Słowo Boże na dziś – 12 Maja 2015 r. – wtorek – Świętych męczenników Nereusza, Achillesa i Pankracego

Myśl dnia

Słowo życzliwe zawsze znajdzie dobrą glebę.

Jeremias Gotthelf

******

Jezus ukazuje nam cel naszej podróży jakim jest jedność z Ojcem. Wszelkie trudności, które napotkał On w swoim życiu, wziął na siebie i pomagał rozwiązywać je innym. Chce dla nich dobra, zdrowia, uśmiechu i radości – uzdrowienia. Tylko w ten sposób Jego misja ma sens. Bycie z innymi i dla innych jest Jego główną misją głoszenia światu miłości samego Boga…

Mariusz Han SJ

 

*******

WTOREK VI TYGODNIA WIELKANOCNEGO

PIERWSZE CZYTANIE (Dz 16,22-34)

Paweł i Sylas cudownie uwolnieni z więzienia

Czytanie z Dziejów Apostolskich.

Tłum Filipian zwrócił się przeciwko Pawłowi i Sylasowi, a pretorzy kazali zedrzeć z nich szaty i siec ich rózgami. Po wymierzeniu wielu razów wtrącili ich do więzienia, przykazując strażnikowi, aby ich dobrze pilnował. Otrzymawszy taki rozkaz, wtrącił ich do wewnętrznego lochu i dla bezpieczeństwa zakuł im nogi w dyby.
O północy Paweł i Sylas modlili się śpiewając hymny Bogu. A więźniowie im się przysłuchiwali. Nagle powstało silne trzęsienie ziemi, tak że zachwiały się fundamenty więzienia. Natychmiast otwarły się wszystkie drzwi i ze wszystkich opadły kajdany. Gdy strażnik zerwał się ze snu i zobaczył drzwi więzienia otwarte, dobył miecza i chciał się zabić, sądząc, że więźniowie uciekli. „Nie czyń sobie nic złego, bo jesteśmy tu wszyscy!” – krzyknął Paweł na cały głos.
Wtedy tamten zażądał światła, wskoczył do lochu i przypadł drżący do stóp Pawła i Sylasa. A wyprowadziwszy ich na zewnątrz rzekł: „Panowie, co mam czynić, aby się zbawić?” Odpowiedzieli mu: „Uwierz w Pana Jezusa, a zbawisz siebie i dom swój”.
Opowiedzieli więc naukę Pana jemu i wszystkim jego domownikom. Tej samej godziny w nocy wziął ich z sobą, obmył rany i natychmiast przyjął chrzest wraz z całym swym domem. Wprowadził ich też do swego mieszkania, zastawił stół i razem z całym domem cieszył się bardzo, że uwierzył Bogu.

Oto słowo Boże.

PSALM RESPONSORYJNY (Ps 138,1-2a.2bc-3.7c-8)

Refren: Zbawia mnie, Panie, moc prawicy Twojej.

Będę Cię sławił, Panie, z całego serca, *
bo usłyszałeś słowa ust moich.
Będę śpiewał Ci psalm wobec aniołów, *
pokłon Ci oddam w Twoim świętym przybytku.

I będę sławił Twe imię *
za łaskę Twoją i wierność.
Wysłuchałeś mnie, kiedy Cię wzywałem, *
pomnożyłeś moc mojej duszy.

Wybawia mnie Twoja prawica. *
Pan za mnie wszystkiego dokona.
Panie, Twa łaska trwa na wieki, *
nie porzucaj dzieła rąk Twoich.

ŚPIEW PRZED EWANGELIĄ (J 16,7.13)

Aklamacja: Alleluja, alleluja, alleluja.

Poślę wam Ducha Prawdy,
On was doprowadzi do całej prawdy.

Aklamacja: Alleluja, alleluja, alleluja.

EWANGELIA (J 16,5-11)

Jeżeli nie odejdę, Pocieszyciel nie przyjdzie

Słowa Ewangelii według świętego Jana.

Jezus powiedział do swoich uczniów:
„Teraz idę do Tego, który Mnie posłał, a nikt z was nie pyta Mnie: «Dokąd idziesz?» Ale ponieważ to wam powiedziałem, smutek napełnił wam serce. Jednakże mówię wam prawdę: Pożyteczne jest dla was moje odejście. Bo jeżeli nie odejdę, Pocieszyciel nie przyjdzie do was. A jeżeli odejdę, poślę Go do was.
On zaś gdy przyjdzie, przekona świat o grzechu, o sprawiedliwości i o sądzie. O grzechu, bo nie wierzą we Mnie; o sprawiedliwości zaś, bo idę do Ojca i już Mnie nie ujrzycie; wreszcie o sądzie, bo władca tego świata został osądzony”.

Oto słowo Pańskie.

 

 

 

KOMENTARZ

 
W oczekiwaniu na Wspomożyciela

Smutek jest stanem przejściowym. Możemy doświadczyć go w chwilach rozłąki, życiowego rozczarowania, gdy tracimy kogoś, kogo kochaliśmy. Jezus musiał odejść z ziemi, aby mógł przyjść Duch Święty. Bez Niego nie dopełniłaby się misja odkupieńcza Syna Bożego. Ta sytuacja pokazuje nam, że w życiu musimy zaakceptować, że nie wszystko będzie odbywało się tak, jak oczekiwalibyśmy tego. Będziemy przeżywali różne stany wewnętrzne. Najważniejsze jest to, aby nie tracić nadziei i swoje życie opierać na Chrystusie. Tylko On jest skałą i fundamentem. Nawet najtrudniejsze doświadczenia, ale przeżyte z Nim, umacniają naszego człowieka wewnętrznego.

Panie, gdy odszedłeś z Tego świata, nie pozostawiłeś nas samych. Posłałeś Ducha Świętego, który jest naszym Wspomożycielem. On rozświetla nasze mroki i wlewa w serca światłość odwieczną. Otwórz moje serce na Jego działanie.

Rozważania zaczerpnięte z „Ewangelia 2015”
Autor: ks. Mariusz Krawiec SSP
Edycja Świętego Pawła
http://www.paulus.org.pl/czytania.html
*******
Św. Antoni z Padwy (ok. 1195-1231), franciszkanin, doktor Kościoła
Kazania na niedziele i obchody świętych

„Bo jeżeli nie odejdę, Pocieszyciel nie przyjdzie do was. A jeżeli odejdę, poślę Go do was”

Duch Święty jest pszenicą, która nas krzepi na drodze ojczyzny, jest winem, które nas pociesza w strapieniu, oliwą, która łagodzi gorycz życia. Apostołowie, do swojej misji, potrzebowali tego potrójnego wsparcia. To dlatego Jezus posyła do nich Ducha Świętego. Zostają Nim napełnieni, aby nieczyste duchy nie miały dostępu do nich. Kiedy waza jest pełnia, niczego innego już nie można do niej dorzucić.

Duch Święty „doprowadzi was do całej prawdy” (J 16,13), abyście wiedzieli; podpowie wam, abyście zechcieli. On daje wiedzą i pragnienie. Dodajmy naszą „moc” na miarę własnych sił, a staniemy się świątyniami Ducha Świętego (1Kor 6,19).

******

******

#Ewangelia: Najlepszy pocieszyciel i formator

Mieczysław Łusiak SJ

(fot. shutterstock.com)

Jezus powiedział do swoich uczniów: “Teraz idę do Tego, który Mnie posłał, a nikt z was nie pyta Mnie: «Dokąd idziesz?» Ale ponieważ to wam powiedziałem, smutek napełnił wam serce. Jednakże mówię wam prawdę: Pożyteczne jest dla was moje odejście. Bo jeżeli nie odejdę, Pocieszyciel nie przyjdzie do was. A jeżeli odejdę, poślę Go do was. On zaś gdy przyjdzie, przekona świat o grzechu, o sprawiedliwości i o sądzie. O grzechu, bo nie wierzą we Mnie; o sprawiedliwości zaś, bo idę do Ojca i już Mnie nie ujrzycie; wreszcie o sądzie, bo władca tego świata został osądzony”.

 

Komentarz do Ewangelii
Bóg pociesza nas nie tylko odkupieniem dokonanym przez Syna Bożego, ale także obecnością i działaniem w nas Ducha Świętego. To Duch Święty jest w nas ostatecznym sprawcą dogłębnego pocieszenia. Ale jest On też najlepszym naszym formatorem – przekonuje o grzechu, o sprawiedliwości i o sądzie. Uczy nas, że źródłem grzechu jest niewiara w Chrystusa, że sprawiedliwość dokonała się przez ukrzyżowanie, zmartwychwstanie i wniebowstąpienie Chrystusa i że sąd Boży polega na osądzeniu złego ducha, a nie człowieka (człowieka o tyle, o ile zbratał się ze złym duchem).

http://www.deon.pl/religia/duchowosc-i-wiara/pismo-swiete-rozwazania/art,2426,ewangelia-najlepszy-pocieszyciel-i-formator.html

******

Na dobranoc i dzień dobry – J 16, 5-11

Na dobranoc

Mariusz Han SJ

(fot. antonkudris / flickr.com / CC BY 2.0)

Dokąd idziesz?…

 

Sąd Ducha Świętego
Jezus powiedział do swoich uczniów: Teraz idę do Tego, który Mnie posłał, a nikt z was nie pyta Mnie: Dokąd idziesz? Ale ponieważ to wam powiedziałem, smutek napełnił wam serce.

 

Jednakże mówię wam prawdę: Pożyteczne jest dla was moje odejście. Bo jeżeli nie odejdę, Pocieszyciel nie przyjdzie do was. A jeżeli odejdę, poślę Go do was. On zaś, gdy przyjdzie, przekona świat o grzechu, o sprawiedliwości i o sądzie. O grzechu – bo nie wierzą we Mnie; o sprawiedliwości zaś – bo idę do Ojca i już Mnie nie ujrzycie; wreszcie o sądzie – bo władca tego świata został osądzony.

 

Opowiadanie pt. “O skoczku i polityku”
Skoczek spadochronowy wyskoczył z samolotu. Ponieważ było wietrznie, zaniosło go daleko od celu. Spadochron zaplątał się w jakieś drzewa, a on wisiał tak godzinami w powietrzu i wołał o pomoc.

 

W końcu ktoś przechodził tamtędy, spojrzał w górę i zapytał, jak dostał się na drzewo.

 

Skoczek opowiedział mu o swoich tarapatach i zapytał: – Gdzie jestem? – Na drzewie – brzmiała odpowiedź. – Pan musi być politykiem – powiedział ten z góry. – Tak, jestem – przytaknął zdziwiony ten z dołu – ale jak pan na to wpadł? – Bo to, co pan mówi, jest na wskroś słuszne i prawdziwe, a mimo to całkowicie zbędne.

 

Refleksja

 

Wciąż zastawiamy się gdzie idziemy, ku czemu podążamy i jaki jest cel naszej drogi życia. Odpowiedź nie jest łatwa, bo tylko zawsze tylko fragmentaryczna. Odczytując na bieżąco to, co dzieje się w naszym życiu, wciąż odkrywamy część siebie i działania Pana Boga względem nas. Poznawanie naszej zależności od innych ludzi i własnych ograniczeń nie jest łatwe do zaakceptowania. To często nas podłamuje i nie daje energii do podejmowania kolejnych wyzwań. Tymczasem jest tak, że jak są pytania, to są też i kolejne wyzwania skierowane ku przyszłości…

 

Jezus ukazuje nam cel naszej podróży jakim jest jedność z Ojcem. Wszelkie trudności, które napotkał On w swoim życiu, wziął na siebie i pomagał rozwiązywać je innym. Chce dla nich dobra, zdrowia, uśmiechu i radości – uzdrowienia. Tylko w ten sposób Jego misja ma sens. Bycie z innymi i dla innych jest Jego główną misją głoszenia światu miłości samego Boga…

 

3 pytania na dobranoc i dzień dobry

 

1. Czy zastanawiasz się nad tym, gdzie i ku czemu zdążasz?
2. Czy zależność od innych pomaga Ci, czy przeszkadza?
3. Czy bycie “dla innych” jest dziś łatwe?

 

I tak na koniec…
Jakość naszago życia sprowadza się do jakości naszych związków z innymi ludźmi (Anthony Robbins)

http://www.deon.pl/religia/duchowosc-i-wiara/na-dobranoc-i-dzien-dobry/art,251,na-dobranoc-i-dzien-dobry-j-16-5-11.html

******

ODEJŚCIE

by Grzegorz Kramer SJ

Jezus odchodzi. To napełnia serce smutkiem. Nie będzie Jezusa, który uzdrawia, który patrzy z miłością, nie będzie Pana, który rozmnaża chleb. Często odchodzi także z mojego życia. Już nie jest taki bliski, trudniej Go odczuć, wydaje się odległy. Do tego jeszcze mówi mi, że to jest dobre. Jest dobre, bo On wraca do mnie inaczej. Wraca w swoim Duchu. Już nie jest Jezusem, który jest w konkretnym Ciele. Już nie jest do opisania. Pojawia się jako Duch, który wieje kędy chce. Odtąd jest Bogiem nieogarnionym, a zarazem bardzo bliskim.

To, że jest Bogiem nieogarnionym, że jest Duchem, sprawia, że ktoś, kto za Nim idzie, otrzymuje serce gotowe, by pragnąć, by chcieć coraz więcej, czuć ciągłe nienasycenie. To Jego odejście – Jezusa, którego się wyuczyłem, do którego się przyzwyczaiłem, jest moją szansą na to, że On może przychodzić jak chce. Jak On chce. To jest szansa, że mogę Go szukać wszędzie. Bo to On wieje kędy chce.
Ludzie pytają Apostołów, co należy zrobić, by się zbawić, by zostać ocalonym? Uwierzyć w Pana Jezusa. Zostawić to wszystko, co Nim nie jest i uwierzyć w Niego. Przestać się bać, zrobić coś, co może być zagrożeniem życia, jak ten strażnik, który ich wypuścił i ucieszyć się tym, że wierzę. Proste jak drut.

Jezus swoim wycofaniem wcale nie chce być ode mnie dalej. Chce dać mi wolność, bym działał i tworzył. Odejście Jezusa i zesłanie Jego Ducha jest wezwaniem do wyjścia, do dynamizmu, do samodzielności. To jest jak wyjście z domu rodziców. Kończy się czas beztroski, może boleć, ale jest to pożyteczne. On przez to daje mi szansę bym działał, bym nie czuł się skrępowany, a szukał Jego Ducha, który wieje kędy chce. To jest etap zaufania swojemu sercu, które jest dobre. Bóg mi ufa. Ufa, że wybiorę to co dobre dla mnie, co współgra z tym, co On uważa za dobre. Zaprasza mnie do ryzyka, takiego, jakie On podejmuje w stosunku do mnie, dając mi wolność. Zaprasza mnie do przygody, bo czym jest życie polegające na szukaniu Jego Ducha?

To Jego odejście, a zarazem powrót w Duchu Świętym jest mocnym wezwaniem do nowego sposobu pójścia za Nim, do zgodzenia się, że moje życie będzie w ciągłym rozwaleniu. Jedyne co mam to swoje życie, i On chce, by to życie nie było stagnacją, ale ciągłym przekraczaniem siebie i tego, co sobie przed chwilą wypracowałem. Boję się, ale słyszę to proste zdanie – po prostu uwierz w Pana Jezusa. Nie w siebie, nie w człowieka, system, religię, ale w Pana Jezusa.

http://kramer.blog.deon.pl/2015/05/12/odejscie/

**************************************************************************************************************************************
ŚWIĘTYCH OBCOWANIE
12 MAJA
*********
Święci Nereusz i Achilles, męczennicy
Święci Nereusz i Achilles
Według św. Damazego, papieża, Nereusz i Achilles byli żołnierzami rzymskimi, przydzielonymi namiestnikowi do wykonywania egzekucji na wyznawcach Chrystusa. Na widok ich odwagi żołnierze nawrócili się i z katów stali się męczennikami. Porzucili służbę wojskową. Zostali umęczeni za wiarę i pochowani na cmentarzu przy Via Ardeatina ok. 304 r. Uszkodzona płaskorzeźba przedstawiająca Achillesa jest najstarszym znanym wizerunkiem męczeństwa.
Inna legenda dotycząca tych męczenników mówi, że należeli do dworzan Flawii Domitylli, wnuczki cesarza Wespazjana, małżonki konsula Tytusa Flawiusza Klemensa, która przyjęła chrzest. Po straceniu konsula Tytusa przez cesarza Domicjana Flawia została wygnana na wyspę Pantellerię pod Neapolem, a potem umęczona wraz z Nereuszem i Achillesem.
Dokumenty z wieku VII i VIII potwierdzają, że pielgrzymi, nawiedzający Rzym, bardzo licznie odwiedzali także grób świętych Nereusza i Achillesa. Istniejąca do dziś bazylika pod ich wezwaniem pochodzi z wieku XIII i XIV. Na zachowanym tam tronie można przeczytać tekst kazania, jakie ku czci tych męczenników wygłosił papież św. Grzegorz I Wielki (+ 604).
Relikwie obu męczenników (a także św. Domitylli) przechowuje się dziś w kościele świętych Nereusza i Achillesa w Rzymie – bazylice cmentarnej na terenie katakumb św. Domitylli przy Via delle Sette Chiese.
http://www.brewiarz.katolik.pl/czytelnia/swieci/05-12a.php3
******
Święty Pankracy, męczennik
Święty Pankracy Zachowało się niewiele wiadomości o św. Pankracym, ale dobrze udokumentowany jest jego wczesny kult. W opisach męczeństwa można spotkać informację, że jako sierota miał przybyć ze swoim wujem Dionizym z Frygii do Rzymu, gdzie obaj przyjęli chrzest z rąk papieża św. Marcelina. W innym życiorysie czytamy, że urodził się w 286 (lub 290) roku we frygijskiej Synnadzie, w znakomitej rodzinie. Matka, Cyriada, zmarła zaraz po wydaniu syna na świat. Ojciec, Kleoniusz, przez wiele lat był poważany przez cesarza Dioklecjana. Kiedy jednak przyjął chrześcijaństwo, zginął śmiercią męczeńską – Pankracy miał wówczas 8 lat. Wszystkie hagiografie zgadzają się, że Pankracy z wujem zamieszkał w Rzymie (prawdopodobnie na wzgórzu Cellius).
Korzystając z majątku pozostawionego mu przez ojca, Pankracy zaangażował się w pomoc prześladowanym chrześcijanom. Wkrótce sam został wydany. Kiedy odmówił oddania czci bożkom, poniósł śmierć na arenie przez ścięcie mieczem w 304 r. – miał wtedy prawdopodobnie zaledwie 14 lat. Umierając, miał głośno wzywać imienia Jezus. Jego ciało rzucono psom na pożarcie, ale rzymianka Ottavilla ukryła jego szczątki, a następnie ze czcią pochowała. Nad jego grobem papież Symmach (+ 514) wybudował bazylikę (w bazylice św. Pankracego za Murami znajduje się relikwiarz głowy Świętego). Kult św. Pankracego szybko dotarł do Anglii i Hiszpanii. Jego relikwie miały znajdować się także w katedrze wawelskiej. Św. Pankracy uważany jest za stróża przysiąg i mściciela krzywoprzysięstwa. Patron dzieci (zwłaszcza przystępujących do I Komunii św.), opiekun rycerstwa, przyzywany podczas wiosennych przymrozków.

W ikonografii św. Pankracy przedstawiany jest jako młodzieniec w bogatej tunice z płaszczem, czasami jako żołnierz Chrystusa. Jego atrybutami są: miecz, palma męczeńska, serce, włócznia.

http://www.brewiarz.katolik.pl/czytelnia/swieci/05-12b.php3
*******
Błogosławiona Juta z Bielczyn
Błogosławiona Juta z Bielczyn Juta z Bielczyn, zwana też Jutą z Chełmży lub Juttą von Sangerhausen, urodziła się ok. 1220 r. w Turyngii. Pochodziła z bogatego rodu książąt brunszwickich. Jej rodzina była bardzo religijna, a wartości, jakim w niej hołdowano, sprawiły, że Juta stała się wrażliwa na cierpienie i krzywdę ludzką. Wzorowała się na św. Elżbiecie, którą podziwiała. Zastanawiając się nad swoją drogą życiową, wybrała się do grobu tej Świętej, by rozeznać swoje powołanie. Według podań poczuła wtedy, że ma założyć rodzinę.
Wkrótce poślubiła rycerza pochodzącego z Sangerhausen. Niestety jej małżeństwo nie trwało długo, bo mąż zmarł wkrótce w czasie pielgrzymki (lub wyprawy krzyżowej) do Ziemi Świętej. Zaledwie dwudziestoletnia Juta musiała sama zająć się wychowaniem dzieci. Starała się im wpoić zasady, jakimi sama żyła. Gdy dzieci podrosły, oddała je, jak pisali biografowie, “na służbę Bożą”, czyli prawdopodobnie pod opiekę sióstr zakonnych. Potem rozdała swój majątek ubogim i rozpoczęła żebraczą wędrówkę. Odwiedzała sanktuaria, kościoły i klasztory. Wzorem św. Elżbiety pielęgnowała chorych, zwłaszcza trędowatych, gdy mogła – wspomagała jałmużną potrzebujących. Związała się z beginkami i należała do kręgu osób skupionych wokół Mechtyldy z Magdeburga. Jej postawa była dla jednych powodem szyderstw, a dla innych kultu.
W 1256 r. krewny zmarłego męża Juty, Anno von Sangerhausen, został wybrany wielkim mistrzem Krzyżaków. Prawdopodobnie na jego zaproszenie Juta przybyła do ziemi chełmińskiej, aby modlitwą i pełnym pokuty życiem wspierać zakon w dziele nawracania pogańskich Prus, Litwy i Jaćwieży. Pozostawała pod opieką pierwszego biskupa chełmińskiego, dominikanina Henryka, i za jego zgodą zamieszkała w opuszczonej chacie rybackiej w Bielczynie, z której zrobiła pustelnię odwiedzaną chętnie przez ludzi poszukujących rady i duchowego wsparcia. Wiodła życie pełne ascezy, a jednocześnie wraz z innymi beginkami opiekowała się niewielkim szpitalem św. Jerzego na przedmieściach Chełmży. Jej spowiednikiem był Jan z Łobdowa. Codziennie udawała się na Mszę św. do katedry w Chełmży. Legenda mówi, że miała dar chodzenia po jeziorze, co pozwalało jej szybciej dotrzeć do kościoła.
Zmarła 12 maja 1260 r. w Bielczynach k. Chełmży w opinii świętości. Po jej śmierci nastąpił szereg cudów, o których duchowieństwo chełmińskie zebrało zeznania od świadków. W rezultacie już około 1275 r. Juta została ogłoszona błogosławioną.
W XVII w. na życzenie króla Zygmunta III powstał życiorys Juty napisany przez jezuitę – ks. Fryderyka Szembeka. Biskup Jan Lipski dekretem z 15 kwietnia 1637 r. polecił wybudować kaplicę ku jej czci na miejscu dawnej pustelni i ustanowił ją, wraz z bł. Dorotą z Mątowów, patronką Prus Królewskich. Ożywienie kultu bł. Juty nastąpiło za czasów biskupa Andrzeja Załuskiego (1739-1746). Ufundował on wtedy w kościele katedralnym w Chełmży marmurowy ołtarz ku jej czci. Chociaż w okresie rozbiorów kult Juty zanikł, to powrócił w okresie II Rzeczpospolitej. Bł. Juta została wtedy patronką miasta Chełmży. 20 maja 1984 r. biskup chełmiński Marian Przykucki ogłosił ją patronką dzieł Miłosierdzia Bożego diecezji chełmińskiej oraz wyznaczył odpust ku jej czci na trzecią niedzielę maja. W tym samym dniu dokonał poświęcenia nowej kaplicy w Bielczynach, której prezbiterium stanowi dawna kaplica z 1937 roku. Bł. Juta patronuje też grudziądzkiemu Centrum “Caritas”. Jej ciało spoczywa w katedrze Świętej Trójcy w Chełmży.

W ikonografii bł. Juta przedstawiana jest w prostej sukni, przypominającej zakonny habit, we wdowim welonie na głowie.

http://www.brewiarz.katolik.pl/czytelnia/swieci/05-12c.php3
******
Święty Leopold Mandić z Hercegnovi, prezbiter
Święty Leopold Mandić Bogdan Mandić urodził się 12 maja 1866 r. w Herceg Novi (Castelnuovo) w Dalmacji (obecnie Czarnogóra nieopodal granicy z Chorwacją). Był ostatnim z dwanaściorga dzieci w ubogiej chorwackiej rodzinie Piotra i Karoliny z domu Zarević. Wychował się w dużej biedzie materialnej, ale w atmosferze głębokiej miłości i pobożności. W 1884 roku wstąpił do kapucynów, przyjmując imię Leopold. Cztery lata później złożył śluby wieczyste. 20 września 1890 roku w Wenecji został wyświęcony na kapłana.
Był bardzo niewielkiego wzrostu – liczył zaledwie 135 centymetrów, utykał. Mówił na tyle niewyraźnie, że przełożeni odsuwali go od głoszenia kazań. Leopold pragnął wrócić do swojej ojczyzny, aby tam propagować jedność między chrześcijanami różnych Kościołów oraz prowadzić dialog z muzułmanami i żydami. Przełożeni powierzyli mu jednak inne zadanie. Uznali, że jego “terenem misyjnym” będzie konfesjonał. Przebywając w ciasnej celi zakonnej, Leopold był po kilkanaście godzin dziennie do dyspozycji wiernych. Służył wszystkim, którzy prosili o pojednanie z Bogiem. Nie tylko udzielał rad i służył jako spowiednik, ale za penitentów ofiarował także swoje cierpienia. Posiadał charyzmat czytania w sumieniach tych, którzy przychodzili do niego po radę i pojednanie z Bogiem.

Święty Leopold Mandić

W 1906 r. został skierowany do pracy w klasztorze Świętego Krzyża w Padwie. W trakcie I wojny światowej trafił do więzienia, bo nie chciał się wyrzec chorwackiego obywatelstwa. Zakładał sierocińce, opiekował się ubogimi. Przez całe życie zmagał się ze słabościami i chorobami. Zmarł w wieku 76 lat 30 lipca 1942 r. w Padwie z powodu choroby nowotworowej.
Jego beatyfikacja nastąpiła 2 maja 1976 r. i dokonał jej papież Paweł VI; św. Jan Paweł II rozciągnął jego kult na cały Kościół i wpisał go do katalogu świętych w siedem lat później, w piątą rocznicę inauguracji swego pontyfikatu – 16 października 1983 r. Nazwał go “Apostołem sakramentu pojednania”, ustanawiając go orędownikiem zarówno penitentów, jak i spowiedników. Obecnie jego wspomnienie przypada w rocznicę jego narodzin dla ziemi (12 maja).
http://www.brewiarz.katolik.pl/czytelnia/swieci/05-12d.php3
*******
Święty German, patriarcha Konstantynopola
Święty German Nie znamy dokładnie daty urodzin Germana. Zwykło podawać się lata 641-649. Jego ojciec pochodził z rodziny senatorskiej i cieszył się zaufaniem cesarza. Przed synem otwierała się droga do kariery. Od młodości postanowił jednak poświęcić się na służbę Bożą. W latach 680-681 uczestniczył w Soborze Konstantynopolitańskim III, na którym została potępiona herezja monoteletów, głoszących, że Pan Jezus nie posiadał woli jako człowiek, ale miał tylko jedną wolę jako Bóg. Dzięki poparciu możnego ojca German został mianowany metropolitą w Ciziku (Hellespont). W tym też charakterze uczestniczył w synodzie w Konstantynopolu w roku 712, zwołanym dla obalenia uchwał Soboru Konstantynopolitańskiego III. Nie wiemy, co wpłynęło na Germana, że wziął udział w tym synodzie i jaką w nim odegrał rolę. Wystąpił zapewne jako obrońca soboru.
Dnia 11 sierpnia 715 roku za panowania cesarza Anastazego II German został powołany na stolicę patriarchatu w Konstantynopolu. Został drugą osobą po papieżu w hierarchii Kościoła. Jego intronizacja odbyła się bardzo uroczyście w obecności delegata papieża, cesarza i wielu biskupów. Zaraz na początku swoich rządów German wykluczył ze społeczności kościelnej około 100 biskupów, zwolenników monoteletyzmu. Konstantynopol przeżywał wtedy kryzys polityczny. Cesarz został obalony i zmuszony do ucieczki, a w jego miejsce w roku 717 wstąpił na tron Leon Izauryjczyk. Koronacja cesarza i cesarzowej przypadła Germanowi. On także udzielił chrztu synowi cesarskiemu, Konstantynowi. Pierwsze lata panowania cesarza Leona były i dla państwa, i dla Kościoła bardzo pomyślne.
Pokój jednak nie miał trwać długo. W roku 718 kalif arabski, Jesid II, wydał dekret, że należy zniszczyć wszystkie wizerunki święte na terenach okupowanych przez Arabów, gdyż ich kult jest przejawem bałwochwalstwa. Jesid miał w tej sprawie na dworze cesarza sprzymierzeńca w osobie wpływowego dworzanina, Besera. German na próżno dokładał starań, aby pozbyć się tego apostaty. Dla upewnienia się, czy jest na dobrej drodze, German wysłał list do papieża św. Grzegorza II w obronie czci obrazów. Papież odpowiedział potwierdzeniem i pochwałą dla patriarchy. Niestety, Besera poparło wielu biskupów wschodnich. Zarządzenie kalifa, namowy Besera i służalczość biskupów – to wszystko skłoniło cesarza do akcji prześladowczej tak świętych obrazów, jak i relikwii Świętych. Zaczęły sypać się prześladowcze dekrety. Rozgorzała walka. Z jednej strony stanęli po stronie cesarza niemal wszyscy zaniepokojeni o swoje posady biskupi, z drugiej strony – tylko garstka wiernych biskupów, mnisi i lud. German usiłował osobistymi kontaktami i przekonywaniem zwalczać ikonoklastów (obrazoburców). Potem wysyłał listy i odezwy, ale jednało mu to tylko wrogów na dworze cesarskim i wśród hierarchów.
W roku 726 wybuchł wulkan. Cesarz interpretował tę klęskę jako gniew Boży przeciw bałwochwalcom. Także zwycięstwo, jakie odniósł nad Saracenami, monarcha traktował jako błogosławieństwo Boże za zwalczanie bałwochwalstwa (727). Ponieważ w Germanie widziano głównego opozycjonistę, na niego skierowano ataki: najpierw zaczęto go szkalować, nazywać heretykiem i bałwochwalcą, posypały się pogróżki. Kiedy z boleścią German patrzył, jak sypały się aresztowania, więzienia, deportacje, a nawet wyroki śmierci, kiedy bolał nad niszczeniem wielu zabytkowych wizerunków, nawet łaskami słynących, kiedy zaczęto z pasją niszczyć relikwie Świętych – miał pewnego dnia zawołać: “Jeżeli uspokoi się morze, to mnie jako Jonasza do niego wrzućcie. Ja jednak ustąpić nie mogę”. Tak też się stało. Cesarz skazał czcigodnego starca na wygnanie do klasztoru w Córa, gdzie dokonał on swojego życia w roku 733 (lub 740).
German Konstantynopolitański należy do najpłodniejszych pisarzy Kościoła wschodniego. Wśród dzieł dogmatycznych wyróżniają się: O końcu życia, w którym pisze o życiu wiecznym, i O Bożej Opatrzności. W Liście do Armeńczyków Święty wymienia błędy monofizytów i je zbija. W dziełku O prawdziwej i zasłużonej zapłacie zwalcza orygenistów, którzy zaprzeczali dogmatowi o wieczności kar piekielnych. W rozprawie O świętych synodach i herezjach przypomina herezje ostatnich lat i ich błędy. Do arcydzieł literackich należą także jego kazania. Wśród nich szczególne miejsce zajmują kazania o Najświętszej Maryi Pannie: o tajemnicach Jej życia i o Jej przywilejach. Św. German zostawił komentarze do liturgii św. Bazylego i św. Jana Chryzostoma. Bezcenne są także jego listy.
German zaraz po śmierci doznawał wielkiej czci. Uważano go za męczennika w obronie czci świętych wizerunków i relikwii. Przy jego grobie według kronik miały dziać się cuda, co ściągało do jego sanktuarium wielu pielgrzymów. Sobór Nicejski II (787) nazywa go “świętym i błogosławionym”. Na tym soborze odczytywano pisma tego Świętego w obronie czci świętych wizerunków. W czasie prześladowania jego relikwie były w ukryciu. W roku 1210 krzyżowcy zabrali je do Francji i umieścili w klasztorze benedyktyńskim w Bort.
http://www.brewiarz.katolik.pl/czytelnia/swieci/05-12e.php3
******
Błogosławiona Imelda Lambertini, dziewica
Błogosławiona Imelda Lambertini Imelda urodziła się w Bolonii w rodzinie hrabiego Egano Lambertini w 1320 lub 1321 roku. Rodzice oddali ją jako oblatkę w wieku 10 lat do klasztoru dominikanek w Bolonii. Jej pobożność i gorliwość w służbie Bożej budowały otaczające ją starsze siostry. Jednak z powodu młodego wieku odmawiano jej przyjęcia Komunii św.
Gdy miała 12 lat, w czasie Mszy św. w uroczystość Wniebowstąpienia modliła się gorąco o połączenie się z Jezusem w Komunii świętej. W pewnym momencie Hostia uniosła się z puszki i zawisła nad głową Imeldy. Kapłan pojął wolę Bożą i podał Imeldzie Komunię. Dziewczynka zmarła w ekstazie po przyjęciu tej pierwszej i ostatniej cudownej Komunii św. Fakt ten jest potwierdzony w martyrologium klasztoru pod datą 12 maja 1333 r. i na jej grobowcu przez napis opisujący ten cud. Przy przeniesieniu jej ciała do nowego klasztoru, dokąd siostry się przeniosły, nie zachowano grobu, ani napisu, widocznych jeszcze w 1582 r.
Kult bł. Imeldy został oficjalnie zatwierdzony przez Leona XII 20 grudnia 1826 r. Akcja Piusa X na korzyść wczesnej Komunii św. przywróciła mu żywotność. Ustanowiono Bractwo bł. Imeldy. W Polsce to Bractwo było bardzo żywotne do czasu II wojny światowej, po wojnie jego działalność nie została wznowiona. Oprócz tego Bractwa w Polsce istniało stowarzyszenie eucharystyczne zwane Sodalicją bł. Imeldy, założone przez Helenę Janukajtis, późniejszą dominikankę klauzurową (matka Akwina w klasztorze św. Anny koło Przyrowa). Po II wojnie światowej Bractwo to stopniowo zanikło.
http://www.brewiarz.katolik.pl/czytelnia/swieci/05-12f.php3
*******
Ponadto dziś także w Martyrologium:
św. Dominika z Calzada (+ 1109); św. Epifaniusza, biskupa w Salaminie (+ 403); świętych męczennic Flawii, Domitylli, jej córki Plautylli, oraz Eufrozji i Teodory (+ ok. 100); bł. Joanny, infantki portugalskiej (+ 1490); św. Modoalda, biskupa Trewiru (+ 640)
***************************************************************************************************************************************
TO WARTO PRZECZYTAĆ
*******

Nie chcą żyć w gettach!

TakRodzinie

Marta Dzbeńska-Karpińska / slo

(fot. shutterstock.com)

Ludzie starsi ufają ludziom, ale nie są naiwni jak dzieci. Oczekują trochę sympatii, trochę ciepła, trochę ustępowania miejsca w tramwaju, a ponieważ tego nie ma, są zaszczuci… Dzisiaj jest ich ponad pięć milionów, kiedyś i TY dołączysz do tej grupy.

 

Marta Dzbeńska-Karpińska: Mówi się, że na starość dziecinniejmy…
Psychogeriatra, prof. Tadeusz Parnowski: Za bardzo fiksujemy się na dzieleniu ludzi na grupy wiekowe czy na ich przydatność. Problem z dzieckiem jest taki, że trzeba je wyposażyć w pewne umiejętności i wiedzę, żeby mogło dalej sprawnie funkcjonować w życiu. Problem z ludźmi starymi jest taki, że niezależnie od tego, jak zdrowo będziemy żyli – i w sensie psychologicznym, i fizycznym – następuje powolne starzenie się, czyli pogarszanie się wydolności całego organizmu. Słabną funkcje poznawcze: pamięć, koncentracja uwagi, logika, kalkulacja itd. Spada wydolność narządowa: wolniej się chodzi, bardziej się garbi, częściej się rozgląda, ma się kłopoty ze wzrokiem i słuchem. Gorzej jest z uczeniem się nowych rzeczy.

Jednak życie zmusza nas do uczenia się?
To prawda, ale człowiek starszy musi to sobie wizualizować, zrozumieć język, ułożyć w głowie, to trwa znacznie dłużej. Można zatem zrozumieć, dlaczego ludzie starsi jeżdżą wolno prawym pasem, dlaczego marudzą i narzekają na nową pralkę z programatorem, dlaczego chcą mieć najprostsze modele telefonu, a nie te z wodotryskami. Po prostu nie wiedzą, jak się z nim obchodzić, i nie są w stanie tego opanować.

Jak im pomagać?
Przez zrozumienie. Nie chodzi im o to, żeby mieli dużo pieniędzy, superluksusowe domy pomocy społecznej, które są jak getta. Chodzi po prostu o to, żeby nie byli izolowani od życia, żeby mieli wokół siebie innych ludzi, no i żeby byli uznawani za ludzi. Za często zdarza się, że są dla innych obciążeniem, balastem, nieprzydatnym dodatkiem do życia.

Często o nich zapominamy.
To prawda. A przecież oni chcą doznawać i przeżywać, chcą mieć wokół siebie roześmiane osoby. Z dziećmi, które tryskają młodością, czują się doskonale, stąd ten związek między dziadkami i babciami a wnukami. Dziadkowie widzą w swoich wnukach siebie samych z okresu dzieciństwa, ale wiedzą już, jakie popełnili błędy. Spokojna wiedza o całym życiu pozwala im traktować wnuki z jednej strony z dystansem, ale z drugiej strony uczyć ich bardzo powoli i spokojnie.

Czy lęk przed starzeniem się jest specyficzny dla naszych czasów? Czy to efekt kultu młodości?
To trudne pytanie. Lęk przed starością i starzeniem się zależy od zachowań społecznych. Jeżeli naznaczymy człowieka, przystawimy mu na czole pieczątkę: “Człowiek stary”, to oczywiście będzie lęk przed starością, bo będzie to lęk przed stygmatyzacją. I tak się dzieje. Wykładniki stygmatyzacji to: pieniądze, mieszkania, zajęcia, środowisko, traktowanie przez urzędników. W Polsce brakuje wyobraźni! Czy miejscem człowieka starego są uniwersytety trzeciego wieku, programy wspierające i wycieczki zagraniczne? A jeżeli stary człowiek nie ma zdrowia, to nie będzie z tego korzystał. Robimy dużo dla ludzi starych, ale tylko dla zdrowych. A gdzie środowiska dla chorych?

Ilu jest chorych wśród osób starszych?
Brak takich danych epidemiologicznych. Wiemy, że w Polsce żyje 5 mln 200 tys. osób powyżej 65 roku życia, a to znaczy, że jesteśmy starym społeczeństwem. Wiemy jednak, że wśród populacji osób starszych około 80% cierpi z powodu przynajmniej jednej choroby. Najczęściej są to dwie lub trzy choroby, np. nadciśnienie tętnicze, cukrzyca, osteoporoza, przerost prostaty.

W Polsce jest za mało geriatrów?
Tak. A są bardzo potrzebni. Stary człowiek jest kruchy i tym się różni od młodych. Rezerwa biologiczna i poznawcza jest znacznie zmniejszona. Choroby występują częściej, a ich przebieg jest przewlekły. Istotnym problemem jest współchorobowość. Posiadanie tych chorób nie zabija, ale inwalidyzuje. Jedna z moich pacjentek nie wychodzi z domu, gdyż kręci jej się w głowie i łatwo się męczy. Jak większość starszych osób pije zbyt mało płynów i jest odwodniona. Ale nie da sobie wytłumaczyć, żeby więcej piła, bo wówczas częściej musi chodzić do ubikacji, co skutecznie uniemożliwia jej spacery. I tak źle, i tak niedobrze. Problemy ludzi chorych są więc bardzo zróżnicowane w zależności od wieku. Inaczej choruje człowiek, gdy ma lat 70, a inaczej, gdy ma 90 lat. Generalnie jednak takimi ludźmi nikt nie zajmuje się programowo. Istnieje bowiem taka wizja ludzi starszych: siwy, przystojny, dobrze ubrany, śmiejący się i najlepiej jeszcze z rakietą w ręku. To jest pokazywanie ludziom nieprawdy i tworzenie błędnych wyobrażeń w skali całego świata.

Czy jest na to jakaś recepta?

 

Nie, nie ma. Skończyły się tradycyjne relacje rodzinne i rodziny wielopokoleniowe. Człowiek stary został wyrzucony z tej rodziny, w której był mentorem i był potrzebny. W niektórych krajach przypisano ludziom taki model: jak pracujesz, to żyjesz, inaczej nie jesteś potrzebny społeczeństwu. Teraz młodzi wszystko zdobywają na skróty. A ludzie starzy są inni. W tej chwili to pokolenie wymierających mamutów. Ufają ludziom, ale nie są naiwni jak dziecko. Oczekują od społeczeństwa tego, co sami wnieśli. Trochę sympatii, trochę ciepła, trochę ustępowania miejsca w tramwaju, a ponieważ tego nie ma, są zaszczuci…

… i często wyrzucani na margines.
Luksusowe domy typu DPS-ów i ZOL-i czy domy złotej jesieni – bo ładnie brzmi – nie są rozwiązaniem. Są jak getta dla ludzi starych. Nie ma pomysłu na to, co zrobić z ludźmi, którzy mają po 80 lat, jak im pozwolić na godne życie. A gdy brakuje szacunku, rodzi się problem eutanazji. To jest chore!
Ludziom starym jest potrzebne normalne środowisko i normalne miejsce w społeczeństwie. Konsekwencją zaburzenia tych obszarów społecznych jest psychopatyzacja społeczeństwa. Ludzie mają zaburzenia emocji, są egocentryczni i nie widzą przyszłości. Tacy właśnie stają się młodzi ludzie i to my ich wychowujemy. Dajemy w nadmiarze i nie oczekujemy niczego w zamian.

Jak ratować rodziny wielopokoleniowe?
Część osób, na szczęście, żyje w harmonii ze swoimi starymi rodzicami. Pomysłów jest wiele. Są częste kontakty telefoniczne, jest nadzór nad różnymi sytuacjami zdrowotnymi, istnieje kontakt weekendowy. Jaka część osób tak żyje? Tego nie wiem. Obserwuję natomiast wzruszające sytuacje, gdy dzieci przychodzą do szpitala, chociaż ich własne sytuacje życiowe są trudne, i “oddają” swoim rodzicom to, co uzyskali od nich w dzieciństwie. Częste jednak są także sytuacje, gdy np. syn, jedynak, przychodzi do matki, jest bardzo czuły i opiekuńczy. Jednocześnie na słowa lekarza o wypisie do domu zaczyna się wykręcać i wyślizgiwać. Ma ciężko chorą żonę, którą się zajmuje, a teraz jeszcze matka. Nie chce jej oddać do jakiegoś DPS-u, to dla niego jest nie do pomyślenia. Czy to wina człowieka, łamanie zasady miłości dziecko-rodzic? Nie. Wina leży po stronie państwa. Bo ci ludzie mogliby sobie poradzić z problemami przy małej pomocy ze strony państwa, przy klarownych zasadach wsparcia.

A więc jedną z recept na szczęśliwą starość jest szczęśliwe życie rodzinne i małżeńskie?
Tak, bo te emocje i więzy działają nawet w otępieniu. Seniorzy nie rozumieją naszych słów, ale są wyczuleni na brzmienie głosu: czy mówi się do nich spokojnie, powoli i z uśmiechem, czy też twardo i ostro. Rozumieją bliskość. Mieliśmy taką parę osiemdziesięciolatków. Żona zaczęła chorować, występowały zaburzenia zachowania, które były przyczyną hospitalizacji. Chcieliśmy ją wypisać, na co mąż stuknął laseczką: “Co? Ja 60 lat miałem ją w domu i wystarczy! Teraz jestem sam i rozumiem, co znaczy wolność”. Cóż, bywa i tak… Aby zlepić dobrą rodzinę wielopokoleniową, jest potrzebny niezwykły wysiłek wszystkich członków rodziny, ale przede wszystkim rodziców, bo to oni są osobami znaczącymi. Każdy błąd rodziców w stosunku do dzieci mści się potem na nich samych.

Czy jest tak, że jeśli ktoś ma pomysł na własne życie, ma też potem pomysł na własną starość?
Tak. Mądrzy rodzice ukierunkowują dzieci do nabywania sprawności intelektualnych i poznawczych poprzez kursy językowe, szermierkę, sport, uczestnictwo w grupach zainteresowań. Dbają o edukację dziecka. Dzięki temu dorastający człowiek chce wtedy coś zrobić w życiu, rozumie różnorodność świata, co pobudza jego własne zainteresowania. Ale można być “zawężonym” przez rodziców, którzy nic nie proponują: szkoła, dom i koniec. Ten niewielki wkład intelektualny powoduje w życiu dojrzałym zawężenie horyzontów i brak ciekawości poznawczej. Dlatego im więcej tych propozycji, tym więcej w dorosłym życiu pomysłów na pracę i na to, co robić po pracy. Osoby wykonujące pracę bez przyjemności, zainteresowania częściej miewają tzw. depresję niedzielną: fotel, piwko, telewizja, nareszcie nie idę do roboty. A przecież można, realizując różne wymyślone lub podpatrzone pomysły, wolne dni spędzić czynnie: rower, spacer po lesie, muzeum, dobra książka.

Czyli od dziecka pracujemy na swoją starość?
Tak. Jesteśmy tacy w starości, jacy byliśmy przez całe życie. Starość jest kumulacją naszego życia. Zwyczajnie i już.

Co to jest starość?
Istnieje co najmniej 7 definicji starości w zależności od tego, jaki wymiar akcentujemy. Można wziąć pod uwagę np. wiek albo kryterium użyteczności: osoba stara przestaje być użyteczna dla swojej najbliższej rodziny albo dla funkcjonowania większych grup społecznych. W definicji biologicznej starość to przewaga rozpadu nad powstawaniem, śmierci nad życiem. Starość to okres, w którym ilość odpadów somatycznych zaczyna się zwiększać. Znamy także kilka definicji społecznych. Ale nie ma jasnej granicznej linii, która mówi, kiedy zaczynamy się starzeć. To zależy także od nas: jeżeli się cieszymy, jeżeli żyliśmy mądrze i sensownie, w pełnym zadowoleniu z siebie, ale nie w sensie hedonistycznym, to ta starość będzie późniejsza. Będziemy mieli dobre przykłady z własnego życia, a z drugiej strony będziemy czerpali napęd z dalszej obecności w życiu innych ludzi.

 

***

Tadeusz Parnowski od 1971 roku pracuje w Instytucie Psychiatrii i Neurologii w Warszawie. W latach 1991-2003 prezydent Polskiej Fundacji Alzheimerowskiej, członek międzynarodowych organizacji geriatrycznych (ADI, AE, PTA). Założyciel Polskiego Stowarzyszenia opiekunów osób z chorobą Alzheimera i prezydent Towarzystwa Psychogeriatrycznego. Organizator i kierownik pierwszego oddziału psychogeriatrycznego i Poradni Zaburzeń Pamięci w Polsce. W roku 2006 został mianowany profesorem psychiatrii i kierownikiem II Kliniki Psychiatrycznej w Instytucie Psychiatrii i Neurologii w Warszawie. Żonaty, jedno dziecko i jeden wnuk.

http://www.deon.pl/inteligentne-zycie/psychologia-na-co-dzien/art,753,nie-chca-zyc-w-gettach.html

********

Poznaj biografię Ducha Świętego. Niemożliwe?

WAM

Maria Miduch / pz

(fot. AJ)

Jeżeli nie masz pojęcia, kim jest Duch Święty, nie wiesz, jak Go poznać i jak doświadczyć Jego działania – to trafiłeś pod dobry adres. Poznaj, zapragnij i spotkaj najbardziej tajemniczą Osobę Trójcy Świętej.

 

Starałeś się kiedyś opisać komuś bliskiemu coś, czego doświadczyłeś, lecz brakło ci słów? Nie umiałeś oddać tego, co się wydarzyło, co cię spotkało? Mimo że twój rozmówca kiwał głową ze zrozumieniem, miałeś wątpliwości, a nawet byłeś pewien, że nie dociera do niego wszystko, co chcesz opisać, że twoje słowa są zbyt nieudolne, zbyt miałkie, że ślizgasz się po powierzchni i nie możesz oddać głębi tego, co starasz się przekazać? Najlepiej by było, żeby twój towarzysz sam tego doświadczył. Wtedy mielibyście pewność, że przynajmniej w jakiejś części znajdujecie porozumienie, że już oboje macie pojęcie, o czym chcecie mówić.

 

Doświadczenie jest kluczem do zrozumienia, do wejścia w rzeczywistość niewyrażalną słowami. Doświadczyć czegoś, a usłyszeć o czymś to dwie różne rzeczy, szczególnie we współczesnym czasie, kiedy bagatelizuje się słowo i jego moc. Ubranie przeżycia w terminy wyrażalne ludzkim językiem zawsze prowadzi do redukcji doświadczonej rzeczywistości. Czy to znaczy, że nie powinniśmy się dzielić tym, co przeżywamy, tym, co jest dla nas ważne, a pozostaje większe niż słowa? W żadnym razie! Są prawdy, które muszą być wypowiedziane, choć ludzki język będzie je ograniczał. Są doświadczenia, które muszą zostać opisane, choćby w niedoskonałych słowach.
Bo czasem słowo to jedyna droga, którą Bóg może przyjść do człowieka. Bierze na siebie ryzyko redukcji, nieprecyzyjności ludzkiego języka i jego płytkości, a jednak nie waha się wy-razić w taki właśnie sposób. Jego wielkość, wszechmoc jest tak ogromna, że może się nie bać posługiwać “tylko” słowem.

 

Im bardziej wgłębiam się w język, którym Bóg postanowił się wyrazić i przedstawić człowiekowi po raz pierwszy w dziejach świata – a więc w język hebrajski, doświadczam niesamowitego zachwytu nad tym, jak on jest głęboki. I nie dziwi mnie, że Najwyższy właśnie jego słowami chciał się określać, opisywać, wyrażać. Jednak można na to spojrzeć też odwrotnie: język ten jest tak niesamowity, tak głęboki, dlatego że Bóg się w nim wyraził, obecność Wszechmocnego w słowach, zdaniach, strukturach gramatycznych nadała mu szczególny charakter. To już nie jest jakiś tam przeciętny język – uświęciła go Boska obecność. Jak to możliwe? Jeśli wierzysz, że Bóg ma wpływ na otaczający nas świat, na bieg historii, na wszelkie stworzenie, nie zdziwi cię, że przenika rzeczywistości, poprzez które pragnie się wyrazić. Nie tylko słowo, ale także muzyka i obraz mogą być sposobem jego wyrażania się, cudownie “rozszerzonym” przez Boską obecność.

 

Doświadcz Go

 

Jestem głęboko przekonana, że Bóg nie chce być tylko opisywany, ale i doświadczany. Nieraz jednak do doświadczenia trzeba nas zachęcić. To tak jak z degustacją potraw. Nie chodzi o to, żeby najeść się czekoladą, krakersami i ugasić pragnienie naparstkiem cudownego soku z granatów, ale by chcieć sięgnąć po więcej, by posmakować czegoś, czego do tej pory nie było na naszym stole, lub przypomnieć sobie smak znajomy z dzieciństwa. Oczywiście, że słowa Biblii to coś więcej niż mikrokanapki na degustacji, a doświadczenie, jakie oferują, to coś nieporównywalnie większego niż cały półmisek wymyślnych smakołyków i pełny żołądek. Jednak to, co zostało zapisane na kartach Pisma Świętego, zarówno Starego, jak i Nowego Testa-mentu, jest dla nas zaproszeniem do wejścia głębiej, do smakowania Boga w pełni. Słowo zawarte w Biblii otwiera nas na rzeczywistość, jakiej bez Boga nie da się doświadczyć.

 

Czytałeś w Ewangelii: “jeśli uwierzycie – większe rzeczy czynić będziecie” (por. J 14, 12), “ani oko nie widziało, ani ucho nie słyszało, jakie rzeczy…” (1 Kor 2, 9). to właśnie zaproszenie do wejścia dalej, niż sięgają słowa, to zaproszenie do wejścia w relację. I to nie byle jaką relację, bo z samym Bogiem. Słowo nas zachęca, może opisać tę relację, ale nie doświadczysz jej, jeżeli słowo cię nie zaangażuje, jeżeli twoje wybory nie zostaną pociągnięte przez rzeczywistość, jaka skryła się pod zlepkiem głosek. To właśnie przekonanie, że czasem potrzebujemy zachęty, że musimy usłyszeć, jaki jest nasz Bóg, ośmiela mnie do opisania tego, jak ja przeżywam swoje spotkanie z rzeczywistością ukrytą pod słowem. Jeśli ktoś z was chce odkryć tu systematyczny wykład z dogmatyki lub biblistyki – nie odnajdzie go. Moje słowa tu zapisane to jedynie próba przekazania doświadczenia spotkania z czymś – a raczej Kimś, kogo nie da się wyrazić w słowach. Nie chcę was nasycić, zaspokoić waszego głodu – wręcz przeciwnie! Chcę, żebyście byli głodni, bardzo głodni, żebyście chcieli więcej! Nie więcej słów, opisów, teologii, ale więcej doświadczenia, więcej spotkania!

 

To dopiero początek

 

Ta książka to nie jest wyczerpujący opis sylwetki Ducha Świętego, który ciągle pozostaje najbardziej nieznaną Osobą Trójcy Świętej, to raczej zapis mojego z Nim spotkania i próba przybliżenia Go czytelnikom. Opisać niewyrażalne, ująć w definicję kogoś, kto przekracza nasze największe i najbardziej śmiałe wyobrażenia? Nie podejmuję się tego! Nie mam ambicji, żeby napisać o Nim wszystko – zresztą to niemożliwe. Nie chcę, żebyście po przeczytaniu mojej opowieści powiedzieli: “Teraz znam Ducha Świętego”. Chcę, żebyście powiedzieli: “Muszę go poznać! Nie spocznę, dopóki Go nie doświadczę”. Chciałabym was zachęcić do przejścia najtrudniejszej drogi na świecie, która liczy zaledwie około trzydziestu centymetrów. Jeden z moich przyjaciół mówi, że jest to najdłuższe kilkadziesiąt centymetrów, jakie człowiek ma w życiu do przejścia. To droga pomiędzy głową a sercem. Pomiędzy tym, jak pewne fakty układa nasz rozum, a tym, jak doświadcza ich serce.

 

Nie mam zamiaru opisywać, jak wygląda Duch, nie chcę stworzyć – bądź przywołać już stworzonych – dogmatycznych definicji, które zwykłemu człowiekowi i tak niewiele mówią. Zawsze pasjonowało mnie, jak na podstawie czynów człowieka, jego zachowań można skonstruować jego portret psychologiczny, określić jego cechy. Na podstawie śladów, jakie zostawia złoczyńca, możemy określić, kim jest. Praca żmudna i trudna, z ryzykiem błędu, ale jednak przynosząca owoce. Bez tych, którzy tworzą portrety psychologiczne, nie dałoby się doprowadzić do rozwiązania wielu spraw kryminalnych. Oczywiście, Duch Święty nie jest kryminalistą, ale często sam pozostaje niezauważony, zostawiając jedynie swoje ślady. Z nich także można wyczytać, jaki jest. Sposób, w jaki działa, mówi coś o Nim, sprawia, że jesteśmy bliżej spotkania z Nim samym.

 

Rozmawiałam kiedyś ze starym Żydem, który większość swojego życia spędził w Jerozolimie. Opowiadał mi, jak uwielbia chodzić po uliczkach starej Jerozolimy i zatrzymywać się nad drobnymi szczegółami topograficznymi miasta. Zapytany, dlaczego tak robi, odpowiedział: “A może właśnie w tym szczególe wyraża się gust Najwyższego, który umiłował bardziej bramy Jeruzalem niż wszystkie namioty Jakuba?”. To, co ktoś kocha, dużo nam o nim może powiedzieć. Pokazuje  niejako “pojemność” jego serca, jego pragnienia i marzenia. Zatrzymanie się nad obiektem miłości Boga zawsze będzie do niego przybliżać. Zatrzymanie się nad tym, co zajmuje Ducha Świętego, co jest sposobem Jego wyrażania się, może sprawić, że będziemy o krok bliżej tej tajemniczej Osoby Boskiej. Nie zdołamy ogarnąć Jej istoty swoim rozumem – nie przy ograniczeniach, jakie ma nasz umysł – nie do końca i nie w pełni, a jednak warto znaleźć się bliżej, zakosztować bardziej.

 

To może być wielkie zaskoczenie

 

Nie sposób zawrzeć w jednej książce wszystkich aspektów działania Ducha, którego posyła nasz Niebieski Ojciec. Nie sposób odgadnąć jego wszystkich dróg, nie sposób ująć w definicje to, kim jest i jak działa. Spotykając Ducha, zawsze spotykamy się z tajemnicą, z rzeczywistością niewyrażalną, z samym Bogiem, którego ludzki umysł nie jest w stanie opisać, ogarnąć i do końca zrozumieć. Aspekty Jego działania, które wybrałam i których własnym rozumieniem pragnę się podzielić, są dla mnie ważne i stanowią swego rodzaju drogowskaz, a właściwie kierunkowskaz działania Ducha. Jednak nie przywiązuję się niewolniczo do tej drogi. Wybór ścieżki przez Boga zawsze może być dla nas zaskoczeniem. Wiele razy w życiu doświadczyłam, że Jego działanie wykraczało poza wszelkie “wydeptane pobożnościowe ścieżki”. Było zawsze nowe, zawsze świeże i zawsze oryginalne.

 

Trudno pisać o Duchu, który już ze swojej natury jest nieprzenikniony i niezgłębiony. Kiedy zastanawiałam się, jak “ugryźć” ten temat, jak go przekazać czytelnikowi, by nie narzucić mu swojego obrazu, ale wydobyć z mojego doświadczenia to, co może być nam wspólne i pomocne do zbliżenia się do wielkiej tajemnicy, przypomniała mi się rozmowa z pewnym Żydem, który na drodze swojego życia którejś nocy spotkał Jezusa. Ów staruszek wiedział, że dzięki temu spotkaniu dotknął  rzeczywistości nieogarnionej ludzkim rozumem. Powiedział mi: “Żydzi od wieków stykali się z czymś, co przekracza możliwości poznawcze naszego umysłu, z czymś, a raczej z Kimś, kto jest straszny, ale zarazem bliski, kochający i fascynujący. Wieki ocierania się o tajemnice sprawiły, że zadomowiliśmy się na granicy: znane – nieznane, straszne – kochane, zrozumiałe – niewiarygodnie transcendentne. To dało nam możliwość podejścia z dystansem do tego, co inni próbują ubrać w słowa, pojęcia, definicje, schematy. Mamy taką wolność, jaką ma dziecko biegające po korytarzach domu swojego ojca. Nie bój się, że nie znajdziesz słów, nie bój się, że nie powiesz tego w sposób wystarczająco ścisły. Kiedy nie wiesz, jak coś wyrazić, sięgnij po midrasz1”. Kochany Beniamin!

 

Starzec z wąskich uliczek jerozolimskiego Starego Miasta, spowity w czerń, o oczach żywych jak oczy małego dziecka! Ucieczka – a może raczej wędrówka w midrasz – jest swego rodzaju wybawieniem w zetknięciu z tajemnicą. Midraszowi daleko do naukowych dywagacji, do ścisłych definicji i akademickich wykładów, jest w nim naprawdę lekkość dziecka, które hasa po domu ojca. Jednak niech nas to nie zmyli! Każdy, kto na serio wkracza w obszar studiów biblijnych, będzie musiał sięgnąć po midrasze, nie może ich zlekceważyć. Choć stoją niżej niż pisma natchnione, to jednak są odbiciem czegoś, co powinno być bliskie każdemu człowiekowi wiary. Czytać Pismo bez osobistej refleksji nad nim to zaprzeczać jego żywości, jego mocy, jego ciągłej aktualności.

 

Nie, ta książka nie jest midraszem do Pisma Świętego, a jednak w części jest do niego podobna – wykracza poza to, co można wyczytać, przeprowadzając naukową egzegezę Biblii. Jeśli ktoś z was szuka tu czysto naukowej analizy – nie znajdzie  jej. Nie mam ambicji ukazywania tu złożoności tekstów biblijnych, ich kolejnych redakcji, struktur gramatycznych i językowych, które pozwoliłyby nam dokładnie określić środowisko, czas i miejsce ich powstania. Chcę się podzielić doświadczeniem! Spotkaniem! Chcę odnieść je do fragmentów biblijnych, jednak chcę wam ukazać także, że one nie pozostały jedynie na kartach grubej książki, którą trzymamy na półce, biurku lub nocnym stoliku.

 

Fascynująca podróż

 

Podróż, którą wam proponuję, nie będzie ofertą all inclusive, gdzie wszelkie niedogodności będzie za was rozwiązywał rezydent biura podróży, a wy będziecie z okien klimatyzowanego autokaru podziwiać majestatyczne góry, wielkie wodospady i bezkresną pustynię. To będzie raczej coś w rodzaju alternatywnej wycieczki, w czasie której wskazane jest poczuć upał, zimno, nieznośną wilgoć, wielkie zmęczenie, pragnienie i głód. Niezbyt przyjemne? Ale prawdziwe. Nie poznasz kraju, kultury, otaczających cię cudów natury, siedząc w bezpiecznym autokarze, słuchając opowieści przewodnika i przerzucając kartki albumu z zapierającymi dech w piersi zdjęciami. Doświadcz! Poczuj! Skosztuj! Zapragnij!

 

Moim celem nie jest, żebyście na swojej liście postanowień na rok 2015 “odfajkowali” punkt: “Przeczytać pobożną książkę, najlepiej o Bogu”. Jeszcze raz powtarzam, że moim celem jest wzbudzić w was głód, chęć doświadczenia Ducha Świętego na “własnej skórze”. Nie chcę, żebyście po przeczytaniu tych stron powiedzieli: “Aha, to ja już wiem, kim On jest”. Chcę, żebyście mówili: “Chciałbym Go poznać! Myślę, że warto Go poznać lepiej”.

 

Kiedy byłam w pierwszej klasie liceum, wzięłam udział w szkolnym konkursie skoncentrowanym wokół osoby Leopolda Staffa. Trzeba było znać jego życiorys, znać jego poezję, znać  odwołania do niej w literaturze. I muszę wam powiedzieć, że byłam w tym naprawdę dobra. Przygotowując się do tego wyzwania, wyszukiwałam z zapałem jak najmniej znane anegdoty, historie z życia poety, by móc nimi zabłysnąć. Jego poezję czytałam w domu, w autobusie, w szkole. Nie miałam sobie w tym równych. Można by rzec, że byłam wśród moich rówieśników znawcą poety i jego dzieł. Ale to była tylko wiedza książkowa, Leopold Staff nie stał mi się bliskim przyjacielem, towarzyszem codzienności. Nie doświadczyłam spotkania z nim. Co najwyżej polubiłam jakieś jego wiersze, ale ów czas intensywnej “zna-jomości” z nim nie miał większego wpływu na moje życie.

 

Nie chcę, żebyście poszerzyli swoją wiedzę o Duchu Świętym, ale się z Nim nie spotkali. Nie chcę, żeby wzbogacił się tylko i wyłącznie wasz intelekt, a serce pozostało bez wzbudzonego głodu poznania tej Osoby Trójcy Świętej. Chcę was zaprosić do lektury wzbogaconej o wasze pragnienie spotkania, które wyrażać się będzie modlitwą. Chcę was prosić, byście nie czytali napisanych przeze mnie słów sami – zaproście Tego, o którym będziecie czytać, niech On dotyka waszych serc i umysłów, prostuje to, co zostało krzywo napisane, niech pozbawia uprzedzeń i leczy, prowadząc do jedności.

 

Biografia Ducha Świętego? To niewykonalne! Jak opisać życie kogoś, kto jest bez początku i bez końca? Jak zmieścić je w książce? Ale nie to jest celem, który sobie postawiłam, zasiadając do pisania. Chcę, by Ten, o którym piszę, stał ci się bliższy, byś skupił się na Jego działaniu i w ten sposób doświadczył, kim jest. Chcę też, żebyś spojrzał na Ducha z perspektywy swojej biografii, żebyś Go tam odnalazł i zaprosił, by pisał ją dalej z tobą – tym razem już świadomie. Chcę, by ktoś kiedyś patrząc na twoje życie – niezależnie, z czym przyjdzie ci się zmierzyć – mógł zawołać: “To jest biografia Ducha Świętego!”.

http://www.deon.pl/czytelnia/ksiazki/art,804,poznaj-biografie-ducha-swietego-niemozliwe.html

*****

Globalna wojna z chrześcijanami

WAM

John L. Allen JR. / pz

(fot. AJ)

Globalna wojna z chrześcijanami jest faktem. Najlepszy w historii korespondent watykański piszący w języku angielskim zdradza, dlaczego świat i Kościół często pomijają ten problem milczeniem.

 

Skąd ta cisza?

 

W 1997 roku amerykański pisarz Paul Marshall powiedział, że prześladowania chrześcijan są niemal całkowicie ignorowane przez świat. Wprawdzie sytuacja zmieniła się w ciągu kilkunastu lat, jakie upłynęły od wydania klasycznej już książki Marshalla Ich krew głośno woła [Their blood cries out]. Pojawiły się grupy broniące wolności religijnej i niosące pomoc ofiarom prześladowań. Sam temat prześladowania chrześcijan od czasu do czasu trafia na łamy takich popularnych mediów jak “The Economist”, “Newsweek” czy “Commentary Magazine”. Na ogół jednak wojna z chrześcijanami pozostaje najpilniej strzeżonym sekretem świata. Prawdopodobnie najwięcej uwagi chrześcijaństwu poświęcają włoskie media, chociażby z uwagi na bliskość Watykanu. W 2011 roku włoska dziennikarka Francesca Paci wyraziła się o losie prześladowanych w Iraku, Algierii i w Indiach w następujący sposób: “Ignorujemy zbyt wiele spraw, a co gorsza, zbyt wielu spraw usiłujemy nie dostrzegać”.

 

Również w 2011 roku, podczas konferencji w Londynie katolicki patriarcha Jerozolimy Fouad Twal odniósł się kryzysu trapiącego arabskich chrześcijan na Bliskim Wschodzie. Zapytał wprost: “Czy ktokolwiek słyszy nasz krzyk? Jak wiele okrucieństw musimy znieść, zanim ktoś pospieszy nam na pomoc?”. Pytania te domagają się odpowiedzi, a zrozumienie motywów milczenia na temat globalnej wojny z chrześcijanami jest dobrym punktem wyjścia.

 

Przyczyny milczenia w środowisku świeckim

 

W środowisku świeckim nakłada się kilka czynników, które wyjaśniają względną obojętność wobec globalnych prześladowań chrześcijan. Po pierwsze, wielu sekularystów ma niewielkie osobiste doświadczenie z religią i mogą oni wykazywać ignorancję w sprawach wiary. W niektórych częściach świeckiego środowiska panuje także odruchowa wrogość do zinstytucjonalizowanej religii. Ludzie, którzy przywykli patrzeć w ten sposób, postrzegają chrześcijan raczej jako sprawców represji, a nie ich ofiary. Na dźwięk słów “prześladowania religijne” pomyślą raczej o krucjatach, Inkwizycji, wojnach religijnych, losie Giordana Bruno i Savonaroli, procesach z Salem – słowem o wszystkich rozdziałach historii, gdzie to chrześcijanie obsadzili role złoczyńców. W dzisiejszych czasach dla wielu ludzi “chrześcijaństwo” oznacza męską gerontokrację rządzącą z Rzymu, która uwzięła się na postępowe amerykańskie zakonnice i gwałtownych chrześcijan ewangelikalnych chcących ograniczać prawa kobiet i par homoseksualnych.

 

Ofiary globalnej wojny z chrześcijaństwem burzą tę narrację, ukazując wierzących w Chrystusa jako prześladowanych, a nie prześladowców. W 2012 roku prawie dwie trzecie z 2,2 miliarda chrześcijan żyło poza światem Zachodu, a w połowie stulecia proporcja ta wyniesie trzy do jednego. Ci chrześcijanie, należący do “niezachodniej” większości noszą często podwójne lub potrójne piętno, nie tylko wyznając “podejrzaną” wiarę, ale też pochodząc z uciskanych grup etnicznych (takich jak Karenowie albo Chinowie w Birmie) czy klas społecznych. Ten ostatni przypadek stał się chociażby udziałem indyjskich dalitów, “niedotykalnych”, którzy nawrócili się na chrześcijaństwo. Ciężar tych faktów powinien zasygnalizować świeckim umysłom, że świat nie kończy się na Kodzie da Vinci. Dzisiejsi chrześcijanie nie wynajmują szalonych zamachowców; są raczej zmuszeni sami przed nimi uciekać.

 

Dla wielu ludzi wojna z chrześcijanami toczy się po prostu zbyt daleko. Dzisiejsi męczennicy idą na śmierć na Sri Lance, Malediwach czy w Sudanie, a więc miejscach, które ludzie z Zachodu z trudnością umiejscawiają na mapie, nie mówiąc o osobistym zainteresowaniu losem ich mieszkańców. Wojna z chrześcijanami jest też niesłychanie złożona, nie ma dla niej prostego wyjaśnienia ani łatwego remedium na nią. To, co mogłoby się sprawdzić w walce z buddyjskim ekstremizmem w Bangladeszu, może być nieodpowiednie w starciu z kolumbijskim narkoterrorem.

 

Kolejny powód paraliżu zasugerował francuski intelektualista, Régis Debray, lewicowy weteran, który walczył ramię w ramię z Che Guevarą. Debray zauważa, że prześladowania chrześcijan sytuują się idealnie w martwym polu optyki Zachodu. Ofiary, jak stwierdza Debray, są “zbyt chrześcijańskie”, by emocjonowała się nimi lewica i “zbyt odległe”, aby zainteresować prawicę. Polityka Zachodu zachęca zresztą ludzi, by dostrzegali tylko część obrazka. Konserwatywni politycy rzucają się na każdy przejaw islamskiego radykalizmu, lecz nie chcą otwarcie potępić metod, jakimi izraelska polityka bezpieczeństwa wysysa życie z arabskich chrześcijan. Liberałowie czczą znów ofiary prawicowych reżimów w Ameryce Łacińskiej, ale nie są już tak chętni, by przyznać, że reżimy lewicowe równie łatwo biorą na celownik chrześcijan. Niewygodnie im też mówić o nienawiści do chrześcijan w kontrolowanej przez Hamas Strefie Gazy.

 

Przyczyny milczenia w Kościołach

 

To, że kręgi świeckie nie przejmują się prześladowaniami chrześcijan, może być rozczarowujące, lecz nie stanowi wielkiego zaskoczenia. Znacznie mniej oczywiste jest, dlaczego zachodnie chrześcijaństwo głównego nurtu nie czyni z tego obiektu zainteresowania. Jeszcze do niedawna można było się zakładać, że gdyby ktoś chciał odwiedzać wspólnoty różnych chrześcijańskich wyznań na Zachodzie, sporo czasu by minęło, zanim usłyszałby jakiekolwiek kazanie poświęcone wojnie z chrześcijanami, znalazł grupę formacyjną rozważającą ten temat czy jakikolwiek dotyczący jej artykuł w prasie albo książkach o wierze wyłożonych w kościele. Ostatnio sytuacja zaczęła się zmieniać, w dużej mierze za sprawą Franciszka, który o prześladowaniach chrześcijan (oraz wyznawców innych religii) wspomina często, zwłaszcza w kontekście sytuacji w Syrii i Iraku. Wciąż jednak na poziomie politycznym i społecznym kościoły Zachodu jak na razie nie umieściły prześladowań współwyznawców na żadnej liście pilnych spraw, a jednocześnie zajmują się ogromną ilością kwestii mniejszego kalibru.

 

Jak wytłumaczyć ten oczywisty paradoks, że najbardziej paląca sprawa związana z chrześcijaństwem u progu XXI wieku została przez chrześcijan zapomniana? Jedna z przyczyn została już wymieniona – chrześcijanie z zachodnich społeczeństw zazwyczaj nie mają osobistych doświadczeń prześladowania. Sam jestem dobrym tego przykładem. Wychowałem się na katolika w zachodnim Kansas w latach 70. i 80. XX wieku, a moim jedynym cierpieniem za wiarę było jedzenie paluszków rybnych lub makaronu z serem w piątki Wielkiego Postu. Kiedy zacząłem natykać się na doniesienia o przemocy wobec chrześcijan, moją pierwszą reakcją było postrzeganie ich jako odosobnionych przypadków, a nie jako dowodu na coś powszechnego lub prowadzonego systematycznie. Odchodząc na chwilę od głównego wątku, można wysnuć analogię z klimatem zaprzeczenia, jaki panował, kiedy ujawniały się pierwsze ofiary molestowania seksualnego w kościele. Nawet jeśli ludzie wierzyli wtedy w pojedyncze doniesienia, rzadko kto postrzegał je jako element większej całości.

 

W społeczeństwach Zachodu panuje też wreszcie tendencja, która dosięgnęła wielu chrześcijańskich wyznań, aby za podstawową funkcję religii uznawać propagowanie wewnętrznego spokoju. Słuchanie o tym, jak radykalni islamiści w Egipcie wylewają kwas siarkowy na nadgarstki Koptów, aby wypalić wytatuowane tam krzyże, nie sprzyja zaś spokojowi ducha. Wręcz przeciwnie – to niepokojące i niewygodne, a zatem sprzeczne z tym, czego poszukują niektórzy chrześcijanie z Zachodu.

 

Chrześcijanie są też kształtowani przez społeczeństwa, w których żyją, zaś amerykańscy chrześcijanie często przejawiają krótkowzroczność w spojrzeniu na kulturę. Kiedy większość Amerykanów mówi o “Kościele”, mają oni na myśli Kościół w Ameryce. Mówiąc o “klerze”, myślą o amerykańskich duchownych i podobnie jest u nich z pojęciem “laikatu”. Spójrzcie na najnowsze książki chrześcijańskich autorów w Stanach Zjednoczonych. Wszystko jedno, czy mają oni serce po lewej czy też prawej stronie, czy może ich sympatie leżą w centrum. Wspólny mianownik tych książek stanowi to, że granicą wyobraźni autorów jest brzeg Wielkiej Wody.

 

Patrząc na problem z bardziej praktycznej strony – większość kościołów to organizacje non profit, zmagające się z wiecznym niedoborem środków. Muszą jakoś zapłacić za prąd, naprawić dach świątyni i utrzymać pastora. Te potrzeby przesłaniają czasem wszystko inne. Co więcej, wśród wiernych występuje pewne “charytatywne zmęczenie”, ponieważ prosi się ich o wsparcie każdej możliwej akcji humanitarnej i każdego duchowego przedsięwzięcia pod słońcem. Po pewnym czasie obojętnieją na wszystkie slogany związane z dobroczynnością.

 

Dodatkowy czynnik zobojętnienia stanowi to, że większość chrześcijańskich wyznań zaangażowała w ostatnich dekadach spore środki w budowanie dialogu pomiędzy religiami. To postęp w stosunku do antagonizmów i strachu wobec innych wiar, które swego czasu przeważały w chrześcijańskiej psychologii, ale też rodzi się w ten sposób ryzyko popadnięcia w “poprawność religijną”. Część chrześcijan może być niechętna mówieniu o problemach swoich arabskich współwyznawców w Izraelu, bo mogłoby to zaszkodzić relacjom chrześcijańsko żydowskim. Inni mogą nie chcieć sporu z muzułmanami na temat prześladowania chrześcijan w społecznościach islamu z obawy przed przyczynieniem się do “zderzenia cywilizacji”. Choć odpowiedzialność za globalną wojnę z chrześcijanami nie powinna być przypisywana całym religiom, strach przed podejmowaniem istotnych problemów w dialogu międzyreligijnym jest jednym z czynników wyjaśniających, dlaczego chrześcijanie nie angażują się w ten konflikt z większą werwą.

 

Na koniec pozostawiam jeszcze jedną przyczynę tego stanu rzeczy. Rozpaczliwie wiele czasu i zasobów chrześcijan jest marnotrawionych na wewnętrzne spory, co sprawia, że trudno nam zająć wspólne stanowisko w jakiejkolwiek sprawie. Stosuje się to nie tylko do podziałów pomiędzy wyznaniami, ale nawet w obrębie jednego wyznania. Jeśli chrześcijanie mają się zjednoczyć, by skutecznie dać odpór globalnej wojnie prowadzonej z ich siostrami i braćmi w wierze, jednym z pierwszych wyzwań będzie wyzwolenie się z własnej plemienności. Trzeba rozwijać myślenie “postplemienne”, gdzie to, co łączy chrześcijan, jest ważniejsze od tego, co ich rozdziela.

 

Czas się przebudzić

 

Czynniki przedstawione powyżej nadają się na wyjaśnienia, lecz nie na wymówki. Dla świata, a zwłaszcza dla chrześcijan nastał najwyższy czas, by się obudzić.

 

Nie trzeba być zaangażowanym religijnie, by zobaczyć trudne położenie prześladowanych wyznawców Chrystusa jako naglącą kwestię z punktu widzenia przestrzegania praw człowieka. Podobnie jak nie trzeba było być Żydem, aby troszczyć się o los żydowskich dysydentów w Związku Radzieckim w latach 60. i 70., lub nie trzeba było być czarnym, aby czuć oburzenie wobec południowoafrykańskiej polityki apartheidu w latach 80., nie trzeba też dziś być chrześcijaninem, aby czuć odrazę wobec tortur i mordów, jakich ofiarą padają chrześcijanie.

 

W dodatku chrześcijanie powinni tutaj czuć się specjalnie zobowiązani. W teologicznym żargonie powiedzielibyśmy, że chrześcijanie mają “powołanie”, by pospieszyć w pomocą swoim cierpiącym braciom i siostrom. Chociaż rozmaite wyznania w różny sposób rozumieją akt chrztu, wszystkie podzielają przekonanie, że przez chrzest zostajemy włączeni do Ciała Chrystusa, a zatem cierpienie jakiejkolwiek części tego ciała jest naszym cierpieniem. Święty Paweł w Liście do Galatów nakłada na nas pewien obowiązek: “A zatem, dopóki mamy czas, czyńmy dobrze wszystkim, a zwłaszcza naszym braciom w wierze”. Chrześcijanie stają dziś przed pytaniem, czy słowa te cokolwiek znaczą, czy też może są tylko pobożną formułką.

 

Na bardziej praktycznym poziomie chrześcijanie powinni czuć się odpowiedzialni, ponieważ w wielu przypadkach są jedyną siłą, która może cokolwiek zdziałać. Ofiary globalnej wojny są często niechętne do zgłaszania swoich krzywd, do sądowych oskarżeń, do upubliczniania swojego cierpienia w mediach. Boją się konsekwencji publicznych wypowiedzi i będą rozmawiać o swoich doświadczeniach wyłącznie z ludźmi, którym ufają, co oznacza ich współwyznawców. Chrześcijanie są często jedynymi ludźmi, którzy mają możność zebrać dane o tym, co się dzieje, oraz jedynymi, którzy są w stanie zbudować relacje z ofiarami i na podstawie rozmów z nimi wywnioskować, jakie trzeba podjąć kroki.

 

Oprócz nakazów moralnych i duchowych są także trzy inne powody, dla których troska o prześladowanych braci w XXI wieku jest pożyteczna dla duszy chrześcijanina.

 

Po pierwsze, obrona prześladowanych chrześcijan może być znacznym dobrodziejstwem dla ruchu ekumenicznego, co oznacza scalenie rozproszonej rodziny chrześcijańskiej. W XX wieku pionierzy ruchu ekumenicznego mieli w pamięci żywe jeszcze doświadczenie gułagów i obozów koncentracyjnych, gdzie katolicy, prawosławni i protestanci tworzyli jedną wspólnotę w cierpieniu. Takie samo doświadczenie ma miejsce w dzisiejszych czasach i może mieć podobny wpływ na proces ekumeniczny. Po drugie, obrona prześladowanych chrześcijan może pomóc ich współwyznawcom na Zachodzie uporać się z wewnętrznymi konfliktami. Po trzecie, świadectwo męczenników ma wyjątkową moc duchową, zatem im bardziej będą znane ich żywoty, tym zdrowsze będzie chrześcijaństwo na całym świecie.

 

 

“Globalna wojna z chrześcijanami” >>> to najbardziej aktualny obraz prześladowań dostępny w języku polskim. John L. Allen Jr. jest najlepszym w historii korespondentem watykańskim piszącym w języku angielskim, jak ocenia go G. Weigel, autor biografii Jana Pawła II Świadek nadziei. Allen współpracuje z Boston Globe, portalem Crux oraz CNN. Opublikował dziewięć książek, w tym biografię papieża Benedykta XVI.

 

 

http://www.deon.pl/czytelnia/ksiazki/art,802,globalna-wojna-z-chrzescijanami.html

******

Tutaj jest Bóg

Renzo Allegri

(fot. Zvonimir Atletic / Shutterstock.com)

“Jezus polecił mi, abym poświęciła swoje życie biednym. Wyraźnie dał mi do zrozumienia, że chodzi Mu o najbiedniejszych z biednych, tych, którzy nie mają nikogo i niczego, są odrzuceni, opuszczeni, na ostatnim miejscu”.

Gdy Matka Teresa opowiadała o swojej misji, niezmiennie podkreślała cechy charakterystyczne zadania powierzonego jej przez Pana. I zaznaczała, że jej misja była nakazem, a nie radą, natchnieniem czy wskazówką. Była nakazem, od którego na początku próbowała się uchylić. Ale Jezus pozostał nieugięty: “Ty to musisz zrobić”.

Dom dla konających

W poleceniu danym od Jezusa (“najbiedniejsi z biednych”), odnoszącym się do działalności Matki Teresy i jej sióstr, Misjonarek Miłości, zawierała się ogromna przestrzeń obejmująca nie tylko nędzarzy zupełnie pozbawionych środków do życia, ale też ludzi krańcowo biednych duchowo, szczególnie w naszych czasach, co często jest jeszcze gorszym złem.
Matka Teresa na początku wzięła dosłownie nakaz Jezusa i zwróciła się ku tym formom ubóstwa, które najbardziej rzucały się w oczy i dotyczyły najniższych warstw społeczeństwa, lekceważonych i pomijanych, ponieważ udzielanie im jakiejkolwiek pomocy wydawało się bezużyteczne. Jedną z jej pierwszych inicjatyw było utworzenie domu dla umierających: pomysł genialny, zasługujący na uznanie, stanowiący esencję chrześcijańskiej wizji życia.
Kalkuta, gdzie Matka Teresa mieszkała i rozpoczęła swoją misję, była najbardziej zaludnionym miastem w Indiach.
Od czasu kiedy naród uzyskał niepodległość w 1947 roku, do Kalkuty przybywały tysiące uciekinierów, którzy nie mogli znaleźć zatrudnienia. Krążyli po mieście, szczególnie na jego obrzeżach, padając ofiarą głodu i chorób. Każdego dnia dziesiątki nędzarzy bez dachu nad głową omdlewało z wyczerpania i osuwało się na ziemię. Wielu z nich już się nie podnosiło, umierając na ulicy.
Szpitale i państwowe instytucje opieki próbowały pomóc tym ludziom, jednak z powodu ogromu zjawiska nie były w stanie wiele zrobić. Z dnia na dzień sytuacja stawała się gorsza. Próbowano objąć opieką przynajmniej tych, którzy rokowali nadzieje na wyleczenie, starców zaś, nieuleczalnie chorych i kalekich pozostawiano własnemu losowi.
Nieszczęśnicy ci, opuszczeni i pozbawieni pomocy, byli skazani na nieuchronną śmierć. Kiedy uszły z nich siły, upadali tam gdzie stali lub doczołgiwali się na skraj drogi i na oczach obojętnych przechodniów oddawali ducha.

W świątyni bogini Kali

“Pewnego dnia” – zaczęła swoją opowieść Matka Teresa -“kiedy wyszłam z domu, natknęłam się na człowieka, który upadł na chodnik. Był bliski śmierci. Pobiegłam po pomoc do najbliższego szpitala, ale mi odmówiono, ponieważ brakowało miejsc. Dowiedziałam się przy okazji, że nie warto ratować kogoś, kto i tak za chwilę umrze. Byłam zbulwersowana taką odpowiedzią. Dla mnie ten człowiek był dzieckiem Boga, więc nie należało go zostawiać na ulicy w takim stanie. Poszłam więc do apteki w poszukiwaniu lekarstwa, ale gdy po kilku minutach wróciłam, zastałam go martwego. Wyzionął ducha w ulicznym kurzu.
Rzecz niedopuszczalna. Poczułam się niemal tak, jakbym ponosiła winę za jego śmierć. Powiedziałam sobie wówczas, że muszę coś zrobić. I wtedy przyszedł mi do głowy pomysł, by stworzyć dom, gdzie konający mogliby kończyć życie w towarzystwie kogoś, kto uśmiechałby się do nich czule, otaczał serdeczną troską. Powinni wiedzieć, że nie ma się czego bać, ponieważ idą do domu Ojca.
Moją ideę w pełni podzielały siostry. Trzeba jednak było najpierw znaleźć odpowiedni budynek.
Wybrałam się do skarbnika miasta, potem do dyrektora służb sanitarnych. »Dajcie mi chociaż jedno pomieszczenie« -prosiłam. Wszyscy pochwalali moją inicjatywę. Zastanawiano się nad różnymi możliwościami. Ja, niestety, nie posiadałam ani pieniędzy, ani środków, by rozwiązać ten problem sama. W końcu postanowiłam poprosić o pozwolenie wykorzystania, przynajmniej prowizorycznie, schroniska dla pielgrzymów, przylegającego do świątyni bogini Kali, który od lat stał pusty. Nazwałam ten dom »Ninnal Hriday«, co znaczy »Niepokalane Serce Maryi«.

Od razu zaczęłyśmy pracę.

Natychmiast jednak pojawiły się wielkie trudności.
Dom znajdował się na świętym terytorium świątyni Kalighat, cieszącej się ogromną popularnością i obsługiwanej przez czterystu kapłanów. Niektórzy mówili, że ja i moje siostry nawracamy ludzi na wiarę chrześcijańską. Odbywały się polemiki, protesty. Wielu sprzeciwiało się nam, inni natomiast nas popierali.
Jakiś lider polityczny publicznie ogłosił, że nas stamtąd wypędzi za wszelką cenę. Wtargnął do środka, by zebrać przeciw nam dowody. Przeszedł między chorymi, bacznie przyglądając się pracy sióstr. Zrobiło na nim ogromne wrażenie zachowanie Misjonarek Miłości. Zobaczył na własne oczy, z jak wielką miłością poświęcają się biednym, jak przemywają rany na ich wyniszczonych ciałach, jak karmią tych, którzy nie mogą samodzielnie jeść. Kiedy wyszedł na zewnątrz, krzyknął do czekającego na niego tłumu: »Obiecałem, że wyrzucę z tego miejsca zakonnice. I zrobię to, ale tylko wtedy, gdy wy skłonicie wasze matki, żony, siostry i córki, by wykonywały te prace, którymi one się tu zajmują. W świątyni macie boginię z kamienia; tutaj znajdziecie boginie z krwi i kości«.
Wkrótce kapłan bogini Kali zachorował na gruźlicę, chorobę, której do tej pory lękają się ludzie w Indiach. Został przez nas przyjęty i otoczony troskliwą opieką. Codziennie jeden z jego współbraci przychodził go odwiedzać i pozostawał pod wielkim wrażeniem naszej postawy względem niego oraz innych pacjentów. Z czasem wszyscy kapłani stali się naszymi przyjaciółmi i obrońcami. Wrogość zniknęła. Mogłyśmy kontynuować naszą pracę w spokoju”.

Łzy Jana Pawła II

“Dom dla umierających był jedną z tych inicjatyw, które najbardziej leżały mi na sercu” – ciągnęła Matka Teresa. – “Stał się miejscem świętym, ponieważ codziennie dokonywał się w nim prawdziwy kontakt pomiędzy niebem i ziemią. Wiele osób kończyło tu swoją doczesną wędrówkę, by zjednoczyć się z Ojcem. Towarzysząc konającym, czuło się namacalnie Bożą obecność.
U progu śmierci ludzie byli zazwyczaj przerażeni, zrozpaczeni, przybici. Widząc spokój, radość na naszych twarzach i oddanie pełne delikatności i miłości, słuchając naszych słów tchnących wiarą i nadzieją, odchodzili w zaświaty z uśmiechem na ustach.
Pewnego dnia siostry zabrały z ulicy człowieka, którego ciało pokrywały rany pełne rojącego się robactwa. Był u kresu życia. Gdy zaczęłam go myć i opatrywać, spod przymkniętych powiek obserwował każdy mój ruch. Stopniowo na jego twarzy pojawiała się wielka radość. »Cierpisz?« – spytałam. »Tak, bardzo« – odpowiedział z wysiłkiem. Potem dodał: »Ale jestem szczęśliwy. Zawsze żyłem jak zwierzę bez domu. Teraz, otoczony taką miłością i troską, umieram jak anioł«.
Innym razem przyniesiono kobietę, która nie miała już nawet ludzkiego wyglądu i nie dawała znaku życia. Umyłam ją, opatrzyłam, cały czas przemawiając do niej łagodnie. Potem ułożyłam ją na materacu. Wtedy ona chwyciła mnie za rękę i uśmiechnęła się. Nigdy wcześniej nie widziałam tak cudownego uśmiechu. Słabym głosem wyszeptała: »Dziękuję« i zamknęła oczy na zawsze.
W 1986 roku podczas podróży do Indii Jan Paweł II przybył do naszego domu dla konających. Zatrzymał się w nim długo. Chciał nakarmić kilku starców. Towarzyszył trzem umierającym osobom. Przez cały czas nie mógł wymówić ani słowa. Był niezwykle wzruszony, a z oczu płynęły mu gorące łzy”.

Dar miłości

“Ile osób umarło przy siostrze w domu dla konających?” -spytałem.
“Nie wiem. Chyba tysiące” – odpowiedziała Matka Teresa. – “Przeważnie ci, których zbierałyśmy na ulicach i przynosiłyśmy do naszego domu, by próbować ich uratować, byli w opłakanym stanie i nie mogli już odzyskać siły do życia”.
“Czy widząc tylu ludzi oddających ostatnie tchnienie, przyzwyczaiła się siostra do śmierci?” – pytałem dalej.
“Nie można być obojętnym wobec śmierci. Wiadomo, że jest to najważniejszy moment egzystencji ludzkiej. Za każdym razem, kiedy ktoś umiera w moich ramionach, mam odczucie, że to umiera sam Jezus. Towarzyszę Mu z miłością, oddając tę miłość Bogu”.
Dom dla umierających stał się miejscem świętym. Tak go postrzegała od początku Matka Teresa, uważając za swe najcenniejsze dzieło. “Tutaj jest Bóg” – zwykła mawiać.
Niski, otynkowany na biało budynek był zawsze otwarty. Nawet nie było drzwi. Mógł do niego wejść każdy. Często przychodzili tu chłopcy i dziewczęta, którzy pragnęli pomóc siostrom w posłudze przy umierających, by mogli odejść z tej ziemi z uśmiechem na ustach. Ludzi z ulicy przywoziły ambulanse, wozy lub wózki ciągnięte przez mężczyzn. Siostry myły pacjentów, zajmowały się nimi, dotrzymywały im towarzystwa. Łóżka były rozmieszczone w trzech rzędach w wypełnionych światłem salach.
W kącie stał posąg Madonny. Najświętsza Panienka miała na głowie koronę utworzoną z wielu złotych obrączek. Właśnie takich, jakie nosiły w nosie kobiety, które pożegnały się tutaj ze światem. Pomysłodawczynią diademu była Matka Teresa. Wykonała go własnoręcznie z ofiarowanych obrączek i wkładając na głowę Matki Bożej, rzekła: “Ci, którzy na ziemi nie posiadali niczego, Matce Bożej dali koronę ze złota”.
Figura Najświętszej Panienki przepasana była w talii wielką szarfą z napisem “Padma Shri Medal”, pamiątką bardzo prestiżowej nagrody, którą w 1962 roku rząd indyjski przyznał Matce Teresie.
Pewnego razu do Nirmal Hriday przybył z wizytą angielski lord. Gdy wyszedł, powiedział: “Teraz moje drogie ubrania, które mam na sobie, palą mi skórę”.
W 1973 roku indyjski przemysł chemiczny podarował Matce Teresie wielki nowy budynek, zaprojektowany wcześniej, by pomieścić centralne laboratoria przedsiębiorstwa. Wielu spodziewało się wówczas przeniesienia domu dla umierających w to wygodne, przestronne miejsce. Tak się jednak nie stało. “Nigdy nie opuszczę Kalighat” – stwierdziła Matka Teresa.
Nowy budynek nazwała “Prem Dan”, co oznacza “Dar miłości”. Zarezerwowała go dla tych, którzy rokowali nadzieję na wyzdrowienie i przeżycie. Prem Dan stał się rodzajem szpitala, gdzie potrzebujący pozostawali pod opieką medyczną nawet przez długi czas. Zwalniano ich dopiero wtedy, gdy byli w stanie o własnych siłach chodzić i zadbać o własne utrzymanie.

Tekst pochodzi z książki: Matka Teresa mi powiedziała

http://www.deon.pl/religia/duchowosc-i-wiara/zycie-i-wiara/art,477,tutaj-jest-bog.html

******

“Dobroć to cecha, którą ma tylko Bóg”

KAI / pz

Dobroć, to jest cecha, którą ma tylko Bóg, a my możemy odblaskami tej dobroci posługiwać się w życiu – mówiła s. Małgorzata Chmielewska 24 stycznia w Kieleckiem Centrum Kultury do uczestników II Kieleckich Spotkań Chrześcijańsko Żydowskich Tikkun-Naprawa.

 

– Każdy dobry czyn ma swe źródło w Bogu, bo tylko Bóg jest pełnią dobroci i nawet jeśli będzie to najbardziej pokręcony przestępca, który współwięźniowi poda bezinteresownie kubek wody, to ten gest będzie zapisany tam wysoko. To jest jakiś odblask, jakiś mały promil płynący z Góry. Jaki stąd wniosek? Ano taki, że największą bolączką tego świata jest rozdarcie. Bo zauważmy, że my wszyscy jesteśmy podzieleni – mówiła s. Chmielewska.

 

Przełożona Wspólnoty “Chleb Życia” wyraziła swój sprzeciw wobec wypaczania pojęcia dobra, jakie co roku towarzyszy organizowani przez Jerzego Owsiaka Wielkiej Orkiestry Świątecznej Pomocy.

 

– Kłótnia ludzi polega na tym, że Jurek Owsiak, który nie chodzi do kościoła robi coś dobrego. Bo coś dobrego możemy zrobić tylko my, katolicy. My spod takiego, czy innego katolickiego sztandaru. I to jeszcze ten sztandar musi być właściwy, czyli mój. Coś dobrego może zrobić tylko ten, kto podziela moje poglądy. Natomiast, kto ich nie podziela, nie ma żadnego prawa zrobienia czegoś dobrego. Nie ma też prawa do zrobienia czegoś dobrego homoseksualista, Murzyn, głupek, alkoholik, więzień, muzułmanin. Pan Jezus mówi przecież wyraźnie: dobry jest Bóg i co za tym idzie, każdy dobry czyn na tym świecie ma swe źródło w Panu Bogu – mówiła s. Chmielewska.

 

– Ten fragment Ewangelii, w którym Pan Jezus mówi, że “nikt nie jest dobry, tylko sam Bóg” uderza mnie zawsze najbardziej – podkreśliła siostra.

 

Znana opiekunka ludzi odrzuconych mówiła też o prowadzonych przez Wspólnotę “Chleb Życia” domach, w których mieszkają ludzie bezdomni, chorzy, samotni i wykluczeni przez społeczeństwo oraz wszystkie instytucje. Mówiła też o osobach, których trudno posądzać o to, by chodziły do kościoła, a które obdarowują bezinteresownie swym dobrem innych biedniejszych i niezaradnych życiowo ludzi.

 

Dziś o godz. 18 w Wojewódzkiej Bibliotece Publicznej w Kielcach odbędzie się spotkanie z rabinem Sachą Pecaricem nt. “Tikkun – idea naprawy świata w judaizmie”. Gość jest filozofem i wydawcą. Był szefem krakowskiego oddziału Fundacji Ronalda S. Laudera. Kierował pracami nad pierwszym po wojnie przekładem Tory na język polski, dokonanym przez żydowskich tłumaczy. Jest redaktorem i komentatorem m.in. Talmudu Babilońskiego oraz Modlitewnika Żydowskiego. W ub. roku uruchomił internetową Jesziwa Pardes (jesziwa.pl). Obecnie mieszka koło Nowego Jorku.

 

Organizatorem II Kieleckich Spotkań Chrześcijańsko Żydowskich Tikkun-Naprawa jest Stowarzyszenie im. Jana Karskiego, współorganizatorem Urząd Miasta Kielce. Patronat medialny objęła Katolicka Agencja Informacyjna.

http://www.deon.pl/religia/kosciol-i-swiat/z-zycia-kosciola/art,8759,dobroc-to-cecha-ktora-ma-tylko-bog.html

******

Sprawiedliwość społeczna jest możliwa

KAI / slo

ako chrześcijanka uważam, że Bóg dał nam ten świat byśmy go przemieniali zgodnie z Ewangelią. Szlachectwo zobowiązuje! – powiedziała s. Małgorzata Chmielewska, prezes Fundacji Chleb Życia podczas toruńskiego spotkania w ramach Colloquia Torunensia 2011.

 

– Sprawiedliwość społeczna jest możliwa. Wszystko zależy od nas – dodała s. Chmielewska.


Czy fakt, że “urodziłem się lepiej” traktuje jako zadanie? Czy potrafię się dzielić tym, co mam?
– pytała prelegentka podczas wystąpienia w Sali Wielkiej Dworu Artusa w Toruniu.

 

S. Chmielewska zaznaczyła, że system pomocy dla bezdomnych jest niewłaściwy. Zastraszające jest to, że odtrąca się ludzi, którzy nie przechodzą przez swoisty “casting” przeprowadzany przez organizacje, których zadaniem jest niesienie pomocy potrzebującym. Tymczasem zaledwie 20 procent pieniędzy trafia do rąk potrzebujących. Pozostałe 80 procent przeznaczane jest na zaspokajanie potrzeb tych, którzy biedę znają tylko z teorii, którzy o biedzie tylko debatują. – Wykluczenie społeczne jest wielkim niebezpieczeństwem dzisiejszego świata – dodała s. Chmielewska.

 

Colloquia Torunensia 2011 to już 17. spotkanie z cyklu konferencji organizowanych w Toruniu, odwołujących się do tradycji historycznego wydarzenia: Colloquium Charitativum z 1645 r. W 350. rocznicę Colloquium Charitativum, Kuria Diecezjalna Toruńska, Uniwersytet Mikołaja Kopernika, Urząd Miasta Torunia i Towarzystwo Naukowe w Toruniu podjęli inicjatywę polegającą na wznowieniu braterskiego dialogu. Dzięki współpracy władz kościelnych i samorządowych już po raz 17. zostały zorganizowane jesienne spotkania naukowe, których tematyka dotyczy dialogu społecznego i międzykulturowego.

http://www.deon.pl/religia/kosciol-i-swiat/z-zycia-kosciola/art,7792,sprawiedliwosc-spoleczna-jest-mozliwa.html

******

 

O autorze: Judyta