Jakiś ”socjolog w podróży”

Wpadłam dziś szukając zdjęć starych portali na  blog socjologa. Gościu zajmuje się podróżami po świecie, z zewnątrz patrząc kręci się tam i siam.  Na blogu lakonicznie zapisuje wrażenia z tego co widzi jego cielesne oko w różnych miejscach świata.   Pisze jakby do siebie, komentarze ma wyłączone, a jego umysł przesiąknięty tym co mu włozyli na studiach i co mu pokazała współczesna kultura robi wrażenie nieuporządkowanego i poddanego wiatrowi zapowiadającemu burzę. Zaciekawiło mnie jakiej sprawie służy ten człowiek bez właściwości, jaką ma filozofię i wiarę,  kto mu płaci za to beztroskie krążenie po świecie i jaki jest tego sens i czy pisze bardziej obszerne sprawozdania dla kogoś innego. Niewiele odpowiedzi  znalazłam mimo że  tropię go już ze dwie godziny.

 

Przy odprawie w Warszawie Pan przy stanowisku linii lotniczych powiedział: “A! Dzień dobry! Ja Pana już nie raz odprawiałem!”

Kiedy tylko zobaczyłem samolot z wizerunkiem kangura na ogonie, nie byłem w stanie powstrzymać uśmiechu. Czy kraj, który w swoim godle ma kangura i strusia może nie być fantastyczny? Przy wejściu do “gate’u” nieoczekiwana zmiana miejsc, choć bez żadnej krzywdy dla mnie. Cała poczekalnia wypełniona ludźmi. W końcu za chwilę w to metalowe pudło zapakują blisko pół tysiąca ludzi! Czuję się jakbym wchodził do nowej klasy. Rozbici na grupy i jednostki patrzymy nieufnie na siebie, czekając na nauczyciela, który za chwilę nas rozsadzi. Z kim będziemy siedzieć w ławce przez najbliższą dobę? Czy to ktoś fajny? Będzie chrapał?

Wjeżdżając do Australii musimy pamiętać o tym, że nic nie będzie nam szybko odpuszczone. Najpierw kontrola wizowa i paszportowa. Pan zadał mi pytanie, które można by przetłumaczyć: “Czy podróżuje Pan ze sobą?” Poczułem wtedy jakby było mnie dwóch i odpowiedziałem: “Tak i bardzo sobie chwalę moje towarzystwo”. Wzrok, pieczątka, dzięki, dzięki. Następnie Państwo w niebieskich plastikowych rękawiczkach – wzrok, uśmiech, dzięki, dzięki. Ale to nie koniec!  Kiedy złapiemy chwilę oddechu i idziemy po bagaże, musimy spodziewać się, że nieśmiały Pan zahaczy nas z niewinnymi pytaniami, na które musimy odpowiedzieć. Miałem to szczęście, że zadał mi tylko jedno, po co tu przyjechałem. Moja współpasażerka z Rumunii nie miała tak lekko. Maglował ją dość długo, a i tak zabrali ją na przegląd osobisty.
 

P.S. Jadąc z lotniska z moimi przyjaciółmi – Agą i Anthonym – przeżyłem dziką rozkosz. Melbourne w nocy jest obłędne!

Mój pierwszy dzień w Melbourne zupełnie nieoczekiwanie upłynął pod znakiem religii. Najpierw do moich drzwi zastukali Świadkowie Jehowy. Porozmawialiśmy chwilę o Bogu (bo czym można z nimi rozmawiać?) i tym podobnych rzeczach. Rozstaliśmy się w przyjaźni, a na zakończenie pozdrowiłem ich uroczym „Salam alejkum” J Potem zobaczyłem na własne oczy coś, o czym marzył Jan Paweł II. Na sąsiednich działkach, bez zbędnych o(d)grodzeń stały obok siebie: kościół rzymsko-katolicki, meczet, świątynia buddyjska i budynek loży masońskiej (?). Tak oto, na końcu świata spełnia się idea ekumenizmu i wzajemnej miłości. Czy to nie cudowne?
Ponad 40% bezdomnych ludzi w Australii ma mniej niż 25 lat. To przygnębiające…Na szczęście Mission Australia organizuje dla takich ludzi genialne programy, które dają im wielkie szanse. Może u nas też warto to wdrażać, bo nas też to pewnie będzie czekać.
Zajrzałam w link;
Założenie Cel – “Inspirowane przez Jezusa Chrystusa, Mission Australia istnieje spotkać ludzką potrzebę i szerzyć wiedzę o miłości Boga”
© 2014 Mission Australia | Darowizny $ 2 i na to odpisać od podatku w Australii | ABN 15 000 002 522 |
Na stronie można się dowiedzieć, że 3500 tys. pracowników Mission i 1500 wolontariuszy walczy z bezdomnością organizując bezskuteczne i nikomu niepotrzebne akcje jak tydzień zdrowia psychicznego w Parku Darwina, gdzie mozna się dowiedzieć że
Misja Australia oferuje wsparcie, aby pomóc ludziom z chorobą psychiczną. Obejmuje upewniając chorzy są w kontakcie z odpowiednimi agencjami wsparcia i pomagając im przełamać bariery osobowych, zmniejszyć poczucie izolacji i zwiększyć umiejętności życiowych.
Tu  ten bełkocik któremu przewodniczy jakiś opasły mason z jego obłudnym charytatywizmem rodem z Lutra;

https://translate.googleusercontent.com/translate_c?depth=1&hl=pl&prev=/search%3Fq%3DMission%2BAustralia&rurl=translate.google.com&sl=en&u=https://www.missionaustralia.com.au/our-people&usg=ALkJrhiac5H3x7hUfjganFBGo9mVKx58Kg

Idę dalej;
W przedświątecznych badaniach, które zostały zrobione przez firmę Nelson okazało się, że Aussies, wbrew temu o czym się mówiło i zgodnie z tym co ja głoszę w swoich naukowych rozważaniach, są narodem zaskakująco religijnym. Ponad dwie trzecie wierzy w Boga, ale większości z nich to nie wystarcza, bo co trzeci Aussie wierzy w UFO. Przy czym w Boga wierzą częściej kobiety, a w UFO mężczyźni. No cóż, ciężko zdiagnozować, która płeć jest bardziej racjonalna…
Dzisiaj jak co dzień poszedłem pobiegać po okolicy. Bo proszę ja Was, nie ma takiej możliwości, żeby w Australii nie uprawiać żadnego sportu. Tu sport pcha się po prostu w ręce. Aussies mają fioła na punkcie krykieta (ble!), futbolu (nie mylić z soccerem, którym szczerze pogardzają), golfa (można pomyśleć, że Oz jest jednym, wielkim polem golfowym, niekiedy przetykanym miastami i domami), rowerów (nigdy nie widziałem tylu Lanców Armstrongów co tutaj), biegania, pływania, tenisa (Australian Open) i czego tam jeszcze wszystkiego innego, sportowego. I jeszcze surfing oczywiście i motocross, no i religia, w którą wierzy każda osoba w stanie Victoria, czyli footy.
 
Footy to gra zbliżona do futbolu. W wielu krajach, kiedy rodzi się dziecko, to od razu, z nadania otrzymuje jakąś religię. Tutaj, po urodzeniu zostaje od razu fanem jakiegoś klubu footy. Po prostu obłęd. A na meczach stutysięczny stadion MCG wypełniony po brzegi. Dość powiedzieć, że najsłynniejszy zawodnik footy ma ksywę “Bóg”, a jego syna, który gra w footy, jako syna Boga nazywają “Jezusem”. Czujecie to? Nie mam żadnych fot, bo to nie sezon i jestem z tego powodu szczerze i ogromnie zawiedziony.
 

Ale przejdźmy do meritum, bo w sumie chciałem pisać dalej o świętach. Otóż ja też, wkręcony w ten młyn biegam, skaczę, fruwam i robię mnóstwo aktywności, które dają mi niesamowitego powera. No i biegam sobie dzisiaj, w poranek ciepły bożonarodzeniowy, kiedy to Santa wkrada się do domów z prezentami, no i powiem Wam, że to było ekstremalne przeżycie, jeśli chodzi o moje możliwości kondycyjne, ponieważ wszystkie mijane osoby życzyły mi “Merry Christmas” i wszystkim mijanym osobom musiałem odpowiedzieć “Merry Christmas”. Myślałem, że wyzionę ducha. A tak poważnie, to po raz kolejny byłem zachwycony australijską życzliwością. Później się wycwaniłem i jak widziałem z daleka spacerującą w rządku pięcioosobową rodzinę, to z daleka krzyczałem “Merry Christmas 4 Everyone!” :-)

Jeśli będziecie we Włoszech, to nie rezygnujcie z tego miasta.
Może Wy też jesteście Kolumbami, tylko ciągle brakuje Wam odwagi i… sponsora.
Przed wyjazdem, zanim jeszcze nacisnąłem ostatecznie potwierdzenie w liniach lotniczych o kupnie biletu, zaaplikowałem sobie film “Genova” Michaela Winterbottoma, z fantastyczną rolą Colina Firtha. Po obejrzeniu filmu w dzikim pędzie pognałem do biurka, potykając się o rozgrzebany plecak, żeby wcisnąć przycisk “Kup”, za każdą cenę samolotu, który do Genuy leci. Kiedy wylądowałem, kiedy stanąłem w środku miasta, to już wiedziałem, że będzie mi się podobać. To jak z miłością i seksem. Albo coś Cię chwyta na początku i masz miłość i seks, albo nie chwyta i masz tylko seks.
Heidelberg znany jest przede wszystkim ze względu na Uniwersytet. O nim opowiem później, bo to dość ciekawa i jak się okazuje zmitologizowana sprawa, ale najpierw zabieram Was w jedno z najbardziej urokliwych miejsc w mieście, czyli na Ścieżkę Filozofów…..A może w międzyczasie coś wymyśliliśmy, ułożyliśmy wiersz lub wzór na Wszechświat. To trzeba go teraz szybko zapisać.
Uniwersytet w Heidelbergu kojarzy nam się przede wszystkim z filozofią i wielkimi filozofami. I z naukami społecznymi w szczególności. Jednak w tej chwili, w XXI wieku o sile Heidelbergu nie świadczą nauki społeczne. Te są bardzo podporządkowane medycynie, współczesnej medycynie i naukom przyrodniczym na których zasadza się współczesny uniwersytet w Heidelbergu. Za rzeką w północno-zachodniej części miasta mieści się właściwy kampus, będący skupiskiem kilku dzielnic miasta.
Wracając… są też budynki oszałamiające w swojej architekturze.

Po których widać, że dzieją się tam prace, na które nikt nie szczędzi pieniędzy.
Frankfurt był brany pod uwagę po rozdzieleniu Niemiec na stolicę RFN. Ostatecznie przegrał z Bonn, bo praktyczni Niemcy wiedzieli, że nawet bez tego doskonale się rozwinie. Wbrew pozorom w mieście nie widać tych pieniędzy, które się przez niego przelewają.
We Frankfurcie, jak chyba w żadnym innym niemieckim mieście w centrum stłoczone są wysokie biurowce, które wyglądają zza większości kamienic. Siedziby wielu firm na Europę, a czasem i na świat dumnie prężą się na tej nizinie.

Nawiązując do Biennale, nie sposób odnieść wrażenia, spacerując po Wenecji, że człowiek jest cały czas w wielkim, otwartym muzeum. Ciągle coś zaskakującego i ta historia, która jest na wyciągnięcie ręki. A poza tym można bezkarnie dotykać eksponatów, tak jak tego “mitoraja” stojącego na jednym z podwórek.
Któż nie słyszał o Królowej Bonie, jednej z najwspanialszych, choć najtrudniejszych charakterologicznie królowych polskich. Nie dziwię się, że zepsuł Jej się charakter, bo jak zobaczyłem, gdzie spędziła dzieciństwo… Ale po kolei. 
Jednym z głównych punktów mojego pobytu w Mediolanie było zwiedzenie zamku rodziny Sforza. Bogata, nawet niezwykle bogata rodzina. Książęta, jakiś papież, ale żadni tam królowie. Bona zaszła najwyżej. Warto zobaczyć ich dom. Skierowałem się. Zamek widać z daleka.
Brama wita otwarciem ramion i wrot. Wchodzę dalej do tej wydawałoby się niepozornej arystokratycznej siedziby. Idę przez pierwszą bramę i trafiam na pierwszy dziedziniec.
Wielki. Przecinam go i przechodzę przez kolejną bramę. Trafiam na kolejny dziedziniec.
O! Jeszcze większy. Idę niestrudzenie dalej i przechodzę przez kolejną bramę, gdzie trafiam na… kolejny dziedziniec.
No, mniejszy, ale ładniejszy. Idę przez kolejną bramę, kolejną, kolejną… za każdą dziedziniec…
 I dopiero chyba po siódmej trafiam do ogrodu. Uff! Jak spojrzałem w tył, co widzicie na zdjęciu powyżej, to nie dziwię się, że Bonie zepsuł się charakter. Bo wyobraźcie sobie, że młoda dziewczyna jedzie do kraju, który w tamtym czasie jest jednym z najbogatszych, jeśli nie najbogatszym w Europie. A na pewno jednym z najpotężniejszych. I jakie mogła mieć wyobrażenia? Jeśli Jej rodzina nie była nawet najpotężniejsza w Italii, a miała taki dom, to czego mogła się taka Bona spodziewać po Wawelu? A dla przypomnienia dodam, że Wawel za Jej czasów był trzy razy mniejszy niż obecnie. I jak to zobaczyła, tak zapłakała. Nie była w stanie uwierzyć, że będąc najbogatszą królową w Europie będzie mieszkać w takiej ciasnocie. W zamku, który był sześć razy mniejszy od zamku Jej rodziców. Biedna Bona.
A ja zadumałem się nad tym, że nam Polakom wydaje się bardziej, że są… niż rzeczywiście są…

http://socjologwpodrozy.blogspot.com/2012/06/do-widzenia-do-jutra.html?view=sidebar

Ciekawe czy widzicie to co ja.

 

O autorze: circ

Iza Rostworowska