Słowo Boże na dziś – 5 Maja 2015 r. – Wtorek V Tygodnia Okresu Wielkanocnego

Kim jest Pan Bóg? Jaka jest Jego wola względem ciebie?

Odpowiedź jest zapisana w Twoim sercu.

Nie bój się sięgnąć do niego i pójść za tym, co w nim zostało zapisane przed wiekami!

A On z pewnością będzie cię w tym wspierał.

Dariusz Michalski SJ

*****

Nie ma na świecie gorszego nieprzyjaciela niż strach, własny strach.

Najbardziej podstępny, najgorszy nieprzyjaciel we wszechświecie.

Eduard Martin

*****

Bez wzajemności miłość nie może “rozkwitnąć”,

nie może zrobić dla ukochanej osoby wszystkiego, co by chciała.

Mieczysław Łusiak SJ

*****

 

 

WTOREK V TYGODNIA WIELKANOCNEGO

PIERWSZE CZYTANIE (Dz 14,19-28)

Wędrówki misyjne Apostołów

Czytanie z Dziejów Apostolskich.

Do Listry nadeszli Żydzi z Antiochii i z Ikonium. Podburzyli tłum, ukamienowali Pawła i wywlekli go za miasto, sądząc, że nie żyje.
Kiedy go jednak otoczyli uczniowie, podniósł się i wszedł do miasta, a następnego dnia udał się razem z Barnabą do Derbe. W tym mieście głosili Ewangelię i pozyskali wielu uczniów, po czym wrócili do Listry, do Ikonium i do Antiochii, umacniając dusze uczniów, zachęcając do wytrwania w wierze, bo przez wiele ucisków trzeba nam wejść do królestwa Bożego. Kiedy w każdym Kościele wśród modlitw i postów ustanowili im starszych, polecili ich Panu, w którego uwierzyli.
Potem przeszli przez Pizydię i przybyli do Pamfilii. Nauczali w Perge, zeszli do Attalii, a stąd odpłynęli do Antiochii, gdzie za łaską Bożą zostali przeznaczeni do dzieła, które wykonali. Kiedy przybyli i zebrali Kościół, opowiedzieli, jak wiele Bóg przez nich zdziałał i jak otworzył poganom podwoje wiary. I dość długi czas spędzili wśród uczniów.

Oto słowo Boże.

PSALM RESPONSORYJNY (Ps 145,10-11.12-13ab.13cd i 2)

Refren: Niech wierni Twoi głoszą Twe królestwo.

Niech Cię wielbią Panie, wszystkie Twoje dzieła *
i niech Cię błogosławią Twoi święci.
Niech mówią o chwale Twojego królestwa *
i niech głoszą Twoją potęgę.

Aby synom ludzkim oznajmić Twoją potęgę *
i wspaniałość chwały Twojego królestwa.
Królestwo Twoje królestwem wszystkich wieków, *
przez wszystkie pokolenia Twoje panowanie.

Pan jest wierny we wszystkich swoich słowach *
i we wszystkich dziełach swoich święty.
Niech usta moje głoszą chwałę Pana, *
a Jego święte imię niech wielbi wszystko, co żyje.

ŚPIEW PRZED EWANGELIĄ (J 3,15)

Aklamacja: Alleluja, alleluja, alleluja.

Trzeba, by wywyższono Syna Człowieczego,
aby każdy, kto w Niego wierzy, miał życie wieczne.

Aklamacja: Alleluja, alleluja, alleluja.

EWANGELIA (J 14,27-31a)

Pokój zostawiam wam

Słowa Ewangelii według świętego Jana.

Jezus powiedział do swoich uczniów: „Pokój zostawiam wam, pokój mój daję wam. Nie tak jak daje świat, Ja wam daję. Niech się nie trwoży serce wasze ani się nie lęka.
Słyszeliście, że wam powiedziałem: Odchodzę i przyjdę znów do was. Gdybyście Mnie miłowali, rozradowalibyście się, że idę do Ojca, bo Ojciec większy jest ode Mnie. A teraz powiedziałem wam o tym, zanim to nastąpi, abyście uwierzyli, gdy się to stanie.
Już nie będę z wami wiele mówił, nadchodzi bowiem władca tego świata. Nie ma on jednak nic swego we Mnie. Ale niech świat się dowie, że Ja miłuję Ojca i że tak czynię, jak Mi Ojciec nakazał”.

Oto słowo Pańskie.

 

 

KOMENTARZ

 

 

Prawdziwy dawca pokoju

Świat potrzebuje pokoju. Potrzebuje go także każdy z nas indywidualnie. Od wewnętrznego pokoju, jaki będziemy nosili w sercach, zależy kondycja naszych rodzin i wspólnot. Złość, nienawiść, zazdrość, zawiść i jeszcze wiele innych grzechów przeczy pokojowi. Niszą nas od wewnątrz i zatruwają atmosferę zewnętrzną. Prośmy zatem Jezusa, który jest dawcą prawdziwego pokoju, aby wlał go w nasze serca. Abyśmy uwalniali się od grzechów, które zaburzają relacje międzyludzkie. Nawet jeśli stoisz w obliczu sytuacji, która po ludzku wydaje się bez wyjścia, zaufaj Jezusowi. On, dawca pokoju, jest w stanie uzdrowić ciebie i każdą trudną sytuację.

Panie, dawco prawdziwego pokoju, powierzam Ci moją rodzinę, przyjaciół, mój naród i samego siebie. Spraw, aby pokój zapanował w naszych sercach. Abym ja sam był dawcą pokoju.

Rozważania zaczerpnięte z „Ewangelia 2015”
Autor: ks. Mariusz Krawiec SSP
Edycja Świętego Pawła

http://www.paulus.org.pl/czytania.html?data=2015-5-5

******

 

Na dobranoc i dzień dobry – J 14, 27-31a

Na dobranoc

Mariusz Han SJ

(fot. Dominic’s pics / flickr.com / CC BY 2.0)

Kroczymy za Nim każdego dnia…

 

Posłannictwo Ducha. Pokój
Jezus powiedział do swoich uczniów: Pokój zostawiam wam, pokój mój daję wam. Nie tak jak daje świat, Ja wam daję. Niech się nie trwoży serce wasze ani się lęka. Słyszeliście, że wam powiedziałem: Odchodzę i przyjdę znów do was. Gdybyście Mnie miłowali, rozradowalibyście się, że idę do Ojca, bo Ojciec większy jest ode Mnie.

 

A teraz powiedziałem wam o tym, zanim to nastąpi, abyście uwierzyli, gdy się to stanie. Już nie będę z wami wiele mówił, nadchodzi bowiem władca tego świata. Nie ma on jednak nic swego we Mnie. Ale niech świat się dowie, że Ja miłuję Ojca, i że tak czynię, jak Mi Ojciec nakazał.

 

Opowiadanie pt. “O trosce o pokój”
W sierpniu 1934 r. odbyła się w duńskim mieście Fanó ekumeniczna konferencja na rzecz pokoju i porozumienia między narodami.

 

Na tym spotkaniu teolog protestancki Dietrich Bonhoeffer (1906-1945), widząc już cienie nadchodzącej wojny, apelował o zjednoczenie chrześcijan i wspólne akcje Kościołów dla przyszłości świata: -Tylko wielki ekumeniczny sobór Świętego Kościoła Chrystusowego może powiedzieć światu, że ma on – choćby zgrzytając zębami – przyjąć słowo pokoju i że narody ucieszą się tym, iż Kościół w imię Chrystusa wytrąci swoim synom broń z ręki i zabroni prowadzenia wojny, ogłaszając szalonemu światu pokój Chrystusa.

 

Bonhoeffer zakończył swe wystąpienie proroczym ostrzeżeniem: – Czas nagli – świat jest uzbrojony od stóp do głów i z wszystkich oczu wyziera okropna nieufność. Fanfary wojenne mogą zagrzmieć już jutro!

 

Refleksja
Każdy z nas chce żyć w pokoju zarówno tym zewnętrznym, niezależnym często od nas, ale i tym, który związany jest z naszym sercem. Serce wypełnione pokojem daje bowiem satysfakcję życia. Pokój daje nam wewnętrzną siłę i umocnienie w tym, że to co robimy ma głęboki sens. Jest to bowiem czas łaski nasycenia duszy i ucieszenia się tym, co jest…

 

Jezus przychodzi do człowieka z pokojem, który nie daje świat, ale On sam. Pokój ma coś z raju, gdzie chcemy ulokować nasze serca. Nie ma do niego dostępu gniew, nienawiść, pragnienie zemsty. Czujemy wtedy radość zarówno my, jak i osoby, które są wokół nas. Jest satysfakcja, że jest tak, jak zawsze być powinno…

 

3 pytania na dobranoc i dzień dobry
1. Jak żyć w pokoju serca?
2. Jak Jezus przychodzi do Twojego serca?
3. Jak pozbyć się gniewu, nienawiści, pragnienia zemsty?

 

I tak na koniec…
Spójrz na mnie, jestem biedny i nagi, ale jestem wodzem mego narodu. My nie chcemy bogactw, chcemy dobrze uczyć nasze dzieci. Bogactwa nie dadzą nam nic dobrego. Nie będziemy ich mogli zabrać ze sobą na drugi świat. Nie chcemy bogactw, chcemy pokoju i miłości (Czerwona Chmura, wódz Indian Lakota)

http://www.deon.pl/religia/duchowosc-i-wiara/na-dobranoc-i-dzien-dobry/art,244,na-dobranoc-i-dzien-dobry-j-14-27-31a.html

*****

http://legan.eu/video,details,1346

 

 

****

 

***************************************************************************************************************************************

ŚWIĘTYCH OBCOWANIE

5 MAJA

********

 

Dzisiejsi patroni:

św. Stanisława Kazimierczyka, prezbitera (+ 1489); bł. Maria Katarzyna Troiani, dziewica (+ 1887); św. Anioła, prezbitera i męczennika (+ 1225); bł. Benwenuta z Recanati, mnicha (+ 1289); św. Eulogiusza, biskupa Edessy (+ 383); św. Eutymiusza, męczennika (+ 305); św. Geruncjusza z Mediolanu, biskupa (+ V w.); św. Hilarego, biskupa Arles (+ 449); świętych męczenników: Ireneusza, Peregryna i Ireny (+ ok. 300); św. Jowiniana (+ ok. 260); św. Maksyma, biskupa Jerozolimy (+ ok. 350); bł. Nuncjusza Sulprizio, robotnika (+ 1836); św. Sacerdota, biskupa (+ VI w.); św. Teodora, biskupa Bolonii (+ VI w.)

*******

Święty Dominik Savio
Święty Dominik Savio Dominik urodził się w wiosce Riva di Chieri w Piemoncie w 1842 r. Jego ojciec był rzemieślnikiem, a matka krawcową. Rodzice wychowywali dzieci w głębokim poszanowaniu religii. Dominik już jako pięcioletni chłopiec służył do Mszy św., co wymagało od niego dużego samozaparcia, bo Eucharystię sprawowano wówczas tylko rano. Podobno, nie mając zegarka, wiele razy przychodził za wcześnie i modlił się klęcząc przed zamkniętymi drzwiami kościoła. Po Mszy uczył się w szkole prowadzonej przez proboszcza. Gdy zakończył w niej edukację, przeniósł się do kolejnej szkoły, do której musiał codziennie chodzić 8 km pieszo. Mawiał, że w drodze towarzyszą mu Jezus, Maryja i Anioł Stróż.
Dnia 8 kwietnia 1849 roku, w Wielkanoc, przyjął pierwszą Komunię świętą. Ze strony księdza proboszcza był to akt wielkiej odwagi, gdyż w owych czasach panowało przekonanie, że do sakramentów należy dopuszczać w wieku znacznie późniejszym. O dojrzałości duchowej Dominika świadczą postanowienia, jakie napisał z okazji tej uroczystości w swojej książeczce do nabożeństwa:

1) będę często spowiadał się i komunikował, ilekroć mi na to zezwoli mój spowiednik,
2) będę święcił dzień święty,
3) moimi przyjaciółmi będą Jezus i Maryja,
4) raczej umrę aniżeli zgrzeszę.

Mając 12 lat, Dominik spotkał św. Jana Bosko, który przyjął go do swego oratorium w Turynie. Nawiązała się między nimi szczególna duchowa więź.

Pewnego dnia Jan Bosko miał do chłopców kazanie, w którym rozwinął trzy myśli:

1) jest wolą Bożą, byśmy się stali świętymi;
2) łatwo to można osiągnąć;
3) w niebie czeka wielka nagroda dla tego, kto zostanie świętym.

Dominik zwrócił się wtedy do księdza Bosko z tymi słowami: “Czuję potrzebę i pragnienie, aby zostać świętym. Nie myślałem nigdy, że jest to takie łatwe. Muszę zostać świętym. Niech mi ksiądz w tym dopomoże”. Na to wielki pedagog dał chłopcu taką odpowiedź: “Bądź zawsze wesoły, spełniaj dobrze swoje obowiązki i pomagaj kolegom”.
Dominik swoją postawą dawał przykład innym chłopcom. Podejmował wiele inicjatyw, żeby pomagać tym, którzy gorzej uczyli się i robili mniejsze postępy na drodze duchowej. Był “prawą ręką” ks. Bosko. W bardzo młodym wieku otrzymał dar kontemplacji, ekstazy i inne nadprzyrodzone dary. Pewnego dnia zapukał do pokoju Jana Bosko błagając go, by natychmiast szedł z nim. Zaprowadził go do mieszkania umierającego protestanta, który pragnął pojednać się z Bogiem. Odległość od oratorium była znaczna. Dla św. Jana Bosko pozostało na zawsze zagadką, skąd Dominik dowiedział się o tym protestancie i o miejscu jego zamieszkania, skoro tu nigdy nie bywał. Nie wypadało zaś chłopca o to pytać. Kiedy indziej Dominik stanął przed bramą jednego domu i zadzwonił. Gdy mu otwarto, zapytał, kto tu umiera. Zaprzeczono, a gdy na jego naleganie zaczęto wypytywać po mieszkaniach, znaleziono samotną, umierającą staruszkę.
Późną jesienią roku 1856 r. Dominik zaczął odczuwać wysoką gorączkę, gnębił go silny, uporczywy kaszel. Jan Bosko wezwał lekarza. Ten orzekł chorobę płuc, bardzo już zaawansowaną, i polecił, by chłopca natychmiast odesłać do rodzinnych stron. Kiedy Dominik żegnał św. Jana Bosko i kolegów, ze łzami w oczach powiedział: “Ja już tu nie wrócę”.
Dominik zmarł 9 marca 1857 roku, w wieku zaledwie 15 lat, zaopatrzony sakramentami świętymi. W chwili śmierci miał powiedzieć do swojego ojca, który modlił się z nim, że widzi “piękne rzeczy”. Jego relikwie są w Turynie, w bazylice Matki Bożej Wspomożycielki Wiernych w pobliżu relikwii św. Jana Bosko. Śmierć nie rozłączyła duchowego ojca i syna.
Mimo bardzo młodego wieku, pośród zwyczajnych obowiązków codzienności, przebywając między rówieśnikami, Dominik Savio osiągnął świętość. Jej rozumienie zawarł w liście do przyjaciela: “Tu, na ziemi, świętość polega na tym, aby stale być radosnym i wiernie wypełniać nasze obowiązki”. Pius XI powiedział o nim: “Mały święty, ale gigant ducha”. Beatyfikowany w 1950 roku, kanonizowany w 1954. Dominik Savio to najmłodszy wyznawca, jakiego kanonizował Kościół. Jest patronem ministrantów i młodzieży.

Ikonografia ukazuje Świętego z lilią lub z krzyżem w dłoni. Czasami stoi przed statuą Matki Bożej. Bywa przedstawiany z aniołem.

http://www.brewiarz.katolik.pl/czytelnia/swieci/03-09b.php3

Dominik Savio – bardzo bliski święty

Ks. Bosko uważał go za wzór młodzieńczej świętości. Pius XI mówił o nim: Mały, a właściwie wielki gigant ducha. Tymczasem dzisiaj, kiedy patrzy się na pobożne obrazki z jego podobizną, nie sposób oprzeć się wrażeniu, że miał rację, ten kto nazwał go gołębiarzem. Gdzie więc leży prawda o Dominiku Savio, pierwszym świętym wychowanku założyciela salezjanów?

Dominik Savio urodził się 2 kwietnia 1842 r. w San Giovanni di Riva w pobliżu Chieri. W wieku 12 lat został przyjęty przez ks. Bosko do oratorium na Valdocco. W 1856 r. wraz z kilkoma przyjaciółmi założył Towarzystwo Niepokalanej, grupę chłopców zaangażowanych w młodzieńczy apostolat dobrego przykładu. Umarł 9 marca 1857 w Mondonio, w wieku niespełna 15 lat. 12 czerwca 1954 r. papież Pius XII ogłosił go świętym.

Kiedy wertujemy kartki kalendarza przed oczami przesuwają się nam imiona świętych. O niektórych wiemy sporo, jak choćby o nawróceniu Pawła, o zaparciu się Piotra, o ubóstwie Franciszka z Asyżu, o radości Filipa Nereusza i o wierności, aż po śmierć o. Maksymiliana. Do świętych modlimy się i wzywamy ich pomocy. Rzadziej pamiętamy, że Pan Bóg dał nam ich jako wzory do naśladowania.

Dlaczego dał Dominika Savio? On sam – zważywszy na słowa: raczej umrzeć niż zgrzeszyć napisane w wieku siedmiu lat, w dzień pierwszej Komunii św. jawi się nam nienaturalny i raczej nie zachęca do naśladowania. Trudno też pójść śladami ekstaz, które czasem towarzyszyły mu po przyjęciu Komunii św. On po Mszy św. pozostawał w kościele, zanurzony w modlitwę przez wiele godzin, nam znacznie bliżej do pogawędki z przyjaciółmi, do pracy, do zabawy. Choć otaczamy troską chorych, to chyba nie bylibyśmy w stanie – a Dominik był – nastroić naszych dusz na odbiór “Bożych fal”, które prowadzą do zagubionego na łóżka, zapomnianej przez wszystkich, umierającej kobiety. Któż z nas, w oparciu o takie ponadnaturalne przekonanie, śmiałby obudzić swego proboszcza i poprowadziłby go pod objawiony adres? A Dominik to potrafił. Tylko jak go naśladować?

Łatwo być świętym

Wbrew pozorom Dominik jest nam bardzo bliski. Przede wszystkim z powodu kilku doświadczeń, które stały się jego udziałem w drodze do świętości.

W pewną niedzielę Wielkiego Postu w 1855 r. ks. Bosko wygłosił kazanie na temat świętości młodzieńczej i z naciskiem zaznaczył, że naprawdę łatwo jest ją osiągnąć. Ta idea trafiła na podatny grunt. Dominik był przecież chłopcem dobrym z natury, otrzymał nienaganne wychowanie religijne i od dzieciństwa wyrastał w klimacie bojaźni Bożej. Jeśli dołożymy do tego ogólną atmosferę entuzjazmu dla sprawy Królestwa Bożego, jaka panowała na Valdocco, to nie należy się dziwić, że już po pierwszych zachętach do stawania się świętymi, Dominik oddał się gorączkowym marzeniom i planom zdobycia nagrody w niebie. Z tego też powodu nie usłyszał ostatniej części kazania, w której ks. Bosko mówił o środkach niezbędnych do osiągnięcia świętości: o dobrym wypełnianiu codziennych obowiązków, o radości, pobożności, czystości, o miłości Boga i bliźniego, czyli – jak spuentował swe wystąpienie ks. Bosko – o służbie Bożej właściwej wiekowi młodzieńczemu.

Podczas gdy ks. Bosko kończył kazanie, Dominik opracował już plan zażyłej przyjaźni z Bogiem. Być świętym – myślał – to tyle co być blisko Boga, cieszyć się błogosławieństwem ludzi i doświadczać boskich natchnień. Był przekonany, że droga do takiej świętości biegnie poprzez umartwienia, samotność, modlitwy i srogą pokutę. Wystarczyło jednak kilka dni takich praktyk, żeby popadł w melancholię, chodził rozmarzony, senny, przestał jeść. Nie cieszyły go lekcje w szkole i nie odczuwał zupełnie smaku zabawy i towarzystwa rówieśników.

I wtedy wkroczył ks. Bosko. Myślałem, że łatwo zostać świętym – tłumaczył się speszony Dominik. – Ja muszę być świętym. Wychowawca pochwalił jego zapał, a potem powoli sprowadził go na właściwą drogę. Trzeba byś był wesoły – mówił – byś dobrze wypełniał swoje obowiązki szkolne i przeżywał właściwie sakramenty i praktyki pobożności. I nigdy nie zapominaj o zabawie z rówieśnikami.

Tyle wystarczyło. Ks. Bosko zaproponował środki proste, ale właściwe dla wieku i możliwości Dominika. Przekonał go, że trzeba starać się być wiernym tym zwyczajnym, zdawać by się mogło, trywialnym “sposobom na świętość”. Dobre chęci i zapał Dominika dopełniły dzieła.

Chłopiec czynił szybkie postępy na drodze młodzieńczej świętości. Wciąż radosny, pracowity, był zawsze gotów otoczyć opieką nowych wychowanków oratorium, upominał gorszycieli, doprowadzał do pojednania zwaśnionych przyjaciół. Aby zdobywać dla swej sprawy wciąż nowych chłopców, założył z przyjaciółmi Towarzystwo Niepokalanej. Stał się prawdziwym apostołem.

Dobrze wykorzystał krótki czas, jaki Bóg dał mu do dyspozycji. Zmęczony szukaniem upragnionego ideału i przygnieciony chorobą musiał opuścić Valdocco dla podratowania zdrowia. On jednak, po raz kolejny uprzedzony jakimś boskim natchnieniem, pożegnał się z ks. Bosko i kolegami na zawsze.

A jednak nam bliski

Trudno zachęcać do naśladowania ekstaz Dominika i do otwierania się na ten typ natchnień, jakimi Bóg go doświadczał. Jest jednak w Dominiku coś, co mnie urzeka, przez co stał się bliski współczesnej młodzieży. Jego życie rządziło się prawami młodości. Jak wszyscy w jego wieku, był wrażliwy na dobro i szukał szczęścia. Jednocześnie, tak jak jego rówieśnicy, był niepoprawnym idealistą i po trochę marzycielem. To przecież popędliwe marzenia zajęły jego uwagę, podczas gdy ks. Bosko tłumaczył, jak zostać świętym.

Idealista Dominik trwał przy swoim zamierzeniu, mimo złego samopoczucia, samotności i zmęczenia. Jakbym słyszał młodych, którym się wydaje, że są w stanie zawojować cały świat i nic nie może im w tym przeszkodzić. Jakbym słyszał wyznanie młodego idealisty, który zostawia Panu ostatni miesiąc życia, bo nic w nim dobrego nie zrobił. A kiedy pomożesz mu “włączyć” rozum i pamięć, to nagle zaczyna dostrzegać szkołę, zrobione zakupy, porządek w pokoju i dłoń wyciągniętą do kolegi. Zupełnie, jak Dominik.

W Dominiku urzeka także upór i wierność ideałom. To postawy bardzo potrzebne młodym, zwłaszcza, że wciąż wystawiani są na próby przez kulturę boleśnie naznaczoną subiektywizmem, egoizmem, relatywizmem i brakiem wierności…

I jeszcze jedno. Dominik Savio potwierdza słuszność drogi życia opartej na salezjańskiej duchowości młodzieżowej. Dzisiaj też salezjanie proponują młodym odkrywanie smaku codziennego życia, optymizm, radość, przyjaźń Chrystusa, odpowiedzialne miejsce w Kościele i zaproszają do zwyczajnego, na miarę własnych sił, pomagania innym. Środki tak samo proste, jak w czasach Dominika.

ks. Marek Chmielewski SDB
(Don Bosco. Magazyn salezjański 1-2/2001)

Przyjaciel Jezusa i Maryi – Dominik Savio

11 mar 2012
ks. Marek Wójtowicz SJ

Gdy umierał, miał zaledwie piętnaście lat. Jest jednym z najmłodszych świętych. Beatyfikował go w 1950 r., a następnie w 1954 r. ogłosił świętym papież Pius XII.

Dominik Savio urodził się 2 kwietnia 1842 r. w ubogiej rodzinie w wiosce San Giovanni di Riva niedaleko Turynu. Jego ojciec był rzemieślnikiem, a matka krawcową. W domu otrzymał bardzo staranne wychowanie i edukację religijną, przede wszystkim dzięki rozmodlonym i pracowitym rodzicom. Od najmłodszych lat fascynowała go Eucharystia. Z wielką uwagą śledził każdy gest kapłana. Ten widząc gorliwość małego chłopca, pozwolił mu zostać ministrantem.

 

Przyjaźń z Jezusem

Wielkim pragnieniem Dominika było jak najszybsze przyjęcie I Komunii Świętej. Przyjął Pana Jezusa 8 kwietnia 1849 r. w wieku zaledwie siedmiu lat, co było niezwykłym przywilejem. Właśnie wtedy rozpoczął Dominik świadome i bardzo intensywne życie wewnętrzne. Pragnął zawsze godnie przyjmować do swego serca Pana Jezusa, dlatego postanowił:

– będę często spowiadał się i komunikował, ilekroć mi na to zezwoli mój spowiednik;
– będę święcił dzień święty;
– moimi przyjaciółmi będą Jezus i Maryja;
– raczej umrę niż zgrzeszę.

Po zakończeniu elementarnej edukacji w wiejskiej szkółce zaczął uczęszczać dwa razy dziennie do oddalonej o 4 km szkoły, pokonując pieszo około 16 km. Był bardzo dobrym uczniem i kolegą, zawsze chętnym do pomocy słabszym. Potem z wielką gorliwością poznawał nowe przedmioty w Turynie, w oratorium założonym przez ks. Jana Bosko, gdzie kontynuował naukę. Ten zacny kapłan był wychowawcą zaniedbanych dzieci i opuszczonej młodzieży.

 

Spotkanie ze świętym wychowawcą

Jan Bosko od razu odkrył w kilkunastoletnim młodzieńcu swego sprzymierzeńca w niełatwej pracy pedagoga rosnącej grupy urwisów. Dominik bardzo szybko odnalazł się w nowej roli członka oratorium i anioła stróża dla swoich rówieśników. Bywali oni agresywni, przeklinali, przeglądali nieprzyzwoite pisemka. Dominik bardzo cierpiał z tego powodu, dlatego postanowił zorganizować za zgodą swojego wychowawcy Towarzystwo Niepokalanej, którego członkowie mieli się opiekować niesfornymi kolegami. Metoda okazała się nad wyraz skuteczna. Umiał dawać dobre rady chłopcom. Wielu z nich poprawiło się, rezygnowało z przemocy. Z wielką mądrością zachęcał kolegów do rywalizacji w pełnieniu dobrych uczynków. Jak napisał jeden z jego biografów, pewnego razu powiedział do przyjaciela: Tu, na ziemi świętość polega na tym, aby być stale radosnym i wiernie wypełniać nasze obowiązki.

 

Bolesne rozstanie

Późną jesienią 1856 r. narażony na długotrwałe chłody Dominik zaczął gorączkować. Wezwany lekarz zdiagnozował gruźlicę. Zalecono mu powrót do Mondonio, miejsca zamieszkania jego rodziców. Gdy żegnał się z księdzem Bosko i kolegami, otwarcie powiedział, że już do nich nie wróci. Ostatni etap jego życia spowity był wielkim cierpieniem. Znosił je bardzo dojrzale i z wielką wytrwałością dzięki modlitwie zanoszonej do Boga i do Maryi. Towarzyszyli mu rodzice i rodzeństwo. Niedługo przed odejściem z tego świata poprosił ojca, by przeczytał mu modlitwę o dobrą śmierć. Po jej zakończeniu na chwilę zasnął. Gdy się przebudził, powiedział: Tato, jakie piękne rzeczy widziałem. Po chwili zmarł, tak bardzo młody, a zarazem dojrzały do nieba. Był 9 marca 1857 r. Pius XII powiedział o nim, iż jego życie jest świadectwem, że świętość jest możliwa do zrealizowania w każdym wieku, jeśli tylko człowiek bezgranicznie otworzy swoje serce na działanie Bożej łaski.

 

Pedagogika świętości

Postać św. Dominika Savio, którego wspomnienie obchodzimy 9 marca, jest przykładem owocowania w Kościele „pedagogiki świętości”, o której pisał bł. Jan Paweł II w roku 2000 w Novo millennio ineunte (por. nr 31). Papież stwierdził tam za Soborem Watykańskim II, że nie należy mylnie pojmować ideału doskonałości jako swego rodzaju wizji życia nadzwyczajnego, dostępnego jedynie wybranym „geniuszom” świętości, ponieważ liczni wierni świeccy uświęcili się w najzwyklejszych okolicznościach życia. Dlatego zdaniem Jana Pawła II: Dzisiaj trzeba na nowo z przekonaniem zalecać wszystkim dążenie do tej „wysokiej miary” zwyczajnego życia chrześcijańskiego. Całe życie kościelnej wspólnoty i chrześcijańskich rodzin winno zmierzać w tym kierunku. Ale jest też oczywiste, że istnieją różne indywidualne drogi do świętości, wymagające prawdziwej „pedagogiki świętości”, która zdolna jest dostosować się do rytmu poszczególnych osób. Winna ona łączyć całe bogactwo propozycji dostępnych dla wszystkich z tradycyjnymi formami pomocy indywidualnej i grupowej oraz z nowszymi formami udostępnianymi przez stowarzyszenia i ruchy uznane przez Kościół.

Oby życie i śmierć św. Dominika Savio były dla nas wszystkich zaproszeniem do wejścia na drogę świętości. Niech będą zachętą dla rodziców i wychowawców, by pełni ufności w Bożą opiekę patrzyli, jak rozwijają się w łasce u Boga i u ludzi ich własne dzieci oraz uczniowie czy podopieczni.

http://www.ampolska.co/Artykuly/Swieci-i-blogoslawieni/art-416-Przyjaciel-Jezusa-i-Maryi-Dominik-Savio.htm

Dominik Savio – Nastoletni święty. Łowca dusz

„Pierwszą rzeczą, o której musimy pamiętać przy zbawianiu własnej duszy jest troska o dusze innych.” Była to jedna z pierwszych lekcji, jakie Dominik pobrał od don Bosko.

Stała się fundamentem całego sposobu życia Świętego i zyskała mu miano „łowcy dusz”. Dominik uczynił ją główną sprężyną swej działalności. Próbował naśladować księdza nawet w środkach, które stosował, by zbliżyć się do dusz innych ludzi.

Dominik był zawsze serdeczny i uczynny. Uśmiech rzadko opuszczał jego wyraziste, małe usta. Kiedy długotrwałe starania, by sprowadzić zbłąkaną owcę do owczarni, nie przynosiły niczego oprócz obelg i razów, uśmiech nie znikał, otwierając drogę do następnych prób.

Dominik opierał swój program jednoosobowej Akcji Katolickiej na dwóch filarach, jakimi były spowiedź i Komunia Święta. One również dawały mu trafną formułę szczęśliwego życia.

– Czego jeszcze mogę pragnąć, aby być szczęśliwym? – mawiał. – Jeśli jest coś, co mnie niepokoi, idę do spowiedzi i – pyk! – znika. Jeśli potrzebuję szczególnej łaski, idę po prostu do Komunii Świętej i – pyk! – otrzymuję ją.

Naśladując przykład dany przez mistrza, który szukał dusz o każdej porze i w każdym miejscu, gdzie mógł je znaleźć, Dominik również tropił dusze na głównych i bocznych drogach swego małego świata.

Najważniejsze pole działalności Dominika, Oratorium, było, jak widzieliśmy, czymś bardziej złożonym niż zwykła szkoła z internatem. W latach 1856–1857 przebywało tam około stu siedemdziesięciu pensjonariuszy tworzących osobliwie mieszaną grupę. Po pierwsze, byli tam uczniowie, mniej lub bardziej spokojna grupa chłopców, którzy regularnie uczęszczali na zajęcia szkolne; byli też praktykanci – trudniejsi do opanowania, bo zdążyli już poznać różne ścieżki tego świata; dalej chłopcy „dzienni”, którzy przychodzili na zajęcia do Oratorium, gdy tylko było otwarte. Oprócz nich byli chłopcy w różnym wieku i z różnych środowisk, sześciuset lub siedmiuset w tamtym okresie, którzy przychodzili z sąsiednich ulic w niedziele i święta, by wziąć udział w zabawach i grach po nauce katechizmu.

Pośród tych chłopców Dominik znajdował liczne cele swojej Akcji Katolickiej. Oczywiście, tak jak inni lubił przebywać w Oratorium w niedziele i święta, z powodu panującej tam wtedy radosnej atmosfery, hałasu i zamieszania, ale nigdy nie zaniedbywał swojej sprawy – sprawy swego Ojca.

Najwięcej okazji było w czasie zabaw. Do ulubionych posunięć Dominika należał wybór chłopca, który „nie był święty” i zmiana pozycji w drużynie, by znaleźć się blisko niego jako partner lub przeciwnik. Stosował każdy sposób, jaki znał, by skierować rozmowę na sprawy duszy lub spowiedź. Potem, najchętniej podczas przerwy w grze, wypuszczał strzałę.

– Słuchaj, skoro o tym rozmawiamy – może poszlibyśmy razem do spowiedzi? Pasuje ci sobota?

Czasami drugi chłopak zgadzał się od razu, tylko po to, by się uwolnić od natarczywości Dominika.

– Dobrze, dobrze. Jak chcesz. W przyszłą sobotę. A teraz grajmy dalej.

Dominik trzymał go na cienkiej nici tej nie całkiem dobrowolnej obietnicy. Do soboty chłopak byłby oczywiście o wszystkim zapomniał. Dominik zjawiał się niespodziewanie, by mu o tym przypomnieć i mimo protestów zaprowadzić do spowiedzi.

Zdarzało się niekiedy, że ten sposób nie skutkował. Prawdopodobnie chłopak przypominał sobie w porę o obietnicy i znikał Dominikowi z oczu. Po długich i bezowocnych poszukiwaniach Dominik poddawał się, przynajmniej na ten dzień. Ale jeśli odnalazł go później, kiedy tamten myślał, że już zapomniał o obietnicy, rozmowa zwykle przebiegała mniej więcej tak.

– O! Jesteś tu, przyjacielu!

– O! Cześć, Dom! Wiesz, byłem… eee… chory wtedy, gdy mieliśmy się spotkać.

– Biedaku! Może byłeś chory, bo masz coś na sumieniu. Czemu nie pójdziesz do spowiedzi, by się od tego uwolnić? Co powiesz na sobotę?

Po takiej podwójnej dawce chłopak zwykle się poddawał.

– Czy pragniesz wielu łask? – pytał Dominik innych chłopców. – Nawiedzaj często Najświętszy Sakrament. Chcesz mniej łask? Nawiedzaj go rzadko. Nie chcesz żadnej? Nie nawiedzaj go nigdy.

Dominik wierzył w to całym sercem. Chciał, by jego koledzy nabrali zwyczaju częstego nawiedzania Najświętszego Sakramentu. Kiedy sam wchodził do kościoła, zawsze starał się zabierać kogoś ze sobą. Aby ułatwić chłopcom składanie tych krótkich wizyt, don Bosko zbudował dla nich kaplicę koło placu zabaw. Mogli tam zajrzeć i wyjść, kiedy chcieli.

Duch apostolski nie opuszczał Dominika nawet w czasie wakacji. Odkrył, że z łatwością może łowić dusze w rodzinnych stronach ze względu na swój prestiż. Każdy, kto uczył się w wielkim mieście jak Turyn, cieszył się tu poważaniem. Sąsiedzi znali go jako chłopca, który nigdy nie miał ochoty na zabawę czy pogaduszki, tylko wolał się modlić przy ołtarzu Najświętszej Panny. Gdyby to był ktoś inny, mógłby z tego powodu sporo wycierpieć ze strony kolegów, ale Dominik – cóż, lubili go i właśnie takiego zachowania od niego oczekiwali.

W pracy Dominika w domu nie było niczego spektakularnego. Licząc chłopca, który zmarł przed narodzinami Dominika, i dziewczynkę urodzoną po jego śmierci, w rodzinie było jedenaścioro dzieci. Dominik opowiadał młodszemu rodzeństwu niektóre historie, jakie usłyszał w Oratorium, i opisywał piękne rzeczy, jakie widział w Turynie – dodając do tego morał w sposób, w jaki zwykle to czynił ksiądz Bosko.

Zawsze wracał do domu zaopatrzony w medaliki i święte obrazki. Rozdawał je jako nagrody mniejszym dzieciom, które umiały zrobić znak krzyża, odpowiedzieć na pytania katechizmu i wyrecytować modlitwy.

– Cześć, Bruno! – mówił do małego chłopca z wielkimi brązowymi oczami. – Chcesz medalik?

– Pewnie, że chcę, Dominiku. Daj mi go.

Bruno czekał na podarunek.

– Możesz go mieć, jeśli potrafisz mi powiedzieć, czemu Bóg cię stworzył.

– Pewnie, że umiem… Bóg mnie stworzył… Bóg mnie stworzył, żebym Go kochał i… i…

W oczach Bruno pojawił się cień niepokoju – wyglądał, jakby miał się rozpłakać.

Dominik przyszedł mu z pomocą, zanim do tego doszło.

– Cóż, Bruno, jeśli potrafisz mi powiedzieć, że Bóg cię stworzył, byś Go kochał, szanował, służył Mu przez całe doczesne życie i był z Nim szczęśliwy w przyszłym, myślę, że zasłużyłeś na medalik.

Po tej powtórce chłopczyk dostał medalik i prawdopodobnie nigdy już nie zapomniał, dlaczego Bóg stworzył małego Bruno.

Dominik miał również dar opowiadania i w niedzielne popołudnia zbierał wokół siebie dzieci ze wsi. Siadały w polu pod drzewem, jeśli było ciepło, lub w stodole, jeśli było zimno, i słuchały, tak jak wszystkie dzieci w każdym wieku uwielbiają słuchać ciekawych opowieści.

***

Jednym z najbardziej poruszających zdarzeń w całej karierze Dominika – „kariera” to jedyne słowo na opisanie jego podejścia do świętości – jest spotkanie z chłopcem, który odmówił pójścia do kościoła.

Dominik był wtedy w drodze na Mszę Świętą. Ostry wiatr zacinał i wdzierał się w rozcięcie płaszcza. Chłopiec mocniej wtulił podbródek w szalik.

Był już w drzwiach kościoła, gdy nagle się zatrzymał. Coś zaczęło docierać do jego umysłu. Jakiś chłopiec za nim ociągał się z wejściem, a był już czas na Mszę. Zawrócił.

– Cześć! – powiedział.

– Cześć! – odrzekł chłopiec. Był biednie ubrany i stał pod ścianą. Zziębnięty, mocno przyciskał łokcie do boków.

– Idziesz na Mszę Świętą?

– Nie.

– Eee… czemu… czemu nie idziesz? Jesteś chory?

– Nie.

– Zimno ci?

– Zgadłeś, bracie! Lodowato! Marzłem przez cały dzień.

– W kościele byłoby ci cieplej.

– Może.

– Więc dlaczego nie wejdziesz?

– Nie mam ochoty.

– Ale dlaczego? Nie możesz mi powiedzieć?

– Pomyśl tylko. Ja… rozumiesz… wstydzę się wejść w tym ubraniu. Mam podarty płaszcz i spodnie. Zobaczyłbyś, gdybym się odwrócił.

– Och, przepraszam!… Coś ci powiem. Jeśli włożysz mój wielki płaszcz, nikt nie zobaczy twojego. I jest dość długi, by ukryć spodnie – tak, jeśli go nie podniesiesz i nie pochylisz się. Przymierz – tylko sprawdź. No! A nie mówiłem!

– Oho! Szykownie wygląda, co?

– Pewnie. Chodźmy.

– Czekaj! ? A ty? Twój płaszcz…

– Chodź. Jesteśmy już spóźnieni.

***

Tym razem ciepły płaszcz, innym – para rękawiczek, za trzecim podzielił się jedzeniem… – te rzeczy miały dla Dominika małą wartość. Ważniejsze było to, by pomóc innym.

***

Przy całej tej gorliwości, Bóg pobłogosławił chyba Dominika więcej niż odrobiną zdrowego rozsądku. Mówił mu on, czy w danym przypadku interwencja przyniesie coś dobrego, czy nie.

Pewnego popołudnia, wracając ze szkoły z przyjacielem, Dominik mijał woźnicę kierującego wozem. W tej samej chwili koń się znarowił. Woźnica próbował wszystkiego, by zmusić go do ruszenia, włącznie ze stekiem przekleństw. Dominik zarumienił się, podniósł kapelusz i zaczął coś mamrotać do siebie.

– Co robisz, Dominiku? – zapytał przyjaciel. – I co ty tam do siebie mówisz?

– Nie słyszałeś tego człowieka? Użył imienia Naszego Pana nadaremno! Gdyby to miało jakiś sens, podszedłbym i porozmawiał z nim. Ale to mogłoby tylko pogorszyć sprawę, więc podniosłem kapelusz i powiedziałem: „Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus!”.

W takich okolicznościach, w konfrontacji z gniewnym, ordynarnym woźnicą wracającym do domu po całym dniu ciężkiej pracy, Dominik rozumiał, że niewiele więcej może zrobić.

Nigdy się jednak nie wahał, kiedy czuł, że może zrobić coś dobrego. Przy innej okazji, na przykład, mijał starszego, dobrze ubranego człowieka, który przypadkiem upuścił paczkę do rynsztoka. Elegancki starszy dżentelmen zaczął używać mało dżentelmeńskiego języka. Dominik przeraził się bardziej niż przy spotkaniu z prostym człowiekiem. Ten, sądząc z pozorów, powinien wiedzieć, jak się zachować.

Dominik zbliżył się do niego ze swoim zwykłym uśmiechem.

– Przepraszam pana. Czy mógłbym prosić o przysługę?

– Oczywiście, młody człowieku. Co takiego?

– Czy mógłby pan mi wskazać drogę do Oratorium księdza Bosko?

– Pewnie! Posłuchaj teraz uważnie: Pójdziesz prosto aż do bulwaru Królowej Małgorzaty. Potem… – mężczyzna dał mu jasne i dokładne wskazówki, jak dojść do Oratorium.

Kiedy skończył, Dominik spytał znowu:

– Czy mogę pana jeszcze o coś prosić?

– Skoro spełniłem z łatwością twoją pierwszą prośbę, myślę, że mogę spełnić następną. Co tym razem?

– Czy mógłby Pan przestać przeklinać?

– Co? Przestać przeklinać? A niech cię! Kto by pomyślał! – warknął mężczyzna.

Spojrzał na Dominika, wiedząc, że ma prawo czuć się obrażony. Gdyby inny młodociany parweniusz ośmielił się powiedzieć mu coś takiego, wiedziałby, co z nim zrobić. Nie mógł jednak gniewać się na drobnego chłopca, który stał przed nim. Przez chwilę patrzył na Dominika ze zdumieniem, a potem bruzdy wokół jego oczu wygładziły się w uśmiechu.

– No, no, no! – powiedział, tym razem rozbawiony. – Masz całkowitą rację, synku. Naprawdę muszę skończyć z tym okropnym nawykiem przeklinania i… mogę zacząć od zaraz!

cdn.

Peter Lappin

Powyższy tekst jest fragmentem książki Petera Lappina Dominik Savio. Nastoletni święty.

Czytaj więcej z tej książki:

Dominik Savio – Nastoletni święty. Iskry z kuźni

Dominik Savio – Nastoletni święty. Raczej umrzeć niż zgrzeszyć!

Dominik Savio – Nastoletni święty. Przygody na drodze

Dominik Savio – Nastoletni święty. Bohater czy hipokryta?

Dominik Savio – Nastoletni święty. Ubranie dla Boga

Dominik Savio – Nastoletni święty. Duże miasto

Dominik Savio – Nastoletni święty. Tajne rozkazy

Dominik Savio – Nastoletni święty. W służbie Królowej

Dominik Savio – Nastoletni święty. Łowca dusz

Dominik Savio – Nastoletni święty. Na linii ognia

Dominik Savio – Nastoletni święty. Zaraza atakuje

Dominik Savio – Nastoletni święty. Sekret Króla

Dominik Savio – Nastoletni święty. Lśniąca zbroja

Oglądaj ilustracje z tej książki:

Dominik Savio. Nastoletni święty – galeria

Przedruk tekstu jest możliwy jedynie za podaniem klikalnego źródła.

http://rodzinakatolicka.pl/index.php/rodzinadzieciimlodziez/32-dzieciarnia/31512-dominik-savio–nastoletni-wity-owca-dusz

 

******
Święty Stanisław Kazimierczyk, prezbiter
Święty Stanisław Kazimierczyk Stanisław Sołtys urodził się 27 września 1433 r. w Kazimierzu, wówczas miasteczku pod Krakowem. Jego ojciec, Maciej, był tkaczem, a zarazem rajcą miejskim. Stanisław ukończył teologię na Akademii Krakowskiej. W 1456 r. wstąpił do klasztoru Kanoników Regularnych Laterańskich przy kościele Bożego Ciała w Krakowie. Klasztor ów został założony na specjalne życzenie świętej królowej Jadwigi. Po przyjęciu święceń kapłańskich (prawdopodobnie ok. 1458 r., można też spotkać datę 1462/1463), przełożeni zlecili mu pełnienie urzędu oficjalnego kaznodziei i spowiednika, a w klasztorze – funkcji mistrza nowicjatu, lektora i zastępcy przełożonego. Powierzonym obowiązkom poświęcił się bez reszty. Był przy tym wierny regule i przepisom zakonnym. “Dla wielu był przewodnikiem na drogach życia duchowego” – powiedział o nim św. Jan Paweł II. Prowadził intensywne życie kontemplacyjne, a zarazem jako znakomity kaznodzieja skutecznie oddziaływał na swoich słuchaczy. Zbliżał ich do Pana Boga nie tylko słowami prawdy, ale również przykładem życia i miłosierdziem wobec bliźnich. Bardzo troszczył się o chorych i biednych, usługiwał im z miłością. Często oddawał część własnego pożywienia potrzebującym. Wiele czasu spędzał na modlitwie, żywił gorące nabożeństwo do Męki Pana Jezusa, czcił Matkę Najświętszą i uważał się za Jej “wybranego” syna. Szczególną pobożnością otaczał swojego patrona, pielgrzymował do jego grobu w katedrze wawelskiej raz w tygodniu.
W klasztorze przeżył 33 lata. Zmarł 3 maja 1489 r. w opinii świętości. Pochowano go pod posadzką kościoła Bożego Ciała, zgodnie z jego pokorną prośbą, aby wszyscy go deptali. Już w rok po śmierci Stanisława sporządzono spis 176 nadzwyczajnych łask uzyskanych dzięki jego orędownictwu. Elewacja relikwii odbyła się w 1632 r. 18 kwietnia 1993 roku podczas uroczystej Mszy świętej beatyfikacyjnej na placu św. Piotra w Rzymie św. Jan Paweł II dokonał potwierdzenia kultu księdza Stanisława Kazimierczyka i zaliczył go do grona błogosławionych. Także w Rzymie 17 października 2010 r. papież Benedykt XVI wpisał go do katalogu świętych.
http://www.brewiarz.katolik.pl/czytelnia/swieci/05-05a.php3

Homilia Ojca Świętego Jana Pawła II

podczas beatyfikacji Stanisława Kazimierczyka CRL

 

1. Dziękujcie Panu, bo jest dobry, bo łaska Jego trwa na wieki (Ps 118 [117], 1).

 

Dziękczynny psalm prześwietla całą paschalną oktawę. Kościół z dziękczynieniem uwielbia Boga za dar zmartwychwstania Chrystusa: za dar nowego i wiecznego życia objawionego w Zmartwychwstałym. Kościół jednomyślnie uwielbia i dziękuje za nieskończoną miłość, jaka się w Nim uobecnia wobec człowieka i świata.

 

Niech będzie błogosławiony Bóg i Ojciec Pana naszego Jezusa Chrystusa. On (…) przez powstanie z martwych Jezusa Chrystusa na nowo zrodził nas do żywej nadziei (1 P 1,3). Zrodził nas na nowo “przez wielkie swe miłosierdzie”. Bóg i Ojciec Chrystusa ukrzyżowanego i zmartwychwstałego: dives in misericordia.

 

Kościół żyje tą świadomością od pierwszych dni. W duchu paschalnego dziękczynienia gromadzą się pierwsi uczniowie i wyznawcy, łamiąc chleb po domach (por. Dz 2,46) – czyli sprawując Eucharystię. W tym samym duchu Kościół apostolski przyjmował do swej wspólnoty katechumentów: pomnażała się liczba tych, którzy błogosławili Boga, którzy wyznawali Go “bogatym w miłosierdzie” (por. Ef 2,4), dziękując za miłość objawioną w Chrystusie.

 

2. Dziś ten sam Kościół, zrodzony “do żywej nadziei”, dziękuje za “dziedzictwo niezniszczalne, które jest zachowane dla nas w niebie” (por. 1 P 1,4). Lud chrześcijański wyraża radość wielkanocną – w bliskości r. 2000 – poprzez te swoje córki i synów, którzy to Boże dziedzictwo zachowane dla nas w niebie w sposób szczególny potwierdzają.

 

Oto ich imiona:

 

Ludwik z Casorii

 

Paula Montal Fornés od św. Józefa Kalasantego

 

Stanisław Kazimierczyk

 

Angela Truszkowska

 

Faustyna Kowalska.

 

[…]

 

7. Pozdrawiam cię wreszcie Stanisławie Kazimierczyku, kapłanie Kanoników Regularnych Laterańskich. Twe życie związane było nierozerwalnie z Krakowem, z jego sławną Akademią oraz z klasztorem przy kościele Bożego Ciała na Kazimierzu, gdzie dojrzewało i rozwijało się twoje powołanie.

 

Sługa Boży Stanisław żył w XV w., a więc w czasach bardzo odległych. W dziejach Krakowa był to wiek wyjątkowy – wiek świętych, epoka szczególnego rozkwitu życia duchowego i religijnego. W tym właśnie wieku Kraków wydał postacie tego formatu co św. Jan Kanty oraz błogosławieni: Szymon z Lipnicy, Michał Giedroyć, Izajasz Boner i Świętosław ze Sławkowa. Błogosławiony wiek! Jego duchowe oblicze tworzyli święci i błogosławieni, a wśród nich Stanisław z Kazimierza: żarliwy czciciel Eucharystii, nauczyciel i obrońca prawdy ewangelicznej, wychowawca, przewodnik na drogach życia duchowego, opiekun ubogich.

 

Pamięć o świętości sługi Bożego żyje i owocuje do dzisiaj. Tej pamięci lud Krakowa, a zwłaszcza lud Kazimierza, dawał wyraz przez modlitwę u jego relikwii nieprzerwanie aż do naszych czasów. Jako arcybiskup krakowski nieraz tym modlitwom przewodniczyłem. Dzisiaj Kościół święty uroczyście potwierdza jego kult, wynosząc go do chwały ołtarzy.

 

“Dziękujcie Panu… Dziękujcie Panu, bo jest dobry”.

 

M. Maria Angela Truszkowska, s. Faustyna Kowalska, Stanisław Kazimierczyk, kapłan-zakonnik: trzej nowi polscy błogosławieni, nasi nowi orędownicy. W dzisiejszych czasach tego orędownictwa świętych i błogosławionych tak bardzo nam potrzeba! Oto szczególny dar Bożej Opatrzności dla Kościoła w Polsce – dar dla naszej Ojczyzny.

 

Raduj się więc Kościele Polski!

 

Gaude Mater Polonia!

 

8. Dziękujmy Panu, bo jest dobry. Dziękujmy, bo jest miłosierny.

 

Oto apostołowie zgromadzeni w Wieczerniku: pierwsi, których udziałem stało się to wielkanocne dziękczynienie. Oni pierwsi otrzymali Ducha Świętego ku odpuszczeniu grzechów. I w tym Duchu zostali posłani. Jak Ojciec Mnie posłał, tak i Ja was posyłam” (J 20,21). To posłannictwo trwa przez wieki, z pokolenia na pokolenie. I trwa też łaska, która zdolna jest “wszystkie rzeczy nowymi uczynić” (por. Ap 21,5).

Oto Tomasz – który stał się szczególnym protagonistą wszystkich, którzy mówią: “jeżeli (…) nie zobaczę, (…) nie uwierzę” (J 20,25). Stał się też z kolei, w osiem dni później, pierwszym wśród tych, którzy wyznają: “Pan mój i Bóg mój!” (J 20,28). Oby prawda o Chrystusie ukrzyżowanym i zmartwychwstałym znajdowała przystęp do coraz nowych pokoleń tych, którzy “nie widzieli, a uwierzyli” (J 20,29).

 

Dives in misericordia. Jakże bardzo człowiekowi wszystkich czasów potrzebne jest spotkanie z Tobą, Chryste – spotkanie przez wiarę, którą próbuje się w ogniu doświadczeń, a która owocuje radością – radością paschalną. Wiara owocuje radością “niewymowną i pełną chwały” (1 P 1,8).

 

Rzym, 18 kwietnia 1993 r.

 

 

Źródło: http://www.bozecialo.net/zakon_stanislaw_kazimierczyk_jp2.php

 

Stanisław Kazimierczyk

Czy kanonizacja średniowiecznego kapłana z Zakonu Kanoników Regularnych ma jakieś znaczenie dla nas żyjących w XXI wieku? Tak – odpowiadają współbracia świętego Stanisława Kazimierczyka. Uczy nas, że można żyć na pełnych obrotach, ale pod warunkiem, że wpierw nakarmimy się słowem Bożym i Eucharystią.

Stanisław Sołtys, zwany Kazimierczykiem, przyszedł na świat 27 września 1433 roku. Rodzina Sołtysów była bardzo religijna, ich życie ściśle wiązało się z parafią i kościołem Bożego Ciała na krakowskim Kazimierzu, do którego regularnie uczęszczali. Stanisław Sołtys kształcił się w prowadzonej przez Kanoników Regularnych szkole dla chłopców. Po jej ukończeniu podjął studia w Akademii Krakowskiej, następnie kontynuował je na wydziale teologicznym, gdzie uzyskał doktorat. Gdy miał 23 lata zdecydował się wstąpić do Klasztoru Bożego Ciała na Kazimierzu. Po zaledwie roku nowicjatu złożył śluby zakonne. Dalszy okres przygotowania do kapłaństwa nie trwał zbyt długo. Kazimierczyk był już po studiach, dlatego kapłanem został mając 25 lat.

– Patrząc na jego biografię zauważamy, że żył na pełnych obrotach: był kaznodzieją, wychowawcą nowicjuszy, spowiednikiem, zastępcą przeora, opiekował się chorymi. Pomimo wielu zajęć nie utracił zdrowia, ani fizycznego, ani psychicznego. Jak to zrobił? W centrum jego życia wewnętrznego była msza św., słowo Boże, modlitwa. Zawsze przedkładał spotkanie z Bogiem nad „akcyjność” – mówi ks. Jarosław Klimczyk CRL z klasztoru Bożego Ciała w Krakowie. – Potrzebny jest nam ks. Stanisław Kazimierczyk, bo jest świetnym opiekunem „ciągle będących w biegu”: biznesmenów, dziennikarzy, rodziców, pracowników fabryk, studentów, uczniów… i zakonników – dodaje.

fot. kanonicy.pl

 

Wewnętrzną siłę dawało Kazimierczykowi czynienie dobra dla innych. Był przy tym bardzo pokorny. Choć miał tytuł profesora i pochodził z zamożnego domu, zmywał naczynia z nowicjuszami, prał habity, przyjmował gości. Cenił sobie przyjaźń, a wśród osób, z którymi utrzymywał kontakty byli m.in. wyniesieni później na ołtarze Jan Kanty, Szymon z Lipnicy, Michał Giedroyć. – Kazimierczyk jest nam w XXI wieku bardzo potrzebny, bo swoim życiem pociąga nas do budowania wspólnot i ratowania się przed osamotnieniem. W epoce technicznej – Internetu i telefonów komórkowych – coraz częściej atakuje nas pokusa budowania tylko wirtualnych więzi i zaniedbywania realnych wspólnot i przyjaźni – wskazuje ks. Klimczyk.

Kanonizacja krakowskiego duchownego przypomniała typową dla Kanoników Regularnych, a wciąż aktualną, duchowość devotio moderna. „Nowoczesna pobożność” wskazywała kanonikom cztery szczeble do świętości: naukę, medytację, dobre działanie i kontemplację. Można powiedzieć, że od Soboru Watykańskiego II devotio moderna to nic innego jak Nowa Ewangelizacja.

– Świat zmienia się, ale człowiek ma ciągle to samo serce – tęskniące i pragnące kochać – zauważa ks. Klimczyk. I choć – jak dodaje – patrząc pobieżnie na świat można wątpić, czy dziś człowiek jest głodny Ewangelii, to patrząc wnikliwie, łatwo jest dostrzec ogromną pustkę człowieka XXI wieku, który coraz częściej odkrywa, że tylko Słowo Boga może ją zapełnić swoją prawdą. – Najlepszym dowodem na tę tęsknotę współczesnego człowieka za Logosem są przeżywające renesans ćwiczenia ignacjańskie, oblegane Szkoły Modlitwy Słowem Bożym, czy też rekolekcje Lectio Divina – zaznacza.

Kazimierczyk umarł w 1489 roku. W rok po śmierci przy jego grobie Bóg dokonał 176 uzdrowień, które zostały udokumentowane. Do dzisiejszego dnia tych niezwykłych interwencji było kilkaset lub kilka tysięcy. Starania o beatyfikację Stanisława Kazimierczyka rozpoczęto w 1767 r. Na przeszkodzie stanęły jednak rozbiory Polski i kolejne wojny. Po II wojnie światowej proces beatyfikacyjny podjęto ponownie. Jan Paweł II beatyfikował Stanisława Kazimierczyka 18 kwietnia 1993 r.

19 grudnia 2009 roku papież Benedykt XVI podpisał dekret o cudzie za wstawiennictwem Stanisława Kazimierczyka, co umożliwiło jego kanonizację, która nastąpiła w Rzymie 17 października 2010 roku

 

Zobacz także:
www.kanonicy.pl

(md © Biuro Prasowe KEP 2010)

http://glosojcapio.pl/index.php?option=com_content&task=view&id=2503&Itemid=75

Kanonicy Regularni Laterańscy
Materiały duszpasterskie
o bł. Stanisławie Kazimierczyku

******

Błogosławiona Maria Katarzyna Troiani, dziewica
Błogosławiona Maria Katarzyna Troiani Konstancja Troiani urodziła się w zamożnej rodzinie 19 stycznia 1813 r. w Giuliano di Roma, we Włoszech. Była trzecim z czworga dzieci Tomasza i Teresy Troiani. Gdy miała niecałe 6 lat, została sierotą i oddano ją na wychowanie do sierocińca przy klasztorze klarysek w Ferentino.
W 1829 r. Konstancja została klaryską; przyjęła imię Maria Katarzyna i habit zakonny z rąk św. Róży z Viterbo. Wiele lat zajmowała się sierotami, aż do 1854 r., gdy dostała pozwolenie na wyjazd misyjny wraz z pięcioma siostrami do Egiptu.
W Kairze poświęciła się pracy z ubogimi i porzuconymi dziećmi, w Clot-Bey koło Kairu objęła szkołę, a później małe kolegium, do którego uczęszczały ubogie dzieci Egipcjan i Anglików. Gdy w 1865 r. macierzysty klasztor klarysek z Ferentino we Włoszech podjął decyzję o definitywnej rezygnacji z kontynuowania misji w Egipcie, s. Maria Katarzyna postanowiła zostać w Egipcie i założyć nowe zgromadzenie. Widziała bowiem liczne owoce działalności oraz potrzebę posługi miejscowej wspólnocie chrześcijańskiej. Było bardzo wiele trudności na drodze do realizacji tego zamierzenia. Nic jej jednak nie zrażało. By doprowadzić do końca rozpoczęte dzieło, udała się do Rzymu prosić o pozwolenie Stolicę Apostolską. 30 czerwca 1868 roku Kongregacja Rozkrzewiania Wiary wydała dekret zatwierdzający Instytut Franciszkanek Misjonarek Egiptu. Siostra Maria Katarzyna została pierwszą przełożoną generalną Sióstr Franciszkanek Niepokalanego Serca.
Działała aktywnie przeciw niewolnictwu. Po śmierci ks. Mikołaja Olivieriego, który wykupywał murzyńskie dzieci sprzedawane w niewolę na rynku w Kairze, misjonarki kontynuowały jego dzieło. W ich klasztorze znalazło schronienie 748 afrykańskich dzieci uratowanych w ten sposób. Maria Katarzyna – nazywana “Białą Mamą” – zajmowała się również, wraz z siostrami, wyszukiwaniem porzuconych na śmietnikach miast noworodków. Uratowały one w ten sposób życie ponad 1570 niemowlętom. Wszystkim uratowanym siostry starały się zapewnić szkołę, zawód, pracę, a przede wszystkim godną przyszłość.
W tamtych czasach Komunię św. można było przyjmować nie częściej niż trzy razy w tygodniu. Siostra Maria Katarzyna miała specjalne pozwolenie na codzienne przyjmowanie Komunii św. Prowadziła bogate życie duchowe.
Zmarła w Kairze 6 maja 1887 r. Na wiadomość o jej śmierci mówiono: “odeszła Święta”. Początkowo pochowano ją na tamtejszym cmentarzu katolickim. W 1922 r. jej ciało przeniesiono na cmentarz franciszkanów, a w 1949 r. do kaplicy w kairskim klasztorze misjonarek egipskich w Clot-Bey; wreszcie w 1967 r. do kaplicy domu generalnego w Rzymie.
Beatyfikował ją 14 kwietnia 1985 r. papież św. Jan Paweł II.
Obecnie siostry Franciszkanki Misjonarki Niepokalanego Serca Maryi mają 14 klasztorów w Egipcie, 8 w Ziemi Świętej, 7 w pozostałych krajach Bliskiego Wschodu, 29 wspólnot we Włoszech oraz kilkadziesiąt domów w różnych krajach świata.

http://www.brewiarz.katolik.pl/czytelnia/swieci/05-05b.php3

******

Święty Anioł, prezbiter i męczennik
Błogosławiona Maria Katarzyna Troiani Anioł urodził się w 1145 r. w żydowskiej rodzinie w Jerozolimie. Jego matka przeszła na chrześcijaństwo i ochrzciła swoje dzieci – bliźniaków Anioła i Jana. Rodzice wcześnie zmarli, a bracia po ukończeniu 18 lat wstąpili do klasztoru na Górze Karmel.
Mając 26 lat, Anioł przyjął święcenia kapłańskie. Wkrótce zaczął podróżować po Palestynie. Stał się bardzo szybko sławny za sprawą cudownych uzdrowień, które miały miejsce za jego wstawiennictwem. Właśnie rosnąca popularność sprawiła, że postanowił powrócić do Karmelu. W 1218 r. został wysłany do Rzymu, by przedłożyć papieżowi Honoriuszowi III nowe konstytucje zakonne. Chociaż krótko tam przebywał, dał się poznać jako znakomity kaznodzieja i został wysłany na Sycylię do walki z herezją katarską.
Św. Anioł chciał nawrócić katarskiego rycerza Berengariusza, który żył w związku kazirodczym. Jednak próby namówienia go do zmiany życia nie skończyły się dobrze. Spowodowały tak wielką złość rycerza, że napadł on na karmelitę przed kościołem świętych Filipa i Jakuba w Licata, zadając mu tak poważne rany, że św. Anioł zmarł cztery dni później, wybaczając swojemu oprawcy.
Pochowano go w kościele, obok którego został zraniony, a grób karmelity wkrótce zasłynął licznymi cudami. Jego kult zatwierdził w 1459 r. papież Pius II. W 1662 roku relikwie św. Anioła przeniesiono do nowo wybudowanego kościoła Matki Bożej z Góry Karmel.
W Polsce relikwie św. Anioła przechowywane były w krakowskim kościele na Skałce. Jego wizerunki znajdują się w pokarmelitańskim kościele Najświętszej Krwi Pana Jezusa w Poznaniu, w kościele św. Teresy w Przemyślu i w pokarmelickich stallach w bydgoskiej katedrze.
Jest patronem miasta Licata. Jego wstawiennictwu przypisywano uratowanie Neapolu przed dżumą w 1656 roku.

W ikonografii przedstawiany jest w karmelitańskim habicie, z mieczem w głowie lub piersi. Jego atrybutami są: miecz, palma, księga, trzy korony i lilia.

 

Św. Angelus z Jerozolimy

.
Święty karmelita i męczennik (1145-1220).
Znany również jako: Anioł, Angelus z Sycylii.
Matka Boża z Góry Karmel ze św. Angelusem i św. Antonim Opatem, fragm.
Simon Papa, 1612r.

Urodził się w 1145 roku w Jerozolimie w rodzinie żydowskiej. Jego matka była konwertytką i to dzięki niej Angelus i jego bliźniaczy brat Jan zostali ochrzczeni. Rodzice wcześnie ich odumarli, obaj młodzieńcy wstąpili w wieku 18 lat do klasztoru na Górze Karmel.

Święcenia kapłańskie otrzymał w wieku 26 lat, krótko po nich podróżował przez Palestynę. Dzięki swej niezwykłej pobożności, za jego wstawiennictwem miało miejsce wiele cudownych uzdrowień. Gdy jego sława rosła, postanowił powrócić do Karmelu.

Madonna z Trivulzio (św. Angelus po prawej)
Fra Filippo Lippi, ok, 1430r.
Castello Sforzesco w Mediolanie

W 1218 roku wysłano go do Rzymu, do papieża Honoriusza III, aby przedłożyć mu nowe konstytucje zakonne. Po krótkim pobycie w Wiecznym Mieście, gdzie dał się poznać jako znakomity kaznodzieja, został wysłany na Sycylię, aby walczyć z herezją katarską. Św. Angelus pragnął nawrócenia katarskiego rycerza Berengariusza, który żył w kazirodczym związku. Ale gdy próbował namówić go do porzucenia towarzystwa, ten się tak rozsierdził, że napadł na karmelitę przed kościołem pw. św. Filipa i Jakuba w Licata i zadał mu śmiertelne rany. Zakonnik zmarł cztery dni później, wybaczając swojemu oprawcy.

Matka Boża z Góry Karmel ze świętymi karmelitańskimi
(św. Teresa z Avila, św. Maria Magdalena Pazzi, św. Szymon Stock i klęczący św. Angelus)
Pietro Novelli, 1641r.
Museo Diocesiano w Palermo

Pochowano go w kościele pw. św. Filipa i Jakuba, a jego grób wkrótce zasłynął licznymi cudami. Kult świętego karmelity zaaprobował papież Pius II w 1459 roku. W 1662 roku relikwie św. Angelusa przeniesiono do nowo wybudowanego kościoła pw. Matki Bożej z Góry Karmel (Santa Maria del Carmine).

Kościół pw. św. Angelusa w Licata

W Polsce relikwie św. Angelusa przechowywane były w krakowskim kościele karmelitów na Skałce (wg Jacka Pruszcza). Wizerunki świętego znajdują się w pokarmelitańskim kościele pw. Najświętszej Krwi Pana Jezusa w Poznaniu, w kościele pw. św. Teresy w Przemyślu i w pokarmelickich stallach w bydgoskiej katedrze.

Patron:
Licata.

Ikonografia:
Przedstawiany w karmelitańskim habicie, z mieczem w głowie i/lub piersi. Jego atrybutem jest: miecz, palma, księga, trzy korony, lilia.

Licata chronione przez św. Angelusa
rys. Sebastiano Conca, graw. Arnaldo Westerheut, 1765r.

Varia:
Wstawiennictwu św. Angelusa przypisywano uratowanie Neapolu przed dżumą w 1656 roku.

.http://martyrologium.blogspot.com/2011/05/sw-angelus-z-jerozolimy.html

Anioł

Imię pochodzenia grecko-łacińskiego od słowa pospolitego angelus (gr. ággelos) ‘posłaniec, zwiastun, anioł’.

W Polsce notowane już w w. XIV w formie łacińskiej Angelus. Pośrednio, poprzez patronimicum Angyolowicz, poświadczona jest też forma Anioł (Angyol – 1490 r.).

Odpowiedniki obcojęz.: łac. Angelus, gr. Ángelos, ang. Angelo, buł. Angeł, cz. Anděl, fr. Ange, Angele, hiszp. Angel, lit. Angelas, Anielus, mac. Angel, niem. Engel, port. Agnello, ros. Angel, rum. Anghel, sch. Anael, Anaelo, Anaelko, słow. Angel, Angelus, słwń. Angel, węg. Angelus, Angyalos, wł. Angelo, Angelico, Angelino.

Ponad osiemdziesięciu wybitnych mężów Kościoła nosiło to imię. Ponad dwudziestu z nich opatrywanych jest w rocznikach kościelnych tytułem świętego lub błogosławionego. Jest oczywiste, że powymieniać ich tu wszystkich nie możemy. Przedstawimy tych, którzy uchodzą za najwybitniejszych. Ich sylwetki poprzedzimy jednakże zarysem tego, co należałoby wiedzieć o aniołach tout court, o tych, którzy tym imieniem oznaczani byli w Biblii i którzy w chrześcijańskim kulcie świętych zajmują miejsca zupełnie wyjątkowe.

Aniołowie – Aniołowie Stróżowie – Archaniołowie są najpierw czystymi duchami, otaczającymi tron Najwyższego, oddającymi Mu nieustanny hołd i wyśpiewującymi Jego chwałę. Ale są też równocześnie Bożymi posłańcami, którzy przekazują ludziom rozkazy Boga, komunikują im oświecenia i łaski, niekiedy także stają się mścicielami lekceważonych przykazań Bożych. O tym wszystkim na rozmaitych miejscach poucza nas Pismo Święte (por. np. Rdz 16, 9; 19, 15; Sdz 6, 14; 2 Krl 1, 3 itd.). Znamienną jest zwłaszcza rola przypisywana im w Nowym Testamencie (por. np. Mt 1, 20; 2, 13; 28, 7; Dz 7, 53; Gal 3, 19; itd.)

Wszędzie pojawiają się jako współpracownicy Bożej Opatrzności. Czynnie uczestniczą w jej troskliwym pochylaniu się nad ludzkością, poszczególnymi społecznościami ludzkimi i jednostkami. Są, można powiedzieć za starochrześcijańskim pisarzem Atenagorasem, jakby cząstkowymi opatrznościami, które troszczą się o poszczególne stworzenia.

Swego anioła protektora miał więc Izrael, naród wybrany, i tego anioła, zdaniem wczesnych gmin chrześcijańskich, odziedziczył po nim Kościół. Ojcowie i teolodzy średniowiecza sądzili także, że swego anioła-opiekuna posiada każdy naród. Zupełnie podobnie w homiliach Ojców, np. Grzegorza z Nyssy czy Bazylego, mówiono o poszczególnych miastach. To przeświadczenie przetrwało wieki i odzwierciedliło się w wypowiedziach wielu świętych, wśród nich bł. Piotra Fabre’a czy św. Franciszka Salezego.

Jeszcze bardziej trwałym okazało się w chrześcijaństwie przekonanie o tym, że anioła stróża posiada każdy wierzący. Nie jest ono formalnie wyrażone w Piśmie Świętym, a Kościół nie określał go uroczyście jako prawdy wiary, mimo to posiada powszechne uznanie chrześcijan i zawsze uchodziło za rzecz solidnie uzasadnioną przez patrystyczne rozumienie licznych wypowiedzi Biblii.

Przede wszystkim sam Chrystus nauczał, że aniołów stróżów posiadają dzieci (Mt 18, 10), ale stąd łatwo już przecież wyciągnąć wniosek, że tego przywileju nie są także pozbawieni dorośli, obdarzeni tą samą godnością, tymi samymi potrzebami i podobnymi słabościami.

Odpowiada to samej naturze tych niebieskich duchów, które czują się szczęśliwe, gdy mogą naśladować swego Stwórcę i nieść pomoc ludziom. Mogą to czynić w imię braterstwa, bo ludzie zostali stworzeni na ich podobieństwo, a potem odkupieni Krwią Przenajśw., powołani do synostwa Bożego.

Strzegą ludzkiego ciała i naszego losu doczesnego (por. Rdz 19, 21; 48, 16; 2 Mch 3, 25 itd.; Mt 18, 10; Dz 5, 19-20; 12, 7 itd.), a bardziej jeszcze troszczą się o nasze dobro duchowe. Osłaniają dlatego przed atakami wroga, zmniejszają moc lub ilość pokus, podtrzymują na duchu, pocieszają, wspomagają w wieloraki sposób. Życiorysy świętych dostarczają nam niezliczonej liczby przykładów na to, jak byli oni głęboko przekonani o takiej roli aniołów stróżów i w jak różnorodny sposób ich opieki doświadczali.

Aniołowie byli przede wszystkim ich przewodnikami duchowymi, wskazującymi drogę i wyprowadzającymi z sytuacji niejasnych, zawikłanych. To samo świadectwo upewnia nas, że takimi przewodnikami i pocieszycielami stawali się zwłaszcza w godzinie śmierci, a więc w tej ostatniej obieży, jaka oczekuje każdego człowieka.

Wedle tego samego przekonania i licznych wypowiedzi tych samych świadków wiary, tzn. świętych, aniołowie stróżowie stawali się też naszymi ambasadorami u Boga. Zanosili więc przed Jego tron nasze modlitwy i ofiary. Dołączali do nich swe własne prośby, a tak wstawiali się za nami. Upraszali zwłokę w karaniu, uzyskiwali dalsze zlitowania, sprawiali więc, że Gospodarz nie decydował jeszcze, aby wyciąć drzewo i pozwalał na dalszą próbę, aby mogło nareszcie przynieść swój owoc.

Tym przekonaniom chrześcijańskim, ledwo tutaj zarysowanym, towarzyszyły od najdawniejszych czasów oznaki czci i nabożeństwa. Jednym z najwcześniejszych świadectw w tym względzie jest mowa Dydyma Ślepca (-395). Nieco później analogiczne dowody czci odnajdujemy w starych sakramentarzach, inskrypcjach, dedykacjach kościołów. Szerzy się równocześnie kult, z którym wcześnie łączono pozdrowienia dla aniołów stróżów. Z czasem skłaniano się jednak do tego, aby czci tych ostatnich poświęcić jakiś dzień osobny. Pierwsze święto ku ich czci ustanowiono bodaj w r. 1513 w Portugalii. Rozszerzone wcześnie na cały Półwysep Iberyjski, zrazu nie miało ono jednolitego terminu. Na prośbę Ferdynanda II papież Paweł V nakazał je w r. 1608 obchodzić w pierwszy wolny dzień po święcie Michała archanioła, ale w niektórych krajach obchodzono je jeszcze długo także w innych porach roku. Termin październikowy przyjął się dopiero po dekrecie Leona XIII z r. 1893.

W tym czasie istniało już wiele bractw i zgromadzeń zakonnych pod wezwaniem aniołów stróżów. Szeroko też rozpowszechniony był zwyczaj poświęcania im wtorków każdego tygodnia (Msza wotywna).

Nie potrzebujemy prawie dodawać, że te rozmaite przejawy czci dla aniołów stróżów znalazły także swe bogate odzwierciedlenie w sztukach plastycznych oraz w arcydziełach literatury. Gdy o te ostatnie chodzi, wystarczy wspomnieć pieśń 30 Raju Dantego oraz Sen Geroncjusza Newmana.

Wezwanie, o którym wspominaliśmy powyżej, powstało prawdopodobnie w w. XVII. O innych, a także o pieśniach czy wzmiankach w litaniach, mówić tu już niepodobna.

Należy natomiast podkreślić, że niektórzy spośród angeli – tych wysłańców, w zbliżeniu się Boga do ludzkości odegrali rolę szczególną, zwłaszcza wówczas, gdy Słowo zstępowało na ziemię, aby stać się ciałem. Tym szczególnym posłańcom Bożym, którym powierzone zostały doniosłe zadania, Pismo Święte nadało imiona.

Rafał ukazał więc słodycz Bożej Opatrzności, nachylającej się zarówno nad losem uciśnionych, jak i udrękami sprawiedliwych. Księga Tobiasza mówi o tym, jak był dla nich przewodnikiem, lekarzem, dobroczyńcą.

Gabriel odegrał wielką rolę, gdy Syn Boży zstępował na ziemię. On to właśnie zwiastował Marii Jego poczęcie i przemówił słowami, które tak często powtarzamy w pozdrowieniu, nazwanym dlatego anielskim.

Michał był w Starym Testamencie opiekunem ludu Bożego, i dlatego też Kościół od najdawniejszych czasów czci go jako własnego opiekuna, bo przecież sam nazywa się ludem Bożym i jest rzeczywiście legalnym spadkobiercą Izraela. Ten to opiekun u św. Jana Ewangelisty ukazuje się też jako pogromca Złego, który pragnąłby zaszkodzić Kościołowi.

Tych trzech więc znamy bliżej z ich symbolicznych, pełnych wymowy imion. Tych też chrześcijaństwo od najdawniejszych czasów szczególnie czciło. Na tę cześć, okazywaną uroczyście, wyznaczało rozmaite dni w roku. Sami do niedawna czyniliśmy to w trzech odrębnych terminach. Obecnie, by nie przeciążać kalendarza liturgicznego, archaniołów wspomina się razem w dniu 29 września, natomiast o aniołach stróżach mówią teksty liturgiczne przeznaczone na 2 października.

Anioł Karmelita. Urodzony w r. 1185 w Jerozolimie, był synem Żydów, którzy niedawno przyjęli chrzest. Mając lat 19, wstąpił do karmelitów. W r. 1213 przyjął święcenia kapłańskie. Przebywał potem w eremie na górze Karmel. W r. 1219 św. Brokard wysłał go do Honoriusza III dla przedłożenia sytuacji zakonu powstałego przed soborem lateraneńskim IV i dlatego nie objętym soborowym zakazem zakładania nowych zakonnych wspólnot. W Rzymie miał się spotkać ze świętymi Franciszkiem i Dominikiem. Pierwszemu miał przepowiedzieć stygmaty, a Franciszek nawzajem przepowiedział mu męczeństwo. Z Rzymu podążył na Sycylię, gdzie gorliwie zwalczał katarów. Gdy w Licata nawrócił konkubinę jakiegoś rycerza, ten w czasie nabożeństwa wtargnął do kościoła i pięciokrotnie uderzył nań mieczem. Nie pozwolił skrzywdzić napastnika. Zmarł z odniesionych ran 5 maja 1220 r. Spontanicznie uznano go za męczennika, natomiast Żywot (BHL 464-465) wzbudza już nie tylko wątpliwości, ale także głęboką nieufność.

Zob także BHL 466-468. Inne w DHGE 3 (1924), 6-9. – Ikonografia w LCI 5 (1973), 164 n. oraz w Bibl. Ss. 1 (1961), 1239-1242 (dwie reprodukcje).

Anioł de Scarpettis urodził się w Borgo Sansepolcro, w Umbrii. W r. 1254 wstąpił do augustianów, którzy wysłali go później do Anglii. Rozwinął tam energiczną działalność i pozakładał nowe domy zakonne. Zmarł po powrocie do ojczyzny, w r. 1306. Wspominany jest 15 lutego lub 1 października. Kult zaaprobowano w r. 1921.

Anioł z Chiarino (w Marchii Ankońskiej, Clarenus). Urodził się około r. 1250 w rodzinie wieśniaczej. Zrazu występował pod imieniem Pietro da Fossombrone. Gdy wstąpił do franciszkanów, rychło dał się poznać jako rygorysta. Wzbudzało to sprzeciw wielu do tego stopnia, że zamknięto go w karcerze, a potem jako misjonarza wysłano do Armenii. Gdy wrócił, Celestyn V pozwolił mu na zorganizowanie grupy nazwanej pauperes heremitae domini Coelestini. Gdy Bonifacy VIII wycofał papieską aprobatę, uszedł do Grecji. Wrócił stamtąd w r. 1305. Wkrótce został przywódcą spirituales i kilka lat żył w eremie prowincji rzymskiej. W r. 1311 udał się do Awinionu, aby wziąć udział w dyskusji o ubóstwie. Zmuszony do podporządkowania się, został uroczyście potępiony, a potem wtrącony do więzienia. Adresując do Jana XXII swą Epistola excusatoria, zdołał się usprawiedliwić. W latach 1318-1334 spokojnie już rządził swą kongregacją. Zagrożony na nowo przez inkwizycję, schronił się na południu Italii. Zmarł w eremie Santa Maria in Aspro, w Bazylikacie, w dniu 15 czerwca 1337. Zostawił po sobie sporo pism i tłumaczeń z greckiego, zwłaszcza przekład Drabiny raju Jana Klimaka. Potomni oceniali go rozmaicie. Niektórzy uważają dlatego, że po dziś dzień oczekuje na osąd historii.

Anioł Carletti z Chivasso (Clavasium, w Ligurii). Urodził się w r. 1411. Doktoraty teologii i prawa zdobył w Bolonii. Po powrocie do ojczyzny ofiarowano mu wysokie stanowiska, ale niebawem wstąpił do obserwantów. Był u nich wikariuszem prowincjonalnym. W r. 1467 towarzyszył Piotrowi z Neapolu na kapitułę do Krakowa, na której doszło do podziału prowincji austriackiej. Odnotował to Jan z Komorowa. Czterokrotnie był potem wikariuszem generalnym. Na żądanie Sykstusa IV głosił krucjatę. Zmarł w Cuneo 11 kwietnia 1495 r. Pozostawił po sobie kilka pism, w tym Summę kazuistyczną, zwaną nieraz Anielską: Summa Angelica casuum conscientiae. Luter spalił ją uroczyście w r. 1520 w Wittenberdze, nazywając -bardziej niż diabelską-.

Wystarczająco LThK 1 (1957), 541. Obszerniej, z wykazem starszej literatury: DHGE 3 (1924), 19 n.

Anioł Orsucci. Urodził się w r. 1573 w Lukce, w rodzinie szlacheckiej. W r. 1586 wstąpił do dominikanów. W jedenaście lat później otrzymał święcenia kapłańskie. W r. 1600 wyjechał na Filipiny. Potem przez jakiś czas przebywał w Meksyku, ale wrócił do Manili. W r. 1622 wyprawił się do Japonii, ale już po czterech miesiącach został ujęty i w czasie generalnej kaźni razem z innymi spalony w Nagasaki. Stało się to w dniu 10 września. Do grona błogosławionych zaliczony został w r. 1867.

Anioł z Acri, w Kalabrii. Urodził się 19 października 1669 r. Wstąpiwszy do kapucynów, przeżył trudny okres wątpliwości i bojaźni o to, czy podoła czekającym go zadaniom. Potem z powodzeniem pracował w Kalabrii i środkowych Włoszech. Słynął z daru czytania w sercach ludzkich i bilokacji. Zmarł w Acri 30 października 1739 r. Beatyfikowany został w r. 1825. W r. 1745 ukazało się pierwsze wydanie jego broszurki pt. Ges- piissimo

http://www.deon.pl/imieniny/imie,205,aniol.html

******

Błogosławiony Sulprycjusz Nuncjusz

 

Grób bł. Sulprycjusza Nuncjusza
Sulprycjusz przyszedł na świat 13 kwietnia 1817 roku w wiosce Pescosansonesco, położonej pięknie na ustroniu w górach w pobliżu miasteczka Torre dei Pazzi. Gdy miał ledwie kilka lat, zmarli jego rodzice; zajęła się nim babcia, Anna Rozaria. Kiedy jednak i tę niebawem zabrała śmierć, dziewięcioletniego chłopca wziął do siebie wuj, Dominik Luciani. Krewny nieuczciwie wykorzystywał chłopca, angażując go do najcięższych prac. Kiedy chłopiec miał 14 lat, z powodu nadmiernej pracy nadwyrężył sobie nogę, tak że pękła mu kość w stopie. Musiał przeleżeć w szpitalu trzy miesiące (1831).
Po powrocie ze szpitala nie zamieszkał już u okrutnego wuja, ale udał się do Neapolu w poszukiwaniu krewnego, Franciszka Sulprycjusza. Tu przypadkowo napotkał Feliksa Wochingera, który polubił chłopca jak własnego syna. Niestety, rana zaczęła się boleśnie odnawiać. Chłopak udał się ponownie do szpitala dla nieuleczalnie chorych, gdyż był to szpital przeznaczony dla najuboższych. Kiedy zacny Wochinger odwiedził go i zorientował się, w jak prymitywnych warunkach przebywają tam chorzy, zabrał ze sobą Sulprycjusza do domu w pobliżu Neapolu (1834). Lekarze nie poznali się na chorobie. Młodzieniec znosił niewysłowione bóle z heroiczną pogodą ducha oraz poddaniem się woli Bożej. Ucięto mu nogę, ale bóle nie ustały. W takim stanie zmarł 5 maja 1836 roku, mając zaledwie 19 lat.
Ciało zmarłego w opinii świętości młodzieńca umieszczono w kościele rodzinnym, w Pescosansonesco. Przez pięć dni niezliczone tłumy wiernych, zgromadzone na tym pustkowiu, ściągały z różnych stron, by modlić się przez jego orędownictwo. Malarz Maldarelli wykonał jego wierny portret. Ciało zabalsamowano i umieszczono w kryształowej trumnie.
Już w 21 lat po jego zgonie papież Pius IX ogłosił młodzieńca Sługą Bożym. Papież Leon XIII wydał dekret o heroiczności jego cnót (1891), a papież św. Jan XXIII dnia 7 marca 1963 roku zatwierdził cuda, przedstawione w procesie beatyfikacyjnym i tego samego roku wobec zgromadzonych ojców Soboru Watykańskiego II ogłosił Sulprycjusza błogosławionym. Jest to pierwszy robotnik wyniesiony do chwały ołtarzy. Ciężka praca od dziecka, znoszona z poddaniem się woli Bożej, sieroca niedola i cierpienia ostatnich lat otworzyły mu drogę do chwały wybranych.
http://www.brewiarz.katolik.pl/czytelnia/swieci/05-05d.php3

 

******

bł Grzegorz Frąckowiak (1911 – 1943)

Urodził się 8 lipca 1911 w Łowęcicach koło Jarocina. Był synem Andrzeja i Zofii z domu Płończak. Wychowywał się w wielodzietnej rodzinie, był ósmym z dwanaściorga rodzeństwa. W 1927 roku wstąpił do niższego seminarium prowadzonego przez misjonarzy zakonu Werbistów. Następnie wstąpił do postulatu w Górnej Grupie pod Grudziądzem i tam przyjął imię Grzegorz (8 września 1930). Dzięki swej gorliwości w nowicjacie pierwsze śluby złożył w 1932, a śluby wieczyste 8 września 1938. Przez zwierzchników określany był jako wzorowy zakonnik. W trakcie nauki zdobył zawód introligatora.

Podczas agresji niemieckiej uczył dzieci katechizmu i przygotowywał je do I Komunii świętej, a gdy zabrakło wywiezionego do hitlerowskiego obozu koncentracyjnego o. Giczela, udzielał komunii i chrzcił dzieci. Kolportował tajną gazetkę Dla Ciebie, Polsko, ale kiedy Gestapo natrafiło na ślad tej działalności i zaczęły się aresztowania już od roku z ulotkami nie miał nic wspólnego. Jednak dla ratowania innych, po spowiedzi i Komunii św. wziął winę na siebie. Torturowany w Jarocinie, Środzie i Forcie VII w Poznaniu, został następnie przewieziony do więzienia w Zwickau by zakończyć życie egzekucją w Dreźnie 5 maja 1943 roku.

Beatyfikowany przez Jana Pawła II w Warszawie 13 czerwca 1999 w grupie 108 polskich męczenników.

******

św Hilary z Arles (403 – 449)

We wczesnej młodości wstąpił do opactwa w Lérins, którego przełożonym był w tym czasie jego krewny św Honorat z Arles, słynny założyciel ośrodka leryneńskiego. Po jego śmierci w 429 Hilary został biskupem Lérins. Wzorując się na św Augustynie, Hilary założył dla kleru katedralnego kongregację kapłańską. Należący do niej duchowni większość czasu spędzali na wspólnych zajęciach ascetycznych. Następnie Hilary pełnił urząd metropolity Vienny i Narbonny, będąc przy tym jakby prymasem całej południowej Galii. Tytuł ten nosił prawdopodobnie jego poprzednik Patrokliusz z Arles.

Urząd sprawował z wielką gorliwością, prostotą i wyrzeczeniem. Źródła podkreślają jego zapał w głoszeniu słowa Bożego, które umiał wykładać w sposób dostosowany do słuchaczy. Sam żył bardzo ubogo, a na utrzymanie zarabiał własnymi rękami. Odziedziczywszy po poprzednikach przeświadczenie o dużych uprawnieniach swej biskupiej stolicy, Hilary otaczał także gorliwą troską inne diecezje Galii i uczestniczył w wielu synodach. Gdy u św. Germana z Auxerre dowiedział się o pewnych nieprawidłowościach, jakie zaszły przy obiorze Chelidoniusza, biskupa z Besançon, zarządził i przeprowadził jego odsunięcie i wybór następcy. Naraził się w ten sposób na konflikt z Rzymem, dokąd Chelidoniusz pojechał osobiście bronić swej sprawy. W ciężkich zimowych warunkach Hilary udał się wówczas także do Rzymu, ale nie znalazłszy tam rychłego posłuchu, bez słowa opuścił stolicę papieską. W ten to sposób naraził się na gniew Leona Wielkiego. W konsekwencji spadły nań gromy i utracił prerogatywy prymasowskie. Zniósł to spokojnie, nie uronił zresztą niczego z powagi i czci, jakiej zażywał w samym Arles. Gdy zmarł 5 maja 449 r., lud nie pamiętał mu jego niezręczności i pochopności, i bez wahania zaczął go czcić jako świętego. Cześć tę ugruntował także autor jego życiorysu, którym był prawdopodobnie kontynuator Gennadiusza, biskup Honorat z Marsylii. Mniej oględnie poczynali sobie z jego pamięcią niektórzy z historyków. Przenosząc na czasy Hilarego pojęcia z innych epok – nierzadki to błąd u pisarzy – okrzyknęli Hilarego -duchowym praojcem gallikanizmu- i przypisali mu -niezdrowe ambicje osobiste-. Wczesne relacje i wyłaniająca się z nich duchowa sylwetka świętego zaprzeczają temu surowemu sądowi. Dzień pamięci początkowo 16 stycznia.

Jego imię zostało później włączone do martyrologium rzymskiego. Wspomnienie liturgiczne obchodzono 5 maja. W ciągu swego życia cieszył się szacunkiem współczesnych ze względu na swą elokwencję i pobożność.

******

bł Illuminat z Rieti (+ok 1266)

W rzeczywistości pochodził z Rocca Sinibalda lub z Rocca Antiqua, miejscowości położonych niedaleko Rieti, nie zaś z samego miasta. Jako jeden z pierwszych towarzyszył od r. 1210 Franciszkowi z Asyżu. Był z nim razem na Wschodzie, a w r. 1219 uczestniczył w audiencji, jakiej im udzielił sułtan Egiptu Melek-el-Kamel. On też jako jeden z pierwszych dowiedział się o stygmatach Franciszka. Bracia Leon, Anioł i Rufin zaznaczyli we wstępie do swej Legenda trium sociorum , że znajdował się pośród ich informatorów. Zmarł w Asyżu około r. 1266. Dante umieścił go w Raju tuż obok Bonawentury. W martyrologiach franciszkańskich figurował pod dniem 5 maja. Wspomniany w Martyrologium Rzymskim z 1938 roku. Nie należy go mylić z Illuminatem, który sekretarzował bratu Eliaszowi, a potem był biskupem Asyżu (1274 – 1281).

******

św Irena Macedońska z Tracji (+I w)

Żyła u schyłku I w. Pochodziła z Tracji (obecnie wschodnia Grecja). Była córką rządcy jednego z miast. Już w młodości zapałała miłością do Chrystusa i została ochrzczona przez apostoła Tymoteusza. Odrzuciła możliwość wyjścia za mąż i zaczęła przekonywać rodziców, aby i oni przyjęli chrześcijaństwo. Początkowo jej ojciec – Licjusz zainteresował się propozycją córki, jednak wkrótce, gdy odmówiła złożenia ofiary bożkom, oburzył się i rozkazał rzucić ją pod kopyta dzikich koni. Zwierzęta nie tylko nie uczyniły córce żadnej szkody, ale osaczywszy Lucjusza stratowały go. Tylko modlitwa świętej zachowała go przy życiu. Ten cud sprawił, iż wiarę chrześcijańską przyjęło osiemdziesiąt tysięcy osób.

Irena otwarcie zaczęła głosić Słowo Boże, za co pojmano ją i na rozkaz rządcy Sedecjusza poddano wymyślnym torturom: wrzucono do dołu ze żmijami, kaleczono piłą, przywiązywano do młyńskiego koła. Zawsze jednak w cudowny sposób pozostawała nietknięta. Została też wtrącona do miedzianego rozpalonego byka, co również nie spowodowało jej śmierci. Widząc ten cud kolejnych sto tysięcy osób uwierzyło w Chrystusa.

Otrzymując objawienie o zbliżającej się śmierci, Irena zamknęła się w jaskini, wejście której na jej prośbę zawalono kamieniami. Tam zmarła na przełomie I i II w. Jej relikwie przeniesiono do Konstantynopola, gdzie zbudowano na jej cześć kilka wspaniałych świątyń. Ze względu na miejsce pochodzenia Cerkiew nazywa męczennicę mianem Macedońska.

********

św Irena (Penelopa)
św Ireneusz
św Peregryn

Penelopa-Irena (Erina). Imię Penelopa miała przed chrztem nosić legendarna Irena, którą martyrologia wymieniały pod dniem 5 maja. Według opowiadania, bogatego w nieprawdopodobieństwa, miała być córką jakiegoś króla Licyniusza. Zginąć miała za króla Persów Sapora około roku 300, przy czym sędzia, skazujący ją na śmierć, zwał się Ampellianus. Badacze sądzą, że w gruncie rzeczy chodzi o męczennicę z Tesaloniki. Święta pojawia się zazwyczaj w towarzystwie innych męczenników: Ireneusza, Peregryna itd. Wspomniani w Martyrologium Rzymskim z 1938 roku.

******

bł Katarzyna Cittadini (1801 – 1857)

Urodziła się w Bergamo w północnych Włoszech 28 września 1801 r. Jej rodzice kilka lat wcześniej wyemigrowali z wioski Villa d’Alme. Dwa lata później urodziła się jej siostra Judyta. Po pięciu latach umarła im matka, a ojciec prawdopodobnie zaciągnął się do wojska napoleońskiego. Dzięki miłosiernej pomocy któregoś z sąsiadów zostały przyjęte do sierocińca zwanego “il Conventino” w Bergamo.

Katarzyna i Judyta pozostały w “il Conventino” do r. 1823. W tym czasie uczyły się, pracowały, pogłębiały swoje życie duchowe. W grupie rówieśnic wyróżniały się wrodzoną inteligencją, pilnością, zdolnościami i wrażliwością na potrzeby bliźnich. Katarzyna uzyskała dyplom nauczycielski, po czym obie siostry zamieszkały u kuzynki Marii i jej braci, kapłanów Jana i Antoniego w miejscowości Calolzio. Dzięki ich pomocy Katarzyna zaczęła pracować jako nauczycielka w szkole podstawowej dla dziewcząt w miejscowości Somasca w gminie Vercurago. Trzy lata później, przy wsparciu i finansowej pomocy ks. Antoniego, Katarzyna i Judyta kupiły w Somasca dom, w którym pozostały do końca życia. Katarzyna kontynuowała pracę w szkole publicznej, a Judyta założyła szkołę prywatną dla ubogich dziewcząt, które z różnych przyczyn nie mogły uczęszczać do szkół państwowych.

Ówczesne szkolnictwo borykało się z wieloma problemami: brakowało wykształconej kadry nauczycielskiej, programów dydaktycznych, pomieszczeń i budynków, podczas gdy 50% społeczeństwa stanowili analfabeci. Katarzyna pragnęła, by szkoła stała się miejscem ćwiczenia w miłości, wierze i nadziei, praktykowania miłości wzajemnej, dzielenia się w potrzebie i kultywowania dobra wspólnego, środowiskiem uszlachetniającym całe społeczeństwo. Tak pojmowana szkoła, ożywiana duchem miłości i wolna od niesprawiedliwości czy dyskryminacji, stała się dla Katarzyny i jej siostry celem i wyzwaniem. Pomimo trudności wkrótce obok szkoły powstał konwikt dla dziewcząt, sierociniec i ośrodek, w którym Katarzyna — wyprzedzając swoją epokę — zrealizowała nowoczesny model oratorium, łączący wychowanie religijne z formacją duchową i rozrywką.

Odczytując “znaki czasów” Katarzyna postanowiła umocnić swe dzieło wychowawcze. Wraz z Judytą i trzema towarzyszkami, przyciągniętymi sławą “nauczycielki, która potrafi czytać w sercach młodzieży”, założyła Zgromadzenie Sióstr Urszulanek od św Hieronima z Somasca, które dzisiaj pracują w wielu krajach Europy, Ameryki Łacińskiej i Azji. Siostry poświęcają się głównie wychowaniu chrześcijańskiemu, majac na celu “dobro doczesne i duchowe nie tylko młodych, ale także rodzin”.

Katarzyna zmarła 5 maja 1857 r., siedem miesięcy przed ostatecznym zatwierdzeniem Reguły przez biskupa Bergamo. Jej testament najpełniej wyraża się w ewangelicznej obietnicy, którą Katarzyna określała jako “obietnicę niezawodną”: “Cokolwiek uczyniliście jednemu z tych moich najmniejszych, mnieście uczynili”.

Papież Jan Paweł II, ogłaszając ją błogosławioną 29 kwietnia 2001 r., podkreślił aktualność jej dziedzictwa duchowego zwłaszcza “dla tych, którzy maja być nauczycielami wiary i w naszej epoce wielkich przemian społecznych pragną przekazywać młodym pokoleniom wartości chrześcijańskiej kultury”.

http://www.wikalim.republika.pl/0863_patroni0505.html

******

Ponadto dziś także w Martyrologium:
W Hildesheim, w Niemczech – św. Gotarda, biskupa. Wyświęcony przez św. Wolfganga z Ratyzbony, został opatem w Niederalteich. Od roku 1022 do 1038 rządził Kościołem w Hildesheim. Kaplica wybudowana w Alpach ku jego czci dała początek znanym nazwom miejscowym.oraz:

bł. Benwenuta z Recanati, mnicha (+ 1289); św. Eulogiusza, biskupa Edessy (+ 383); św. Eutymiusza, męczennika (+ 305); św. Geruncjusza z Mediolanu, biskupa (+ V w.); św. Hilarego, biskupa Arles (+ 449); świętych męczenników: Ireneusza, Peregryna i Ireny (+ ok. 300); św. Jowiniana (+ ok. 260); św. Maksyma, biskupa Jerozolimy (+ ok. 350); św. Sacerdota, biskupa (+ VI w.); św. Teodora, biskupa Bolonii (+ VI w.)

******

***************************************************************************************************************************************

TO WARTO PRZECZYTAĆ

*******

Nie ma dziecka, jest człowiek

Wychowawca

Edward Ryś / slo

W jaki sposób komunikować się z dzieckiem, z drugim człowiekiem, aby miało to wartość i ubogacało nas wzajemnie? (fot. shutterstock.com)

Dziecko jest takim samym człowiekiem jak dorosły, tylko trochę mniejszym. Słynne zdanie Janusza Korczaka: “Nie ma dziecka, jest człowiek” najdobitniej oddaje tę prawdę.

Dorosłym zdarza się często deprecjonować swoje uczucia, uważać je za mało istotne, wręcz przeszkadzające w pracy, w drodze do sukcesu. Świat, w którym żyjemy, nie interesuje się zbytnio naszymi uczuciami, przeciwnie – patrzy na nie podejrzliwie.
Zazwyczaj szybko uczymy się tego, że w naszym kręgu kulturowym nieokazywanie uczuć jest powszechnie promowane i zdobywa nam zaufanie innych. Wszyscy oczekujemy, że człowiek w środowisku pracy będzie sprawnie wykonywał swoje obowiązki, a w domu, w rodzinie będzie zachowywał się jak osoba dojrzała i odpowiedzialna. Takie oczekiwania sprawiają, że zdolni jesteśmy akceptować tylko przyjemne uczucia. Te nieprzyjemne – złość, smutek – traktujemy jako wyraz słabości, niedojrzałości, często infantylności danej osoby. Ale uczucia mają to do siebie, że gdy stłumimy jedne, te niewygodne, blakną też i drugie, te przyjemne, i w efekcie przestajemy cokolwiek odczuwać. Stłumione uczucia znikają z naszej świadomości, ale nie giną, tylko aktywnie działają ze sfery naszej nieświadomości. Za tak pojęty sukces płaci się nierównowagą emocjonalną.
Dorośli, którzy wyrośli w domach, gdzie nie liczono się z uczuciami dzieci, którzy byli tłamszeni psychicznie, doświadczali braku szacunku dla ich osoby i przekraczania granic psychicznych, sami nie potrafią szanować innych ludzi, w tym również własnych dzieci. Nie wyczuwają granic psychicznych, bo sami ich nie posiadają.
Jeśli człowiek chce mieć zdrową psychikę, nie może zaprzeczać swoim uczuciom; nie powinien ich się bać, ani u siebie, ani u dziecka.
Uczucia są zawsze subiektywne, dlatego nie powinno się oceniać uczuć. Moralnej ocenie podlegają tylko zachowania człowieka, czyli to, co człowiek robi z uczuciami. Nie można osądzać i potępiać za uczucia. Są one naszym sposobem doświadczania świata, emocją, reakcją na to, co nas spotyka przyjemnego – nieprzyjemnego. Uczucia są niezbędne dla prawidłowego rozwoju osobowości, zarówno te określane mianem pozytywnych, jak i potocznie uznawane za negatywne.
Nie można zaprzeczać prawdzie uczuć, emocji. Jeśli czuję złość, ważne jest, aby zaakceptować w sobie to uczucie. Zaakceptować to nie znaczy uznać, że jest dobre. Znaczy to tylko stwierdzić fakt, że czuję złość, zgodzić się z tym, że mam prawo odczuwać złość. Ale jeżeli ja mam prawo odczuwać złość, to i ktoś drugi także ma do tego prawo.
Trzeba rozróżnić między uczuciem a reakcją, czyli w praktyce między złością a agresją. To, że czuję złość, nie znaczy, że muszę jej użyć przeciwko komuś. Wielu ludzi ma tendencje do utożsamiania uczucia z reakcją, dlatego ważne jest, aby nauczyć się dojrzale wyrażać swoje uczucia. Kiedy ktoś dzieli się z nami swoim problemem, rozwiązywanie go za niego, radzenie, wypytywanie, potępianie, złoszczenie się, doprowadza tylko do eskalacji napięcia. W ten sposób powiększamy zamieszanie, gdyż nie możemy za nikogo rozwiązać jego problemu, ani go pomniejszyć, gdy ktoś go intensywnie przeżywa. Jedyną prawdziwą pomocą jest tak zwane dodanie ducha, poświęcenie komuś uwagi i pełna sympatii akceptacja jego osoby.
Gotowych rozwiązań nie powinniśmy dawać także dlatego, że nie pozwalamy wówczas innym ludziom, dzieciom czy dorosłym, wypracować własnych rozwiązań problemu i zmierzyć się z nim. Utrudniamy im własny rozwój, nie pozwalając na wykształcenie takich cech jak: samodzielność, dojrzałość, odpowiedzialność.
W jaki sposób komunikować się z dzieckiem, z drugim człowiekiem, aby miało to wartość i ubogacało nas wzajemnie? Jak mówić do dzieci w taki sposób, aby nas słuchały? Odpowiedź nie jest trudna. Prosto, konkretnie, plastycznie, do wyobraźni. Jak słuchać tego, co mówią, żeby dzieci do nas chciały mówić? Z empatyczną uwagą. Ważne, aby koncentrować się więcej na uczuciach, niż na problemie.
Prawdziwą trudnością dla niektórych może być zrobienie w sobie trochę miejsca na spotkanie z drugim człowiekiem, trochę przestrzeni dla drugiego. Trzeba zrozumieć, że nie daje satysfakcji i nie prowadzi do rozwoju osobowości zamknięcie się we własnym świecie.
Jesteśmy tu po to, by żyć w sposób mądry, pełny i piękny, i to żyć wspólnie. To jest prawdziwa sztuka życia: umieć być dla siebie, a jednocześnie dla drugiego człowieka.
Edward Ryś – nauczyciel w Zespole Szkół im. Jana Pawła II oraz w Szkole Podstawowej w Gaju.
Literatura:
  1. W. Eichelberger, M. M. Malewska, Być tutaj, Warszawa 1999.
  2. A. Faber, E. Mazlish, Jak mówić, żeby dzieci nas słuchały. Jak słuchać, żeby dzieci do nas mówiły, Kraków 2000.
  3.  R. May, Miłość i wola, Poznań 1993.
  4.  R. Skynner, J. Cleese, Żyć w rodzinie i przetrwać, Warszawa 1992.

http://www.deon.pl/inteligentne-zycie/wychowanie-dziecka/art,151,nie-ma-dziecka-jest-czlowiek.html

*******

Do kogo się modlę?

Joyce Rupp OSM

(fot. shutterstock.com)

Skoro modlitwa polega na wchodzeniu w bliską więź z Bogiem, powstaje pytanie: Jak nazywać Tego, z którym się komunikujemy i jak odnosić się do Niego? Jakich imion i metafor używać w modlitwie, żeby zwrócić się do Boga tajemnicy, Tego, który jest dostępny i dotyka naszych serc zarówno w modlitwie formalnej, jak i w nieoczekiwanych chwilach? Czy słowa, których wobec Niego używamy, coś zmieniają?

W modlitwie może nam przeszkodzić fałszywe albo zawężone pojęcie o tym, Kim jest Bóg. Po roku nowicjatu odnosiłam się do Boga jak do bardzo drogiej, kochanej osoby, jednak ta relacja zawierała pewną ukrytą wadę. Bezpośrednio odzwierciedlała ona moją więź z ziemskim tatą – chociaż byłam tego nieświadoma. Prosta uwaga, kiedy miałam trzydzieści kilka lat, przebudziła mnie i zmieniła perspektywę mojego patrzenia na tę sprawę.
Jakich imion i metafor używać w modlitwie, żeby zwrócić się do Boga tajemnicy, Tego, który jest dostępny i dotyka naszych serc zarówno w modlitwie formalnej, jak i w nieoczekiwanych chwilach? Czy słowa, których wobec Niego używamy, coś zmieniają?
W kilka osób dorosłych planowaliśmy zorganizowanie rekolekcji dla uczniów ostatniej klasy szkoły średniej. Rzucaliśmy pomysłami i dyskutowaliśmy, co można zrobić. Jeden z członków zespołu zaproponował, by jako głównego motywu użyć modlitwy poddania się Bogu Charlesa de Foucauld. W modlitwie tej oddaje się on całkowicie w ręce Boga i wyraża wdzięczność za wszystko, co może się z nim stać. Wyznaje, że jest gotów przyjąć wszystko, co znajdzie się na jego drodze i prosi jedynie, by wypełniała się Boża wola. Następnie wyznaje Bogu swoją miłość i poddaje się “bez ograniczeń, z nieskończoną ufnością” w Boże ręce.
Przeraziła mnie myśl wykorzystania tej modlitwy i natychmiast zaprotestowałam: “Nie możemy młodych ludzi prosić, by modlili się tymi słowami. Ja sama nie potrafię się tak modlić!”. Ów mężczyzna z zespołu spojrzał na mnie szeroko otwartymi oczami. Lekkim, żartobliwym tonem z odcieniem czegoś, co brzmiało jak udawane zdziwienie wobec mojego krzyku, zadał pytanie, którego nigdy nie zapomnę: “To chyba niewiele mówi o tym, kim jest twój Bóg, prawda?”. Postawił swoją tezę, a ona przebiła się przez wewnętrzny mur – o którego istnieniu nie wiedziałam – przeszkadzający, by moja więź z Bogiem stała się wszystkim, czym może być.
Ścisnęło mnie w gardle i nie mogłam odpowiedzieć nic poza: “Cóż, po prostu nie potrafię tego zrobić; tylko tyle”. Całe tygodnie myślałam o tej uwadze. Jedno za drugim pojawiały się pytania. Dlaczego bałam się poddać Temu, który był najważniejszy w moim życiu? Czemu byłam niezdolna do oddania się pod opiekę Bogu, który, jak wierzyłam, naprawdę mnie kocha, z którym spotykałam się na modlitwie każdego dnia i z którym czułam wzajemność więzi? Co według mnie by się wydarzyło, gdybym oddała wszystko, co moje, tej Boskiej Istocie?
Kiedy przeszukiwałam swoje wnętrze i przetrząsałam osobistą historię, starałam się znaleźć pamiętne wydarzenia i doświadczenia, które mogły podsycać obawę przed poddaniem się Bogu. Wreszcie pojęłam. Prawda stała się jasna. Zrozumiałam, że bałam się dwóch spraw: chciałam robić wszystko, co w mojej mocy, by podobać się Bogu, by sprostać Jego oczekiwaniom i lękałam się, ile może mnie kosztować całkowite oddanie siebie. Musiałam przyznać, że byłam przerażona wymaganiami i trudnymi próbami, jakie, według mnie, miał postawić przede mną Bóg.
Nie tylko rozpoznałam mój lęk przed oddaniem się Bogu, ale też odkryłam jego źródło. Wciąż nie powierzyłam w pełni swego życia Bogu z powodu dawnego przesłania pochodzącego od mego taty. Ojciec był prawym człowiekiem o bardzo wysokich ideałach. Od każdego ze swoich dzieci dużo oczekiwał. Wcześnie dowiedziałam się, że ogromnie dużo się po mnie spodziewa. Kiedy nie wywiązywałam się i nie dawałam rady sprostać tym nadziejom i ideałom, spotykałam się z jego niezadowoleniem i rozczarowaniem. Pierwszy taki przypadek, jaki sobie przypominam, zdarzył się, gdy miałam trzy albo cztery lata. Przy kolacji zrobiłam coś głupiego, wepchnęłam znienawidzoną sałatę pod stół. Tata spojrzał surowo i udzielił mi reprymendy: “Więc taką dziewczynką się okazujesz?”. To przenikliwe pytanie zmiażdżyło mi serce. Kochałam ojca i bardzo chciałam zdobyć jego aprobatę i zyskać jego miłość. Jego słowa sugerowały, że zawiodłam go, że gdybym postępowała lepiej, bardziej by mnie kochał. Choć mój obecny pogląd na Boga rozszerzył się ponad patrzenie na Niego jak na ojcowski, męski obraz, w czasie tamtego incydentu rodzinnego koncepcja ojca odgrywała najważniejszą rolę w moim pojęciu Osoby Boga. Dlatego łatwo przeniosłam uwagę taty na to, jakie będą oczekiwania Boga wobec mnie. Wydawało się naturalne, że Bóg zechce, bym się rozwijała, zasługiwała na miłość i aprobatę przez to, jak postępuję.
Weszłam więc w swoje lata trzydzieste z dawnym wrażeniem, ciążącym na mojej więzi z Bogiem. Nic dziwnego, że nie potrafiłam wypowiedzieć modlitwy poddania się Bogu. Odkrycie źródła mojego wadliwego poglądu nie zmieniło natychmiast sytuacji. Musiałem przejść długą drogę, zanim zdołałam prawdziwie przyjąć rzeczywistość absolutnie wspaniałomyślnej, bezwarunkowej miłości Boga. Po około dziesięciu latach i jeszcze jednym trudnym doświadczeniu mogę z pełnym przekonaniem powiedzieć, że Bóg jest zawsze po mojej stronie, a nigdy przeciw mnie. Wreszcie potrafię uwierzyć w to, co św. Paweł napisał dawno temu: I jestem pewien, że ani śmierć, ani życie, ani aniołowie, ani Zwierzchności, ani rzeczy teraźniejsze, ani przyszłe, ani Moce, ani co wysokie, ani co głębokie, ani jakiekolwiek inne stworzenie nie zdoła nas odłączyć od miłości Boga, która jest w Chrystusie Jezusie, Panu naszym (Rz 8, 38-39).
Jak ostatecznie doszłam do tego wyzwalającego zaufania do Boga? Kiedy skończyłam czterdzieści lat, postanowiłam wziąć udział w trzydziestodniowych rekolekcjach. Z pomocą uzdolnionego przewodnika duchowego modliłam się według Ćwiczeń Duchownych św. Ignacego Loyoli – czterech tygodni medytacji nad życiem i nauczaniem Jezusa. Raz po raz w tym okresie widziałam miłosierdzie i litość, jakie Jezus okazywał mężczyznom i kobietom. Przekonywałam się, jak przesłania i wydarzenia Jego życia odzwierciedlają Bożą dobroć. Dzięki codziennemu rozmyślaniu nad tekstami Ewangelii powoli uwalniałam się od dawnego przekonania o konieczności zasłużenia na Bożą miłość przez dorównywanie jakimś niemożliwym Boskim oczekiwaniom.
Modlenie się cyklem życia, śmierci i Zmartwychwstania Jezusa przekonało mnie, że bez względu na to, co dzieje się w moim życiu, Bóg zawsze będzie mnie akceptował i trzymał w swoich objęciach. Wreszcie zgodziłam się z tym, iż moja ludzka podróż będzie miała swoje góry i doliny, ponieważ takie jest życie. Już nie lękam się Boga jako wychodzącego, by nagrodzić mnie lub ukarać za moje ludzkie upadki albo zsyłającego na mnie “próby” cierpienia, by dowieść mojej wierności. Te cztery tygodnie rekolekcji uwolniły mnie – zaczęłam budować więź opartą na szczerej miłości.
Spojrzenie to nie spowodowało bynajmniej, że mniej dbam o prowadzenie moralnego i prawego życia. Wręcz przeciwnie. Bardziej niż kiedykolwiek pragnę przemieniać się dzięki modlitwie – nie dlatego, że Bóg będzie mną rozczarowany albo będzie mniej mnie kochał, jeśli nie będę kontynuować rozwoju duchowego. Teraz wierzę, że mam Boskiego Towarzysza na całe życie, który mnie nigdy nie opuści, który będzie ze mną w radości i w smutku, który chce, bym dawała z siebie to co najlepsze i który pomaga mi codziennie poprzez udzielanie potrzebnej łaski do spełnienia mojego pragnienia życia na wzór Jezusa. Bardziej niż kiedykolwiek chcę być kobietą wielkiej miłości.

 

Rozważanie pochodzi z książki: Modlitwa osobista

http://www.deon.pl/religia/duchowosc-i-wiara/zycie-i-wiara/art,1157,do-kogo-sie-modle.html

******

Poddawanie się Wielkiej Tajemnicy

Joyce Rupp OSM

(fot. shutterstock.com)

Cały duchowy rozwój jest spowity tajemnicą. Bez względu na to, jak bardzo się staramy, nie potrafimy wymusić jedności ze Świętym. Możemy jedynie oddać się w pełni kochającemu Bogu.

 

Kobieta, która napisała do mnie o swojej frustracji z powodu braku dobrych uczuć podczas modlitwy, po tygodniach przysłała kolejny list. Jej przeżycia ukazują, co może nastąpić, kiedy pozwolimy, by Boża łaska zwyciężyła w nas. Napisała po powrocie z czterodniowych rekolekcji ciszy, kiedy słuchała Bożych pragnień wobec niej, a nie żądała, by jej pragnienia zostały spełnione:

 

Miałam tam dość oczyszczające przeżycie. Pani przemyślenia należały do kilku odkrytych przeze mnie, ponieważ wykorzystałam możliwość przebywania naprawdę sam na sam z Bogiem i słuchania. Właściwie znalazłam dokładnie to, czego pragnęłam, w bardzo nieoczekiwany, lecz prawdziwy sposób — tak realny, jakbym dostała cios między oczy.

 

Stajemy wobec ogromnego wyzwania, gdyż nie jesteśmy w stanie wymusić na Bogu konkretnej drogi w naszym duchowym rozwoju. Jezus poruszał tę kwestię, gdy mówił o królestwie Bożym, które jest jak ziarno czekające na swoje narodziny do nowego życia: Z królestwem Bożym dzieje się tak, jak gdyby ktoś nasienie wrzucił w ziemię. Czy śpi, czy czuwa, we dnie i w nocy nasienie kiełkuje i rośnie, on sam nie wie jak. Ziemia sama z siebie wydaje plon, najpierw źdźbło, potem kłos, a potem pełne ziarnko w kłosie (Mk 4, 26-28).

 

Nie możemy sprawić, by miłość wykiełkowała i dojrzała, tak samo jak rolnik nie potrafi zmusić nasion, by zazieleniły się i urosły. Ziarno ma swój własny czas. Po posianiu go w ziemię rolnik ufa, że leżące w ciemności ziarno w końcu zakiełkuje. Jakże prawdziwe jest to w odniesieniu do modlitwy, kiedy siejemy ziarno miłości i mamy nadzieję na jego wzrost. W ciemnej glebie ziarno wygląda dzień po dniu tak samo, aż do chwili, gdy łupinka pęka i zaczyna się pokazywać maleńka, zielona roślinka. Gdyby patrzeć na nasionko w rzekomo puste dni, zanim się otworzy, można by pomyśleć, że absolutnie nic się nie dzieje. Kiedy otwieramy swoje serce w miłości dla Boga, przypominamy ziarno czekające na swoje duchowe kiełkowanie.

 

Ku większej ufności wobec Boga pobudzają mnie pamiętniki Etty Hillesum, młodej Żydówki, która zmarła w obozie w Oświęcimiu w listopadzie 1943 roku, w wieku dwudziestu dziewięciu lat. Książka Przerwane życie: pamiętnik 1941-43 szczerze ukazuje rozwijającą się więź Etty z Bogiem. Doświadczając tragedii holocaustu, Etty krok po kroku, centymetr po centymetrze zbliża się do Tego, którego poszukiwała i pragnęła poznać we wcześniejszych, niespokojnych latach rozwoju osobistego. Stopniowo poddaje swoje serce Bogu, nabierając coraz większej pewności, że cokolwiek się stanie, Bóg będzie z nią. Ma wiarę, że gdzieś wewnątrz niej jest ktoś, kto już nigdy jej nie opuści. Punkt zwrotny następuje, kiedy Etty pada na kolana, żeby się modlić:

 

W moim całym ciele pulsuje czasem pragnienie, by uklęknąć, jakby to ciało było stworzone i przeznaczone do aktu klęczenia. Niekiedy, w chwilach głębokiej wdzięczności uklęknięcie staje się przemożnym impulsem — z głową nisko pochyloną, twarzą ukrytą w dłoniach.

 

To, czy fizycznie klęczymy, nie jest tak ważne, jak klęczenie wewnętrzne. Liczy się to, czy w naszym rozwoju i przemianie wewnętrznej uznajemy swoją zależność od Boga, polegamy na Nim, by poprowadził nas do bezwarunkowej miłości. Jezus także uznał tę zależność, przechodząc własny proces poddawania się Ojcu. W Ogrodzie Oliwnym zdał się całkowicie na wolę swego Abby. Gdy wisiał na krzyżu, po pierwszym pytaniu, czy został opuszczony w tej godzinie śmierci, Jezus ponownie poddaje całą swoją Istotę Ojcu, wyznając: w Twoje ręce powierzam ducha mojego (Łk 23, 46).

 

Gdyby patrzeć na nasionko w rzekomo puste dni, zanim się otworzy, można by pomyśleć, że absolutnie nic się nie dzieje. Kiedy otwieramy swoje serce w miłości dla Boga, przypominamy to ziarno czekające na swoje duchowe kiełkowanie.

 

James Finley, dawny uczeń Thomasa Mertona, pamięta jedną z nauk sławnego zakonnika dotyczącą poddania się Bogu w modlitwie. W książce Merton’s Palace of Nowhere Finley wspomina, jak Merton porównał wyzbywanie się swego ego do sytuacji zielonego jabłka na drzewie. Jabłko nie staje się czerwone, dojrzałe i soczyste przez wicie się, przepychanie i martwienie, ani przez wymuszanie, by słońce na nie świeciło. Nie, jabłko czeka uważnie, pozostając otwartym na przyjęcie soku z korzeni wysyłających odżywcze składniki w górę drzewa, czeka, podczas gdy promienie słoneczne przemieniają je. W końcu zielone jabłko staje się przepysznym owocem, gotowym do zerwania.

 

Otwieranie się na Boga

 

Kiedy prowadzę rekolekcje, na początku proszę uczestników, by “modlili się o otwartość”. Jeżeli się otworzą, wówczas mogą następować cudowne przemiany. Jeśli umysł albo serce są zamknięte, niewiele może się wydarzyć. Jeżeli nasz umysł pozostaje zablokowany, tkwimy wciąż w swoich słabościach i zaabsorbowaniu sobą, źle oceniamy dobroć Boga, odmawiamy zaufania Mu i nalegamy, by było tak, jak my tego chcemy. Pan Bóg czeka, byśmy wyzbyli się wątpliwości, oporów i mogli swobodnie przyjmować to, czym chce nas obdarować.

 

Wzrost przez modlitwę wymaga uwolnienia od myśli, uczuć i zachowań, które przeszkadzają nam w odkrywaniu naszego prawdziwego “ja”. Być otwartym w modlitwie oznacza być gotowym uznać całość tego, kim jesteśmy, a także pozbyć się tego, co już nie służy odpowiednio naszemu życiu i naszej relacji z Bogiem. W książce Otwarte dłonie Henri Nouwen opisuje ten mechanizm, opowiadając historię kobiety będącej w ośrodku psychiatrycznym, która nie chce wypuścić monety trzymanej kurczowo w wilgotnej, mocno zaciśniętej pięści. Autor komentuje:

 

Gdy jesteś zaproszony do modlitwy, zostajesz poproszony o otwarcie swej mocno zaciśniętej pięści i zrezygnowanie z ostatniej monety. Ale kto by chciał to zrobić? Dlatego pierwsza modlitwa bywa często bolesna, ponieważ odkrywasz, że nie chcesz puścić. Trzymasz się mocno tego, co znajome, nawet jeśli nie jesteś z tego dumny… Zatem, kiedy chcesz się modlić, pierwszym pytaniem okazuje się: Jak otwieram swoje zaciśnięte pięści? Z pewnością nie na siłę. Nie przez wymuszoną decyzję. Może uda ci się odnaleźć swoją drogę do modlitwy dzięki uważnemu wsłuchaniu się w słowa, które anioł wypowiedział do Zachariasza, Maryi, pasterzy i kobiet przy grobie: “Nie bój się”.

 

Strach może powodować, że kurczowo trzymamy się swoich starych dróg. Lęk powstrzymuje nas także przed przyjęciem tego, co nowe. Bardzo dobrze pamiętam swoje obawy, kiedy próbowałam nowego sposobu medytacji. Przez ponad trzydzieści lat moja poranna modlitwa skupiała się na codziennym rozważaniu fragmentów Pisma Świętego. Potem nastąpił czas, kiedy słowa Biblii (właściwie jakiekolwiek słowa) wypełniła cisza, która wciągała mnie w bezruch i ciszę Boga. Medytacja nad Pismem Świętym zawsze wydawała się najlepszą metodą. I oto teraz czułam potrzebę pozostawienia tego typu modlitwy i przejścia w niewerbalny, nie-myślowy, bardziej kontemplacyjny sposób przebywania z moim Boskim Towarzyszem. Byłam przerażona, że stracę głębokie przemyślenia, jakie przynosiło Pismo Święte. Bałam się oderwać od bezpieczeństwa myśli.

 

Gdy uznajemy obecność strachu, nie znika on od razu. Przez kilka lat zmagałam się, wchodząc i wychodząc z medytacji i kontemplacji. W końcu zaufanie do Boga stało się silniejsze niż moje wahania. Zdołałam wyzbyć się lęku i wejść tam, gdzie byłam prowadzona — z dala od inspirujących myśli w otwartą przestrzeń przebywania z Bogiem. W procesie tym odkryłam, że Pismo Święte wciąż może mnie inspirować i uczyć, ale w okresach innych niż czas modlitwy kontemplacyjnej.

 

Kiedy zmagałam się z nauką bardziej kontemplacyjnego sposobu modlitwy, miałam szczęście mieć przy sobie mądrą przewodniczkę duchową. Duchowi przewodnicy są bardzo pomocni z wielu powodów, szczególnie ze względu na naszą skłonność do błędnego oceniania doświadczenia modlitwy. Mamy własne, wcześniej wyrobione opinie o tym, jak powinniśmy się modlić, i o tym, czy nasz wzrost następuje, czy nie. Dlatego nie potrafimy spojrzeć na siebie z dystansem, by wyraźnie zobaczyć prawdę. Przewodnik duchowy jest obiektywny — słucha i zachęca nas do dochowywania wierności różnorakim sposobom modlitwy.

 

Moja duchowa kierowniczka rozmawiała ze mną o “wyzbywaniu się” i zachęcała do oderwania się od dawnych metod modlitwy. Oderwanie często rozumiemy błędnie jako konieczność całkowitego porzucenia albo oddzielenia od tego, co lubimy. Prawda okazuje się całkiem inna. Angeles Arrien w książce The Four-Fold Ways opisuje oderwanie jako “zdolność głębokiej troski w sposób obiektywny”. Bada jeszcze dalej to pojęcie i zauważa, że prawdziwe oderwanie przynagla nas do pełnego zaangażowania, lecz powinniśmy także “być otwarci na wynik, a nie przywiązani do wyniku”.

 

W modlitwie serce skupia się na Tym, kogo kocha. Oddajemy siebie najpełniej — jak umiemy — wielkiej Miłości, ale nie przywiązujemy się do konkretnych sposobów osiągnięcia miłosnej więzi. W moim przypadku nadal byłam w pełni więzi z Bogiem, ale kiedy przeszłam do innego rodzaju modlitwy, musiałam wyzbyć się oczekiwań względem Niego. Musiałam w proces ten włożyć swoją wiarę, zachowywać otwartość i zostawić wynik Bogu.

 

 

 

Rozważanie pochodzi z książki: Modlitwa osobista

http://www.deon.pl/religia/duchowosc-i-wiara/zycie-i-wiara/art,840,poddawanie-sie-wielkiej-tajemnicy.html

*******

Najstarsza modlitwa świata

Posłaniec

ks. Jan Konior SJ

(fot. Fr James Bradley/flickr.com/CC)

Cisza – to najstarsza modlitwa świata. Modlili się nią Mojżesz, Abraham, Jan Chrzciciel, Jezus i inni. Dzisiaj cisza jest luksusem, ponieważ zgiełk i gwar opanowały świat, który stał się targowiskiem hałasu.

 

Cisza zewnętrzna prowadzi do wewnętrznego uwrażliwienia na to, co stanowi istotę wszystkiego: obecność Boga w duszy. Cisza jest zwierciadłem duszy. Zamieszkuje w sercu człowieka i pozwala smakować w Bogu, który nawiedza duszę. Pozwala uważnie nadsłuchiwać natchnień Ducha Świętego i przyjmować Słowo, aby – jak pisze Benedykt XVI – stało się Ono w nas formą życia (Verbum Domini, 27).
W ciszy potrzebna jest stymulacja. Jednym z jej źródeł jest aktywność wewnętrzna, związana z naszymi myślami, wyobraźnią i odczuciami. Cisza prowokuje i rozbudza aktywność wewnętrzną, którą należy ukierunkować na modlitwę jako źródło relacji z Bogiem. Wymaga to treningu, uczenia się umiejętności wchodzenia w świat wewnętrzny, dużego wysiłku. W modlitwie wewnętrznej trzeba wejść w swoje serce, otworzyć Ewangelię i “patrzeć” w oczy Jezusa, aż do całkowitego oddania się Jego Sercu. Najważniejsze, aby niczego Mu nie odmówić – jak powtarzała św. Teresa od Dzieciątka Jezus. Modlitwa nie jest tylko po to, by odkrywać wolę Bożą, ale przede wszystkim po to, by całkowicie oddać się Jezusowi. Nie chodzi o poszukiwanie nowych światełek w tunelu, bo wtedy wykazujemy postawę egoistyczną – koncentrujemy się na swoim ego.
Nasza kultura nie sprzyja, niestety, rozwojowi życia wewnętrznego ani twórczości ducha. Bardziej promuje stymulację zewnętrzną – świat hałasu i elektronicznych przedmiotów zagłuszających umysł i serce. Gadżety, radio, telewizory, iPody, mp3, mp4 – kokon wrzawy i zamętu, dominacja rozrywki i przyjemności. Już Blaise Pascal zauważył, że Król bez rozrywki jest człowiekiem bardzo nieszczęśliwym (…) czuje wówczas swoją nicość, opuszczenie, niewystarczalność, zależność, niemoc, swoją próżnię.
Cisza jest motorem do modlitwy, ponieważ spotkanie z Bogiem, który przemawia w szmerze łagodnego powiewu (por. 1 Krl 19, 12), może dokonać się tylko w ciszy. Jezus chce wyciszyć serce człowieka, wzburzone lękiem i bólem, tak jak rozkazał wodzie i wichrowi, by nastała głęboka cisza (Mk 4, 39). Służebnica Boża Catherine de Hueck Doherty, zastanawiając się nad odkrywaniem miłości Bożej w “pustyniach milczenia” w hałaśliwym mieście, notuje: Prawdziwa cisza jest językiem miłości, ponieważ tylko miłość zna piękno ciszy, jej pełnię i całkowitą radość. Prawdziwa cisza jest kluczem do bezgranicznego i płomiennego serca Boga.
Bóg nawiedza nas wtedy, kiedy On zechce. Ważne, abyśmy umieli rozpoznać czas łaski nawiedzenia. Może to być podczas modlitwy, choć częściej zdarza się w spotkaniu z drugim człowiekiem, podczas pracy, spaceru, ćwiczeń sportowych, czytania duchowego itd. Pozwólmy Bogu przejąć inicjatywę, ponieważ tylko jedna rzecz jest rzeczywista – pisze francuski kard. Congar – jedna jest rzecz prawdziwa: powierzyć się Bogu! W przeciwnym wypadku człowiek sam prowadzi swoje życie duchowe i w stożku hierarchii wartości on jest na pierwszym miejscu, a nie Bóg. Trafnie wyraził to św. Augustyn: Jeśli Bóg będzie na pierwszym miejscu, wszystko inne będzie na swoim miejscu. Modlitwa w ciszy jest konieczna, żeby Boga dopuścić do głosu, zawierzyć Mu się bezgranicznie, oddać się w Jego ręce tak, aby to On mógł nas prowadzić, On był stroną aktywną.
Modlitwa ustna nieraz jest ucieczką przed takim oddaniem się Bogu w ciszy swojego serca! Dlatego Jezus przypomina nam: Ten lud czci Mnie wargami, lecz sercem jest daleko ode Mnie (Mk 7, 6). A gdzie jest serce, tam jest i skarb twój. Wielu ludzi nie jest świadomych, że tu tkwi pułapka. Z drugiej strony zamilknięcie jest niebezpieczne dla ludzkiego ego, gdyż Bóg może zrobić z nami, co chce. A On jest nieobliczalny! Któż bowiem poznał myśl Pana, albo kto był Jego doradcą? Może dlatego modlitwa w ciszy jest tak mało popularna?
Nie jest prawdą, że wszystko jest modlitwą. Jezus – jak pamiętamy – modlił się na dwa sposoby: uczestniczył w modlitwie liturgicznej i kulcie (chodził do synagogi), ale też codziennie usuwał się na miejsce odosobnione lub na pustynię, aby rozmawiać z Ojcem. Podobnie i my potrzebujemy przebywania sam na sam z Bogiem. Jezus swoje nauczanie publiczne rozpoczął pustynią, postem i modlitwą, aby Jego misja wydała “stokrotny owoc”.
Aby nasze słowo miało swoją moc, powinno wypływać ze źródła Życia, Tego, który jest Życiem. Jeżeli do parafii ks. Jana Vianneya prości chłopi przychodzili po pracy na adorację, to dlatego, że on sam najpierw dał przykład swoją postawą. On patrzy na mnie, a ja na Niego – odpowiedział jeden z wieśniaków, pytany przez świątobliwego proboszcza, o czymże tak codziennie rozmawia z Panem Jezusem, nawiedzając Go w drodze do pracy i z pracy. Jakże prosta i zarazem najważniejsza odpowiedź. Spotkanie z uważnie słuchającym i uzdrawiającym Jezusem, kiedy serce człowieka słucha i mówi do Serca Jezusa. Potrzebna jest iskra Boża, aby zapalić ogień miłości, ponieważ w nasze serca wpisana jest miłość, która ma spotęgować pragnienie dotknięcia Niewidzialnego, w intymnej Bożej bliskości, jako głębi rzeczywistości.
Homo sapiens ma też najwznioślejszą misję duchową: objawienie sacrum i piękna, bo człowiek jest ikoną piękna, oblicza Niewidzialnego. Spotkanie z ciszą dokonuje się w zjednoczeniu z sacrum, czyli z przestrzenią, gdzie nie ma grzechu. Natomiast profanum oddziela od Boga. Cisza nieraz pomaga zagubionemu człowiekowi odnaleźć siebie w relacji do Stwórcy. W horyzontalnej historii człowiek słyszy wiele krzyczących głosów, gryzą się one i huczą, często w zniewalającej, narzucającej się reklamie. Dlatego potrzebny jest wymiar wertykalny ciszy: harmonia z Niewidzialnym, który staje się widzialnym w Osobie Jezusa. Potrzeba czujności serca, bo szatan zrobi wszystko, co w jego mocy, aby osłabić naszą czujność i odłożyć modlitwę na później.
Cisza jest środkiem nie tyle komunikacji, ile komunii. Regeneruje siły duchowe i psychiczne. Potrzebuje jej każdy z nas. Jan Paweł II w Christifideles laici zaznaczył, że nieważne do jakiego stanu należymy, wszyscy jesteśmy równi w Chrystusie i w pełni odpowiedzialni za misję Kościoła. Ludzie świeccy żyją pośród wszystkich razem i szczególnych spraw i obowiązków świata, w zwyczajnych warunkach życia rodzinnego i społecznego, z których niejako utkana jest ich egzystencja. Papież jasno mówi o życiu ludzi świeckich, żyjących w rodzinie, w społeczeństwie, w centrum świata – i ten niepokój świata spada na ich barki.
Warto pragnąć głębin, coraz bardziej formując swoje serce, naśladując Chrystusa. Potrzebujemy nie tyle obudzenia, ile przebudzenia, które jest wyjściem z naszego ego i wejściem w rzeczywistość Boga. Czy wypływamy na głębię? Duc in altum!

 

http://www.deon.pl/religia/duchowosc-i-wiara/zycie-i-wiara/art,733,najstarsza-modlitwa-swiata.html

******

Modlitwa a wola Boża

Mnich z Zakonu Kartuzów

(fot. Charlotte90T/flickr.com/CC)

Ewangelia Łukasza przedstawia modlitwę jako niezbędną, a także jako wywierającą wpływ na wolę Boga – “Proście, a będzie wam dane” (11, 9). Jak widzieliśmy, ewangelista ukazuje wytrwałą modlitwę jako modlitwę skuteczną w sposób – można by niemal powiedzieć – bezwarunkowy.

W Starym Testamencie nauka o wpływie modlitwy na Boga posiadała nawet mocniejsze rysy. Na przykład Mojżesz wstawia się za zbuntowanym ludem, który uczynił sobie złotego cielca: “Odwróć zapalczywość Twego gniewu i zaniechaj zła, jakie chcesz zesłać na Twój lud. Wspomnij na Abrahama, Izaaka i Izraela, Twoje sługi” (Wj 32, 12-13). Odpowiedź jest zaskakująca: “Wówczas to Pan zaniechał zła, jakie zamierzał zesłać na swój lud” (Wj 32, 14). Dla nas, żyjących w czasie, istnieje więc “przed” i “po” modlitwie, takjak istnieje “przed” i “po” przyjęciu sakramentu. Cóż jaśniej wyraża skuteczność modlitwy niż stwierdzenie, że zmienia ona zamiary Boga? “Wielką moc posiada wytrwała modlitwa sprawiedliwego” (Jk 5, 16).
W pismach proroków znajdziemy wiele innych przykładów. Spośród Ojców Kościoła wystarczy zacytować Jana Kli-maka: “Modlitwa zadaje Bogu święty gwałt” oraz Hieronima: “Modlitwy świętych mogą się oprzeć gniewowi Bożemu”.
Ajednak Bóg naszych modlitw jest Ojcem, “u którego nie ma przemiany ani cienia zmienności” (Jk 1, 17). Jego słowo jest wszechmocne i absolutnie skuteczne (por. Iz 55, 11). Boże postanowienia są odwieczne, a ich wypełnienie nie może zależeć od modlitwy jednego stworzenia.
O tym, że wierzący zauważali tę trudność, świadczy pochodzący z IV wieku tekst Orygenesa, w którym formułuje on wątpliwości swego rozmówcy w następujący sposób: “Po pierwsze, jeżeli Bóg zna przyszłość, a ta musi nadejść, modlitwa jest daremna. Po drugie, jeżeli wszystko dzieje się według woli Bożej i jeżeli zamiary Jego są niezmienne, jeśli nie może On w niczym zmienić swej woli, to modlitwa jest daremna”.
Jak pogodzić stwierdzenia na pierwszy rzut oka tak całkowicie sprzeczne?
Odpowiedź jest następująca: wola Boża obejmuje nie tylko skutki, pojawiające się w kosmosie i ludzkiej historii, ale także ich przyczyny – wszystkie przyczyny – zarówno określone prawami fizyki, jak i te, które wynikają z ludzkiej wolności, w tym również modlitwę. Na mocy wolnego postanowienia Bożej Opatrzności modlitwa ma swoje miejsce w porządku przyczyn i powoduje skutki od wieków zaplanowane wolą Boga. Stąd wielka odpowiedzialność osób powołanych do szczególnej posługi modlitwy.
“Cała trudność wynika z faktu, że właściwie nie potrafimy sobie wyobrazić stosunku poznania oraz woli Bożej do świata inaczej niż jako dwóch konkurencyjnych rodzajów energii prowadzących do tych samych skutków. W takim wypadku każda skuteczność przypisywana jednemu z nich zostaje odebrana drugiemu. Ten obraz dwóch konkurujących ze sobą sił, działających na tym samym poziomie, trzeba zastąpić czymś bardziej odpowiednim.
Należy pojmować całe stworzenie, porządek natury i porządek wolności, jako objęte szerszą sferą Bożej wszechmocy, która transcenduje różne stworzone formy działania. Albo inaczej: cały porządek czasowy zawiera się w wieczności. Nie ulega w niej sublimacji, prowadzącej do jego zaniknięcia, lecz zostaje potwierdzony w swej rzeczywistości czasowego następstwa. Podtrzymując świat w istnieniu, działanie Boga potwierdza jego trwanie. Otóż dla nas, którzy żyjemy w czasie i nie potrafimy myśleć inaczej niż w kategoriach czasowych, skuteczność modlitwy również powinna się wyrażać w tych kategoriach. Powtórzmy: istnieje “przed” i “po” modlitwie, nieodwracalna kolejność prośby i jej spełnienia. Cała Biblia, będąca historią świętą i stopniową inicjacją w prawdziwe poznanie żywego Boga, sytuuje się w tej perspektywie, która jako jedyna uzasadnia modlitwę”.
W tym głębokim sensie można interpretować tekst świętego Tomasza z Akwinu, doskonale podkreślający myśl świętego Grzegorza Wielkiego: “By to wykazać, należy wziąć pod uwagę, że Opatrzność Boża nie tylko sprawia, iż zachodzą pewne skutki, ale także że skutki te powstają z takich a takich przyczyn, oraz w taki a taki sposób. Otóż spośród tych różnych przyczyn są także czynności ludzkie, a mianowicie ludzie czynią pewne rzeczy nie w tym znaczeniu, by swym postępowaniem zmieniali plany Boże, ale dlatego, że swym działaniem wytwarzają pewne skutki podług planu ustanowionego przez Boga.
Podobnie bowiem modlimy się, nie by zmienić plany Opatrzności Bożej, lecz by wyjednać sobie to, co Bóg postanowił spełnić za wstawiennictwem modlitw Świętych, a mianowicie w tym znaczeniu, by ludzie modląc się, zasłużyli sobie na otrzymanie tego, co Wszechmocny Bóg przed wiekami postanowił im dać, jak się wyraził św. Grzegorz Wielki”.
Z tych trudnych rozważań filozoficznych wynika dla nas pewna prawda o modlitwie prośby.
Świat nie jest maszyną ani zdeterminowanym we wszystkich swych poruszeniach mechanizmem, lecz środowiskiem życia, biorącym początek i zanurzonym w żywej inteligencji, otwartym na Boże działanie i zmierzającym do celu, jakim jest miłość. W tym świecie modlitwa powoduje obiektywne i możliwe do sprawdzenia skutki.
Konkluzja: modlitwa jest dziełem Boga
Modlitwa jest Bożym darem.
Bóg od wieków chce mojej modlitwy – której oddaję się tu i teraz, w czasie – ze względu na pewien skutek, również od wieków przewidziany Jego wolą.
Ja jednak pozostaję wolny w swej modlitwie; stanowi ona zasługujący akt miłości i wiary. Również Bóg, słuchając mojej prośby, pozostaje wolny.
On pobudza mnie do modlitwy swoją łaską, działaniem Ducha Świętego. Modlę się, Bóg mnie wysłuchuje.
“Dlaczego Bóg ustanowił modlitwę? Aby udzielić swoim stworzeniom zaszczytu przyczynowości”.
Przyczynowości realnej, usytuowanej pomiędzy inicjatywą Boga, a spełnieniem przez Niego prośby. Bóg w swoim miłosierdziu postanowił nie urzeczywistniać planu zbawienia bez współpracy człowieka, której środkiem jest modlitwa.

 

 

Rozważanie pochodzi z książki: Modlitwa. Miedzy walką a ekstazą

 

Jestem przekonany, że ci, którzy potrafią czytać między wierszami, dostrzegą w tej książce wewnętrzny ogień płonący w tym Bożym człowieku.
Thierry Paillard

Autor książki to człowiek modlitwy. Od blisko trzydziestu lat jest mistrzem nowicjatu w zakonie kartuzów. Ze względu na pragnienie życia w ukryciu nie ujawnia swego nazwiska.
W tej książce stawia odważne pytania dotyczące dialogu z Bogiem, jakie nurtują zarówno wierzących, jak i niewierzących. Pisze o rozterkach, których doświadcza każdy, kto się modli.
Odpowiedzi znajduje w Piśmie Świętym, u Ojców Kościoła i mistyków. Czerpiąc z własnych doświadczeń i bogatej tradycji mniszej, przystępnie omawia etapy i stopnie modlitwy wewnętrznej. Przybliża także istotę nadzwyczajnych zjawisk, takich jak ekstaza, lewitacja czy stygmaty.
Odkrywany przed czytelnikiem fascynujący świat kontemplacji okazuje się dostępny dla każdego wierzącego, o ile będzie wystarczająco otwarty na głos Ducha Świętego.

http://www.deon.pl/religia/duchowosc-i-wiara/zycie-i-wiara/art,839,modlitwa-a-wola-boza.html

*******

Jak poznać wolę Bożą?

Dariusz Michalski SJ

Poznanie i wypełnienie woli Bożej wydaje się być jednym z zagadnień, wokół których narosło najwięcej nieporozumień. Wielokrotnie w rozmowach słyszałem westchnienia pełne nadziei: “Gdybym tylko usłyszała od Boga, że mam wyjść za tego, konkretnego mężczyznę, to bym to zrobiła!”. Albo: “Gdybym tylko usłyszał od Boga, że mam zostać kapłanem to bym to zrobił!”. A jednak nic takiego się nie dzieje.

Gdy stoimy przed wyborem ważnej decyzji życiowej zazwyczaj nie słyszymy w głowie wyraźnego, słyszalnego głosu Boga: “Zrób to i to”. Nie! A jednak jesteśmy przekonani, że istnieje coś takiego jak wola Boża w odniesieniu do naszego życia. Wierzymy przecież, że istnieje taki sposób życia i takie decyzje, które mogą być wypełnianiem woli Bożej.
Św. Paweł w Liście do Rzymian stwierdza wyraźnie, że sposobem na poznanie woli Bożej jest rozumna służba Boża i pisze:
A zatem proszę was, bracia, przez miłosierdzie Boże, abyście dali ciała swoje na ofiarę żywą, świętą, Bogu przyjemną, jako wyraz waszej rozumnej służby Bożej. Nie bierzcie więc wzoru z tego świata, lecz przemieniajcie się przez odnawianie umysłu, abyście umieli rozpoznać, jaka jest wola Boża: co jest dobre, co Bogu przyjemne i co doskonałe (Rz 12, 1-2).
 
A więc wolę Bożą możemy poznawać za pomocą konkretnych środków. Na pierwszym miejscu zostaje wymienione trzeźwe, logiczne myślenie i dbałość o to, aby nasz umysł odnawiał się pod wpływem Ducha Świętego. Chodzi o to wszystko, co nazywamy w sobie trzeźwym myśleniem nie zmąconym różnego rodzaju nowinkami o lepszym świecie dostępnym o tyle, o ile kupimy to, czy tamto. Nie chodzi też o myślenie zakłócone emocjonalnym przywiązaniem, w którym potrafimy oszukiwać samych siebie pędząc od jednej przyjemności do drugiej lub wikłając się w niezdrowe relacje. Św. Paweł podpowiada nam, że wola Boża to coś dla nas dobrego.
Jak więc rozpoznać co jest dla nas dobre, a co złe? Tu z pomocą przychodzi nam głos sumienia. Najprostsza jego definicja mówi, że to głos samego Boga, który w nas rozbrzmiewa i poucza nas o dobru, które mamy czynić i o złu, którego mamy unikać (por. KKK 1776). Katechizm Kościoła Katolickiego poucza nas również, że ten głos będzie w nas zawsze rozbrzmiewał, nawet wtedy, gdy osłabimy go naszym złym postępowaniem. Nigdy w nas nie zamilknie (por. KKK 1865). Jest to rodzaj duchowego kompasu, który do końca naszych dni będzie wskazywał właściwy kierunek życia. Lubię porównywać sumienie do samochodowej nawigacji GPS. Nawet wtedy, gdy zmylimy drogę i pojedziemy nie tam, gdzie trzeba, GPS odzywa się po chwili i informuje nas, że… oblicza nową trasę! A po kolejnej chwili informuje nas z niewzruszoną stanowczością jak mamy jechać, by dotrzeć do celu. Podobnie jest z sumieniem. Gdy postąpimy niewłaściwie, wtedy odzywa się ponownie i wyraźnie nakazuje nam powrót na właściwą drogę.

Co Bogu przyjemne …

List do Rzymian wskazuje, że wola Boża to coś Bogu przyjemnego. Czy zwrot ten oznacza, że Bóg ma pewną tajemniczą listę zachowań, które Mu się podobają i jeśli uda nam się ją odnaleźć i odczytać, to będziemy mogli niezawodnie pełnić Jego wolę? Nie wydaje mi się, że mamy traktować Boga jako kogoś, kogo możemy zadowolić naszym postępowaniem. To, że coś może być Bogu przyjemne odczytuję przede wszystkim jako powołanie do osobistej odpowiedzialności. O co tu chodzi?
Często spotykamy ludzi, którzy owszem wykonują jakieś polecenia, postępują za głosem sumienia, ale są po prostu smutni i niezadowoleni z tego, co robią. Są poprawni, ale nie ma w nich radości i życia. Czy takie postępowanie może być Bogu przyjemnej? Gdy widzę wokół siebie osoby zatroskane o dobro, a jednocześnie umęczone tym zatroskaniem np. z powodu przesadnej odpowiedzialności, to nie czuję w sobie przyjemności z powodu ich umęczenia. Może więc tym, co jest Bogu przyjemne jest nie tylko to, co robimy, ale też to jak to robimy?Mówiąc o odpowiedzialności mam na myśli postawę pewnej dorosłości i dojrzałości, dzięki której umiemy zdecydować się na czasem przykre dla nas działania, ale konieczne dla naszego osobistego dobra lub dobra bliźnich. Realizacja woli Bożej zakładałaby więc nie tylko to, że przedmiotem naszego działania ma być coś dobrego, ale również to, że w realizację tego dobra zaangażujemy w pełni nasz rozum i wolę. Wyrazem takiej dojrzałej postawy jest chociażby zadeklarowanie się: “Chcę to zrobić, bo choć wiem, że to dla mnie jest trudne, to dostrzegam w tym sens!”. Często uciekamy przed podjęciem decyzji do końca i po prostu mówimy sobie: “Chciałbym to zrobić”, “Nie chcę, ale muszę”. A czasami: “Wypada tak postąpić, bo co inni pomyślą o mnie” itd. Rzadko kiedy uświadamiamy sobie, jak ważne dla Boga jest nasze “chcę”. Ktoś powiedział, że słowo “chcę” jest magiczne. Czemu? Gdyż ma moc sprawczą! Gdyż powoduje zaangażowanie całej moje osoby w to, co sobie wyznaczam. Warto w tym miejscu postawić sobie pytanie: “Jak często używam słowa chcę, a jak często słowa muszę?”.
Spróbujmy postawić się na miejscu Pana Boga. Pomyślmy, że dziś Bóg dał nam możliwość dokonania czegoś dobrego. Tym dobrem może być np. spotkanie z przyjacielem, który jest w trudnej sytuacji. Po rozeznaniu swoich możliwości stwierdzamy, że owszem dysponujemy nawet wystarczającym czasem, aby wysłuchać przyjaciela i zwyczajnie pokrzepić go swoją obecnością i uważnym wysłuchaniem, a może jakąś radą. Jednak badając swoje serce odkrywamy, że jest w nas pewien opór. Okazuje się, że już dawno nie widzieliśmy się z nim i gdzieś zaczął w nas narastać opór przed spotkaniem wynikający chociażby z żalu, że wcześniej się do nas nie odzywał i robi to dopiero teraz, gdy jest w potrzebie. Jest więc przed nami konkretne dobro. Czujemy, że będzie ono przyjemne Bogu, gdy wbrew swoim odczuciom opowiemy się po stronie pewnych zasad i wartości i pójdziemy za nimi wbrew pewnej niechęci. I właśnie to przełamanie siebie, swojego oporu, niechęci jest Bogu niezwykle przyjemne, a nasze działanie może uczynić pełniejszym.
Warto w tym miejscu odwołać się do sytuacji Jezusa w Ogrodzie Oliwnym (por. Łk 22, 39-46). Jezus modli się tam następująco: “Ojcze, jeśli chcesz, zabierz ode Mnie ten kielich! Jednak nie moja wola, lecz Twoja niech się stanie!”. Tę modlitwę odczytuję jako prośbę Jezusa skierowaną do Ojca: “Ojcze, jeśli jest możliwe, aby zbawienie świata dokonało się inaczej, to proszę o to. Jednak nie moja wola, lecz Twoja niech się stanie!”. Jezus ostatecznie przełamuje się wewnętrznie i zgadza się na to, co dopuścił Ojciec, choć po ludzku wydaje mu się to straszne i bolesne. A Ojciec chce ukazać światu, że miłość Boga do człowieka jest większa niż wszystko, większa nawet od wycofania się w obliczu śmierci. Jednak ta modlitwa Jezusa, a przede wszystkim Jego dalsze postępowanie jest oczywistym świadectwem tego, że nie tyle musiał nas zbawić, co po prostu chciał nas zbawić. Bo do końca nas umiłował! Widząc, że zbawienie świata jest możliwe jedynie poprzez bolesną ofiarę z siebie, ofiarę z pragnienia miłości do człowieka, Jezus ostatecznie decyduje się na nią. Jest Jedynym, który chce i może dokonać tej ofiary. Dlatego jest naszym Zbawicielem, bo chciał wypełnić wolę Ojca do końca. I uczynił to podtrzymywany Jego miłością.
W każdym naszym wyborze dobra wcześniej czy później pojawi się coś, czego wcześniej nie przewidywaliśmy. Jeden z nieżyjących już jezuitów zwykł mawiać, że każde dobro musi zostać ukarane. Nie chodzi tu o cynizm, ale o pewien realizm. Ilekroć bowiem decydujemy się na realizację jakiegoś dobra, tylekroć możemy spodziewać się jakiegoś oporu – czy to w nas samych, czy w ludziach wokół nas, czy w świecie. Pojawia się tu miejsce dla naszego “chcę i pragnę” jak powie św. Ignacy Loyola. Miejsce na potwierdzenie do końca naszej decyzji już nie tyle w słowach, co przede wszystkim w czynach: w wysiłku, pocie, wyrzeczeniach, zmaganiu się ze sobą… I właśnie nasz upór po stronie dobra jest Bogu miły i przyjemny. Całe chrześcijaństwo krąży wokół tematu ofiary. Nasze życie ma być ofiarą składaną czynami i postawami Bogu i bliźnim. Oto sens powszechnego kapłaństwa wiernych. Jednak biada tym, którzy chcą ją składać dlatego, że muszą, czy dlatego, że wypada. Czy ma wtedy sens? Wydaje się, że i z takimi naszymi niedojrzałymi postawami Bóg może sobie poradzić. Przykładem może być postawa Szymona z Cyreny, który został przymuszony, aby nieść krzyż Jezusa. A jednak Jezus przyjął jego wymuszoną pomoc. Tradycja chrześcijańska mówi o późniejszym nawróceniu Szymona. Ten wątek jego wewnętrznej przemiany został pięknie ukazany w filmie Mela Gibsona “Pasja”.
Co doskonałe ….
Na koniec wypada zastanowić się nad ostatnią cechą wypełniania woli Bożej czyli szukaniem i realizowaniem tego, co doskonałe. Czy to wezwanie św. Pawła oznacza, że pełnić wolę Bożą mogą jedynie perfekcjoniści? Na marginesie warto postawić sobie pytanie: “Czyją wolę pełnią perfekcjoniści: bardziej Bożą czy raczej swoją własną?”. Ale powróćmy do postawionej kwestii. Przez to, co doskonałe rozumiem rozeznanie tego, co mam robić w swoim życiu w relacji do swoich możliwości, do tego, co najbardziej odpowiada moim zdolnościom, talentom ale i ograniczeniom. Przypomina mi się w tym miejscu słynne powiedzenie św. Augustyna, że łaska buduje na naturze. Jeśli komuś naprawdę zależy na dobrym pełnieniu woli Bożej musi poznać siebie. Musi zdobyć samoświadomość swoich zalet i wad, swojego charakteru i temperamentu. Można łatwo wyrządzić szkodę sobie i innym wybierając jakąś drogę życia, która bardzo kłóci się z naturalnymi predyspozycjami. Pójście za swoimi chęciami bez wzięcia pod uwagę swoich możliwości może grozić późniejszym zgorzknieniem i niezadowoleniem, poczuciem bycia nie na swoim miejscu, życia w niezgodzie ze sobą.
Często w rozmowach spotykam się z przekonaniem, że Bóg, gdzieś w jakimś tajemniczym i pilnie strzeżonym sejfie zapisał na maleńkiej karteczce, co dokładnie jest powołaniem danego człowieka. Na owej karteczce rzekomo ma się znajdować dokładny opis powołania życiowego owego mężczyzny lub kobiety. Problem tkwi tylko w tym, jak do tego sejfu się dostać. W takiej wizji woli bożej (specjalnie używam małej litery), Bóg jawi się jako ktoś okrutny. Skoro wszystko wie, to wie również, co mam w życiu robić. A więc wie kim mam zostać, z kim zawrzeć związek małżeński itd. Ale niestety z jakiegoś powodu nie chce mi tego powiedzieć. Tak więc całe swoje życie człowiek traci na odnalezienie woli Bożej, na odgadnięcie czego Bóg od niego chce i tak jej nie znajdując.
Gdy w rozmowie proponuję odwrócenie paradygmatu obrazu Boga i sugeruję, że może nie tyle Bóg wszystko wie, co przede wszystkim jest ciekaw tego, co dobrego zrobisz ze swoim życiem, widzę błysk życia w oczach rozmówcy: “Jak to? To Bóg może nie wiedzieć co ja uczynię ze swoim życiem?”. W moim przekonaniu Bóg przede wszystkim jest ciekaw tego, jak wykorzystamy dar życia wraz ze wszystkimi możliwościami, które zostały nam udzielone. Wizja Boga, który już zawczasu dokładnie ustalił plan na nasze życie jest po prostu paraliżująca! Często spotykam ludzi, którzy w swoim sercu noszą pragnienia dobra, ale go nie realizują. Dlaczego? Ze strachu! Boją się, że a nuż nie wstrzelą się w to, co Bóg wcześniej zaplanował. Okropne! A jednak taka wizja Boga towarzyszy wielu osobom.
Bóg ma plan na Twoje życie!
Jak więc ostatecznie jest z tym planem Bożym? Czy istnieje? A jeśli tak, to jaki jest? Owszem istnieje i od razu mogę ci powiedzieć jaki jest. Otóż Jego plan względem ciebie jest taki… abyś był szczęśliwy w swoim życiu! Koniec kropka! Natomiast to, w jaki sposób to zrealizujesz, zależy od ciebie, od twojej pomysłowości. Chodzi o to, aby po pierwsze czynić to, co mieści się w ramach dobra wyznaczonego przez Boże przykazania. A po drugie, aby czynić to z pasją. Aby realizować swoje marzenia i najgłębsze pragnienia. Aby wykorzystywać swoje talenty. Aby również brać pod uwagę swoje… ograniczenia. A więc będzie to pewien kompromis między marzeniami a realnymi możliwościami. Ale zdrowy i potrzebny kompromis, który nie wyklucza marzeń. Właśnie takiego dobrego i radosnego życia Bóg pragnie dla ciebie. I to jest Boży Plan na Twoje życie! Jeśli pójdziesz za tym planem urzeczywistniając go w konkretnej formie życia, wtedy pewnego dnia zapytasz Boga: “Panie, Boże, czy to jest właśnie ta droga, którą dla mnie kiedyś wybrałeś?”. I usłyszysz Jego pełną miłości odpowiedź: “Tak! To jest właśnie ta droga, o której kiedyś myślałem, że byłaby dla ciebie najlepsza, ale nie chciałem ci tego mówić wprost, bo bardzo mi zależało na tym, abyś ty sam ją odnalazł i w pełnej wolności poszedł za nią!”.
Na zakończenie chcę przytoczyć historyjkę o małym Janku, który był bardzo wyczekiwanym dzieckiem przez swoich rodziców. Przyszedł na świat w rodzinie muzyków. I rodzice od samego początku pragnęli, aby Janek został muzykiem tak, jak oni. Gdy przyszedł czas nauki posłali Janka do szkoły muzycznej. Kupili mu fortepian, dbali o prywatne lekcje gry itd. Pewnego dnia, gdy Janek miał już piętnaście lat i całkiem dobrze grał na fortepianie, zupełnie przez “przypadek” włączył telewizor i natrafił na sprawozdanie z wyścigów Formuły 1. Na ekranie zobaczył bolid kierowany sprawnie przez Roberta Kubicę. Poczuł zachwyt, którego wcześniej nie odczuwał uderzając w klawisze fortepianu. W jednej chwili zrozumiał, że urodził się w jednym celu: aby zostać kierowcą Formuły 1. Podekscytowany wpada więc do pokoju rodziców i krzyczy: “Mamo, tato, chcę od teraz zrobić wszystko, aby zostać kierowcą Formuły 1!”. Co zrobią kochający rodzice? Zapewne będzie im żal, że Janek nie pójdzie w ich ślady. Jednak wiedząc, że nie mogą uszczęśliwiać syna na siłę staną po jego stronie i zapewne odpowiedzą: “Myśleliśmy, że najlepszym rozwiązaniem dla ciebie było, abyś został pianistą. Skoro jednak z całych sił pragniesz zostać kierowcą wyścigowym, to od dzisiaj jesteśmy gotowi cię w tym wspierać”.
Kim jest Pan Bóg? Jaka jest Jego wola względem ciebie? Odpowiedź jest zapisana w Twoim sercu. Nie bój się sięgnąć do niego i pójść za tym, co w nim zostało zapisane przed wiekami! A On z pewnością będzie cię w tym wspierał.
http://www.deon.pl/religia/duchowosc-i-wiara/zycie-i-wiara/art,1587,jak-poznac-wole-boza.html
******

Jak szukać i znajdować wolę Bożą?

Józef Augustyn SJ / Wydawnictwo WAM

Jak szukać i znajdować wolę Bożą? – Józef Augustyn SJ

Józef Augustyn SJ w swoich rozważaniach ukazuje konsekwentnie, że szukanie i pełnienie woli Bożej łączy się z zaangażowaniem, trudem i duchowym zmaganiem. Jest to jednak trud celowy. Istota woli Bożej to nasze uczestnictwo w nieskończonej miłości Boga, która jest źródłem naszego szczęścia – doczesnego i wiecznego.

 

Niniejsze wprowadzenie w problematykę szukania i pełnienia woli Bożej wyrosło na gruncie bogatego doświadczenia autora w prowadzeniu rekolekcji ignacjańskich, a także w posłudze kierownictwa duchowego. W tej refleksji umiejętnie łączy on sferę duchową i moralną z psychiczną i wspólnotową. W proces rozeznawania woli Bożej winna być bowiem zaangażowana cała ludzka rzeczywistość. Człowiek szuka swego Stwórcy i Jego woli w taki sam sposób, w jaki Go kocha: całym swoim sercem, całą swoją duszą, całym swoim umysłem i całą swoją mocą. Książka stanowi cenny praktyczny przewodnik na drodze rozeznawania, szukania i pełnienia woli Boga.

 

Jak szukać i znajdować wolę Bożą? – Józef Augustyn SJ

1 płyta CD w formacie mp3

lub

książka

 

 

 

 

Wstęp

 

Pytanie zadane przez Autora w tytule może brzmieć jak obiecujące hasło reklamowe: przeczytaj książkę, a przekonasz się, że wszystkie trudności i problemy twojego życia duchowego i wspólnotowego zostaną rozwiązane. Jednak już pierwsze strony książki ukazują, że tytuł – Jak szukać i znajdować wolę Bożą? – to poważne postawienie zagadnienia istotnego w życiu duchowym, a nie tania reklama. Ojciec Józef Augustyn w swoich rozważaniach ukazuje konsekwentnie, że szukanie i pełnienie woli Bożej łączy się z trudem, zaangażowaniem i duchowym zmaganiem.

 

Jest to jednak trud celowy. Istota woli Bożej to bowiem zawsze nasze uczestnictwo w nieskończonej miłości Boga oraz w Jego życiu. Ten wspaniały dar samego Boga oraz Jego wolę, która jest przecież tożsama z Jego miłością, On sam czyni naszym zadaniem – zobowiązaniem serca. Mamy na nie odpowiadać przez całe życie. Przyjmowanie miłości zakłada bowiem nieustanne udzielanie na nią odpowiedzi. Zadanie związane z szukaniem woli Bożej nie polega jednak tylko na samym jej wypełnianiu, ale najpierw na dostrzeganiu znaków Bożej obecności i działania, na rozeznawaniu ich, dokonywaniu wyborów i podejmowaniu decyzji oraz wprowadzaniu ich w codzienne życie osobiste i wspólnotowe. Rozeznanie duchowe i podejmowanie decyzji odnoszących się do woli Bożej może być nieraz tak samo trudne jak samo jej pełnienie. Czasami bywa nawet trudniejsze.
1. Autor jest jezuitą, który od wielu lat udziela rekolekcji ignacjańskich z prowadzeniem indywidualnym. Służy też ludziom jako kierownik duchowy, pomagając im w dokonywaniu istotnych dla nich życiowych wyborów. Prezentowane w książce wprowadzenie w problematykę szukania i pełnienia woli Bożej wyrosło więc na gruncie licznych spotkań i rozmów Ojca Augustyna z ludźmi zaangażowanymi zarówno w rozwój osobistego życia wewnętrznego, jak i w życie Kościoła.

 

To właśnie ów bezpośredni kontakt Autora z ludźmi pragnącymi pełnić wolę Bożą w sposób świadomy, wolny i zaangażowany, z ich nierzadko trudnymi problemami, sprawia, że rozważania te budzą zaufanie. Człowiek postrzegany jest w nich w sposób integralny. Chociaż bowiem wymiar duchowy i moralny szukania i pełnienia woli Bożej ukazuje Autor jako zasadniczy i ostateczny, to jednak uwzględnia on także wymiar emocjonalny i wspólnotowy, psychiczny i społeczny.

 

Rozeznawanie duchowe, szukanie i pełnienie woli Bożej – w interpretacji Ojca Augustyna – to de facto poszukiwanie pełnego i dojrzałego człowieczeństwa, które realizuje się zarówno w relacji do Boga, jak i w budowaniu autentycznych więzi rodzinnych, wspólnotowych i społecznych. Wola Boża z jednej strony obejmuje i integruje wewnętrznie człowieka, jego wymiar duchowy i moralny oraz emocjonalny i psychiczny, a nawet – w pewnym sensie – fizyczny. Z drugiej strony, poszukiwanie woli Bożej otwiera człowieka na budowanie coraz dojrzalszych relacji rodzinnych i wspólnotowych: otwieranie się na bliźnich, korzystanie z ich życzliwości czy pomocy, okazywanie współczucia oraz wsparcia duchowego i moralnego wszystkim potrzebującym.

 

2. W rozważaniach Ojca Augustyna teologia łączy się z życiem osobistym, rodzinnym, wspólnotowym i społecznym. To właśnie dzięki woli Bożej człowiek może odzyskać własną tożsamość we wszystkich wymiarach. Utrata tożsamości dokonuje się bowiem zarówno wówczas, gdy pomniejsza się lub wręcz ignoruje duchowy i moralny wymiar, jak również kiedy lekceważy się i pomija wymiar psychiczny i społeczny.

 

Uwzględnienie wszystkich wymiarów życia w poszukiwaniu i pełnieniu woli Bożej ma ogromne konsekwencje w naszej codzienności. Trzeba bowiem podjąć wysiłek porządkowania życia emocjonalnego, aby wezwania, które Bóg kieruje do każdego osobiście, nie mylić z przejawami własnych obaw, lęków, niezdrowych ambicji czy innych namiętności. Takie ujęcie problemu chroni nas przed biernością w szukaniu i pełnieniu woli Bożej oraz przed upatrywaniem jej w naszych nie zawsze uporządkowanych potrzebach i pragnieniach.

 

Nasza codzienność bywa nierzadko zabiegana, pełna pośpiechu, a nieraz i zagubienia. Nie umiemy na chwilę się zatrzymać, spojrzeć w głąb siebie, na relacje rodzinne i wspólnotowe, zastanowić się nad tym, co tak naprawdę dzieje się w nas i z nami. Nie umiemy też dostrzegać w porę pojawiających się przed nami szans i niebezpieczeństw. Zbyt często oczekujemy od innych praktycznych rad, wskazówek i podpowiedzi, które mogłyby być – w naszym odczuciu – gotowymi receptami na szczęśliwe i udane życie. Tę sytuację wewnętrznego chaosu i zagubienia wykorzystuje dziś wielu fałszywych proroków, którzy robią na tym dobry interes, “za drobną opłatą” podsuwając nam gotowe recepty.

 

Rozważania Ojca Augustyna przekonują, że nikt nie rozwiąże naszych problemów – osobistych, rodzinnych i wspólnotowych – w nas samych i za nas samych. Nie dają one też gotowych rozwiązań na nasze niepokoje, wątpliwości i pytania, jakie rodzą się w nas, gdy zaczynamy z całą powagą szukać Boga i Jego najświętszej woli. Sytuacja każdego człowieka jest inna i dlatego wymaga osobistego rozeznania, a nierzadko również pomocy kompetentnych i doświadczonych duchowo osób.

 

Podana przez Autora metoda rozeznawania indywidualnego i wspólnotowego, która zawiera wiele cennych wskazówek dla wejścia w proces rozeznawania duchowego oraz podejmowania decyzji osobistych i wspólnotowych, nie jest receptą i nie daje w sposób automatyczny gwarancji znalezienia woli Bożej. Szukanie, znajdowanie i pełnienie woli Bożej pozostaje bowiem zawsze aktem wiary. Podane metody ukierunkowują jedynie osobiste i wspólnotowe poszukiwania.

 

3. Niniejszą książkę można porównać z przewodnikiem po wysokich górskich szczytach. Autor, korzystając z bogatego doświadczenia, opisał i nakreślił pewne szlaki. Dał nam też świadectwo, że warto chodzić po górach i wspinać się po nich. Nie wystarczy jednak czytanie książkowego przewodnika. Trzeba podjąć osobiste ryzyko wędrowania i wspinania się.

 

Pierwsze wydanie rozważań Jak szukać i znajdować wolę Bożą? ukazało się w 1993 roku. Przez dwadzieścia lat książka była wielokrotnie wznawiana i dostępna na rynku. Wychodząc naprzeciw zapotrzebowaniom na tytuł, Ojciec Augustyn przygotował nowe wydanie – zmienione i nieco skrócone oraz dostosowane do bezpośredniego zastosowania przez Czytelnika w codzienności życia. Obok wersji książkowej ukazuje się jednocześnie audiobook.

 

Tym, którzy wzięli do ręki tę książkę, chciałbym życzyć, by z odwagą i hojnością serca podjęli trud wędrowania po szlakach życia duchowego, korzystając z refleksji Ojca Augustyna. I choć szukanie i pełnienie woli Bożej jest zadaniem bardzo trudnym, to jednak to jedyna droga człowieka do szczęścia – doczesnego i wiecznego.

 

Ks. Tadeusz Huk

 

1. Jezus szuka woli swego Ojca

 

Wola Boża ujawnia się w naszej ludzkiej historii i poprzez nią. Dzięki szukaniu i pełnieniu woli Bożej odkrywamy, że historia naszego życia wpisuje się w wielką historię zbawienia, i to niezależnie od naszych ludzkich ułomności, upadków i grzechów. To właśnie w osobistej historii odkrywamy Boga, który mieszka, działa i nieustannie pracuje w swoich stworzeniach.

 

Obecność, działanie i pracowanie Boga w ludzkiej egzystencji zakłada nasze osobiste zaangażowanie. Wola Boża realizuje się bowiem na skrzyżowaniu działania Boga i działania człowieka, wysiłku Stwórcy i wysiłku stworzenia. “Człowiek – jak mówi Sobór Watykański II w Konstytucji duszpasterskiej o Kościele w świecie współczesnym “Gaudium et spes” – głębią swoją przerasta całą rzeczywistość materialną. Powraca do tej niezmierzonej głębi, gdy zwraca się ku sercu, gdzie oczekuje na niego Bóg, który bada serca, i gdzie sam w oczach Boga decyduje o swoim losie”.

Łaska Boga i ludzki wysiłek w szukaniu i pełnieniu woli Bożej

 

Woli Bożej nie otrzymujemy w gotowej postaci, w jakiś definitywny sposób na całe życie. Jest nam ona objawiana stopniowo w miarę naszego dorastania, wewnętrznego nawrócenia, otwartości i hojności w słuchaniu słowa Bożego, wzrastania w miłości Boga. Jezus mówi: Jeżeli Mnie miłujecie, będziecie zachowywać moje przykazania (J 14, 15), czyli pełnić Jego wolę. I chociaż powołanie do konkretnego stanu życia – do małżeństwa, kapłaństwa czy życia zakonnego – jest nam zwykle ofiarowane w sposób definitywny, to jednak wybór stanu oraz życie nim nie wyczerpują całego szukania i pełnienia woli Bożej.

 

Wola Boża przerasta sam stan małżeński, kapłański, zakonny i każdy inny. Bóg nieustannie ponawia swoje wezwania do pełniejszego otwierania się na Jego Boską wolę. Wszak w Jego woli ukryta jest Jego miłość. Wola Boża ukrywa się i jednocześnie objawia w naszych wielkich pragnieniach i fascynacjach duchowych, których On sam nam udziela.

 

Słowa Jezusa – Królestwo Boże pośród was jest (Łk 17, 21) – odnoszą się także do woli Bożej. Wola Boża objawia się w nas i pośród nas. Trzeba ją jedynie odkryć, odnaleźć, przyjąć i wypełnić. Modląc się codziennie słowami Ojcze nasz: Przyjdź królestwo Twoje, bądź wola Twoja jako w niebie, tak i na ziemi (por. Mt 6, 10), wyrażamy gotowość współpracy z Bogiem, by Jego królowanie – to znaczy Jego Boska wola – objawiało się na ziemi i w niebie. Z jednej strony, nasze pragnienie szukania i pełnienia woli Bożej jest łaską i darem, z drugiej zaś – naszym zadaniem i odpowiedzialnością.

 

Odkrywanie prawdziwego obrazu Boga warunkiem pełnienia woli Bożej

 

W krytycznych sytuacjach życiowych, gdy czujemy się zagrożeni, zawieramy nieraz z Bogiem jakieś układy przypominające transakcje handlowe. W zamian za wysłuchanie przez Niego ważnych dla nas próśb “deklarujemy” spełnienie jakiejś ofiary. I choć czynimy to kierowani porywem serca, spontanicznie, to jednak jest w tym nieco kupieckiego podejścia do naszych relacji z Bogiem oraz do pełnienia Jego woli. Niesłusznie sądzimy, że u Boga niemal na wszystko trzeba sobie zasłużyć: na zdrowie swoje i bliskich, na życiowe powodzenie, na dobrą pracę i zgodę w rodzinie.

 

Rozeznanie woli Bożej w życiu i pełnienie jej domaga się od nas poznania prawdziwego obrazu Boga. Domaga się też wewnętrznego doświadczenia Jego bezinteresownej miłości. Bóg kocha nas przecież “za darmo”, tylko dlatego że sam nas stworzył. Dopiero pod wpływem takiego doświadczenia mogą zrodzić się w nas czyste pragnienia, wysiłek i praca na rzecz szukania i pełnienia woli Bożej.

 

Pełnienie przez nas woli Bożej jest przyjmowaniem, oczyszczaniem i pomnażaniem tego, co wcześniej otrzymaliśmy od Boga. Zafałszowany obraz Boga zniekształca nasze pojęcie szukania i pełnienia Jego woli. I tak na przykład wolę Bożą utożsamia się nieraz z jakąś tragiczną koniecznością znoszenia okrutnego cierpienia czy też dźwigania krzyża, jakby Bóg miał jakieś szczególne upodobanie w ludzkiej udręce i bólu. Oglądałem kiedyś pracę pewnego artysty przedstawiającą wojenne zgliszcza, pełne grobów i trupów, którą autor podpisał: “Wola Boża”. To całkowite zafałszowanie pojęcia woli Bożej. O wiele bardziej pasowałby tu inny podpis: “Wola ludzka” lub “Owoc lekceważenia woli Bożej”.

 

Moim pokarmem jest wypełnić wolę mego Ojca

 

Szukanie i pełnienie woli Ojca jest w centrum życia Jezusa, to Jego pokarm: Moim pokarmem jest wypełnić wolę Tego, który Mnie posłał, i wykonać Jego dzieło (J 4, 34). Jezus żyje dzięki woli swojego Ojca. Na pytanie faryzeuszy, w czyim imieniu przemawia, Jezus odpowiada jasno i zdecydowanie: Ja mówię wobec świata to, co usłyszałem od Niego. […] Ja nic sam z siebie nie czynię, ale że mówię to, czego Mnie Ojciec nauczył. A Ten, który Mnie posłał, jest ze Mną: nie pozostawił Mnie samego, bo Ja zawsze czynię to, co się Jemu podoba (J 8, 26. 28-29). Jezus przed rozpoczęciem swojej męki toczy w Ogrójcu dramatyczną walkę o wierność woli Ojca. To walka na śmierć i życie: Ojcze, jeśli chcesz, zabierz ode Mnie ten kielich. Wszakże nie moja wola, lecz Twoja niech się stanie! (łk 22, 42). Ostatnie słowa Jezusa na krzyżu – Dokonało się! (J 19, 30) – są deklaracją wypełnienia do końca woli swojego Ojca.

 

I chociaż wola Ojca dla Syna Bożego była centrum Jego życia, to jednak i On musiał mozolnie jej szukać, jak każdy z nas. Fałszywie nieraz zakładamy, że Jezus znał wolę Ojca od wczesnego dzieciństwa, że była wpisana w Jego życie. Błędnie sądzimy, że nie musiał jej szukać, pytać o nią, a cały Jego ludzki wysiłek polegał jedynie na wypełnianiu tego, co było Mu bardzo dobrze znane “od zawsze”. Uważna lektura Ewangelii mówi nam zupełnie coś innego. Także Jezus musiał rozeznawać, badać, szukać, i to z niemałym trudem, woli swojego Ojca. Kontemplacja pełnej trwogi modlitwy w Ogrójcu pokazuje nam, ile cierpienia kosztowało Go znalezienie odpowiedzi na pytanie, jaka jest wola Jego Ojca.

 

Jezus toczył wewnętrzną walkę o wierność woli Ojca jak każdy z nas: Ojcze, jeśli chcesz, zabierz ode Mnie ten kielich. Wszakże nie moja wola, lecz Twoja niech się stanie! Modlitwa ta pokazuje, ile było w sercu Jezusa niepokoju i niepewności w odniesieniu do czekających Go dramatycznych wydarzeń. Krwawy pot w Ogrójcu odsłania, jak bolesne było dla Jezusa rozeznanie i pełnienie woli swego Ojca.

 

Modlitwa w Getsemani nie była jedyną taką modlitwą w życiu Jezusa. Z pewnością podobnie Jezus modlił się w ważnych momentach swego życia: opuszczając rodzinny Nazaret po trzydziestu latach życia ukrytego, podczas czterdziestodniowego postu na pustyni, gdzie był kuszony przez diabła, przed dokonaniem wyboru Apostołów, po zdemaskowaniu Judasza jako zdrajcy czy przed innymi przełomowymi wydarzeniami Jego życia i misji.

 

Ewangeliści wspominają wielokrotnie, że Jezus całą noc spędzał na modlitwie lub też wstawał wcześnie rano i udawał się na miejsce pustynne, by się modlić. Najważniejszym “tematem” Jego modlitwy była wola Ojca. Autor Listu do Hebrajczyków pisze, że Jezus był doświadczony we wszystkim na nasze podobieństwo, z wyjątkiem grzechu (por. Hbr 4, 15). Był więc do nas podobny nie tylko w trudzie pełnienia woli Ojca, ale także w niepokoju rozeznawania i szukania jej w codzienności życia.

 

Biblijne stwierdzenie, że Jezus był podobny do nas w szukaniu woli Bożej, nie oznacza, że “psychologia” Boga Człowieka zaangażowana w “proces szukania” jest taka sama jak psychologia każdego z nas. “Metody” – “sposoby” Jezusowego szukania woli Ojca nie są identyczne z naszymi. I chociaż stając przed Jezusem, zawsze stajemy przed Tajemnicą, to jednak Jego upodobnienie się do nas we wszystkim, a więc także w szukaniu woli Ojca, było realne i prawdziwe.

http://www.deon.pl/czytelnia/ksiazki/art,568,jak-szukac-i-znajdowac-wole-boza.html

*****

Jak kochają osoby depresyjne?

Fritz Riemann / slo

04.05.2015 15:00
(fot. shutterstock.com)

Zdolność wczuwania się, identyfikowania się z drugim człowiekiem poprzez akceptację wypływającą z miłości i uczestniczenie w jego przeżyciach przekraczające granicę własnego, ja”  jest dla osób depresyjnych szczególnie charakterystyczne i stanowi jedną z najpiękniejszych ich cech.

 

Pragnienie miłości i bycia kochanym jest dla osób depresyjnych czymś najważniejszym. Mogą one pokazać tu swoje najsilniejsze strony, lecz zarazem też tutaj tkwi największe dla nich niebezpieczeństwo. Po tym, co już powiedzieliśmy, nietrudno się domyślić, że u tego typu osób na płaszczyźnie relacji międzyludzkich łatwo dochodzi do kryzysów. Napięcie, nieporozumienia i konflikty wywołują w nich cierpienia trudne do wytrzymania i obciążają je bardziej niż powinny, ponieważ uaktywniają ich lęk przed utratą. Choć tego nie rozumieją, ich starania, by utrzymać przy sobie partnera, prowadzą często do kryzysów, gdyż ten próbuje się uwolnić ze zbyt ciasnych więzów. Reagują więc na to paniką i głęboką depresją i w swoim lęku chwytają się niekiedy szantażu i gróźb, łącznie z próbami samobójstwa. Trudno im sobie wyobrazić, że partner nie ma tej samej potrzeby bliskości. Już samą potrzebę dystansu, jaką on sygnalizuje, odbierają jako nie dość silną akceptację siebie lub znak, że nie są już kochane.

Zdolność wczuwania się, identyfikowania się z drugim człowiekiem poprzez akceptację wypływającą z miłości i uczestniczenie w jego przeżyciach przekraczające granicę własnego, ja” jest dla osób depresyjnych szczególnie charakterystyczne i stanowi jedną z najpiękniejszych ich cech. Autentycznie przeżywana postawa tego typu jest istotnym elementem każdej relacji miłosnej. Więcej nawet – naszego człowieczeństwa. Zdolność identyfikowania się z drugim człowiekiem może się wzmóc, osiągając stan medialnego wręcz wczuwania się; wówczas rzeczywiście przestaje istnieć granica dzieląca “ty” od ,ja”.

Jest to odwieczna tęsknota wszystkich zakochanych i mistyków za tym, by poprzez transcendencję znoszącą wszelkie granice osiągnąć stan zjednoczenia z tym, co boskie i z całym wszechświatem. Być może, tkwi w tym nieświadome pragnienie znalezienia na nowo owego niczym nieograniczonego związku z matką z okresu wczesnego dzieciństwa. Przekonamy się jeszcze, że dla rozwoju naszej umiejętności kochania decydujące znaczenie ma najwcześniejszy etap relacji między matką a dzieckiem. Zdrowy człowiek posiadający rysy świadczące o skłonności do depresji charakteryzuje się wielką zdolnością do miłości, gotowością ofiary z siebie, poświęcenia się, przetrwania złego w związku partnerskim; potrafi on dać poczucie bezpieczeństwa, wrażliwość uczuciową i bezwarunkowe wsparcie emocjonalne.

Lęk przed utratą – byle nie zostać samemu

U osób silniej dotkniętych depresją przeważa w związkach uczuciowych lęk przed utratą. Związki te są też trudniejsze, bo mają charakter relacji prawdziwie depresyjnych. Pierwsza z wyżej wymienionych, najczęściej spotykanych form jest następująca: próbuje się jakby żyć jedynie życiem partnera, w całkowitej z nim identyfikacji. Umożliwia to rzeczywiście ścisłą bliskość. Człowiek wchodzi jakby w skórę tego drugiego, nie jest już istotą oddzielną, osobną, nie posiada własnego życia. Myśli i czuje tak jak partner, odgaduje jego życzenia, czyta z jego twarzy, wie, czego on nie lubi i co mu przeszkadza, i usuwa pyłek z jego drogi; przyjmuje jego poglądy i dzieli przekonania. Krótko mówiąc, żyje tak, jak gdyby inne myślenie, inne przekonania, inny smak, różnice pomiędzy nim, a partnerem były czymś niestosownym i niebezpiecznym wywołującym lęk przed utratą. Człowiek rozkwita, żyjąc życiem partnera, ze świadomością miłości pełnej poświęcenia, nie licząc się z własnymi potrzebami. Autentyczność takiej miłości zależy od tego, czy umie się uniknąć kręcenia się wokół własnej osi i związanego z tym lęku przed utratą, czy też, mimo świadomości pewnego niebezpieczeństwa, jakie niesie ze sobą każde zaangażowanie uczuciowe, potrafi się sobie i drugiej osobie pozostawić przestrzeń własnego rozwoju i mimo to kochać ją.

Tutaj stare przyrzeczenie wiążące dwoje ludzi: “Gdzie ty, Gajus, tam ja, Gaja” zostaje zabsolutyzowane. Dla partnera wprawdzie związek taki jest pod wieloma względami bardzo wygodny, kto jednak oczekuje od partnerstwa czegoś więcej niż znalezienia swojego odbicia w drugim człowieku i posiadania kogoś, kto zawsze będzie gotów do usług, ten będzie czuł się zawiedziony. Podobny przypadek stanowi sy-tuacja, gdy ktoś – z lęku, że straci partnera – rezygnuje z autentycznego bycia sobą, stając się jak dziecko. Przenosi wówczas na partnera wszystko, co mógłby i powinien czynić sam, stając się coraz bardziej od niego zależny i bezradny. Bierze się to również z wyobrażenia, że gdyby wykazywał samodzielność, partner mógłby pomyśleć, że nie jest potrzebny, a także z przekonania, iż największą gwarancją utrzymania przy sobie drugiej osoby jest manifestowanie własnej bezradności. W sposób nieświadomy dąży się tutaj do powtórzenia układu, jaki łączył nas w dzieciństwie z matką lub ojcem. Istnieje niemało małżeństw, w których ta reguła znajduje potwierdzenie. Podobnie ma się rzecz z ludźmi, którzy owdowiawszy, znów w krótkim czasie zawierają nowe małżeństwo, chociaż na swój sposób kochali przecież zmarłego małżonka. Ich własne życie jest jednak tak ubogie, że wolą raczej dopasować się do nowego partnera, byle nie zostać samemu.
To, co się osiąga na powyższej drodze, równa się symbiozie, zniesieniu granicy między ,ja” i “ty”. Dąży się zatem do jakiegoś stopienia się, w którym ,ja” i “ty” już nie różnią się od siebie i gdzie jak wyraziła się pewna osoba depresyjna – “Nie wie się już, gdzie jedno się kończy, a drugie zaczyna”. Najchętniej rozpłynęłoby się w tej drugiej osobie, pochłonęło ją niejako z miłości, tak by na zawsze zawrzeć się w ukochanym lub nosić go w sobie. W obu przypadkach problem leży w tym, że ucieka się przed własnym zindywidualizowanym istnieniem albo nie chce się przyznać prawa do takiego istnienia drugiemu człowiekowi.

Miłość oparta na szantażu

Często w związkach między ludźmi spotyka się takie wzajemne odniesienie, którego istota zawiera się w deklaracji: “Cokolwiek zrobisz i tak będę cię kochał”, “Kocham cię, możesz robić, co ci się żywnie podoba”. Taką wspaniałomyślnością próbuje się uniknąć lęku przed utratą; partner może się zachowywać, jak chce – w ostatecznym rozrachunku kocha się bardziej swoje uczucie do niego niż jego samego, jest się więc zależnym tylko od siebie i swojej gotowości kochania; w ten sposób można sobie zapewnić wieczność i poczucie, że nigdy nie utracimy obiektu naszej miłości.
Trudniejsza jest inna forma relacji między mężczyzną a kobietą – miłość oparta na szantażu. Stwarza ona pozór nadmiernej troski o partnera, za którą jednak skrywa się potrzeba dominacji, pochodząca z lęku przed tym, żeby go nie stracić. Jeśli taką postawą nie osiąga się tego, co by się chciało osiągnąć, sięga się po bardziej radykalne sposoby – groźbę popełnienia samobójstwa, a przede wszystkim próbę wzbudzenia w drugiej osobie poczucia winy. Jeśli zaś to nie wystarcza, popada się w ciężką depresję i zwątpienie. Sformułowania typu: “Jeśli już mnie nie kochasz, nie chcę dłużej żyć” nakładają na partnera odpowiedzialność; uświadamia on sobie, że od jego zachowania zależy życie związanej z nim osoby. Jeśli jest zbyt wrażliwy i łatwo wywołać u niego poczucie winy, nie dostrzeże sedna tej sytuacji, co sprawi, że może się tu rozegrać tragedia, której zapobiec się nie da, jeśli nastąpiło już obopólne, emocjonalne zapętlenie. Są też związki, które istnieją już tylko ze strachu, litości i poczucia winy jednego z partnerów, spoza których wyziera nienawiść i pragnienie, by ten drugi umarł. Również choroba może być środkiem szantażu i prowadzić do podobnej tragedii.

Im głębiej kochamy, tym więcej mamy do stracenia

Widzimy, że w lęku i konfliktach osób depresyjnych odbijają się prawa ogólniejszej natury: im głębiej kochamy, tym więcej mamy do stracenia, a będąc świadomi wszystkich niebezpieczeństw towarzyszących życiu, poszukujemy odrobiny bezpieczeństwa, którą, jak sądzimy, najpełniej można odnaleźć w miłości. Przekonaliśmy się jednak, że ucieczka przed tym, by uniknąć istnienia jako osoba o własnej indywidualności też nie daje gwarancji, że lęk przed utratą nas nie dosięgnie. Odwrotnie: przyjmując taką postawę, uciekamy przed tym, czego się w pewnym stopniu zrzekamy, a przez to wchodzimy w położenie, którego właśnie chcieliśmy uniknąć. By tworzyć dobry związek z drugim człowiekiem, potrzebny jest twórczy dystans, który umożliwia obydwu partnerom bycie sobą i rozwój zapewniający wykorzystanie własnych skłonności.

 

Prawdziwe partnerstwo jest możliwe jedynie pomiędzy dwiema niezależnymi osobami, nie zaś w relacji uzależnienia jednego z partnerów od drugiego, w której jeden staje się przedmiotem działania drugiego. Kto nie ma odwagi, by być niezależnym, temu grozi właśnie niebezpieczeństwo utraty; uzależnianie się od kogoś i poczucie małej wartości siebie sprawia, iż zwiększa się ryzyko, że inni przestaną się z nami liczyć i będą traktować nas jako osoby “niepełne”. Z drugiej strony, jeśli ktoś próbuje traktować partnera jak niesamodzielne dziecko, musi się liczyć z tym, że ten zechce się kiedyś uwolnić i zacząć być traktowany poważnie albo że przekroczymy granicę jego tolerancji i miłość zmieni się w nienawiść. Chyba że tkwi się w dobrowolnej neurozie we dwoje, która w dłuższej perspektywie jest relacją pozbawioną dynamiki, w gruncie rzeczy jest też niemal dosłownym powtórzeniem układu emocjonalnego z matką z okresu dzieciństwa.

Sfera seksualności osób depresyjnych jest dla nich czymś mniej ważnym niż miłość, przywiązanie i czułość. Jeśli otrzymują jednak te ostatnie, potrafią dać szczęście także w sferze cielesności, ponieważ umieją się wczuwać w potrzeby partnera i uważają, że miłość nie uznaje żadnych granic ani podziału na to, co dozwolone i niedozwolone. W wypadkach głębokiej zależności od partnera możliwe są wszystkie formy masochizmu, za czym ukryte jest przekonanie, iż jest to jedyna możliwość utrzymania partnera przy sobie.

Trudno określić jakąś ogólną regułę, ile wolności – lub odwrotnie – ile więzi potrzebuje lub może znieść dana osoba; tu każdy musi znaleźć odpowiedź dla siebie. Zbyt różnią się między sobą sami ludzie, sytuacje, w których się znajdują, historia ich życia i kontekst społeczny, by można było wskazać w sposób wiążący normy, jakie powinna spełniać relacja z drugim człowiekiem, a postawy odbiegające od normy oceniać jako fałszywe lub złe. Musimy okazywać sobie tyle wzajemnego ludzkiego zrozumienia, byśmy umieli respektować także takie formy miłości, które wydają się nam niezrozumiałe i obce. Inaczej zbyt łatwo zaczniemy oceniać tych, którzy wyniósłszy znaczne braki emocjonalne ze swego dzieciństwa, nie potrafili później sprostać dojrzałej miłości, za co jeszcze mieliby być karani naszymi sądami.

Wiecej w książce: Oblicza lęku. Studium z psychologii lęku – Fritz Riemann

http://www.deon.pl/inteligentne-zycie/depresja/art,43,jak-kochaja-osoby-depresyjne.html

******

Akceptujesz siebie czy nie?

John Powell SJ / slo

Mamy skłonność do przywiązywania się do rzeczy i poglądów. Niechętnie rozstajemy się z raz ustalonymi wyobrażeniami o sobie samych. A jednak właśnie umiejętność porzucania starych poglądów jest podstawą rozwoju.

 

Muszę nauczyć się odrzucać statyczny obraz tego, czym – jak mi się wydaje – jestem. Jeśli pragnę wzrastać, nie mogę trzymać się kurczowo przeszłości. Muszę uzmysłowić sobie, że jestem tylko i wyłącznie sobą i że moje życie jest procesem: wiecznym uczeniem się, zmianą, wzrostem, jedyną istotną rzeczywistością jest: kim jestem właśnie teraz. Me jestem tym, kim byłem. Nie jestem także tym, kim będę. Ale przede wszystkim muszę sobie uświadomić, że jestem tym, kim powinienem być, i że jestem wystarczająco obdarowany, by w moim życiu czynić to, co powinienem czynić.

 

Oznaki samoakceptacji

 

Akceptacja samego siebie zakłada przede wszystkim radość z tego, kim się jest. Zwykłe pogodzenie się z tym, kim się jest, to zaledwie akceptacja typu: “mogło być gorzej”. Bywa to zniechęcające. Jeśli zatem mam być osobą szczęśliwą, muszę nauczyć się cieszyć z tego, kim jestem. Nie jest to łatwe. Wszyscy mamy “podświadomość”. Stanowi ona kryjówkę lub, jeśli kto woli, cmentarzysko dla tego, co “szpetne”, z czym nie mamy odwagi się zmierzyć bądź też nie potrafimy z tym żyć. Niestety, to co pogrzebaliśmy nie jest martwe, ale wciąż żyje i nadal wywiera na nas wpływ. My jednak nie jesteśmy tego świadomi.

 

Dlatego nie jest łatwo stanąć oko w oko z takimi pytaniami jak: “Czy rzeczywiście akceptuję samego siebie? Czy jestem zadowolony z tego, czym jestem? Czy widzę cel i sens tego, czym jestem?” Łatwe i szybkie odpowiedzi nie są tu całkiem wiarygodne. Jednak oznaki akceptacji samego siebie są widoczne w życiu codziennym. Wymienię teraz dziesięć symptomów, które – jak sądzę – są łatwo dostrzegalne u osób naprawdę akceptujących siebie takimi, jakimi są.

 

Ludzie, którzy akceptują samych siebie, są szczęśliwi. Być może zabrzmi to dziwnie, ale pierwszą oznaką samoakceptacji jest właśnie poczucie szczęścia. Zaczyna się błędne koło, powiecie. A jednak ludzie, którzy naprawdę są zadowoleni z tego, kim są, mają zawsze dobre towarzystwo. Przez 24 godziny na dobę przebywają z osobą, którą lubią. Ta dobrze znana, urocza osoba zawsze jest przy nich, na dobre i na złe. Niewiele rzeczy jest w stanie ich unieszczęśliwić. Jeśli nawet inni są dla nich nieczuli lub nastawieni wobec nich krytycznie, ci, którzy naprawdę kochają samych siebie, będą przekonani, że musiało zajść jakieś nieporozumienie. A jeśli nie, to widocznie owa nieczuła bądź krytyczna osoba ma jakiś osobisty problem. Efektem będzie współczucie, a nie złość na tę osobę.

 

Ludzie, którzy akceptują samych siebie, z łatwością wychodzą innym naprzeciw. Im bardziej akceptujemy samych siebie, tym głębsze jest nasze przekonanie, że inni też nas polubią. Wyprzedzamy zatem ich akceptację i lubimy przebywać w ich towarzystwie. Pewnym krokiem wchodzimy do pokoju pełnego obcych ludzi i bez zakłopotania przedstawiamy się innym. O otwarciu siebie na innych myślimy jak o ofiarowywanym podarunku, o innych – jak o darze, który należy przyjąć uprzejmie i z wdzięcznością. Niemniej, jeśli naprawdę kochamy samych siebie, doceniamy i smakujemy także chwile samotności. Prawdą jest, iż dla tych, którzy z radością akceptują siebie, samotność jest spokojem. Dla tych zaś, którym brak tej akceptacji, może ona oznaczać ból i rozpacz. Doświadczenie samotności jako pustki powoduje, że człowiek szuka rozrywki za każdą cenę – w gazecie, filiżance kawy, w grającym na cały regulator radiu.

 

Ludzie, którzy akceptują samych siebie, są zawsze otwarci na uczucia i komplementy. Jeśli naprawdę akceptuję samego siebie i jestem z siebie zadowolony, będę w stanie przyjąć do wiadomości, że ktoś ofiarowuje mi uczucie. Przyjmę od innych miłość jako zaszczytne wyróżnienie i z wdzięcznością. Nie będę tłumić w sobie nie wypowiedzianego ostrzeżenia: “Gdybyś naprawdę mnie znał/znała, nie pokochałbyś/nie pokochałabyś mnie”. Będę również zdolny przyjąć i zinterioryzować życzliwe uwagi i komplementy. Co więcej, sprawią mi one przyjemność. Nie będę się wiecznie zamartwiać wątpliwościami co do motywów kierujących osobą wypowiadającą komplement: “W porządku, ale o co naprawdę ci chodzi?” “Czego chcesz ode mnie?” Nie będę mruczał kpiąco pod nosem: “Oczywiście nie mówisz tego serio”.

 

Ludzie, którzy akceptują samych siebie, potrafią “naprawdę” być sobą. W zależności od stopnia samoakceptacji wytwarzamy wokół nas atmosferę autentyczności. Innymi słowy, aby stać się sobą, trzeba najpierw zaakceptować siebie. Wtedy dopiero będziemy prawdziwi. Kiedy nasze uczucia zostaną zranione, będziemy mogli krzyknąć głośno “Och!” Kochając i ubóstwiając drugą osobę będziemy szczerze i otwarcie wyrażać miłość i uwielbienie dla tej osoby. Obawy przed niezrozumieniem nie będą nas dręczyć. Nie będziemy się zamartwiać o to, czy nasze uczucie będzie odwzajemnione. Jednym słowem, będziemy po prostu sobą. Autentyczność oznacza, że nie musimy dźwigać ze sobą – niczym bagażu w naszej podróży przez życie – zestawu masek na każdą okazję. Oznacza, że jesteśmy w stanie postawić sprawę jasno: nie mam obowiązku nikomu się przypochlebiać, mam tylko obowiązek pozostawać sobą. Dostajecie to, co widzicie. To ja i tylko ja, oryginalne dzieło Boga. Nie szukajcie kopii, one nie istnieją. Większość z nas tak długo nakładała maski, że zatraciliśmy poczucie, gdzie kończy się rola, a zaczyna prawdziwe “ja”. Wszyscy jednak instynktownie wyczuwamy autentyczność. Kiedy uda nam się być sobą, odczuwamy ukojenie, które przynosi szczerość.

 

Akceptacja samego siebie dotyczy chwili obecnej. Wczorajsze “ja” jest historią. Jutrzejsze “ja” jest nieznane. Życie w oderwaniu od przeszłości i bez wybiegania w przyszłość nie jest łatwe. Niemniej prawdziwa samoakceptacja musi dotyczyć tego, czym się jest w danym momencie teraźniejszości. Stary wierszyk ujmuje to tak: “Za nic bywszość swoją ma, kto na jestność – Jestem! – woła”.

 

Nie ma znaczenia kim byłem, a nawet jakie popełniałem błędy. Liczę się tylko ja teraźniejszy. Podobnie akceptacja siebie teraźniejszego wyklucza antycypację siebie przyszłego. Jeśli pokocham lub pozwolę innym pokochać siebie takim, jakim mógłbym być, miłość taka będzie bezużyteczna, a może nawet niszcząca. Podstawą każdego prawdziwego uczucia jest rezygnacja ze stawiania warunków, tymczasem potencjalność zakłada warunkowość: “Pokocham cię, jeśli będziesz…” Kochany stary Charlie Brown powiedział raz, że “największe cierpienia życiowe wynikają z wielkich możliwości”.

 

Ludzie, którzy akceptują samych siebie, potrafią śmiać się z siebie. Zbyt poważne traktowanie siebie jest prawie zawsze objawem niepewności. Stare chińskie przysłowie mówi: “Błogosławieni ci, którzy potrafią śmiać się z siebie. Nigdy nie zabraknie im rozrywki”. Zdolność do przyznania się do własnych słabości i zachcianek oraz umiejętność śmiania się z nich wymagają jeszcze większego poczucia bezpieczeństwa niż to, które daje samoakceptacja. Dopiero świadomość, że jest się w czymś dobrym, pozwala przyznać się do własnych braków. Kto posiadł tę tajemnicę, potrafi się z nich śmiać nawet wtedy, gdy wyjdą na światło dzienne, a ludzie się o nich dowiedzą. “Nigdy nie obiecywałem ci kobierca z róż, nieprawdaż?”

 

Ludzie, którzy akceptują samych siebie, potrafią rozpoznawać i zaspokajać swoje potrzeby. Ci, którzy potrafią zaakceptować siebie, umieją także zdać sobie sprawę ze swoich potrzeb: fizycznych, emocjonalnych, intelektualnych, społecznych i duchowych. Sprawdza się tu porzekadło, że miłosierdzie zaczyna się w domu. Jeśli nie kocham samego siebie, nie będę w stanie pokochać nikogo innego. Próby lekceważenia własnych potrzeb mogą się okazać zabójcze dla jednostki. Bliźniego należy kochać jak siebie samego. Zabrzmi to może banalnie, ale naprawdę im bardziej kocham samego siebie, tym więcej spontanicznego, naturalnego uczucia będę w stanie ofiarować bliźnim.

 

Ludzie, którzy akceptują samych siebie, starają się wypracować harmonijny model życia, tak aby być w stanie wychodzić naprzeciw swoim potrzebom. Zazwyczaj udaje im się zaspokoić potrzeby snu, odpoczynku, pracy i pokarmu. Powstrzymują się od wszelkiej przesady oraz szkodliwych nałogów: obżarstwa, palenia papierosów, pijaństwa czy narkotyków. Są ponadto w stanie wziąć pod uwagę potrzeby, prośby i żądania innych. Wyczuleni na potrzeby innych, umieją okazać prawdziwe współczucie i potrafią udzielić pomocy. Przy tym wszystkim zdarza im się odmawiać i nie odczuwają potem wyrzutów sumienia czy żalu. Po prostu znają zarówno swoje potrzeby jak i granice, których przekroczyć nie wolno.

 

Ludzie, którzy akceptują samych siebie, potrafią się samookreślić. Klucze do samookreślenia znajdują w sobie, zamiast pytać o nie innych ludzi. Kto naprawdę akceptuje siebie, uważa pewne rzeczy za właściwe i słuszne, i nie zastanawia się nad tym, co pomyślą inni. Akceptacja samego siebie jest w dużej mierze odporna na psychologię tłumu i masowe reakcje. W razie potrzeby nie zawaha się popłynąć pod prąd. Jak by powiedział Fritz Perls: “Nie przyszedłem na świat, aby spełniać twoje oczekiwania, a ty nie urodziłeś się po to, żeby spełniać moje”.

 

Ludzie, którzy akceptują samych siebie, niełatwo tracą kontakt z rzeczywistością. Zrozumienie czym jest kontakt z rzeczywistością przychodzi zazwyczaj łatwiej, jeśli się uzmysłowi sobie w czym przejawia się jego brak. Kontakt z rzeczywistością wyklucza marzenia na jawie lub wyobrażanie sobie, kim moglibyśmy być, gdybyśmy byli inną osobą. Nie warto tracić energii na żale, że nie jesteśmy inni. Należy cieszyć się życiem takim, jakie jest i w takie właśnie życie należy zaangażować swe siły. Nie wolno schodzić na manowce rozmyślań o tym, czym “moglibyśmy” być.

 

Ludzie, którzy akceptują samych siebie, są asertywni. Ostatnim objawem samoakceptacji jest postawa, którą zwykło się nazywać asertywnością. Akceptujący siebie człowiek przyznaje sobie prawo do poważnego traktowania, do własnych poglądów i własnych wyborów. W każdy związek wchodzi tylko na zasadzie równorzędnego partnerstwa. Nie zgadza się przyjąć roli przegrywającego ani też nie podejmuje decyzji za innych. Zastrzega sobie także prawo do popełniania błędów. Wielu z nas rezygnuje z asertywności w momencie, gdy czuje, że może być w błędzie. Ukrywamy własne poglądy, preferencje. Pełna radości samoakceptacja jest powołaniem do asertywności: do szacunku dla samego siebie, do umiejętności wyrażania samego siebie w sposób otwarty i szczery.

 

 

Więcej w książce: Twoje szczęście jest w tobie – John Powell SJ

http://www.deon.pl/inteligentne-zycie/poradnia/art,117,akceptujesz-siebie-czy-nie.html

******

Najgorszy nieprzyjaciel we wszechświecie

Eduard Martin / slo

(fot. kreg.steppe / flickr.com)

Historia mojego praprastryja, męża siostry mego pradziadka, była w rodzinie opowiadana przez całe pokolenia. Moja praprastryjenka wydała się za wielkiego bogacza i żyła z nim, jak się wydaje, w bardzo szczęśliwym małżeństwie. Mogli sobie pozwolić na wszystko, o czym tylko pomyśleli.

 

Tyle że nie mieli dzieci. Ale oboje byli młodzi i istniała nadzieja, że po ich ogromnej willi będą kiedyś one biegać. Ale przyszła wojna i praprastryj dostał kartę powołania.
On, który przywykł do wykwintnej pościeli, do świetnego stołu, do eleganckiego stroju, miał teraz zostać odziany w mundur, spać w wojskowych barakach i jeść z żołnierskiej kuchni. Miał opuścić żonę, którą kochał.
Miał każdego dnia czekać, że go zastrzeli ktoś tak samo niezadowolony z tego, że musiał opuścić swój dom i swoją żonę. I miał wypełniać rozkaz, aby do tych innych niezadowolonych ludzi strzelać.
Mój praprastryj postanowił, że NIE STAWI SIĘ DO WOJSKA.
Kiedy przyszedł dzień poboru, nigdzie nie poszedł, pozostał w swojej willi. Jedno z pomieszczeń w piwnicy urządził jako kryjówkę na przypadek absolutnej konieczności, ale nie przebywał w niej, poruszał się swobodnie po domu. Praprastryjenka nie podnosiła w niektórych pokojach zasłon, aby nie można go było widzieć z ulicy. Zwolniła też służbę, z wyjątkiem starej oddanej służącej, co do której nie było wątpliwości, że zachowa tajemnicę. Tak więc kiedy na polach walki Europy umierały codziennie tysiące ludzi, kiedy żołnierze czołgali się w bagnie, zrywali do ataku i padali, zastrzeleni w biegu do nieprzyjacielskich okopów, mój praprastryj siedział na wygodnych kanapkach, palił cygaro, popijał swoje poranne porto, opróżniał jedną po drugiej butelkę ze swej bajecznie zaopatrzonej winnej piwniczki i czytał sobie wiersze; kilka ich tomików z jego biblioteki — a był to bibliofil i miłośnik poezji – znalazło się potem w moich zbiorach.

Lata wojny płynęły, a praprastryj ciągle nie mógł się doczekać jej końca. Willa była na tyle przestronna, że nie musiał cierpieć na klaustrofobię, a nawet mógł w salonach – niczym na stadionie – trenować na rowerku.
Czytał gazety i wpinał na mapach chorągiewki, aby śledzić przesunięcia frontu. Wiedział, że swoje więzienie będzie mógł opuścić tylko wtedy, jeśli Austria zostanie rozbita – w przeciwnym razie nie pozostanie mu nic innego, jak pozostać w ukryciu aż do śmierci.
Praprastryjenka rozgłosiła uprzednio, że mąż wyjechał za granicę, wskutek czego sądzono, że przed poborem po prostu uciekł. Opinia co do jego i jego żony rozsądku była tak pozytywna, że nikt nie podejrzewał ich o coś równie niedorzecznego – nikt nie mógł spodziewać się tego, że praprastryj będzie ukrywał się w swoim domu.
Tymczasem jednak, jakkolwiek nie było po temu powodów, praprastryj zaczął odczuwać strach. Na koniec całe dni spędzał za zasłoną przy okrągłym secesyjnym oknie wychodzącym na ulicę, spoglądając z niepokojem w stronę bramy wjazdowej.
–  O co chodzi? – pytała go czasem praprastryjenka. – Co ci jest?
–  Nic – mówił, i nie spuszczał oczu z bramy.
Nie mógł się pozbyć lęku, że lada chwila wejdą do ogrodu policjanci i zabiorą go. Wiedział, że za dezercję jest tylko jedna kara: ŚMIERĆ.

Ile razy widział w duchu pluton egzekucyjny, ile razy przeżył w wyobraźni świst kul przy egzekucji? Chyba dziesiątki tysięcy razy. Nie chciał jeść, pić swoich win, palić cygar, czytać wierszy. Spoglądał tylko na bramę.
Aż raz zobaczył, jak wchodzi przez nią policjant.
– Wybaczy pani, że przeszkadzam – powiedział policjant – ale szukam numeru ósmego na tej ulicy. Pani ma dwunasty, może mi pani pomoże. Tamci ludzie chyba nie mają oznaczonego domu.
Praprastryjenka wskazała dom, którego policjant szukał.
W tej samej chwili rozległ się strzał.
Kula, której praprastryj spodziewał się na dalekim polu walki i której starał się uniknąć, czekała na niego przez wszystkie te lata w jego własnym pistolecie. Kula, której przez wszystkie te lata obawiał się przy egzekucji, czyhała na niego w domu, w jego własnej broni.
Nie zniósł napięcia…
W jednej z książek, które z jego biblioteki zawędrowały do mnie, można przeczytać, że to, przed czym człowiek ucieka, nosi w sobie. Choćby się przed strachem tysiąckroć obwarował, nie pomoże mu to. Trzeba się pozbyć trwogi w swoim sercu, w swojej myśli. Ten, kto tego nie potrafi, jest zagrożony, choćby go chroniły wszystkie armie świata. Nie ma na świecie gorszego nieprzyjaciela niż strach, własny strach. Najbardziej podstępny, najgorszy nieprzyjaciel we wszechświecie.

 

 

Wiecej w książce: Radości dla duszy – Eduard Martin

http://www.deon.pl/inteligentne-zycie/psychologia-na-co-dzien/art,634,najgorszy-nieprzyjaciel-we-wszechswiecie.html

 

******

Nie bądź taki uparty

Dariusz Piórkowski SJ

(fot. Moyan_Brenn / flickr.com / CC BY)

Miłosierdzie powoduje, że Bóg jest “niekonsekwentny”,  w pewnym sensie “niesłowny”I dlatego często się nim gorszymy.

“Rzekł Pan do Jonasza: “Czy uważasz, że słusznie jesteś oburzony? Słusznie, gniewam się śmiertelnie” – odparł prorok” (Jon 4, 4.9)

 

Opowiadanie o Jonaszu to inspirująca historia pod wieloma względami. I dość oryginalna jak na Stary Testament.

 

Na początku księgi Pan wzywa Jonasza, by poszedł głosić Niniwie upomnienie, bo “jej nieprawość dotarła przed oblicze Pana”. A co robi Jonasz? Bierze nogi za pas i zwiewa. Wcale nie ma zamiaru robić tego, co każe mu Pan. Wsiada na statek do Tarszisz, miasta na terenach dzisiejszej Hiszpanii. No i zaczyna się walka. Na morzu zrywa się sztorm, wszyscy wpadają w panikę, marynarze zaczynają wzywać swoich bogów. A Jonasz pełen stoickiego spokoju idzie pod pokład, kładzie się i sobie smacznie śpi. Autor księgi pisze, że prorok “twardo zasnął”. Czy tak reaguje normalny człowiek? Dlaczego on to robi? Jemu po prostu jest już wszystko jedno. Ogarnęła go rezygnacja. Prorok chce umrzeć, bo wie, że sztorm zerwał się z jego powodu.

 

Kapitan budzi go i pyta: “Jak ty możesz w ogóle spać? Wołaj do twojego Boga, to może nie zginiemy”. Jonasz ma to gdzieś. Nie wydusza z siebie ani słowa, nie prosi, bo po co. Wobec tego marynarze rzucają losy, żeby stwierdzić, czyja to wina. Los pada na Jonasza – on jest winien całego zamieszania, co zresztą sam otwarcie przyznaje. Jonasz, mężczyzna z zasadami, postępuje zgodnie z tradycyjnym przekonaniem o karze śmierci, jakiej winien jest prorok, jeśli odmówił spełnienia Bożego polecenia.

 

Skoro mu i tak wszystko jedno, proponuje załodze statku dość śmiałe rozwiązanie: “Wyrzućcie mnie za burtę i po kłopocie”. On dobrze wie, że w odmętach czeka go pewna śmierć. Marynarze, choć są poganami, nie mają sumienia, by to zrobić. Próbują wiosłować, by dobić do lądu i tam zostawić Jonasza. Ale nic z tego. Wiatr jest tak silny, że nie dają rady. Zaczynają więc prosić Pana o wyrozumiałość, bo w sumie nie chcą rzucać Jonasza na pożarcie rekinom, ani mieć jego krwi na rękach, chyba że nie pozostaje im już nic innego. W końcu wyrzucają proroka za burtę. I morze natychmiast się ucisza.

 

Jonasz myśli, że to koniec. A tu nagle z polecenia Pana pojawia się duża ryba, połyka proroka i ratuje go od utonięcia. Siedzi tam w brzuchu, samotnie, w ciszy, przez trzy dni. Dociera do niego, co zrobił. Zaczyna się modlić. Oczy i usta mu się otwierają. Chciał umrzeć, ale nagle dziękuje Panu, że go ocalił z odmętów. Już nie chce umierać. Przeszła mu chandra i depresja. Jakby zdjęty został z niego jakiś urok. We wnętrzu ryby przygotowuje się do tego, żeby mu się potem język rozwiązał. I wówczas Pan sprawia, że wieloryb wypluwa go na ląd.

 

Jonasz siedząc trzy dni w rybie zmiękł, ale tylko trochę. Doszedł do wniosku, że przed Bogiem uciec się nie da, więc skoro musi, to pójdzie i zrobi swoje, chociaż się do tego nie pali. W sercu dalej myśli swoje. Postanowia, że wykona rozkaz zewnętrznie, żeby Bóg się od niego odczepił. Jest gotowy do podjęcia misji, ale zmienił się tylko częściowo. Pan wzywa go po raz drugi. Prorok idzie do Niniwy z musu.

 

Skąd ten początkowy opór i ucieczka Jonasza? Najpierw stąd, że w Niniwie mieszkają poganie, Asyryjczycy. To są wrogowie Izraela, którzy go najechali i złupili. Jak więc, on, Żyd, ma teraz iść do wrogów i głosić im upomnienie? Przecież to niedorzeczne. Mieszkańców Niniwy należy raczej zgładzić z powierzchni ziemi, a nie litować się nad nimi.

 

Ale istnieje jeszcze głębszy powód najpierw ucieczki, a potem oburzenia proroka, kiedy tylko mieszkańcy Niniwy się nawrócili. Podczas gdy niektórzy prorocy próbowali się wycofać, bo w tym, co głosili, nie widzieli nadziei, Jonasz, przeciwnie, odmawia, ponieważ wie, że nadzieja istnieje. Wszyscy prorocy smucili się, że jeśli ludzie się nie nawrócą, spotkają ich konsekwencje i nieszczęście.

 

Natomiast Jonasz jest wściekły, że Bóg okazuje miłosierdzie. I to na dodatek wobec wrogów Izraela. Smuci się, że ludzie się nawracają, że nie było kary. Chłop się napracował, nachodził, nakrzyczał. I wszystko na marne. Grad siarki i ognia nie spadł na Niniwę. I jeszcze twierdzi, że on to wszystko wiedział od początku: “Dlatego postanowiłem uciec do Tarszisz, bo wiem, żeś Ty jest Bóg łagodny i miłosierny, cierpliwy i pełen łaskawości, litujący się nad niedolą”. Uważa, że tak się po prostu nie robi. Nie można grozić, a za chwilę przebaczać. Za grzech należy się kara, siarka i ogień, a nie miłosierdzie. To jest prorok, który trzyma się twardych zasad. Jest wyrazisty. On ma problem z Bożą sprawiedliwością. Uważa się za zwolennika sztywnej reguły: Jak Kuba Bogu, tak Bóg Kubie.

 

Zauważmy, że Bóg kazał Jonaszowi głosić upomnienie Niniwy, ale nie powiedział, jak to robić. Nie powiedział, jaka będzie kara. Jonasz wybrał najtwardszą opcję: “Jeszcze czterdzieści dni, a Niniwa będzie zburzona”. Bóg nic o zburzeniu nie mówił, ani o terminie zesłania kary. Tak sobie umyślił prorok.

 

Zdaniem proroka, Bóg nie powinien tak postępować. Jonasz wie lepiej, jak powinno być. Gorszy się, zniechęca, wpada w depresję i nie chce mu się już żyć z tego powodu. I mówi: O nie, ja w te klocki bawić się nie będę”. Znowu nie poszło po jego myśli.

 

Czy to nas nie dziwi? To “święte” oburzenie Jonasza! Bóg jest jego zdaniem za bardzo miłosierny. Przesadza. Niby grozi karą, ale tak naprawdę od początku chce przebaczyć. Czyli jednak Bóg rzuca słowa na wiatr? Niby mówi, że ukarze, ale jeśli się ludzie nawracają, to nagle zmienia zdanie.

 

Tak. Miłosierdzie powoduje, że Bóg jest “niekonsekwentny”, w pewnym sensie “niesłowny”. Nam się często wydaje, że istnieje albo sprawiedliwość albo miłosierdzie. Nie da się ich ze sobą pożenić. Albo jesteś sprawiedliwy, albo miłosierny. Nie można równocześnie być jednym i drugim. Jeśli okazuję miłosierdzie, to rezygnuję ze sprawiedliwości. Tymczasem w Bogu miłosierdzie i sprawiedliwość się nie zwalczają, lecz uzupełniają.

 

Zrozumieli to ci, którzy żyli Duchem Bożym. I to oni są bliżsi Ewangelii. Na przykład, św. Hieronim komentując tę księgę pisze: “Sprawiedliwość Boga umocniona jest zewsząd miłosierdziem, i w takim otoczeniu przystępuje do sądzenia: tak przebacza, aby osądzić, tak osądza, aby się zmiłować”.  Jak można osądzać tak, aby się zmiłować?

 

Albo inny Ojciec Kościoła, św. Jan Chryzostom powiada: “Wolę, żeby Bóg sądził mnie z nadmiaru miłosierdzia wobec innych niż z nadmiaru sprawiedliwości”. Z kolei św. Ambroży pisze takie niepokojące słowa: “Bóg stworzył człowieka i wówczas odpoczął, mając wreszcie kogoś, komu mógł przebaczyć grzechy”.

 

To nie znaczy, że Bogu jest wszystko jedno. I że nie obchodzą Go nasze grzechy. Tego nie ma w tej księdze. Bóg każe Jonaszowi głosić upomnienie. Nazywa rzecz po imieniu: Asyryjczycy popełniają nieprawość. Tak być nie może. Ale najmniejszy znak nawrócenia powoduje, że Bóg nie widzi już nieprawości.

 

Ciekawy jest ten smutek w człowieku z powodu miłosierdzia Boga, zwłaszcza wobec innych. Zgorszenie Bożym miłosierdziem. Nie brakuje ludzi wierzących w Kościele, którzy chcieliby, aby im Bóg zawsze okazywał miłosierdzie, ale wobec innych, zwłaszcza grzeszników, powinien być surowy, sprawiedliwy. Kreują się wówczas na obrońców Ewangelii, wartości, wiary, Kościoła. I twierdzą, że taki właśnie jest Bóg. Stają się zapiekli w sprawiedliwości do tego stopnia, że aż usychają, wpadają w smutek – jak Jonasz. Modlą się, jak we fraszce Jana Sztaudyngera: “Bądź sprawiedliwy dla innych, Panie, dla siebie proszę o zmiłowanie”. A jeśli by już mieli przebaczyć wrogowi, to ten najpierw musiałby ich 10 razy przepraszać i kajać się w popiele.

 

Jonasz uważa, że dla człowieka, który grzeszy poważnie, nie ma miejsca na miłosierdzie. Nie ma już szansy dla niego. Bo to byłoby niesprawiedliwe. Jedni się starają, a drudzy nie. I wszyscy mają dostać po równo? Co to to nie. On choruje na ten sam syndrom co starszy syn z przypowieści o synu marnotrawnym.

 

Przypomnijmy. Starszy syn ukazany jest tam jako przeciwieństwo młodszego brata. Ale to pozór. Jego życie kręci się przykładnie wokół pracy i służby. Gdy brat wrócił, on pracował na polu. Ale gdy dowiaduje się, że jego młodszy brat hulaka wrócił do domu i ojciec wystawił z tego powodu ucztę, wpada w gniew i obraża się. Aż się w nim zagotowało. Skąd ten gniew? Ojciec urządził ucztę dla rozpustnika i marnotrawcy, a przecież starszy syn tak się starał i nic nie otrzymał w zamian. Zwraca się więc do ojca z wyrzutem: “Oto tyle lat Ci służę, nigdy nie przekroczyłem Twego rozkazu”. Spowiada się na opak, jak to często zdarza się po dziś dzień. Jest dumny z siebie.

 

Tymczasem ojciec, podobnie jak Bóg do Jonasza, wychodzi na zewnątrz i próbuje rozmawiać z oburzonym synem, przekonywać obrażonego, jest wobec niego równie delikatny jak wobec marnotrawnego syna. Czy to coś dało? Czy starszy syn wszedł na ucztę? Tego nie wiemy. Przypowieść urywa się. Podobnie jak opowieść o obrażonym Jonaszu.

 

Najciekawsze jest jednak to, jak Bóg postępuje wobec Jonasza. Traktuje go jak dziecko. Pozwala się mu wyżalić, słucha jego marudzenia, dyskutuje, znosi gniew i oburzenie proroka. Stosuje lekcję poglądową i wyraża troskę o niego, żeby sam doświadczył Bożego miłosierdzia. Najpierw sprawia, że drzewko rycynusowe wyrasta, “by dać mu ulgę w spiekocie”. Jonasz się ucieszył. Na drugi dzień krzew usycha, zrywa się suchy gorący wiatr. Prorok słabnie i chce umrzeć. Cała ta akcja jest po to, by na przykładzie drzewka wykazać, co siedzi w proroku i co on musi w sobie zmienić.

 

Ale Jonasz jest niezwykle przekorny i uparty. Na pytanie Boga, “Czy uważasz, że słusznie jesteś oburzony? Najpierw milczy, a potem odpowiada: “Tak, żebyś wiedział, słusznie się gniewam”. I to “śmiertelnie”.  I żeby było jasne: powodem tego “śmiertelnego” oburzenia jest uschnięte drzewko…

 

Upór i stawianie na swoim to jeden z naszych największych wrogów. Zazwyczaj kiedy się przy czymś upieramy, to uważamy, że mamy rację. Ale czy mamy słuszną rację? To jest pytanie, które często trzeba sobie stawiać, kiedy zaczynamy się kłócić, kiedy odwracamy się od siebie, bo ktoś nie spełnił naszych oczekiwań. To pytanie może przerwać proces izolacji i zamknięcia w sobie.

 

Jonasz uważa, że to Bóg się powinien zmienić, bo tak się nie robi. Niektórzy chrześcijanie też uważają, że do grzeszników to trzeba dopiero wtedy pójść, kiedy okażą wolę nawrócenia. Jakże często wpadamy w rezygnację, albo w furię, bo nie możemy przeforsować własnej wizji i, naszym zdaniem, jedynie słusznych przekonań. Wydaje nam się, że jesteśmy najmądrzejsi na świecie. Nie chcemy ustąpić, stawiamy na swoim. Myślę, że ta cecha bardzo nam utrudnia budowanie relacji, przyczynia się do rozpadu niejednego małżeństwa, jest źródłem wielu konfliktów i wojen.

 

Jonasz myśli o sobie. Wielce obrażony na to, że uschnął krzew. Nie widzi różnicy między taką błahostką jak uschnięte drzewo, a życiem i dobrem tysięcy ludzi. To jest druga trudność, która staje się źródłem nieporozumień i konfliktów. Nieumiejętność rozróżnienia co jest ważne, a co drugorzędne. I zwykły ludzki egoizm. Najważniejsze, żeby mi było dobrze. My się najczęściej upieramy przy detalach, przy rzeczach, które w zasadzie można sobie odpuścić, można je tolerować, tylko trzeba chcieć. Ale jeśli się uprę, że moje musi być na wierzchu, to nie ma mocnych.

 

Podoba mi się też scena rozmowy Boga z Jonaszem. To taki obraz szczerej modlitwy. Nabieram dzięki niej odwagi. Jonasz nie boi się powiedzieć Bogu o tym, co czuje i myśli. Nawet jeśli wylewa się z niego żółć i rozgoryczenie. A Bóg tego słucha. I nie mówi: “Jak Ty ze mną rozmawiasz, gówniarzu”?

 

Jakże często nasze modlitwy są takie ugrzecznione, takie wypomadowane, upobożnione. Próbujemy grać przed Bogiem role, jakby On nie wiedział, co w nas siedzi. Jak widać, Bóg się uporem Jonasza nie zraża, bo wie, co w nim się kotłuje. Mimo wszystko rozmawia z Jonaszem. Czuć w tym delikatność. Bóg obchodzi się z nim jak z jajkiem. Jeśli mamy jakiś żal, pretensje do Boga, to najlepiej Mu o tym powiedzieć. Bóg na nie zje, ani nie porazi piorunem. Lepiej być szczerym, niż udawać świętoszka.

 

Uderza jeszcze jedno w całej tej historii. We wszystkim, co się dzieje, widać rękę Boga. Niby to prawa natury: bo sztorm się zrywa, potem jakaś ryba się pojawia, następnie drzewko wyrasta, usycha, wieje wiatr. Okazuje się, że te wydarzenia są “po coś”. One urabiają, wychowują Jonasza. Mają go zmiękczyć, przemienić jego myślenie, jego surowość, jego wyobrażenia. Myślę, że podobnie bywa w naszym życiu. Większość przykrych doświadczeń też czemuś służy. Niestety, bywamy hardzi, uparci jak Jonasz. I musimy swoje odcierpieć, byśmy zmiękli, stali się bardziej łagodni dla siebie, dla innych, byśmy umieli przyjąć miłosierdzie Boga.

 

Czy próbujemy znaleźć czas, by zastanowić się nad naszymi sztormami, marynarzami, którzy wyrzucają nas za burtę, wielorybami, które nas połykają i siedzimy tam sami jak palec? Czy próbujemy szukać w tym sensu i palca Bożego?

 

Jonasz to był spryciarz. On wiedział, że to, co go spotyka, dzieje się z jego powodu. Chociaż on to wszystko interpretował jako karę. A Bóg próbował przemówić mu do rozumu i do serca.”Jonaszu, nie bądź taki uparty, daj sobie pomóc, daj sobie powiedzieć, że możesz czegoś nie rozumieć, że nie pozjadałeś wszystkich rozumów. Nie myśl sobie, że gdybyś wysiekł swoich wrogów, to byś stał się od razu szczęśliwy. I nie myśl tylko o sobie”.

 

Jeżeli ogarnie nas kiedyś smutek, zwątpienie, rozpacz, lęk, wtedy pamiętajmy, że Bóg jest najbliżej nas. Jeden krok od nadziei. Tylko Bóg wydobędzie nas z naszej matni i dna. Jeśli oczywiście rozpoznamy tę obecność, jeśli się do Boga zwrócimy.

 

 

Powyższy tekst jest fragmentem rekolekcji wygłoszonych do par niesakramentalnych w Warszawie w marcu tego roku.

 

>> Dariusz Piórkowski SJ – Słowo w naczyniach glinianych

 

Książka przeznaczona jest przede wszystkim dla osób, które zamierzają przeżyć owocnie okres Wielkiego Postu, otwierając się na mądrość płynącą z codziennych czytań. Stanowi również cenną inspirację dla tych, którzy chcieliby lepiej poznać siebie, obserwując własne uczucia i postawy przez pryzmat Słowa Bożego. “Słowo w naczyniach glinianych” z pewnością zachęci czytelnika do regularnej lektury Pisma Świętego oraz do odnowienia w sobie zdolności do uważnego słuchania.

http://www.deon.pl/religia/duchowosc-i-wiara/zycie-i-wiara/art,1365,nie-badz-taki-uparty.html

******

Droga kontemplacji. Od czego zacząć?

WAM

Wydawnictwo WAM / pz

(fot. AJ)

Franz Jalics SJ udowadnia, że doświadczenie obecności Boga jest dostępne wierzącym już w tym życiu. Prowadzi do niego modlitwa kontemplacyjna, proste wpatrywanie się w oblicze Boga, które jest odpowiedzią na najgłębsze pragnienie ludzkiego serca. Jak się do niej zabrać?

 

Pojawiające się w życiu chwile kontemplacji wyda­ją się namiastką tego, czego człowiek oczekiwał od zawsze. Uzmysławiają, że życie ma do zaoferowania więcej niż to, co przeżywamy na co dzień. Zaskakują i wywołują tęsknotę, aby wejść głębiej w tajemnicę życia. Czujemy, że tam kryje się nasza prawdziwa ojczyzna.

 

Może się zdarzyć, że przebywając na łonie przy­rody czy w górach, doświadczymy bezkresu, którego nie sposób ująć w żadne ramy. Uświadamiamy sobie obecność czegoś, co istniało od zawsze, chociaż ni­gdy tego nie zauważyliśmy. Rankiem podczas łowie­nia ryb, gdy jezioro jest zupełnie spokojne, a ryba nie połknęła jeszcze haczyka, niespodziewanie do­świadczamy chwili spokoju, który tętni życiem.

 

Może się nawet zdarzyć, że przychodzimy nad jezioro nie po to, by łowić ryby, ale ze względu na ów spokój. Młoda kobieta, którą wprowadzałem w modlitwę kontemplacyjną, powiedziała nagle: “Ach tak, znam to”. Będąc dzieckiem, miała w ogrodzie huśtawkę. Gdy ogarniał ją smutek albo przepełniała radość, wy­chodziła z domu i cicho na niej siadała. Przebywała  tam, nic nie robiąc. Doświadczała ciszy pełnej życia, która rozpraszała jej smutek albo wzmacniała radość. Przypomniała sobie o tej ciszy, wchodząc w modlitwę kontemplacyjną. Także w zdumieniu dzieci jest coś z kontemplacji.

 

Niektórzy stają się ludźmi kontem­placji pod wpływem choroby albo wielkiego cierpie­nia; przynajmniej w jakiejś mierze. Doświadczają ist­nienia takiego wymiaru, którego ból ani słabość nie mogą dotknąć. Inni z kolei wchodzą w kontemplację na skutek nagłego spotkania ze śmiercią. Jeszcze in­ni przeżywają podobne doświadczenie w pokornej posłudze na rzecz ubogich i niepełnosprawnych. Mówią, że potrzebujący ludzie ofiarowali im więcej niż od nich otrzymali. To “więcej” zmierza w kierun­ku kontemplacji. Jest wielu takich, którzy w czasie powolnego rozwoju w życiu codziennym odczuwają w sobie nagły wzrost pogody ducha i pewności, a to pomaga im w kryzysach. Tak rodzi się w nich posta­wa kontemplacji. Często emanuje od nich światło, a w ich oczach można dostrzec, że są już na właściwej drodze.

 

Takie chwile nie przenoszą człowieka w stan kon­templacji, która jest tematem naszej książki. Zachęca­ją jednak do pójścia w tym kierunku i dają przedsmak tego doświadczenia. Bez nich człowiek nie byłby za­interesowany ani wiarą, ani drogą kontemplacji.

 

W książce tej chciałbym pokazać – w sposób pro­sty, ale bardzo konkretny – jaki sens ma kontempla­cja. W pierwszych rozdziałach spróbuję wyjaśnić trzy  pojęcia: wiary, życia wiecznego oraz kontem­placji . Następnie pragnę przybliżyć konkretne wy­obrażenie o drodze kontemplacji. Prześledzimy też związki tej drogi z filozofią, Pismem Świętym i mistyką. Zbadamy kierunki rozwoju modli­twy kontemplacyjnej, jej oddziaływanie na ży­cie czynne  i jej aktualność dzisiaj. Konkretny przykład pokaże nam wreszcie, jak wygląda modlitwa kontemplacyjna  i jak zastosować ją w życiu .

 

Na końcu każdego rozdziału znajdują się pytania, które służą połączeniu przedstawionej treści z włas­nymi doświadczeniami.

 

Zanim doświadczymy kontemplacji

 

Zanim człowiek znajdzie się na drodze kontemplacji, przeważnie ma już za sobą długą drogę wiary. Nie wolno mylić tych dwóch dróg. Wiara zakłada pew­ność istnienia czegoś, czego nie widzimy i nigdy nie doświadczyliśmy1. Kontemplacja natomiast nie wiąże się z pewnością istnienia Boga, lecz jest początkiem Jego oglądania.

 

Wierzyć w Boga oznacza mieć pewność, że On istnieje, choć nigdy Go nie widzieliśmy. Ta pewność wiary nie opiera się na bezpośrednim widzeniu Boga, ale na trzech ważnych doświadczeniach.

 

Fundamentem wiary jest doświadczenie ży­cia. Każdy człowiek przeczuwa istnienie Transcen­dentnego, nosi w sobie tęsknotę za Bogiem i ma pew­ność życia po śmierci. Gdy człowiek doświadcza Boże­go powołania, tęsknota ta zdaje się w nim odżywać.

 

Wiara jest jakby odpowiedzią na to zaproszenie. Im większe i intensywniejsze doświadczenie życia z Bo­giem, tym łatwiej człowiek dochodzi do wiary w Nie­go. Uzmysławia sobie, że owa świadomość istnienia Boga była w nim obecna już wcześniej. Nie poświęcił jej jednak wystarczająco dużo uwagi, gdyż był zatro­skany o życie codzienne. Bez doświadczenia Boga nie ma wiary. Doświadczenie to jest zatem czynnikiem, który decyduje o zrodzeniu się wiary w Boga.

 

Człowiek doświadcza objawienia się Boga na pew­nym etapie życia. Dociera ono do niego za pośrednic-twem Kościoła lub środowisk religijnych. Przekazują mu je ludzie głoszący przesłanie – nauczyciele, pro­rocy, mistrzowie, albo księgi święte, które zawierają długą tradycję idei życia wiecznego, oraz wspólnota, która według niej żyje. Dzieje się tak w każdej religii. Środowisko jest drugim elementem, który prowadzi do wiary. Kiedy tych trzech rzeczywistości – nauczy­cieli, świętych ksiąg i wspólnoty – doświadczamy jako autentycznych i wiarygodnych, budu­jemy na nich naszą wiarę.

 

Do tego dochodzi trzecie, prawdopodobnie naj­ważniejsze doświadczenie: łaska wiary. Bóg daje człowiekowi poznać, że jest na właściwej drodze, że życie po śmierci rzeczywiście istnieje. Pewność ta jest konieczna, ponieważ wiara wymaga od człowie­ka zdecydowanego wyboru Boga i zgodnego z tym życia. Poprzez pocieszenia i strapienia Bóg prowadzi wierzącego na jego drodze, aby mógł rozpoznać, ja­ kie decyzje są dla niego dobre2. Również one należą do doświadczenia wiary.

 

Wiara w Boga daje nam pewność, że zostaliśmy przez Niego zrodzeni, że jesteśmy z Nim zjednoczeni podczas ziemskiej wędrówki, a po śmierci zostanie­my objęci Jego wszechogarniającą miłością i przyjęci do wiecznej szczęśliwości. Wiara nie jest więc do­świadczeniem oglądania Boga. Daje tylko pewność, że kiedyś stanie się ono naszym udziałem.

 

W następnym rozdziale zastanowimy się nad do­świadczeniem obecności Boga, które zostało nam obiecane po śmierci.

 

Droga Czytelniczko i drogi Czytelniku, chciałbym wam teraz zadać pytania, jak to zapowiedziałem we wprowa­dzeniu. Proszę, znajdźcie czas, aby na nie odpowiedzieć. Pytania te pomogą wam zbliżyć się do drogi kontemplacji poprzez wasze osobiste doświadczenia. Na koniec tego roz­działu chciałbym więc zadać dwa pytania:

 

– Na jakich ważnych doświadczeniach opiera się wasza wiara?

 

– Jakie doświadczenia są dla was szczególnie ważne?

 

Więcej w książce “Droga Kontemplacji” >>>.

 

 

http://www.deon.pl/czytelnia/ksiazki/art,801,droga-kontemplacji-od-czego-zaczac.html

*******

“Niech sprawy rodziny nie dzielą chrześcijan”

KAI / pk

(fot. shutterstock.com)

Papież Franciszek przyjął luterańską arcybiskupkę Uppsali, Antje Jackelén, która przybyła do Watykanu z delegacją Kościoła Szwecji. W swym przemówieniu zaapelował, by sprawy poszanowania życia, małżeństwa, rodziny i seksualności nie doprowadziły do nowych podziałów wśród chrześcijan.

Podkreślił, że zasadniczym punktem odniesienia dla ekumenicznego zaangażowania Kościoła katolickiego jest “Dekret o ekumenizmie” Soboru Watykańskiego II. Od tej pory nie można już było “pomijać ekumenizmu”. Stanowi on dla wszystkich wezwanie do wejścia na drogę przezwyciężania podziału między chrześcijanami, który “nie tylko otwarcie sprzeciwia się woli Chrystusa, ale także stanowi zgorszenie dla świata i szkodzi najświętszej sprawie głoszenia Ewangelii wszelkiemu stworzeniu”.

 

Papież przypomniał, że Dekret wyraża głęboki szacunek wobec “braci i sióstr odłączonych”. Nie są już oni “postrzegani jako przeciwnicy lub konkurenci, ale są uznani za tych, czym są: braci i siostry w wierze”. – Katolicy i luteranie są zobowiązani do poszukiwania i wspierania jedności w diecezjach, w parafiach, we wspólnotach na całym świecie. Wiele pracy jeszcze trzeba wykonać na drodze do pełnej i widzialnej jedności w wierze, w życiu sakramentalnym i w posłudze kościelnej. Ale możemy być pewni, że Duch Pocieszyciel zawsze będzie światłem i mocą dla ekumenizmu duchowego i dla dialogu teologicznego – wskazał Franciszek.

 

Przypomniał niedawny dokument Luterańsko-Katolickiej Komisji ds. Jedności “Od konfliktu do komunii. Luterańsko-katolickie upamiętnienie reformacji w 2017 roku”. – Mamy serdeczną nadzieję, że ta inicjatywa będzie sprzyjać dokonaniu – z pomocą Bożą i naszą współpracą z Nim i między nami – kolejnych kroków na drodze jedności – powiedział papież.

 

Przekonywał, że wezwanie do jedności w pójściu za Chrystusem obejmuje także “pilne wezwanie do wspólnego zaangażowania na płaszczyźnie charytatywnej na rzecz tych wszystkich, którzy w świecie cierpią z powodu nędzy i przemocy, a także w szczególny sposób potrzebują naszego miłosierdzia”. Dodał, że “szczególnie świadectwo naszych prześladowanych braci i sióstr skłania nas do wzrastania w braterskiej komunii”.

 

Zaznaczył, że z lęku przed naruszaniem już osiągniętej zgody ekumenicznej nie można pomijać kwestii godności ludzkiego życia, któremu zawsze należy się szacunek, jak również spraw związanych z rodziną, małżeństwem i seksualnością. – Byłoby grzechem, gdyby w tych ważnych kwestiach umacniały się nowe różnice wyznaniowe – zauważył Franciszek.

Podziękował szwedzkiemu Kościołowi luterańskiemu za przyjęcie licznych imigrantów z Ameryki Południowej w czasach dyktatury wojskowej, a “drogiej siostrze” abp. Jackelén za to, że przypomniała postać jego “wielkiego przyjaciela”, pastora Andersa Roota, z którym dzielił katedrę teologii duchowości i który “tak bardzo pomógł” w życiu duchowym.

 

60-letnia abp Antje Jackelén jest pierwszą kobietą, która stanęła na czele luterańskiego Kościoła Szwecji. Było to w czerwcu 2014 r. została wybrana w październiku ub.r. Pochodząca z Niemiec Jackelén wykładała w Luterańskiej Szkole Teologicznej w Chicago. Pastorką Kościoła Szwecji została w 1980 r., zaś biskupką Lundu w 2007 r. Jej mąż także jest duchownym, mają dwie córki.

http://www.deon.pl/religia/serwis-papieski/aktualnosci-papieskie/art,2994,niech-sprawy-rodziny-nie-dziela-chrzescijan.html

******

Franciszek: Dante był prorokiem nadziei

Sylwia Wysocka / PAP/ pk

(fot. Grzegorz Gałązka / galazka.deon.pl)

“Prorokiem nadziei” nazwał papież Franciszek Dantego Alighieri w przesłaniu na poniedziałkowe uroczystości w Senacie Włoch, inaugurujące obchody 750. rocznicy urodzin poety. Papież przypomniał, że wielu jego poprzedników oddało hołd autorowi “Boskiej komedii”.

 

Dante był “orędownikiem możliwości uratowania się, wyzwolenia, głębokiej przemiany każdego mężczyzny i kobiety, całej ludzkości” – napisał Franciszek w przesłaniu, odczytanym przez przewodniczącego Papieskiej Rady Kultury kardynała Gianfranco Ravasiego.

 

“Zachęca on nas do tego – dodał papież – by odnaleźć zagubiony i zatarty sens naszego ludzkiego dążenia i mieć nadzieję na ponowne zobaczenie świetlistego horyzontu, na którym rozbłyska w pełni godność osoby ludzkiej”.

 

Papież zwrócił uwagę na “najwyższą uniwersalną wartość” twórczości artysty z Florencji, który – jak dodał – “ma wciąż wiele do powiedzenia i zaoferowania poprzez swe nieśmiertelne dzieła”.

 

Franciszek przywołał dokumenty swoich poprzedników, którzy cytowali Dantego podkreślając jego aktualność oraz wielkość nie tylko artystyczną, ale także teologiczną. Przypomniał, że całą encyklikę dedykował autorowi “Boskiej komedii” Benedykt XV w 600. rocznicę jego śmierci w 1921 roku. Papież ten, jak zauważył Franciszek, ukazał głębokie więzy między Dantem a Stolicą Piotrową.

 

Następnie Franciszek przytoczył list apostolski Pawła VI “Altissimi cantus” i zauważył, że do twórczości Dantego odwoływali się także święty Jan Paweł II i Benedykt XVI. Franciszek dodał, że on również, w swej pierwszej encyklice “Światło wiary”, czerpał z “ogromnego dziedzictwa obrazów, symboli i wartości” zawartych w “Boskiej komedii”.

 

Uroczystość w Senacie Włoch z udziałem prezydenta Sergio Mattarelli i jego poprzednika Giorgio Napolitano zakończył występ aktora, reżysera, komika, znakomitego interpretatora “Boskiej komedii” Roberto Benigniego. Wyrecytował on ostatnią, 33. Pieśń z “Raju”, którą kończą słowa: “Miłość, co gwiazdy porusza i słońce”. Zakończony owacją na stojąco występ poprzedził monolog Benigniego. Nazwał on żartobliwie Senat, gdzie odbywała się ceremonia, “miejscem dantejskim”.

http://www.deon.pl/religia/serwis-papieski/aktualnosci-papieskie/art,2993,franciszek-dante-byl-prorokiem-nadziei.html

******

Czy religia kłóci się z psychologią?

TakRodzinie

ks. Marek Dziewiecki / slo

(fot. shutterstock.com)

Psychologia – podobnie jak religia – chce pomóc człowiekowi w radzeniu sobie z rzeczywistością. W odróżnieniu jednak od religii czyni to bez pomocy Boga i czasem bardziej szkodzi, niż pomaga.

Psychologia jest nauką, która w centrum uwagi stawia zachowanie człowieka, natomiast w centrum religii jest człowiek. Głównym celem psychologii jest promowanie dojrzałych sposobów postępowania. Głównym celem religii jest formowanie dojrzałych ludzi. Zachowania zewnętrzne nie mówią wszystkiego o człowieku. Jezus  przestrzega faryzeuszów: “To wy właśnie wobec ludzi udajecie sprawiedliwych, ale Bóg zna wasze serca” (Łk 16, 15). Psychologia koncentruje się na niektórych tylko sferach człowieka i jego aktywności. Religia interesuje się całym człowiekiem i wyjaśnia ostateczny sens jego życia. Psychologia zajmuje się osobowością. Religia zajmuje się osobą.
Zasadnicza różnica między psychologią a religią wynika z faktu, że psychologia jest dziełem człowieka, natomiast religia chrześcijańska jest efektem Bożego Objawienia. Jak każde dzieło ludzkie, psychologia jest omylna i podlega ciągłym modyfikacjom. Kolejne kierunki psychologiczne są odpowiedzią na jednostronność poprzednich systemów. Często okazują się równie ograniczone i niewystarczalne jak tamte. Dla przykładu, psychoanaliza widzi w człowieku głównie popęd seksualny, a zachowanie interpretuje jako efekt nieświadomych konfliktów psychicznych. Behawioryzm traktuje człowieka jak kogoś, kto jedynie biernie reaguje na zewnętrzne bodźce na zasadzie szukania nagród (przyjemności) i unikania kar (bólu). Z kolei psychologia humanistyczna eksponuje ludzką świadomość, wolność, aktywność, twórczość, niepowtarzalność. Jednak i ten kierunek uległ “poprawności” politycznej, głosząc sprzeczne z realiami człowieka postulaty typu: spontaniczna samorealizacja, wychowanie bez stresów, akceptacja postawiona w miejsce prawdy i miłości.
Freud dostrzegał w człowieku głównie zagrożenia i konflikty. Był pod wrażeniem ludzkiej słabości i wewnętrznego rozdarcia. Modna obecnie psychologia humanistyczna wpada w drugą skrajność i głosi naiwnie optymistyczną wizję człowieka. Ignoruje fakt, że każdy z nas potrafi krzywdzić samego siebie, że potrzebuje Zbawiciela, dyscypliny, nawrócenia. Współczesnym ludziom podoba się taka psychologia, która zakazuje ocen moralnych i obiecuje łatwe szczęście, zachęcając swoich “klientów” do tego, by niczego w sobie nie tłumili, by żyli spontanicznie i na luzie, by podążali za “mądrością” ciała i emocji.

 

Dominujących obecnie psychologów można nazwać “peace makers”, czyli obiecującymi łatwy pokój psychiczny za cenę ucieczki od prawdy o człowieku, od zasad moralnych, od miłości i odpowiedzialności. Natomiast Jezus to “space maker”, czyli ktoś, kto czyni w nas przestrzeń dla duchowego rozwoju i nieuniknionego cierpienia. Zbawiciel zaprasza człowieka do “zaparcia się siebie”, czyli do zapominania o sobie po to, by uczyć się miłości wiernej, ofiarnej i mądrej, jaką On pierwszy nas pokochał.
Psychologia stwarza szansę na lepsze rozumienie wielorakich uwarunkowań zachowania człowieka. W przypadku poważnych trudności psychicznych, np. natrętnych, obsesyjnych myśli czy bolesnych, irracjonalnych lęków albo uzależnień (alkoholizm, narkomania, erotomania, hazard, pracoholizm, uzależnienie od komputera), warto korzystać z pomocy specjalistów. Należy jednak szukać wtedy takich psychologów, którzy wiedzą, że nie przychodzi do nich ludzka psychika, lecz cały człowiek.

 

Naprawdę pomaga cierpiącym ludziom tylko ten, kto uwzględnia nie tylko ich subiektywne przekonania czy emocjonalne przeżycia, ale też ich więź z Bogiem, ich sumienie, ideały i hierarchię wartości.

http://www.deon.pl/inteligentne-zycie/psychologia-na-co-dzien/art,680,czy-religia-kloci-sie-z-psychologia.html

*****

Psychologia i katolicyzm

Robert Kugelmann / Wydawnictwo WAM

Robert Kugelmann, “Psychologia i katolicyzm. Historia relacji”

Między psychologią a religią jest przepaść. Przynajmniej na pozór. Prof. Robert Kugelmann w obszernym studium udowadnia jednak, że powiązania w tym przypadku są szerokie i wielorakie. Wychodząc od rozważań na temat psychologii nowoczesnej, traktowanej jako nauka, pokazuje funkcjonowanie spirytualizmu, psychoanalizy czy psychologii humanistycznej w kontekście religii, ze szczególnym uwzględnieniem katolicyzmu. Autor zadaje zasadnicze pytania o granice pojmowania psychologii i religii oraz ich wzajemne relacje. Śledzi je zarówno z perspektywy historycznej, jak i krytycznej, zatrzymując się przy zagadnieniach wspólnych, takich jak osoba czy dusza.

Wstęp

Psychologia jako nauka oraz zawód psychologa pojawiły się w połowie bądź przy końcu XIX wieku. Z całą swą różnorodnością – nie wyłączając różnych prywatnych wersji “psychologii popularnej” – psychologia jest jednym ze sposobów, na jakie we współczesnym świecie zadajemy pytania w rodzaju: “kim jestem?”, “czym tak naprawdę jesteśmy?”, “jak mam przeżyć swoje życie?”, “co sprawia, że jestem szczęśliwy, smutny, zmieszany, że ogarnia mnie lęk”? Pytania te stają przed nami nie tylko w formie abstrakcji; pojawiają się też w takich sytuacjach, jak leczenie, korekcja ludzkich postaw i zachowań, kierownictwo, doradztwo, terapia czy zarządzanie. Mimo iż psychologowie wielokrotnie dystansowali się od takich pytań – nazwijmy je filozoficznymi – nieuchronnie pojawiają się one wciąż na nowo we wszystkich odmianach psychologii, zarówno teoretycznych, jak i stosowanych. Psychologia stawia te pytania i psychologia na nie odpowiada. Pytając o ludzką naturę, o to, czym jest choroba psychiczna, poznanie, rozwój osobisty, jakie są cele i wyzwania właściwe okresowi dzieciństwa i starości, a także na wiele innych sposobów, psychologia konfrontuje się z niepokojącymi problemami dotyczącymi życia i śmierci.
Psychologia jest zatem dyscypliną etyczną, skoro etyka to dziedzina, w której staramy się dowiedzieć, jak powinniśmy żyć. Podręczniki, terapeuci i badacze w ten czy inny sposób doradzają nam, jak mamy się w życiu zachowywać. Co prawda, dostarczają nam jedynie informacji; jednakże informacje tego rodzaju stanowią implicite wskazania, co mamy robić: opis jest normatywny. Nie jest to oskarżenie pod adresem psychologii; przedstawiciele tej dziedziny bardzo starają się być obiektywni i bezstronni. Należy po prostu bezsprzecznie stwierdzić, że żadna z nauk opisujących i wyjaśniających ludzkie zachowanie i życie psychiczne nie może uniknąć wskazywania lepszych i gorszych sposobów działania, myślenia i odczuwania.
Z tych przyczyn psychologia zgłasza pewne roszczenia do obszarów, które zajmują już tradycje religijne – tradycje, które nie tylko twierdzą coś o naszej naturze i miejscu we wszechświecie, lecz także mówią nam, jak mamy działać, myśleć i odczuwać. Religie często okazują duszpasterską troskę o dusze chore, znieprawione i zbłąkane. Kościół katolicki nie jest w tym względzie wyjątkiem, mając za sobą długą historię definiowania ludzkiej natury i korygowania zasad rządzących naszym życiem. Gdy zatem w XIX wieku pojawiła się psychologia, gdy dyscyplina ta zaczęła się rozwijać, wyłaniając się w dość już określonej formie jako czynnik kształtujący życie ludzi w wieku XX, pomiędzy psychologią a myślą i tradycjami katolickimi musiały pojawić się rozbieżności i zbieżności. Filozoficzne założenia niektórych wybitnych psychologów okazały się na przykład doktrynami, które Kodeks prawa kanonicznego z roku 19171 (Codex iuris canonici, 1918) uznał za sprzeczne z wiarą katolicką. Niektóre praktyki psychoterapeutów, zachęcające pacjentów do myślenia i działania, zostały przez część dostojników kościelnych i psychologów katolickich uznane za niemoralne. Faktem jest, że psychologowie zaczęli się wypowiadać o rzeczach, które w Kościele uznane były za święte i pilnie strzeżone. Roszczenia psychologów do kompetencji w tych świętych dziedzinach nie mogły nie spotkać się ze sprzeciwem ze strony Kościoła, który od wieków w tych kwestiach nauczał i kierował ludźmi inaczej.
Przedmiotem tej książki są niektóre z owych konfliktów i rozbieżności. Przede wszystkim stara się ona pytać o to, co o relacji pomiędzy współczesną psychologią i katolicyzmem mieli do powiedzenia psychologowie, którzy byli też katolikami. Skupia się też szczególnie na tym, co w tej kwestii działo się w Stanach Zjednoczonych. Zarówno psychologia, jak i katolicyzm mają zasięg międzynarodowy, lecz w amerykańskim kontekście społecznym wystąpiły pewne cechy, które nadały opisanym tu relacjom szczególny charakter. Cechy wyróżniające kontekst amerykański, takie jak tradycje rozdziału Kościoła od państwa, nie występowały wszędzie; w niektórych krajach, w niektórych okresach reżimy polityczne narzucały ortodoksyjne reguły życia. Niekiedy bywały to reżimy katolickie. Do lat sześćdziesiątych XX wieku katolicy amerykańscy, wywodzący się przede wszystkim z grup imigrantów, odczuwali często potrzebę uzasadniania, że są zarazem katolikami i Amerykanami. W subkulturze katolickiej bardzo żywe było poczucie, że katolicy stanowią grupę mniejszościową. Towarzyszyło im zarówno przekonanie o wyższości tradycji i nauczania Kościoła, jak i poczucie niższości, zwłaszcza jeśli chodzi o udział w intelektualnym życiu narodu. Nasza opowieść nie może się jednak ograniczyć do tak określonych ram; zbyt wiele idei i zbyt wielu ludzi współtworzyło opisywaną przeze mnie historię. W kilku rozdziałach wspomnę o tym, co działo się w innych miejscach: w Belgii (omawiając początki psychologii eksperymentalnej w środowisku katolickim), we Francji (odnosząc się do pewnych zjawisk spirytualistycznych i cudów), w Irlandii (mówiąc o pierwszych reakcjach katolickich na psychoanalizę), a także w Szwajcarii i w Anglii (zwłaszcza w związku z jungistami katolickimi).
Oczywiście ważną rolę w tej historii, od początku do końca, odgrywał Watykan, siedziba papieża i centrum Kościoła. Dokumenty papieskie wyznaczają granice jej istotnych etapów: encyklika Leona XIII Aeterni Patris (1879/2003) wzywała do odnowy myśli tomistycznej i do jej pozytywnego zaangażowania we współczesny świat, a zwłaszcza we współczesną naukę. Dokument ten w jakiejś mierze namawiał do recepcji nowych idei i dlatego też pomógł uzasadnić uprawianie nowoczesnej psychologii w kręgach katolickich. Sobór Watykański II w latach sześćdziesiątych XX wieku wyznaczył kres pewnej epoki w sporze o granice pomiędzy psychologią i katolicyzmem; na nim też zakończę tę relację, choć opowiedziana w niej historia toczy się dalej. Po soborze dokonała się zasadnicza zmiana; zmieniały się potem poszczególne elementy, lecz relacje pomiędzy nimi pozostały te same. Wreszcie w konstytucji apostolskiej Ex corde Ecclesiae (1990/2007) Jan Paweł II postawił pytanie o znaczenie instytucji, które są zarazem akademickie i katolickie, co z zasady nie powinno rodzić sprzeczności. Dokument ten sugeruje rozważenie pewnych rozwiązań sytuacji, które niekiedy powodują trudności w relacjach pomiędzy psychologią i myślą katolicką.
Czytelnicy niekatoliccy, zwłaszcza ci, którzy nie są chrześcijanami, mogą zastanawiać się, jakie właściwie znaczenie mają zawarte w tej książce rozważania dla ogólniej pojętego zrozumienia kwestii relacji pomiędzy psychologią i religią. Relacje te są i pozostaną w przyszłości bardzo ważne. Zrozumienie jednej z historii konfliktów i współpracy pomiędzy nauką i religią – jakkolwiek byłyby one pojmowane – może rzucić nieco światła na obszar pełen dotąd niejasnych ogólników. Przeto zamiarem tej książki jest zbadanie pewnej konkretnej religii i jej relacji do konkretnych odmian psychologii, które napotkała. Nie zakładam przy tym, że relacje pomiędzy psychologią i katolicyzmem można automatycznie uogólnić, przenosząc wnioski z badań nad nimi na relacje pomiędzy innymi religiami i innymi rodzajami nauk. Być może uogólnienie takie jest niemożliwe. Jeśli jednak opowiemy o konkretnych relacjach i o ich historii, być może opowieść ta odsłoni przed nami szersze perspektywy. Mając na uwadze ten ambitny zamiar, dodam, że by zrozumieć treść tej książki, nie trzeba być katolikiem ani psychologiem. Sprawy, o których w niej mowa, są ważne dla nas wszystkich.

Kwestia granic

Jak można mówić o problematyczności granic pomiędzy psychologią i Kościołem katolickim, skoro psychologia jest nauką empiryczną, której jedynym obowiązkiem i zadaniem jest odkrywanie faktów oraz przedstawianie wyjaśniających je teorii? Domena Kościoła to wierzenia i wartości. Ten podział zadań na domenę faktów i wartości to wciąż oczywisty, niekwestionowany sposób zapewniania sobie pokoju w naszych relacjach osobistych i społecznych. Jeśli pogląd ów, zwany naturalizmem, byłby właściwym ujęciem relacji pomiędzy psychologią i religią, to na pograniczu tych dziedzin można by się spierać wyłącznie o zamiary i władzę, lecz nie o wiedzę. Wynika to stąd, że wedle naturalizmu do pewnej wiedzy można dojść jedynie drogą badań właściwych naukom przyrodniczym. Natomiast jeśli chodzi o to, co powinniśmy robić – cóż, na to pytanie naukowiec nie potrafi odpowiedzieć, gdyż nie dotyczy ono faktów. Psycholog potrafi co najwyżej przewidzieć, jakie będą konsekwencje podejmowanych przez nas działań. To naturalistyczne założenie filozoficzne, leżące u podłoża wielu teorii i analiz psychologicznych, każe nam lekceważyć roszczenia do wiedzy psychologicznej wysuwane przez religię, gdyż religia nie bada niczego naukowo, jeśli w ogóle coś bada.
Mimo to od chwili, gdy powstała naukowa psychologia, odkąd istnieje psychoanaliza, zawód psychologa oraz pokrewne im zajęcia i teorie, zwierzchnicy Kościoła, filozofowie, teologowie, a także, i owszem, również psychologowie kościelni kwestionowali roszczenia psychologii do wiedzy i autorytetu naukowego. Przedstawiciele tych środowisk w różny sposób podawali w wątpliwość granice pomiędzy wiedzą psychologiczną i wiedzą Kościoła. Niektórzy kwestionowali pogląd, że psychologia może być nauką przyrodniczą. Według innych, nawet jeśli, jak twierdzą niektórzy psychologowie, jest ona nauką empiryczną, podobnie jak biologia i fizyka, to myśliciele katoliccy, zarówno psychologowie, jak i niepsychologowie, wielokrotnie w ciągu ubiegłego stulecia podważali granice kompetencji psychologów. (Granice te kwestionuje się również w przypadku biologii i fizyki, jak o tym świadczą dysputy o ewolucji i stworzeniu świata.) Przyczyn tych sporów jest wiele, a najważniejsze z nich dotyczą przedmiotów badań różnych nauk. Nauki bowiem nie są jedynymi ujęciami, które dają nam dostęp do takich sfer, jak świat istot żywych, stanowiący przedmiot badań biologii, czy dziedzina rzeczy materialnych, będąca przedmiotem badań fizyki. Jeszcze bardziej wniosek ten narzuca się w przypadku psychologii, należy bowiem spytać, czym właściwie zajmuje się ta sporna dziedzina wiedzy? Przedmiot jej badań to zachowanie ludzi, ich doświadczenie, umysł, psychika i osobowość, to, co ludzie myślą, czują i robią. Cóż może być bardziej pokrewne najważniejszemu przedmiotowi troski Kościoła i wszelkich wspólnot religijnych? Wyznaczanie abstrakcyjnej granicy, wzdłuż której ma przebiegać podział zadań pomiędzy psychologią i Kościołem, niczego tu nie rozwiązuje. Wielokrotnie próbowano to robić; próby te doprowadzały tylko do tego, że podejmujący je badacze rozbijali się o skały na niespokojnym morzu zmagań o ludzkie istnienie. Psychologowie mają do czynienia z ludźmi z krwi i kości, często z ich najintymniejszymi obawami i pragnieniami. Podobnie ma się rzecz z Kościołem, któremu leży na sercu los, jaki spotka tych samych ludzi w wieczności. Jak więc ma być możliwe wyraźne, jasne rozgraniczenie kompetencji? Jak można wytyczać granice tam, gdzie chodzi o ludzkie myśli, uczucia i czyny?
Granice nauki
Thomas Gieryn (1983) przeprowadza rzetelną socjologiczną analizę sposobów, na które naukowcy angażują się w “wytyczanie granic”, to jest “przypisują określone cechy instytucjom naukowym, by skonstruować granice społeczne, które oddzielają ‘naukowe’ czynności intelektualne i zawodowe od ‘nienaukowych’” (s. 791). Jako jeden z przykładów takich działań podaje twórczość Johna Tyndalla, który w XIX wieku próbował wywalczyć dla naukowców część autorytetu akademickiego, jakim wówczas w Wielkiej Brytanii cieszyła się religia. “Kościół – pisze Tyndall – sprawował władzę nad instytucjami edukacyjnymi, nie dopuszczając do wprowadzenia nauki do programów nauczania” (s. 784); sytuacja ta powtórzyła się później, gdy psychologowie starali się wprowadzić do programów nauczania swój przedmiot. Według Tyndalla, nauka różni się od religii pod czterema względami:
  • Nauka poprawia nasz byt materialny; religia zapewnia nam komfort i pociechę emocjonalną;
  • Nauka posługuje się eksperymentem, odkrywając właściwości natury; religia opisuje byty duchowe, których istnienia i cech nie da się zweryfikować empirycznie;
  • Nauka nie słucha żadnych autorytetów z wyjątkiem odpowiedzi, jakich natura udziela na pytania eksperymentalne; religia natomiast “nadal oddaje cześć autorytetowi przebrzmiałych idei i ich twórców” (s. 785);
  • Nauka jest obiektywna; religia jest subiektywna.
Te cztery stwierdzenia sprowadzają się do jednej, najważniejszej konstatacji: nauka dostarcza nam wiedzy, podczas gdy religia wywołuje uczucia. Wprowadzając to rozróżnienie pomiędzy obiektywną wiedzą i subiektywnymi uczuciami, Tyndall próbował wywalczyć dla nauki choćby część autorytetu, jakim w jego czasach cieszył się Kościół. Jego próby wytyczenia granic, określenia różnicy pomiędzy światem zewnętrznym i wewnętrznym, zmierzały do zdefiniowania dziedziny, do której religia nie mogła rościć sobie prawa. Dziś, gdy autorytet nauki należy do zdroworozsądkowych oczywistości, niektóre poglądy religijne, jak choćby kosmologiczna teoria inteligentnego projektu, starają się zapewnić sobie status prawd naukowych.
Najważniejsze w analizach Gieryna zdają się warunki, w jakich możliwe staje się wyznaczenie granic. Mówi on o trzech takich sytuacjach: “(a) gdy celem jest rozszerzenie autorytetu czy kompetencji na dyscypliny, do których roszczą sobie prawo inne zawody czy zajęcia (…); (b) gdy celem jest monopolizacja autorytetu i zasobów zawodowych (…); (c) gdy celem jest ochrona autonomii działalności zawodowej” (s. 791-792). Gieryn konkluduje, że “granice nauki są niejasne, elastyczne, historycznie zmienne, przebiegają różnie w zależności od kontekstu, ich definicje są wewnętrznie niespójne, a niekiedy kwestionowane” (s. 792). Analiza ta pomaga nam dostrzec, w jaki sposób powstają granice, nie rozstrzygając z góry, jaką wagę należy przypisać roszczeniom do prawdy zgłaszanym przez uczestników sporu.
Demarkacje Tyndalla odsyłają nas do pytania ogólniejszej natury: czym właściwie działalność, którą nazywamy “nauką”, różni się od innych rodzajów działań, w których zgłaszamy roszczenia do wiedzy? Socjologiczne badania Gieryna (1999) nad debatami o naturze nauki ukazują trudności, jakie napotykamy, próbując udzielić na nie odpowiedzi. Nauka, jaką znamy “z natury”, jest rzeczą bardzo złożoną:
  • Na [naukę] składają się nie tylko oryginalne, wykonywane zawsze po raz pierwszy od nowa praktyczne czynności, przyrządy, materiał badawczy, fakty i periodyki; ma ona też kilka innych aspektów. Nauka [jest] (…) po części tym samym schematem poznawczym, którego używamy na co dzień, by poruszać się wśród napotykanych doświadczeń i treści symbolicznych. Nauka istnieje też w skodyfikowanych, biurokratycznych procedurach, o których przypominają nam katalogi bibliotek uniwersyteckich, dzielące świat wiedzy na nauki przyrodnicze, społeczne i humanistyczne (s. 19-20).
Właśnie ów kulturalny kompleks “nauki” stanowi przedmiot rozważań zawartych w tej książce; nie jest nim jakaś rzekoma idealna istota nauki czy naukowości. W następnych rozdziałach spróbujemy dowiedzieć się, czym właściwie zajmowała się badała psychologia, badając to, co uczestnicy rozmaitych sporów uznawali za jej dziedzinę. Opinia tych, którzy opowiadają się za autorytetem nauki opartym na jej roszczeniu do wiedzy, o przedstawionych tu analizach będzie niewątpliwie krytyczna. W psychologii jednak daleko nam jeszcze do zadowalających odpowiedzi na zasadnicze pytania o człowieka. Z jakim zatem rodzajem wiedzy mamy do czynienia w psychologii? Któż może formułować zasadne twierdzenia o psychice ludzkiej, jeśli – mówiąc bez ogródek – być człowiekiem to zmierzać ku ostatecznemu spełnieniu w wieczności? Czyż każda nauka, która pomija ów ostateczny los i przeznaczenie, nie pomija tego, co najważniejsze? Z drugiej jednak strony – czy nie jest prawdą, że owo przeznaczenie jest tylko kwestią wiary, a psychologia ma i tak bardzo wiele do zrobienia bez zbędnych pytań o duszę? Podobne pytania legły u podstaw refleksji nad pograniczem psychologii i doktryny Kościoła katolickiego.
Dla Gieryna trudność nie polega jedynie na tym, że pojawił się obszar pograniczny; mogłoby się bowiem okazać, że niektórzy oponenci po prostu są w błędzie, jeśli na przykład wzięlibyśmy pod uwagę wizję nauki, jaką przedstawił filozof Karl Popper. Moglibyśmy wówczas powiedzieć, że psychoanalizę i psychologię neoscholastyczną (odmiana psychologii, która pojawiła się w kręgach katolickich) mylnie uznano za nauki, którymi w rzeczywistości nie są, gdyż ich najważniejszych twierdzeń nie da się sfalsyfikować; inaczej mówiąc, wysuwanych przez nie roszczeń do wiedzy nie da się poddać żadnemu naukowemu sprawdzianowi. Jedną z takich niefalsyfikowalnych tez jest twierdzenie neoscholastyków, że dane psychologii wskazują na istnienie duszy rozumnej, będącej niematerialną, duchową substancją. Zgodnie z koncepcją Poppera, podobnych konkluzji nie sposób empirycznie sprawdzić. Dlatego, w świetle jego teorii, winniśmy uznać, że psychologia neoscholastyczna nie jest nauką. Jeśli neoscholastycy zajmujący się badaniem obszaru pogranicznego domagają się dla swej psychologii statusu nauki, to podobne roszczenia nie są zasadne, gdyż nie spełnia ona kryteriów naukowości. Jednakże próby określenia z góry, czym jest nauka, poprzez odwoływanie się do kryteriów takich, jak falsyfikowalność, to jedynie jeden z możliwych sposobów definicji nauki i jej autorytetu. O tym, co jest nauką, a co nią nie jest, decydują inne rodzaje refleksji i inni decydenci, niekiedy bardzo odlegli od laboratoriów i uniwersytetów. Jednocześnie nie oznacza to, że w nauce wszystko jest dozwolone, gdyż instytucje kulturowe zainteresowane nauką będą sprzeciwiać się nadużyciom, wykluczając to, co niedopuszczalne, i chroniąc jej autorytet epistemiczny. W książce tej nie chcemy z góry rozstrzygać, co jest, a co nie jest nauką. Przyjrzymy się natomiast dyskusjom nad jej granicami, starając się ustalić, czym nauka stała się dla nas.
Taka strategia jest niezwykle ważna dla psychologii, w której dyskusje o naturze tej dyscypliny, o jej statusie naukowym, a także o znaczeniu samego słowa “nauka”, są i pozostaną nierozerwalnie związane z jej istotą. Inaczej mówiąc, badanie obszarów pogranicznych nie jest zajęciem, któremu psychologowie oddają się jedynie pod presją oponentów; jest ono istotną cechą wyróżniającą samej psychologii. Używając terminologii Thomasa Kuhna, można by powiedzieć, że badanie obszarów pogranicznych należy do zadań nie tylko nauki w fazie rewolucyjnej, lecz także “normalnej nauki”.
W psychologii trwa nieustanna dyskusja o pograniczu nauk przyrodniczych i humanistycznych; jedni chcą widzieć w psychologii jedynie naukę przyrodniczą, wykluczając ujęcie humanistyczne, inni zaś starają się tak poszerzyć zakres znaczenia słowa “nauka”, by oznaczało ono także dziedzinę nauk humanistycznych. Nie chcąc powtarzać tamtych stanowisk i argumentów, w książce tej wyrażam opinię, że każda nauka jest przedsięwzięciem interpretacyjnym bądź hermeneutycznym. Don Ihde (1977), patrząc na nauki przyrodnicze z punktu widzenia filozofa, dowodzi, że dawne, sprawdzone i prawdziwe rozróżnienie pomiędzy naukami przyrodniczymi i humanistycznymi, wedle którego nauki przyrodnicze mają wyjaśniać przyrodę, zaś naukom humanistycznym przypada zadanie interpretowania spraw ludzkich, zostało zakwestionowane, okazało się bowiem, że interpretacja niezbędna jest także w naukach przyrodniczych. Ihde odwołuje się tu do Bruno Latoura, wedle którego działalność naukowa opiera się na wytwarzaniu serii przedstawień, w których wcześniejsze przedstawienia stanowią dane będące przedmiotem dalszych interpretacji, same zaś przyrządy używane w laboratoriach (symbolu prawdziwej “nauki”) są narzędziami, przy pomocy których coś opisujemy bądź, jak dodaje Ihde, obrazowo przedstawiamy. Działalność naukowa polega także między innymi na odczytywaniu tych opisów i obrazów. Stąd wniosek, że wszystkie nauki – nie tylko nauki humanistyczne czy społeczne – są przedsięwzięciami interpretującymi. Heelan (1998) rozwija tę koncepcję, używając metafory księgozbioru: gdy czytamy z księgi natury i z ksiąg świętych, w kategoriach jakiego księgozbioru je odczytujemy? Nauka nowożytna, poczynając od Galileusza, odczytuje zjawiska przyrodnicze w kategoriach księgozbioru matematycznego, w przeciwieństwie do nauki starożytnych, która odwoływała się do innych źródeł. To ujęcie nauki różni się od analiz socjologicznych Gieryna; przypomina nam jednak o tym, że czymkolwiek nauka by była, jest ona przedsięwzięciem podejmowanym przez członków większej wspólnoty kulturowej. Przypomina nam też, że nauka ma historię, oraz że ci, którzy ją uprawiają, zawsze mogą odwołać się do innych księgozbiorów i do innych rodzajów kategorii.
Nauka i religia w szerszej perspektywie
Prawdy, które w naszych rozważaniach odkrywamy o nauce, odnoszą się także do religii. Zarówno nauka, jak i religia mają historię; zarówno w przypadku jednej, jak i drugiej sensowne jest pytanie: “Czyja nauka? Czyja religia?” (Brooke i Cantor, 1998, s. 43). Religia, czymkolwiek by była, nie pretenduje – z pewnymi wyjątkami, takimi jak Christian Science czy scjentologia – do miana nauki. W niniejszej książce pytanie o podobieństwa pomiędzy nauką i religią postawione jest dość precyzyjnie, nie mówimy bowiem o religii w ogóle, lecz o pewnej konkretnej religii, to jest o religii rzymskokatolickiej. W religii tej sprawa autorytetu oraz tego, kto przemawia w imieniu Kościoła, wydaje się postawiona o wiele bardziej jednoznacznie niż w nauce, a zwłaszcza w psychologii. Kościół ma strukturę hierarchiczną, a papież ma w nim, w bardzo dosłownym sensie, ostatnie słowo. W psychologii nie ma papieża. Nawet jeśli w naszych rozważaniach uwzględniamy mniej lub bardziej sztywną strukturę Kościoła, to nie mamy tu jednak do czynienia z abstrakcją, lecz z żywą wspólnotą, złożoną z konkretnych ludzi, którzy reagują na konkretne, określone zdarzenia kulturowe i historyczne. Kościół nie jest strukturą monolityczną, i na pytania o to, jak powinien reagować na rozwój nauk i jak reagował faktycznie, nie ma jednoznacznych odpowiedzi. Jak zobaczymy, dyskusja o pograniczu psychologii i doktryny kościelnej faktycznie miała miejsce; co więcej, dyskusja ta toczyła się wewnątrz samego Kościoła, pomiędzy psychologami katolickimi i innymi katolikami, z których część także była psychologami.
W książce tej nie podejmę się analizy debaty, jaka ze zmiennym szczęściem toczyła się pomiędzy nauką i religią na planie bardziej ogólnym (por. Asad, 1993; Pickstock, 1998). Biorąc pod uwagę to, że zarówno nauka, jak i religia nie są czymś niezmiennym, nie sposób definitywnie określić relacji pomiędzy nimi. Brooke (1991) wskazał na trzy kluczowe pojęcia opisujące te relacje: konflikt, komplementarność i obopólne korzyści. Model konfliktu znamy dziś z politycznych sporów wokół kreacjonizmu; Brooke jednak dowiódł, posługując się konkretnymi przykładami historycznymi, że relacja pomiędzy religią i nauką nie musi sprowadzać się do konfliktu, a spór o kreacjonizm toczy się także w obszarze samej teologii, nie tylko pomiędzy nauką i religią. Komplementarność może przybierać różne postacie, w tym także i tę, którą opisał Tyndall. Być może jej najbardziej typowa forma to propozycja pewnego podziału zadań, zwłaszcza wówczas, gdy po stronie psychologii przeważa ujęcie ścisłe, przyrodnicze i naukowe. Obopólne korzyści mogą pojawić się zarówno na poziomie praktycznym, jak i teoretycznym. Z sytuacją tą mamy do czynienia zarówno wtedy, gdy Kościół zatrudnia psychoterapeutę, jak i wówczas, gdy w religijnym ośrodku akademickim powstaje wydział psychologii. Gdy Victor White OP próbował współpracować z Carlem G. Jungiem, oczekiwał, że korzyści z ich dialogu odniesie zarówno teologia tomistyczna, jak i psychologia analityczna. Jak stwierdził Brooke (1991), na pytanie o istotę relacji pomiędzy nauką i religią nie ma prostej odpowiedzi, i że szukając jej, najlepiej jest badać konkretne przypadki.

Granice pomiędzy psychologią i religią

Jedną z najważniejszych prób wytyczenia granicy psychologii jako nauki podjęto w kontekście dialogu psychologii ze spirytualizmem. Jak zauważa Coon (1992), w ubiegłym stuleciu “psychologia skupiała na sobie kulturowe lęki, jakie budziła mglista strefa pogranicza pomiędzy nauką i pseudonauką, pomiędzy światem przyrodzonym i nadprzyrodzonym” (s. 143). Rozprawa Coona, traktująca o tym, jak pierwsi przedstawiciele psychologii eksperymentalnej musieli zmagać się z roszczeniami spirytualistów, a wśród nich różnych przedstawicieli spirytyzmu, mediów, jasnowidzów i uzdrowicieli, dostarcza dobrego przykładu trudności, jakie napotykamy, próbując wytyczyć granicę pomiędzy tym, czym jest i czym nie jest nauka (oraz tym, czym jest i czym nie jest religia). Jedną ze swych analiz Coon konkluduje stwierdzeniem:
  • W epoce rosnącego sceptycyzmu co do kwestii Boga, naturalizm naukowy stanowił współczesną, najlepszą namiastkę [religii], dostarczając podstaw wiary w porządek i rozum we wszechświecie. Światopogląd ten, akceptowany przez większość psychologów eksperymentalnych, zakładał paralelizm psychofizyczny. Zjawiska psychiczne mogą być wprawdzie jednoznacznie powiązane z określonymi zjawiskami fizycznymi, lecz nie mogą ani ich powodować, ani być przez nie powodowane (s. 149).
Paralelizm psychofizjologiczny był poglądem pokrewnym wierzeniom spirytualistów, którzy twierdzili, że w świecie materialnym obecny jest paralelny świat ducha. Wysiłki pierwszych psychologów, którzy starali się odróżnić od spirytualistów, komplikował fakt, że William James, pierwszy psycholog żyjący na przełomie wieku XIX i XX, traktował poglądy spirytualistów nader poważnie. Reagując na to, co uważano za spirytualistyczną przesadę, wielu psychologów uległo atrakcyjności materialistycznej koncepcji nauki. Jak w tym stanie rzeczy sytuowali się psychologowie, którzy byli zarazem ludźmi religijnymi, wierzący, że w świecie fizycznym pojawiają się odczuwalne skutki działania ducha? Jak w tamtej sytuacji miał się odnaleźć psycholog, który zarazem odrzucał spirytualizm wraz z jego obietnicą “nowej świeckiej wiary” (s. 144)? W takim właśnie położeniu znaleźli się psychologowie, którzy, będąc zarazem katolikami, uważali, że na ciało oddziałuje dusza nieśmiertelna i że zdarzają się cuda, na przykład te, o których donoszono z Lourdes. Oto przykład problemu, z którym musimy się zmierzyć.
Granice pomiędzy psychologią i religią, a także pomiędzy psychologią i teologią, przebiegały bardzo różnie. Pamiętajmy, że często służyły one celom praktycznym, takim jak zapewnienie niezależności wydziału psychologii w college’u czy przekonywanie przełożonych zakonnych, że ich współbracia cierpiący na uzależnienia potrzebują nie tylko modlitw, lecz także fachowej porady. Inni zacierali owe granice lub wytyczali je na nowo, starając się uporać z niezbyt roztropnymi radami, których w imieniu jakiejś oświeconej teorii bądź innych racji udzielali swoim chrześcijańskim pacjentom terapeuci. Owe kwestie praktyczne często jednak wyrastały bądź sprowadzały się do problemów bardziej teoretycznych. Jest faktem, że przed wiekiem XIX granica pomiędzy psychologią i duszpasterstwem nie istniała. Nawet jeśli lekarze, prawnicy czy bankierzy udzielali swoim pacjentom i klientom rad, które miały pomóc im w życiu, co było w świecie zachodnim przed dziewiętnastym stuleciem praktyką dosyć powszechną, czynili to na bazie przekonań dotyczących podejmowania decyzji, które o wiele bardziej niż dzisiaj były wspólne wszystkim i niekontestowane (MacIntyre, 1996). Nie dokonuję tu żadnej oceny; w książce tej będę się starał unikać popadania w metanarrację, niezależnie od tego, czy miałaby to być metanarracja postępu, czy regresu. Naszą kondycją jest pluralizm moralny i wobec aktualnie dostępnych alternatyw wypada wyrazić nadzieję, że będzie tak nadal. Nasuwa się wniosek, że w naszej obecnej sytuacji możemy się spodziewać, iż kwestia pogranicza psychologii i religii nadal pozostanie aktualna i problematyczna.
Jak zatem wytyczano granice? Nie sądząc bynajmniej, że podany tu opis będzie pełny i wyczerpujący, dostrzegam następujące główne tendencje i opcje:
  • Rozdział pomiędzy psychologią a filozofią i teologią. Ta pierwsza, najczęściej spotykana opcja, opiera się na założeniu, że psychologia jest nauką przyrodniczą. Jako nauka przyrodnicza, czerpie ona wiedzę z badań empirycznych, i na tej podstawie tworzy teorie, by wyjaśnić związki pomiędzy faktami. Tak pojęta psychologia nie formułuje żadnych tez natury filozoficznej, teologicznej, etycznej czy politycznej. Jeśli bowiem rzeczywiście jest nauką przyrodniczą, nie może ich formułować. W tym ujęciu granica zdaje się wytyczona jasno i wyraźnie;
  • Psychologia powiązana z filozofią i z teologią. Zwolennicy tego stanowiska przyjmują, że każda psychologia ma pewne fundamentalne, ukryte założenia natury filozoficznej, kulturalnej i historycznej, i że z tej racji trudno jest wytyczyć granice pomiędzy psychologią i religią. Stanowisko to może prowokować pytanie o granice filozofii, gdzie także pojawia się podobna kwestia: “czy możliwa jest filozofia chrześcijańska?”. Opcja ta poniekąd wymusza też badanie ukrytych założeń psychologii oraz pytanie o ich zgodność z poglądami na naturę ludzką wywodzącymi się z tradycji religijnej. W zasadzie uznaje się tu autonomię psychologii, lecz nie jest ona absolutna, musimy bowiem uznawać tezy, które są w stosunku do niej konkurencyjne, a nawet nadrzędne;
  • Psychologia chrześcijańska. Wedle trzeciej opinii psychologia naukowa była przede wszystkim przedsięwzięciem świeckim, my zaś potrzebujemy dziś psychologii chrześcijańskiej, a ściślej rzecz biorąc katolickiej. Zwolennicy tego stanowiska uważają, że psychologia świecka sprzeciwia się poglądom religijnym i rywalizuje z nimi;
  • Psychologia zamiast religii. W opcji tej uznaje się, że psychologia to bardziej racjonalistyczna postawa wobec życia niż religia i że powinna ją ona zastąpić. Jedna z odmian tej opcji jest mniej agresywna, gdyż zasadniczo odmiennie pojmuje granicę pomiędzy tymi dziedzinami. W wariancie tym psychologia nie zastępuje religii; jest raczej częścią jednej z tradycji “duchowości niekościelnej”. Jej oferta adresowana jest do tych, którym religie i ich rywalizujące ze sobą roszczenia do ostatecznej prawdy wydają się nieadekwatne, a dla których mimo to bardzo ważne są sprawy duchowe. Ta część dzisiejszego społeczeństwa, która uważa się za osoby “uduchowione, lecz nie religijne”, miast sięgać po wiarę religijną, często zwraca się ku tej czy innej odmianie psychologii. Do tej grupy należy prawdopodobnie większość osób, które opowiadają się za czwartą z wymienionych tu opcji. Ich postawa streszcza się w stwierdzeniu: “Tam, gdzie dotąd była religia, niech teraz będzie psychologia”.
Jeśli dwa pierwsze z opisanych wyżej sposobów wytyczania granicy pomiędzy psychologią a religią zdają się hołdować zasadzie: “jeśli chcesz mieć dobrych sąsiadów, zbuduj solidny płot”, to dwa pozostałe rzucają wyzwanie autonomii wszelkich odmian psychologii naukowej. Przyjrzyjmy się teraz bliżej każdej ze wspomnianych opcji.
Rozdział pomiędzy psychologią a filozofią i teologią
Pierwsza z opcji wiąże się ściśle z historią psychologii, która powstała, odwołując się do tak zwanej metody naukowej. Zwolennicy tego stanowiska uważają, że świat pełen jest mądrości na temat ludzkiej natury; dopiero jednak powstanie psychologii naukowej położyło podwaliny pod empiryczną naukę, która tę naturę bada. Biblia i Szekspir mogą przewyższać psychologię w sztuce wnikliwych, intuicyjnych obserwacji; psychologia jednak, podobnie jak inne nauki, osiąga coś jedynie wówczas, gdy rezygnuje z szerszej perspektywy i pokornie, metodycznie bada dostępne jej dane. Ostatnio za pierwszą z wymienionych przez nas opcji opowiedział się Howard H. Kendler (2005), definiując granice pomiędzy psychologią a (w tym przypadku) etyką poprzez “dychotomię faktów i wartości, wykluczającą możliwość logicznego wyprowadzania sądów o wartościach z danych empirycznych” (s. 321). Kendler chce uchronić psychologię przed samozniszczeniem: “Dojrzała demokracja nie da się skusić idei, że psychologia może rozstrzygnąć, jaki sposób życia i które poglądy polityczne są właściwe” (s. 323). Takie twierdzenie jest prawdopodobnie najbardziej powszechnie przyjmowanym poglądem w psychologii. Opiera się on jednak na wątpliwej tezie, jaką jest założenie dychotomicznego rozdziału faktów od wartości. Zasada rządząca tą dychotomią (wprowadzająca ostre rozgraniczenie, na którego problematyczność staramy się tu wskazać) sprowadza się do założenia, że oczyszczone metodologicznie dane zmysłowe nie mogą określać wartości. Wedle tego poglądu sądy etyczne są subiektywne – to zaś oznacza, że są one oparte na uczuciach. Uczucia nie mają w nauce żadnego statusu epistemologicznego. Stąd wniosek, że religia to sprawa prywatna i nie powinna mieszać się do nauki ani też nauka nie powinna ingerować w kwestie religijne. Inaczej mówiąc, Kendler podziela w tym względzie pogląd Tyndalla.
Ważną odmianą pierwszej opcji jest pogląd, który przyznaje psychologii autonomię, choć zarazem uznaje konieczność jej integracji z teologią. Analizując stanowiska odnoszące się do fragmentu badanego przez nas terenu, jakim jest obszar psychologii religii, Vassilis Saroglou (2003) stwierdził, że psychologia, by wnieść coś do problematyki religii, musi “opierać się na metodach obserwacji i wyjaśniania używanych w innych dziedzinach psychologii (…). Użycie tych metod zapewnia zdolność do minimalizacji – o tyle, o ile to możliwe – wpływu subiektywnych odczuć i zapatrywań badacza” (s. 474-475). Jednym z powodów tego nacisku na autonomię psychologii jest to, że w przypadku psychologii religii – zwłaszcza w tym przypadku – “prawomocność jej ujęcia zależy od uznania ze strony innych specjalistów [psychologów], uznania opartego na zdolności tej dyscypliny do sięgania po teorie i metody obowiązujące w całej psychologii” (Saroglou, 2000, s. 752). Psychologia nie może wnieść niczego do naszej wiedzy o zagadnieniach pogranicznych, jeśli rozpłynie się w filozofii czy w teologii, nie wypracowując niezależnego stanowiska.
Z poglądem tym zgadza się ujęcie oparte na rozróżnieniu poziomów wyjaśniania, zaproponowane przez Davida C. Myersa. Twierdzi się tu, że “ważne są wszystkie poziomy rzeczywistości (fizyczny, chemiczny, biologiczny, psychologiczny, społeczny i teologiczny), że każdy z tych wymiarów czy poziomów rzeczywistości można badać wyłącznie przy pomocy metod właściwych każdej z dyscyplin i że nie należy zacierać granic pomiędzy nimi” (Johnson i Jones, 2000a, s. 38). W opinii Johnsona i Jonesa, przedstawicielami tego ujęcia są chrześcijanie i akademicy, którzy uważają, że “prawdziwa nauka traci na wprowadzaniu przekonań opartych na wierze z którejkolwiek z dziedzin, w których występują twierdzenia niedowodliwe empirycznie” (tamże). W tym względzie psychologowie chrześcijańscy tacy, jak C.S. Evans (1982) podobni są do neoscholastyków, którzy, opierając swe koncepcje psychologiczne na poglądach filozoficznych, próbowali wywalczyć psychologii naukowej miejsce w systemie katolickiego szkolnictwa wyższego w pierwszej połowie XX wieku. Wedle tego sposobu wytyczania granic, metodologia naukowa nie implikuje własnych założeń.
Z takiego punktu widzenia obrona granic równa się uzasadnianiu “metodologicznego ateizmu” (Teo, 2009, s. 61) bądź “metodologicznego naturalizmu” (Bishop, 2009, s. 109). W opinii Bishopa przedstawiciele tego poglądu twierdzą, że nie sugerują żadnego rozstrzygnięcia w kwestii istnienia Boga; starają się jedynie “wyjaśnić zdarzenia przyrodnicze przy pomocy przyczyn naturalnych, sprawdzając, jak dalece tego rodzaju wyjaśnienia okażą się wystarczające dla określonych, ograniczonych celów” (tamże). Przyjrzymy się zaskakującemu przykładowi metodologicznego naturalizmu w dyskusjach o realności cudownych uzdrowień we francuskim sanktuarium Matki Boskiej w Lourdes (por. rozdział 4). W tamtym przypadku stanowisko katolickie polegało na uznaniu za cudowne jedynie tych uzdrowień, których nie można było wyjaśnić przyczynami naturalnymi, z wykluczeniem przypadków uzdrowień ze wszystkich chorób funkcjonalnych czy psychosomatycznych. Jak zobaczymy, w tym przypadku naturalizm metodologiczny miał obronić przynajmniej część zdarzeń uznawanych za cudowne przed zarzutami “metafizycznych naturalistów”, którzy a priori negowali możliwość cudów.
Nie musimy zatem zakładać, że ten sposób wytyczania granic bezwzględnie prowadzi do konfliktu. Z wąskiej definicji psychologii jako nauki przyrodniczej może wyniknąć także i pogląd, który dostrzega komplementarność i wzajemne korzyści. Wówczas psychologia, podobnie jak medycyna, staje się użyteczna, zwłaszcza wówczas, gdy szanuje granice etyczne wyznaczone przez Kościół.
Psychologia powiązana z filozofią i z teologią
Druga opcja wytyczania granic ma wiele odmian. William James wskazał jeden z możliwych sposobów podporządkowania psychologii innej dyscyplinie, twierdząc w swych The Principles of Psychology (“Zasadach psychologii”), że psychologia jako nauka przyrodnicza zakłada wprawdzie, iż stany świadomości następują po sobie w sposób deterministyczny, lecz etyka zakłada wolność woli, wysuwając roszczenie wyższego rzędu. Psychologowie neoscholastyczni w podobny sposób dowodzili specyficznej autonomii psychologii, uznając zarazem, że podstawowe kategorie psychologiczne wywodzą się z filozoficznych badań nad przyczynowością, a filozofia podporządkowana jest teologii. Autonomia psychologii miała być zatem relatywna i zajmować podległe miejsce w jednolitym systemie wiedzy.
Tego rodzaju argumentów dość powszechnie używano w humanistycznych ujęciach psychologii, dowodzących, że nie ma faktów bez teorii, a teorii bez założeń filozoficznych. Pogląd ten, oparty przede wszystkim na tradycjach fenomenologicznych i kantowskiej, wsparli przedstawiciele historii nauki, tacy jak Thomas Kuhn (2001) i Peter Galison (1999), którzy wskazywali na uwarunkowany teoretycznie charakter faktów badanych przez ścisłe nauki przyrodnicze. Warto wspomnieć w tym kontekście ujęcie tej problematyki przez Stennera (2009), który dowodzi, że samo pojęcie “przyrody” czy “natury”, używane przez naturalistów metodologicznych i metafizycznych, a także przez część ich teistycznych oponentów, negujących jedno z tych stanowisk bądź oba naraz, jest pojęciem teologicznym, ukutym między innymi przez Isaaca Newtona, dla którego “nauka (czy raczej filozofia naturalna) była idealnym miejscem do rozstrzygania kwestii teologicznych” (Stenner, 2009, s. 104). Jakkolwiek zatem pojmowalibyśmy nauki przyrodnicze, badające zjawiska natury, odwołując się do pojęcia przyrody czy natury, afirmujemy tym samym pewne filozoficzne i teologiczne koncepcje rzeczywistości. To samo a fortiori odnosi się do psychologii.
W podobnym duchu zagadnienie to ujmują autorzy książki Psychology and Christianity (“Psychologia i chrześcijaństwo”) (Johnson i Jones, 2000b), proponując cztery sposoby ujęcia relacji pomiędzy psychologią i religią, w tym także model “integracyjny”, wiążący psychologię z teologią. Popularny wśród psychologów ze współczesnych kręgów ewangelikalnych, ten model integracyjny do pewnego stopnia przypomina neoscholastyczne ujęcie katolickie, z charakterystyczną różnicą teologiczną po stronie chrześcijaństwa ewangelikalnego. Neoscholastycy, dowodząc jedności prawdy, zatrzymywali się zazwyczaj na poziomie dyskursu filozoficznego, podczas gdy zwolennicy integracjonizmu starają się uprawiać psychologię “opartą na Biblii”. Jak pisze Bruce Narramore (1973), jeden z najważniejszych przedstawicieli integracjonizmu, “możliwe jest gromadzenie adekwatnych, obiektywnych danych oraz wypracowywanie poprawnie skonstruowanych ujęć teoretycznych i wynajdywanie ulepszonych technik, dzięki którym możemy użyć naszych danych biblijnych i psychologicznych” (s. 17). Jeśli zatem neoscholastycy starali się zintegrować psychologię z wiarą katolicką na preteologicznym poziomie filozofii, to ewangelikanie obrali inną drogę, nalegając, by psychologia wprost uznała tezy Pisma świętego.
Zwolennicy integracjonizmu – zarówno katolicy, jak i ewangelikanie – twierdzą, że istnieje tylko jedna, ostateczna prawda; jest to prawda Boga, który jest osobą: “Ja jestem drogą, prawdą i życiem”. Carter i Narramore (1979) uzasadniają integrację następująco: “Uważamy, że jest jedna prawda i że podobne konflikty w rzeczywistości nie istnieją. Sądzimy, że wszystkie tego rodzaju konflikty pomiędzy teologią a psychologią to w istocie nie konflikty między samymi faktami, lecz raczej konflikty pomiędzy teorią a interpretacją faktów” (s. 27). Tu zaczyna się problem, gdyż fakty nie istnieją same w sobie, niezależnie od teorii i interpretacji. Jeszcze większa trudność pojawia się, gdy ci sami autorzy stwierdzają, że “model w pełni zintegrowany (…) wymaga pełnego uznania zarówno naukowych faktów psychologii, jak i prawd objawionych zawartych w Piśmie świętym”
(s. 104). Jeśli stwierdzenie to ma stanowić podstawę integracji, to jej efektem byłaby różnorodność granicząca z chaosem; bez wątpienia bardzo wiele zależy od tego, którą koncepcję prawdy biblijnej przyjmiemy, a także od tego, jak rozumiemy fakty psychologiczne. Stąd wniosek, że w tym ujęciu relacji pomiędzy psychologią a religią bardzo wiele zależy od przyjętych wcześniej założeń.
Kwestią kluczową dla poglądów zarówno neoscholastyków, jak i ewangelikanów – jeśli ich koncepcje psychologii uznamy za reprezentatywne dla drugiej opcji opisu relacji pomiędzy psychologią a religią – jest pluralizm współczesnego społeczeństwa. Na psychologów katolickich w połowie XX wieku spadło odium intelektualnego getta – często używano wówczas tego właśnie określenia – a częścią strategii neoscholastycznej miała być taka artykulacja poglądów katolickich, która nie zostałaby odrzucona przez niekatolickich psychologów jako dogmatyczna. Stąd akcent kładziony przez neoscholastyków na to, że psychologia jest nauką przyrodniczą i że ma ona założenia filozoficzne, których nie można ustalić empirycznie. Izolacji obawiają się także ewangelikanie, o czym świadczy uwaga Narramore’a (1973), że “jako chrześcijanie przestaniemy być skuteczni, jeśli przyjmiemy wobec świata postawę wyniosłą czy paranoiczną (…). Postawa izolacjonistyczna może wprawdzie ocalić czystość naszej doktryny, lecz spowoduje, że pominiemy znaczną część powszechnego Objawienia Bożego” (s. 16-17). Wspomniane tu kwestie marginalizacji i czystości doktrynalnej ciążą nad dyskusją o relacjach pomiędzy psychologią i religią, a przedstawione wyżej poglądy neoscholastyków i ewangelikanów stanowią dobry przykład jednej z najważniejszych metod radzenia sobie z nimi w badaniach nad pograniczem pomiędzy tymi dziedzinami.
Psychologia chrześcijańska
Zwolennicy trzeciej opcji dzielą domenę psychologii na psychologię świecką i nieświecką. Ujęcie to również ma wiele postaci. Ostatnio, zwłaszcza po tym, jak zagadnienie naukowości psychologii zaczęto analizować z wielu punktów widzenia – na przykład krytycznego, postmodernistycznego czy hermeneutycznego – coraz częstsze stały się głosy opowiadające się za psychologią chrześcijańską, zdobywając sobie pewną pozycję w głównym nurcie psychologii. Psychologowie chrześcijańscy doczekali się zatwierdzenia swoich programów nauczania akademickiego przez Amerykańskie Towarzystwo Psychologiczne (APA), mają własne periodyki i organizacje. Robert C. Roberts w następujący sposób określa cele psychologii chrześcijańskiej:
  • Pierwszym zadaniem psychologii chrześcijańskiej jest stworzenie odrębnej psychologii wywodzącej się z tradycji chrześcijańskiej i oddanie jej do dyspozycji współczesnej teorii i praktyki. Zadanie to różni się od prób integracji [psychologii i teologii], których celem jest udana synteza tej czy innej formy psychologii dwudziestowiecznej z myślą i praktyką Kościoła. Cel psychologii chrześcijańskiej jest zatem dwojaki: czysta lektura tradycji, a zarazem taka lektura, którą zarówno my, jak i nasi współcześni uznają za psychologię (s. 155).
Choć tego rodzaju koncepcja integracji (którą uznałem za drugą z opcji) może być przedmiotem sporu, interesujące w ujęciu Robertsa wydaje się twierdzenie, że to, co dziś nazywamy psychologią, jest wytworem “psychologicznego establishmentu”, którego przedstawicielami są wykładowcy wydziałów psychologii większych uniwersytetów i członkowie Amerykańskiego Towarzystwa Psychologicznego (APA – s. 149). W opinii Robertsa głównym ograniczeniem psychologii establishmentowej jest jej amnezja historyczna, wywodząca się z oświecenia i z romantyzmu, z której bierze się jej uprzedzenie do chrześcijaństwa. Roberts proponuje szerszą definicję psychologii, uwzględniającą poglądy Arystotelesa, ojców pustyni, Augustyna, Tomasza z Akwinu, Jonathana Edwardsa i innych, a nade wszystko to, co ma do powiedzenia Biblia. Przedmiotem jego krytyki jest narracja pozytywistyczna, która przez prawie cały XX wiek wyznaczała definicję psychologii.
Ujęcie Robertsa nie stara się połączyć psychologii APA z psychologią chrześcijańską. Z jego punktu widzenia jest to nawet niemożliwe, gdyż “wszystkie psychologie XX wieku w jakiś sposób rywalizują z psychologią chrześcijańską bądź chcą ją zastąpić” (s. 155). Stąd jego troska o czystość doktryny i obawa przed niebezpieczeństwami grożącymi ze strony psychologii świeckiej. Brent Slife i Jeffrey Reber (2009a) formułują podobne, choć bardziej subtelne zarzuty pod adresem zinstytucjonalizowanych uprzedzeń – nie tylko w stosunku do chrześcijaństwa, lecz w ogóle do poglądów teistycznych – widocznych w głównym nurcie psychologii. Konkludują, że “teiści uznają Boga za główną przesłankę (…)”, podczas gdy “naturaliści wykluczają to założenie” (Slife i Reber, 2009c, s. 130). Starając się podjąć dialog z psychologami o orientacji naturalistycznej (w rozumieniu naturalizmu metafizycznego), wykluczają jednak możliwość pogodzenia teizmu z tego rodzaju psychologią. Zatem, podobnie jak inni przedstawiciele trzeciej opcji, nie dopuszczają oni możliwości istnienia jakiegoś wspólnego systemu założeń, który pozwalałby przerzucić pomost pomiędzy psychologią uznającą Boga a psychologią, która się bez Niego obywa.
Wśród zwolenników tej opcji są też i katolicy. Sto lat temu katolicy krytykowali nową psychologię, gdyż była ona “psychologią bez duszy”. Jednakże nawet jeśli psychologię tę krytykowano za lekceważenie duszy i materializm, to zadaniem psychologii katolickiej, która miała stanowić odpowiedź na nią, nie było współistnienie z psychologią materialistyczną, lecz jej zastąpienie. Postulat taki był możliwy, gdyż psychologowie ci, niezależnie od tego, czy byli, czy nie byli neoscholastykami, nie zamierzali bynajmniej wprowadzać pojęć czy zasad teologicznych bezpośrednio do psychologii. Psychologia filozoficzna, którą lansowali, zasadniczo wystarczała im do realizacji ich własnego celu, jakim było dostarczenie dowodów na istnienie i nieśmiertelność duszy i jej odrębnego powołania do bytu przez Stwórcę. Krytyka świeckiej psychologii formułowana przez Paula Vitza podpada pod trzecią opcję, gdyż stara się on oprzeć psychologię na zasadach chrześcijańskich.
Psychologia zamiast religii
Czwartą opcją jest świecki odpowiednik trzeciej. Freud wyraźnie sformułował ją w swym tekście Przyszłość pewnego złudzenia. Jest to oświeceniowy esej, w którym twórca psychoanalizy dowodzi, że, skoro religia nie jest już w stanie kontrolować ludzkich emocji i popędów, to jeśli chcemy ocalić cywilizację, musimy znaleźć bardziej racjonalne sposoby radzenia sobie z nimi. Alternatywą miała być, oczywiście, psychoanaliza. Freud nie był osamotniony w przekonaniu, że należy zastąpić religię psychologią. Analiza freudowska była jednym z wariantów interpretacji pozytywistycznego marzenia o tryumfie rozumu i nauki. Inną jej odmianą był radykalny behawioryzm Johna B. Watsona, podobnie jak jest nią psychologia pozytywna Martina E.P. Seligmana.
Być może najbardziej popularną postacią tej opcji jest ujęcie pozytywistyczne. Pozytywizm wywodzi się od dziewiętnastowiecznego francuskiego myśliciela i twórcy socjologii, Auguste’a Comte’a. Comte zaproponował interpretację historii myśli ludzkiej, która rozwijała się od religii i mitu (gdzie wydarzeniom naturalnym przypisywano boskie przyczyny, twierdząc na przykład, że bogowie miotają pioruny) poprzez systemy filozoficzne, które próbowały tłumaczyć przyrodę (w których na przykład uznawano, że przyczyną celową deszczu jest wzrost kwiatów) aż po okres nauki pozytywnej, opartej na doświadczeniu i eksperymencie. Nauka pozytywna odrzuca wyjaśnienia religijne i filozoficzne, a postęp nauk przyrodniczych dokonał się dzięki uwolnieniu się od religii i filozofii. Jednym z głównych motywów “nowej psychologii” przy końcu XIX wieku było twierdzenie, że psychologia rzeczywiście wyzwoliła się z filozofii, opierając się na innych naukach przyrodniczych – na fizyce, chemii i fizjologii. Nie wszyscy znaczący psychologowie sprzed wieku akceptowali ten pozytywistyczny pogląd – nie przyjmował go na przykład Wundt – natomiast w Ameryce Północnej był on i nadal jest dominujący. Nie wszyscy ówcześni teologowie wrogo odnosili się do tej interpretacji historii myśli; wielu z nich – zwłaszcza liberalni teologowie protestanccy – zgadzali się z tezą o wyższości czysto naturalistycznej interpretacji zjawisk przyrodniczych.
Nie wszystkie odmiany czwartej opcji były tak spektakularne jak pozytywizm Freuda czy Watsona. Taylor (1999) opisuje pewną duchową tradycję społeczeństwa amerykańskiego, sięgającą czasów kolonialnych, w której ludzie szukali źródeł duchowości poza uznanymi Kościołami i wspólnotami religijnymi, przede wszystkim poprzez kultywowanie doświadczeń religijnych. Większość takich postaw wiązała się z pewnymi odmianami refleksji i terapii psychologicznych, widocznymi w formach, w jakich frenologia i hipnotyzm zostały zasymilowane przez dziewiętnastowieczną kulturę amerykańską, a także w nurcie, który sto lat temu nazywano New Thought, a obecnie określa się jako New Age. Według Taylora, wraz z pojawieniem się psychologii transpersonalnej ta właśnie tradycja dysydenckiego wolnomyślicielstwa, zalecająca poszukiwanie własnej drogi rozwoju duchowego, odnalazła swe instytucjonalne miejsce w świecie psychologii. Powstały przed stu laty cykl wykładów Williama Jamesa (2011; pierwsze wydanie 1902) “Odmiany doświadczenia religijnego” (The varieties of religious experience) jest najważniejszym świadectwem i zapisem owych prób przekroczenia granicy pomiędzy psychologią i religią. Vitz (2002) i Myers (2000) reprezentują mniej przychylny pogląd na ujęcie proponujące psychologię w charakterze religii, uważając, że jest to przejaw samouwielbienia. Jakkolwiek by było, postawa poszukiwania niereligijnej duchowości ma bardzo długą historię, sięgającą – choć niewątpliwie w innej postaci – XIV wieku. Hanegraaff (1996) dostrzega tu prąd przeciwny nurtowi, który zrodził nauki przyrodnicze, który, przejawiwszy się najpierw w renesansowej modzie na hermetyzm i alchemię, zmieniał się wraz z upływem czasu. Charakterystyczne dla współczesnej epoki jest zjawisko, które nazywa on “psychologizacją religii i sakralizacją psychologii” (s. 224); określenie to dość dobrze opisuje obecne zainteresowanie duchowością New Age i rozwojem osobowym. Przez mniej więcej ostatnie czterdzieści lat owa psychologizująca duchowość zyskała sobie instytucjonalny szacunek, a nawet uznanie, wpływała na programy nauczania akademickiego i badań empirycznych.
Być może najbardziej rozpowszechniona odmiana tego ujęcia ma charakter bardziej praktyczny niż teoretyczny: wielu ludzi zwraca się ku tej lub innej formie psychologii, szukając strawy duchowej niezależnie od swej przynależności kościelnej. Niektórzy psychologowie – na przykład jungiści – często zdają się upowszechniać ten rodzaj psychologii w formie religii (czy też duchowości niekościelnej), z jej psychologizującą i symboliczną interpretacją Biblii i mitów. Carter i Narramore (1979), opisując tę postawę, odwołują się do dwóch “modeli”, starających się pozbawić Pismo Święte czy formuły teologiczne wszelkich odniesień transcendentnych i sprowadzić je do kategorii “symbolicznych” czy psychologicznych. Grzech (zgodnie z obowiązującą tu lekturą Orvala Horbata Mowrera i Karla Menningera) staje się nie “obrazą Boga”, lecz naruszeniem kodeksu moralnego (s. 84), Bóg zaś w psychologii Johna Sanforda, jak informują nas Carter i Narramore, “z pewnością jest pewną projekcją naszej wewnętrznej jaźni”. Dla Ericha Fromma “religia jest konstruktywna (i zgodna z psychoanalizą) o tyle, o ile promuje wolność, miłość, prawdę i niezależność” (Carter i Narramore, 1979, s. 83). Jeśli ta odmiana psychologii chce odgrywać rolę religii, to dla tych, którzy mają z religią problemy, staje się ona pomostem do sfery religijnej. Psychologia jako pewna odmiana świeckiej duchowości usuwa akcent, który religia kładzie na transcendentne aspekty bóstwa, i szuka świętości wewnątrz człowieka. Zarazem, nawiązując do współczesnej fizyki, ukazuje ona uduchowiony obraz kosmosu, stając się czymś w rodzaju duchowości naukowej.
Wszystkie cztery opcje w ten czy inny sposób angażują się w badanie pogranicza psychologii i religii. Ich wspólną cechą jest utożsamianie psychologii z głównymi nurtami psychologii naukowej, z “psychologią Amerykańskiego Towarzystwa Psychologicznego”, jak to krytycznie ujął pewien przedstawiciel neoscholastyki. Dzieje się tak dlatego, że psychologia naukowa, uznająca się za jedną z nauk przyrodniczych, stanowi z socjologicznego, politycznego i ekonomicznego punktu widzenia dominujący kierunek psychologii.

Granice psychologii i religii dzisiaj?

Żyjemy w czasach przenikalnych granic, granic niepewnych i niewidzialnych w każdej dziedzinie życia. Granice polityczne, ekonomiczne, geograficzne, informacyjne, społeczne i międzyosobowe nie są już tym, czym były kiedyś. W sferze publicznej nie ma pewności co do granic początku i końca życia, a margines niepewności zwiększa się wraz z rozwojem zjawiska, które Ivan Illich nazwał naszym społecznym odwróceniem się od śmierci (amortal society). Psychologia, zawsze w awangardzie głównego nurtu kultury, także podąża tą drogą. Ponad trzydzieści lat temu holenderski psycholog J.H. van den Berg (1971) napisał, że jeśli Freud odnajdował źródło naszych przeżywanych na jawie problemów seksualnych w nieświadomości, to obecnie mamy do czynienia z “nieświadomością duchową”. Wypada zatem stwierdzić, że z punktu widzenia van den Berga istnienie raz jeszcze uległo przemianie. Posłuchajmy psychologów: okazuje się, że wolno teraz mówić o duchowości, która niegdyś stanowiła “najbardziej oczywiste tabu psychologii” (Miller, 2005, s. 14). Tabu zniknęło; teraz twierdzi się, że “obowiązkowa świeckość zamykała psychologię na zjawiska, które powinny być przedmiotem zainteresowania nauk przyrodniczych badających ludzkie zachowanie i skłaniała psychologów do eliminowania z uprawianej przez nich nauki intuicji i priorytetów perspektywy teistycznej” (s. 15). Delaney i DiClemente (2005) podobnie uważają, że “przez nieomal cały XX wiek myśl, by poważnie potraktować doktrynę judeochrześcijańską w psychologii, powszechnie uznawano za tabu” (s. 31). Transpersonaliści i przedstawiciele innych nurtów, na przykład jungiści, mogą wprawdzie oponować, że wprawdzie nie uważali duchowości za tabu, ale, prawdę mówiąc, grupy tego rodzaju wciąż funkcjonują gdzieś na marginesie “psychologii APA”. Zauważalna obecnie różnica polega na tym, że, gdy chodzi o założenia robocze (takie jak istnienie wyboru w ludzkim działaniu), tematy (korelacja dobrostanu duchowego i zdrowia psychicznego) i metody (prymat metod jakościowych), religia i duchowość nie stanowią już zagrożenia dla głównego nurtu psychologii. Oznacza to oczywiście, że zmienił się sam główny nurt, co widać choćby w rozwoju takich dyscyplin, jak psychologia pozytywna z jej badaniami nad charakterem i cnotą. Religijne tabu legło w gruzach.
Pojawiają się jednak inne konflikty. Nietrudno wyobrazić sobie, iż owo otwarcie się na religię i duchowość spowoduje, że na pograniczu pojawią się świeckie kontrpropozycje. Czy ogół psychologów uzna za korzyść to, że na przykład w psychologii wolno dziś mówić o grzechu? Co jeszcze może wyniknąć z postulatu, by psychologia dostrzegła “niewidzialny, duchowy wymiar rzeczywistości, do którego ludzie sensownie się odnoszą” (Miller, 2005, s. 16)?

Perspektywa krytyczna

Na religii i duchowości bez wątpienia skupia się istotna część ludzkich działań i myśli, a zatem psychologia nie powinna ich pomijać. Niemniej istnieją powody, by obawiać się naruszenia starego tabu, które broniło psychologii przystępu do spraw duchowych i religijnych. Obawę tę wyrażę poprzez krytyczne ujęcie historii związków pomiędzy psychologią i katolicyzmem. Chcę pokrótce wyjaśnić, co rozumiem przez krytyczne ujęcie historii psychologii, gdyż można przez to rozumieć różne rzeczy.
Dobry przykład takiego krytycznego ujęcia stanowi omówienie różnych rodzajów historii psychologii autorstwa Kurta Danzigera (1994). Odróżnia on jej dwie odmiany: adresowaną do wewnątrz i na zewnątrz. Z historią adresowaną do wewnątrz mamy do czynienia wtedy, gdy psychologowie piszą ją dla psychologów, mając przy tym, jak zauważa Danziger, skłonność do celebrowania osiągnięć kolegów. Wzorem Zosi Samosi, historyk chwalący swych kolegów po fachu dowodzi, że psychologia sama pokonała piętrzące się przed nią przeszkody i zmierza prostą drogą do prawdy. Ten rodzaj historii spotykamy w podręcznikach; klasyczny przykład takiej adresowanej do wewnątrz apologii stanowi History of experimental psychology (“Historia psychologii eksperymentalnej”, 1950) Boringa. J.F. Hans van Rappard, częściowo polemizując z Danzigerem, zauważa, że niektóre z wewnętrznych ujęć historii psychologii to nie tyle pochwała, ile lament, i ma tu sporo racji. Historia psychologii z perspektywy chrześcijańskiej skupia się daleko bardziej na sekularyzmie w psychologii niż na jej chwalebnych osiągnięciach naukowych. Na przykład Johnson i Jones (2000a) piszą, że “‘nowa’, czy nowoczesna psychologia zrodziła się z mariażu słusznego dążenia do potwierdzonej empirycznie prawdy z modernistycznym światopoglądem, który odgrodził psychologię od teologii i filozofii” (s. 31). W tej odmianie narracji historycznej słychać zarazem pochwałę i lament, gdyż pisząc o “modernizmie” Johnson i Jones mają na myśli “tendencję do ogołacania kultury z jej religijnych treści, dyskursu i symboli” (s. 14). Trzeba wprawdzie przyznać, że w ostatnich latach ton lamentu ustąpił ostrożnym wyrazom zadowolenia, gdyż psychologia znów interesuje się religią i duchowością, tym razem przedstawiając te dziedziny w korzystnym świetle: “Po raz pierwszy w swojej historii Amerykańskie Towarzystwo Psychologiczne opublikowało serię książek o tematyce z pogranicza psychologii, religii i duchowości” (Miller, 2005, s. 14). Niezależnie od tego, czy przeważa w nich ton pochwalny, czy nuta ubolewania, wspomniane wyżej ujęcia historii relacji pomiędzy psychologią i religią są ujęciami wewnętrznymi.
Danziger oczekuje, że dotychczasowi autorzy wewnętrznych ujęć tej historii zajmą wobec niej stanowisko zewnętrzne lub krytyczne, i biorąc pod uwagę to, jak ważnym zagadnieniem jest kwestia związków pomiędzy psychologią i religią, uważam, że dziedzina ta potrzebuje takiego właśnie podejścia. Co miałoby je charakteryzować? Podejście krytyczne szuka warunków możliwości występowania danego zjawiska, lecz zgadzając się z Danzigerem, sądzę, że owe warunki możliwości mają charakter historyczny. Inaczej mówiąc, nie będę szukał ontologicznych możliwości pojawienia się problematycznego pogranicza psychologii i katolicyzmu, tak jakby w naturze wszechświata istniało jakieś rozdarcie, wymagające powstania takiej dziedziny. Podejście krytyczne oznacza tu analizę historycznych warunków możliwości badania pogranicza, o którym mowa. Kategorie i metody psychologii są zjawiskami historycznymi. Oznacza to, iż można wykazać, że pojawienie się takich pojęć, jak osobowość, pamięć, percepcja, inteligencja, potrzeby, nerwica, popęd itd. wiązało się z przypadkowymi, historycznymi uwarunkowaniami. Skoro człowiek ma skłonność do przyswajania sobie tego, co akurat mówi się o naturze ludzkiej, nie tylko kategorie psychologiczne są uwarunkowane historycznie: “ludzka subiektywność, rzeczywistość kryjąca się za przedmiotami badań psychologicznych, sama jest mocno uwikłana w proces historyczny, zarówno jako jego aktywny uczestnik, jak i jako jego wytwór” (Danziger, 1994, s. 475). Jednym z głównych przejawów owego czynnego i biernego uwikłania subiektywności w historię było w minionym stuleciu pojawienie się psychologii w różnych jej postaciach. Dzięki psychologii zaczęliśmy poznawać siebie i innych, starając się siebie i innych zmienić. Jak dowodzi Foucault (2010), inne epoki miały do dyspozycji inne środki: maksymy stoickie, ascetyczne praktyki monastyczne, dyscyplina szkolna czy fabryka były metodami, dzięki którym poznawaliśmy siebie i nad sobą pracowaliśmy. Ujęcie krytyczne szuka zatem okoliczności historycznych, które umożliwiły pojawienie się określonych form “psychologii”, “subiektywności”, “religii” itd.
Studium historyczności subiektywności i psychologii wprowadza do psychologii perspektywę “zewnętrzną”. Perspektywa ta zdobyła sobie jednak w dzisiejszej psychologii miejsce i uznanie (Blackman, 1994; Dan-
ziger, 2003; Greer, 1997; Rose, 1996; Staeuble, 2006; van Hoorn, 1972). To krytyczne ujęcie samo jest dość złożone; pozostaje pod wpływem fenomenologii (van den Berg, 1978; Foucault, 1977), konstruktywizmu socjologicznego (Gergen, 1997) i innych nurtów poważnie traktujących historyczność umysłu (Duden, 1991; Vernant, 1991).
W książce tej ujęcie krytyczne oznacza, że będziemy przyglądać się różnym konfliktom, powstającym w określonych warunkach kulturowych i historycznych. Konflikty wskażą nam, co w danym momencie uważano za “psychologię” i za “religię”. Na przykład w jednym z konfliktów chodziło o spowiedź i seksualność, w innym zaś o wolę i posłuszeństwo. Czym były te przedmioty badań, które wpisały się w obszar problematycznego pogranicza psychologii i katolicyzmu? Co najważniejsze, spytamy o konfiguracje ludzkiej subiektywności w każdym z konfliktów. W każdym z nich najważniejszą sprawą było ustalenie, jaka jest natura subiektywności. Dość często dostrzegali to niektórzy uczestnicy konfliktu. Na przykład we wczesnych katolickich krytykach “psychologii bez duszy” dość dobrze rozumiano, że chodzi nie o jakieś pojęcie filozoficzne, lecz o implikacje całego sporu dla koncepcji podmiotu jako jednostki i jako członka większych grup społecznych, o jego implikacje dla edukacji i, co najważniejsze, o jego implikacje dla koncepcji człowieka, w której trzeba rozstrzygnąć, czy człowiek zmierza, czy też nie zmierza do ostatecznego celu w wieczności.
Pewien aspekt stosowanej przeze mnie metodologii nawiązuje do tego, co Foucault (1977) nazwał “sprzecznościami”, w tym przypadku do sprzeczności pomiędzy psychologią i doktryną Kościoła w minionym stuleciu: “sprzeczności nie są ani pozorami, które należy przezwyciężać, ani tajemniczymi zasadami, które należy wydobyć. Są to przedmioty, które należy opisać jako takie, nie dociekając, w jakiej sytuacji można się ich pozbyć lub na jakim poziomie [się one] radykalizują” (s. 186-187). Opinię tę uznaję za własną zasadę heurystyczną, pozwalającą uniknąć “pasji ujednolicania”, która pochłonęła wysiłki wielu autorów badających relacje pomiędzy psychologią a religią. Jak pisze Foucault, “obierając sprzeczności za przedmioty opisu analiza archeologiczna nie próbuje odkryć poza nimi jakiejś wspólnej formy lub tematyki, lecz usiłuje określić rozmiar i formę rozstępu. (….) [O]pisuje różnorakie przestrzenie konfliktowe” (s. 188). Jeśli przyglądamy się tym “przestrzeniom konfliktowym”, nie oznacza to, że lekceważymy czy negujemy istnienie przestrzeni konsensu czy zbieżności. W mojej interpretacji oznacza to zawieszenie wszelkich założeń o jedności i harmonii pomiędzy psychologią i religią. Ten rodzaj intelektualnej dyscypliny przydatny jest zwłaszcza teraz, gdy psychologowie głównego nurtu znowu wrócili do badania zagadnień religijnych a nawet, w niektórych przypadkach, przyjmują religijne założenia. Wiara w harmonię przedustawną panującą w tej dziedzinie jest równie częsta jak twierdzenia o dychotomii faktów i wartości.
Foucault wymienia różne rodzaje sprzeczności, z których szczególnie istotne dla nas są zwłaszcza dwa: sprzeczności zewnętrzne i wewnętrzne. Sprzeczności zewnętrzne odsyłają “do opozycji między odrębnymi formacjami dyskursywnymi” (s. 189). Dla naszych rozważań istotne są zwłaszcza te sprzeczności, których źródłem są różnice pomiędzy różnymi typami dyskursu psychologicznego a dyskursami religijnymi i teologicznymi, które mieszają się z narracją psychologiczną. Przykład takiej sytuacji stanowią wysiłki zmierzające do integracji faktów stwierdzanych przez nauki przyrodnicze z treściami biblijnymi. Sprzeczności wewnętrzne, w przeciwieństwie do sprzeczności zewnętrznych, jak pisze Foucault, wywodzą się “z jednej i tej samej pozytywności” (tamże). Te wewnętrzne sprzeczności to “dwa sposoby tworzenia wypowiedzi, określonych (…) przez pewne przedmioty, przez pewne pozycje podmiotu, przez pewne pojęcia i przez pewne wybory strategiczne” (tamże). Jedną i tę samą pozytywność, jedną pozytywną treść stanowiącą sedno problematyki będącej przedmiotem naszych rozważań, możemy oznaczyć formułą “psychologia/katolicyzm”. Przykłady odnoszących się do niej sprzeczności wewnętrznych to na przykład problem miejsca duszy w psychologii, znaczenie symboli w naszym życiu psychicznym czy znaczenie posłuszeństwa w problematyce autorytetu.
Bitwy polityczne pomiędzy teorią ewolucji a kreacjonizmem stanowią natomiast przykład sprzeczności zewnętrznych, gdyż każda ze stron sporu kwestionuje prawomocność stanowiska, na którym opiera się opinia przeciwnika. Biologia i fundamentalizm biblijny nie należą do tego samego systemu wiedzy. Natomiast w przypadku wewnętrznych sprzeczności pomiędzy Kościołem a psychologią zarówno podmiot9, jak i przedmiot sporu należą do jednej, wspólnej dziedziny, wpisują się w jeden obszar badań i zainteresowań; jest to, by użyć sformułowania Junga (1933), “człowiek współczesny, który szuka duszy”. Oczywiście, zarówno psychologia, jak i Kościół nie są jedynie zbiorami myśli; są to złożone instytucje, których zakresy refleksji i działań w znacznym stopniu się pokrywają, co prowadzi do ewentualnych konfliktów. “Jedna i ta sama pozytywność”, w obrębie której powstają wewnętrzne sprzeczności pomiędzy psychologią a Kościołem, to autorytet nauczycielski i działalność duszpasterska Kościoła, których odpowiednikiem są kompetencje psychologów, zwłaszcza w dziedzinach praktycznych, takich jak edukacja i psychoterapia. Sprzeczności te nazywam wewnętrznymi, a nie zewnętrznymi, gdyż chcę przez to podkreślić – przynajmniej tytułem hipotezy – że ci, którzy twierdzili, iż psychologia w jakiś sposób zastępuje religię (do przedstawicieli tego poglądu zaliczam Sigmunda Freuda, Carla G. Junga i Johna B. Watsona, a także ich krytyków w dziedzinie psychologii, takich jak Rudolf Allers i David Powlison), dostrzegli coś, czego nie zauważyli orędownicy integracji czy przynajmniej harmonizacji obu tych dziedzin. Nie twierdzę tym samym, że zwolennicy dominacji jednej z nich mają rację, formułując swoje poglądy tak, jak je formułują, lecz że istnieje obszar zajmowany zarazem przez psychologię, jak i przez religię.

Rzut oka na problem relacji pomiędzy psychologią i katolicyzmem: problematyczność granic

Ujęcie krytyczne prowokuje do postawienia szeregu pytań na każdy z przedstawionych wyżej tematów. Oprócz pytań oczywistych, dotyczących konkretnych charakterystyk osób, miejsc i czasu, w jakim toczył się każdy ze sporów, są też i inne. Oto niektóre z nich:
  • Co właściwie rozumiemy przez “psychologię” w każdym ze wspomnianych przypadków? Co twierdzimy o tym problematycznym przedmiocie dyskusji? Jaka jest historia i struktura tego przedmiotu, którą możemy poddać naszej analizie? Pytania te są konieczne, gdyż słowo “psychologia” ma szereg różnych znaczeń: mówimy o nowej psychologii eksperymentalnej, o psychoanalizie, o psychologii humanistycznej, o psychoterapii itd.
  • Skąd bierze się sprzeciw Kościoła katolickiego wobec psychologii? W jakim kontekście powinniśmy usytuować ten konflikt z punktu widzenia Kościoła? Czy przyczyny tego sprzeciwu należy szukać na poziomie lokalnym, narodowym, czy na poziomie Watykanu? O co w nim chodzi?
  • Kto, w przypadku zarówno psychologii, jak i Kościoła, dysponuje autorytetem, który umożliwia mu zajęcie w tym sporze “pozycji podmiotu”? Kto w związku z tym jest władny mówić prawdę? Jak rozumiany jest ten autorytet i na czym się opiera?
  • Jakiego rodzaju dyskursy i praktyki definiują treść i przebieg sporu? Czy jest to dyskurs o modernizmie, o postępie, o demokracji? Czy praktyki te to nauczanie, poradnictwo, szafarstwo sakramentów itd.?
  • Nie należy wynajdywać sporu tam, gdzie go nie ma: jeśli w jakiejś kwestii obie strony zgadzają się ze sobą, w jaki sposób ich wspólne stanowisko jest definiowane i wyrażane? Czy tego rodzaju harmonia zdarza się w kontekście sporu o charakterze bardziej ogólnym?
Mając na uwadze te pytania, omówię teraz najważniejsze zagadnienia, analizowane kolejno w poszczególnych rozdziałach…

Zainteresował Cię ten temat, chcesz dowiedzieć się więcej? Sięgnij po książkę

To doskonałe wprowadzenie do tematu dla wszystkich zainteresowanych zarówno psychologią, jak i teologią czy religioznawstwem.

Psychologia i katolicyzm. Historia relacji – prof. Robert Kugelmann, tłum. Marek Chojnacki – zdobądź własny egzemplarz!

http://www.deon.pl/czytelnia/ksiazki/art,661,psychologia-i-katolicyzm.html

*****

Bp Ryś: Bartoszewski – człowiek dwóch dialogów

PAP / pk

(fot. PAP/Paweł Supernak)

Najważniejszą inspiracją działania profesora Bartoszewskiego było chrześcijaństwo i to ono otwierało go na innych – powiedział bp Grzegorz Ryś podczas Mszy pogrzebowej w intencji wybitnego historyka i polityka. Liturgii w stołecznej archikatedrze św. Jana Chrzciciela przewodniczy kard. Kazimierz Nycz.

 

W homilii bp Grzegorz Ryś nawiązał do słów Chrystusa: Błogosławieni, którzy wprowadzają pokój, albowiem oni będą nazywani synami Bożymi.

“Medytujmy nad tym błogosławieństwem – błogosławieństwem pokoju – bo jesteśmy przekonani, że najcelniej objaśnia ono najważniejsze obszary życia Profesora Bartoszewskiego” – zachęcił kaznodzieja. Przypomniał, że najwięcej swojej energii i pracy poświęcił Zmarły dialogom: polsko-niemieckiemu i chrześcijańsko-żydowskiemu.

Bp Ryś przypomniał, że ostatnia publiczna funkcja, z której pełnienia Profesor zrezygnował z uwagi na stan zdrowia, to przewodniczenie Międzynarodowej Radzie Oświęcimskiej. Zaznaczył też, że zrozumienie potrzeby pojednania z Niemcami zrodziło się w nim – jeszcze podczas wojny – w doświadczeniu spowiedzi u ks. Jana Ziei. Po wojnie zaś znalazło najmocniejsze oparcie w świecie “zaangażowanej społecznie wiary” – w środowisku “Tygodnika Powszechnego”, wśród takich ludzi, jak Jerzy Turowicz, Mieczysław Pszon czy ks. Andrzej Bardecki.

Z kolei zaangażowanie w dialog z Żydami zrodziło się w Profesorze ze spotkania z Zofią Kossak i Janem Karskim – przypominał krakowski biskup pomocniczy. “Nie było posiedzenia Rady Oświęcimskiej, na którym by Profesor nie odwołał się – z całą prostotą i oczywistością – do swojej wiary jako najważniejszej inspiracji działania. W taki właśnie sposób doświadczał chrześcijaństwa – jako siły, nie tylko mądrości, która otwiera na innych” – podkreślił kaznodzieja.

Ks. Ryś przypomniał, że angażując się w dialog polsko-niemiecki i chrześcijańsko-żydowski prof. Bartoszewski – więzień Auschwitz, żołnierz AK powstaniec warszawski i członek Żegoty – najchętniej określał siebie jako świadka.

“Czy wystarczy jednak tylko widzieć – nawet wiele widzieć – by wypełnić misję świadka, zwłaszcza, by być świadkiem w perspektywie pojednania?” – pytał kaznodzieja. Zachęcił, by szukając odpowiedzi odwołać się do wrażliwości Kościoła, który nie mówi nigdy o grzechu, jeśli nie mówi jednocześnie o odkupieniu.

“To nie tylko wiara w Boga, który nie stracił kontroli nad losami świata: trzyma je w ręku, i ostatnie w nich słowo należy do Niego, a więc do dobra. To także wiara w człowieka, który jest większy w swojej wolności od wszystkich okoliczności i uwarunkowań – zewnętrznych i wewnętrznych; który zawsze może je przerosnąć, ku dobru” – mówił bp Rys charakteryzując źródła postawy prof. Bartoszewskiego. Podkreślił też, że “pokazywać zło, bez wskazania możliwość wyjścia znaczy tyle samo, co zabić człowieka!”

Kaznodzieja podkreślił też, że – tak ważne w życiu Profesora – działanie na rzecz zachowania pamięci o przeszłości jest zadaniem kolejnych pokoleń. “Ludzie bez pamięci są ludźmi bez przyszłości” – przestrzegł bp Ryś i dodał, że nie pamiętając bezrefleksyjnie otwieramy się na najbardziej szatańskie nawet scenariusze.

“Panie Profesorze, chcemy pamiętać. To, co Ty, i tak, jak Ty. Błogosławimy Boga za wszystko, co uczyniłeś dla nasze pamięci – również w tym wymiarze, który św. Jan Paweł II nazywał “oczyszczeniem pamięci” – powiedział w homilii bp Grzegorz Ryś.

Po Mszy św. trumna z ciałem prof. Władysława Bartoszewskiego zostanie uroczyście przewieziona na cmentarz Powązkowski. Profesor spocznie w Alei Zasłużonych.

http://www.deon.pl/wiadomosci/polska/art,24145,bp-rys-bartoszewski-czlowiek-dwoch-dialogow.html

*****

Joachim Gauck: straciliśmy przyjaciela

PAP / psd

(fot. PAP/Bartłomiej Zborowski)

Straciliśmy przyjaciela, osobę godną naśladowania, wspaniałego człowieka – powiedział w poniedziałek podczas uroczystości pogrzebowych Władysława Bartoszewskiego prezydent Niemiec Joachim Gauck.

 

“Razem z Polakami żegnamy dzisiaj wielkiego obywatela i wielkiego męża stanu, który nawet w najtrudniejszych czasach trwał przy wizji wolnej, niezależnej, niepodległej i demokratycznej Polski. Jako Niemcy żegnamy dziś człowieka, który wyciągnął do nas dłoń w czasach, gdy gest ten spotkał się z nieprzychylnością obu stron. Żegnamy przyjaciela, którego bliskość była dla nas bezcennym darem i za co jesteśmy dozgonnie wdzięczni” – mówił prezydent Niemiec.

 

Gauck podkreślił również, że – jako Europejczycy – “żegnamy świadka ostatniego stulecia, który na naszym kontynencie przeżył dwie dyktatury, ale nie poddał się”.

 

“Jako więzień obozu koncentracyjnego w Auschwitz nie czuł się bezradny. Co dawało mu siłę, by w sytuacjach pozornie bez wyjścia podążać drogą przez siebie wyznaczoną? Na to pytanie są dwie odpowiedzi” – mówił Gauck. – Po pierwsze, Władysław Bartoszewski był wierzącym chrześcijaninem, wiedział, że jest niesiony miłością Pana, która jest większa od wszelkiej ludzkiej ułomności. A jednocześnie czuł, że jest powołany przez Boga do wypełnienia misji. Ta wiara była dla niego drogowskazem, który umacniał go w jego samodzielnym myśleniu i działaniu” – podkreślił prezydent Niemiec.

 

Po drugie, jak mówił Gauck, Bartoszewski był “niezależnym duchem zarówno w czasach opresji, jak i później, kiedy wraz z rządem RP kształtował politykę demokratycznej Polski”. “Wszyscy będziemy o nim pamiętać, jako o człowieku, który z determinacją potrafił walczyć o to, co uważał, że jest słuszne” – tłumaczył.

 

“To, że miał bardzo często rację, wynikało bardzo często z jego życiowej mądrości. W swoim jakże długim życiu o wiele częściej niż wszyscy z nas doświadczył do jakich dobrych, ale też i złych czynów, zdolny jest człowiek” – mówił Gauck. (PAP)

 

Przypomniał, że Bartoszewski był niekwestionowanym autorytetem, dzięki czemu bardzo często skłaniał oba narody, polski i niemiecki, do zastanowienia się, do zbliżenia i w końcu do pojednania.

 

“Straciliśmy przyjaciela, osobę godną naśladowania, wspaniałego człowieka. Jesteśmy pogrążeni w smutku z rodziną, ze współobywatelami i – jak by to sam ujął Władysław Bartoszewski – z ludźmi przyzwoitymi” – powiedział prezydent Niemiec.

 

Mowę pożegnalną zakończył w języku polskim: “Dziękuję panu bardzo, panie Władysławie”.

http://www.deon.pl/wiadomosci/polska/art,24147,joachim-gauck-stracilismy-przyjaciela.html

*****

Komunia dla rozwodników. Czy to możliwe?

Marcin Makowski

Marcin Makowski

W Ewangelii wielokrotnie słyszymy słowa Jezusa, który mówi, że wszystkie grzechy oprócz tego wobec Ducha Świętego, będą nam odpuszczone. Jak zatem rozumieć konsekwentne odmawianie udzielenia Eucharystii osobom żyjącym w ponownych związkach? Czyżby istniał jeszcze jeden grzech, od którego nie ma odwrotu?

 

Coraz częściej mówi się w Kościele o konieczności zmiany podejścia wobec rozwodników żyjących w nowych związkach. Wystarczy spojrzeć na statystyki, aby zrozumieć, dlaczego nie da się tej kwestii dłużej zamiatać pod dywan. Niestety, w Polsce niemal jedna czwarta nowych małżeństw kończy się rozwodem, w Europie zachodniej współczynnik ten sięga już ponad 50%.

 

Przyczyn takiego stanu rzeczy podaje się wiele. Zmieniamy się jako społeczeństwo, stajemy bardziej mobilni i – jak by powiedzieli socjologowie – zatomizowani. Związek nie znaczy już tego co kiedyś. Szybszy rytm życia i niekończące pokusy wyboru sprawiają, że coraz więcej osób nie rozumie, dlaczego jedna osoba powinna im wystarczyć na całe życie.

 

Nie dziwi zatem fakt, że sam papież Franciszek zalecił podjęcie debaty, w której kardynałowie i biskupi zastanowią się nad możliwością dopuszczenia do Komunii osób, żyjących z nowymi partnerami. Śmiało w tej kwestii w wywiadzie dla dziennika “La Repubblica” wypowiedział się kard. Walter Kasper proponując, aby po okresie pokuty osoby rozwiedzione żyjące w innych związkach mogły przystąpić do spowiedzi i Eucharystii. “Każdy grzech może zostać przebaczony. Niewyobrażalne jest to, by człowiek mógł wpaść w czarną dziurę, z której Bóg nie mógłby go wyciągnąć” – twierdzi.

 

Podobnego zdania jest Kardynał Reinhard Marx, obecny przewodniczący Konferencji Episkopatu Niemiec. W homilii wygłoszonej rok temu podkreślał, jak bardzo adekwatna do obecnej sytuacji jest historia interpretacji ewangelicznego przekazu o cudzołożnicy. Choć w pierwszych wiekach chrześcijaństwa niektórzy rygoryści uważali, że grzechu cudzołóstwa w ogóle nie można odpuścić, trudno im było polemizować z postawą Chrystusa. “Nasuwa się myśl o rygorystach wszystkich czasów w Kościele… Wszyscy są grzesznikami jak ta kobieta, wszyscy potrzebują wybaczenia” – skomentował kardynał, podkreślając, że jeśli osoby takie czują skruchę, ale nie mogą już wrócić do poprzedniego małżeństwa; “nie należy czynić ich chrześcijanami drugiej kategorii”.

 

Czy coś w tych słowach powinno nas gorszyć? Czy komunia dla osób w nowych związkach byłaby początkiem końca Kościoła? Choć sporo osób o tym nie wie, małżonkowie żyjący w separacji, a de facto zrywający ze sobą wszelkie kontakty, nadal mogą bez przeszkód przystępować do sakramentów tak długo, jak długo żyją w czystości. Do wyobrażenia jest nawet sytuacja, w której tzw. “białe małżeństwo” – a w tym przypadku ponowny związek – unika współżycia, przystępując do Eucharystii poza parafią, w której mogliby być powodem zgorszenia.

 

Problem ten dostrzega kard. Kasper, który mówi wprost: “Doktryny nie można zmienić, ale istnieje zjawisko jej rozwoju. Wszystkie sobory ekumeniczne przed Soborem Watykańskim II dokonały tego fundamentalnego rozróżnienia uznając, że dyscyplina może zmienić się, kiedy zmieniają się sytuacje” – stwierdziłprzewodniczący Papieskiej Rady ds. Krzewienia Jedności Chrześcijan.

 

Co to znaczy w praktyce? Moim zdaniem jedno: jeśli sam fakt życia poza małżeństwem nie wyklucza nas z uczestnictwa w Eucharystii, dlaczego po okresie pokuty, nie moglibyśmy dać drugiej szansy osobom, których małżeństwo po prostu się nie udało? Prawosławie zna obrzęd ponownych zaślubin, a kurczowe trzymanie się postawy piętnowania takich osób prowadzi do przekonania, że wszystko rozchodzi się jak zwykle o seks.

 

Czym innym jest cudzołóstwo, a czym innym próba odbudowania swojego życia na nowo. Jak dobrze wiemy, Jezus w Ewangelii św. Marka mówi: “Zaprawdę, powiadam wam: wszystkie grzechy i bluźnierstwa, których by się ludzie dopuścili, będą im odpuszczone” zapowiadając, że tylko ten jeden, wobec Ducha Świętego nie doczeka się odpuszczenia.

 

Warto mieć jednak na uwadze, że Jezus rozmawiając z cudzołożnicą nie unieważnił jej grzechu, ale dał jasne zalecenie: idź i nie grzesz więcej. Ten brak potępienia, nie zanegował przeszłości, ale otworzył przed nią przyszłość, bez balastu grzechu. W tym kontekście Eucharystia dla osób rozwiedzionych w nowych związkach nie może był łatwym planem B, jeśli wcześniejsze małżeństwo zawiedzie. Jej sens objawiłby się tylko wtedy, gdy razem z nią i przy świadomości własnego błędu, nastąpiłoby autentyczne nawrócenie. “Nie łudźcie się: Bóg nie dozwoli z siebie szydzić!” (Ga 6,7) – czytamy przecież w liście do Galatów.

 

Jak zatem rozumieć konsekwentne odmawianie udzielenia Eucharystii osobom żyjącym w ponownych związkach? Czyżby istniał jeszcze jeden grzech, od którego nie ma odwrotu?

 

Nie ulega wątpliwości, że na ten temat warto i trzeba rozmawiać. Oczywiście nie po to, aby bezrefleksyjnie dostosować Kościół do świata, ale aby miłosiernie wyciągnąć rękę do osób, które szczerze pragną Eucharystii, ale błędów przeszłości z różnych względów cofnąć nie mogą.

 

http://www.deon.pl/religia/kosciol-i-swiat/komentarze/art,1565,komunia-dla-rozwodnikow-czas-na-zmiany.html

*****

Katolicki polityk ma unikać duchowej schizofrenii

KAI / slo

(fot. PAP/Waldemar Deska )

Byłoby głębokim fałszem, gdyby ktoś, kto głosi prawdy sprzeczne z nauczaniem Kościoła, przystępował do Komunii świętej – powiedział dziś na Jasnej Górze abp Stanisław Gądecki. W homilii podczas Mszy św. święto Matki Bożej Królowej Polski, przewodniczący Episkopatu nawiązał m.in. do nadchodzących wyborów prezydenckich.

 

>>>Przeczytaj pełną treść homilii

W uroczystość NMP Królowej Polski, będącą zarazem rocznicą uchwalenia Konstytucji 3 maja, wsłuchujemy się w jasnogórskim sanktuarium w to, co Duch mówi o więzi chrześcijanina z Chrystusem, o Maryi, najdoskonalszym obrazie tej więzi oraz o tym, jak owa więź z Chrystusem objawia się w świecie polityki.

 

1. WINOROŚL I LATOROŚLE

 

W Ewangelii według św. Jana Pan Jezus kilka razy opisuje sam siebie poczynając od słów “Ja jestem” (chlebem żywym, światłością świata, bramą, dobrym pasterzem, zmartwychwstaniem i życiem, drogą, prawdą i życiem). W tych obrazach uczy nas nie tylko o sobie, ale i o tajemnicy Kościoła. Dzisiaj przedstawia się nam jako “krzew winny”. “Ja jestem prawdziwym krzewem winnym” (J 15,1). “Prawdziwym” to znaczy szlachetnym, dobrym, rzeczywistym a nie pozornym lub domniemanym. Krzewem jest wyłącznie sam Chrystus. Krzew żyje ciągle, natomiast latorośle zmieniają się z roku na rok, podobnie jak zmieniają się pokolenia. Chrystus trwa wiecznie a pokolenia ludzi Kościoła ustawicznie się wymieniają.

 

Chrześcijan z kolei Jezus nazywa “latoroślami”; “Wy jesteście latoroślami”. Latorośl jest przedłużeniem krzewu winnego; jest przedłużeniem winorośli. Krzew i latorośle są tej samej natury. Między krzewem winnym a latoroślami istnieje organiczny związek. Latorośle czerpią życiodajne soki z ziemi przez korzeń i krzew, wilgoć ziemi i wszystko, co potrzeba, aby w promieniach słońca wydać winne grona. Tak też chrześcijaninem jest tylko ten, kto jest ściśle związany z Chrystusem wiarą a nie jest to bynajmniej związek li tylko myślowy czy symboliczny, ale żywotna i życiodajna więź, która jedyna zapewnia owoce dobrych uczynków. Chrystus oczekuje od nas dobrych uczynków, którymi pragnie ubogacać ludzkość.

Podstawowym zadaniem winorośli jest “trwanie” w Chrystusie; trwanie w Jego miłości, trwanie w życiu wiecznym. “Trwajcie we Mnie, a Ja w was trwał będę”. Podobnie jak latorośl nie może przynosić owocu sama z siebie, jeśli nie jest związana z winnym krzewem, tak też i my, jeżeli nie trwamy w Chrystusie. Trwamy w Nim, kiedy spełniamy to, co nam nakazuje i pragniemy tego, co nam obiecuje. Jeśli jednak Jego słowa pozostają w naszej pamięci, lecz nie znajdują się w życiu, wówczas latorośl nie należy do krzewu winnego, bo nie czerpie życia z korzenia. Trwanie w Nim to unikanie postawy syna marnotrawnego, który dodaje niewierność do niewierności, zaniedbanie do zaniedbania, kompromis do kompromisu, opuszczając najpierw Komunię świętą, następnie Mszę św., potem modlitwę a w końcu wszystko. Trwanie w Chrystusie natomiast to stałe uczestnictwo w życiu eucharystycznym.

 

Trwanie w Chrystusie oznacza jednocześnie trwanie w Kościele. Kościół – jako głosiciel Słowa Bożego i szafarz sakramentów – jednoczy nas z Chrystusem, prawdziwą winoroślą. Kościół jest także “pełnią i uzupełnieniem Odkupiciela” (plenitudo et complementum Redemptoris, w: Pius XII, Mystici corporis). Jest rękojmią życia Bożego. Dlatego św. Augustyn powie: “Każdy ma Ducha Świętego w takim stopniu, w jakim kocha Kościół Chrystusowy” (Traktat o Ewangelii Jana 32, 8).

 

“Ten, kto we Mnie nie trwa, zostanie wyrzucony jak winna latorośl i uschnie. I zbiera się ją, i wrzuca do ognia, i płonie” (J 15,6). Gdy nasza łączność z Chrystusem zostaje zerwana, nie jesteśmy już w stanie przynosić żadnych dobrych owoców, ale usychamy duchowo. Dlatego słusznie zauważy św. Augustyn: “Jedno z dwojga winnej latorośli się przynależy; albo winny krzew lub ogień. Jeśli (latorośl) nie jest w winnym krzewie, będzie w ogniu, aby więc w ogniu nie była, niech będzie w winnym krzewie” (Komentarz do Ewangelii św. Jana 81,3).

 

“A Ojciec mój jest tym, który go uprawia” (J 15,1). Bóg – jako pracownik winnicy – jesienią bierze nóż i odcina suche pędy, które spali. Pan Bóg nie potrzebuje w tym celu zsyłać na nas dotkliwych kar. Wystarczy, że pozwoli nam działać według naszego własnego widzimisię, aby następnie – wśród ruin i płaczu – ukazać nam, do czego jesteśmy zdolni sami z siebie. Na wiosnę z kolei przycina pasożytnicze pędy, czyli nasze nieuporządkowane pragnienia i przywiązania, aby latorośl mogła skupić całą swoją energię na owocowaniu, aby dawała więcej owoców. Wielką łaską jest dostrzeżenie ręki Ojca niebieskiego w czynności przycinania winorośli, czyli w próbach i cierpieniu, które wzmacniają nasze zdrowe siły.

 

“Ojciec mój jest tym, który uprawia”. Jest to czynność, o której ludzie łatwo zapominają. Często nasi przywódcy tworzą ambitne plany. Obiecują wolność, sprawiedliwość, dobrobyt i pokój. Mówią tak, jakby wszystko tylko od nich zależało, albo od dobrej woli ludzi; jak gdyby nie trzeba było szukać żadnego punktu oparcia w Ewangelii. Jak gdyby można się było obejść bez Chrystusa.

 

Jeśli – jako chrześcijanie – chcemy ponownie pociągnąć świat ku Bogu jest tylko jedno rozwiązanie – trzeba wszczepić się ponownie w Chrystusa. Trzeba udrożnić kanały łączące nas z krzewem winnym. Zbyt wiele mówimy dzisiaj o akcjach, działaniach, doskonaleniu metod apostolstwa, a zapominamy o tym, że przede wszystkim trzeba ożywić więź ze Zbawicielem, której owocem jest miłość braterska. Trzeba tworzyć wspólnoty, które będą miały odwagę żyć prawem miłości wzajemnej. Które ukażą innym, co to znaczy być uczniem Jezusa (por. Benedykt XVI, Homilia podczas Mszy św. na stadionie, Berlin – 22.09.2011).
2. MARYJA – KRÓLOWA POLSKI

 

Drugi temat to Maryja – Królowa Polski. Latoroślą w najdoskonalszy sposób powiązaną z winnym krzewem jest Maryja, Matka naszego Zbawiciela. W apokaliptycznej Niewieście obleczonej w słońce Tradycja Kościoła dostrzegła również Maryję piękną jak księżyc, jaśniejąca jak słońce (Pnp 6,10).

 

Między innymi z tytułu tej nadzwyczajnej łączności nazywamy ją naszą królową. Ona była złączona z Chrystusem tak w życiu jak i po śmierci, odkąd zasiada w niebie obok swego Syna, Króla chwały. Ona uczestniczy w chwale zmartwychwstałego Pana, gdyż miała udział w Jego dziele zbawienia. Jest Jego Matką, nosiła Go w swoim łonie, urodziła Go, dbała o Jego wychowanie, towarzyszyła Mu podczas Jego nauczania – towarzyszyła aż do krzyża. Jeśli więc Maryję nazywamy Królową, to przede wszystkim ze względu na Jej Syna. Królewskość Maryi jest więc pośrednia. Maryja ma władzę honorową i zleconą. Tę władzę sprawuje w szczególny sposób nad nami, służąc nam całe wieki swoją opieką. Tylko Pan Bóg jest władcą najwyższym i jedynym.

 

Do czego nas zobowiązuje królowanie Maryi? W encyklice Ad caeli Reginam czytamy: “Niech każdy, wedle swych warunków, stara się pilnie i bez ustanku odtwarzać w swej duszy i wyrażać w postępowaniu wspaniałe cnoty niebiańskiej Królowej i naszej najmilszej Matki. To zaś sprawi, że ci, którzy mienią się chrześcijanami, przez cześć i naśladowanie takiej Królowej i Matki, poczują się wreszcie prawdziwymi braćmi i, zaniechawszy zawiści oraz zbytniej żądzy posiadania, zaczną krzewić miłość społeczną, szanować prawa słabszych i miłować pokój. Niech więc nikt nie uważa się za syna Maryi i nie sądzi, że łatwo dostanie się pod Jej najłaskawszą opiekę, jeśli za Jej wzorem nie wyróżni się sprawiedliwością, łagodnością i czystością, i nie będzie dążył do prawdziwego braterstwa nie tylko nie krzywdząc ani szkodząc, ale pomagając i niosąc pociechę…”

 

“Uczyńcie, co wam mówi Syn
Przyobleczcie wiarę w czyn.
Niech się Słowo Boże stanie
Ciałem w każdym z was”.
3. WYBORY

 

Trzeci dzisiejszy temat stanowi polityka, czyli roztropna troska o dobro wspólne. Krzewić miłość społeczną, zmierzać do sprawiedliwości i braterstwa to jedne z wielu zadań polityki, za które – w różnym stopniu – biorą udział wszyscy obywatele, przede wszystkim jednak politycy.

 

W związku z tym – w bliskości wyborów prezydenckich – wypada przypomnieć najpierw o prawie i obowiązku katolika udziału w wolnych wyborach dla pożytku dobra wspólnego. To prawo i obowiązek wynika z naszej wolności a wolność to również odpowiedzialność za siebie i innych. A zatem dobrowolna rezygnacja z udziału w wyborach jest grzechem zaniedbania, ponieważ jest odrzuceniem odpowiedzialności za losy Ojczyzny. Nie możemy zapomnieć o tym, że Pan Jezus posłał apostołów na cały świat, aby go zmienili, a nie żeby świat zmienił apostołów.

 

Nie wystarczy jednak powiedzieć, że każdy obywatel posiada prawo i obowiązek udziału w wyborach. Trzeba ponadto właściwie głosować, to znaczy zgodnie ze swoimi przekonaniami moralnymi. Ludzie wierzący winni oddać głos na te osoby, których postawa i poglądy są im bliskie, a przynajmniej nie sprzeciwiają się wierze katolickiej i katolickim wartościom oraz zasadom moralnym.

 

W samych wyborach winno uczestniczyć jak najwięcej osób uprawnionych do głosowania, bo tylko wówczas ich wyniki będą odzwierciedlać rzeczywistą wolę większości społeczeństwa, a nie tylko mniejszościowych grup, które – powodowane własnymi interesami – potrafią się skutecznie mobilizować.

 

Duszpasterze natomiast – jako świadkowie rzeczywistości nadprzyrodzonej – nie powinni angażować się w kampanii wyborczej po żadnej konkretnej stronie. Winni unikać prezentowania własnego wyboru jako jedynego uprawnionego. Winni również respektować dojrzałość świeckich i przez formację ich sumień pomagać im taką dojrzałość osiągnąć. Kapłan nie jest ustanowiony dla polityki, lecz dla formacji sumień według Ewangelii tak, by były one zdolne do podejmowania samodzielnych decyzji. Do zadań kapłańskich należy podawanie etycznych kryteriów wyborów i pozostawienie wiernym odpowiedzialności za ich decyzje.

 

Ojciec Święty Benedykt XVI przypomniał nam w swoim czasie szereg wartości nie podlegających żadnym negocjacjom. Są to: szacunek i obrona ludzkiego życia od poczęcia aż do naturalnej śmierci, rodzina oparta na trwałym małżeństwie mężczyzny i kobiety, prawo – obowiązek rodziców do wychowania dzieci oraz promocja dobra wspólnego we wszystkich jego formach (S.C., 83). W wyżej wymienionych kwestiach – i w wielu innych – nie może być mowy o kompromisie.

 

Tak więc, prosimy tak wszystkich wiernych świeckich, jak i osoby duchowne, zarówno w kraju jak i poza jego granicami, o modlitwę w intencji naszej Ojczyzny, o liczny udział w wyborach prezydenckich. Matce Bożej, Królowej Polski polecamy tę ważną dla nas wszystkich sprawę.

 

W bliskości wyborów prezydenckich warto także zapytać: Czy biskupi mają prawo ostrzegać polityków przed osłabieniem lub zerwaniem wspólnoty z Kościołem? Czy więź z krzewem winnym obowiązuje także tę specyficzną latorośl, jaką jest katolicki polityk?

 

“Bardzo zdziwiły mnie słowa biskupów – pisze ktoś – zawarte w dokumencie krytykującym jedną z ustaw dotyczących zapłodnienia in vitro. Ostrzegają w nim, że politycy, którzy poprą tę ustawę, mogą się pozbawić pełnej łączności z Kościołem i utracić odpowiednią dyspozycję do przyjmowania Komunii świętej. Uważam to za oburzające. Czy nie jest to jawne ingerowanie w sprawy państwa i – co gorsze – wywieranie nacisku na sumienia polityków?

 

Aby zrozumieć o co chodzi w ostrzeżeniu biskupów, winniśmy najpierw zauważyć, że jedność Kościoła jest utrzymywana przez potrójną więź: przez wspólne wyznawanie jednej wiary, wspólne celebrowanie kultu Bożego i życie pod przewodnictwem biskupów, którzy jako następcy apostołów zostali wyznaczeni, aby umacniać “braterską zgodę rodziny Bożej”.

 

Z uwagi na to, każdy kto przez chrzest został włączony do Kościoła, lecz nie wyznaje głoszonej przez niego wiary i świadomie neguje jego nauczanie, ten osłabia swoją jedność z nim. Politycy, którzy należą do Kościoła, mają prawo różnić się między sobą w wielu sprawach. Mogą należeć do różnych partii politycznych, mogą proponować odmienne sposoby ochrony i promowania wartości. Kościół nie ogranicza ich sumienia w odniesieniu do wyboru doraźnych środków rozwiązywania problemów społecznych i gospodarczych, nie zmusza ich do członkostwa w takiej czy innej partii, dopuszcza pluralizm w interpretowaniu podstawowych zasad teorii politycznych, nie zgadza się jednak na to, by katolickiemu politykowi – w imię wolności sumienia – wolno było wszystko w odniesieniu do stanowienia prawa przekreślającego prawo Boże.

 

Podobnie jak wspólne wyznawanie wiary, tak też i uczestnictwo w Komunii świętej jest uzewnętrznieniem rzeczywistej duchowej jedności z Chrystusem. Byłoby głębokim fałszem, gdyby ktoś, kto świadomie i dobrowolnie narusza jedność Kościoła, głosząc publicznie prawdy sprzeczne z jego nauczaniem, przystępował do Komunii świętej. Ostrzeganie polityków, którzy publicznie sprzeciwiają się nauczaniu Kościoła, że mogą utracić właściwą dyspozycję do przyjmowania Komunii świętej nie jest więc żadną uzurpacją ze strony pasterzy Kościoła, ale ich obowiązkiem. Jest to tylko stwierdzeniem faktu osłabienia jedności, którego przyczyny szukać trzeba w takich, a nie innych wyborach samego polityka.

 

Trzymanie się nauczania Kościoła pozwala katolickiemu politykowi uniknąć swego rodzaju schizofrenii duchowej. Uniknąć życia w dwóch równoległych a przeciwstawnych sobie światach; w świecie wyznawanej wiary i świecie polityki. Polityk katolicki nie może abstrahować od zasad wiary i popierać regulacje prawne, które sprzeciwiają się tym zasadom. Odrzucenie tego rodzaju duchowej schizofrenii nie oznacza wcale, że wierzący polityk winien zastępować prawo państwowe prawem kanonicznym (por. O. Mateusz Przanowski, Co wolno politykowi, W drodze). Nie może on jednak zgodzić się na to, że racji stanu nie sposób pogodzić we wszystkim z racją sumienia i że czasami trzeba o sumieniu zapomnieć, skoro taki grzech przyniesie wielką korzyść państwu. Gdy bowiem zlekceważymy prawo Boże, nasze przedsięwzięcia doprowadzą nas prędzej czy później do zguby. Wszelka władza, która nie respektuje prawa Bożego, prędzej czy później staje się bandą złoczyńców – uczył św. Augustyn.

 

Niezwykle pouczający w tym względzie jest przykład ministra spraw zagranicznych Niemiec, Frank-Waltera Steinmeiera: “Również ja żyję moją wiarą. Jestem chrześcijaninem i człowiekiem aktywnym w Kościele. I oczywiście, jest związane z moim zaangażowaniem w społeczeństwie. Nie zostawiam mojej religii w garderobie, kiedy rano wchodzę do biura. Koran mówi: “Bóg nie umieścił w piersi człowieka dwóch serc, lecz tylko jedno serce”. Moja wiara inspiruje moje działanie, tak w prywatnej jak i w publicznej przestrzeni.

 

ZAKOŃCZENIE

 

Tak, również dzisiaj – a może nawet szczególnie dzisiaj – potrzeba, aby cała energia każdego i każdej z nas – zaczerpnięta z winnego krzewu, za przyczyną Najświętszej Maryi Panny, naszej Królowej – została skierowana ku temu, by w naszej Ojczyźnie urzeczywistniało się coraz bardziej “wieczne i powszechne królestwo prawdy i życia, królestwo świętości i łaski, królestwo sprawiedliwości, miłości i pokoju”.

 

“Bądź pozdrowiona, bez zmazy poczęta,
W której przedwieczne zamieszkało Słowo,
Bądź pozdrowiona, o Maryjo święta,
Bądź pozdrowiona, Królowo!”
(Teofil Lenartowicz, Salve Regina)

http://www.deon.pl/religia/kosciol-i-swiat/z-zycia-kosciola/art,22053,abp-gadecki-o-roli-polityka-i-duchowej-schizofrnii.html

****

Rozpoczęła się modlitwa różańcowa przed wyborami prezydenckimi

KAI / ptt

(fot. Ania i Artur Nowaccy / Source / CC BY-SA)

Przed zbliżającymi się wyborami prezydenckimi na Jasnej Górze rozpoczęła się wczoraj nowenna modlitwy różańcowej za Polskę. Przez 9 dni przed Cudownym Obrazem Matki Bożej zanoszone będą prośby o podjęcie przez Polaków właściwych decyzji i dobry wybór głowy państwa.

 

O. Marian Waligóra przypomina, że Jasna Góra to dom Królowej Polski, której wciąż powierzamy wszystkie wymiary życia naszego narodu a w tym szczególnym czasie także nasze wybory. – Z odpowiedzialnością za Polskę modlimy się, by te wybory były dobre dla przyszłości całej naszej Ojczyzny i każdego z nas – podkreślił jasnogórski przeor.

 

Modlitwa różańcowa przed wyborami prezydenckimi rozpoczyna się każdego dnia ok. godz. 16.00. Wcześniej, bo o 15.30 przed Cudownym Obrazem sprawowana jest Msza św. w intencji Ojczyzny. Zwyczaj codziennej Eucharystii za Polskę trwa na Jasnej Górze od pierwszych dni stanu wojennego. – Każdego dnia oddajemy Polskę Matce Bożej. Nie ustajemy w tej naszej modlitwie. Tę Ojczyznę w takim jej kształcie jakim jest teraz zawierzamy Bogu przez ręce Maryi. Razem z Maryją chcemy, by Pan Polskę wziął w swoje ramiona – powiedział o. Waligóra.

 

Przeor Jasnej Góry zachęca, zwłaszcza w tym czasie przed wyborami, do duchowej łączności z naszym narodowym sanktuarium i do trwania na wspólnej modlitwie za Polskę.

 

Przed zbliżającymi się wyborami prezydenckimi także tegoroczna uroczystość Królowej Polski będzie szczególną modlitwą za Ojczyznę o podjęcie przez nas właściwych decyzji.

http://www.deon.pl/religia/kosciol-i-swiat/z-zycia-kosciola/art,22036,rozpoczela-sie-modlitwa-rozancowa-przed-wyborami-prezydenckimi.html

*******

Wojciech Teister

Miłosierny czy sprawiedliwy?

Gość Niedzielny

O najtrudniejszym teście na sądzie ostatecznym i bezgranicznym miłosierdziu Boga z ks. Grzegorzem Strzelczykiem rozmawia Wojciech Teister.
Czytam komentarze i blogi różnych publicystów i na ich podstawie mógłbym dojść do wniosku, że mamy dwóch, różnych Bogów: jeden jest zabójczo sprawiedliwy, a drugi cukierkowo miłosierny. Jaki jest Bóg, który objawia się w Kościele?
Jeśli spojrzymy na Boga przez pryzmat tego, jak Go widzieliśmy w historii i co sam nam mówi o sobie, to ten obraz ewoluuje. W Starym Testamencie widzimy Boga, który jest na początku nawet mściwy, ale coraz bardziej ukazuje się jako Bóg sprawiedliwy. I to już jest gigantyczny rozwój naszego postrzegania Boga. W Nowym Testamencie Jezus z kolei przekracza tę granicę sprawiedliwości rozumianej po ludzku i wychodzi w stronę sygnalizowaną już w Starym Testamencie: miłosierdzia względem grzesznika, a później Kościół stopniowo uświadamia sobie jak bardzo te granice są przesunięte.
Uświadamia sobie stopniowo?
Tak. Pierwszym momentem, w którym to jest uchwytne jest sytuacja z upadłymi, czyli chrześcijanami, którzy wyrzekli się wiary w obliczu prześladowań. Po ustaniu represji wielu z nich chce wrócić do wspólnoty i Kościół musi sobie odpowiedzieć na pytanie: pozwolić im na powrót czy nie? Decyduje się na możliwość powrotu po odprawieniu pokuty. Następnie praktyka ewoluuje od pokuty raz w życiu, obłożonej gigantycznymi konsekwencjami, do naszej spowiedzi usznej, która w porównaniu do obciążenia pokutą z pierwszych wieków jest jak drobny zabieg kosmetyczny w porównaniu z poważną operacją. I jeśli zadamy sobie pytanie dlaczego Kościół tę praktykę zmieniał, to odpowiedź brzmi: bo rozpoznawał, że wolą Bożą jest, by ułatwić grzesznikowi drogę do pojednania.  Ta linia objawienia, która zaczyna się w Starym Testamencie idzie coraz bardziej w kierunku objawienia Boga miłosiernego.
Czyli w Starym Testamencie sprawiedliwy, a od Nowego miłosierny?
Nie do końca. Przede wszystkim to nie Bóg się zmienia, ale nasze rozumienie Boga. To widać doskonale już na etapie metahistorycznych opowiadań, jak np. to o Noem i potopie. Historia Noego po raz pierwszy pokazuje znaczący przeskok w obrazie Boga. Chociaż według narratora to Bóg się zmienia, ewidentnie to autorzy tego tekstu dokonują przeskoku w myśleniu – mamy zniszczenie całej ziemi, ale konkluzja opowiadania jest taka, że Bóg już  nigdy więcej tego nie zrobi. I to nie dlatego, że postępowanie ludzi się zmieniło, ale dlatego, że Bóg tak postanawia. Dalej, każde kolejne pokolenie dodaje elementy miłosierdzia do swojego obrazu Boga i odejmuje elementy obrazu mściwego. Przełomowa jest – moim zdaniem – np. historia Ozeasza. Poślubienie nierządnicy. I Jezus w zasadzie później nic innego nie robi. To Kościół jest tą nierządnicą. My próbujemy uniknąć powiedzenia tego wprost, ale taka jest rzeczywistość. Tam jest pokazany Bóg, który chce swoją oblubienicę ponownie poślubić, mówić do jej serca. On ciągle tęskni za swoim ludem i próbuje go przyciągnąć. To są rzadkie wątki w Starym Testamencie, ale już przygotowują to, co w całej rozciągłości ujawni się u Jezusa.

Jak więc objawia się Boża sprawiedliwość?
U św. Jana jest taki fragment o relacji sprawiedliwości do wyznania grzechów: „Jeśli mówimy, że nie mamy grzechu, to samych siebie oszukujemy i nie ma w nas prawdy. Jeżeli wyznajemy nasze grzechy, Bóg jako wierny i sprawiedliwy odpuści je nam i oczyści nas z wszelkiej nieprawości”. To oznacza, że między sprawiedliwością a miłosierdziem jest zasadniczy związek wyrażony w taki sposób, że miłosierdzie jest największym aktem Bożej sprawiedliwości. Także przypowieść o robotnikach w winnicy pokazuje nam ten związek. Gdy przychodzą ci, którzy od rana pracowali, spodziewają się, że dostana więcej, niż ci zatrudnieni wieczorem, bo tak by z ludzkiej sprawiedliwości wynikało. A Bóg im mówi: Czyż nie o denara umówiłem się z tobą? Nie czynię ci krzywdy. Czy na to złym okiem patrzysz, że Ja jestem dobry?”. To jest moment decydujący. Tu się powinniśmy stuknąć w głowę. Jeśli nas gorszy miłosierdzie Boże, to tak naprawdę patrzymy na Boga złym okiem, tylko dlatego, że jest dobry. Miłosierdzie jest ostatecznym aktem Bożej sprawiedliwości. To Bóg usprawiedliwia człowieka. Bóg w Chrystusie mówi do każdego z nas: człowieku, Ja cię nie odrzucam! I w tym znaczeniu miłosierdzie jest bezgraniczne. Ale nie jest do końca bezwarunkowe w tym sensie, że nie działa z automatu. To ja – grzesznik – muszę się w wolności, z zaufaniem zwrócić do Boga i chcieć przebaczenia. Tego Bóg za mnie nie zrobi.
Wolność trochę jest tutaj jak kij z dwoma końcami. Z jednej strony łaska, która pozwala wejść w relację z Bogiem i Go pokochać, a z drugiej ryzyko, że mogę Boga odrzucić, co praktycznie oznacza piekło?
Tak. I to jest relacyjne. My Kogoś wybieramy lub z Kimś nie chcemy być. Na zawsze.
Czy ten wybór KOGOŚ, dotyczy tylko Boga?
Nie da się rozłączyć wyboru Boga od wyboru drugiego człowieka. Dlatego w pierwotnym Kościele była bardzo silna świadomość związku pomiędzy odpuszczeniem grzechów przez Boga a jednością ze wspólnotą wyrażoną przez wspólne uczestnictwo w Eucharystii.
Jeśli Bóg daje nam takie możliwości, to czy ktokolwiek, kto ma równo pod sufitem i jest świadomy, że ma do wygrania wieczność, jest w stanie odrzucić Boga i Jego miłosierdzie?
Obawiam się, że jesteśmy w stanie czegoś nie chcieć. I kogoś nie chcieć. Nawet tak radykalnie. Zwłaszcza, że to jest w pakiecie z miłością do innych.

Czyli, że jak? Ostatnia próba na Sądzie ostatecznym to pytanie czy chcę w Niebie dzielić pokój z moim największym wrogiem?
Cofnięcie przebaczenia zawsze jest jedną z najbardziej toksycznych rzeczy dla człowieka. I to działa w dwóch wymiarach. Psychologicznym i duchowym. Jedna z bardziej poruszających przypowieści to przypowieść o nielitościwym dłużniku. Najpierw sam doznał darowania długu, ale potem nie chce darować o wiele mniejszego długu komu innemu. Dlatego, że nie stać go na przebaczenie, ostatecznie znajduje się w znacznie gorszej sytuacji, niż na wyjściu, kiedy sam miał dług wobec Pana. I to jest właśnie o tym. W modlitwie „Ojcze nasz” codziennie się modlimy „i przebacz nam nasze winy jako i my odpuszczamy naszym winowajcom”. Myślę, że wielu ludzi, gdyby byli świadomi tego, co znaczą te słowa, w tym momencie gryzłoby się w język. Jeżeli chrześcijaństwo idąc za Jezusem nie staje się przestrzenią, w której my próbujemy reagować przebaczeniem, także nie broniąc się za wszelką cenę przed złem, czyli wychodząc na głupców w oczach świata, to też nie ma temu światu nic ciekawego do powiedzenia. Kompletnie nic. Bo wszystko inne zostało już powiedziane. Bo chrześcijańska bezradność wobec zła wcale nie jest bezradnością, tylko chwyceniem tego samego oręża, które ma Bóg. Oręża przebaczenia.

Rozmawiał Wojciech Teister
Gość Niedzielny – gosc.pl 20.04.2015

 

fot. KellarW Cherry Blossom Stone Flickr (cc)
http://www.katolik.pl/milosierny-czy-sprawiedliwy-,24766,416,cz.html
*****
Leszek Kapusta CSsR

Emigracja sprawdzianem wiary

Kwartalnik Homo Dei

WprowadzenieAnalizując historię ludzkości, można stwierdzić, że ludzie zawsze, częściej lub rzadziej, opuszczali swoje środowisko rodzinne, zwłaszcza z powodów ekonomicznych, w poszukiwaniu „ziemi obiecanej”, „za chlebem”; lub też jako niechciani w swoim środowisku z powodów politycznych, emigrowali w różne strony świata.Emigrując, opuszczali miejsce swego urodzenia i zamieszkania, w którym byli związani ze swoją rodziną i otoczeniem, również ze swoją wspólnotą religijną. Przenosili się w inne strony świata w poszukiwaniu lepszych warunków życia czy także spokoju. Czy jednak wszyscy znaleźli to, czego szukali? Czy znaleźli tę „ziemię obiecaną”, ten poszukiwany dobrobyt i wyczekiwany spokój? Czy emigracja jest zawsze czymś ubogacającym daną osobę i środowisko, z którego ona wychodzi i do którego wchodzi?

Emigrując, ludzie integrowali się z miejscową ludnością, wnosząc do niej świat swoich wartości i jednocześnie ubogacając się wartościami miejscowych, pośród których przyszło im żyć. Niestety, nie zawsze była to wymiana pozytywna; czasem była to wzajemna demoralizacja przynosząca szkody obu stronom. Również w wymiarze religijnym emigracja może ubogacać, wnosić nowe wartości w wymiarze misyjnym, czyli poznania prawdziwego Boga. Ale również może osłabiać wiarę w jej konfrontacji z innymi wyznaniami, modami czy prądami filozoficznym.

Trzeba propagować dialog międzyreligijny, czyli dążność do jedności (jak rozumianej, to już całkiem inna kwestia) wszelkich wyznań religijnych szukających prawdy, ale nie powinno się ulegać irenizmowi, czyli pomieszaniu wszystkich religii, aby szukać jakiegoś „wspólnego środka”, jakiejś drogi dochodzenia do Boga wspólnej dla wszystkich religii i pseudoreligii, w tym nawet sekt satanistycznych. Można więc postawić pytanie: czy emigracja przyczynia się do wzbogacenia wiary w Boga i do pogłębienia praktyk religijnych?

Emigracja dziś

Dziś, z racji globalizacji, świat staje się przysłowiową wioską globalną, gdzie ludzie, z racji otwartych granic, przemieszczają się z wielką swobodą. Tysiące czy nawet miliony ludzi opuszczają swój dom rodzinny, środowisko, z którym byli związani, miejsce pracy, nauki i grupę współwierzących w parafii i udają się w inne strony świata. Emigrują szczególnie do krajów wysoko rozwiniętych. Jakie są przyczyny takiej decyzji? Jest ich bardzo wiele. Do najczęstszych można zaliczyć:

Bezrobocie, czyli brak pracy w swoim otoczeniu. Dla wielu osób w takiej sytuacji wyjazd to jedyne rozwiązanie, by utrzymać nie tylko siebie, ale i swoją rodzinę.
Nauka – wielu studentów i naukowców, chcąc się rozwijać naukowo, decyduje się na wyjazd do innych krajach. Często udaje im się znaleźć warunki do studiów czy pracy naukowej, której nie mogliby realizować w swojej ojczyźnie. Nawiasem mówiąc, sfinansowała ona znacznym kosztem ich dotychczasowe wykształcenie…
Prześladowania polityczne czy religijne, które zmuszają do opuszczenia swojego kraju, jak dziś np. krajów komunistycznych czy muzułmańskich.
Miłość i rodzina – konieczność emigracji wynika tu z połączenia się małżeńskiego z osobą z innego kraju. Jedna z tych osób musi podjąć decyzję zamieszkania na obczyźnie. Można zapytać, z którym krajem będą bardziej związane dzieci tych małżonków; a może będą tzw. kosmopolitami? Co będzie dla nich znaczyło słowo „patriotyzm”?
Bezdomni – osoby, które borykając się z problemem mieszkania i utrzymania, emigrują do innych krajów, gdzie opieka społeczna jest bardziej wrażliwa na bezdomnych.
Kim są współcześni emigranci?
Kiedyś ludzie emigrujący z racji przeludnienia czy prześladowań politycznych byli przekonani, że wyjeżdżają raczej na stałe. Zabierali więc z sobą nie tylko walizkę ubrań, ale również, tak jak nasi rodacy, garść ziemi ojczystej czy obraz Matki Bożej Częstochowskiej, jak to widziałem w Ameryce Południowej – Brazylii czy Argentynie. To były i są relikwie wiary i patriotyzmu.Dziś emigranci, szczególnie młodzi, wyjeżdżają (przynajmniej z założenia) tylko na pewien czas, aby zarobić i wrócić. Zabierają ze sobą tylko telefon komórkowy i laptopa, ale pobyt niejednokrotnie się przedłuża, więc odkładają myśl o powrocie do ojczyzny na dalsze lata. Czy jednak zabierają ze sobą wartości, które przejęli w rodzinnym domu, środowisku czy w parafii? Często, zapraszając na „kolędę”, mówią zawstydzeni: „Przepraszamy, że nie mamy krzyżyka i kropidła, ale to nabędziemy, jadąc w przyszłości do Polski”.Ci młodzi emigranci to często ludzie zdolni i wykształceni, którzy po ukończeniu studiów czy przepracowaniu kilku lat w jakieś firmie i nie widząc dla siebie dogodnych warunków do realizacji swoich planów życiowych, wybierają wyjazd, niekiedy wbrew swojej woli, pozostawiając swoją rodzinę, przyjaciół i parafię. Jedni pozostają sobą, inni gubią się w nowej rzeczywistości.

Wielu, wyjeżdżając, ma już załatwione miejsce pracy czy studiowania. Ci szybko włączają się w miejscowe środowisko, pracując na odpowiedzialnych stanowiskach i rozsławiając imię Polski. Szybko znajdują też kościół, gdzie odprawia się Msze w ojczystym języku. Uczestniczą w nich regularnie, angażują się w grupach parafialnych i, jeśli mają już rodziny, przywożą swoje dzieci nie tylko na Eucharystię, ale także na katechezę i naukę języka polskiego. Z tych ludzi można być dumnym – to wierni Polacy, katolicy i patrioci.Wielu jednak przyjeżdża „w ciemno”, z plecakiem na ramionach, często gubiąc się całkowicie. Ci przeżywają różne problemy, np.:Utratę wartości osobistych – koczują, gdzie się da, w parkach czy w domach dla bezdomnych. Z braku pracy kradną i oszukują, by jakoś przeżyć. Handlują narkotykami lub oddają się prostytucji. Zapominają całkowicie o wartościach, które wynieśli z domu rodzinnego.

Utratę wartości katolickich – zapominają o wierze wyniesionej z rodziny i parafii. Najczęściej powtarzającym się grzechem jest: „Nie modlę się i nie chodzę na Msze w niedzielę”. Pokazują się w kościele tylko wtedy, gdy potrzebują zaświadczenia do chrztu, na kurs przedmałżeński czy chcą omówić sprawę pogrzebu kogoś z rodziny.

Pracując od kilku lat w Kopenhadze, wraz z siostrami służebniczkami dębickimi, które od czterdziestu lat z wielkim poświęceniem służą tutejszej Polonii, cieszymy się tymi rodakami, którzy aktywnie włączają się w życie Kościoła w naszej parafii, przy której prowadzę duszpasterstwo Polskiej Misji Katolickiej.

Tutaj znajdują dla siebie schronienie na czas rozłąki z najbliższymi. Martwi nas jednak los pozostałych rodaków, którzy mieszkając w stolicy Danii lub w jej okolicach, nie znajdują drogi do kościoła, a przecież jest on także ich domem. Według statystyk duńskich w Kopenhadze i okolicach mieszka od 12 do 15 tys. Polaków, a w całej Danii jest ich ponoć około 35 tys.

W niedzielnych Mszach w Kopenhadze uczestniczy jednak tylko około tysiąca rodaków; to 10% polskiej emigracji. (To mniej więcej taki sam odsetek jak u duńskich katolików). Można zapytać: gdzie są pozostali? Czy Dzień Pański na emigracji nie zobowiązuje do uczestnictwa we Mszy niedzielnej? W ojczyźnie zapewne większość z nich chodziła do kościoła, ale ile była warta ich wiara, skoro w innym miejscu się z nich ulotniła? Dlatego uważam, że emigracja jest wielkim sprawdzianem naszej wiary i patriotyzmu. Polonia w Królestwie Duńskim jest bardzo złożona. Są to:

– potomkowie pierwszej emigracji, zwanej „buraczaną” (XIX w.),
– emigranci powojenni,

– emigranci z okresu Solidarności oraz
– z ostatnich lat, z czasów otwartych granic Europy.
O ile ci dawni emigranci są wierni Bogu i Kościołowi katolickiemu, to najnowsza emigracja bardzo często jest zagubiona, skoncentrowana tylko na pracy czy studiach, zaniedbuje praktyki religijne i ulega wpływom miejscowej ludności wyznania protestanckiego. Czasem mówią wprost: „Jak jestem w Polsce, to chodzę do kościoła, ale tu w Danii ludzie nie chodzą, więc i ja nie chodzę. W niedzielę odpoczywam lub pracuję, bo lepiej płacą”.
A co z miłością do ojczyzny? Dawna emigracja i ci, co przyjeżdżają do pracy czy na studia oficjalnie, nie wstydzą się swojej przynależności do Polski. Gorzej jest z tymi rodakami, którzy przyjeżdżają bez zabezpieczenia oraz pewności znalezienia mieszkania i pracy i liczą na szczęście. Często ci ludzie, zranieni utratą pracy w ojczyźnie i przymusową emigracją, żyją w wielkim bólu czy wręcz w nienawiści do wszystkiego co polskie.
Odżegnują się od wszystkiego, co mogłoby im przypominać ojczyznę, od mowy polskiej, związków z rodakami na obczyźnie czy od włączania się we wspólnotę katolicką. Są rozgoryczeni tym, co przeżyli w źle rządzonej ojczyźnie, i chcą rozpocząć nowe życie bez względu na to, ile by ich to kosztowało. Jednym się to udaje, inni lądują „na śmietniku”.Skutki emigracjiGdy pytam Polaków o to, czy opłacało im się wyjechać za granicę, wielu podkreśla, że tak, bo polepszyła się ich sytuacja materialna, poznali wielu ciekawych ludzi i zwiedzili interesujące miejsca, zdobyli dobre wykształcenie, nauczyli się obcego język i ubogacili się nowym doświadczeniem w spotkaniu z inną kulturą. A więc pobyt na emigracji to nie samo zło.

Wiara i polskie tradycje chrześcijańskie, wynoszone z ojczyzny, oraz wspólnota rodaków na emigracji były zawsze niezawodnym wsparciem i pomocą w zachowaniu godnej postawy w nowym kraju i środowisku. Zwracał na to uwagę papież Jan Paweł II w swoich przemówieniach podczas spotkań z Polakami na emigracji, mówiąc, że człowiek świadomy swej tożsamości płynącej z wiary, z chrześcijańskiej kultury ojców i dziadów zachowa swą godność, znajdzie poszanowanie w innych i będzie pełnowartościowym członkiem społeczeństwa, w którym wypadło mu żyć (przemówienie w Niemczech, 16 XI 1980).

Ponieważ prawda Objawienia dociera do człowieka w oprawie pewnej kultury, istnieje wielkie niebezpieczeństwo, że zatracenie odziedziczonych wartości kulturowych może w konsekwencji doprowadzić do utraty wiary, zwłaszcza jeżeli nowe wartości kulturowe, które się w nowym otoczeniu przyjmuje, pozbawione są tego chrześcijańskiego charakteru, którym cechowała się kultura rodzima (Jan Paweł II, tamże).Ojciec święty mówił do Polaków mieszkających w krajach Beneluksu: Im bardziej będziecie wierni Bogu, waszej tożsamości i kulturze, tym owocniejszy będzie wasz wkład nie tylko w dobro kraju i narodu, w którym tkwią wasze korzenie, ale także owocniej i skuteczniej będziecie mogli służyć dobru waszych nowych ojczyzn i społeczeństw, które współtworzycie (Bruksela, 19 V 1985).Niestety, okazuje się, że negatywnych skutków życia na emigracji jest o wiele więcej niż pozytywów.

Ludzie opuszczający ojczyznę, niestety, zubożają swoje środowisko. Ci ludzie – młodzi, wykształceni, przedsiębiorczy, inteligentni, dobrzy fachowcy, mający często duże doświadczenie zawodowe, kochający małżonkowie, przykładni rodzice, wierni patrioci – często z bólem serca, ze łzami w oczach, ze smutnymi doświadczeniami opuszczają ukochaną rodzinę, sąsiadów, kolegów z pracy czy znajomych z parafii, aby udać się w nieznane, na emigrację, w poszukiwaniu chleba.

Przymusowa emigracja jest przyczyną wielu tragedii rodzinnych. Wprawdzie rodzina staje się bogatsza, ale rozłąka osłabia więzi małżeńskie, rodzinne, społeczne i wyznaniowe. Dziś głośno już mówi się o eurosierotach, czyli dzieciach, których jedno lub czasem nawet dwoje rodziców pracuje za granicą, a dzieci pozostają w ojczyźnie pod opieką dziadków czy krewnych. Z całą pewnością nie służy im to ku dobremu. A ileż z tych małżeństw się rozpada! Można postawić pytanie: czy tak wielu zdolnych, wykształconych i szlachetnych rodaków musiało opuścić swój kraj i emigrować w różne strony świata, zubożając duchowo rodzinę i ojczyznę?

Dylematy emigranta

Ludzie emigrują w poszukiwaniu lepszych warunków życia i pracy. Można pytać: czy w tym poszukiwaniu biorą też pod uwagę wyznawaną wiarę? Czy zmieniając miejsce zamieszkania ze względu na pracę, zastanawiają się, czy tam będą mogli włączyć się we wspólnotę ludzi wierzących, w uczestnictwo we Mszy św. niedzielnej? Czy ich dzieci będą mogły uczestniczyć w katechezie i nauce języka ojczystego? Gdzie przygotują dzieci do I Komunii Świętej albo bierzmowania? A przecież wiara w Boga jest dla nas Polaków czymś zasadniczym!

Czy więc, zrozpaczeni po utracie pracy w ojczyźnie, powinni podejmować desperacką decyzję emigracji za wszelką ceną do innego kraju, w nieznane, z narażeniem tego co ojczyste, co osobiste, rodzinne i katolickie? Taką decyzję trzeba dobrze przemyśleć! Czy nie warto by wspólnie z innymi walczyć o pracę i życie w swoim miejscu rodzinnym? Czy nie warto walczyć o to, aby jeść własny chleb? Dlaczego nie potrafimy w Polsce zapewnić chleba dla wszystkich? Czy to wina nas obywateli czy raczej władz, które niszczą kraj przez swą nieudolność?

Emigracja dla każdej osoby wyjeżdżającej z Polski jest na pewno sprawdzianem osobowości, wiary i patriotyzmu. Inaczej żyje się w rodzimej społeczności, a inaczej na obczyźnie. Wyjazd za granicę to wielkie wyzwanie dla każdej osoby, to wielki egzamin z jej dojrzałości, także w wierze. Nowe środowisko to nie tylko nowy język, często trudny do nauczenia się, ale to inne otoczenie, inne wartości społeczne, często inne wyznanie religijne czy inne rozumienie patriotyzmu.

Pobyt na emigracji daje możliwość, a czasami wymusza konieczność poznania siebie zupełnie z innej strony i kształtowania swojej osobowości po to, by nie zatracić własnej tożsamości, świadomości, kim się jest i skąd się pochodzi. Gdy się opuszcza dom rodzinny, można szybko zachłysnąć się nowym albo przerazić trudnościami. Można jednak także znaleźć spokój i bezpieczeństwo nawet wśród trudności.

Dla wierzącego ten spokój i bezpieczeństwo pochodzą od Boga, a można Go najpewniej znaleźć w innym niż rodzinny domu: w Kościele. Stąd emigracja to także sprawdzian dla duszpasterzy polonijnych i ich współpracowników, którym Chrystus niejako z urzędu powierza troskę o rodaków.

Polscy biskupi w Liście na temat duszpasterstwa emigracji wezwali rodaków, aby przede wszystkim podtrzymywali więzi rodzinne, pamiętając w modlitwie oraz w konkretnych relacjach i kontaktach o pozostawionej w kraju rodzinie, rodzicach, współmałżonku i dzieciach oraz przyjaciołach i znajomych. Bo tylko w ten sposób będą potrafili przezwyciężać osamotnienie i uniknąć zagubienia się w zróżnicowanym, wielokulturowym, lecz szukającym Boga współczesnym świecie, stając się jednocześnie świadkami Chrystusowego orędzia zbawienia tam, gdzie przebywają.
Tak postępując, unikną bardzo groźnego zjawiska, jakim jest wykorzenienie. Dotyka ono ludzi, którzy nie czują więzi ze swoim narodem czy krajem, którzy z głębokim żalem i duchowym bólem patrzą na drzwi każdego domu, podczas gdy sami nie znają uczucia, co znaczy być i czuć się u siebie. Dlatego tak ważne jest, by nie utracić, także na emigracji, ducha zdrowego patriotyzmu.
Powołania do służby Bogu i ludziom
W kontekście rozważania na temat emigracji jako sprawdzianu wiary trzeba też poruszyć problem kapelanów i sióstr zakonnych pracujących dla rodaków na obczyźnie, jak również problem powołań do kapłaństwa i życia zakonnego na emigracji. Od kiedy Polacy zaczęli emigrować w różne strony świata, często podążali za nimi duchowni, aby nieść im pomoc duchową. Zwłaszcza kard. Hlond dostrzegł problem emigracji i założył zgromadzenie księży chrystusowców, którzy mieli pracować szczególnie dla Polonii za granicą.
Dziś dla emigracji polskiej pracuje wielu księży diecezjalnych i zakonnych, sióstr zakonnych czy ostatnio wolontariuszy świeckich. Ich życie i praca nie są łatwe. Odpowiedzialni za miejscowy Kościół z reguły uważają, że Polacy, tak jak i inni emigranci, powinni się z nimi integrować. Znaczy to m.in., że katecheza, przygotowanie do sakramentów i liturgia powinny być prowadzone w języku danego narodu. Rozumiemy i akceptujemy ten punkt widzenia, ale nie na zasadzie wyłączności; uważamy, że imigranci mają też prawo do liturgii w swoim języku.
Ludzie mieszkający już od lat na obczyźnie integrują się ze społeczeństwem miejscowym; często do tego stopnia, że ich ono całkowicie wchłania. Nie brak jednak rodzin, które przez pokolenia szanują i podtrzymują język i kulturę ojczystą.
Obok tej starej emigracji rośnie liczba wyjeżdżających obecnie za granicę. Ponieważ ci ludzie i ich dzieci często nie znają języka miejscowego, potrzebują posługi duszpasterskiej, edukacyjnej czy kulturalnej w języku ojczystym.
Dla wielu księży czy sióstr zakonnych, którzy zdecydowali się wyjechać za granicę, aby pracować dla Polonii, często jest to wielkie wyzwanie. Zderzają się z innym językiem, z inną kulturą, często nawet z inną duchowością lokalnego Kościoła.
Trzeba wielkiego zaparcia się siebie, aby przezwyciężyć te trudności i znaleźć się w nowej rzeczywistości bez zubożenia swojej wiary i zatracenia wartości wyniesionych z rodzinnego domu, parafii, seminarium czy wspólnoty zakonnej.
Zdecydowana większość kapłanów, sióstr zakonnych czy świeckich wolontariuszy posługujących rodakom w różnych zakątkach świata to osoby przyjeżdżające z Polski. Można postawić pytanie, czy młodzież polska na obczyźnie już tak ulega „integracji”, że Boże słowo powołania do życia kapłańskiego czy zakonnego już do niej nie dociera? Jest to wezwanie do polskich rodzin żyjących za granicą, aby się modlić, prosić Boga o powołania do życia kapłańskiego i zakonnego pośród Polonii rozsianej po całym świecie.
Trzeba nam się modlić, aby dla Polonii za granicą nie brakło licznych i świętych kapłanów, sióstr zakonnych czy wolontariuszy, którzy by prowadzili Polaków do Boga. Również trzeba nam się modlić, aby wielu młodych pozytywnie odpowiedziało na Boże wezwanie do życia kapłańskiego, zakonnego czy do pomocy w wolontariacie charytatywnym.
 
Sugestie dla Polaków i duszpasterzy w Polsce
Emigracja w Polsce to dziś nie tyle kaprys jednostek czy chęć wzbogacenia się za każdą cenę, choć są i takie przypadki. Ludzie, szczególnie młodzi, emigrują dziś głównie z powodu braku pracy. Kochają oni Polskę, swoją rodzinę i otoczenie; wyjeżdżają, bo muszą. Ta konieczność obciąża sumienia rządzących. Polska jest nie tylko piękna, ale, moim zdaniem, jest w stanie zapewnić utrzymanie każdemu swemu obywatelowi.
Trzeba jednak, by była dobrze rządzona. A może to jest zaplanowane przez ościenne mocarstwa, aby Polaków zniechęcić do życia w ojczyźnie, by zmniejszyć naszą liczebność do kilkunastu milionów, do ludzi wykonujących prace służebne dla innych, silniejszych od nas i konsumujących ich produkty?
Podejmując trudną decyzję o emigracji, o wyjeździe z Polski za granicę, trzeba, jak to robią „wschodniacy”, usiąść przed podróżą i zastanowić się, czy warto wyjechać. Trzeba podsumować straty i zyski. Co stracimy, a co zyskamy?
Na pewno tracimy ojczyznę, kontakt ze współmałżonkiem, z dziećmi, z rodziną, z przyjaciółmi, z parafią czy z kolegami z pracy. Jeżeli nawet wyjedziemy z rodziną, to pytajmy, czy znajdziemy godne warunki zamieszkania, pracę, a dla dzieci szkołę, czy będziemy mieli kontakt z kościołem, gdzie odprawiana jest Msza w języku polskim, gdzie dzieci będą mogły uczyć się religii i języka polskiego. Czyż nie to powinno być istotne w naszym życiu osobistym i rodzinnym, gdy rozważamy myśl o wyjeździe za granicę?
Zaś wyjazd „w ciemno” to wielkie niebezpieczeństwo, to zagrożenie. Zostawia się często wszystko, cały swój świat. Co czeka takiego rodaka? Czy znajdzie pracę, mieszkanie, czy w nowych warunkach odnajdzie się jako osoba i jako wierzący? Może zarobi trochę więcej niż w Polsce, ale ile straci? Może warto, aby kapłani uświadamiali wiernych o zagrożeniu duchowym, któremu nie każdy będzie umiał stawić czoła.
Oby wszyscy Polacy, pomimo trudności obecnych czasów, byli wierni Bogu i ojczyźnie. Od każdego z nas zależy przyszłość Polski, każdego z nas i naszych rodzin. Oby nikt z rodaków nie musiał wyjeżdżać ze swego rodzinnego i ojczystego środowiska! Oby wszyscy mogli żyć i pracować w ukochanej ojczyźnie, realizować się w niej, ubogacać siebie, swoją rodzinę i społeczność. A jeśli już ktoś musi wyjechać za granicę z takich czy innych powodów, niech nie zapomni, kim jest.
Niech nie zapomni tego, czego nauczyli go rodzice w domu rodzinnym: uczciwości, wiary w Boga i miłości do ojczyzny. Obyśmy wszyscy Polacy, czy to żyjący w kraju, czy na emigracji, wierzyli w Boga, żyli według Jego przykazań, czcili Matkę Bożą i byli wierni ojczyźnie. Obyśmy, emigrując, zdali pozytywnie egzamin z naszej wiary w Boga, pobożności i patriotyzmu!
Leszek Kapusta CSsR
http://www.katolik.pl/emigracja-sprawdzianem-wiary,23656,416,cz.html?s=4

O autorze: Judyta