„Prace domowe to dopiero początek!” – dwugłos ws. zmian w edukacji

W obszarze edukacji najpierw pojawiła się wroga nauczaniu propaganda, potem zwiększono prawa ucznia, jednocześnie likwidując obowiązki, potem uszkodzono procesy, zachodzące w systemie, a w końcu zaproponowano lek na wszystkie bolączki – Edukację Włączającą, czyli taki system, który nie naucza, tylko pilnuje, aby ludzie nie umieli.

Kolejne rządy, kontynuujące tradycje PKWN-u różnią się od siebie tym, w jakim stopniu i jak bardzo bezczelnie realizują zagraniczne dyspozycje. Sytuacja w oświacie nie polepszy się, tylko będzie się systematycznie pogarszać, dopóki Polacy nie przejrzą na oczy i nie zdecydują się na prowadzenie suwerennej polityki, co wiąże się z odzyskaniem niepodległości.

−∗−

 

Zakaz wiedzy domowej

Miłościwie nam w resorcie edukacji panująca ministra postanowiła ulżyć w ciężkiej doli ludu pracującego miast i wsi. Oto od początku kwietnia br. radykalnemu ograniczeniu ulegnie możliwość zadawania prac domowych w szkołach podstawowych.

Klasy I–III zostaną w ogóle pozbawione tej możliwości, dla klas IV–VIII przewidziano inną jeszcze regulację. Tam nauczyciel będzie mógł zadawać zadania uczniom do domu, ale nie będą one obowiązkowe, a nawet, jeśli zostaną przez ucznia wykonane, nie będą mogły zostać ocenione. Zamieszczone na stronie Ministerstwa uzasadnienie jest osobliwe: „jakość i częstotliwość odrabiania prac domowych przez uczniów szkół podstawowych w dużym stopniu uwarunkowana jest możliwościami rodziców. Dzieci rodziców słabiej wykształconych i o mniejszych kompetencjach mają mniejsze szanse na osiąganie dobrych wyników w tym zakresie”. Oznacza to, że pani Minister nie wierzy w możliwości intelektualne uczniów, a także, że w trosce o tych, którzy mają trudności z odrabianiem lekcji odbiera tą możliwość pozostałym. Ministerstwo twierdzi, że w ten sposób wyrównuje szanse. Rzeczywiście, jest to wyrównanie w dół.

Nie jest to jedyne uzasadnienie – badania naukowe, chęć odciążenia dzieci, przeświadczenie, że miejscem, gdzie człowiek zdobywa wiedzę jest przede wszystkim szkoła. Spróbujmy rozwinąć te uzasadnienia. Badań naukowych nie przytoczono, jednak nie trzeba być naukowcem, aby wiedzieć, że jeśli uczniów zapyta się, czy chcą prace domowe, czy nie, odpowiedzą z reguły negatywnie. Same tzw. „badania naukowe”, dotyczące edukacji od kilkudziesięciu lat są celowo fałszowane i manipulowane. Chęć odciążenia dzieci jest typowo marksistowskim zabiegiem. Oto wyzwoliciele pochylają się nad smutną dolą proletariatu, aby wyzwolić go z wyzysku złych kapitalistów. Tu rolę złego ciemiężyciela pełni wiedza. Co do zdobywania wiedzy w szkole, pokutuje mit, celowo rozpowszechniany przez postępowców edukacyjnych, że całą wiedzę uczeń powinien zdobyć w szkole, a czas w domu przeznaczony jest na odpoczynek i rozwijanie pasji. Przy czym największą pasją dzisiaj jest smartfon i konsola.

Od lat 60-tych, a w Polsce od 90-tych widać wzmożony atak propagandowy na podstawy programowe, wymogi edukacyjne, sprawdziany, egzaminy, oceny i w ogóle szkolną dyscyplinę. Poglądy te pojawiają się na uczelniach, w mediach, Internecie, publikacjach, luźnych opiniach. Co do samych uczniów i rodziców przyczyna jest jasna – większość ludzi jest leniwa i nie chce jej się pracować wtedy, kiedy nie musi. Każdy też pamięta, ile wysiłku musiał włożyć w szkole, aby odrobić zadania i nauczyć się na klasówki. Te wyzwolicielskie poglądy zagościły też na dobre w centrach doskonalenia nauczycieli, dlatego większość szkoleń nauczycielskich w Polsce zawiera ten wątek. Nauczyciele są więc pod ostrzałem „specjalistów”, propagandystów i opinii publicznej. Że zadają zadania, wymagają i stawiają oceny. Postępowa propaganda posługuje się zestawem stałych argumentów: zadania domowe nic nie dają, bo wszystkie odpowiedzi są w Internecie, więc uczniowie masowo ściągają, poza tym i tak większość prac odrabiają rodzice i dziadkowie. Każde dziecko samo chce się uczyć, bo ma mózg chłonny wiedzy, ale przez przymus, stres i oceny traci motywację i naturalny pęd do wiedzy, a także chęć do życia. Strach przed negatywną oceną powoduje traumę. Przemocowi rodzice zmuszają swoje dzieci do zdobywania najwyższych ocen, wywierając presję i wymierzając surowe kary, gdy nie ma co najmniej piątki. Przeciążone pracą biedne dzieci nie mają czasu na rozwój swoich pasji i kontakt z rodziną, izolują się, alienują, zamykają w sobie, zaburzeniu ulega poczucie sprawczości, w ślad za tym pojawia się zaniżona samoocena, po niej nieuchronna depresja, myśli samobójcze, stąd już krok do prób odebrania sobie życia. Tak więc zadania domowe, wymogi edukacyjne i oceny są (według postępowców oczywiście) jednym z głównych czynników odpowiedzialnych za kryzys suicydalny.

W ten sposób opinia publiczna urabiana jest już od kilkudziesięciu lat, warto więc przypomnieć, do czego to służy. Szkoła jest instytucją wiedzy i nie powinna zajmować się dobrostanem, tylko wiedzą. Wiedza w szkole podstawowej to niezbędne podstawy każdej dalszej nauki. Zaczyna się od nauki fundamentalnych umiejętności – czytania, pisania i rachowania, później dochodzą umiejętności coraz bardziej zaawansowane. Rzecz w tym, że jeśli w danym wieku dziecko tego się nie nauczy, to dorosły nie będzie umiał tego, co powinien, aby wykonywać zaawansowane czynności i zarabiać na życie. Idąc dalej, spotyka się przedmioty nauczania, które nie wyczerpują całej wiedzy ludzkości, a jedynie stanowią jej spis treści, którego opanowanie jest niezbędne, aby zgłębiać jej zaawansowane dziedziny. Częstym argumentem postępowców i niedouczonych dorosłych jest zdanie, że szkoła uczy niepotrzebnych rzeczy, zamiast nauczać rzeczy praktycznych, przydatnych na rynku pracy, Jest to argument całkowicie chybiony. Szkoła nie ma nauczać tylko tego, co będzie każdemu konkretnie potrzebne. Po pierwsze, nikt na poziomie podstawówki nie wie, co kto robił będzie w dorosłości, stąd szkoła nie może sobie uzurpować prawa do decydowania o tym, bo to byłaby tyrania. Na poziomie podstawowym szkoła daje wiedzę ogólną z różnych dziedzin, dzięki czemu na dalszych etapach kształcenia każdy może wybrać coś dla siebie. Szkoły ponadpodstawowe są już bardziej sprofilowane, i tam właśnie uczy się wiedzy praktycznej. Podstawówka musi z konieczności ograniczyć się głównie do wiedzy teoretycznej. Jednak dawniej, za pierwszej komuny, podstawówki uczyły pewnych praktycznych umiejętności, szczególnie na ZPT. To jednak od lat 90-tych jest sukcesywnie wycinane jako przestarzałe i zbędne. Zamiast tego daje się nieudolne próby nauczania nowoczesnych technologii, które i tak są w tyle za prywatnymi umiejętnościami uczniów. Szkoły więc dumne są z kolejnej pracowni komputerowej, która zastąpiła zlikwidowane pracownie fizyczne i chemiczne, a za to absolwenci podstawówki nie tylko, że nie umieją trzymać młotka, ale nawet z miotłą sobie nie radzą.

Innym ważkim argumentem przeciwników szkoły wymagającej to zbędność wiedzy. Rzecznicy postępu twierdzą, że dzieci zmuszane uczyć się jakichś zbędnych rzeczy, takich, jak pantofelek, tasiemiec, wielomiany czy daty panowania królów. Zamiast tego szkoła powinna umożliwić każdemu dziecku uczenie się tego, czego ono zechce. Otóż gdyby tak zrobiono, powstałby taki chaos i kakofonia, że nikt nie nauczyłby się niczego. Tak można zrobić wtedy, gdy w klasie jest pięciu uczniów, a nie dwudziestu pięciu. Te jakoby niepotrzebne rzeczy być może nie przydadzą się nigdy. Jednak przy uczeniu się o nich dziecko nabywa kilku przydatnych umiejętności. Wykształca etos pracy, musi bowiem poskromić swoje naturalne lenistwo i zmusić się do pracy, dzięki czemu będzie mu w przyszłości łatwiej pracować. Uczy się systematycznej pracy i nabywa przydatnych nawyków. Uczy się logicznego myślenia, każde bowiem zagadnienie zorganizowane jest według tych samych prawideł logicznych. Te pozornie niepotrzebne rzeczy są więc przykładami dydaktycznymi, pomagającymi zrozumieć, jak działa świat. Ucząc się coraz bardziej zaawansowanej wiedzy, poszerza swoje możliwości intelektualne, zyskuje pewność siebie i sprawczość, czyli możliwość wywierania wpływu na otoczenie dzięki temu, co sam jest w stanie zrobić. Kształtuje w ten sposób cnoty intelektualne i wznosi się ku dojrzałości, która jest niezbędna dla społeczeństwa. Tego wszystkiego nie da się jednak zrobić bez własnego wysiłku. W szkole jest po prostu za mało czasu na to i za duży rozgardiasz. Każdy musi więc sam dołożyć swoją cegiełkę do społecznego gmachu w postaci swego własnego wysiłku i starania, a prace domowe są tego najlepszym szkoleniem.

Postępowcy tak bardzo troszczą się o czas wolny dzieci, że chcą je uwolnić od wymagających zadań. Wtedy będą rozwijać swoje pasje w postaci gier komputerowych, mediów społecznościowych, serwisów streamingowych. Wtedy będzie czas na strzelanki, zabijanie potworów, patostreamy, Tik-Tok, filmiki, jutuberów, influencerki, pornografię. Jakoś tak się dziwnie składa, że treści w tych smartfonach tak dobrze dostrojone są do emocji i zainteresowań konkretnego młodego człowieka. Algorytmy nie śpią, trzeba więc umożliwić im działania. Gdyby dzieci i młodzież musieli ślęczeć nad zadaniami, nie mieliby czasu na to, co podsuwają algorytmy. Trzeba więc ich uwolnić od wymagającej nauki i dać niewymagającą rozrywkę, aby mogli stać się obywatelami świata. Bojownicy o prawa dzieci pochylają się też nad ich rodzicami. Jak można tych ciężko pracujących ludzi obciążać koniecznością pomagania ich dzieciom przy zadaniach? To nieludzkie. Co prawda wtedy właśnie nawiązują się bliskie relacje międzypokoleniowe, przy wspólnej pracy rodzic może dogłębnie poznać swoje dziecko, zyskać jego zaufanie, obserwować jego postępy i kontrolować rozwój, ale rewolucjonistom nie o to przecież chodzi. Rzecz w tym, żeby właśnie nie było takich relacji, tylko aby każdy gapił się w swój ekran i ogłupiał się zestawami dyżurnych treści antykulturowego mainstreamu. Inne jeszcze uzasadnienie powołuje się, a jakże, na postęp w naukach. Rozwijają się ono ponoć tak szybko, że szkoła nie nadąża, i wciąż naucza tego samego, co w XIX wieku. To również jest nieprawdziwe, bo o ile rzeczywiście, postęp dokonuje się w naukach stosowanych, to jest on możliwy dzięki temu, że bazuje na solidnym fundamencie wiedzy, i każdy, kto przychodzi do instytutów i korporacji ma go opanowany. Kolejne piętra ludzkiej wiedzy nie mogą pozbyć się fundamentów. Poza tym w zakresie nauk humanistycznych mamy nie tyle postęp, ile głęboki regres i cofnięcie się to filozofii przedsokratejskiej, a to właśnie dzięki temu, że ustawicznie ogranicza się znajomość wiedzy klasycznej na korzyść aktualnej.

Nie jest trudno zgadnąć, dlaczego postępowcy dążą właśnie do tego, jeśli zna się historię. Wszystkie uzasadnienia tych ataków na szkołę nie wynikają z osiągnięć współczesnej nauki, lecz są motywowane ideologicznie. Najpełniejsze uzasadnienie propagandy antyszkolnej daje neomarksistowska szkoła frankfurcka, a rozwijają postmoderniści. Jednak XX-wieczni marksiści żydowskiego pochodzenia nie wymyślili tego sami. Takie same dążenia, taka sama argumentacja, różniąca się jedynie przypadłościami, ale pozostająca tożsamą co do istoty przewija się przez wszystkie rewolucje komunistyczne począwszy od Rewolucji Francuskiej, poprzez socjalistów, anarchistów, bolszewików, chińskich hunwejbinów, Czerwonych Khmerów, hippisów, studenciaków’68, teologię wyzwolenia, aż po dzisiejszych globalistów. Wszyscy chcą pozbawić szerokie masy wiedzy, zdolności logicznego myślenia, umiejętności samodzielnej pracy. Wszystko pod pięknymi hasłami wyzwolenia od wyzysku i praw człowieka. Jakobini także nie byli pierwsi – przed nimi hasła te przejęli kontynentalni masoni, których z kolei natchnęli bawarscy iluminaci. Oni oczywiście też nie byli pierwsi, idee te kształtowały się długo, sięgając głębokiej starożytności, poprzez gnozę i kabałę, biorąc swe źródła z orfizmu i pitagoreizmu.

Nie dziwi też ideologiczny zapał, z którym nasi rodzimowiercy komunizmu przystępują do stałego, wywrotowego dzieła. Zapewne osoby, postawione na stanowiskach wierzą w to, co robią, można jednak wątpić, że wymyślają to sami. Od czasów Wielkiej Wojny wszelkie ruchy lewicowe zostały przejęte przez wielki kapitał globalny, i od tamtej pory są jedynie narzędziem – transmiterem rewolucji komunistycznej do państw narodowych i łomem do rozsadzania struktur państwowych i społecznych. Obecnym możnym tego świata zależy wciąż na tym samym od prawie dwóch tysięcy lat – nienawidzą uczniów Jezusa i zarazem Rzymu, dążą więc uparcie i wytrwale do podporządkowania sobie rządów, przejęcia kontroli nad zasobami narodów, obrócenia białych ludzi w swoich niewolników. Zawsze stosują ten sam scenariusz – skłócić narody między sobą, wewnątrz siebie, skonfliktować lud z władzą, ogłupić, osłabić, oszukać, otumanić, doprowadzić do anarchii, rozpaczy i desperacji, napuścić masy na siebie, a potem ustanowić swoje panowanie nad chaosem i wprowadzić swój porządek.

W obszarze edukacji najpierw pojawiła się wroga nauczaniu propaganda, potem zwiększono prawa ucznia, jednocześnie likwidując obowiązki, potem uszkodzono procesy, zachodzące w systemie, a w końcu zaproponowano lek na wszystkie bolączki – Edukację Włączającą, czyli taki system, który nie naucza, tylko pilnuje, aby ludzie nie umieli. Pod tytułem ideologicznym włączono więc do szkoły wszystkich, także zaburzonych, chorych psychicznie, zdegenerowanych. Powiedziano, że najcenniejszą wartością szkoły jest wszelka różnorodność – wiedzy, a raczej jej braku, kultur, etnosów, języków, zachowań, zaburzeń, schorzeń, dysfunkcji. Wszelkie zaburzenia psychiczne i emocjonalne zwane są obecnie neuroróżnorodnością. Z powodów komunistycznych wszystkie te dzieci muszą obecnie znajdować się razem, włączone w inkluzję, komuna bowiem chce mieć wszystkich razem, kolektywnie na oku. Wówczas jednak okazuje się, że powstało środowisko nadmiaru różnorodnych bodźców, i niektóre dzieci są nadwrażliwe i nie mogą tego znieść. Zwykle są to właśnie te, które zostały włączone do inkluzji na siłę. Komuna jednak dzielnie walczy z problemami, które sama spowodowała, pojawił się więc złoty środek na te problemy – mobilne strefy wyciszenia. W ramach innowacji pewna innowatorka społeczna, używając narzędzi cybernetycznych stworzyła projekt takich stref. Strefa składa się z filcowego kokonu, który każdy może uszyć sobie sam. Przeznaczona jest dla uczniów starszych klas szkoły podstawowej. Do tego kokonu może schować się dziecko na czas, który jest mu potrzebny do wyciszenia i do opanowania stresu, na przykład przed lub po klasówce. Kokony otrzymały wsparcie finansowe i zostały skierowane do realizacji. Na początek innowacja objęła jedną szkołę podstawową, ale znając zamiłowanie globalistów do kreatywności oraz do zamykania ludzi w wydzielonych, ciasnych przestrzeniach nie należy się dziwić, jeśli za jakiś czas kokony staną się stałym elementem każdej szkoły. Kto wie, może już niedługo będą obowiązkowe, a o ich zastosowaniu będą decydowali szkolni specjaliści. Być może zostaną wyposażone w zamknięcie z zewnątrz i przystawkę do smartfona. Jeśli bowiem dziecko nie będzie chciało lub mogło wyjść z kokona, będzie można mu zapewnić edukację zdalną dzięki technologiom cyfrowym i platformie e-learningu. Oto więc kwintesencja edukacji włączającej i komuny zarazem: najpierw włączyć wszystkich do jednego kolektywu, a potem pozamykać każdego w kokonie. Docelowym idealnym człowiekiem nowego wspaniałego świata ma być homo debilis – człowiek debilny, czyli dorosły, który na skutek wychowawczego procesu debilizacji ma zatrzymać się w rozwoju na poziomie dwunastolatka.

A oto inkluzywna szkoła przyszłości:

 

Inkluzyjna destrukcja jedzie przez nasz system edukacji od 30 lat i nie zamierza się zatrzymać. Napędza ją bowiem projekt globalnego komunizmu zrównoważonego rozwoju, którego częścią jest centralizacja Unii Europejskiej. Nasze państwo nie jest suwerenne ani niepodległe, utraciliśmy te cechy we wrześniu 1939 r. i dotąd w pełni nie odzyskaliśmy. Kolejne rządy, kontynuujące tradycje PKWN-u różnią się od siebie tym, w jakim stopniu i jak bardzo bezczelnie realizują zagraniczne dyspozycje. Sytuacja w oświacie nie polepszy się, tylko będzie się systematycznie pogarszać, dopóki Polacy nie przejrzą na oczy i nie zdecydują się na prowadzenie suwerennej polityki, co wiąże się z odzyskaniem niepodległości. Aby to było możliwe, musi powstać znaczna siła społeczna, która będzie miała również ciężar polityczny, aby mogła wywierać nacisk na rządy, a gdy zajdzie taka potrzeby, gdy jak w 1918 roku władza będzie znowu leżeć na trotuarze, aby ją podjąć i nawę państwową poprowadzić kursem właściwym, ku jej wielkim celom i przeznaczeniu narodu.

_____________

Zakaz wiedzy domowej, Bartosz Kopczyński, 31 stycznia 2024 

−∗−

 

BONUS:

 

Praca domowa

Polacy powracający do kraju z emigracji zarobkowej na Zachodzie jako jeden z motywów podają często troskę o poziom edukacji swoich dzieci. W oczach wielu emigrantów polska szkoła, tak krytykowana i wkrótce znów reformowana, nadal wydaje się lepsza od np. angielskiej.

Skąd takie przekonanie? W dyskusja internetowych powtarza się argument, że „w Polsce więcej się od dzieci wymaga!”. Coś, co bywa zmorą rodziców w Polsce, ogrom materiału do samodzielnego przerobienia, ilość prac domowych i testów – dla pozbawionych takich atrakcji polskich mieszkańców UK okazuje się być czymś znajomym, oswojonym, synonimem wysokiego poziomu, no i okazją do weryfikacji wyników takich metod nauczania.

Czy polskie szkoły są lepsze od zachodnich?

Szkoły w Anglii czy Szkocji oczywiście bywają też chwalone, przede wszystkim za zajmowanie dzieciom i młodzieży czasu wtedy, gdy rodzice muszą / mogą pracować. Doceniany bywa czas zostawiany uczniom po zajęciach, zresztą (wbrew popularnym poglądom) na Wyspach również zadaje się do domu, zwłaszcza w młodszych klasach i w ramach zajęć wyrównawczych, nadal dzieci same / z pomocą opiekunów muszą nauczyć się np. tabliczki mnożenia. A jednak, mimo dostrzeganych pozytywów, dla wielu naszych „to nie to…!”. Znaczna część Polaków wierzy nawet w wyższy poziom polskich uniwersytetów, nie mając zresztą często pojęcia ani o ich westernizacji, ani o niskiej pozycji naszych uczelni w globalnych rankingach. Chcemy polskiej szkoły i koniec, zupełnie lekceważąc możliwości, jakie dla młodych pokoleń wciąż mogą wynikać z anglojęzycznych dyplomów, praktycznej dwujęzyczności i możliwości rozwoju zawodowego w krajach spoza peryferii ekonomicznych świata, takich jak III RP.

Oczywiście wracanie ze względu na dzieci miewa charakter pretekstowy. Osoby, które wyjechały przed kilkunastoma laty, a same do szkoły chodziły często jeszcze w XX wieku, uciekają nie tyle do wyższego poziomu nauczania, co łudząc się, że w polskiej szkole A.D. 2024 nie ma narkotyków ani przemocy, albo że funkcjonują anachronizmy, takie jak autorytet nauczyciela. Jeszcze inny motyw to, rzecz jasna, lęk przed depolonizacją drugiego i kolejnych pokoleń emigrantów – zamiast tworzyć warunki podtrzymania znajomości języka polskiego, niektórzy wolą całkowicie zmienić otoczenie, chcąc tym samym wymusić repolonizację młodych, z którymi powoli tracą kontakt. Zmiany takie dokonywane są niekiedy bez oglądania się na stres i dyskomfort sprawiany własnemu potomstwu, nie zawsze też kończą się sukcesem, tyle tylko, że rodzice i dzieci nie mają sobie czasami nic do powiedzenia po polsku, a nie po angielsku. Są to jednak problemy szersze, związane z ogólnymi uwarunkowaniami polskiego wychodźstwa, a mniej z realną dyskusją o znaczeniu i kształcie polskiego szkolnictwa.

Nie masz co robić? Reformuj!

Realną reformą, a więc nie taką, jaką rozpoczął właśnie kolejny rząd. Reformy oświatowe to zresztą w ogóle w III RP temat drażliwy. Generalnie, gdy politycy nie umieją zająć się niczym pożytecznym, biorą się za przeredagowywanie listy lektur szkolnych. Tymczasem ogół chce generalnie mieć przede wszystkim święty spokój i mniej roboty, także z pociechami, wobec zmian bywa zaś naturalnie nieufny, co wynika z utrwalonej praktyki III RP, że co tylko może pójść źle – to pójdzie. Dotyczy to także odkręcania tego, co zostało już rozpoznane jako złe, nieskuteczne i / czy szkodliwe. Tak np. wszyscy zainteresowani wiedzieli, że system z gimnazjami jest szczytem idiotyzmu. Ale kiedy go znieśli, rodzice i tak protestowali. Bo to była zmiana, a „zmiany są niedobre dla dzieci”. I coś w tym w sumie było, bo przecież również wszyscy powinni mieć świadomość, że niemal każda realna czy pozorna zmiana w III RP musi być zmianą na gorsze, tj. przeważnie cząstkową, niekonsekwentną, połowiczną, utrzymującą wszystko, co złe zmienianego systemu, dokładającą zło nowe i w dodatku wprowadzającą element chaosu i niepewności.

Czynnik ludzki

Czy więc podobnie będzie z pomysłem zniesienia / ograniczenia prac domowych zgłoszonym przez minister Barbarę Nowacką (skądinąd całkiem sympatyczną)? Przecież oczywistością jest, że wymaganie 200 zadań (w tym takich z gwiazdką) w ciągu semestru na ocenę mierną z matematyki to nonsens. Sęk w tym jednak, że to nie system zadaje dzieciom 200 zadań, tylko konkretna pani nauczycielka, której nikt nie umie bądź nie chce skontrolować i powstrzymać. Lubimy narzekać na system oświaty, wymiaru sprawiedliwości, skarbowości itd. A to przeważnie żaden abstrakcyjny „system”, tylko jego ekstremalnie idiotyczna interpretacja i wdrażanie przez konkretnych ludzi. O absurdalności III RP decyduje przede wszystkim czynnik ludzki, tak w oświacie, jak i sądownictwie czy administracji publicznej. Tego się nie zmieni ani konferencjami prasowymi polityków, ani rozporządzeniami ministrów, ani nawet majstrowaniem w ustawach. To ludzie na dowolnym poziomie decyzyjności zostali nauczeni (nomen omen), że ze wszystkich dostępnych możliwości wybrać muszą właśnie najgłupszą, bo najlepiej oddaje samą istotę TrzecioRzeczypospolitości.

Dla chętnych, tylko wszyscy mają być chętni!

Skądinąd działa też sprzężenie zwrotne. Obecne podstawy programowe to może 40%, może 30% tego, co uczono w latach 1980-tych i 1990-tych. Oczywiście z pewnymi wyjątkami szczególnie w przypadku przedmiotów ścisłych / przyrodniczych, które okazały się, widać, zbyt hermetyczne dla poprzednich reformatorów oświaty z zacięciem przeważnie humanistycznym, nadal więc uczy się o przegrodzie serca krokodyla i wydobyciu miedzi w Chile. W efekcie często jest tak, że nauczyciele wiedząc, że coś jest nie tak, wymagają znacznie więcej niż znajduje się w formalnych zapisach. Także w formie d…chronu, by to ich się ktoś nie czepił – znowu, jak to w III RP. Szczególnie dotkliwie było to widoczne w ramach pandemicznego nauczania, kiedy to rozpaczliwa świadomość, że tak się uczyć nie da – prowadziła tylko do absurdalnego zwiększania nakładów pracy wymuszanych na uczniach i ich rodzicach. W efekcie nie ma więc racjonalnej górnej granicy wymagań, w dodatku zaś wzrost obciążeń bynajmniej nie wynika z nadmiaru wiedzy ogólnej, ale właśnie z owego mitycznego „uczenia umiejętności”, które już od przeszło ćwierć wieku ma być uniwersalnym panaceum na wszystko – tylko jakoś nie działa… Uczy się przez mechaniczne powtarzanie, bo to przecież do testów, a powtarzać trzeba więcej, skoro trzeba zapamiętać, a nie zrozumieć jak i dlaczego. To właśnie odejście od wiedzy na rzecz „umiejętności” doprowadziło do obecnego kryzysu, bynajmniej nie zmniejszając intensywności problemów występujących poprzednio.

Więcej nie znaczy lepiej

Uczona dziś w szkołach podstawowych i średnich matematyka nie jest bynajmniej bardziej zaawansowana niż ta, której moje pokolenie uczono w latach 1980-tych. To samo nauczanie wydaje się bardziej intensywne, ilościowe, jest tego po prostu więcej, ale czy lepiej? Kilka roczników przede mną uczono liczb urojonych i obsługi suwaka logarytmicznego, czyli zaawansowanej trygonometrii, w 8 klasie podstawówki. Nas już nie. Obecnie nie koloruje się bynajmniej drwali, to niepotrzebna drwina z naprawdę ciężkiej pracy wielu uczniów i rodziców, którzy i tak w końcu muszą posiłkować się korepetycjami. Faktycznie zachodzi raczej mechanizm podobny do znanego z nauki jazdy samochodem: testy na prawo jazdy są coraz trudniejsze, a nowi kierowcy jeżdżą coraz gorzej. Nie inaczej dzieje się z polską szkołą.

Komplikowanie egzaminów sprawdzających nie przekłada się bynajmniej na wyższy poziom osiągniętej wiedzy czy nawet umiejętności, tylko na lepiej opanowany klucz. Test maturalny z polskiego czy historii (a także m.in. z geografii) to nonsens, uczenie gramatyki testowo kończy się „ubieraniem butów”. Równocześnie zaś nie można się jednocześnie domagać zmniejszenia ilości materiału przekazywanego w szkole, a chwilę potem śmiać się z filmiku, w którym dziewuszka przysięga, że II wojna skończyła się w 1978 roku, czy kiedyś tam, dawno, Brazylijczycy mówią po brazylijsku, bo niby po jakiemu, a delfin to ryba.

Zróżnicowanie zamiast nierówności

Oczywiście szkoła dawniej również była stresująca. Nawet w warunkach równościowej ideologii PRL system oświatowy i tak służył pewnej hierarchizacji, ale jeśli ktoś wychodził z niego z poczuciem, że jest głupszy, to przynajmniej nie sądził, że przez pomyłkę. Tymczasem współczesna edukacja chroni naturalnie głupszych przed przyjęciem do wiadomości własnej marnej kondycji umysłowej, podczas gdy naprawdę zdolni są niepotrzebnie stresowani nadmiarem zajęć zbędnych do potwierdzenia, że są zdolni. W naturalny sposób będzie to pogłębiało tendencję do podziału systemu szkolnictwa na powszechne i elitarne, co zresztą poniekąd już się dzieje, jednak w warunkach społeczno-ekonomicznych III RP nie jest to bynajmniej powrót do normalności, bowiem same zdolności, wiedza ani pracowitość nie gwarantują wcale materialnego sukcesu niezbędnego do zagwarantowania potomstwu lepszego startu, w tym także edukacyjnego. Gdy bowiem polscy emigranci biją się z myślami czy nie uszczęśliwiać swych dziatek szkołą w kraju, kompradorski zarząd ekonomiczny i polityczny III RP od dawna już korzysta z możliwości dawanych przez prywatną edukację w rozwiniętych krajach Zachodu. Sukces staje się dziedziczny, ale nie wynika z indywidualnych predyspozycji, tylko z pozycji klasowej i umiejscowienia w układzie.

Racjonalizacja

Dłubanie przy samych pracach domowych niczego w tym zakresie nie zmieni i nie miejmy złudzeń, że istnieje jakieś jedno cudowne rozwiązanie w rodzaju powszechnej prywatyzacji szkolnictwa. Jakoś w przypadku szkół wyższych to nie zadziałało, a poziom uczelni prywatnych nie jest wyższy niż uniwersytetów publicznych. Jeśli już mowa o racjonalizacji nauczania, rozsądniej byłoby zacząć od spraw prostych, jak odejście od traktowania testów jako głównej metody weryfikacji wiedzy, zniesienie obowiązkowej matury z matematyki, będącej tylko zbędnym mechanizmem redukującym liczbę osób z wykształceniem średnim, porzucenie lub przynajmniej znaczne ograniczenie „nauki umiejętności”, trzymanie się systemu ocen, w którym są one uzupełniane, a nie zastępowane przez opisy, opinie i obowiązkowe zachwyty, umocowanie wychowawców jako mentorów / kierowników edukacyjnych, a więc koordynatorów wymagań z różnych przedmiotów, by nie wywoływały spiętrzeń i zaległości itd. Samo hasło „nie zadawać i bez wierszy na pamięć!” niczego nie wniesie, poza dalszym ogólnym otępieniem.

Czynniki dezorientacji

Przede wszystkim zaś by zmieniła się szkoła, zmienić się muszą sami nauczyciele. Tak jak nie przywróci się w Polsce praworządności bez uczciwych i myślących sędziów, tak nie wykształci się młodych pokoleń bez kadry nauczycielskiej działającej racjonalnie, a nie w stanie permanentnej dezorientacji. Niestety, martwiąc się o stan i przyszłość edukacji, musimy też dostrzegać, że wpływ nań mają czynniki znajdujące się poza naszym zasięgiem, stricte cywilizacyjne i kulturowe. Nie sztuką jest narzekać na dzisiejszą młodzież – każde pokolenie w końcu dochodzi do etapu mamlającego dziadunia, powtarzającego, że „za jego czasów, to…”. Tymczasem za jego, moich, wielu z Państwa czasów nie było tylu czynników rozpraszających uwagę, uczeń nie był bombardowany taką ilością bodźców, tyloma sprzecznymi zachętami i elementami stresogennymi. Świat, w którym żyjemy, oparty jest na (dez)informacji – nie sprzyja zatem bynajmniej ani gromadzeniu wiedzy, ani zwłaszcza jej krytycznej analizie. Nie chce więc, nie potrzebuje i wręcz wyklucza prawdziwą edukację, nie mówiąc o wychowaniu. Czy więc potrafimy obronić akurat polską szkołę, gdy nie obroniliśmy całej reszty otaczającej nas rzeczywistości?

Zadajmy to sobie jako naszą pracę domową.

______________

Praca domowa, Konrad Rękas, 31.01.2024r.

♦ ♦ ♦

Więcej informacji na temat zmian w edukacji tutaj.

 

O autorze: AlterCabrio

If you don’t know what freedom is, better figure it out now!