Szczytowanie bez partnerstwa. Ani odpowiedzialności.
Do RZECZY, nr. 6, 4 marca 2013
Agnieszka Rybak
Idziesz w góry ze wspinaczkowym guru, ale możesz liczyć tylko na siebie. Masz poczucie bezpieczeństwa, a jesteś sam.
Podczas wyprawy z legendarnym himalaistą Leszkiem Cichym w Andy zginął człowiek. Jego śmierć nasuwa pytanie, jaką rolę odgrywa lider w tzw. wyprawach partnerskich. I czy grupie, która po tragedii nie zmieniła planu wycieczki, podobał się karnawał w Rio.
Nekrolog kończy się słowami: “To nie musiało się zdarzyć. To nie powinno się zdarzyć”. Podpisali go przyjaciele z Wrocławia, Warszawy, Opola, Nowego Jorku, Filadelfii, Tokio i Londynu. Z uczelni, renomowanych firm consultingowych, banków. Jacek Krawczyński, 47 -letni menedżer pracujący w londyńskim City, był przecież jednym z nich. Tak jak oni miał wymagającą, choć dobrze płatną pracę. Rodzinę – żonę, dwóch małych synów. I pasję, która kazała mu od czasu do czasu iść w góry.
Jego ciało czeka teraz na identyfikację i transport z Mendozy. A przyjaciele zastanawiają się, czy tej śmierci można było zapobiec. I jak to możliwe, że po zaginięciu Krawczyńskiego grupa, z którą się wspinał, jak gdyby nigdy nic realizowała dalszy plan wyprawy. Podziwiała wodospady Iguazu, a potem na pięć dni zatrzymała się, by obejrzeć karnawał w Rio.
– Nie znajdzie pani niczego sensacyjnego w tym wyjeździe – przekonuje Leszek Cichy. lider grupy wspinaczy podczas feralnej wyprawy na Aconcaguę. Pierwszy w historii zdobywca (wraz z Krzysztofem Wielickim) Mount Everestu zimą. Pierwszy Polak, który zdobył Koronę Ziemi, najwyższe szczyty wszystkich kontynentów.
Nie jest żadną sensacją, że ci, którzy chodzą po górach, nie zawsze z nich wracają. A jednak wiele elementów tej wyprawy rodzi pytania i wątpliwości.
KLIENT CZY PRZYJACIEL
Aconcagua, siedmiotysięczny szczyt w Andach, od wielu lat jest bardzo popularny wśród polskich wspinaczy amatorów. Mają go w swej ofercie firmy turystyczne. Oprócz Mont Blanc, Kilimandżaro i Elbrusu to jedna z najczęściej wybieranych propozycji. Całkowity koszt wyprawy to kwota rzędu 15 tys. zł. Od wielu lat – niezależnie od licencjonowanych biur podróży – ci, których stać na takie wycieczki, mogą wybrać także inną formę turystyki – “wyprawy partnerskie”.
Taki wyjazd – w gronie znajomych oznacza, że chętni wspinają się z gwiazdami alpinizmu i himalaizmu. Bez pośrednictwa biur podróży, bez formalności. Bez umów ustalających, kto za co jest odpowiedzialny. Grupa po prostu się skrzykuje. I idzie.
Leszek Cichy o początkach organizacji takich wypraw opowiadał “Gazecie Wyborczej”: “Już nie Chciałem pracować w korporacjach. Uznałem. że mam z czego żyć i warto robić to, co lubię. Znam bardzo dużo osób, a jeszcze więcej osób zna mnie. Ciągle ktoś z kolegów pytał, gdzie się wybieram. a może byśmy razem gdzieś pojechali. Pewnego dnia powiedziałem: dobrze. jedźmy. Zacząłem organizować wyjazdy w góry”.
Dziś Cichy stanowczo odżegnuje się od sugestii, że Krawczyński był jego klientem. – Mogę powiedzieć o nim jako o swoim przyjacielu – mówi. Docenia doświadczenie Krawczyńskiego, który skończył kurs taternicki, trochę się wspinał. – Miał poczucie gór; przestrzeni, orientację. Wiele czasu żeśmy razem spędzili, bo przecież te wspólne wyjazdy nie trwały nigdy krócej niż dwa tygodnie – opowiada.
Pomysł, by iść na Aconcaguę. zrodził się na wiele miesięcy przed wyjazdem. Bilety zakupiono we wrześniu. Na Aconcaguę wchodzą zwykle grupy 10-12-osobowe. W biurach turystycznych jeden przewodnik przypada na cztery, pięć osób. Na wyprawę z Cichym jechało 19 osób. Plus jedna, która się nie wspinała.
– Wyprawa była wyjątkowo liczna, bo okazało się. że jest kilka grup. które chciały w tym czasie jechać. W jej skład jednak wchodzili ludzie doświadczeni, w tym dwóch GOPR-owców. Jeden z nich był doświadczonym himalaistą – tłumaczy Cichy.
Wylicza, że cztery osoby próbowały wejść wcześniej na Aconcaguę. Osiemnaście było na Kilimandżaro. Siedemnaście na Mont Blanc. Co najmniej 14 na Elbrusie. Osiem osób było z Cichym w Himalajach w bazie pod Mount Everest. Rekordzistka była z nim na ośmiu wyprawach.
Jacek Krawczyński był z Cichym na Mont Blanc, Kilimandżaro, w Peru na Chachani. Trzy lata temu na Aconcagui wyprawa zakończyła się odwrotem z wysokości około 6300 metrów. – Jacek miał teraz dużą motywację. by wejść na szczyt Używał sformułowania, że on tu już trzeci raz nie będzie chciał przyjechać – opowiada Cichy.
MÓWIŁEM IM: “NIE”
Grupa wyrusza z Warszawy 18 stycznia. Z bazy w Mendozie wychodzi w góry 25 stycznia. [teraz, 2013 roku md]. Pierwszą noc uczestnicy wyprawy spędzają w obozie na Nido de Cóndores. Następnego dnia wychodzą aklimatyzacyjnie w kierunku Plaza Corella. Wracają do obozu. Wtedy do Cichego zgłasza się trzech uczestników wyprawy: Jacek Krawczyński, Lech Pleskacz i Sebastian Szymański. Nie znali się wcześniej, ale chcą następnego dnia założyć drugi obóz na Plaza Corella i tam przenocować.
– Ponieważ mieli dobrą kondycję, uznałem, że dla wyprawy to jest nawet korzystne, bo daje pewną elastyczność. Będzie mniej rzeczy do wyniesienia następnym razem – tłumaczy Cichy.
Przed wyjściem mężczyźni pytają Cichego, czy przy dobrej pogodzie mogą spróbować wyjść na szczyt. – Mówiłem im “nie”, bo jest za wcześnie, a i prognoza przewiduje załamanie pogody – opowiada Cichy. Mimo to następnego dnia, widząc bezchmurne niebo i innych wspinaczy szykujących się do drogi, trójka śmiałków decyduje się zaatakować szczyt. Ta niesubordynacja Krawczyńskiego kosztuje życie. Wychodzą razem o godz. 6 rano, jednak tempo, w jakim pokonują trasę, szybko ich dzieli. Pleskacz wyprzedza kolegów o kilka godzin. Po nim idzie Szymański.
Krawczyński wchodzi najwolniej, razem ze spotkanym na trasie Czechem. Pleskacz staje na Aconcagui o godz. 10.45. Gdy schodzi ze szczytu, Krawczyński ma jeszcze przed sobą trzy-cztery godziny drogi pod górę. Szymański, wracając, ostrzega kolegę, że pogoda na szczycie wyraźnie się już pogorszyła. Idący z Krawczyńskim Czech staje na Aconcagui przed godz. 14. Nie czeka na Krawczyńskiego, który wchodzi kilka minut później, bo ten chce jeszcze zrobić pamiątkowe zdjęcia. Ale widzi Krawczyńskiego w połowie podszczytowej ścieżki. Wtedy jednak cała górna część Aconcagui pogrąża się w chmurach. Śnieg zasypuje ślady.
Kiedy do godz. 20 Krawczyński nie wraca do Obozu II, jego koledzy powiadamiają Leszka Cichego. Ten dzwoni do sąsiednich obozów. I zawiadamia policję górską.
POSZUKIWANIA I KARNAWAŁ
Helikopter rozpoczyna poszukiwania następnego dnia. Pozostała część grupy spędza dwie noce w bazie. – Atmosfera przygasła. Zastanawialiśmy się, co się mogło stać. Na tym szlaku nie zdarzały się wypadki – opowiada uczestniczka wyprawy Katarzyna Morawiecka. Pięć dni po zaginięciu Krawczyńskiego, zgodnie z wcześniejszym planem, dziesiątka atakuje szczyt
– Byliśmy świadomi, że szukamy pomarańczowej kurtki, rozglądaliśmy się opowiada Morawiecka.
Wieje silny wiatr, siedmiu członków wyprawy zawraca. Dwoje idzie dalej.
– Towarzyszyłem im do miejsca, które się nazywa Independencja. Czekając na nich, penetrowałem okoliczny teren, licząc, że może Jacka znajdę. Lotnicy sugerowali, że mieli tak dobrą widoczność, iż mógł się tylko schować za jakiś kamień – opowiada Cichy.
Nie odnalazł jednak śladów. Po sześciu godzinach razem z dwójką, która zdobyła szczyt, schodzi do Obozu II. – Rano niektórzy myśleli nawet o powtórnym ataku, ale bardzo silny wiatr przekreślił te zamiary. Zwinęliśmy więc namioty, spakowaliśmy wszystkie rzeczy. Tego dnia wróciliśmy do bazy – opowiada. Grupie kończyły się pozwolenia na pobyt w parku.
Do Mendozy wracają 3 lutego. Dopiero wtedy, po siedmiu dniach od zaginięcia Krawczyńskiego, Cichy powiadamia jego żonę. – Mógłbym zadzwonić z bazy tylko z informacją, że zaginął. Wolałem jednak poczekać do momentu, kiedy będę mógł rozmawiać swobodnie, bo w bazie telefon był internetowy. Łączność się rwała. Trzeba umieć w ten sposób rozmawiać. Mówić i czekać, aż odpowiedź wróci. Dla mnie to by nic nie zmieniało. Uważałem, że powrót do Mendozy będzie właściwym momentem. Bo Jacek też mówił, że zadzwoni do domu po powrocie do Mendozy, czyli 3 lutego. I dokładnie wtedy wykonałem telefon. Proszę mi wierzyć, to niebyła łatwa rozmowa – tłumaczy.
. Szwagier Krawczyńskiego, Jędrzej Sabliński: – To jest rzecz, której nie potrafimy zrozumieć. Po prostu szok Przecież wiadomo, że jeśli ktoś zaginie w tak wysokich górach, to nie jest dobrze. Znajomy Krawczyńskiego dodaje: – Co żona mogła zrobić wcześniej? Choćby się modlić. Lub zorganizować ekspedycję poszukiwawczą. Przede wszystkim jednak powinna była wiedzieć.
Pięć pierwszych osób z wyprawy wraca na lotnisko Okęcie 6 lutego wieczorem. Mają ze sobą rzeczy Krawczyńskiego.
– Wręczyli nam marynarski worek Pytaliśmy, jak to możliwe, że nikt nas nie powiadomił przez siedem dni. Nie byli w stanie tego wyjaśnić. Ludzie patrzyli w podłogę – wspomina Sabliński.
W tym czasie pozostałe osoby, czyli reszta grupy, realizowały dalsze punkty wyprawy. Czy nie zastanawiały się nad zmianą planu i skróceniem pobytu?
– Nie byliśmy w stanie pomóc. Nie leżało to w naszej mocy ani kompetencjach mówi Morawiecka. Dwie noce spędzają nad wodospadami Iguazu na granicy Argentyny i Brazylii. Potem docierają do Rio de Janeiro.
– Do Rio polecieli wszyscy, bo taki był bilet – mówi Cichy. Tego samego dnia wieczorem do Europy wróciło kolejnych osiem osób. Ostatnie siedem miało wykupiony lot z Rio de Janeiro za cztery dni.
– Chcąc nie chcąc, musieliśmy spędzić ten czas w Rio. Zwiedzaliśmy miasto. Oczywiście to był okres karnawału, ale karnawał w Rio to widowisko, które się ogląda, a nie w nim uczestniczy. To element promocji i punkt obowiązkowy w poznawaniu miasta Rio – mówi Cichy. Zaznacza, że on z hotelu prowadził rozmowy i korespondencję w sprawie zaginięcia Krawczyńskiego. – To, że Leszek Cichy kontynuował ten wyjazd, jest dla mnie drugim zaskoczeniem. Skoro to była wyprawa partnerska, czy wycieczka nad wodospady i karnawał w Rio wymagają obecności przewodnika himalajskiego? – pyta Sabliński.
Chciał żyć
Dopiero 16 lutego z Argentyny przyszła wiadomość, że znaleziono ciało
Jacka Krawczyńskiego. Pracownica parku Aconcagua podczas zbierania roślin w zamkniętej dla turystów dolinie znalazła jego plecak Zaalarmowani przez nią ratownicy nieopodal w potoku znaleźli zwłoki. Najprawdopodobniej w złej pogodzie minął własny obóz i skierował się w dół nieuczęszczaną od sześciu lat ścieżką. Doszedł bardzo daleko. – To pokazuje, z jaką determinacją chciał żyć. Miał dla kogo, miał żonę i dzieci – mówi Jędrzej Sabliński.
Na forum internetowym Tierralatina.pl rozgorzała dyskusja. Wzięli w niej udział także znajomi uczestników wyprawy. Jedni podkreślali, że każdy dorosły człowiek idzie w góry na własną odpowiedzialność. I na własną odpowiedzialność nie słucha lidera. Jednak padły też pytania: Jak można było zabrać na Aconcaguę 20 osób? Jak Cichy chciał wprowadzić razem na szczyt ludzi o tak różnym przygotowaniu kondycyjnym? Jak można przypadkowo dobrane osoby traktować jako partnerów we wspinaczce?
Pytań o tę wyprawę i inne wypady jest jednak znacznie więcej. “Wypraw partnerskich” bowiem przybywa. Ambitni biznesmeni, finansiści czy partnerzy w prawniczych kancelariach chcą się zmierzyć z kolejnym wyzwaniem. Góry, wspinaczka to nowe pole, na którym można się sprawdzić. Wyprawy ze słynnymi alpinistami czy himalaistami – w przeciwieństwie do tych organizowanych z przewodnikiem przez biura podróży – mają w sobie coś elitarnego. Tyle że wyjeżdżając z biurem, uczestnicy wyprawy mają umowę. Wiadomo, kto za co odpowiada. W “wyprawach partnerskich” każdy jest zdany tylko na siebie.
Robert Reinfuss na forum internetowym Tierralatina.pl pisze: “Przewodnik znika, gdy tylko pojawiają się trudności… bo on »nie jest tu żadnym przewodnikiem«.
Nie było przewodnika, gdy burza śnieżna uwięziła cztery osoby na osiem dni w piątym obozie na 5200, nie było, gdy trzeba było wezwać helikopter z pomocą, gdy uczestnik wyprawy złamał bark i trzeba go było sprowadzić z 4400, gdy uczestniczkę wyprawy sanki pociągnęły po stromym lodowcu, obdzierając jej niemal twarz ze skóry, nie było, gdy uczestnik na biwaku powyżej 5000 dostał choroby wysokościowej i musiał natychmiast wycofać się do bazy i gdy trzeba było podjąć akcję ratunkową pod Mont Blanc du Tacul.
To są prawdziwe historie z wypraw partnerskich, w których brałem udział. Nie było też przewodnika, gdy Jacek nie wrócił na biwak na Plaza Collera i gdy wiadomo już było, już wieczorem, że pomoc musi ruszyć natychmiast! Bo liczą się godziny; a nawet zwykłe światła czołówek, rakieta świetlna, obchodzenie obozu może zwiększyć szansę uratowania człowieka! Skończmy z tymi wyprawami »partnerskimi«. To jest oszustwo”.
MARZENIA O PRZYGODZIE
Leszek Cichy zapewnia, że wyjazd na Aconcaguę zorganizowany był dobrze. Do tragedii doszło, bo wspinacze wbrew jego decyzji atakowali szczyt. – Jacek miał przy tym wszystkim masę braku szczęścia. Gdyby był słabszy; zostałby wyżej i następnego dnia znalazłby go helikopter, który obleciał całą trasę. Ale on, jak już schodził, minął swój namiot w Obozie II, przeciął dwie ścieżki, które skosem doprowadzały do obozu drugiego z Plaza Argentina. Znalazł starą ścieżkę nieużywaną od sześciu lat i nią poszedł w dół. Musiał minąć drugie obozy na obu drogach normalnych w odległości kilkuset metrów. Ale tam była po prostu bardzo zła pogoda. On był w chmurze opadowej i widoczność była minimalna.
Cichy przez środowisko alpinistów i wspinaczy wysokogórskich jest traktowany jak guru. Wspinanie z nim to dla wielu marzenie. Z bloga jednego z podróżników: “Chciałbym napisać, że oprócz samej góry; tych wszystkich doznań oraz wrażeń, największą wartością tego wyjazdu była właśnie możliwość poznania i spędzenia tych kilkunastu dni w towarzystwie Leszka”.
Katarzyna Morawiecka zapytana, czy po wyprawie na Aconcaguę pojechałaby znowu z Cichym, mówi: – Tak, bo jeśli jadę z osobą bardzo doświadczoną na tego typu trekking, to powinnam jej słuchać.
Na spotkanie z Leszkiem Cichym zorganizowane 20 lutego w warszawskim Sklepie Podróżnika przychodzi ponad setka młodych ludzi marzących o górskiej przygodzie. Dla wielu brakuje miejsc siedzących. Z zapartym tchem oglądają film sprzed 33 lat z wejścia Cichego i Krzysztofa Wielickiego na Mount Everest. Cichy opowiada anegdoty; po spotkaniu przez 40 minut rozdaje autografy. Temat wyprawy; która zakończyła się kilkanaście dni wcześniej, nie pojawia się.
Jędrzej Sabliński: – Ludzie, których zabiera Leszek Cichy; liczą na niego. Zapominają, że są sami.
Przyjaciele Krawczyńskiego chcą w miejscu, w którym zabłądził, zainstalować brzęczek lub latarnię. By innym pokazywały; którędy mają iść.
Ten problem nie jest od dziś. Zaprzyjaźniony himalaista mówił już z goryczą 25 lat temu, że solidarność w górach jest passe; każdy sobie rzepkę skrobie.
Nie rozumiem tych trzech rozpiętości czasów pod szczytem – Krawczyński nie miał siły?
Pytanie następne – Jak zginął/umarł Krawczyński? Spadł? Czy z wycieńczenia? Bo to wtedy zmienia postać rzeczy i to bardzo.
W dawnych czasach najsilniejszy szedł z tyłu grupy i w razie czego służył pomocą. Teraz najsilniejszy gna se na szczyt, jeszcze szybciej schodzi, a co z resztą, to ich sprawa.
30 lat temu hołdowaliśmy zasadzie, ze wracamy w takim samym składzie jak wyszliśmy.Wszystko jedno czy była to wycieczka do Świdra czy w góry wysokie. Ideologia jednak całkowicie się zmieniła. Zmienił się paradygmat- ot co.
Zaczęło się nagminne chodzenie bez tlenu, na szybko, na lekko. Propagowało się zasadę, że każdy idzie na własną odpowiedzialność. Wprawdzie w górach wysokich, na granicy przeżycia nikt nie jest w stanie nikogo na przykład znieść, ale to nie to samo co zostawienie człowieka na pastwę losu, nie zawiadomienie jego rodziny, żeby zobaczyć sambę czy salsę.
Głos rozsądku.
Ryzykowanie życia może być uzasadnione:
a) w sytuacji bojowej w czasie wojny
b) dla ratowania życia ludzkiego.
Jeśli ktoś pcha się w wysokie góry, będące terenem wrogim człowiekowi to dokonuje próby samobójczej a samobójstwo to rzecz Niebu obmierzła.
Szczególnym kretyństwem jest jeśli ktoś lezie w wysokie góry będąc ojcem lub matką dzieciom.
Gdyby Pan Bóg chciał żeby czowiek mieszkał na Mount Everest to dałby mu grube futro, skrzydła i motorek ze śmigłem do zadka.
Zgadzam się z Ptasznikiem z Tyrolu.
Podobnie jak nie sposób zabronić ludziom picia wódy, palenia tytoniu czy obżerania się słodyczy, choć to zachowania kaskaderskie (marskość wątroby, rak płuc czy nadwaga), tak też nie można zabronić podejmowania ryzyka.
Zasada “braku odpowiedzialności” jest naturalną zasadą. Tam po prostu nie sposób nikomu pomóc, gdy człowiek sam ledwie idzie…
Każdy zna tę sytuację, gdy Reinhold Messner minął na grani pod jednym z ośmiotysięczników kobietę, która stanęła i nie miała siły iść dalej.
Ludzie z obozu pod szczytem to widzieli… bulwers był ponoć straszny, ale tylko wśród tych, którzy nie są obznajomieni z życiem powyżej 7 tys.
Z dołu – owszem – wygląda to na barbarzyństwo.
A oni tam wszyscy są właśnie na grani – na granicy życia i śmierci.
Gdy ktoś tonie, to pierwszym obowiązkiem ratującego jest zadbanie o to, by tonący nie pociągnął go ze sobą w dół. Jeżeli nie umiemy ratować i nie czujemy się na siłach (np. masa ciała lub siła mięśni tonącego przekracza naszą), to odpuszczamy.
Szukać zaginionego dzieciaka można w czasie kolonijnej wyprawy na Turbacz, i to też nie zimą…. a najlepiej pozostawić to tym, którzy mają uprawnienia ratownika GOPR.
Tam, gdzie ekstrema, panują też zasady ekstremalne. Tego nie można zmieniać.
To nieuniknione. To pozorne barbarzyństwo jest jedyną normalną zasadą. Wszystko inne prowadzi do tego, że wyprawy docierałyby do 4-5 tysięcy i ani metra wyżej. A ktoś jednak ten szczyt stworzył…
Każdy doświadczony alpinista wie, że powyżej 7 tys. i tak nie będzie w stanie znieść na rękach rannego kolegi…
Wyprawa powinna mieć z góry określony priorytet: albo bezpieczeństwo (wchodzimy grupą) lub ekstremalna forsowność (każdy na własną odpowiedzialność).
Jednak organizatorów wypraw forsownych nie nazywałbym nieodpowiedzialnymi chłystkami. Co najwyżej obwiniałbym media i opinię publiczną, że to ich – tych alpejskich i himalajskich szczurów biorących udział w swoistym rate race – bierze się za bohaterów, a nie tych, którzy dbają o najsłabszego osobnika w grupie. Zresztą Kukuczka mówił, że dla niego jego postawa to nie jest bohaterstwo, lecz egoizm. Bohaterstwem była dla niego matka, która rezygnuje z własnego życia, oddając się bezgranicznie dzieciom.
I tak właśnie jest.
Priorytety trzeba zmienić. Oczywiście dostrzegam, że ta notka to właśnie próba ich zmiany.
Gdybym miał wybierać, kogo wybieram za towarzysza podróży, powiedziałbym, że to zależy od mego wieku, kondycji i sytuacji życiowej. 10 lat temu prawdopodobnie wybrałbym Leszka Cichego na kompana. Dziś raczej wybrałbym taką wyprawę, gdzie idzie się wolno, ale w poczuciu odpowiedzialności za wszystkich. Bo mam małe dzieci.
Nie wolno nam zabraniać dorosłym ludziom podejmowania skrajnego ryzyka.
Jednak do wyjazdów zorganizowanych należy preferować takich, którzy – jeśli w grupie są emeryci i dzieci – po każdych przebytych 100 metrach robią przerwy na odpoczynek.
Co nie oznacza jednak, że twardziele są zbędni. Oni mogą nieść plecaki słabszym, mogą zakładać liny, obozowiska powyżej bytu grupy. Takie postawy trzeba lansować – twardziel jako zbroja grupy, a nie twardziel-egoista.
A co do tytułu – są na tym padole takie szczyty, które zdobyć można tylko samemu.
Takim desperados był niewątpliwie ten artysta:
Założył samodzielnie (ew. z Łapińskim i Gintrowskim) obóz bardzo wysoko.
Pod samym szczytem. Liny rozciągnał.
Liny nad granią istnieją do dziś, dla każdego, póki Youtube darmowy.
Wiele lat temu wybierałam się w Ałtaj. Kierownikiem wyprawy był pewien znany alpinista. Wyprawa była raczej eksploracyjna niż sportowa, ale to nie ma nic do rzeczy. Właśnie podczas wyprawy eksploracyjnej, czyli w zupełnie nieznanym terenie ( białe plamy na mapie, dosłownie) solidarność i odpowiedzialność jest najważniejsza. Zapytałam o zdanie przyjaciela z tej branży.odpowiedział; “Ja bym z nim nawet do Świdra nie pojechał, ale ty sobie jedź jak chcesz”. Natychmiast się wycofałam. O losach wyprawy zadecydowali sowieccy urzędnicy.Cofnięto pozwolenie.Być może na szczęście.
Nie chodzi tutaj o pomoc w warunkach ekstremalnych, gdy każdy jest na granicy śmierci i tylko kompletny laik może sądzić, że można kogoś nieść. Krawczyński zginął w łatwym terenie. Znalazła go pani zbierająca roślinki.Zabłądzić i zginąć można i na Gubałówce i w lesie Kabackim. Skandalem było, że nikt go nie szukał ( jeżeli chodziła tam zielarka – dałby radę i Cichy) a przede wszystkim, że natychmiast nie powiadomiono rodziny. Być może znalazłby go żona, albo wujek. Były już takie przypadki. Cichy wybrał salsę.
Osobnym problemem jest pchanie się do sportu ekstremalnego biznesmenów, bez wytrenowania, którym wydaje się że wszystko jest do kupienia.Są rzeczy, których nie da się kupić.
Dla mnie jest to i zrozumiałe i niepojęte.
Pół życia spędziłem w obcym, wrogim żywiole. Widziałem 14 metrowe fale. I to dokładnie siedząc w ich dolinie, a one sterczały nade mną. Mam szacunek dla przyrody i dużo pokory.
Zawsze może pójść coś źle. To prawo Murphy’ego, które nie jest żartem.
Kompletnie zgadzam się z Ptasznikiem z Trotylu. Nie należy igrać. Nie mamy 7 żyć.
Tylko jedno, które jest darem Boga. Wystawianie go na ryzyko, tylko po to by schlebić własnej próżności jest bardzo ciężkim wykroczeniem.
Ale może ci wszyscy fotelowi książkożercy MUSZA dla zdrowia psychicznego, od czasu do czasu poocierać się o śmierć. Przykro, ale dla mnie to brak dojrzałości.
Widzieliście kiedyś człowieka zmiażdżonego w pasie w trybach maszyny? Widzieliście kiedyś czarny korpus spalonego elektryka, który nieopatrznie spowodował wysokonapięciowy łuk elektryczny (temperatura 24 000 stopni)?
Nie, nie widzieliście. Ci ludzie pracowali i nie mieli dostatecznie dużo wyobraźni.
A o jakiej wyobraźni można mówić, jak ktoś włazi na 8 000 metrów i nie martwi się o jakieś załamanie pogody, czy zbliżający się zmierzch?
Ps. Krzysiek, od nas z Gdańska będzie miał ciężko po ostatniej tragedii.
Ja też mam szacunek do przyrody, a moja pokora rośnie z wiekiem.Dyskusja dlaczego ludzie się wspinają czy uprawiają inne sporty ekstremalne to osobna sprawa. Jazda wyścigowa zaliczana jest też do sportów ekstremalnych, nawet ma specjalną taryfę ubezpieczenia, ale na wyścigach za moich czasów nie było wcale poważnych ( śmiertelnych wypadków). W przeciwieństwie do stadnin i tatersali. Bo na tor się chodziło do pracy i były bezwzględne rygory.Jeźdźca trener dobierał do konia,nie było żadnych kłótni o konie czy siodła.Nie było rywalizacji, każdy wiedział, że na niego też przyjdzie pora upadku. Przykro mi to mówić, ale potwierdza to moja córka, która teraz szefuje w stajni. Atmosferę w tym sporcie psują kobiety, które maja zmysł głupiej rywalizacji niezwykle silny. (moje na wierzchu) Córka wyrobiła się na twardą kierowniczkę i tępi babskie kłótnie tak mocnym słowem, że nie nadaje się ono do przytoczenia. Z chłopami naprawdę łatwiej się dogadać. Nawet jeżeli piją- wiedzą co to jest robota i bezpieczeństwo. I właśnie o to chodzi. Są wypadki obiektywne, jak lawina, ale większość wypadków wynika z błędu zadufanego w sobie człowieka i złej hierarchii ważności.
Racja.
Chłopy jak się pokłócą to dadzą sobie po pysku na osobności a zaraz potem mogą iść dalej pić wódeczkę.
Babska nienawiść jest groźniejsza od tygrysa skrzyżowanego z kobrą i bywa nawet bezinteresowna.
Była kiedyś w mojej firmie główna księgowa, kobieta piękna.
W tym przypadku “piękna” znaczy że w całym Hollyłudzie, Bollyłudzie i Mosfilmie mają może najwyżej ze dwie takie.
Kiedy osoba ta wchodziła do Urzędu Skarbowego czy do ZUS-u – a w sprawach służbowym musiała tam chodzić dość często – no to od razu na wstępie miała przerąbane, ponieważ udział kobiet w tych instytucjach sięga 80% a kazda z nich błyskawicznie przeprowadzała w swym mózgu operację “ocena/porównanie”.
Chwała Bogu za to że kobiety z wiekiem łagodnieją i przestają mieć pretensję o bzdety typu : skarpetki pozostawione na dwywanie, czy pety nie usunięte z popielniczki, czy worek ze śmieciami nie wyniesiony natychmiast po wydaniu rozkazu.
Panie Ptaszniku!
Maestria!
Literatura faktu w najlepszym wydaniu!