Dwa kazania, albo o dobrej i złej wierze…

Zapewne niejeden kapłan podczas nie tak dawnej Rezurekcji nie powstrzyma się przed wyciągnięciem wyświechtanego wątku „zmartwychwstania Polski“, co to jest „Chrystusem narodów“. Nasz proboszcz, jak co roku, nie zdołał się powstrzymać…

100 lat temu pojechałby za to na misję gdzieś we wschodniej Syberii. Wcale nie dlatego, żeby go opresyjny carski rząd tak srogo pokarał. Zrobiłby to własny jego biskup. Bo to oczywista herezja!

Przy tym, oczywiście sprzeczna ze zdrowym rozsądkiem. Nie chcę wchodzić w rolę jakiegoś malkontenta – antypatrioty. Pełno takich w necie i beze mnie. Jednak, co takiego jest w zamianie sprzedajnych carskich czynowników na jeszcze bardziej sprzedajnych polskich urzędasów, tępej pruskiej soldateski na jeszcze tępsze polskie „trepostwo“ (niemalkontenctwo, niemalkontenctwem, ale znając osobiście paru oficerów z koła łowieckiego, którego członkiem był mój Ojciec, mam o teraźniejszym wojsku polskim zdanie jak najgorsze! Historia zaś uczy, że i w przeszłości, wcale nie było lepsze…) i artystycznej przynajmniej austriackiej dekadencji na pospolite polskie chamstwo, żeby aż z tego powodu w jakieś mistyczne uniesienia popadać? Zaiste, kontrast między pospolitością naszą codzienną, a poezją tęsknot i oczekiwań wieku XIX czyni te ostatnie mimowolnie śmiesznymi. Tak mi się zdaje przynajmniej. Czy średniej wielkości, w polityce światowej bez najmniejszego znaczenia, raczej zaściankowy i mało kogo obchodzący, a na pewno w niczym nie świecący światu dobrym przykładem europejski kraik, wart był tylu ofiar i marzeń? No właśnie…

Bo ja wcale nie o naszym księdzu proboszczu chciałem Państwu opowiedzieć. Prawie tydzień temu (licząc od 4 kwietnia 2010 roku, gdy pisałem ten tekst…) trafiłem na przepiękne kazanie, drukiem wydane w roku 1861. Kazanie jest nie podpisane, ale prawie na pewno wygłosił je ksiądz Aleksander Jełowicki, przełożony Misji Polskiej w Paryżu ze zgromadzenia księży Zmartwychwstańców. Zeskanowałem je i próbuję umieścić w necie, ale z winy mojego słabego łącza, na razie mi się to nie udaje. Będę się zatem posiłkował cytatami w razie potrzeby, ale prób nie zaniecham – ksiądz Jełowicki mówił/pisał tak pięknie, że mu się taki przynajmniej hołd należy, skoro już historia literatury polskiej się do niego przyznać nie zamierza.

Potem, celowo już szukając, znalazłem drugie tego samego kaznodziei wystąpienie, już z feralnego, powstańczego roku 1863. I te właśnie dwa kazania są powodem, dla których próbuję Państwa przyciągnąć przed ekrany komputerów.

Pierwsze kazanie zostało wygłoszone 9 marca 1861 w kościele Wniebowzięcia podczas nabożeństwa za zabitych podczas demonstracji patriotycznej w Warszawie 27 lutego tego samego roku. Drugie kazanie, w tym samym miejscu, ksiądz Jełowicki wygłosił w Środę Popielcową, 18 lutego 1863 roku.

Myślą przewodnią pierwszego kazania jest cytat z Księgi Przysłów: „Lepszy jest cierpliwy od męża mocnego: a który panuje nad duszą swoją, od zdobywcy miast“ (PROV: XVI.32). Najpierw kaznodzieja daje opis wypadków: mieszkańcy Warszawy gromadzą się na żałobnym nabożeństwie za poległych w bitwie grochowskiej podczas poprzedniego powstania. Wychodzą na miasto z pokojową procesją, z krzyżem na czele i pod kościelnymi sztandarami. Niejedna już taka procesja, od pogrzebu generałowej Sowińskiej w poprzednim roku ulicami miasta przeszła, żadnych represji władz nie wywołując. Ludzie zatem mogli mniemać, że bezpiecznie idą. Tym razem jednak, „Czerkiesi“ (czyżby żołnierze Pułku Muzułmańskiego, stanowiącego konną straż przyboczną namiestnika jeszcze od czasów księcia Paskiewicza, który ich z Kaukazu przyprowadził..? To by dowodziło osobistej decyzji namiestnika w przebiegu zdarzeń całego dnia… Na marginesie: wycofane z linii konie zamkowych „Muzułmanów“ wielkim się cieszyły wzięciem u hodowców z Kongresówki w tym czasie!) szarżują na tłum idący Nowym Światem, raniąc wiele osób, krzyż na kawałki rąbiąc, zamieszanie wielkie w całym mieście powodując.

W tym samym czasie obradują na Krakowskim Przedmieściu członkowie Towarzystwa Rolniczego. Podjąwszy uchwałę o chęci uwłaszczenia chłopów, słysząc zamęt za murami, przerywają obrady i wychodzą na ulicę. Tam wita ich salwa karabinowa: pięciu znanych z imienia ginie i za ich dusze właśnie w Paryżu się nabożeństwo odprawia, podczas którego rzeczone kazanie wygłoszono. Lud prawi, że jeszcze jakieś ciała tego dnia z Wisły wyłowiono.

Dalsza część tego kazania, to program, tyleż religijno – moralny, co polityczny: walki o wolną Polskę bez użycia przemocy. Pokojowo. Jak to się dzięki Ghandiemu czy Mandeli sto lat później modnym stało… Walki, co więcej, z punktu skutecznej i celowej: jak tego, w kazaniu opisany, manifestacyjny pogrzeb ofiar wypadków już dowiódł, gdy się wojsko rosyjskie z ulic miasta wycofało, bez walki oddając władzę Polakom.

Jak mówił ksiądz Jełowicki: „Lat kilkanaście temu wołałem do was z kazalnicy: „O mój Narodzie! Narodzie zawsze młody, zrywasz się coraz do korda, jak Piotr podczas męki; a oto ile razy już ci on prysnął z ręku, a gdybyś walczył mieczem ducha, niktby ci go wydrzeć nie zdołał.“, a kiedym tak wołał, nie wszystkim się mój głos podobał; bo tylu naszych w dobrej wierze sądzi, że wszystko i zawsze i wszędzie stalą wywalczyć można. W końcu jednak naród spróbował tego oręża ducha, i od razu wygrał walną bitwę, i przekonał się, że mąż i lud cierpliwy jest lepszy od mocnego, i ten który się posiada, od zdobywcy miast

Jest to program grupy zwanej pospolicie, od złośliwego przezwiska, które jej przeciwnicy nadali, „millenarystami“ – że niby mieli na tysiąc lat zupełną niepodległość Naszej Umęczonej Ojczyzny (jak zwykł był pisać Pan Profesor) odkładać. Nie mają też „millenaryści“ w podręcznikach do historii dobrej opinii. Tymczasem jest oczywistym, że to oni właśnie mieli wtedy rację! Sukcesy szły jeden za drugim: zniesiono rygory wojskowej okupacji, złagodzono cenzurę, dopuszczono Polaków i język polski do wszystkich cywilnych urzędów w Królestwie, spolszczono na powrót szkolnictwo, a w sprawie uwłaszczenia chłopów, rząd carski chciał się panów z Towarzystwa Rolniczego o radę pytać. Gdyby to do skutku przyszło, może by tych biednych, mazowieckich paseczków ubogiej roli, o których niedawno pisałem, nie było w naszym krajobrazie..?

Cóż, „młodzi panowie“, woleli dać się sprowokować i ruszyć do kolejnego powstania. O którym, że głupie było i bez sensu, tenże sam ksiądz Jełowicki mimowolnie zaświadcza, w drugim kazaniu: „W czas, czy nie w czas – to już rzecz nie nasza, to już zrządzenie Boże, to już sprawa Boża. W czas, czy nie w czas? Nie o to nam pytać. Dość nam wiedzieć, że ofiara się spełnia, że się krew Polska strumieniami leje, że się cnota Polska w tem wszystkiem rubinem i perłami świeci, że wsi i miasta nasze pustoszone, że matki i dzieci polskie zabijane mordem.“ Jasnym jest, że zadając to pytanie, kaznodzieja doskonale wiedział, że powstanie wybuchło „nie w czas“. Że jest szaleństwem. Że tylko same złe skutki może przynieść.

Nauczyciele historii mają obowiązek zadawać uczniom pytanie: po co były powstania? Program tego wymaga. Im inteligentniejszy uczeń, tym szybciej przy takim pytaniu języka w gębie zapomina, bo po prawdzie: do czego były potrzebne? Do czego..? Nauczyciel ma wtedy, zgodnie z programem, pospieszyć z podpowiedzią: „umacniały świadomość narodową“! Zaiste, kosztowne to było umocnienie!

Skoro współcześni wiedzieli, że powstanie wybucha „nie w czas“ – a kazania te, zwłaszcza razem zestawione, bardzo silnym są na to dowodem, pokazującym co więcej, że była realna wobec powstańczego „stronnictwa ruchu“ alternatywa, dysponująca programem i wypróbowanymi, skutecznymi metodami jego realizacji – to jaki Diabeł ich podkusił, żeby jednak zaczynać..? Co to za zbiorowa „pomroczność jasna“, pęd owczy i zbaranienie?

Nie pierwsze przy tym w naszych dziejach i nie ostatnie.

Na pewno nie było to działanie rozumne. Wątpić można, czy zostało podjęte zupełnie w dobrej wierze, chyba że sami idioci przedpowstańczą konspirację tworzyli, co bardzo być może, ale sprzeczne jest z prawami statystyki i prawdopodobieństwem.

Niedziałanie, o którym pisałem wczoraj, o tyle przynajmniej jest lepsze od działania, że mniejszym jest obarczone ryzykiem popełnienia takiego idiotyzmu. Gdyby przodkowie nasi miast się do kos i szabel bez sensu brać, spokojnie na tyłkach siedzieli, dzieci piastowali i koło gospodarki chodzili, to byśmy najpewniej w ogóle niepodległości nie stracili (bezsensem było wprowadzać konstytucję 3 maja, która i tak nie zdążyła wejść w życie, ale i po tym błędzie ciągle całkiem spory kawałek państwa naszym głupim przodkom pozostał i gdyby w nim spokojnie siedzieli, sam bieg wydarzeń napoleońskim rozpędem wezbranych, byłby im i lepszy rząd i utracone terytoria przywrócił – nie wysiedzieli jednak, wdając się w kościuszkowską awanturę; takoż i realnej autonomii, z własnym wojskiem nawet, Królestwa Polskiego widać było listopadowym awanturnikom za mało, to ją przeputali…), a nawet i utraconą, szybciej można było odzyskać i w o wiele lepszej kondycji. Gdyby się tylko z niewczesnym, nierozumnym działaniem umieli powstrzymać – a zamiast tego księdza Jełowickiego posłuchali. Zwłaszcza, że nie tylko z sensem, ale i pięknie mówił…

O autorze: Jacek Kobus

Rolnik - hodowca koni (nawet dyplomowany), z wykształcenia politolog, z zamiłowania historyk. Bloger z przypadku, ale systematyczny - od 2009 roku.