niektórzy się zestarzeją.”

Negatywne:

Z Księgi Mądrości (Mdr 2, 1-21) dowiadujemy się, że udręczanie i brak szacunku dla starszego człowieka bierze się z ignorancji Boga i mylnego przeświadczenia o własnej sile.

Konsekwencje naszego stosunku do prawa Boskiego

Przykłady skutków jakie musi ponieść społeczeństwo pokazuje ST również przez pryzmat długości oraz jakości życia człowieka.

Negatywne:

Księga Mądrości wskazuje na konsekwencje ponoszone przez potomków ludzi grzesznych (Mdr 3, 16-17) : „ A dzieci cudzołożników nie osiągną celu, zniknie potomstwo nieprawego łoża. Jeśli nawet żyć będą długo – za nic będą miani i na końcu niechlubna będzie ich starość.”

Natomiast Księga Izajasza (Iz 3, 5 ) dając za przykład nieład w grzeszącej Jerozolimie, uświadamia nam chaos jaki zapanuje po odrzuceniu wiary w Boga: „ Ludzie gnębić będą jeden drugiego i przyjaciel przyjaciela. Wyrostek sponiewiera starca, i prostak dostojnika.”

Przestrogi zawarte w Księdze Barucha (Ba 4,15) mają uświadomić człowiekowi, że nieposłuszeństwo Bogu może doprowadzić do niewoli całego społeczeństwa : „ Sprowadził na nich naród z daleka, naród bezczelny, obcego języka, który nie uszanował starca ani nie ulitował się nad dzieckiem.”

Pozytywne:

Księga Izajasza (Iz 65, 20 i 23) przytacza opłatę ostateczną za przestrzeganie praw Pana w postaci długości życia:

  • „ Nie będzie już w niej niemowlęcia, mającego żyć tylko kilka dni, ani starca, który by nie dopełnił swych lat; bo najmłodszy umrze jako stuletni, a nie osiągnąć stu lat będzie znakiem klątwy.”
  • „ Bo na wzór długowieczności drzewa będzie długowieczność mego ludu; i moi wybrani długo używać będą tego, co uczynią ich ręce.”

Natomiast psalmista w Psalmie 92 (Ps 92, 14-16) opisuje jakość życia osób wiernych Bogu: „ Zasadzeni w domu Pańskim rozkwitną na dziedzińcach naszego Boga. Wydadzą owoc nawet i w starości, pełni soków i zawsze żywotni, aby świadczyć, że Pan jest sprawiedliwy, moja Skała, nie ma w Nim nieprawości.”  zdjęcie biblii

Wychowanie do starości

Aby jednak starość była okresem harmonii wewnętrznej z Bogiem i ludźmi, musi być poprzedzona dobrym wychowaniem oraz prawym i mądrym życiem.

Księga Przysłów (Prz 22,6) wyraźnie wskazuje na dobrodziejstwo konsekwencji w wychowaniu od najmłodszych lat : „ Wdrażaj chłopca w prawidła jego drogi, a nie zejdzie z niej i w starości.”

W przykładach dobrych i złych ludzi Księga Mądrości Syracha (Syr 25, 2-3) także podkreśla wagę kształcenia i wychowania młodego pokolenia: „ Trzech rodzajów ludzi znienawidziła moja dusza, a życie ich szczególnie mnie gniewa: żebraka pysznego, bogacza kłamcy, starca cudzołożnego, ogołoconego z rozumu. Jeśli w młodości nie nazbierałeś, jakim sposobem znajdziesz na starość?”

Natomiast Księga Mądrości (Mdr 4, 8-9 i 16) przy ocenie przedwczesnej śmierci osoby sprawiedliwej wyraźnie zaznacza, iż sama w sobie starość nie jest jeszcze godna czci lecz musi być starością mądrą :

  • „ Starość jest czcigodna nie przez długowieczność i liczbą lat się jej nie mierzy: sędziwością u ludzi jest mądrość, a miarą starości – życie nieskalane.”
  • „ Sprawiedliwy umarły potępia żyjących bezbożnych, i dopełniona wcześnie młodość leciwą starość nieprawego.”

Psalmista prosząc o szczęśliwą starość (Ps 71, 8-9 i 17-19) podaje, iż w całym życiu musimy postępować zgodnie z prawem Pana, bo to On jest najlepszym wychowawcą:

  • „ Usta moje były pełne Twojej chwały,
    przez cały dzień – Twojej sławy.
    Nie odtrącaj mnie w czasie starości;
    gdy siły ustaną, nie opuszczaj mnie!”
  • „ Boże, Ty mnie uczyłeś od mojej młodości,
    i do tej chwili głoszę Twoje cuda.
    Lecz i w starości, i w wieku sędziwym
    nie opuszczaj mnie, Boże,
    gdy [moc] Twego ramienia głosić będę,
    całemu przyszłemu pokoleniu – Twą potęgę,
    i sprawiedliwość Twą, Boże, sięgającą wysoko,
    którą tak wielkich dzieł dokonałeś:
    o Boże, któż jest równy Tobie?”

Nawoływanie do samowychowania i zdobywania mądrości znajdujemy w Księdze Mądrości Syracha. Także tam natkniemy się na wskazanie pedagogiczne do wychowania w radości:

  • (Syr 6, 17-18) „ Kto się boi Pana, dobrze pokieruje swoją przyjaźnią, bo jaki jest on, taki i jego bliźni. Synu, od młodości swej staraj się o naukę, a będziesz ją nabywał aż do siwizny.”
  • (Syr 30, 24) „ Zazdrość i gniew skracają dni, a zmartwienie sprowadza przedwczesną starość.”

Kto jednak nie uwzględni w planie wychowania oraz samowychowania powyższych wskazówek musi się liczyć, iż na starość usłyszy (Dn 13,52): „ Zestarzałeś się w przewrotności, a teraz wychodzą na jaw twe grzechy, jakie poprzednio popełniłeś ”.

Koniec starości – śmierć

(Syr 41, 3-4)
„ Nie bój się wyroku śmierci,
pamiętaj o tych, co przed tobą byli i będą po tobie.
Taki jest wyrok wydany przez Pana na wszelkie ciało:
i po co odrzucać to, co się podoba Najwyższemu?
Dziesięć, sto czy tysiąc lat żyć będziesz,
w Szeolu nie czyni się wyrzutów z powodu [długości] życia.”

Stary Testsment ukazuje nam starość jako m.in. zadanie do wykonania. Ale wykonywać je trzeba przez całe życie. Spieszmy się więc, bo nie wiemy ile czasu nam zostało…

http://www.anima-humana.com/strona_biblia.php

*******

Ponadto dziś także w Martyrologium:
świętych męczenników Aleksandra, Atcjusza i Leoncjusza (+ IV w.); św. Feliksa, męczennika (+ II/III w.); św. Justyna, męczennika (+ V w.); św. Nemezjusza, wyznawcy; św. Werusa, biskupa (+ IV w.); świętych sióstr Wiary, Nadziei i Miłości (+ poł. II w.)
http://www.brewiarz.pl/czytelnia/swieci/08-01d.php3

**************************************************************************************************************************************

TO WARTO PRZECZYTAĆ

******

Czuło się wolność

Życie Duchowe

Józef Augustyn SJ

Ojciec Tadeusz Sporny SJ przeżył Powstanie Warszawskie. Opowiada o codzienności w okupowanej stolicy i dramacie, jaki spotkał jej mieszkańców.

 

Józef Augustyn SJ: Ile lat miał Ojciec, kiedy wybuchła druga wojna światowa?

 

Tadeusz Sporny SJ: Miałem szesnaście lat, skończyłem drugą klasę gimnazjum.

 

Urodziłem się i mieszkałem w Warszawie, przy ulicy Targowej, na Pradze, razem z rodzicami i starszym rodzeństwem: dwiema siostrami – Zofią i Barbarą oraz bratem Antonim. Mój ojciec – Piotr – przed wojną miał na Pradze zakład fryzjerski, ale zaczął chorować i musiał go zamknąć. Otworzył wówczas drogerię w Śródmieściu. W pierwszych dniach Powstania Warszawskiego został wywieziony do obozu w Gross-Rosen i tam zmarł prawdopodobnie z wycieńczenia. Wojny nie przeżył także mój brat. We wrześniu 1939 roku Antoni był w Szkole Podchorążych Lotnictwa w Dęblinie. Po upadku kampanii wrześniowej trafił do Anglii. Był pilotem; na początku lat czterdziestych został zestrzelony nad Niemcami. Ale o tym dowiedzieliśmy się dopiero po wojnie dzięki pomocy Czerwonego Krzyża. W czasie okupacji nie wiedzieliśmy, co się z nim dzieje.

 

Jak wyglądało życie w okupowanej Warszawie?

 

Przez pierwszy rok okupacji nie chodziłem do szkoły, Niemcy bowiem je pozamykali. Później nie mogłem kontynuować nauki w moim starym gimnazjum. Okupant pozwolił bowiem otworzyć tylko szkoły zawodowe. Zacząłem więc naukę w szkole budowlanej. Muszę jednak przyznać, że naszymi nauczycielami byli niejednokrotnie wykładowcy wyższych uczelni, którzy nie mogli pracować na zamkniętych uniwersytetach. Chodziłem także na tajne komplety, by kontynuować naukę przedmiotów humanistycznych. Tych bowiem nie było w oficjalnym okupacyjnym szkolnictwie.

 

Staraliśmy się jakoś żyć: uczyć i pracować. Nie było to łatwe, bo w mieście, jak i w całej okupowanej Polsce, szalał hitlerowski terror. Na porządku dziennym były uliczne łapanki, aresztowania i wywożenie na roboty do Niemiec, egzekucje i represje. Można było wyjść z domu i nie wrócić. Człowiek nie mógł być pewny dnia jutrzejszego. Mnie nie aresztowali, ale kilku moich kolegów zatrzymano i wywieziono do obozu koncentracyjnego. Rodzice jednego z nich dostali później tylko przesyłkę z Oświęcimia z jego ubraniem i informacją, że chłopak zmarł.

 

Czasami jadąc tramwajem, słyszało się ostrzegawcze krzyki przechodniów, że kilka ulic dalej jest łapanka. Tramwajarz wtedy zwalniał – można było wyskoczyć i uciec. Kilka razy ochroniło mnie to przed niebezpieczeństwem. Pamiętam też, że kiedyś wracając ze szkoły, zobaczyłem na Nowym Świecie pełno piachu. Zasypano nim ludzką krew. Pół godziny wcześniej miała tam miejsce egzekucja. Takie egzekucje często odbywały się na ulicach. Niemcy przywozili z Pawiaka do centrum grupę więźniów i na oczach przechodniów rozstrzeliwali ich. Hitlerowcy chcieli w ten sposób sterroryzować mieszkańców.

 

Brakowało też żywności, która była na kartki. Z tym jednak warszawiacy radzili sobie dzięki szmuglowi. Oczywiście proceder ten był ryzykowny, bo Niemcy z nim walczyli, ale jakoś trzeba było sobie radzić.

 

Okupacja to nieustanna walka o życie. Byłem wtedy młodym chłopakiem i razem z kolegami chcieliśmy mimo wszystko normalnie żyć: uczyć się i bawić. Pamiętam, że w lecie 1941 roku kąpaliśmy się nad Wisłą i pływaliśmy na kajakach. Wzdłuż drugiego brzegu ciągnął pociąg towarowy, którym niemieccy żołnierze jechali na front wschodni. W czerwcu tego roku Niemcy zaatakowali bowiem Związek Radziecki. Wagony w pociągu były pootwierane i widać było w nich przyglądających się nam żołnierzy. Oni jadą na front, a my tu pływamy na kajakach.

 

Druga wojna światowa to też dramat narodu żydowskiego. Przed rozpoczęciem wojny Gmina Żydowska w Warszawie była największa w Europie, a co trzeci warszawiak był Żydem. Nagle hitlerowcy zaplanowali ich eksterminację. Jako młody chłopak był Ojciec bezpośrednim świadkiem życia i zagłady narodu żydowskiego.

 

Rzeczywiście przed drugą wojną światową w Warszawie mieszkało – o ile się orientuję – ponad trzysta pięćdziesiąt tysięcy Żydów. Nasza rodzina wynajmowała mieszkanie w kamienicy należącej do Żyda, w sąsiedztwie mieszkało wielu chasydów. W części naszego domu znajdowała się nawet niewielka synagoga. Dla mnie, wówczas małego chłopca, żydowscy sąsiedzi byli niezmiernie intrygujący i tacy inni: te ich loczki, stroje, zwyczaje, zawodzenie modlitewne. Nikt nam nie tłumaczył żydowskiej religii i kultury. Ich zachowania były więc dla małych dzieci niezrozumiałe, a przez to i dziwne. W październiku, w czasie Święta Namiotów, Żydzi budowali na podwórku szałasy pokryte zielonymi gałązkami i liśćmi. Pamiętam, że czasami, by im dokuczyć, polewaliśmy te chatki wodą, niby podlewając na balkonie kwiatki.

 

Były to jednak tylko dziecięce wybryki. Nasza rodzina miała raczej dobre i życzliwe stosunki z żydowskimi sąsiadami. Zwłaszcza moja matka Karolina – z niektórymi sąsiadkami Żydówkami bardzo się przyjaźniła. Dla mnie ta przyjaźń przekładała się wówczas przede wszystkim na smak żydowskiej macy, którą jedna z sąsiadek przynosiła mojej mamie w czasie Paschy. Pamiętam, że bardzo mi ta maca smakowała.

 

W październiku 1940 roku Niemcy utworzyli getto i wasi sąsiedzi zmuszeni byli opuścić swoje mieszkania.

 

Pamiętam, że kiedy nakazano Żydom przeprowadzkę do getta, sąsiedzi jeszcze parę razy przychodzili do nas, prosząc o coś matkę. Na początku było to bowiem możliwe – przez jakiś czas Żydzi mogli opuszczać getto. Gospodarz naszego domu przyniósł wówczas do nas jakiś pakunek, z prośbą, by mama go przechowała. Były w nim świeczniki, Tora i inne przedmioty żydowskiego kultu. Mama schowała to wszystko, a po wojnie zgłosił się po te rzeczy ktoś z rodziny gospodarza.

 

Przez jakiś czas przejeżdżałem przez getto, jadąc do szkoły na Żoliborzu. Przy wejściu do tramwaju stał policjant, by nikt ani nie wsiadł do tramwaju, ani z niego nie wysiadł. W getcie panowały skrajne warunki: ciasnota, niewyobrażalna bieda i straszliwy głód. Warszawskie getto zajmowało teren około 2,6 kilometra kwadratowego, a zamknięto na nim ponad czterysta tysięcy Żydów warszawskich i przywiezionych tu z innych terenów. Nieraz widziałem też na ulicach Warszawy po tak zwanej stronie aryjskiej żebrzących żydowskich chłopców, którym udało się przedrzeć z getta. Wyglądali przerażająco – to był obraz rozpaczy.

 

Czy kiedy Niemcy zaczęli likwidować getto i wywozić Żydów do Treblinki, mieszkańcy Warszawy wiedzieli, co się z nimi dzieje?

 

Trudno powiedzieć, ponieważ ogólnie się o tym nie mówiło. Nie pisały o tym przecież niemieckie gazety… Na pewno wiedziała Armia Krajowa, w której była komórka kontaktów z gettem. Przeciętny mieszkaniec Warszawy raczej nie zdawał sobie z tego sprawy. To był czas okupacji i – co tu dużo mówić – każdy walczył o przetrwanie, chciał ratować własną skórę. Wszechobecny strach narzucał myślenie najpierw o sobie i swojej rodzinie: trzeba było pracować, uczyć się, zdobywać żywność, nie dać się złapać. Człowiek całą okupację się bał: Co będzie, kiedy zaczną walić do drzwi? Co wówczas zrobić? Gdzie się ukryć? Wyskoczyć na balkon? Często myślałem o tym w nocy. Człowiek żył cały czas w napięciu i niestety koncentrował się na własnych sprawach. Polacy interesowali się bardziej tym, co dzieje się na froncie zachodnim, postępami aliantów, wojskiem polskim…

 

Wielu jednak ukrywało Żydów.

 

To prawda. Robili to mimo grożącej za to śmierci. Niemcy bowiem często wpadali do mieszkań w poszukiwaniu Żydów. Ukrywanie Żydów to dla mnie prawdziwe bohaterstwo. Bądźmy szczerzy, wymagało to heroizmu.

 

Widział Ojciec płonące getto?

 

Tak. Wiosną 1943 roku, kiedy wybuchło powstanie w getcie. Przerażający widok, po ludzku tragiczny… To był czwarty rok okupacji. W mieszkańcach Warszawy rosła nienawiść do Niemców. Powstanie Warszawskie, które wybuchło rok później, było naturalną tego konsekwencją – musiało do niego dojść.

 

Ojciec także brał w nim udział, walcząc w oddziałach Armii Krajowej.

 

Jeśli dobrze pamiętam, do Armii Krajowej wstąpiłem w 1943 roku. Należałem do trzeciej kompanii Batalionu im. Jana Kilińskiego. Przybrałem pseudonim “Traugutt”. Co jakiś czas w konspiracji, w prywatnych mieszkaniach, także u mnie przy ul. Targowej, spotykaliśmy się na podstawowych szkoleniach wojskowych. Ze zrozumiałych względów miały one tylko charakter teoretyczny. Na zbiórki w kilkuosobowych grupach dowódca drużyny przynosił rysunki pistoletów, karabinów i pistoletów maszynowych i “na sucho” opisywał, jak działają. Między poszczególnymi drużynami krążyło też kilka sztuk broni krótkiej. Były to te same: vis, mauzer, parabellum i nagan. Uczyliśmy się je składać i rozkładać. Ale ogólnie broni brakowało.

 

Brakowało jej też w czasie Powstania Warszawskiego.

 

W naszym około trzydziestoosobowym plutonie był tylko jeden karabinek maszynowy. Trzymał go zawsze wartownik. Jeśli szliśmy na jakąś akcję czy broniliśmy jakiejś placówki, to zabieraliśmy mu ten karabin, a po powrocie zwracaliśmy. Podobnie sytuacja wyglądała w innych oddziałach Armii Krajowej. W czasie walk powstańczych brakowało broni. Każdy pistolet był na wagę złota i dowódcy cieszyli się, jeśli powstańcy mieli własną broń. Opowiadał mi jeden z kolegów, że kiedy po wybuchu powstania chciał walczyć i zgłosił się do jednego z oddziałów, na wstępie zapytali go, czy ma broń. On oczywiście nie miał jej, bo i skąd kilkunastoletni chłopak miał wziąć broń. Od razu odesłali go do domu…

 

W której części Warszawy walczył Ojciec w czasie powstania?

 

Batalion Kilińskiego walczył głównie w rejonie Śródmieścia, gdzie w porównaniu z innymi częściami Warszawy – Starym Miastem, Powiślem, Czerniakowem, Żoliborzem czy Pragą – było w miarę spokojnie. Trzecia kompania, do której należałem, przebywała między placem Napoleona (dziś Powstańców Warszawy) a Nowym Światem. W pierwszych dniach powstania mieliśmy za zadanie zdobyć gmach Gimnazjum im. Wojciecha Górskiego. W pięciopiętrowym budynku mieściły się niemieckie koszary, a dokładniej hotel dla tak zwanych własowców, czyli Ukraińców walczących po stronie hitlerowców. W dniu wybuchu powstania nie udało się nam jednak zdobyć tego budynku. Był chroniony zasiekami i obsadzony uzbrojoną po zęby załogą, a nasz karabin maszynowy akurat się zaciął. Obrzuciliśmy więc gmach samozapalającymi się butelkami szturmowymi i musieliśmy się wycofać. Rano rozpoczął się drugi atak, ale przeciwnik w nocy opuścił budynek od tyłu i kiedy do niego wkroczyliśmy, było tam jeszcze może dwóch własowców, których wzięliśmy do niewoli.

 

W piwnicach Gimnazjum Górskiego stacjonowaliśmy ponad miesiąc. To była nasza placówka, z której – jeśli padł rozkaz – szliśmy bronić powstańczych punktów albo zdobywać nowe. Nie mieliśmy jednak – jak już mówiłem – broni, więc właściwie stanowiliśmy jednostkę rezerwową, pomocniczą. Budowaliśmy barykady, obrzucaliśmy czołgi butelkami szturmowymi, ćwiczyliśmy musztrę albo uczyliśmy się strzelać z wiatrówki. Pamiętam też, że ciągle brakowało nam wody i żywności. Kopaliśmy jakieś studnie i szukaliśmy wody nie tylko do picia, ale także by móc się umyć. Wodę zbierało się też z kranów, z których niemiłosiernie wolno kapała.

 

Skąd mieliście żywność?

 

Po zdobyciu koszar w budynku znaleźliśmy jedzenie zostawione przez uciekających własowców. Na początku nie było więc kłopotów z wyżywieniem. Żywnością dzieliła się z nami również ludność cywilna, ale z czasem zaczęło jej brakować wszystkim i musieliśmy organizować po nią wyprawy. Niedaleko naszej placówki znajdował się browar, a w nim zapas zboża i cukru. Chodziliśmy tam po owies – co oczywiście nie było ani łatwe, ani bezpieczne, ale kiedy zdobyliśmy ziarno, można było z niego ugotować dla wszystkich zupę. Pełno było w niej łusek z owsa i wszyscy nimi pluli. Dlatego nazywaliśmy tę zupę “zupa pluj”.

 

Muszę przyznać, że osobiście nie uczestniczyłem w jakichś ciężkich akcjach na pierwszej linii ognia. Było mi dane oddać kilka strzałów i to wszystko… Razem z pozostałymi członkami mojej drużyny walczyliśmy na zapleczu. Dlatego udało się nam w miarę spokojnie przeżyć pierwszy etap powstania. Sytuacja zmieniła się, kiedy Niemcy rozpoczęli metodyczne bombardowanie miasta. Spuszczali na Warszawę bomby zapalające – ulica po ulicy. To było straszne… Całe miasto płonęło – patrzyliśmy na to nieraz z okien ostatniego piętra gimnazjum, w którym stacjonowaliśmy: wszystko wokół się paliło. Trudno było wytrzymać duszący dym i swąd spalenizny. A później jeszcze rozkładające się w letnim upale ciała… To było naprawdę piekło…

 

W czasie bombardowań ukrywaliśmy się w piwnicach, ale zdawaliśmy sobie sprawę, że nie jest to bezpieczne miejsce – w każdej chwili na głowę mógł się nam zawalić cały budynek. Raz nawet w sąsiedztwie po zbombardowaniu jakiś dom runął. Towarzyszył temu taki huk, że na kilka dni straciłem słuch. Byłem wówczas młody, zaprawiony poprzednimi latami okupacji i jakoś to wytrzymywałem. Mam też świadomość, że czuwała nade mną Opatrzność. Nasza placówka ostatecznie bowiem także została zbombardowana i pod jej gruzami zginęło wielu moich kolegów, innych żołnierzy. Niemcy zrzucili na Gimnazjum Górskiego bomby jakieś dwa dni po tym, jak zaczęła w nim nadawać powstańcza radiostacja. Widocznie ją namierzyli.

 

Ojcu udało się przeżyć.

 

Akurat w czasie akcji bombardowania przebywałem w innym miejscu. Tego samego dnia wcześniej zbombardowano gmach Poczty Głównej przy placu Napoleona i razem z kilkoma ochotnikami pomagałem przy odgruzowywaniu i ratowaniu zasypanych tam ludzi. Nie byłem tam za bardzo przydatny, ale właśnie ta akcja uratowała mi życie. Kiedy bowiem wróciłem na moje dawne miejsce, zastałem cały budynek w gruzach.

 

Jak Ojciec wspomina czas powstania?

 

Na początku powstaniu towarzyszył ogromny entuzjazm. Przez pierwszy tydzień to była prawdziwa młodzieńcza euforia, tym bardziej że powstańcom udało się zdobyć wiele budynków i ulic. Na dachach domów czy w oknach wywieszano polskie flagi, śpiewaliśmy patriotyczne i religijne pieśni. Czuło się wolność. Po latach okupacji chcieliśmy w końcu zacząć walczyć z Niemcami.

 

Do walki wy, młodzi, szliście pewnie trochę jak harcerze na biwak, nie zdając sobie do końca sprawy z tragizmu całej sytuacji.

 

Rzeczywiście chyba tak było. Byliśmy młodzi, pełni zapału, poświęcenia i wiary. Tak bardzo nienawidziliśmy hitlerowców, że każdy chciał walczyć, by ich z kraju wypędzić. Ten entuzjazm nie gasł, nawet kiedy w czasie powstania zaczęło brakować amunicji i żywności. Wszyscy bowiem z nadzieją patrzyli w niebo, oczekując alianckich zrzutów, i za Wisłę, spodziewając się pomocy wojsk Armii Czerwonej. Zrzutów nawet kilka było, ale większość broni i żywności spadała na stronę niemiecką, a Rosjanie – jak wiemy – nie przyszli nam z pomocą. Nadzieja pomału zaczęła więc umierać, aż w końcu przyszły ostatnie dni powstania, zawieszenie broni, kapitulacja i wymarsz z doszczętnie zniszczonej Warszawy.

 

Czy był Ojciec w Muzeum Powstania Warszawskiego?

 

Tak, kilka lat temu. W jakimś stopniu oddaje ono klimat powstańczych walk, ale by całkowicie go oddać, musiałby tam jeszcze zapanować ten straszny swąd palonych i rozkładających się ciał, ogarniający wszystko dym, nieustający zaduch i kurz wzbijany przez walące się budynki.

 

Powstanie – jak wielu ocenia – było pewną improwizacją, doraźną reakcją wojskowo-polityczną.

 

Dla mnie Powstanie Warszawskie to ostatnie polskie powstanie romantyczne. To był bohaterski zryw głównie młodych ludzi, którzy podjęli go pełni patriotycznych uczuć. Wśród moich rówieśników nikt nie myślał o wielkiej polityce, każdy chciał walczyć z wrogiem i nie zastanawiał się, czy powstanie jest dobrze przygotowane i ma szanse; czy będzie udane, czy nie. Dowództwo Armii Krajowej chciało w zamyśle zamanifestować, że Polacy nie tylko czekają na oswobodzenie, ale o swoją wolność walczą. To prawda jednak, że cena była bardzo wysoka: około osiemnastu tysięcy poległych żołnierzy i sto osiemdziesiąt tysięcy cywilnych mieszkańców miasta. Wśród poległych elita narodu polskiego, najbardziej wartościowi ludzie. Poza tym ogromne straty materialne, zniszczone zostało wiele cennych pamiątek narodowych, archiwów, zabytków.

 

Walka z dobrze uzbrojonym przeciwnikiem nie mogła się skończyć inaczej. Niemcy byli jeszcze wciąż militarną potęgą i mieli ogromne zaplecze. Wojna przecież ciągle trwała. Powstańcy w dużej mierze improwizowali i wszystkiego im brakowało. Ale dla mnie na zawsze pozostaną bohaterami gotowymi oddać życie za ojczyznę. Muszę jednak powiedzieć, że w powstańczych oddziałach zdarzali się także ludzie o mniej szlachetnych pobudkach…

 

Dokąd Niemcy wyprowadzili was z powstańczej Warszawy?

 

Najpierw trafiłem do Ożarowa pod Warszawą. Stamtąd pociągami zostaliśmy wywiezieni do obozu przejściowego w Lamsdorf na Dolnym Śląsku, czyli do Łambinowic. Panowały tam straszne warunki bytowe, po prostu skrajna nędza… Nie byliśmy tam jednak długo, ponieważ z Lamsdorf rozsyłano więźniów do innych obozów na terenie Rzeszy. W listopadzie 1944 roku trafiłem więc do Stalagu VIII C Sagan, czyli do Żagania. Był to stały obóz dla jeńców, w którym przebywali najpierw żołnierze polscy walczący w kampanii wrześniowej, a następnie został on przeznaczony dla jeńców francuskich, belgijskich, brytyjskich i wielu innych narodowości. Oczywiście tam również panowały nie najlepsze warunki. Brakowało jedzenia, zbliżała się zima, a my nie mieliśmy odpowiednich ubrań… Ale w Żaganiu odpoczęliśmy psychicznie. Śmialiśmy się, że jesteśmy w sanatorium: obóz za miastem, blisko las, spokój i świeże powietrze.

 

W Żaganiu przebywał Ojciec do zakończenia wojny?

 

Nie. Kiedy zbliżał się front rosyjski, zimą 1945 roku Niemcy zaczęli obóz ewakuować. Szliśmy kolumną prawie miesiąc na zachód, codziennie dwadzieścia, trzydzieści kilometrów. Na początku spaliśmy w polach albo w lesie, później po stodołach. Ze względu na porę roku, nie było lekko, ale także w tym widzę opiekę Opatrzności nade mną. Obóz w Żaganiu został bowiem w lutym 1945 roku wyzwolony przez Armię Czerwoną i po selekcji żołnierzy AK, którzy pozostali w Żaganiu, zesłano do sowieckich łagrów. Ja trafiłem do niewielkiego Arbeit Komando na zachodzie Niemiec, które zostało na początku kwietnia wyzwolone przez Amerykanów.

 

Przez pewien czas po wyzwoleniu przebywałem jeszcze w tym obozie. Wspólnie z kilkoma kolegami zaczęliśmy myśleć o tym, co dalej. Chciałem wstąpić do zakonu. Do Polski nie mogłem wrócić, więc pomyślałem, że skoro zakon, to najlepiej dostać się do Rzymu. Z obozu wyruszyłem wspólnie z czterema kolegami. Moi towarzysze wstąpili we Włoszech do Armii Andersa, a ja odnalazłem wojskowego kapelana i powiedziałem mu o swoich zamiarach. Pamiętam, że to właśnie ten kapelan w sierpniu 1945 roku zawiózł mnie do Rzymu i tam skontaktował z jezuitami.

 

I w Rzymie rozpoczął Ojciec nowicjat.

 

Dokładnie w Galoro pod Rzymem. Zanim jednak rozpocząłem nowicjat, przez trzy miesiące przygotowywałem się do matury. Dopiero po jej złożeniu wstąpiłem do Towarzystwa Jezusowego – w grudniu 1945 roku.

 

Ojciec Tadeusz Sporny SJ zmarł 11 maja 2011 roku. Miał 89 lat. Był jednym z nielicznych, którzy przeżyli Powstanie Warszawskie.

 


 

WŁADYSŁAW GURGACZ. JEZUITA WYKLĘTY

Dawid Golik, Filip Musiał

 

Abyś pokój i wszelką pomyślność Ojczyźnie mojej darować raczył, błagam Cię dziś pokornie, składając Ci w dani całkowitą ofiarę z życia mego.
Spraw o Panie, ażeby Polska wprowadziła w życie polityczne ewangeliczne prawo miłości; daj, by się kierowała w każdej dziedzinie duchem Twoim i pragnieniami Najświętszego Serca Twojego.

http://www.deon.pl/po-godzinach/historia-i-spoleczenstwo/art,239,czulo-sie-wolnosc.html

********

 

 

Karabin i stuła. Kapelani powstańczej Warszawy

KAI / pk

(fot. gogoninja / flickr.com / CC BY-NC-SA 2.0)

Około 150 duchownych wzięło udział w Powstaniu Warszawskim jako kapelani poszczególnych oddziałów i szpitali polowych. Wykazali się ogromnym bohaterstwem i poświęceniem. Nie przeżyło około 50 z nich: zginęli podczas ostrzałów i bombardowań, a niektórzy zostali bestialsko zabici przez Niemców ponosząc śmierć męczeńską.

 

Kapelani stanowili integralną część struktury organizacyjnej Armii Krajowej. W każdym okręgu AK był ksiądz odpowiedzialny za zapewnienie opieki duchowej żołnierzom. Dzięki temu w 1944 roku niemal każdy oddział partyzancki miał swojego kapelana. Na czele tego duszpasterstwa stał ks. płk. Tadeusz Jachimowski, ps. “Budwicz”, który zginął 7 sierpnia podczas Powstania Warszawskiego, jego zastępcą był ks. płk. Jerzy Sienkiewicz, ps. “Gruzenda”. Odpowiedzialnym za organizację kapelanów podczas Powstania był ks. ppłk. Stefan Kowalczyk, ps. “Biblia”, który już w trakcie walk przydzielał do oddziałów ich opiekunów duchowych. Po kapitulacji wraz z żołnierzami poszedł do niewoli. Najbardziej znanymi kapelanami Powstania byli: ks. Zygmunt Trószyński, ps. “Alkazar”, o. Józef Warszawski SJ, ps. “Ojciec Paweł”, ks. mjr Władysław Zbłowski SAC, ps. “Struś” czy o. Tomasz Rostworowski SJ, ps. “Ojciec Tomasz”.

 

Kapelani powstańczej Warszawy

 

Powstanie Warszawskie było wielkim zrywem ludności stolicy, który miał przynieść wolność miastu i pomóc w wyzwoleniu całego kraju spod okupacji. Niestety, dwumiesięczne walki zakończyły się przegraną, która wśród wielu powstańców zrodziła kompleks klęski. Do dziś Powstanie Warszawskie pozostaje jednak w pamięci Polaków jako wydarzenie wyjątkowe, które przyczyniło się do uzyskania pełnej wolności w 1989 roku.

 

Wśród żołnierzy nie zabrakło także księży, którzy w oddziałach powstańczej Warszawy byli kapelanami towarzyszącymi im aż do końca walki. Część duchowych pełniła ofiarnie swoją posługę wśród ludności cywilnej, a zwłaszcza w rozrzuconych po mieście szpitalach polowych. Według późniejszych szacunków w Powstaniu wzięło udział około 150 księży, którzy pełnili funkcję kapelanów, blisko pięćdziesięciu z nich zginęło w trakcie walk.

 

Między godziną “W” a kapitulacją

 

Kapelani wojskowi stanowili integralną część struktury Armii Krajowej. Każdy Okręg AK miał kapelana, który odpowiadał za zorganizowanie opieki duchowej dla poszczególnych jednostek. W 1944 r. prawie każdy oddział partyzancki AK miał swojego kapelana. Kapelanem naczelnym AK był ks. płk. Tadeusz Jachimowski, członek Komendy Głównej. W Warszawie funkcję dziekana okręgu pełnił ks. ppłk. Stefan Kowalczyk, ps. “Biblia”, któremu podlegali kapelani poszczególnych obwodów miasta. I tak kapelanem obwodu I -Śródmieście był o. Jan Wojciechowski SJ, ps. “Korab”, kapelanem na Woli był odważny pallotyn – ks. mjr Władysław Zbłowski, ps. “Struś”, a na Żoliborzu proboszcz na Marymoncie ks. Zygmunt Trószyński, ps. “Alkazar”. Na Ochocie żołnierzami obwodu opiekował się znany logik, prof. Uniwersytetu Jagiellońskiego ks. Jan Salamucha.

 

1 sierpnia o godz. 11.00 na odprawę u ppłk. “Biblii”, która odbywała się przy ul. Długiej w byłym budynku Kurii Polowej, przybyło zaledwie czternastu duchownych. Pozostali albo nie otrzymali informacji o spotkaniu, albo nie zdołali dotrzeć na czas. Sytuacja na odprawie znalazła swoje odzwierciedlenie już po godzinie “W”. Część oddziałów nie miała swojego kapelana, jak np. słynny batalion “Zośka”, którego kapelanem został 4 sierpnia, trochę przypadkowo, słynny “Ojciec Paweł”, czyli o. Józef Warszawski SJ. Niektórzy księża dołączyli do wyznaczonych im oddziałów z opóźnieniem, a niektórzy zgłaszali się ochotniczo już w trakcie walk i otrzymywali przydział do jednostek od ks. “Biblii”. Duża część duchownych nie pełniła formalnie funkcji kapelanów, natomiast opiekowali się oni ludnością cywilną i rannymi w szpitalach polowych. Po kapitulacji opuścili miasto wraz z jego mieszkańcami udając się do obozów przejściowych w podwarszawskich miejscowościach. Niektórzy, jak dziekan okręgu Warszawa czy o. Warszawski poszli do niewoli wraz ze swoimi żołnierzami.

 

Śmierć kapelana naczelnego

 

Ks. płk. Tadeusz Jachimowski, ps. “Budwicz” w chwili wybuchu Powstania znajdował się w mieszkaniu na ul. Elektoralnej. Nie uczestniczył w przedpołudniowej odprawie u ks. “Biblii”, zresztą jego miejsce było przy Komendzie Głównej, skąd czekał na polecenia. Przez pierwsze dni kontakt z dowództwem był bardzo sporadyczny. Komenda Główna w tym czasie była odcięta od pozostałych oddziałów i po kilku dniach musiała się ewakuować z Woli na Stare Miasto. Czekając na rozkazy, które nie nadchodziły, ks. “Budwicz” urządził prowizoryczną kaplicę w domu przy Elektoralnej, gdzie okoliczni mieszkańcy zbierali się na modlitwie. Kapelan naczelny nie marnował czasu spowiadając tych, którzy do niego przychodzili, udzielając ostatniego namaszczenia i umacniając na duchu ludność cywilną. 7 sierpnia, gdy Niemcy zajęli już całą Wolę, ks. Jachimowski otrzymał polecenie, by opuścić swoje dotychczasowe miejsce postoju i dołączyć do oddziałów powstańczych koncentrujących się wokół gmachów Sądów Grodzkich na Lesznie. Zwlekał jednak, spowiadając ludzi. Akurat udzielał rozgrzeszenia, gdy do zaimprowizowanej kaplicy wtargnęli niemieccy żołnierze. Jeden z nich wycelował w niego karabin, gdy sekretarka kapelana “Mira” zaczęła błagać innego żołnierza, obserwującego scenę ze współczuciem, aby ocalił księdza. Przekonywała go, że to kapłan, który ma ze sobą Najświętszy Sakrament. Żołnierz, widocznie katolik, powiedział coś do kolegi trzymającego wycelowany karabin, podszedł do “Budwicza” i sprawdził, czy rzeczywiście ma ze sobą Najświętszy Sakrament. Następnie kazał, aby kapelan dołączył do grupy cywili, którzy zostali pognani przez miasto. W drodze ks. Jachimowskiemu udało się zostawić w Najświętszy Sakrament w kościele św. Andrzeja na Chłodnej. Kilka godzin później Niemcy dołączyli go do grupy mężczyzn pędzonych na rampę kolejową na Woli. Na noc grupa Polaków została zamknięta w kościele św. Wojciecha. Rano, gdy Niemcy prowadzili ich do transportów, jeden z konwojentów zobaczywszy w grupie księdza wyciągnął go z szeregów i zabił strzałem z pistoletu.

 

Opiekę duszpasterską nad powstańczą Warszawą organizował ks. “Biblia”, pełniąc de facto obowiązki kapelana naczelnego AK. Po kapitulacji, gdy ks. ppłk. Kowalczyk poszedł do niewoli wraz z innymi żołnierzami Powstania, kapelanem naczelnym został ks. płk. Jerzy Sienkiewicz, ps. “Gruzenda”, pełniący wcześniej funkcję zastępcy kapelana naczelnego.

 

Karabin i stuła

 

Sekretarz kapelana naczelnego AK ks. Antoni Czajkowski, ps. “Badur” w godzinie “W” spowiadał młode sanitariuszki z Wyższej Szkoły Pielęgniarek. Miał przydział do oddziałów koncentrujących się w gmachu Sądów Grodzkich na Lesznie. Po wyspowiadaniu dziewcząt udał się w kierunku wyznaczonych jednostek. Po drodze, w Alejach Jerozolimskich, zatrzymali go jednak akowcy ppor. Bolesława Niewiarowskiego, ps. “Lek”. Kiedy zobaczyli, że mają przed sobą księdza, poprosili, aby został ich kapelanem. Zaczęli rozmawiać, a jeden z młodych żołnierzy – ps. “Rola” – pochwalił się swoim pistoletem. Broń okazała się niezabezpieczona i wypaliła. Powstaniec ciężko ranny upadł na ziemię w kałuży krwi. Wypadek tak wstrząsnął ks. “Badurem”, że postanowił zostać z oddziałem “Leka” i zastąpić tragicznie postrzelonego powstańca. Poprosił dowódcę o przyjęcie do jednostki i przyjął pseudonim żołnierski “Rola II” dla upamiętnienia postrzelonego chłopca. Ks. Czajkowski brał udział w zdobyciu kolejnych kamienic w Alejach Jerozolimskich i silnie bronionego gmachu Zarządu Wodociągów i Kanalizacji na placu Starynkiewicza. W walkach wyróżniał się odwagą i pomysłowością. Ranny w jednej z akcji ppor. “Lek” mianował go swoim zastępcą. Po dwóch tygodniach Powstania, gdy do oddziału zgłaszali się nowi ochotnicy, ks. “Badur” postanowił powrócić do swoich pierwotnych zadań, nadal bowiem odczuwalny był brak kapelanów. Po zgłoszeniu się do ks. płk. “Biblii”, ks. Czajkowski otrzymał przydział jako kapelan Zgrupowania “Chrobry II”, a więc oddziałów, z którymi walczył do tej pory. Towarzyszył im, aż do kapitulacji.

 

Wśród żołnierzy

 

W wyjątkowo trudnej sytuacji znalazł się ks. Jan Salamucha, ps. “Jan”, który był kapelanem Obwodu III – Ochota. Oddziały powstańcze w tej dzielnicy były słabo uzbrojone i już po pierwszym dniu ich dowódca ppłk. Mieczysław Sokołowski, ps. “Grzymała” zdecydował większość z nich wyprowadzić z miasta. Dalsze walki prowadziły jedynie dwie pozbawione łączności z dowództwem jednostki. Ks. Salamucha, przed wojną profesor logiki na Uniwersytecie Jagiellońskim, jeden wychowanków słynnej filozoficznej Szkoły Warszawsko-Lwowskiej, pozostał z mieszkańcami Ochoty otaczając ich opieką duszpasterską i z najdłużej walczącym w dzielnicy oddziałem ppor. Jerzego Gołębiewskiego, ps. “Stach”. Oddział ten, liczący ok. 160 ludzi, bronił się zaciekle w trójkącie domów przy ul. Mianowskiego, Filtrowej i Wawelskiej. 11 sierpnia zapadła decyzja o przedzieraniu się kanałami do Śródmieścia. Powstańcy wykopali specjalny przekop i powoli znikali w podziemnym labiryncie. Ks. Salamucha uczestniczył w trudnej naradzie dowódców oddziału, lecz postanowił zostać z cywilną ludnością Ochoty. Zasunął i zamaskował właz do kanału po ostatnim żołnierzu. Kilka godzin później budynki zajęli Ukraińcy, którzy wszystkich mieszkańców wypędzili na ulicę. Mężczyzn rozstrzelali. Wśród zabitych znalazł się także ks. Jan Salamucha, kapelan Ochoty.

 

Nieco inaczej potoczyły się losy ks. Józefa Kowalczyka, który w czasie okupacji pracował w parafii w Tarczynie. Jak wielu innych, mimo że miał przydział do jednego z powstańczych oddziałów, nie zdążył jednak przybyć do Warszawy na czas. Kiedy udało mu się dotrzeć do stolicy otrzymał od ks. “Biblii” polecenie, aby objął opieką duchową batalion por. Wacława Zagórskiego, ps. “Lech Grzybowski” ze Zgrupowania “Chrobry II”. 4 sierpnia ks. “Oracz”, taki pseudonim przybrał wikary z Tarczyna, dołączył do oddziału. Powitanie było niezbyt zachęcające, gdyż dowódca, dawny działacz PPS, uprzedził kapelana, że oddział składał się głównie z robotników, którzy “nie lubią klechów”, a część żołnierzy należy do innych wyznań. Ks. “Oracz” nie zniechęcił się takim powitaniem i szybko zyskał sympatię powstańców. Bardzo dużo z nimi przebywał na pierwszej linii, przynosząc amunicję, żywność, wodę, świeże ubranie. Spowiadał, grzebał umarłych i prowadził ewidencję tych, którzy zginęli. W wolnych chwilach starał się także zbierać cenniejsze książki, aby uchronić je przed zniszczeniem. Kilkanaście dni po przybyciu do oddziału zginął podczas ostrzału, trafiony odłamkiem pocisku artyleryjskiego, spiesząc do rannych. Grób kopali mu jeńcy, jeden z nich był muzułmaninem, a drugi Ormianinem.

 

Na Starówce kapelanem batalionów “Gustaw” i “Wigry”, a także Komendy Głównej AK, był niezwykle popularny wśród żołnierzy o. Tomasz Rostworowski SJ, ps. “Ojciec Tomasz”. Potrafił podtrzymywać na duchu, nawet wówczas kiedy wydawało się, że nie ma już żadnej nadziei dla walczących. W jedną z sierpniowych niedziel “Ojciec Tomasz” odprawiał Mszę świętą w korytarzu Ministerstwa Sprawiedliwości. W trakcie rozpoczął się ostrzał artyleryjski, przed samym podniesieniem pocisk trafił w budynek, na szczęście dwa piętra wyżej. Ksiądz przerwał liturgię, po chwili jednak zostały uprzątnięte gruzy z ołtarza i na nowo zapalono świece. Po dziesięciu minutach o. Rostworowski dalej odprawiał Mszę, ludzie zachowali nadzwyczajny spokój i opanowanie.

 

Ojciec Tomasz bardzo często przebywał z żołnierzami, spędzał z nimi czas na rozmowach i dodawał im otuchy. Na Starówce, w jednym z mieszkań, zanim zostało zniszczone, grał na fortepianie i śpiewał razem z powstańcami. Dużo uwagi poświęcał też cywilnym mieszkańcom miasta, którzy skarżyli się mu na swój los. 2 września, tuż przed kapitulacją Starówki, zdecydował, że zostanie z rannymi w szpitalu polowym przy ul. Długiej 7, mimo że miał możliwość przejścia kanałami do Śródmieścia. Był świadkiem, jak Niemcy żywcem palili rannych powstańców, część z nich przy ofiarnej pomocy sanitariuszek udało mu się wynieść z płomieni.

 

Jezus z katedry

 

W sierpniu trwały zażarte walki na Starówce. W tych dniach zarówno powstańcy, jak i ludność cywilna szukali pociechy i wsparcia u Matki Bożej Łaskawej oraz przy trumnie św. Andrzeja Boboli w kościele jezuitów na Świętojańskiej, a także przed cudownym krucyfiksem w katedrze. 17 września, ks. Wacław Karłowicz był wśród rannych przy ul. Długiej, gdy ktoś przybiegł do niego z wiadomością, że pali się katedra. Ks. Karłowicz, kustosz kościoła, poszedł tam natychmiast. Katedra rzeczywiście była w płomieniach, płonęły posągi królów polskich i stalle, ogień ogarniał ołtarz. Ks. Karłowicz chwilę zastanawiał się co zrobić, postanowił uratować przed zniszczeniem przynajmniej cudowny krucyfiks. Udało mu się jednak zdjąć z krzyża tylko figurę Chrystusa i wynieść ją na zewnątrz. Po bombardowaniu ludzie spontanicznie utworzyli procesję, w której wśród ruin Starówki przenieśli figurę Jezusa do klasztoru sakramentek. Wielu cierpiących miało poczucie, że Bóg dzieli ich los i razem z nimi przemierza staromiejską drogę krzyżową. Po zniszczeniu klasztoru czyjeś troskliwe ręce przeniosły Jezusa z katedry do podziemi kościoła dominikanów na Freta. Tam zupełnie nieoczekiwanie natknął się na Niego ks. “Czesław” – Henryk Cebulski podczas spowiadania i namaszczania rannych. Obok spoczywających na posadzce ciężko rannych ludzi leżała też okryta płaszczem figura Chrystusa.

 

Niech ksiądz kapelan coś wymyśli…

 

16 września Powstanie tliło się jeszcze, ale już niewielu miało nadzieję, na nadejście pomocy i przeważenia szali nierównego boju. Na Czerniakowie, po przejściu ze Starówki, broniły się oddziały Zgrupowania “Radosław”, płk. Jana Mazurkiewicza, wśród których znajdował się słynny batalion “Zośka”. Ich kapelanem był o. Józef Warszawski SJ, znany jako “Ojciec Paweł”. Właśnie w sobotę 16 września “Radosław” wezwał go do swojego sztabu mieszczącego się w piwnicy jednego z domów. “Księże kapelanie – wspominał później słowa dowódcy o. Warszawski – potrzebny znowu jakiś zastrzyk. Ustają mi chłopaki. Trzeba coś tam dać do wnętrza. Człowiek nie jest tylko cielskiem. Niech tak ksiądz kapelan coś wymyśli. Nie poradzimy inaczej”. Ojciec Paweł paradoksalnie obawiał się tych słów, wiedział, że “Radosław” chce, aby nazajutrz odprawił niedzielną Mszę św. dla żołnierzy. Obawa wynikała z bardzo prostego faktu, nie miał ze sobą nawet okruszyny hostii. O. Warszawski zdawał sobie sprawę, jak wielkie znaczenie moralne dla powstańców ma zwykła Msza św. Niejednokrotnie słyszał, jak o tym mówili. “Cały bezsens naszej walki staje mi się sensem, kiedy ojciec podnosi Hostię i Kielich” – powiedział pewnego razu Andrzej Romocki “Morro”, dowódca kompanii w “Zośce”. “Ojciec Paweł” był świadomy, że powstańcy byli pełni rozżalenia i poczucia klęski. Wiedział, że “Radosław” chciał w nich “wyswobodzić duszę żołnierza”. O. Warszawski sam wspominał, że po Mszy “…czasami – czułem to jak najwyraźniej – wychodzili po odśpiewaniu końcowym “Boże coś Polskę” promieniści, pełni jak gdyby wiedzy o tajemnicy wielkopiątkowej przegranej, za której fiaskiem i pośmiewiskiem dostrzegli blask, graniczący z nieśmiertelnością; i pełni jak gdyby przeświadczenia, że za każdym poświęceniem się, choćby wypadło jak najbardziej nie w czas, stoi zawsze i na wieki wielki ofiarnik i kapłan Najwyższy, który jego nieprzemijającą biel i krew kładzie na złocie pateny niebieskiej i składa świętą obiatę, aż u stóp sprawiedliwego Boga”.

 

W ruinach nigdzie już nie było ani kawałka chleba, ani okruszyny hostii, a “Ojciec Paweł” wiedział, że nazajutrz musi odprawić Mszę. Zastanawiał się nawet, czy nocą nie spróbować przedrzeć się do ruin kościoła św. Trójcy, aby tam poszukać hostii. Podczas tych rozmyślań kapelan usłyszał wezwanie do ciężko rannego berlingowca. Zwlekał, ale sanitariuszka, która go wezwała, była nieustępliwa. Stan żołnierza był bardzo ciężki, o. Warszawski chciał się chociaż przekonać, czy jest katolikiem. Podczas przeszukiwania kieszeni płaszcza znaleźli z sanitariuszką modlitewnik, a w nim kawałek bożonarodzeniowego opłatka. Szczęście “Ojca Pawła” nie miało granic, nazajutrz mógł odprawić Mszę dla zmęczonych żołnierzy, ostatnią Mszę św. na powstańczym Czerniakowie.

 

Niecały tydzień później, 23 września o. Warszawski, jako ostatni oficer zgrupowania poddał się Niemcom w dramatycznych okolicznościach wraz z pozostałymi przy życiu resztkami Zgrupowania “Radosław”. Wcześniej część powstańców przedostała się na prawy brzeg Wisły. Podczas kapitulacji “Ojciec Paweł” był świadkiem egzekucji drugiego kapelana oddziałów na Czerniakowie ks. Józefa Stanka, ps. “Rudy”, którego Jan Paweł II wyniósł do grona błogosławionych podczas Mszy św. beatyfikacyjnej 108. polskich męczenników II wojny światowej sprawowanej w dniu 13 czerwca 1999 roku w Warszawie.

http://www.deon.pl/po-godzinach/historia-i-spoleczenstwo/art,240,karabin-i-stula-kapelani-powstanczej-warszawy.html

********

Historia czarnoskórego powstańca

TakRodzinie

Andrzej Łukasiak

(fot. TAK Rodzinie)

“Panie szanowny! Po co zaraz ubliżać? Warszawskie chłopaki jesteśmy, a że jeden trochę ciemniejszy?” – mówił w “Cafe «Pod Minogą»” Maniuś Kitajec o Szuwaksie, przyłapany przez powstańców, gdy przeszukiwał mieszkanie volksdeutscha.

 

Cała ta scena “fakstycznie”, mówiąc językiem Wiecha, nie do końca była li tylko fikcją literacką. Albowiem czarnoskóry powstaniec rzeczywiście istniał. Był nim pochodzący z czarnej Afryki perkusista August Agbola O’Brown, ps. “Ali”, który wybrał Polskę na drugą ojczyznę.

 

Czarnoskóry powstaniec

 

Urodził się 22 lipca 1895 roku w brytyjskiej Nigerii. Jako młody chłopak zaokrętował się na angielski statek. Przez jakiś czas przebywał w Wielkiej Brytanii, później w Wolnym Mieście Gdańsk. W 1922 roku trafił do Polski, będąc wówczas prawdopodobnie jedynym Afrykaninem w naszym kraju. Z zawodu był muzykiem (perkusistą jazzowym) oraz tancerzem. Nic też dziwnego, że zabijali się o niego właściciele najznakomitszych lokali rozrywkowych Paryża Północy, za jaki wówczas uchodziła stolica. Wkrótce też August Agbola założył tu rodzinę i doczekał się dwóch synów: Ryszarda (w roku 1928) i Aleksandra (w 1929 roku). Gdy 1 września 1939 roku jego druga ojczyzna poprosiła o pomoc, nie czekał na specjalne zaproszenie. Sam zgłosił się do obrony Ochoty w grupie operacyjnej gen. Bułak-Bałachowicza liczącej ok. 2 tys. ludzi i 250 koni.

 

Perkusista i nie tylko
Jest wiele świadectw na to, czym zajmował się po przegranej kampanii wrześniowej, ale żadnych konkretów. Jedni przysięgają na wszystkie świętości, że wizytował ich czarny akwizytor sprzedający po domach luksusowe urządzenia do usuwania kurzu zwane Hoover i Electrolux. Inni z ręką na sercu opowiadają, jak na własne oczy widzieli, że “w czasie okupacji w jednej z restauracji podwarszawskiego Otwocka grywał czarnoskóry perkusista”. Z kolei ojciec jednej z ówczesnych nauczycielek szkoły powszechnej, który w czasie okupacji był elektrykiem i pracował przy instalacjach oświetleniowych teatrów, rewii i wykonywał oświetlenie dla tzw. beczki śmierci, widział w niej sławnego czarnoskórego motocyklistę-ryzykanta.

 

Prawda zapewne była jak zwykle prozaiczna i najbliższy jej był Wiech. August Agbola najzwyczajniej w świecie imał się wszelkich zajęć, które pomogłyby utrzymać rodzinę. Wcale bym się nie zdziwił, że grywał w jakichś lokalach nawet w samej Warszawie albo wręcz jak Jumbo u Wiecha występował po podwórkach. Faktem bezspornym było jednak, że nie należał do żadnej komórki konspiracyjnej, co wydaje się w pewnym sensie oczywiste ze względu “na jego hebanowe aparycje”, jakby skwitował Konstanty Aniołek, właściciel cafe “Pod Minogą”, który przepraszał szanownego pana Jumbo za “brak małpy albo choć papugi” w jadłospisie lokalu. Równocześnie Agbola kolportował podziemną prasę. Sąsiedzi ze Złotej i Wspólnej, gdzie mieszkał, wspominają go bardzo ciepło, jako wiecznie uśmiechniętego i miłego człowieka. Jedna z sąsiadek opowiadała na przykład, jak w pierwszych dniach powstania radził jej matce sporządzenie przegotowanej wody z kakao, która miała jej pomóc w poważnych kłopotach żołądkowych. Mikstura rzeczywiście pomogła błyskawicznie.

 

Ali z batalionu “Iwo”
W Powstaniu Warszawskim Agbola walczył pod pseudonimem “Ali” w batalionie “Iwo” majora Jerzego Antoszewicza – jednostce, która została zorganizowana w pierwszych dniach sierpnia na terenie Śródmieścia Południowego i składała się z ochotników i żołnierzy AK, którzy nie zdołali dotrzeć do swoich macierzystych oddziałów w godzinie “W”. Agbola prawdopodobnie służył w plutonie łączności i walczył w rejonie ulic Wspólnej, Marszałkowskiej i Hożej, czyli tam, gdzie mieszkał w czasie okupacji. Jego bezpośrednim przełożonym był kapral Aleksander Marcińczyk, ps. “Łabędź”. Dlaczego “prawdopodobnie”? Albowiem zachował się przy życiu tylko jeden świadek, Jan Radecki, pseudonim, nomen omen, “Czarny”, który wskazał, że widział “czarnoskórego mężczyznę w dowództwie batalionu «Iwo» przy ul. Marszałkowskiej 74, być może w łączności, w centrali telefonicznej”.
Po upadku powstania “Ali” z całą pewnością nie trafił do żadnego z obozów przejściowych. Odnalazł się dopiero w 1949 roku w Warszawie, gdzie znalazł zatrudnienie w Wydziale Kultury i Sztuki Zarządu Miejskiego.

 

Wypełniając ankiety personalne, które w czasach stalinowskich podsuwano ludziom przy każdej nadarzającej się okazji, był zawsze dumny ze swojej wrześniowej i powstańczej przeszłości. Nic więc dziwnego, że wkrótce z powrotem grywał do kotleta w warszawskich restauracjach. Później, gdy już było można, zajmował się jazzem jak przed wojną. W 1958 roku, prawdopodobnie z powodów materialnych, opuścił jednak Polskę i wraz z rodziną wyemigrował do Wielkiej Brytanii.

http://www.deon.pl/po-godzinach/historia-i-spoleczenstwo/art,118,historia-czarnoskorego-powstanca.html

**********

Największa zbrodnia podczas powstania

PAP / mm

(fot. Wikimedia Commons / SS-mani z brygady Dirlewangera maszerujący ulicą Chłodną w kierunku Śródmieścia)

Od 40 do 60 tys. mieszkańców warszawskiej Woli zginęło w dniach 5-7 sierpnia 1944 r. w masowych egzekucjach i mordach dokonywanych przez oddziały niemieckie. W tym roku mija 70 lat od tamtych wydarzeń.

 

“Każdego mieszkańca należy zabić, nie wolno brać żadnych jeńców, Warszawa ma być zrównana z ziemią i w ten sposób ma być stworzony zastraszający przykład dla całej Europy” – taki rozkaz wydał 1 sierpnia 1944 r., w reakcji na wybuch powstania w Warszawie, Reichsfuehrer SS Heinrich Himmler.

 

Początkowy plan zakładał, że dokona tego Luftwaffe poprzez zmasowane bombardowania Warszawy, z której wcześniej ewakuowana miała być ludność niemiecka. Ostatecznie Hitler zdecydował, że pacyfikacji powstania dokonają siły lądowe przy wsparciu lotnictwa. Do realizacji tego zadania wyznaczony został gen. Erich von dem Bach-Zelewski.

 

Zbrodni na mieszkańcach Woli i Ochoty dokonywała nowo utworzona grupa uderzeniowa pod dowództwem SS Gruppenfuehrera Heinza Reinefahrta. W jej skład wchodziły: pułk z brygady SS Rosyjskiej Wyzwoleńczej Armii Ludowej (RONA), dowodzony przez SS Brigadefuehrera Bronisława Kamińskiego – ok. 2 tys. żołnierzy; pułk SS dowodzony przez SS-Standartenfuehrera Oskara Dirlewangera (dwa bataliony, 3381 ludzi), 2. Azerbejdżański Batalion “Bergmann”, dwa bataliony 111. Pułku Azerbejdżańskiego i 3. Pułk Kozaków – razem ok. 2,8 tys. ludzi; 608. Pułk Ochrony z Wrocławia płk. Willy’ego Schmidta – ok. 600 ludzi.

 

Tylko 5 sierpnia w wyniku masowych egzekucji mieszkańców warszawskiej Woli zginęło ok. 20 tys. ludzi. “Rozkazy Himmlera brano dosłownie. Potyczki z obrońcami miasta z Armii Krajowej były działaniem niemal marginesowym, albowiem przez dwa dni Niemcy skupili się na masakrowaniu każdego mężczyzny, każdej kobiety i każdego dziecka, którzy się znaleźli w ich polu widzenia. Nie oszczędzano nikogo – nawet sióstr zakonnych, pielęgniarek, leżących w szpitalach pacjentów, lekarzy, kalek i dzieci” – pisał Norman Davies w “Powstaniu ’44”.

 

Cywilów mordowano z broni maszynowej lub wrzucano granaty do zamieszkałych domów, które później podpalano. Osoby, którym udało się uciec, mordowano, a zwłoki wrzucano do płonących budynków. Jeszcze tego samego dnia podjęto decyzję o poszerzeniu skali akcji. Ludzi zapędzano na teren dużych zabudowań, placów lub parków i rozstrzeliwano z broni maszynowej. Największe egzekucje miały miejsce koło wału kolejowego przy ul. Moczydło oraz w fabrykach “Ursus” i Franaszka przy ul. Wolskiej.

 

Gruppenfuehrer SS Heinz Reinefahrt skarżył się 5 sierpnia do przełożonych tymi słowami: “Co mam robić z cywilami? Mam mniej amunicji niż zatrzymanych”.

 

Egzekucje przy ul. Młynarskiej tak wspominała ówczesna mieszkanka Woli Janina Rozińska: “Razem z dziećmi znalazłam się w zajezdni (tramwajowej – PAP) w tłumie ok. 200 osób, przeważnie kobiet i dzieci oraz kobiet ciężarnych (…). Z karabinu maszynowego Niemcy otworzyli ogień do naszej stłoczonej grupy. Po pierwszej salwie ze stłoczonego tłumu zaczęli się podnosić ranni, a wówczas Niemcy rzucali w tłum granaty ręczne (…). Aż do zmroku podchodzili do leżących Niemcy, celując do poruszających się równocześnie z żartami i śmiechami, zwłaszcza gdy ranny został trafiony”. (“Powstańcze miejsca pamięci. Wola 1944”)

 

Eksterminacja miała miejsce również na terenie Szpitala Wolskiego. Hitlerowcy zamordowali dyrektora placówki dr Józefa Piaseckiego, chirurga prof. Janusza Zeylanda i kapelana szpitala ks. Kazimierza Ciecierskiego. Pozostałych pracowników i pacjentów wypędzono na ulicę, skąd w eskortowanej kolumnie zostali skierowani do hal na terenie warsztatów kolejowych przy ul. Moczydło. Większość została później rozstrzelana na znajdującym się w pobliżu nasypie kolejowym. Łącznie zginęło wówczas ok. 360 osób.

 

Po południu 5 sierpnia do Warszawy przyjechał mianowany szefem sił pacyfikacyjnych gen. von dem Bach-Zelewski. Obserwując skalę mordów cywilów zmienił częściowo rozkaz zakazując zabijania kobiet i dzieci. “Od tamtego czasu zbrodni także było bez liku, nie było jednak dążenia do eksterminacji wszystkich mieszkańców. Masowe mordy na powstańcach i cywilach towarzyszyły atakom niemieckim do końca, ale większość wziętych do niewoli żołnierzy i mieszkańców Warszawy przeżyła” – tłumaczy w rozmowie z PAP historyk prof. Włodzimierz Borodziej, autor m.in. niemieckojęzycznej monografii powstania (“Der Warschauer Aufstand 1944”).

 

Gen. von dem Bach-Zelewski polecił także gromadzić mieszkańców i kierować do powstającego w Pruszkowie na terenie warsztatów kolejowych obozu przejściowego tzw. Dulagu nr 121, a stamtąd do obozów koncentracyjnych lub obozów pracy w Niemczech. W związku ze zbyt małym rozmiarem Dulagu pod miastem powstały również inne obozy przejściowe: w hucie szkła w Ożarowie, zakładach metalowych w Ursusie, fabryce “Era” we Włochach i w fabryce gumowej w Piastowie.

 

Dokładna liczba ofiar rzezi warszawskiej Woli pozostaje wciąż nieznana. Według szacunków historyków mogło to być od 40 do 60 tys. osób

http://www.deon.pl/po-godzinach/historia-i-spoleczenstwo/art,96,najwieksza-zbrodnia-podczas-powstania.html

********

Historia to oceni

Przewodnik Katolicki

o. Marcin Wrzos OMI

(fot. Edward Świderski / Wikimedia Commons)

O powstaniu warszawskim  i jego legendzie,  z ks. Marianem Sedlaczkiem, powstańcem z batalionu “Gustaw” rozmawia o. Marcin Wrzos OMI.

 

O. Marcin Wrzos OMI: Niedawno ukazała się kontrowersyjna książka Piotra Zychowicza o powstaniu warszawskim pt. Obłęd 44.

 

Ks. Marian Sedlaczek: Nie czytałem jej, ale z tytułem się zgadzam. To był obłęd. Moja ocena powstania warszawskiego już od pierwszych chwil jego wybuchu była negatywna i jeszcze na kilka dni przed wybuchem byłem przekonany, że powstania nie będzie! Tę opinię podziela wielu starszych przyjaciół. Gen. Władysław Anders powiedział, że za wywołanie powstania powinno się postawić gen. Tadeusza “Bora” Komorowskiego przed trybunałem stanu. Jestem tego samego zdania.

 

Ksiądz, ranny powstaniec – i takie słowa?

 

Tak sądziłem już po pierwszym alarmie do powstania, 27 lipca 1944 r., który został odwołany następnego dnia o godz. 13.00. Przesiedzieliśmy na punkcie koncentracyjnym, w szkole, mniej więcej siedemnaście godzin. Zebrała się tam Kompania Harcerska i dowództwo batalionu “Gustaw”. Krótko po dwudziestej w sąsiedniej klasie dowódca batalionu (dziś wiem, że był to mjr Gustaw Gawrych) zebrał dowódców plutonów na odprawę i po przeliczeniu uzbrojenia zastanawiali się, co zrobić w razie zaatakowania nas przez Niemców. Rozpatrywali różne warianty i za każdym razem dochodzili do wniosku, że najlepszym rozwiązaniem będzie nie wycofywanie się, lecz obrona na miejscu.
I w tym momencie ogarnęła mnie złość. Bo ile mieliśmy broni? Nie wystarczało nawet dla jednej drużyny strzeleckiej (dziewięciu żołnierzy), a kompania liczy około 90 osób. Mieliśmy dwa pistolety maszynowe Sten z małą liczbą amunicji, tuzin pistoletów zwykłych i około 40 granatów (w większości chałupniczej produkcji). Owego wieczoru myślałem, że tylko my jesteśmy tak słabo uzbrojeni. Toteż gdy przyszedł rozkaz rozejścia się, odetchnąłem z ulgą. W najbliższą niedzielę, 30 lipca, miałem zakończenie próby na podharcmistrza. Spotkałem kolegów z kursu podharcmistrzowskiego i dowiedziałem się, że ich oddziały były uzbrojone wcale nie lepiej niż nasza Kompania Harcerska. Nabrałem przekonania, że powstanie zostało odwołane, bo nie mamy czym walczyć.
No i 1 sierpnia drugi alarm, druga koncentracja. Niestety, o ile za pierwszym razem wszystko poszło sprawnie, w całej Warszawie nie było ani jednej wpadki, dekonspiracji, o tyle za drugim razem to się nie udało i w kilku miejscach strzelanina zaczęła się około dwóch godzin przed wyznaczonym terminem. Kompania Harcerska i dowództwo batalionu “Gustaw” miały tym razem koncentrację w bursie (pustej w czasie wakacji) przy ul. Senatorskiej, naprzeciw kościoła św. Antoniego. Gdy rozdano biało-czerwone opaski i chłopcy trochę po godz. 15.00 rozbiegli się po tej bursie, słychać było głosy przerażonych mieszkańców: “O Boże! I u nas też już są! Gdy przyjdą Niemcy, powiemy, że my nic nie wiemy, że wszystko to Sedlaczkowa (mama zorganizowała obiad dla kompanii) i Frąckiewicz (wujek, który był magazynierem w schronisku)”. Dostałem rozkaz, by obserwować okolicę przez okno w dachu. Widziałem w dali z jednej i drugiej strony pożary, a ze szczekaczek dochodził głos: “Halo! Halo! Uwaga! Komendant wojskowy zarządził stan oblężenia na terenie miasta. Domy, z których strzela się na ulice, będą zrównane z ziemią…”.
Moja negatywna opinia o wybuchu powstania jest też związana z oceną sytuacji politycznej, jaką wyrobiłem sobie pod wpływem lektury książki Iwana Sołoniewicza Rosja w obozie koncentracyjnym (jest to relacja uciekiniera z obozu, którą tłumaczył pod pseudonimem mój ojciec) oraz pod wpływem antykomunistycznych publikacji innego przyjaciela ojca – Henryka Glassa i lektury wydawanego w konspiracji Szańca. Byłem przekonany, że przenigdy, w żaden sposób, Stalin nam nie pomoże. W tej sytuacji ewentualne powstanie było wymierzone militarnie przeciwko Niemcom, a politycznie przeciwko  Rosji. Jak można się skutecznie bić równocześnie na dwa fronty?

 

I wychodząc do powstania, myślał Ksiądz o tym, że nie macie szans?

 

Wśród młodszych kolegów, moich podwładnych (byłem już cały rok drużynowym) panował niesamowity entuzjazm. Jednak ja go nie podzielałem. Jak się zaczęło, to trzeba się bić! Gdy po kilku dniach Niemcy nie zdołali zdusić powstania, pomyślałem: A może się uda? Potem po prostu wykonywałem rozkazy.

 

W powstaniu giną przyjaciele, znajomi…

 

Najwięcej ich zginęło 13 sierpnia, od wybuchu czołgu pułapki. Około południa podjechał pod barykadę na naszym odcinku od placu Zamkowego. Byłem na naszych kwaterach przy Kilińskiego 3, o niczym więc nic nie wiedziałem. Z czołgu wysiadł Niemiec i uciekł. Nie udało się go zastrzelić. Posłali meldunek do dowództwa. Otrzymali odpowiedź: “Zachować ostrożność”. W międzyczasie przyszli żołnierze z sąsiedniej jednostki, mówiąc: “Jesteśmy z wojsk zmotoryzowanych i na tym się znamy”. Rozebrali barykadę, uruchomili silnik i wprowadzili czołg do środka. Zjechali nim ulicą Podwale, w pobliże kwater naszej kompanii przy Kilińskiego. Kto był wolny, pobiegł go zobaczyć. Dużo chłopców z plutonu łączników po prostu go obległo. I nagle jakaś płyta zsunęła się z niego i nastąpił ogromny wybuch. To była jatka. Wybuch wyrzucił kawałki ludzkich ciał na balkony na wysokości pierwszego piętra. Pluton łączników poniósł wtedy niesamowite straty: ponad 40 proc. stanu oddziału.  Ogólnie zginęło około 70 osób. Po wojnie studium uzbrojenia armii niemieckiej wykazało, że to nie był czołg pułapka, tylko pojazd, którego Niemcy używali do wysadzania bunkrów.

 

Jak byliście uzbrojeni?

 

Bardzo słabo. W dniu wybuchu powstania były uzbrojone właściwie tylko bataliony Kedywu – “Parasol”, “Zośka”. My, na Woli, w ciągu pierwszych pięciu dni powstania mieliśmy uzbrojenie dla jednej drużyny strzeleckiej i do tego bez karabinu maszynowego.  Reszta kompanii nie walczyła. Wznosili barykady itp. Potem, na Starym Mieście, broni i hełmów wystarczało dla jednego plutonu, który obejmował służbę na odcinku wyznaczonym do obrony przez kompanię.

 

Czy myśleliście o tym, że w trakcie powstania masowo zabijani są cywile?

 

W pierwszych dniach nic o tym nie wiedzieliśmy. Skąd mieliśmy wiedzieć? Nie było gazet. Poza tym ja byłem w dzielnicach, w których od początku, przez cały czas, toczyła się walka: Wola, Stare Miasto, Śródmieście Północ… Gdy z jednej z tych dzielnic Niemcy wyparli powstańców, zaraz zaczynali w następnej. Byliśmy zajęci walką, a po przybyciu na kwatery trzeba było nosić rannych, przynosić żywność i wodę, gasić pożary itd. Nie było czasu, żeby myśleć o czymś innym. 6 sierpnia, w uroczystość Przemienienia Pańskiego, po Mszy św. w kościele garnizonowym przy ul. Długiej oddziały, które nie musiały być na odcinkach obrony im przydzielonych, przeszły bez broni w defiladzie. Nie dotarła wówczas do nas wiadomość, że właśnie w owych dniach Wola spłynęła krwią – Niemcy wymordowali kilkadziesiąt tysięcy warszawiaków.

 

Był ksiądz dwa razy ranny…

 

Byłem ranny w głowę, raz lekko, a drugi raz poważniej. Wróciliśmy rankiem na kwatery, chyba to było 23 sierpnia, z barykady u wylotu Podwala na plac Zamkowy. Spaliśmy już tylko na parterze i w piwnicach. Chciałem się umyć, wyniosłem na podwórze miednicę z wodą. I wtedy spadł tam pocisk z granatnika. Drugi raz byłem ranny po przejściu kanałami do Śródmieścia, na kwaterach kompanii przy ul. Czackiego, pod koniec pierwszego tygodnia września. Kwatery kompanii zostały wówczas zbombardowane podczas nalotu. Straciłem przytomność. Choć wyglądałem beznadziejnie i jęczałem, rany okazały się powierzchowne. Jeden z kolegów, który mnie wówczas uratował, kilka dni później, gdy zobaczył mnie prowadzonego przez sanitariuszkę z obandażowaną głową, nie wierzył własnym oczom.

 

Jak wyglądała Wasza niewola?

 

Opuszczaliśmy Warszawę rozdarci. Przegrany bój, a do tego ruiny miasta. To był początek końca wojny. Przybyliśmy do szpitala jeńców wojennych w Zeithain w połowie drogi między Dreznem a Lipskiem. Cała kadra lekarska i gospodarcza szpitala była polska, tylko naczelny lekarz szpitala był Niemcem. Baraki, w których nas umieszczono, wcześniej zajmowali jeńcy rosyjscy. Były niesamowicie zapluskwione. Gdy potrząsnęło się siennikiem,  pluskwy sypały się jak groch. Nie pomogło oczyszczenie swojego łóżka, bo pluskwy przyszły od sąsiada – łóżka stały ciasno, jedno przy drugim.

 

Jak należy wspominać powstanie i jego legendę?
Z jednej strony trzeba pamiętać męczeństwo, mieć szacunek dla tych, którzy podjęli się tej nierównej walki, do wysiłku, który podjęło społeczeństwo Warszawy. Z drugiej strony trzeba zadawać pytania: czy potrzeba było tyle ofiar, czy trzeba było doprowadzić do zupełnego zniszczenia miasta, czy trzeba było naiwnie sądzić, że Stalin nam dopomoże, a my, Polacy, jesteśmy w stanie odwrócić bieg układów politycznych z Jałty? Nie wiem. Pewnie historia to oceni.

http://www.deon.pl/po-godzinach/historia-i-spoleczenstwo/art,111,historia-to-oceni.html
*******

Rosja: dokumenty o Powstaniu Warszawskim

PAP / psd

(fot. PAP/Marcin Obara)

 

Rosyjska Federalna Agencja Archiwalna (Rosarchiw) na swojej stronie internetowej udostępniła 108 dokumentów dotyczących Powstania Warszawskiego. W zamyśle Rosarchiwu materiały te mają zadać kłam tezie, że ZSRR nie pomagał warszawskim powstańcom.

 

Sygnalizując tę publikację, rządowa “Rossijskaja Gazieta” podkreśla w piątek, że stłumienie Powstania Warszawskiego było jednym z najtragiczniejszych wydarzeń II wojny światowej. Dziennik zauważa, że jest to zarazem jedna z najtrudniejszych kart w rosyjsko-polskiej historii, drugi pod względem ostrości – po Katyniu – powód żalu Polski wobec Moskwy.

 

“Rossijskaja Gazieta” podaje, że większość spośród opublikowanych przez Rosarchiw dokumentów była opatrzona gryfami “tajne” i “ściśle tajne”; 83 dokumenty ujrzały światło dzienne po raz pierwszy.

 

Wśród upublicznionych przez Federalną Agencję Archiwalną materiałów znajdują się m.in.: stenogram ze spotkania ludowego komisarza spraw zagranicznych ZSRR Wiaczesława Mołotowa z premierem rządu RP na uchodźstwie Stanisławem Mikołajczykiem 31 lipca 1944 roku, notatki z rozmów członka Rady Wojennej 1. Frontu Białoruskiego generała Konstantina Tielegina z Moskwą, doniesienia wywiadu I Armii Wojska Polskiego, raporty sztabu 1. Frontu Białoruskiego i protokoły przesłuchań uczestników Powstania, którzy przeszli linię frontu.

 

“Rossijskaja Gazieta” zamieszcza też wywiad z szefem Federalnej Agencji Archiwalnej Andriejem Artizowem, który oświadczył, że dokumenty te powinny znaleźć się w Muzeum Powstania Warszawskiego w Polsce.

 

“I my, i oni uważamy, że stłumienie Powstania – to tragedia, a szeregowi powstańcy – to bohaterowie. Natomiast różnimy się w ocenach, dlaczego doszło do tej tragedii” – powiedział Artizow.

 

“Z naszego punktu widzenia decyzja o rozpoczęciu Powstania Warszawskiego była awanturą. Natomiast strona polska przemilcza błędy powstańczego dowództwa, których konsekwencją były dziesiątki tysięcy zabitych i wywiezionych do niemieckich obozów koncentracyjnych, rozgromienie skrzydła wojskowego Armii Krajowej i zburzenie Warszawy” – dodał.

 

Szef Rosarchiwu oznajmił, że wystarczy sięgnąć do materiałów źródłowych, by się przekonać, że ZSRR nie siedział wówczas z założonymi rękami. Jako przykład podał przeprawienie się w połowie września przez Wisłę kilku batalionów żołnierzy I Armii WP z zadaniem nawiązania kontaktu z powstańcami. Zaznaczył przy tym, że “zanim dotarła do Warszawy, Armia Czerwona przeszła z ciężkimi bojami ponad 500 km”.

 

Artizow podkreślił, że władze ZSRR dowiedziały się o Powstaniu dopiero w kilka dni po spotkaniu Mołotowa z Mikołajczykiem – z informacji przekazanej przez ambasadę brytyjską w Moskwie; a nazwiska dowódców zrywu poznała na klika dni przed jego zdławieniem – także za pośrednictwem brytyjskiego ambasadora.

 

“Mikołajczyk nie uznał za stosowne powiadomić Rosjan, że sprawa powstania jest przesądzona. Polski rząd emigracyjny w Londynie i jego przedstawiciele w Warszawie, którzy dowodzili Powstaniem, chcieli przejąć władzę przed nadejściem Armii Czerwonej, aby zademonstrować, kto jest panem domu” – ocenił.

 

“Wyobraźcie sobie sytuację kierownictwa radzieckiego, które walczy z nazistowskimi Niemcami: trzeba posuwać się w kierunku przemysłowych i militarnych ośrodków Niemiec, czyli przez okupowaną Polskę. Jednak rezydujący w Londynie rząd tego kraju nie akceptuje działań Związku Radzieckiego, a także przyszłych granic Polski – nawiasem mówiąc, uzgodnionych z innymi wielkimi mocarstwami-uczestnikami bloku antyfaszystowskiego – i daje rozkaz do powstania, nie informując o tym Stalina. Co o tym należało sądzić? Trudna sytuacja. Zapewne dlatego w sierpniu Powstanie nie otrzymało pomocy” – oświadczył szef Federalnej Agencji Archiwalnej.

 

Artizow ocenił, że wolumen pomocy ZSRR dla Powstania, która ruszyła w połowie września, był kilka razy większy od tego, co dostarczali zachodni sojusznicy Polski – Anglicy i Amerykanie. Według niego radzieckie zrzuty z bronią, żywnością i lekarstwami dla powstańczej Warszawy były ponadto znacznie precyzyjniejsze, niż amerykańskie i brytyjskie.

 

Materiał w “Rossijskiej Gaziecie” nosi tytuł: “Powstanie w tajemnicy przed Stalinem”.

http://www.deon.pl/wiadomosci/polska/art,22532,rosja-dokumenty-o-powstaniu-warszawskim.html

*********

Pytanie, które zaskoczyło powstańców

Związek Harcerstwa Rzeczypospolitej / youtube.com / pz

01.08.2014 14:13

Powstańcom Warszawskim zadano pytanie, które ich zaskoczyło. Początkowo ze zdziwieniem przyglądali się swoim rozmówcom, aby po chwili dać odpowiedź. Zobacz, co powiedzieli:

 

 

http://www.deon.pl/po-godzinach/ludzie-i-inspiracje/art,66,pytanie-ktore-zaskoczylo-powstancow.html

*******

 

 

O autorze: Judyta