Nie dawajmy się ponieść uczuciom do tego stopnia, aby zniszczyły one nasze życie. – Piątek, 30 października 2015

Myśl dnia

Człowiek mądry umie uczyć się od wrogów.

Arystofanes

Prawdziwa miłość zaczyna się tam, gdzie niczego już w zamian nie oczekuje.
A. de Saint-Exupery

 

Cytat dnia

Prawo jest potrzebne tam, gdzie nie ma Miłości, by głupota zupełnie nas nie pochłonęła.

Mieczysław Łusiak SJ

Prawo powinno ułatwiać nam wyrażanie dobrego serca i bycia dobrymi ludźmi…
Mariusz Han SJ

 

MaGietek_w aleii
fot. MaGietek_w aleii
Powierzam Ci, Panie, tych, do których żywię negatywne uczucia.
Pomóż mi je przezwyciężyć. Daj mi zdolność do przebaczania.
___________________________________________________________________________________

Słowo Boże

_____________________________________________________________________________________

PIĄTEK XXX TYGODNIA ZWYKŁEGO,
ROK II
PIERWSZE CZYTANIE  (Rz 9, 1-5)
Paweł boleje nad niewiarą swojego narodu
Czytanie z Listu świętego Pawła Apostoła do Rzymian.

Bracia:
Prawdę mówię w Chrystusie, nie kłamię, potwierdza mi to moje sumienie w Duchu Świętym, że w sercu swoim odczuwam wielki smutek i nieprzerwany ból.
Wolałbym bowiem sam być pod klątwą i odłączonym od Chrystusa dla zbawienia braci moich, którzy według ciała są moimi rodakami. Są to Izraelici, do których należą przybrane synostwo i chwała, przymierze i nadanie Prawa, pełnienie służby Bożej i obietnice. Do nich należą praojcowie, z nich również jest Chrystus według ciała, który jest ponad wszystkim. Bóg błogosławiony na wieki. Amen.

Oto słowo Boże.

PSALM RESPONSORYJNY  (Ps 147B, 12-13. 14-15. 19-20)

Refren: Kościele święty, chwal swojego Pana.

Chwal, Jeruzalem, Pana, *
wysławiaj Twego Boga, Syjonie.
Umacnia bowiem zawory bram twoich *
błogosławi synom twoim w tobie,

Zapewnia pokój twoim granicom *
i wyborną pszenicą hojnie ciebie darzy.
Śle swe polecenia na krańce ziemi, *
a szybko mknie Jego słowo.

Oznajmił swoje słowo Jakubowi, *
Izraelowi ustawy swe i wyroki.
Nie uczynił tego dla innych narodów. *
Nie oznajmił im swoich wyroków.

ŚPIEW PRZED EWANGELIĄ  (J 10, 27)

Aklamacja: Alleluja, alleluja, alleluja.

Moje owce słuchają mojego głosu,
Ja znam je, a one idą za Mną.

Aklamacja: Alleluja, alleluja, alleluja.

EWANGELIA  (Łk 14, 1-6)

Uzdrowienie w szabat chorego na wodną puchlinę

Słowa Ewangelii według świętego Łukasza.

Gdy Jezus przyszedł do domu pewnego przywódcy faryzeuszów, aby w szabat spożyć posiłek, oni Go śledzili. A oto zjawił się przed Nim pewien człowiek chory na wodną puchlinę.
Wtedy Jezus zapytał uczonych w Prawie i faryzeuszów: «Czy wolno w szabat uzdrawiać, czy też nie?» Lecz oni milczeli. On zaś dotknął go, uzdrowił i odprawił.
A do nich rzekł: «Któż z was, jeśli jego syn albo wół wpadnie do studni, nie wyciągnie go zaraz nawet w dzień szabatu?» I nie mogli Mu na to odpowiedzieć.

Oto słowo Pańskie.

KOMENTARZ

Kontrolować uczucia

Faryzeusze nie szczędzili sił i energii, aby pochwycić Jezusa na jakiejś nieścisłości czy wykroczeniu wobec prawa. Ich sposób patrzenia był tak podporządkowany tym celom, że nie byli nawet w stanie zauważyć dobra, jakie dokonywało się przez Jego ręce. Bywa i tak w relacjach ludzkich, że negatywne uczucia mogą nas zaślepić do tego stopnia, że nie będziemy w stanie zauważyć dobra, jakie dokonuje się przez daną osobę. Skłócone małżeństwa, rodziny albo wspólnoty są tego doskonałym przykładem. Po kłótni mąż przestaje widzieć dobro w żonie, a żona w mężu. Dzieci nie chcą znać więcej swoich rodziców, a wspólnoty się rozpadają. Nie dawajmy się ponieść uczuciom do tego stopnia, aby zniszczyły one nasze życie. Kontrolujmy je, a przede wszystkim umiejmy sobie przebaczać.

Powierzam Ci, Panie, tych, do których żywię negatywne uczucia. Pomóż mi je przezwyciężyć. Daj mi zdolność do przebaczania.

Rozważania zaczerpnięte z „Ewangelia 2015”
Autor: ks. Mariusz Krawiec SSP
Edycja Świętego Pawła

http://www.paulus.org.pl/czytania.html
****************

Dzień powszedni

0,15 / 9,19
Słuchając dzisiejszej Ewangelii, przyjrzyj się Jezusowi oraz uczonym w Piśmie i faryzeuszom. Zastanów się, kogo bardziej przypominasz w swej postawie.Dzisiejsze Słowo pochodzi z Ewangelii wg Świętego Łukasza
Łk 14, 1-6
Gdy Jezus przyszedł do domu pewnego przywódcy faryzeuszów, aby w szabat spożyć posiłek, oni Go śledzili. A oto zjawił się przed Nim pewien człowiek chory na wodną puchlinę. Wtedy Jezus zapytał uczonych w Prawie i faryzeuszów: «Czy wolno w szabat uzdrawiać, czy też nie?» Lecz oni milczeli. On zaś dotknął go, uzdrowił i odprawił. A do nich rzekł: «Któż z was, jeśli jego syn albo wół wpadnie do studni, nie wyciągnie go zaraz, nawet w dzień szabatu?» I nie mogli mu na to odpowiedzieć.W wysłuchanej Ewangelii widzimy faryzeuszów i uczonych w Piśmie, w których jest wiele fałszu i obłudy. Nie mają oni odwagi stanąć przed Jezusem, więc zaczynają Go śledzić. Dalej, gdy Jezus zadaje im pytanie, przyjmują postawę milczenia. Czują zapewne, że prawda stoi po stronie Jezusa, jednak nie są w stanie przyznać się do tego, że sami pobłądzili na swej duchowej drodze.Patrząc na Jezusa, widać natomiast, że nie ma w Nim cienia fałszu czy zakłamania. On w swym zachowaniu pozostaje całkowicie otwarty, niczego nie ukrywa. Zastanów się nad swoim zachowaniem i postawą. Czy w swych czynach świadczysz o prawdzie, czy też chcesz coś ukryć?Jezus jest tym, który wyzwala z lęku i zakłamania. Wpatruj się w Niego codziennie, a On powoli będzie prowadził cię drogą prawdy. Nie musisz się bać, to On da ci odwagę, byś przemienił swe życie.
Słuchając raz jeszcze tekstu Ewangelii, patrz na Jezusa, który w swej postawie jest całkowicie wolny. I ty możesz takim być, gdy się Mu całkowicie oddasz.
Gdy Jezus przyszedł do domu pewnego przywódcy faryzeuszów, aby w szabat spożyć posiłek, oni Go śledzili. A oto zjawił się przed Nim pewien człowiek chory na wodną puchlinę. Wtedy Jezus zapytał uczonych w Prawie i faryzeuszów: «Czy wolno w szabat uzdrawiać, czy też nie?» Lecz oni milczeli. On zaś dotknął go, uzdrowił i odprawił. A do nich rzekł: «Któż z was, jeśli jego syn albo wół wpadnie do studni, nie wyciągnie go zaraz, nawet w dzień szabatu?» I nie mogli mu na to odpowiedzieć.
Na koniec proś Jezusa, byś nie bał się pójść za Nim drogą prawdy, gdyż tylko wtedy będziesz w pełni wolny.
Ojcze nasz, 
któryś jest w niebie:
święć się imię Twoje,
przyjdź Królestwo Twoje, 
bądź wola Twoja jako w niebie, 
tak i na ziemi. 
Chleba naszego powszedniego 
daj nam dzisiaj. 
I odpuść nam nasze winy, 
jako i my odpuszczamy naszym winowajcom. 
I nie wódź nas na pokuszenie, 
ale nas zbaw ode złego.

Amen.
http://modlitwawdrodze.pl/home/
*************

#Ewangelia: Miłość jest mądrością

Mieczysław Łusiak SJ

(fot. shutterstock.com)

Gdy Jezus przyszedł do domu pewnego przywódcy faryzeuszów, aby w szabat spożyć posiłek, oni Go śledzili. A oto zjawił się przed Nim pewien człowiek chory na wodną puchlinę.
Wtedy Jezus zapytał uczonych w Prawie i faryzeuszów: “Czy wolno w szabat uzdrawiać, czy też nie?” Lecz oni milczeli. On zaś dotknął go, uzdrowił i odprawił. A do nich rzekł: “Któż z was, jeśli jego syn albo wół wpadnie do studni, nie wyciągnie go zaraz nawet w dzień szabatu?” I nie mogli Mu na to odpowiedzieć.

 

Komentarz do Ewangelii

 

Miłość jest wpisana w naszą naturę, a prawo, ze swymi przepisami, nie. Miłość czyni człowieka mądrym. Prawo nie zawsze. Prawo jest potrzebne tam, gdzie nie ma Miłości, by głupota zupełnie nas nie pochłonęła. Nie ma jednak mądrości nad Miłość. Bylebyśmy tylko Miłością nie nazywali czegoś, co nią nie jest, co jest na przykład przelotnym, choć mocnym uczuciem.

 

Miłości trzeba się uczyć u największego Mistrza – Jezusa, bo ona jest bardzo trudną sztuką. I pamiętajmy, że choć przepisy prawa są łatwiejsze, to lepiej jest uczyć się Miłości.

http://www.deon.pl/religia/duchowosc-i-wiara/pismo-swiete-rozwazania/art,2624,ewangelia-milosc-jest-madroscia.html
*************

Na dobranoc i dzień dobry – Łk 14, 1-6

Na dobranoc

Mariusz Han SJ

(fot. Keoni Cabral / flickr.com / CC BY 2.0)

Nieżyciowe prawo…

 

Uzdrowienie, ale nie od razu

 

Gdy Jezus przyszedł do domu pewnego przywódcy faryzeuszów, aby w szabat spożyć posiłek, oni Go śledzili. A oto zjawił się przed Nim pewien człowiek chory na wodną puchlinę.
Wtedy Jezus zapytał uczonych w Prawie i faryzeuszów: «Czy wolno w szabat uzdrawiać, czy też nie?» Lecz oni milczeli. On zaś dotknął go, uzdrowił i odprawił.
A do nich rzekł: «Któż z was, jeśli jego syn albo wół wpadnie do studni, nie wyciągnie go zaraz, nawet w dzień szabatu?» I nie mogli mu na to odpowiedzieć.

 

Opowiadanie pt. “Lazurowa grota, Bruno Ferrero”

 

Był człowiekiem biednym i prostym. Wieczorem po dniu ciężkiej pracy, wracał do domu zmęczony i w złym humorze. Patrzył z zazdrością na ludzi, jadących samochodami i na siedzących przy stolikach w kawiarniach.
– Ci to mają dobrze – zrzędził, stojąc w tramwaju w okropnym tłoku.
– Nie wiedzą, co to znaczy zamartwiać się… Mają tylko róże i kwiaty. Gdyby musieli nieść mój krzyż!
Bóg z wielką cierpliwością wysłuchiwał narzekań mężczyzny. Pewnego dnia czekał na niego u drzwi domu.
– Ach to Ty, Boże – powiedział człowiek, gdy Go zobaczył.
– Nie staraj się mnie udobruchać. Wiesz dobrze, jak ciężki krzyż złożyłeś na moje ramiona.
Człowiek był jeszcze bardziej zagniewany niż zazwyczaj. Bóg uśmiechnął się do niego dobrotliwie.
– Chodź ze Mną. Umożliwię ci dokonanie innego wyboru – powiedział.
Człowiek znalazł się nagle w ogromnej lazurowej grocie. Pełno było w niej krzyży: małych, dużych, wysadzanych drogimi kamieniami, gładkich, pokrzywionych.
– To są ludzkie krzyże – powiedział Bóg. – Wybierz sobie jaki chcesz.

 

Człowiek rzucił swój własny krzyż w kąt i zacierając ręce zaczął wybierać. Spróbował wziąć krzyż leciutki, był on jednak długi i niewygodny. Założył sobie na szyję krzyż biskupi, ale był on niewiarygodnie ciężki z powodu odpowiedzialności i poświęcenia. Inny, gładki i pozornie ładny, gdy tylko znalazł się na ramionach mężczyzny, zaczął go kłuć, jakby pełen był gwoździ. Złapał jakiś błyszczący srebrny krzyż, ale poczuł, że ogarnia go straszne osamotnienie i opuszczenie. Odłożył go więc natychmiast. Próbował wiele razy, ale każdy krzyż stwarzał jakąś niedogodność.
Wreszcie w ciemnym kącie znalazł mały krzyż, trochę już zniszczony używaniem. Nie był ani zbyt ciężki ani zbyt niewygodny. Wydawał się zrobiony specjalnie dla niego. Człowiek wziął go na ramiona z tryumfalną miną.
– Wezmę ten! – zawołał i wyszedł z groty.
Bóg spojrzał na niego z czułością. W tym momencie człowiek zdał sobie sprawę, że wziął właśnie swój stary krzyż ten, który wyrzucił, wchodząc do groty.

 

Refleksja

 

Jak wiele można zrobić dobrego. Nie jest ważne, czy jest to poniedziałek, środa czy niedziela. Najważniejszy jest wolny akt woli w którym dajemy się całym sobą drugiej osobie. I to bez ograniczeń i bez jakiegokolwiek “ale”, bo po prostu tak trzeba i tak się należy. Żadne prawo nie powinno zabraniać czynienia dobrych uczynków. To właśnie prawo powinno ułatwiać nam wyrażanie dobrego serca i bycia dobrymi ludźmi…

 

Jezus uświadamia ludziom, że wprowadzając prawo, powinni zawsze myśleć przede wszystkim o drugim człowieku. Prawo ma służyć człowiekowi, a nie go niszczyć. Prawo jest dla człowieka, a nie człowiek dla prawa. Odwrócenie tej kolejności wprowadza karykaturalne pojęcie, gdzie żyjemy tylko po to, aby realizować z góry narzucony plan. Mamy kierować się sercem i sumieniem, to dwa filary z których jeśli zrezygnuje kiedykolwiek człowiek, wtedy znajdzie się nad przepaścią ludzkości…

 

3 pytania na dobranoc i dzień dobry
1. Dlaczego prawo nie powinno zabraniać czynić dobre uczynki?
2. Dlaczego powinniśmy zawsze myśleć o drugim człowieku?
3. Dlaczego prawo jest dla człowieka, a nie człowiek dla prawa?

 

I tak na koniec…
Prawdziwa miłość zaczyna się tam, gdzie niczego już w zamian nie oczekuje (A. de Saint-Exupery)

http://www.deon.pl/religia/duchowosc-i-wiara/na-dobranoc-i-dzien-dobry/art,771,na-dobranoc-i-dzien-dobry-lk-14-1-6.html

************

 

NIE BÓJ SIĘ INNYCH

by Grzegorz Kramer SJ

 

https://youtu.be/yK_VXy71aZg

Często spotykam się z pytaniem, dlaczego cytuję autorów, którzy nie są chrześcijańscy, albo ich życie było dwuznaczne?
 
Powiem szczerze, że nie wiem, co na takie pytania odpowiedzieć. Nie, żebym nie wiedział, co robię, kiedy przygotowuję teksty – jestem świadom, bo to czasem godziny poszukiwań, kłócenia się ze sobą samym, dokopywania do pokładów pamięci, czy starych zapisków. Nie wiem, co powiedzieć, bo zawsze bardzo mnie zasmuca to katolickie zamykanie się w naszym. Z jednej strony mówimy o sobie Kościół katolicki, a więc powszechny, a z drugiej czynimy z niego twierdzę zamkniętą, dla – jak to często słyszę – obrony Prawdy. 
Zawsze uważałem, że Prawda (od Boga pochodząca) sama się obroni. To, czego my tak mocno chcemy bronić, to często nie Prawda (od Boga pochodząca), ale nasza ludzka prawda, która w jakiś sposób ma zabezpieczać nasze poczucie bezpieczeństwa.

Dla mnie dzisiejsza Ewangelia, ale i te z wcześniejszych dni, pokazują właśnie Jezusa, który nie boi się nowego. Nie chodzi tu o postawę, że wywalamy wszystko stare, bo idzie nowe. Bardziej rozumiem to jako otwartość na to, że w każdym nowym innym Bóg ma prawo przemawiać, a naszym obowiązkiem jest uczyć się to odczytywać.

Nie jestem apologetą wspomnianych ludzi (celowo unikam tu nazwisk, by o nich teraz nie dyskutować – wpis dotyczy czegoś innego). To byli dorośli ludzie, niech się sami bronią, ale uważam, że Bóg przez tych ludzi mówi i ma nam coś ważnego do powiedzenia. Zapewne oni sami nawet o tym nie wiedzą. Rozumiem, że część z nich to byli ludzie, którzy nie mieszczą się w katolickiej nauce moralności, czy chrześcijańskiej wizji Boga i człowieka. Mówiąc językiem religijnym, byli grzesznikami. Jednak powiedzmy sobie szczerze, że i ja, Benedykt XVI, czy Franciszek też jesteśmy grzesznikami.

Czytam tę Ewangelię i zastanawiam się, dlaczego ludzie wolą tracić czas na zastanawianie się, dlaczego ktoś nie pości, zamiast cieszyć się obecnością Oblubieńca? Jego obecność czasem jest ukryta – to trochę jak jedna z zabaw weselnych. Polega ona na tym, że wiedząc, że Oblubieniec jest, trzeba chcieć, potrafić podjąć się zadania odszukiwania Go w różnych rzeczywistościach. W ludziach, słowach, wydarzeniach, znakach.

Bóg przyszedł dać nam wolność i świeżość w myśleniu. My tymczasem – wcale nie w małej liczbie – żyjemy tak, jakbyśmy cały czas byli zniewoleni przez jakiegoś wroga, a naszym jedynym celem było nie tyle wyzwolenie, co jego wskazywanie. 
Może się mylę, ale już od jakiegoś czasu bliskie jest mi myślenie, że my nie mamy się czego bać, bo w najgorszym(?) wypadku grozi nam tylko śmierć. Bo to, co może nam zrobić drugi człowiek, to najwyżej pomóc nam przejść na drugą stronę, która przecież jest tak bardzo przez nas upragniona. (Jest?)

Nie ma się co bać tekstów takiego czy innego (w naszym mniemaniu) nie-chrześcijanina, bo w nich też mieszka Bóg. Jeśli ciągle będziemy próbować napełniać stare, wysłużone bukłaki, to się rozpadną. I ani bukłaków, ani dobrego wina nie będzie. Nie będzie nic. Tylko wspominanie o jednych i drugich, ale wspominanie to nie jest coś, co nas napoi.

Czasem chrześcijanie mówią do niewierzących – nie bójcie się otworzyć drzwi Chrystusowi. To prawda, ale nie bójmy się ich otworzyć najpierw my. Żeby się nie okazało, że oni są bardziej na Niego otwarci niż my. Bo nie mają wzorca, jak Jezus powinien się objawiać. A Jezus nie zdążył do nich przyjść, bo tak bardzo próbował się przedrzeć do swoich, którzy Go nie przyjęli.

http://kramer.blog.deon.pl/2015/10/30/5374/

************

Można siebie sprawdzić poprzez takie ćwiczenie:

Pomyślę przez chwilę, że dziś umrę…
Tego wieczoru czy w nocy stanę przed moim Stwórcą!
Po wczuciu się w bliskość śmierci, co za myśli przychodzą mi do głowy?
Jakie uczucia są najmocniejsze? Czy tchną pokojem, czy przeciwnie?
  • Chyba niewielu po takim „ćwiczeniu” powie, że nie odczuli żadnej obawy. A jeśli jednak obawa, to przed czym? Przed kim? Właśnie przed oskarżeniem i potępieniem, i to ze strony …Boga! Że jednak powie mi: «wiesz, nie nadajesz się do Nieba! I nie chcę mieć z tobą nic wspólnego. Właściwie jesteś nic wart. Odejdź. Nie jesteś godny mojej uwagi i miłości».

To w takim kontekście – wypełnionym niepewnością, niepokojem i trwogą – rozbrzmiewa cudna perswazja św. Pawła.

Cudna perswazja św. Pawła

Apostoł Narodów, świadom powagi sytuacji, śmiało staje naprzeciwko wszystkich ludzkich obaw i lęków. Jakby chciał je poskromić, pokazując, jak bardzo są one bezpodstawne. Bezpodstawne, nie dlatego, że ktokolwiek z nas ludzi jest bez winy i grzechu!

  • To z całkiem innego powodu mają zniknąć wszystkie nasze obawy i lęki: po prostu dlatego, że Bóg jest z nami grzesznikami! Jest z nami! A nie przeciwko nam!
  • Boży Syn stał się człowiekiem, nie po to, by nam powiedzieć, że Bóg Ojciec jest przeciwko nam! Że jest na nas zagniewany! Że ma nas dość. Że nie chce mieć z nami nic do czynienia, bo jesteśmy grzeszni.
  • Wręcz przeciwnie. Przychodzi i mówi nam, że Bóg Ojciec jest przeciw naszym grzechom, tak jak lekarz jest przeciw wirusom i bakteriom, które chcą opanować i zniszczyć organizm człowieka. Ale nie jest przeciw nam.

Św. Paweł jest niewątpliwie mistrzem w pokazywaniu wszystkim ludziom (i Żydom, i poganom), że śmiertelnie chorują na grzech! Że ten grzech niszczy i ciało, i duszę. Że zabija miłość i radość życia. Apostoł Paweł dobrze wie, co za potwór straszy nas i chwyta nas ludzi za gardło!

Św. Paweł bardzo osobiście zderzył się z przytłaczającą prawdą o własnym grzechu. Na nic zdała się jego wcześniejsza faryzejska pobożność i gorliwość. Jednak Chrystus, bardzo szczególnie, osobiście i mistycznie, dał mu odczuć, że jest zbawiony. Pouczył go wewnętrznie, jak się to zbawienie przyjmuje.

  • To dlatego z niebywałym zaangażowaniem Paweł odsłania pasję Boga w ocalaniu ludzi.
  • To dlatego w sposób (chciałoby się powiedzieć) „łopatologiczny” wykazuje, że jest rzeczą niemożliwą, by Bóg Ojciec wystąpił z oskarżeniem przeciwko nam.
  • Śmiało stwierdza, że jest dokładnie przeciwnie! Bóg – nasz Stwórca i Ojciec – zawsze jest z nami i po naszej stronie.
  • Bóg używa wszelkich sposobów, żeby nas zapewnić i przekonać, jak bardzo jest z nami!
  • I że zawsze jest przeciwko wszystkiemu, co uderza w naszą godność dzieci Bożych, w poczucie sensu i szczęścia.

Szczytem Pawłowej (i Bożej) perswazji są te zdania, pełne żarliwości i ognia: On, który nawet własnego Syna nie oszczędził, ale Go za nas wszystkich wydał, jakże miałby wraz z Nim i wszystkiego nam nie darować?

– Paweł pośrednio, z całym realizmem, przyznaje, że wszyscy jesteśmy wielkimi dłużnikami! I że tu nie ma wyjątków! Wszyscy mamy „sporo” na sumieniu, nawet gdybyśmy tylko jeden raz w życiu poważyli się nie wierzyć w Miłość Boga i okazać Mu nieufność, podejrzliwość! A czy było tak tylko jeden raz?

  • Ale oto w Jezusie Chrystusie całe to zło i nieprawość – zostały z nas ludzi „zdjęte” i puszczone w niepamięć! Za to podarowano nam: pełne usprawiedliwienie, świętość i wręcz nieskalaność (por. Ef 1, 4). Jest to czysty dar Miłosiernego Ojca, który w tajemniczy sposób Swego Syna obarczył naszymi grzechami i winami!
  • – I niech nikt nie mówi teraz, że Boska Miłość nie potrafi czy nie ma prawa tego uczynić!
  • Raczej bierzmy oburącz dar darmo dany i rzucajmy się w ramiona Miłosiernego Ojca.
  • Możemy ufnie wydać się w ręce Ojca, bo Bóg, „miłośnik życia”, zechciał w cudowny sposób nas usprawiedliwić, uświęcić i uczynić nieskalanymi!

Św. Paweł jest wiarygodnym świadkiem zbawienia i wielkiej klasy nauczycielem drogi ku ocaleniu. Dobrą Nowinę o zbawieniu, w całej jej zawrotności, ma jak na dłoni. Ma ją w „jednym paluszku”. Czuje ją całym sercem! I mówi o niej jak nikt inny.

W swoich Listach wielokrotnie tłumaczy i cierpliwie przekonuje, że nie ma nikogo „takiego” pod słońcem, kto prawomocnie i skutecznie potrafiłby nas oskarżyć. Każdy, kto to zacznie robić, spotka się z Pawłową obroną i odprawą:

Któż może wystąpić z oskarżeniem przeciw tym, których Bóg wybrał?
Czyż Bóg, który usprawiedliwia? Któż może wydać wyrok potępienia?
Czy Chrystus Jezus, który poniósł [za nas] śmierć, co więcej – zmartwychwstał, siedzi po prawicy Boga i przyczynia się za nami?.

Tak. Boskie Osoby używają całej potęgi Miłości, by wziąć nas w obronę, usprawiedliwić i ocalić. A także uspokoić. Wlać otuchę w serca. Mocno przytulić do Serca.

Bóg jest z nami, a nie przeciwko nam!

************

galazka

Ponieważ prawdziwe życie duchowe, prawdziwa modlitwa ZAWSZE prowadzi do pokory, to owa doskonałość, owa siła i rozwinięcie to nic innego, jak pokora. Wszystko inne będzie fałszem.

Wielki Bóg stał się małym człowiekiem, stał się dzieckiem. Po co? Grzech mnie poniża, zgina mój kark do ziemi w swojej niewoli, upadla mnie i brudzi błotem, choć wydaje się nierzadko tak „atrakcyjny”. Bóg staje się mały, uniża się, by mnie podnieść i uczynić tym, kim On chce bym był – kimś wielkim – Jego dzieckiem.

Chcę pozwolić Mu na to, choć tak często się buntuję, niecierpliwię, szarpię i stawiam opór. W całym moim chrześcijańskim życiu chodzi tylko o to, by na to pozwolić, by się zgodzić, prosząc Boga nieustannie, by się nie zniechęcał mną i ten proces prowadził. I On to robi. Bo chce, bym był Jego dzieckiem.

http://ginter.sj.deon.pl/wielki-maly-bog/

***********

Zatwardziałość serca jest stałą przywarą człowieka (30 października 2015)

  • przez PSPO
  • 29 października 2015

zatwardzialosc-serca-komentarz-liturgiczny

Ogromna jest tajemnica zatwardziałości ludzkiego serca. Scena z dzisiejszej Ewangelii przypomina podobną sytuację w synagodze, kiedy Pan Jezus postawił na środku człowieka z uschłą ręką i spytał, Czy wolno w szabat dobrze czynić, czy źle, życie ocalić czy zniszczyć? (Łk 6,9). W obu przypadkach spotkał się z milczeniem, które wskazywało na wewnętrzną zatwardziałość. W obu przypadkach Żydzi śledzili Pana Jezusa, czy uzdrowi człowieka w szabat, aby mieć przeciwko Niemu zarzut przekroczenia Prawa. Uprzednie nastawienie osądzające spowodowało, że nie byli w stanie otworzyć się na prawdę sytuacji, co było jednoznaczne z brakiem otwarcia się na Boga.

Scena z Ewangelii doskonale ukazuje różnicę, jaka istnieje pomiędzy myśleniem według świata a myśleniem Bożym. Myślenie osądzające z pozycji „uczonych w Prawie” jest, co może dziwić, doskonałym przykładem myślenia światowego. Zazwyczaj uznajemy za takie szukanie ludzkich uciech, kierowanie się namiętnościami i zmysłami. Natomiast w myśleniu światowym, na co szczególnie zwraca uwagę św. Paweł, najważniejszy nie jest rodzaj namiętności, jaka człowiekiem kieruje, ale fakt, że naszymi ocenami i wyborami kierują zasady i normy, jakie tworzą ludzie, wzgląd na ich opinię i na to, co jest na świecie cenione. Wszystko to blokuje na odkrycie prawdy, która jest w Bogu, a nie w tak rozumianym świecie. W przeciwieństwie do takiej postawy Pan Jezus widzi przede wszystkim człowieka z jego cierpieniem. Troszczy się o zaradzenie jego problemom. Dokładnie taką postawę wskazuje w swoim nauczaniu w przypowieści o miłosiernym Samarytaninie oraz mówiąc o kryterium oceny podczas sądu ostatecznego.

Dzisiejsze czytania liturgiczne: Rz 9,1-5; Łk 14, 1-6

Myślenie światowe zawiera w sobie pewną kalkulację: co się opłaca, a co nie. Kryteria myślenia są rzeczowe i formalne: prawo i dbałość o własne usprawiedliwienie. Natomiast myślenie Pana Jezusa jak gdyby całkowicie zapomina o sobie, koncentrując się na człowieku i jego problemach. Przy czym stara się obiektywnie uchwycić jego sytuację i udzielić prawdziwego dobra, nieupraszczającego się do emocjonalnego przeżycia. Inaczej mówiąc, Pan Jezus patrzy na drugiego przez pryzmat więzi z Ojcem, jedynym Dobrym. Drugi człowiek jest Mu dany przez Ojca jako wezwanie. Ta perspektywa pozwala zobaczyć sytuację w prawdzie, która wykracza poza doczesne relacje. Prawdą człowieka jest obecne w nim misterium Boga, co wyraża się podobieństwem człowieka do Boga. Tę tajemnicę wyraził Jezus słowami opisującymi scenę sądu ostatecznego: Wszystko, co uczyniliście jednemu z tych braci moich najmniejszych, Mnieście uczynili (Mt 25,40).

Z podobnym smutkiem jak Pan Jezus patrzy na zatwardziałość serca Żydów św. Paweł:

 

Prawdę mówię w Chrystusie, nie kłamię, potwierdza mi to moje sumienie w Duchu Świętym, że w sercu swoim odczuwam wielki smutek i nieprzerwany ból. Wolałbym bowiem sam być pod klątwą [odłączony] od Chrystusa dla [zbawienia] braci moich, którzy według ciała są moimi rodakami (Rz 9,1–3).

 

Pisze on to na podstawie doświadczanej nienawiści ze strony swoich rodaków, którzy nie byli w stanie przyjąć pogan do udziału w dziedzictwie Boga. Okazuje się, że zazwyczaj bardziej zależy nam na tym, aby mieć rację, być lepszym od innych, mieć od nich więcej, być szczególnie wybranym itd. niż na pełni życia, które polega na wzajemnej miłości, harmonii, zrozumieniu, miłosierdziu i przebaczeniu. Niestety, ta obecna w Żydach za czasów św. Pawła zatwardziałość jest stałą przywarą każdego człowieka, jeśli nie odrzuci jej świadomie i zdecydowanie. Ewangelia wzywa nas do tego w sposób jednoznaczny, wręcz stawia jako warunek naszego odnalezienia się w Chrystusie.

Włodzimierz Zatorski OSB

http://ps-po.pl/2015/10/29/zatwardzialosc-serca-jest-stala-przywara-czlowieka-30-pazdziernika-2015/

*********

Św. Jan Paweł II (1920-2005), papież
List apostolski „Dies Domini”, 61

„Szabat został ustanowiony dla człowieka”
 

Szabat, siódmy dzień pobłogosławiony i uświęcony przez Boga, zamyka całe dzieło stworzenia, ale związany jest bezpośrednio z dziełem dokonanym w szóstym dniu, kiedy to Bóg uczynił człowieka „na swój obraz i podobieństwo” (por. Rdz 1, 26). Ta szczególnie ścisła więź między „dniem Boga” a „dniem człowieka” nie umknęła uwadze Ojców, rozważających biblijny opis stworzenia. Tak mówi o tym św. Ambroży: „Dzięki niech będą zatem Panu Bogu naszemu, za to że uczynił dzieło, w którym mógł sam znaleźć wypoczynek. Stworzył niebo, ale nie jest napisane, iż w nim odpoczął; uczynił gwiazdy, księżyc i słońce, ale i tu nie jest napisane, że w nich odpoczął; czytam natomiast, że uczynił człowieka i dopiero wówczas odpoczął, bo znalazł w nim kogoś, komu mógł przebaczać grzechy”. Dlatego „dzień Boży” pozostanie na zawsze ściśle związany z „dniem człowieka”.

Skoro Boże przykazanie mówi: „pamiętaj o dniu szabatu, aby go uświęcić” (Wj 20, 8), to odpoczynek nakazany dla uczczenia dnia poświęconego Bogu nie jest bynajmniej dla człowieka uciążliwym obowiązkiem, ale ma mu pomóc w dostrzeżeniu swojej żywotnej i wyzwalającej zależności od Stwórcy, a zarazem swojego powołania do współpracy z Jego dziełem i do przyjęcia Jego łaski. Świętując „odpoczynek Boga”, człowiek odnajduje w pełni samego siebie, co pozwala nam dostrzec, że dzień Pański jest do głębi przeniknięty Bożym błogosławieństwem (por. Rdz 2, 3) i dzięki temu obdarzony — podobnie jak ludzie i zwierzęta (por. Rdz 1, 22. 28) — swoistą „płodnością”; wyraża się ona nade wszystko w tym, że ożywia i w pewnym sensie „pomnaża” sam czas, podsycając w człowieku — przez pamięć o żywym Bogu — radość życia oraz pragnienie rozwijania i dawania życia.

______________________________________________________________________________________________________

ŚWIĘTYCH OBCOWANIE

30 PAŹDZIERNIKA

*************

30 października

 

Błogosławiona Benwenuta Bojani Błogosławiona Benwenuta Bojani
Błogosławiony Dominik Collins Błogosławiony Dominik Collins, zakonnik i męczennik
Kościół metropolitalny w Katowicach Kościół metropolitalny w Katowicach

 

 

Ponadto dziś także w Martyrologium:
W Tangerze, w dzisiejszym Maroku – św. Marcela, męczennika. Był setnikiem w armii cesarskiej. Zginął za wiarę w czasie prześladowania Maksymiana. Zachowały się akta jego męczeństwa, niestety zniekształcone zostały przez późniejsze zabiegi redakcyjne.W Bruneforte, we Włoszech – św. Liberata z Loro Piceno, franciszkanina. Przywdziawszy habit zakonny, osiadł w klasztorze-pustelni założonej w lasach okalających zamek rodzinny. Żył tam modlitwą, umartwieniami i milczeniem. Wyczerpany surowymi wyrzeczeniami, zgasł około roku 1260. Rodzina sprowadziła wówczas jego ciało do swej siedziby, nazwanej później San Liberato. Jego wczesny kult zaaprobował w roku 1868 Pius IX.oraz:

św. Eutropii z Aleksandrii, męczennicy (+ I w.); św. Gerarda z Potenzy, biskupa (+ 1122); św. Germana z Kapui, biskupa (+ 540); świętych męczenników Juliana, Eunusa i Makarego (+ III w.); świętych męczenników Klaudiusza, Luperka i Wiktoriusza oraz ich ojca Marcelego (+ III w.); św. Maksyma, męczennika (+ pocz. IV w.); św. Saturnina, męczennika (+ III/IV w.); św. Serapiona z Antiochii, biskupa (+ 212); świętych męczenników Zenobiego, biskupa, i Zenobii (+ pocz. IV w.)

http://brewiarz.pl/czytelnia/swieci/10-30.php3

_______________________________________________________________________________________________________

TO WARTO PRZECZYTAĆ

*******

Grupy Modlitewne Ojca Pio

Z Bogusławem Piechutą OFMCap rozmawia Jacek Siepsiak SJ

Fot. Józef Augustyn SJ

 

Kim dla Ojca jest Ojciec Pio?

Ojciec Pio to wielki mistyk, ale jego życie tak naprawdę każe inaczej spojrzeć na ogólnie przyjętą koncepcję mistyki. Uważa się bowiem, że mistyk trwa zjednoczony z Bogiem w takiej bliskości, że w ogóle nie postrzega wokół siebie ludzi. Ojciec Pio potrafił dokonać czegoś niesamowitego: był blisko Boga, a jednocześnie trwał blisko człowieka jak sam Bóg. Swoją świętością wchodził w życie ludzi i nadal wchodzi. Dzięki modlitwie za jego wstawiennictwem wielu doznało łaski uzdrowienia duchowego i fizycznego. To prawdziwa armia ludzi. Wielu z nich powtarza, że jeśli ktoś dostanie się w ręce Ojca Pio, to już od niego nie odejdzie. Ojciec Pio „działa”.

Ojciec Pio to także wspaniały nauczyciel modlitwy. Swoim życiem pokazuje, jak wiele dobrego można uczynić, jeśli żyje się autentyczną modlitwą. Zobaczmy, ilu pięknych dzieł dokonał kapłan, który za życia w oczach przełożonych i niektórych ludzi nie uchodził przecież za świętego. Dom Ulgi w Cierpieniu, domy dla osób starszych, domy dla dzieci – to tylko niektóre z nich. Ojciec Pio modlił się i uczył modlitwy ludzi przykładem swojego życia. Uczy także dziś. Wielokrotnie byłem tego świadkiem jako animator Grup Modlitewnych Ojca Pio.

 

Jednak wielu uważało Ojca Pio także za człowieka surowego.

Brat Marian Cygan, polski kapucyn, który pracował w Kurii Rzymskiej i miał w tym czasie okazję poznać Ojca Pio, mówił kiedyś, że rzeczywiście był surowy, ale jednocześnie kochał człowieka. Był surowy, ponieważ znał człowieka i wiedział, co kryje jego serce. Każdego jednak traktował poważnie i o każdego się troszczył. Kiedy ktoś, spowiadając się u niego, próbował banalizować swoje grzechy i upraszczać swoją trudną historię, Ojciec Pio odsyłał go i mówił: „Tak nie będzie. Spowiedź to spotkanie z Bogiem na serio”. Tymczasem wielu przychodziło do Ojca Pio, prosiło w spowiedzi o pomoc dla siebie, ale nie mówiło prawdy. To tak jakbyśmy nie mówili prawdy lekarzowi i oczekiwali, że nas wyleczy.

Dlatego Ojciec Pio może być także wzorem wspaniałego spowiednika, również w naszych czasach. Szczególnie dzisiaj potrzeba nam dobrych spowiedników i spowiedzi, w czasie której można otworzyć swoje serce. Takie otwarcie się i spojrzenie na siebie w prawdzie wymaga czasu i odpowiedniej atmosfery, o którą nieraz trudno w naszych kościołach. W jakichś wspomnieniach wyczytałem, że Ojciec Pio mężczyzn spowiadał w zakrystii, gdzie byli odosobnieni i gdzie penitenci mogli wykrzyczeć swój ból. Bólu przecież nie da się wyszeptać. Nawet Pan Jezus na krzyżu wykrzyczał swój ból: Boże mój, Boże mój, czemuś Mnie opuścił? (Mk 15, 34).

Stąd coraz częściej w wielu kościołach, nie tylko ojców kapucynów, przygotowuje się specjalne pokoje spowiedzi, w których można porozmawiać i mówić „normalnym” głosem. To bardzo ważne, bo wielu ludzi potrzebuje i szuka dobrej spowiedzi. Do Tenczyna, gdzie obecnie posługuję, kiedyś przyjechało do spowiedzi małżeństwo z miejscowości oddalonej o sto kilkadziesiąt kilometrów. Dowiedzieli się od ludzi, którzy odwiedzają Tenczyn, że u kapucynów w Tenczynie warto się spowiadać.

Ojciec Pio uczy nas, księży, otwarcia na kapłański dar czytania w ludziach i mówienia do ich serc, nawet jeśli przekazujemy im podobne treści. Przyznam, że sam doświadczam tej łaski. Kilkanaście lat z rzędu udzielam rekolekcji dla Grup Modlitewnych Ojca Pio. Za każdym razem poruszam zbliżone tematy, a jednak widzę, że ludzie w ciągu roku przeżyli tyle różnych spraw, że nawet podobne treści otwierają ich na nowo, sprawiają, że dowiadują się o sobie czegoś nowego.

Ojciec Pio umiał patrzeć na drugiego człowieka w prawdzie i tego uczył innych przede wszystkim przez konfesjonał i Eucharystię.

 

Wspomniał Ojciec o Modlitewnych Grupach Ojca Pio. Chciałbym o nich porozmawiać, ponieważ nie wszystkim są one bliżej znane. Kiedy powstały pierwsze grupy i co je charakteryzuje?

Pierwsze grupy powstały we Włoszech około 1947 roku z inicjatywy Ojca Pio i w odpowiedzi na wezwanie Ojca Świętego Piusa XII do modlitwy. Ostatecznie związane zostały z wybudowanym w San Giovanni Rotondo, także z inspiracji Ojca Pio, Domem Ulgi w Cierpieniu, o którym wspominałem. W 1949 roku powstał statut grup. Z czasem Grupy Modlitewne zaczęto zakładać w innych włoskich parafiach, a następnie za granicą. Ich celem – jak sama nazwa wskazuje – jest modlitwa, której uczył i do której zachęca sam Jezus.

Co charakteryzuje Grupy Modlitewne Ojca Pio? Ojciec Pio był synem św. Franciszka z Asyżu. Jego duchowość jest z gruntu franciszkańska, jak chociażby wspomniana na początku bliskość z drugim człowiekiem, traktowanie go jak brata. Taki charakter mają też Grupy Modlitewne Ojca Pio. I to ma swoje odzwierciedlenie w codzienności życia naszych grup. Jeśli na przykład kogoś nie było na spotkaniu, to na następnym nie pytamy, dlaczego go nie było, tylko zadajemy sobie pytanie, dlaczego nikt z nas tej osoby nie odwiedził, dlaczego nikt się nią nie zainteresował. Być z drugim człowiekiem w jego krzyżu, w jego cierpieniu, wyciągać pomocną dłoń, pamiętać o nim w modlitwie – to jest na wskroś franciszkańskie i na to zwracamy uwagę w naszych grupach.

Tę bliskość można wyrazić nawet prostym gestem zainteresowania. Swego czasu jeden z odpowiedzialnych za Grupy Ojca Pio we Wrocławiu mówił mi, bym nie wymazywał ze swojej komórki SMS-ów od osób, które w różnych trudnych sytuacjach proszą mnie o modlitwę, ale abym za jakiś czas zadzwonił i zapytał, co u nich słychać. „Zadzwoń, nie żałuj pieniędzy na telefon” – zachęcał. Bo nawet w krótkim SMS-ie przejawia się troska o drugiego, pamięć o nim. Ta pamięć o drugim była też charakterystyczna dla Ojca Pio. Dlatego jeśli grupa autentycznie żyje jego duchowością, to jej członkowie są ze sobą blisko związani, tworzą prawdziwą wspólnotę.

Inną ważną cechą Grup Modlitewnych jest bezwzględna wierność Kościołowi. Grupy Modlitewne Ojca Pio są w Kościele, z Kościołem i dla Kościoła. To nasze hasło, które towarzyszy nam od pierwszego kongresu Grup Modlitewnych Ojca Pio w Polsce, który odbył się w 1999 roku w Krakowie.

 

Jakie były początki Grup Modlitewnych Ojca Pio w Polsce i ile jest ich obecnie?

Pierwszą grupę w Polsce, w Krakowie, w 1983 roku założył zmarły w lutym 2014 roku ojciec Gracjan Majka, kapucyn. Następna była grupa w Chełmie Lubelskim, która powstała w 1986 roku. W latach dziewięćdziesiątych powstała grupa we Wrocławiu pod moją duchową opieką. Później powstawały kolejne. Sprzyjał temu rosnący kult Ojca Pio, jego beatyfikacja w 1999 roku i kanonizacja w 2002. Pojawiały się książki poświęcone Ojcu Pio, wiele dobrego zrobił też Internet. Sam wrzucałem do sieci materiały, z których później korzystano w grupach. Istniejącym grupom przesyłałem przez dziesięć lat miesięcznik „Informator” z podstawowymi materiałami formacyjnymi. W 2010 roku został on włączony do „Głosu Ojca Pio”, który od 2000 roku ukazuje się jako dwumiesięcznik. Jest też strona internetowa www.glosojcapio.pl, na której można znaleźć informacje nie tylko o piśmie, lecz także o polskich grupach czy o tym, co dzieje się w grupach zagranicznych.

Ile obecnie jest Grup Ojca Pio w Polsce, trudno tak naprawdę powiedzieć, ponieważ osoby chcące żyć duchowością Ojca Pio tworzą grupy o różnym charakterze „oficjalności”. Oficjalnie zgłoszonych do San Giovanni Rotondo i zatwierdzonych przez ordynariusza diecezji, na terenie której powstały, jest około stu pięćdziesięciu grup. Istnieją też grupy, które funkcjonują przy jakiejś parafii, ale z różnych względów nie zostały jeszcze zgłoszone biskupowi, ponieważ na przykład dopiero zaczynają swoją działalność i są na etapie organizowania się. Nieraz są to naprawdę małe grupki z niewielkich parafii, skupione przy księdzu entuzjaście.

Kiedyś zadzwonił do mnie kapłan z diecezji wrocławskiej i mówi, że jest u nich Grupa Modlitewna Ojca Pio, będzie w sobotę Msza święta… Ksiądz prosi mnie, bym przyjechał na nią z relikwiami Ojca Pio. „Na wszystkie świętości ojca proszę” – mówi. Przyznam, że miałem wątpliwości. Jechać aż za Wrocław na jedną godzinę. Coś mnie jednak tchnęło i pojechałem. Malutki kościół filialny, niewielka parafia. Na Mszę przychodzi cała wioska, jest dwóch księży. Mają witraż Ojca Pio, figurę, dzwon, sztandar, brakuje tylko relikwii. Ksiądz, który mnie zaprosił, powiedział: „Ojcze, nie jesteśmy formalną grupą, ale chyba należą się nam relikwie, bo nikt nie czci Ojca Pio tak jak my tutaj”.

I takich grup jest w Polsce wiele, przy kaplicy, szpitalu, jakimś ośrodku duszpasterskim. Wspólnot o duchowości Ojca Pio, które formują siebie w oparciu o materiały zawarte w „Głosie Ojca Pio”, jest w Polsce – łącznie z tymi oficjalnie zatwierdzonymi – około czterystu.

 

A jak liczne są te grupy?

Najlepiej, jeśli nie przekraczają czterdziestu, pięćdziesięciu osób. Wtedy łatwiej budować wspólnotę, o której mówiłem. Dlatego jeśli grupa jest zbyt liczna, powstają grupy-córki. To wydaje mi się szczególnie ważne i piękne, jeśli grupa staje się inspiracją do powstania kolejnej, w sąsiedniej parafii, w sąsiedniej miejscowości, w innym środowisku. Zawsze powtarzam członkom grup Ojca Pio: „Musicie być apostołami przynoszącymi dobre owoce”.

 

Czy Grupy Modlitewne mają program formacyjny?

Każdy z członków otrzymuje wspomniany statut zatwierdzony przez Stolicę Apostolską, który ostatnio został poprawiony. Tych statutów w Polsce wydrukowano już tysiące. Oprócz tego przez kilkanaście lat, jak już mówiłem, wydawałem opracowywany przeze mnie informator, w którym zamieszczone były propozycje formacyjne dla Grup Ojca Pio i stały schemat spotkań. Trzeba było bowiem niejako zaadaptować powstały we Włoszech statut do warunków polskiej duchowości.

Grupy Modlitewne spotykają się co najmniej raz w miesiącu, ale częstotliwość tych spotkań tak naprawdę zależy od zapotrzebowania. Spotkanie rozpoczyna krótkie nabożeństwo, na przykład różaniec, później jest Msza święta z kazaniem, a następnie spotkanie w salce, na którym jest także czas na swobodną rozmowę. Tematy spotkań na cały rok publikowane są we wspomnianym „Informatorze”. Tam też zamieszczamy rozważania różańcowe, materiały i pytania do spotkań biblijnych, homilie związane z danym tematem. Hasłem formacyjnym w ostatnim roku były słowa św. Tomasza Pan mój i Bóg mój (J 20, 28), a więc wiara w Jezusa Chrystusa wbrew przeżywanym nieraz przez człowieka wątpliwościom i wahaniom. Ten schemat spotkań formacyjnych od wielu lat się sprawdza i nawet Włosi go od nas przejmują.

Oprócz spotkań grup przy kościele program formacyjny obejmuje także coroczne, trzydniowe rekolekcje diecezjalne. Takie rekolekcje są organizowane w prawie każdej polskiej diecezji. Mamy też jednodniowe spotkania modlitewno-konferencyjne dla wszystkich grup z danej diecezji i spotkania dla Grup Ojca Pio z całej Polski. Ostatnio odbywały się one w Tenczynie, na Jasnej Górze i w krakowskich Łagiewnikach. Spotkania ogólnopolskie pozwalają poznać się członkom grup z różnych regionów naszego kraju.

 

Czy są wyznaczone osoby odpowiedzialne za poszczególne grupy?

W każdej diecezji biskup mianuje księdza opowiedzianego za Grupy Modlitewne Ojca Pio działające na podległym mu terenie. Oprócz tego każda grupa ma opiekującego się nią księdza, który jest asystentem duchowym grupy, a którego wyznacza proboszcz parafii. Są też animatorzy świeccy. Modlitwę przed Mszą świętą i spotkanie grupy w salce powinna prowadzić osoba świecka, ale ważne, by był przy tym obecny asystent duchowy – kapłan, który zadba o właściwą formację duchową członków grupy.

W poszczególnych grupach jest też sekretarz, skarbnik i osoba odpowiedzialna za biblioteczkę, w której gromadzone są książki i prasa poświęcone Ojcu Pio. Jest także kronikarz, który przygotowuje sprawozdania i zdjęcia z kolejnych spotkań czy podejmowanych akcji, ponieważ grupy prowadzą na przykład działalność charytatywną lub wspierają działalność charytatywną w danej parafii. Włączanie się w pomoc drugiemu człowiekowi jest tu bardzo ważne. Członkowie grupy troszczą się o siebie nawzajem, ale wychodzą także poza swoje szeregi. Nieraz będzie to zakup trzystu kilogramów cukru dla szpitala, a nieraz wykupienie komuś leków czy pomoc w sfinansowaniu pielgrzymki do San Giovanni Rotondo, do grobu Ojca Pio.

 

San Giovanni Rotondo to dla Grup Ojca Pio zapewne najważniejsze miejsce pielgrzymkowe.

Ludzie chcą tam jechać. Często im w tym towarzyszę. W San Giovanni Rotondo byłem już chyba z siedemdziesiąt razy. Jeździmy tam, by bezpośrednio na miejscu doświadczyć franciszkańskiej duchowości Ojca Pio. Dla wielu ludzi pielgrzymka do San Giovanni Rotondo i modlitwa przy grobie Ojca Pio z wystawionym ciałem Świętego są bardzo ważne. Mogą zobaczyć prawdziwego człowieka wiary. Dla niektórych to jak spotkanie z Janem Pawłem II.

We Włoszech odwiedzamy także św. Ritę w Cascii, św. Franciszka w Asyżu. W Polsce naszymi miejscami pielgrzymkowymi są Jasna Góra, Przeprośna Górka, gdzie odprawiana jest Droga Krzyżowa prowadzona od kilku lat przez bpa Stanisława Nowaka. Ważnym miejscem jest także wspomniana już Jasna Góra i Sanktuarium Bożego Miłosierdzia w Krakowie-Łagiewnikach, gdzie co roku odbywają się noce czuwania czcicieli Ojca Pio. Ostatnio w Łagiewnikach było pięć tysięcy osób. Na te czuwania staramy się zapraszać braci kapucynów, którzy znali Ojca Pio. Mamy też kilku braci, których rodzice zostali „zeswatani” przez Ojca Pio. Tak to Ojciec Pio potrafił sprytnie urządzić.

Ważna dla członków grup i ludzi, którzy cenią w sposób szczególny Ojca Pio, jest także modlitwa przy jego relikwiach. Dlatego każda Grupa Modlitewna, ale też wiele parafii, stara się mieć w swoim kościele relikwiarz z relikwiami Ojca Pio, czego przykładem jest wspomniana nieformalna grupa Ojca Pio z diecezji wrocławskiej. Te relikwie to cząstka bandaża ze śladami krwi, którym Ojciec Pio bandażował blizny – stygmaty krwawiące nieustannie przez pięćdziesiąt lat. Relikwie na co dzień są przechowywane w kościele czy kaplicy, ale jeśli zachodzi taka potrzeba, wędrują od domu do domu albo zanoszone są chorym do szpitala.

Inną formą pamiątki związanej z Ojcem Pio są „relikwie trzeciego stopnia”: płótno habitowe, które bracia z San Giovanni Rotondo kładą na grobie Ojca Pio i modlą się w intencji tych, którzy je otrzymają, a każdy członek grupy pragnie je mieć. Takich relikwii rozdałem w Polsce już prawie pięćdziesiąt tysięcy. Dla wielu czcicieli Ojciec Pio jest wielkim orędownikiem, stąd tak ważne jest posiadanie tych relikwii. Zawsze jednak podkreślam, że Ojciec Pio jest tylko pośrednikiem, najważniejsze to zaufać Panu Bogu.

 

Ojciec przez kilkanaście lat był krajowym animatorem Grup Modlitewnych Ojca Pio w Polsce. Jak do tego doszło?

To wszystko zasługa Ojca Pio. Jego duchowość chłonąłem już w dzieciństwie. Pamiętam, że kiedy czytaliśmy w domu książkę Marii Winowskiej Prawdziwe oblicze Ojca Pio, mama mówiła: „Znowu czytacie Ojca Pio, tak ładnie pachnie”. Wtedy tego nie rozumiałem. Później, w kościele przy klasztorze Ojców Kapucynów w moim rodzinnym Rozwadowie, nieżyjący już od kilku lat ojciec Alojzy Wojnar wyświetlał przezrocza ze swojej pielgrzymki do San Giovanni Rotondo. Marzyłem, żeby tam pojechać, i to marzenie się spełniło. Kiedy byłem już w zakonie, pierwszy dom katechetyczny, który wybudowałem w latach osiemdziesiątych w Krośnie, nazwałem Domem Ojca Pio.

W latach dziewięćdziesiątych – jak już wspomniałem – opiekowałem się pierwszymi Grupami Ojca Pio we Wrocławiu. Najpierw robiłem to niejako „prywatnie”. Widziałem jednak potrzebę objęcia oficjalną duszpasterską opieką wszystkich polskich Grup Modlitewnych Ojca Pio. Na Kapitule naszej prowincji (kapucyński sejmik), w której uczestniczył generał zakonu, zapytałem, dlaczego nikt w Polsce nie zajmuje się Grupami Ojca Pio. Generał najpierw zapytał mnie, czy mam koncepcję, jak to robić, a kiedy odpowiedziałem, że mam pewien pomysł, powiedział: „Zajmij się tymi grupami”.

Dziś w dalszym ciągu opiekuję się Grupami Ojca Pio. Udzielam rekolekcji, głoszę kazania, jeżdżę na spotkania i pielgrzymki, przekazuję parafiom i Grupom Ojca Pio jego relikwie, uczestniczę w różnych parafialnych uroczystościach. Ludzie dzwonią i zapraszają mnie. To bardzo cieszy. Nie ma diecezji, w której bym nie był i w której nie głosiłbym rekolekcji. Bywało, że w jednym roku miałem czterdzieści wyjazdów, a mój rekord to pięćdziesiąt wyjazdów w ciągu jednego roku. Powoli jednak przekazuję już pałeczkę następcy. Od dwóch lat krajowym asystentem Grup Ojca Pio, zatwierdzonym oficjalnie przez Episkopat Polski, jest ojciec Tomasz Duszyc. Jego zadaniem jest między innymi łączność z Międzynarodowym Centrum Grup Modlitwy, które mieści się przy Domu Ulgi w Cierpieniu w San Giovanni Rotondo.

 

Jakie wyzwania duszpasterskie stoją dziś przed odpowiedzialnymi za Grupy Ojca Pio?

Ludzie chcą się modlić i wiele łask otrzymują za wstawiennictwem Ojca Pio. Trzeba tylko im w tym towarzyszyć. Największym problemem jest dobór odpowiednich osób odpowiedzialnych za grupę – i świeckich, i duchowych. To nie mogą być ludzie przypadkowi. Często też nie będą najlepsze te osoby, które bardzo chcą stać na czele grupy. Nieraz bowiem kierują się nieodpowiednią motywacją, chcą „zaistnieć”. Bywa, że księża proszą mnie, bym pomógł im wybrać spośród członków grupy kogoś odpowiedniego. To muszą być ludzie rozumiejący Kościół, ludzie, którzy będą „dla dzieła”, a nie „dla siebie”. Z doświadczenia wiem, że sprawdzają się w tej roli nauczyciele, w dodatku małżeństwa. Żona ma bowiem zazwyczaj dużo zapału, a mąż pilnuje, by ten zapał nie prowadził grupy na duchowe bezdroża.

Zdarza się, że trudne bywają też relacje na linii członkowie grupy – ksiądz odpowiedzialny za nią albo ksiądz proboszcz. Niektórzy proboszczowie chcą mieć w swojej parafii Grupę Modlitewną, ale nie mają dla niej czasu. Ważne, by proboszcz choćby na chwilę zaglądnął na spotkanie grup, zapytał, co słychać, sprawdził, czy wszystko w porządku. Nie trzeba wiele, a ludzie bardzo sobie cenią takie zainteresowanie. Bywa jednak, że to członkowie grupy mają jakieś niepotrzebne pretensje i wystarczy szczera rozmowa, by trudności rozwiązać.

Problemem bywają więc czasem relacje międzyludzkie, które zakłócają niepotrzebne emocje czy brak zrozumienia z obu stron. Ale – jak już mówiłem – Ojciec Pio „działa” i za jego wstawiennictwem można rozwiązać nawet najtrudniejsze sprawy.

http://www.zycie-duchowe.pl/art-6568.grupy-modlitewne-ojca-pio.htm

************

Pustelnik miasta

Marcin Cielecki

Fot. Robert Więcek SJ

Myśląc o postaci ojca Pierre-Marie Delfieux (1934-2013), zastanawiam się, czy za kilkadziesiąt lat nie będzie on nazwany jednym ze współczesnych Ojców Kościoła. W jego osobie zamyka się słowo o „rzeczach starych i nowych” (por. Mt 13, 52) oraz doświadczenie XX wieku szukającego swego sensu.

 

Ewangelia i Eucharystia, milczenie i modlitwa

Ojciec Delfieux święcenia kapłańskie przyjmuje w 1961 roku. Ma wtedy dwadzieścia siedem lat. Zostaje duszpasterzem paryskiej Sorbony i w Grand Palais, w bliskości uniwersytetu i studentów – młodych, energicznych, kwestionujących zastany porządek. Dla młodego księdza to czas mierzenia się z ich pytaniami, z pytaniami świata naukowego, a z pewnością i z własnymi. Sam studiuje dalej: doktorat z teologii, studia na kolejnych kierunkach – socjologii i filozofii. Czas nie jest tu bez znaczenia: rewolucja młodzieżowa 1968 roku na uniwersytecie i w lewicującej Francji.

Wyrusza do samych źródeł. Najpierw pielgrzymuje do Ziemi Świętej, później, wzorem patriarchów, proroków i Ojców Pustyni, dwa lata przebywa w pustelni na Saharze: w Beni-Abbes, które należy do wspólnoty Małych Braci Jezusa, a następnie na górze Assekrem, malowniczo położonej w masywie Hoggaru, gdzie swoją pustelnię miał bł. Karol de Foucauld. Po czasie wdrożenia się do życia pustelniczego ojciec Pierre-Marie własnoręcznie buduje swoją pustelnię, kamień po kamieniu. W dzień żar tak wielki, iż zdaje się, że ziemia pęknie, w noc przeraźliwe zimno. Pustelnię stawia na drugim końcu płaskowyżu, w oddaleniu od innych. Chce być sam.

Ewangelia i Eucharystia, milczenie i modlitwa – niczego, co zbędne. Tysiące pytań, a wśród nich te najważniejsze: Jak żyć Bogiem dzisiaj? Marzy mu się życie monastyczne, jednak klauzura i opuszczenie świata odstręczają go. Z drugiej strony pozostawiony świat zniechęca do powrotu: jest zbyt hałaśliwy, zbyt neurotyczny. Co robić? Gdzie naprawdę jest jego miejsce? W 1974 roku Delfieux przypadkowo czyta fragment francuskiej gazety wydanej dwa lata wcześniej. Przedrukowano w niej apel kard. Françoisa Marty’ego, w którym mówi on, że Paryż potrzebuje mnichów na miarę 2000 roku. Być mnichem w mieście?

Pierre-Marie wraca, aby stanąć przed kardynałem i podjąć zadanie stworzenia zakonu, który będzie oazą ciszy i modlitwy pośrodku gwarnej pustyni miasta. Same sprzeczności – w sam raz na miarę współczesnych czasów. Przez rok żyje jeszcze samotnie w centrum miasta, w małym mieszkaniu. Zaczyna „szukać towarzyszy”, niczym św. Franciszek z Asyżu czy św. Ignacy Loyola. Po dziewięciu miesiącach dwunastu mężczyzn jest gotowych do wyruszenia wspólną drogą. Pierre-Marie Delfieux ma wtedy czterdzieści jeden lat i jest w pełni ukształtowany. Wie, że to, co robi, nie jest już jego prywatną zachcianką. W 1975 roku dwunastu pierwszych braci odśpiewało oficjum. Rozpoczęła się historia Jerozolimskich Wspólnot Monastycznych.

 

Pośród miejskiego rytmu życia

Myśl ojca Pierre-Marie Delfieux może zaskakiwać: miasto jako miejsce biblijne, miejsce spotkania z Bogiem. Zatem nie pustynia, ulubiony bezkres pustelników i demonów, i nie klasztor położony na odludziu, próbujący w ten sposób urzeczywistnić utracony raj. Myśl ojca Delfieux zdaje się iść na przekór pobożnym wyobrażeniom. Nie w ciszy, ale pośród rytmu życia miasta. Nie w oddaleniu od ludzi, ale przebywając wśród nich. I wreszcie: nie wyróżniając się spośród mieszkańców miasta, ale razem z nimi poszukując pracy, pracując, wynajmując mieszkania, stojąc w korkach…

Jerozolimskie Wspólnoty Monastyczne wydają się nietypowe, ponieważ postępują wbrew ogólnym wyobrażeniom o monastycyzmie i szukaniu Boga. Myśl ojca Delfieux jest jednak całkowicie biblijna. Nowy Testament kończy się obrazem miasta opisanym w Apokalipsie. Miasto Święte – Jeruzalem Nowe ujrzałem zstępujące z nieba od Boga, przystrojone jak oblubienica zdobna w klejnoty dla swego męża. I oto usłyszałem donośny głos mówiący od tronu: „Oto przybytek Boga z ludźmi: i zamieszka wraz z nimi, i będą oni Jego ludem […]” (Ap 21, 2-3). Po górskich szczytach, nocach i dniach spędzonych na pustyni, czuwaniach w świątyniach, po wszystkich tych niejako uprzywilejowanych miejscach, gdzie Bóg przemawiał, na końcu pozostaje tylko jedno miejsce: miasto.

 

Jerozolimskie Wspólnoty Monastyczne

Zwykło się mówić, że po Soborze Trydenckim nie powstały już zakony. Jak gdyby reformacja ostro podzieliła świat wiary na średniowiecze i czasy nowe, niemożliwe do uchwycenia w dawnych formach życia duchowego. Jakby podważona została i niemożliwa do przywrócenia potrzeba istnienia zakonów. Po Trydencie powstają towarzystwa, zgromadzenia, wspólnoty, ale nie zakony. Reguły zakonne, zgodnie z tradycyjną zasadą raczej powielają to, co sprawdzone. Jest jakaś nieśmiałość w bogactwie życia wspólnotowego po Trydencie: dokument, który teraz określa tożsamość, to już nie reguła, ale konstytucje.

Mimo bogactwa potrydenckiego życia duchowego, by wspomnieć dla przykładu jezuitów i Ćwiczenia duchowne ich założyciela św. Ignacego Loyoli, litera życia monastycznego nie odważa się sięgnąć po nazwę reguły. W zasadzie nieśmiałość ta trwa aż do wieku XX, gdy pojawiają się Jerozolimskie Wspólnoty Monastyczne. Nie dość, że proponują coś nowego w monastycyzmie – wybitnie miejski charakter, świadomie podejmowana praca, swoista rodzina monastyczna – to śmiało pozwalają się przejrzeć rzeczywistości we własnej regule. Tak właśnie: w regule. Niech nas jednak nie dziwi ta zaskakująca śmiałość duchowych synów i córek Pierre-Marie Delfieux. Jerozolimskie Wspólnoty wywodzą się z samego początku monastycyzmu: z pustyni.

Charyzmat i „reguły” Wspólnot Monastycznych Pierre-Marie Delfieux opisał w – Jeruzalem. Księdze życia (Livre de vie)1. Nie da się przecenić znaczenia tego tekstu dla współczesności. Patrząc, jak rezonują w świecie chrześcijańskim Jerozolimskie Wspólnoty, jestem przekonany, że Księga życia ma wewnętrzną siłę, aby stawać się współczesnym odpowiednikiem Reguły św. Benedykta w każdym z jej wymiarów: kulturalnym, liturgicznym, monastycznym i duchowym.

Poprzez dialogiczny charakter wyrażony w bezpośrednim zwracaniu się do czytelnika Księga życia daleko wykracza poza standardową literę większości reguł. W cierpliwej lekturze staje się tekstem, który można by zestawić z O naśladowaniu Chrystusa Tomasza a Kempis. Pogodny ton, rozległe marginesy zamyślenia, realność myśli, przy jednoczesnym wystrzeganiu się dogmatyzmu. Wskazania – w istocie radykalne, jednak poruszane wewnętrznym poczuciem wolności. Habit, milczenie, asceza, praca? Zdaje się, że za większością z nich brzmi ciepły głos: nie przywiązuj do tego większej wagi, niż to konieczne. Nie bez znaczenia jest pierwsze słowo Księgi życia: „Kochaj” (Księga życia, 1). Nie bez znaczenia jest także słowo „radość”, któremu został poświęcony cały ostatni rozdział (por. Księga życia, 178-182). Te dwa słowa-wezwania, oddzielone rozdziałami o czystości, modlitwie, pracy i milczeniu, wyznaczają duchowy klimat lektury. Jesteś wolny i jesteś Chrystusowy. To wystarczy.

 

W mieście i z miastem

Pierwszy rok istnienia Jerozolimskich Wspólnot Monastycznych to czas ostatecznego, ale wspólnotowego kształtowania się. To także czas prób i błędów, szukania kompromisów oraz stawiania na radykalizm życia. Jego podstawą stają się trzy śluby monastyczne przeżywane w Kościele posoborowym i współczesnym świecie. Stąd istotne zmiany w dwóch obszarach życia: pracy i życia braterskiego.

Praca wynika z życia w mieście. Bracia i siostry podejmują ją zgodnie ze swoim wykształceniem, predyspozycjami, ale co również ważne: taką, jaką oferuje miasto. To szczególnie istotne w czasach kryzysu gospodarczego, przeżywania skrajności bezrobocia i pracoholizmu. Nie bez znaczenia jest tu wymiar podejmowanej pracy: tylko na pół etatu. Wspólnoty mówią w ten sposób, że przede wszystkim są mnichami. Jak mawiał sam ojciec Delfieux: „Praca pośród świata jest pracą tylko na pół etatu. Cztery godziny dziennie przez pięć dni w tygodniu. Pozostaje nam więc 20 godzin na pozostałe zajęcia (życie wspólnotowe, życie w celi, modlitwę osobistą, liturgię, przyjmowanie innych, studia, samotność) i dwa pełne dni w tygodniu, w które nie oddajemy się pracy zewnętrznej czy świeckiej. Pozwala nam to zaznać pewnej solidarności z innymi mieszkańcami miasta, być może czyni nas to bardziej wiarygodnymi w ich oczach, z pewnością zaś przypomina nam obowiązek dany wszystkim przez Boga – byśmy za przykładem Jezusa, Józefa i Maryi w Nazarecie zarabiali każdego dnia na swe życie pracą rąk własnych”.

Życie wspólnotowe przeżywane jest inaczej, w sposób wymuszony przez miasto. Wspólnota wzbrania się przed kupowaniem mieszkań. Oczywiście, ma przydzielony jej kościół, jednak nie buduje wokół niego kompleksu mieszkalnego dla mnichów. Bracia i siostry wynajmują mieszkania pośród innych mieszkańców miasta. W ten sposób stanowią nie tylko „ruchomą ławrę” pustelników, lecz także jeszcze bardziej żyją życiem zwykłych ludzi: pośród hałasu, tłoku i problemów komunikacyjnych. W ten sposób pokazują, że można modlić się w mieście, pośród miasta i z miastem. Wynajmowanie mieszkań, czyli odmowa posiadania i gromadzenia, praca na pół etatu nie jest wyrazem snobizmu. Przeżywane jest to w duchu kontestatorskim: z jednej strony jako podjęcie życia ryzykownego (w każdej chwili można przecież dostać wypowiedzenie z pracy lub wynajmu), z drugiej jako świadectwo, że prymat życia polega na modlitwie.

 

Cisza modlitwy w mieście

Doświadczenie akademickie i doświadczenie pustyni sprawiło, że ojciec Delfieux jak żaden inny z duchowych ojców współczesności opisał duchową kondycję człowieka przełomu wieków. Do największych wyzwań zaliczył brak jedności wewnętrznej oraz nieumiejętność życia w ciszy.

Rozbicie wewnętrzne stało się cechą wyróżniającą współczesną osobowość oraz duchowość. Wypala, aż do zmęczenia samym sobą, aż do wyczerpania, uporczywe poszukiwanie czegoś nowego, byleby tylko siebie nie spotkać. Tradycja monastyczna zna od dawna ten opis pod pojęciem acedii. Jej duchową definicję podaje Ewagriusz z Pontu, jeden z Ojców Pustyni: „Umiłowanie sposobu życia demonów”. Życie demonów, a dalej człowieka dotkniętego acedią, to stan wewnętrznego rozdarcia, sprzeczności, konfliktów z otoczeniem i samym sobą. Św. Tomasz z Akwinu definiował acedię jako tristitia, czyli smutek. To pustka w duszy, wyczerpanie religijne, apatia, znudzenie dobrem.

Acedia jest łapczywa: obejmuje także powolność, senność ciała i umysłu, zaniedbanie samego siebie. Towarzyszy temu ciekawość rozumiana bardziej jako ciągły niepokój umysłu, uporczywe poszukiwanie czegoś, wraz z nieumiejętnością skupiania się na wybranej rzeczy. Nieustanne poszukiwanie, drażniąca podnieta umysłu nie przynosi ukojenia. Nie odnajdujemy celu. Zdaje się, że im usilniej poszukujemy, tym bardziej nie wiemy czego. Umysł staje się coraz bardziej wyczerpany, umęczone tą sytuacją są ciało i dusza. To wreszcie horror loci – zgroza miejsca, która gna nas z jednego miejsca na inne, często bardziej mentalnie niż fizycznie. Wciąż próbujemy nadążyć za światem, złapać kilka okazji naraz, wysłuchać wszystkich newsów.

Wobec tego ojciec Delfieux w Księdze życia pisze: „By oświecić swój umysł – módl się. By rozeznać swą drogę – módl się. By zjednoczyć swą osobowość – módl się” (Księga życia, 15). To wszystko, chciałoby się powiedzieć. Wszystko zaczyna się w ciszy. Nie znajduję tu „łatwych” rozwiązań, prawdziwy namysł nad kondycją duchową nas, współczesnych. W rozdziale Mnisi i mniszki czytamy: „Mnich jest także jeden (unus). Zjednoczony, aby jednoczyć. Zjednoczony w sobie samym i zjednoczony z braćmi. […] To nie samotność jest dobrem sama w sobie, ale zjednoczenie […]. Ty sam bądź więc najpierw terenem twego własnego zjednoczenia: pozwól Duchowi, aby z wolna przywracał w Tobie pierwotną harmonię; pozwól, by Boży ogień strawił w tobie wszystko, co zanieczyszcza szczere złoto; pozwól, by woda Chrystusowego boku obmyła twą szatę i twe grzechy”. Ojciec Delfieux zamyka te rozważania myślą św. Teodora Studyty: „Trwając w pokoju z sobą samym, staniesz się źródłem pokoju dla innych” (Księga życia, 74).

Wydawać by się mogło, że żyjąc pośród gwaru i nieustannej mowy miasta, należy nauczyć się technik życia w hałasie. Przesłanie Delfieux jest zupełnie inne: nie ma tajemnej wiedzy i nie ma tajnych technik. Jedyną odpowiedzią na hałas może być tylko cisza. „W pracę, na ulicę, gdy idziesz lub wracasz samotnie lub publicznym środkiem lokomocji, w zgiełk miasta, wnoś ze sobą tajemnicę wewnętrznej ciszy. Każdego dnia stwarzaj wielkie przestrzenie milczenia, a kiedy przychodzi wieczór, rozmyślaj na swoim posłaniu w pokoju i ciszy. Bóg żyje w tobie, słuchaj Go. Milczenie jest wzlotem twojej modlitwy w sercu miasta i codziennym pokojem twej duszy” (Księga życia, 31).

Oczywiście miasto będzie się wdzierać w liturgię i modlitwę osobistą. W twojej mocy jest jednak – jak przekonuje ojciec Delfieux – tworzyć wokół siebie przestrzenie ciszy. Pragnij ciszy, nie zwalczaj hałasu hałasem. Pozwól mu się zmęczyć, pamiętając, że twoją mową jest milczenie, a twoim dźwiękiem cisza. Nieraz będzie oznaczało to godzinną medytację co tydzień w czwartek, na pamiątkę Getsemani, gdzie Apostołowie nie potrafili czuwać z Jezusem nawet przez godzinę. Innym razem będzie to wierność codziennej liturgii oraz swojego mieszkania – celi. W ten sposób, przez codziennie podejmowany trud modlitwy, wkracza się w obszar ciszy. „Cisza nauczy cię budować w sobie człowieka wewnętrznego, który co dzień winien odnawiać się na obraz swego Stwórcy. Cisza uporządkuje cię wewnętrznie, gdy będziesz niespokojny, kuszony, zmęczony. Nauczy cię panowania nad sobą i powściągliwości” (Księga życia, 36).

 

Pierre-Marie Delfieux zmarł 21 lutego 2013 roku, po ciężkiej chorobie. Jeszcze w tym samym roku, mimo złego stanu zdrowia, odbył pielgrzymkę do Jerozolimy. Jakby chciał się pożegnać z tym jednym Miastem. Arcybiskup Paryża kard. André Vingt-Trois mówił w homilii pogrzebowej ojca Delfieux, że „wiara nie jest jedynie dziedzictwem jakiejś utraconej cywilizacji, jest ona tyglem, w jakim zostaje doświadczona wola kroczenia za Chrystusem i objawiania Jego obecności w sercu świata. Dlatego też życie kontemplacyjne w sercu miasta nie jest po prostu jakimś egzotycznym doświadczeniem w porównaniu z innymi formami życia monastycznego. Jest ono doświadczeniem wejścia i uczestnictwa w walce duchowej, która naznacza całe doświadczenie Kościoła”. Rzeczy „stare i nowe” zamknęły się w jednej osobie.

1 Jeruzalem. Księga życia. Monastyczne Wspólnoty Jerozolimskie, Ząbki 2012. Dalej: Księga życia.

http://www.zycie-duchowe.pl/art-4899.pustelnik-miasta.htm

**********

Jak przekazywać wiarę?

Z Janem Charytańskim SJ, profesorem katechetyki, rozmawia Józef Augustyn SJ
(fot. Don O’Brien / Flickr.com / CC BY 2.0)

W naszych czasach najpopularniejszym sposobem wprowadzania młodych ludzi w chrześcijaństwo, w życie duchowe pozostaje katecheza. Często jednak nie spełnia ona tego zadania… Coraz częściej też rodzina rezygnuje z przekazywania wiary. Rodzice tłumaczą, że są zapracowani, że nie mają na to czasu…

Zgadzam się. Zdarza się, że rodzina nie spełnia swojego zadania. Lekcje religii prawie w 90% również nie prowadzą do osobistego doświadczenia wiary. Często zamieniają się w zwykłe dyskusje światopoglądowe. Uczniowie specjalnie wyciągają różne uboczne sprawy, czasami zaskakujące, szokujące, i narzucają je katechecie. Nie ma na lekcji atmosfery wspólnoty kościelnej. Wydaje mi się, że popełniliśmy błąd, wprowadzając katechezę do szkół, rezygnując równocześnie z działalności parafialnej na rzecz młodych.

Od razu trzeba by sobie postawić pytanie, jaką formę powinny przyjąć te spotkania parafialne, by nie były powtórką lekcji religii w szkole. Niepodważalną prawdą jednak jest, że szukający wiary potrzebują wspólnoty. Nie tworzy jej klasa i nie może stworzyć, bo jest zbyt pluralistyczna: składają się na nią przecież zarówno osoby niewierzące czy wręcz wrogie Kościołowi, jak i znikomy procent tych, którzy szukają wiary.

 

Czy w decyzji powrotu katechezy do szkoły nie kryło się założenie, że cały naród jest wierzący?

Na pewno tak. Poza tym ci, którzy o tym decydowali, pamiętali rok 1956, w którym miał miejsce entuzjastyczny powrót lekcji religii do szkół. Rodzice sami organizowali się do walki z kierownictwem szkół. Ja miałem do czynienia ze szkołą, której dyrekcja nie chciała słyszeć o lekcjach religii. Toczyły się dyskusje, robiono spotkania rodziców wierzących i niewierzących, aż wreszcie udało się skłonić dyrekcję do tego, że zgodziła się na katechezę, choć gdzieś na marginesie życia szkoły i poza gmachem szkolnym.

Kiedy byłem prefektem w Gimnazjum im. Tadeusza Rejtana na Mokotowie w Warszawie, stosunek do katechezy wyglądał trochę inaczej. Tam z kolei przełom polityczny w 1956 roku stał się dla młodych ludzi symbolem odrodzenia narodowego. Wiązali go także z lekcjami religii, które były sprzeczne z panującym systemem. Dlatego ja nigdy nie napotykałem na niechęć ze strony uczniów. Tak wyglądało to w latach pięćdziesiątych. Jednak od tego czasu nasze społeczeństwo zmieniło się i gdy przed ponad dziesięciu laty katecheza wróciła do szkół, miało już inną mentalność. Katecheci zetknęli się w szkołach z oporem, z obojętnością lub po prostu w najlepszym wypadku ze zwykłą tolerancją. W takiej atmosferze wychowanie do życia wiary wydaje mi się bardzo mało skuteczne.

 

Wprowadzenie w chrześcijaństwo w czasie lekcji religii w szkole dokonuje się więc bardziej na zasadzie kulturowej niż eklezjalnej.

Niestety tak. Nie ma poczucia wspólnoty z Kościołem powszechnym ani z Kościołem lokalnym. Wiara, pozbawiona wymiaru eklezjalnego, staje się kwestią osobistego światopoglądu, prywatnego patrzenia na różne problemy. Taka postawa wobec religii może doprowadzić do jeszcze bardziej pogłębiającego się indywidualizmu, w którym każdy tworzy wiarę według własnego przekonania, czerpiąc z różnych źródeł. Będzie to jednak jego własna religia, a nie wiara Kościoła.

 

Ma to już niestety swoje potwierdzenie w selektywnej moralności, którą ostatnio zauważamy.

W kwestiach moralności stanowisko Kościoła odbierane jest jako bardzo restrykcyjne, ograniczające wolność człowieka. Takie patrzenie na Kościół rzutuje potem na prawdy wiary, na samo pojęcie Kościoła i na życie…

 

Co wobec tego należałoby robić, by to wprowadzenie w chrześcijaństwo było wprowadzeniem w życie duchowe, a nie tylko w zakres pojęć kultury chrześcijańskiej?

Wydaje mi się, że formą możliwą do przyjęcia przez Kościół i przez część młodzieży mogą być tak zwane małe grupy. Taka grupa stwarza możliwość, by każdy uczestnik czuł się u siebie i wspólnie z innymi pogłębiał swoje życie duchowe. Z istnieniem mniejszych wspólnot kościelnych związane jest jednak pewne niebezpieczeństwo: zdarza się, że pozostają one na marginesie życia Kościoła. Dlatego w ich prowadzeniu bardzo istotne jest podkreślanie związku z Kościołem powszechnym. Członkowie takich wspólnot powinni mieć świadomość, że wszyscy należymy do większej społeczności, że potrzebujemy jej, a ona nas. Ale jak sprawić, by te małe grupy, które obok katechezy są dla młodzieży niewątpliwie cennym sposobem przekazu wiary, nie chorowały na izolacjonizm i indywidualizm? To jest trudne zadanie.

 

Ostatnimi laty w katechezie podkreśla się wartość przeżycia, doświadczenia, natomiast za marginalny uważa się element intelektualny. Niektórzy mówią wręcz, że on przeszkadza. Na ile życie intelektualne jest potrzebne w życiu duchowym?

Mam wrażenie, że to się zmienia. Na Zachodzie powoli odchodzi się od przeakcentowania doświadczenia emocjonalnego. Zauważono bowiem niebezpieczeństwo związane z pluralizmem, z absolutnym subiektywizmem, dlatego coraz częściej zwraca się uwagę na zagadnienia intelektualne. Element intelektualny jest potrzebny w doświadczeniu duchowym. Człowiek z natury jest istotą myślącą i nie wystarcza mu sama intuicja, odczucie; potrzebuje też refleksji. A nie ma refleksji bez obiektywnej wiedzy, bez zrozumienia, przyjęcia pewnych pojęć.

 

Z katechezą ściśle wiąże się jeszcze jedna kwestia – szeroko rozumiane wychowanie do życia w rodzinie. Przeniesienie katechezy do szkół zaowocowało między innymi tym, że przestała ona być wprowadzeniem w życie rodzinne.

Stało się tak dlatego, że młodzi ludzie przestali się spotykać ze swoimi rodzicami w rzeczywistości Kościoła. W tym momencie powraca często stawiane pytanie o sensowność i celowość specjalnych Mszy świętych dla dzieci i młodzieży, w których nie uczestniczą dorośli. Wokół tej sprawy ciągle toczy się dyskusja. Mnie osobiście wydaje się, że Msze święte powinny być bardziej rodzinne niż tylko młodzieżowe, że powinny próbować przerzucać pomost między starym a młodym pokoleniem.

Znowu powraca w naszej rozmowie sprawa braku eklezjalności w wychowaniu młodzieży. Życie duchowe powinno mieć wymiar eklezjalny. Nie chodzi przecież tylko o moją świętość, doskonałość, o mój charakter. Prywatne życie każdego z nas jest budowaniem wspólnoty Kościoła. My, kapłani, powinniśmy rozbudzić tę świadomości w Ludzie Bożym, bo inaczej nie będzie on rozumieć rzeczywistości Kościoła. Ostatnio modne jest stwierdzenie: Chrystus “tak”, Kościół “nie”. W tych słowach wyraźnie widać, że indywidualizm rzutuje na sposób pojmowania Kościoła i w pewnym stopniu fałszuje duchowość chrześcijańską.

 

Jak jednak wprowadzać w eklezjalność, kiedy media nagłaśniają różne skandale z udziałem księży czy nawet biskupów… Papież wyraźnie piętnuje te postawy, mówiąc o najgorszym przejawie “misterium iniquitatis” wśród księży. W młodych ludziach jest też ogromnie dużo gniewu wobec księży, wobec Kościoła…

Odpowiadając na to pytanie, warto przypomnieć, że w Kościele przez pewien czas zbytnio przerysowywano grzech w życiu człowieka. Nauczanie moralności ograniczało się do przygotowywania do spowiedzi. Wskutek tego dzisiaj słabnie w nas świadomość prawdy, że każdy jest dotknięty grzechem. Ci, którzy oburzają się na arcybiskupa Paetza czy księży amerykańskich, zapominają o własnych problemach, z którymi nie potrafią sobie dać rady, i wymagają od nich czegoś, czego nie potrafią wymagać od siebie. Zanika u nas świadomość, że wszyscy jesteśmy dotknięci grzechem i że życie chrześcijańskie musi być ciągłym nawracaniem się. Jeżeli tego nie ma, to pozostaje pozorne chrześcijaństwo, fałszywe samozadowolenie, które wyładowuje się w krytyce innych. Zapomina się równocześnie o wezwaniu Chrystusa, abyśmy nie sądzili innych. A osądzamy, ponieważ chcemy w jakiś sposób oczyścić siebie. To nie jest właściwa droga. Dzisiaj wielu chrześcijanom brakuje przyjęcia faktu zła, które jest w człowieku. Nie potrafią tego zaakceptować, więc odrzucają winę albo przerzucają ją na innych… Uważam, że u ludzi wierzących na pierwszym miejscu powinno pojawić się współodczuwanie z problemem danego człowieka.

 

Problem jednak istnieje. To, co Ojciec mówi o współczuciu, jest bardzo piękne. Człowiek zawsze pozostaje człowiekiem, nawet jeżeli ma różne grzechy na sumieniu. To jest bardzo ewangeliczna postawa. Nie rozwiązuje jednak problemu grzechu i zgorszenia. 

Czy nie znajdujemy na niego odpowiedzi w stwierdzeniu Soboru Watykańskiego II, że Kościół jest kościołem świętym i grzeszników? Wszyscy powinniśmy mieć tego świadomość.

 

Co dla Ojca osobiście było ważne w życiu duchowym?

Zetknięcie się z teologią biblijną; nie z egzegezą, ale z teologią biblijną. Swego czasu buntowałem się przeciw niej, z czasem jednak doszedłem do wniosku, że właśnie ona pozwala odkryć głęboki sens Pisma Świętego.

Na drugim miejscu umieściłbym życie liturgiczne, z jakim spotkałem się w grupie “Lumen Vitae”. Jeszcze przed reformą liturgiczną podejmowaliśmy w niej próby tworzenia liturgii wspólnotowej. Te działania skierowały moją uwagę na dokumenty soborowe i pokazały, w jaki sposób liturgia staje się źródłem życia duchowego. Owoce tego czasu zbieram do dziś: nie wyobrażam sobie, by codziennie wieczorem nie przygotować czytań dnia następnego, by nie przemyśleć ich i to nie pod tym kątem, co powiem w czasie homilii, ale z pragnieniem zrozumienia, co w tych słowach Bóg mówi do mnie i jak ja powinienem na nie odpowiedzieć. To jest rozumne, krytyczne, intelektualne zetknięcie się ze słowem Bożym. Refleksje, które zrodzą się w tym czasie, wykorzystuję w codziennym rachunku sumienia, na nich bazuje moja medytacja, moja modlitwa. Przygotowując się do Mszy świętej, na podstawie czytań układam swój wewnętrzny akt pokuty, swój akt ofiarowania, moje dziękczynienie.

Wydaje mi się, że gdybyśmy potrafili młodych ludzi otworzyć właśnie na słowo Boże odczytywane w czasie niedzielnej liturgii, zachęcić, by sami zajrzeli do Biblii, zastanowili się nad tym, co Bóg mówi do nich i jak mogą na to odpowiedzieć, byłoby to dla nich bardzo przemieniające doświadczenie. Dobrze jest przychodzić na Mszę świętą przygotowanym przez wcześniejsze zapoznanie się z liturgią słowa i na niej budować postawy eucharystyczne.

 

Jako student teologii miałem okazję być słuchaczem wykładów Ojca. Bardzo cenne w nich dla mnie było przekazywanie znaczenia Tradycji. Zrozumiałem wtedy, że mądrość wynikająca z jej poznania sprawia, że współczesne niebezpieczeństwa odkrywamy jako bardzo stare nieraz błędy, które powracają, a dzisiejsze “nowości” okazują się czymś, co istniało już dawniej. Jednak obecnie nowoczesność rzuca cień na Tradycję; mówiąc “ksiądz tradycyjny”, najczęściej myślimy “nienowoczesny”, czyli “zacofany”, “gorszy”… Tradycja jednak jest niewątpliwą wartością dla Kościoła. Jak wracać do Tradycji? Jak umiejętnie z niej korzystać?

Wydaje mi się, że współczesny człowiek może zrozumieć rolę Tradycji poprzez zapoznanie się z życiorysami wielkich postaci Kościoła, takich jak choćby Matka Teresa z Kalkuty, która wciąż fascynuje.

Czytałem niedawno bardzo ciekawą książkę pt. Męczennicy XX wieku. Kolejne rozdziały tej książki mówią o prześladowaniach za wiarę, jakie miały miejsce w XX wieku. Dla współczesnego człowieka przedstawiają one historię. Pięćdziesiąt, sześćdziesiąt, sto lat temu to przecież historia. Jednak kiedy się ją czyta, odkrywa się, że z tamtymi ludźmi coś nas łączy, że między nimi a nami istnieje pewna więź. Oni bowiem rozwiązywali problemy, które są bardzo podobne do naszych. Oczywiście pokonywali je inaczej, bo w innej sytuacji historycznej, ale łączy nas z nimi konieczność szukania rozwiązania. Nie chodzi o pokazywanie cukierkowych postaci, ale takich, o których możemy powiedzieć, że w trudnej sytuacji okazali się ludźmi i chrześcijanami. Gdy skoncentrujemy się na rzeczywistych osobach, które rozwiązywały konkretne problemy swego życia, wówczas będziemy mogli porównać swoją trudną sytuację z tą, którą oni przeżywali, i w przykładzie ich życia szukać umocnienia i wsparcia.

Dla mnie na przykład taką postacią, która mnie fascynowała od młodości, był o. Augustyn Pro – jezuita meksykański, męczennik. Poznałem jego życiorys jeszcze przed wojną w gimnazjum i pamiętam go do dziś. Wtedy jeszcze nie był beatyfikowany, ale już został wprowadzony do katechizmu. To samo muszę powiedzieć o Karolu de Foucauld. Poznałem go również jeszcze w gimnazjum. Przewrót, który się w nim dokonał, jego droga do narodów muzułmańskich były dla mnie znakiem zapytania i takim pozostawały. Czułem do niego sympatię, czułem, że jest mi bliski. Jego życie było dla mnie jednym z motywów dokonywania osobistych wyborów.

Proponowałbym katechetom, aby w kształtowaniu młodych ludzi łączyli dwie rzeczy: liturgię wypływającą z prawdziwego rozumienia Biblii i historię Kościoła w wiodących postaciach, które mogą zafascynować współczesnego człowieka. Ten element powinien być żywy także w działalności duszpasterskiej parafii na rzecz młodych.

 

Myślę, że papież Jan Paweł II doskonale wyczuł tę potrzebę i dlatego pokazuje nam tylu świętych. Jednak gdy rozmawiamy o świętych, rodzi się we mnie pytanie: jak pisać życiorysy, by nie były zbyt banalne czy zbyt naukowe, ale by potrafiły ukazać prawdziwe życie świętego? 

W dobrym życiorysie świętego powinna uderzać walka o rozwiązywanie konkretnych problemów. Popatrzmy na przykład na św. Stanisława Kostkę – on trudne doświadczenia swego życia potrafił pozytywnie rozwiązać. Dla współczesnego człowieka najciekawszym problemem, z którym ten święty się mierzył, jest prawdopodobnie jego konflikt z ojcem. Dzisiaj wielu młodych ludzi, zwłaszcza chłopców, przeżywa podobne sytuacje. Trudno się dziwić. Ojciec często nie ma czasu dla syna, ponieważ poświęca się karierze do tego stopnia, że przestaje być osobą, a staje się trybikiem w maszynie sukcesu. Jeżeli młody człowiek widzi w swym ojcu właściwie tylko ten wymiar bez szukania czegoś więcej, a równocześnie w sobie odnajduje głębsze potrzeby, to odrzuca ojca i jego postawę. Podobnie było u św. Stanisława: odkrywał w sobie większe pragnienia, a ojciec chciał dla niego tylko kariery urzędniczej, kariery na dworze. Myślę, że dla młodego człowieka żywe, autentyczne przedstawienie tej postaci i sposobu, w jaki św. Stanisław poradził sobie ze swoimi problemami, byłoby bardzo pomocne.

 

Współcześni chrześcijanie często ulegają pokusie bierności. Nasza kultura uczy pasywności: muzyki się już dziś nie gra, tylko się jej słucha; nie przygotowuje się przedstawień teatralnych w szkole, tylko ogląda się filmy… Życie Ojca natomiast było bardzo kreatywne: był Ojciec inspiratorem wielkiego ruchu odnowy katechetycznej w Polsce i wokół swojej osoby stworzył ruch o nazwie “Kerygma”. Spotykaliście się, pisaliście katechizmy, materiały dla nauczycieli. Ojciec inspirował innych do tworzenia. Czy bycie twórczym jest ważne dla człowieka wierzącego?

Jest ważne, ale ta twórczość powinna wypływać z doświadczenia wspólnoty. Jeżeli nam, w grupie “Kerygma”, udało się cokolwiek zrobić, to dlatego że pomimo różnic, drobnych konfliktów potrafiliśmy być wspólnotą. Czuliśmy to “my”, nikt nie mógł powiedzieć, że to jest tylko jego dzieło. W tej chwili trochę tego brak. Zupełnie inny wymiar ma zorganizowanie pracy przez Internet, a inny bycie razem od rannej Mszy świętej, przez wspólne posiłki, poprzez wspólne spotkania, czasami ciągnące się do późna w nocy… W naszej grupie ciągle mieliśmy świadomość, że jesteśmy razem. To, co udało się nam zrobić, osiągnęliśmy dzięki takiej atmosferze.

 

“Życie Duchowe” jest kwartalnikiem, który chce inspirować ludzi do prowadzenia życia duchowego. Czy Ojciec może wesprzeć nas jakąś radą?

Bałbym się dawać jakąkolwiek receptę. Rozwiązania muszą się zrodzić w was i ktoś stojący z zewnątrz nie potrafi ich podpowiedzieć. Musicie sami odkrywać drogę. Niekoniecznie przez to poszukiwanie rozumiem rozważanie kwestii, jaki powinien być temat następnego numeru, jaki następny artykuł, ale raczej szukanie kierunku, tego, co wydaje się wam w danym momencie najbardziej aktualne. Tego jednak musicie dokonać sami.

http://www.zycie-duchowe.pl/art-135.jak-przekazywac-wiare.htm

***********

Ewagriusz o gniewie i acedii

Leon Nieścior OMI

Namiętności smutku i gniewu dotyczą według Ewagriusza „popędliwej” części duszy, w odróżnieniu od takich namiętności, jak obżarstwo, nieczystość i chciwość, które są chorobą części „pożądliwej”. Obie części wchodzą z kolei w skład sfery nierozumnej w człowieku, istniejącej obok sfery rozumnej. Pierwszą mamy wspólną ze zwierzętami, druga jest nam właściwa jako ludziom. O ile gniew wywodzi się z części popędliwej duszy, o tyle acedia jest pochodną wielu elementów naszej natury. W tym sensie mnich z Pontu stwierdza, że myśli, które dyktuje nam zniechęcenie, „mają mieszane pochodzenie i zdarzają się nam jako zwierzętom i ludziom równocześnie” (Rozważania, 40)1.

 

Gniew – wino demonów

W nawiązaniu do słów z Księgi Powtórzonego Prawa (por. Pwt 32, 33) Ewagriusz uznaje gniew za „wino smoków”, czyli demonów. Gniew jest szczególną ich właściwością (por. O praktyce, 6). Kto ulega gniewowi, naśladuje złe duchy. W Objaśnieniach do Księgi Przysłów mnich z Pontu pisze, że jak picie wina skłania do nieumiarkowania, tak gniew jest „rzeczą nieznającą miary”2. Rausz przyćmiewa powoli rozum i osłabia wolę, a wzmaga emocje, tak podobnie skutkuje gniew.

Ewagriusz opisuje niepozorny przejaw gniewu opanowującego pustelnika. Oto demon gniewu „udaje, że niektórzy rodzice, przyjaciele albo krewni są dręczeni przez niegodziwców. Rozbudza popędliwość u anachorety, aby krzyczał bądź czynił coś złego przeciwko tym, którzy ukazują się w myśli” (O różnych rodzajach złych myśli, 16). Niezależnie od przyczyny gniewu – czy pochodzi z wnętrza człowieka, czy z zewnętrznej inspiracji – do jego powstania przyczynia się uleganie negatywnym myślom mającym podstawę w rzeczywistości albo i nie. U źródeł znacznej części naszych gniewów stoi imaginacja krzywdy wyrządzonej nam samym czy naszym bliskim. Jesteśmy w stanie puścić płazem jakieś uchybienie bliźniego, jeśli nie skupiamy się na nim, natomiast jego rozpamiętywanie wcześniej czy później doprowadzi uczucia do wrzenia.

Odwołując się do starożytnej myśli etycznej, Ewagriusz określa gniew jako „żądzę odwetu” żywioną przez duszę, skądinąd łagodną, która – jak czytamy w Objaśnieniach do Księgi Psalmów – „ponad miarę pragnie zemsty”3. W tej klasycznej definicji zakłada się, że chęć odpłaty za zło jest w jakiejś mierze naturalna człowiekowi. Naturalne są jednak również łagodność i wewnętrzny spokój, które utrzymują tego rodzaju chęci pod kontrolą rozumu i woli. Gniew – jako wada, a nie chwilowe uczucie – burzy ów naturalny porządek rzeczy, przekraczając pewną miarę. Sposób jej przekraczania to osobny temat. Każdy, kto uległ nadmiernemu gniewowi, na ogół jest w stanie określić, na czym polegało jej przekroczenie. Może był nim zbędny wybuch emocji, może wściekły wyraz twarzy, nerwowa gestykulacja, rozpalone wściekłością myśli, a może raniące słowo czy jakiś czyn.

 

Od wzburzenia ku łagodności

Jakie skutki wywołuje gniew? „Gniew jest szaleńczą namiętnością i tych, którzy już posiadają poznanie, łatwo psuje. Czyni duszę dzikim zwierzęciem i sprawia, że cofa się ona przed wszelkim spotkaniem. […] Woda jest poruszana przez pęd wiatrów, a gwałtownikiem wstrząsają nierozumne myśli. […] Podnosząca się mgła zaciemnia słońce, a myśl o mściwości – samotny umysł. […] Oczy gwałtownika są zaniepokojone i nabiegłe krwią i pozostają zwiastunami wzburzonego serca. Oblicze zaś cierpliwego jest spokojne, a oczy przyjaźnie patrzą przed siebie” (O ośmiu duchach zła, 9).

Ewagriusz nie mówi wiele o przejawach zewnętrznych gniewu, ale o jego wewnętrznej postaci. Permanentny gniew, przechodzący w stałą irytację, urazy i pretensje, niszczy duchowo, izoluje, pozbawia pokoju i jasności myślenia. Swój gniew w jakiś sposób człowiek ma zapisany na twarzy. Często Ewagriusz podkreśla, że gniew, jak i inne namiętności, uniemożliwia „czystą modlitwę”. Bóg unika „serca pamiętającego krzywdę” jak uczciwy człowiek „gospody o złej sławie” (O ośmiu duchach zła, 10).

Podejmując krytykę gniewu, Ewagriusz wskazuje na postawę przeciwną i środki pomocne w walce z nim. Praktykowanie łagodności, cierpliwości i męstwa staje się najlepszym remedium na takie wzburzenie. „Wzburzoną popędliwość uspokaja śpiewanie psalmów, cierpliwość i miłosierdzie” (O praktyce, 15). Pisarz radzi czytelnikowi: „Oddal myśli gniewne od twojej duszy, a zapalczywość niech nie mieszka w twym sercu, a nie doznasz zamętu w czasie modlitwy” (O praktyce, 10). Pozostaje czujność nad myślami, by nie zalęgła się w nich trwała złość. Modlitwa łagodzi serce. „W tym ujawnia się prawość człowieka łagodnego, że zgodnie z miłością okazuje bratu wielkoduszność i walczy przeciw złej myśli. […] Jeżeli posiadasz fundament mocno utwierdzony w miłości, raczej ku niej zwróć swą uwagę niż ku temu, kto ci wymierza cios” (Traktat dla Eulogiusza, 10). Nasza waleczność znajduje w złu odpowiedniego przeciwnika, a nigdy – w bliźnim. Nie żałuje się okazanej cierpliwości, gdy tymczasem okazana niecierpliwość oskarża sumienie.

 

Acedia – zniechęcenie i ucieczka

Ewagriusz określa acedię jako owoc poruszenia w nas zarówno popędliwości, jak i pożądliwości, pierwszej – przeciwko temu, co jest, drugiej – w tęsknocie za tym, czego nie ma (Objaśnienia do Księgi Psalmów, Ps 118, 28). Stanowi więc następstwo poprzedzających ją stanów gniewu i smutku. Tak oto pojawiają się na stałe niezadowolenie, niechęć, frustracja i gorycz. Człowiek popada w obojętność, brak chęci do życia i lenistwo. Jego dusza „osłabła i zmęczyła się, i zmarniała w swym rozgoryczeniu, […] siłę pochłonęło jej wielkie osłabienie, […] bliska jest rozpaczy, krzyczy i zachowuje się jak wzburzone dziecko” (O sporze z myślami, VI, 38). Acedia pozbawia „mocy duszy”, uniemożliwiając też żarliwą modlitwę (por. O ośmiu duchach zła, 14).

Wydawałoby się, że naturalnym zjawiskiem psychicznym jest pewne zużycie się, wypalenie. Nasz mnich twierdzi coś innego: „Acedia jest osłabieniem duszy, a osłabienie nie ma w sobie nic zgodnego z naturą” (O ośmiu duchach zła, 13). Każda wada, zgodnie z antycznym przekonaniem, sprzeciwia się tej najprawdziwszej naturze człowieka. Jest w ludzkiej naturze dosyć siły, by nie zasłabnąć duchowo i moralnie, więc jeśli dzieje się inaczej, to z powodu złego korzystania z dostępnych energii ducha. Myśl o acedii stanowi splot kilku innych myśli (por. Listy, 27, 6). Na jej powstanie składa się wiele czynników i każdy element naszej natury ma w tym swój udział: rozum, wola, uczucia, popędy, zmysły. Biedak opanowany przez acedię jest jak zwierzę z przodu ciągnięte przez pożądliwość, a z tyłu przez nienawiść (por. Listy, 27, 6). Zostaje w nim podważone coś bardzo istotnego – samo człowieczeństwo, sam sens życia.

Jeśli w przekonaniu Ewagriusza za każdą wadą kryje się jakiś demon, to złego ducha odpowiedzialnego za acedię wolno nazwać „demonem południa”, w nawiązaniu do Psalmu 91 (por. Ps 91, 6; Septuaginta). Autor barwnie opisuje, jak daemon meridianus nawiedza mnicha od godziny dziesiątej aż do drugiej po południu. Każe mu obserwować słońce, wyglądać wizyty gości. Budzi niechęć do pracy fizycznej, do celi, do współbraci, wśród których brakuje miłości. Wzbudza tęsknotę za innym miejscem i życiem, gdzie byłoby lepiej. Każe wspominać swoich najbliższych, pozostawioną rodzinę. Celem tych pokus jest nakłonienie do ucieczki i porzucenia wybranego stanu życia (O praktyce, 12).

Z poczuciem humoru Ewagriusz opisuje mnicha borykającego się w południe z lekturą księgi. Zabiera się za czytanie, ale lektura nie wychodzi. Przewraca oczami po celi, kartkuje księgę, przenosi się na koniec tekstu, liczy kartki, rozdziały, ogląda pismo, zdobienie. „Wreszcie zamyka księgę, kładzie pod głowę i wpada w sen niezbyt głęboki, ponieważ głód w końcu budzi jego duszę i ulega ona swoim własnym troskom” (O ośmiu duchach zła, 14). Naturalne osłabienie aktywności organizmu, zwłaszcza w upalną porę, staje się pretekstem do dużo poważniejszego stanu. Całe życie może przekształcić się w jedną sjestę. Acedia jest w tym sensie „snem” oddzielającym nas od „prawdziwego życia” (Objaśnienia do Księgi Psalmów, Ps 118, 28). O ile inne demony obejmują swoim działaniem wybraną cześć duszy, o tyle „demon południa zwykł chwytać całą duszę i dusić umysł” (O praktyce, 36).

 

Wytrwać w trudnościach i na modlitwie

W dziełku O sporze z myślami Ewagriusz kieruje przeciwko acedii pięćdziesiąt siedem różnych zdań biblijnych, które mają uzbroić mnicha przeciwko uprzykrzeniu sobie obecnego stanu. Wśród tytułowych myśli są te, które każą skupić się na wilgoci w celi, czekających chorobach, długiej starości bez opieki, wadach przełożonego, sugerują zmianę pracy na łatwiejszą i bardziej opłacalną, szukanie pociechy u innych braci, by w końcu nakłonić do porzucenia życia pustelniczego. Przecież „nie będąc mnichem, można osiągnąć czystość i prawość duszy” (O sporze z myślami, VI, 41). Mnich, czy ktoś inny, znajdą spokój, gdy dadzą posłuch swemu niezadowoleniu. Owszem, niezadowolenie może być uzasadnione, gdy człowiek nie znajduje się na swoim miejscu. Taka fundamentalna pomyłka może się zdarzyć. Opatrzność Boża pomaga jednak znaleźć odpowiednie miejsce i często sprawa nie rozbija się o jego zmianę, lecz o wytrwałość w obliczu trudności.

Jeśli acedia powstała w następstwie innych wad, jak gniewu czy smutku, wymaga się walki również z tamtymi namiętnościami. Postawą wymierzoną bezpośrednio w acedię jest cnota wytrwałości. Cierpliwość oznacza „zagładę acedii” (O wadach, 4). Wytrwała praca fizyczna staje się przyczynkiem do zwycięstwa nad acedią (por. Podstawy życia monastycznego, 5). „Nie należy opuszczać celi w godzinie pokus, wymyślając rzekomo rozsądne do tego powody, ale trzeba siedzieć wewnątrz, trwać cierpliwie, przyjmować odważnie wszystkich napastników, a szczególnie demona acedii. […] Ucieczka bowiem przed tymi zmaganiami czy unikanie walki uczą duszę nieudolności, tchórzostwa i dezercji” (O praktyce, 28). Zdrowy rozsądek wymaga, aby w afekcie, a więc także w stanie zniechęcenia, kryzysu, nie podejmować ważnych decyzji. „Jeśli bowiem wytrwasz, stanie się twoje serce tak jasne, jak wtedy, gdy ktoś oczyści srebro” (Do mnichów, 55).

Paladiusz dzieli się z czytelnikiem radą otrzymaną od Makarego Aleksandryjskiego, znanego autorytetu wśród egipskich pustelników IV wieku: „Kiedyś pełen zwątpienia przyszedłem do niego i zapytałem go: «Co mam czynić, ojcze? Gnębią mnie moje myśli i mówią mi: ‘Nic tu nie robisz, odejdź stąd!’» Odpowiedział mi: «Powiedz im tak: ‘Dla Chrystusa pozostaję w tych murach [mojej celi]’»”4. Przyczyną utraty wytrwałości może być spłycenie czy zagubienie motywacji w podejmowanym trudzie. Ponawianie szlachetnych intencji wzmaga determinację.

Mnich z Pontu podkreśla znaczenie modlitwy. „I módl się uważnie i żarliwie, a duch acedii ucieknie od ciebie” (O ośmiu duchach zła, 14). Warto wypłakać się przed Panem (por. O sporze z myślami, VI, 19). Niestety, często Bóg jest tym ostatnim w kolejności, u którego smutny szuka pocieszenia. Jeśli jedną z przyczyn acedii pozostaje monotonia życia, to warto zatroszczyć się o pewne urozmaicenie na przykład na modlitwie. Raz pomaga przeciw acedii szeptanie Psalmów, innym razem – wspólne ich śpiewanie. „Albowiem stosownie do zasadzek nieprzyjaciela konieczne jest, abyśmy i my zmieniali sposoby postępowania” (Traktat dla Eulogiusza, 9). „Kiedy wpadniemy w sidła demona acedii, wśród łez rozdzielmy swą duszę na dwie części: pocieszającą i pocieszaną, zasiewając w nas samych dobrą nadzieję i śpiewając te słowa świętego Dawida: Czemu jesteś zgnębiona, moja duszo, i czemu trwożysz się we mnie? Ufaj Bogu, bo jeszcze Go będę wysławiać” (Objaśnienia do Księgi Psalmów, Ps 42, 6). Dialog z Bogiem prowadzi do szczerego dialogu z sobą. Z takiej modlitwy odchodzi się podniesionym na duchu i radośniejszym.

1 Pisma Ewagriusza, jeśli nie jest zaznaczone inaczej, cytujemy za: Ewagriusz z Pontu, Pisma ascetyczne, t. 1, Kraków 2007; t. 2, Kraków 2005.

2 Évagre le Pontique, Scholies aux Proverbes, 20, 1, [w:] Sources Chrétiennes, t. 340, Paris 1987.

3 Evagrius Ponticus, Scholia in Psalmos (Ps 36, 8), [w:] Patrologia Graeca, t. 12, Paris 1862, kol. 1054-1686. Dalej: Objaśnienia do Księgi Psalmów.

4 Palladiusz, Opowiadania dla Lausosa, 18, 29, Kraków 1996.

http://www.zycie-duchowe.pl/art-4900.ewagriusz-o-gniewie-i-acedii.htm

***********

Smutek w nauce Ewagriusza z Pontu

Leon Nieścior OMI

Istnieje u Ewagriusza – można by rzec – mniej istotne ujęcie smutku jako “przygnębienia duszy” czy jej “poruszenia”(por. O ośmiu duchach zła 11, t. 1; List do Melanii 41, t. 2). Wokół tych nazw nasz autor nie tworzy rozbudowanych teorii, natomiast jedno określenie wiąże się głębiej z całym jego, zresztą greckim, systemem myślenia. Smutek u Ewagriusza to “namiętność”(pathos), z pełną wieloznacznością tego słowa. Stanowi i chorobę moralną, wadę, i dotyczy sfery organicznej, osłabiając ciało, i niesie ze sobą cierpienie, jest również dla człowieka jakimś nieszczęściem. Ciągłe smucenie się to jeden z symptomów duchowej choroby (por. O ośmiu duchach zła 12, t. 1). Sprzeciwia się cnocie radości (por. O wadach, które przeciwne są cnotom 1, t. 1). “Smutek zdarza się jako choroba duszy i ciała, bierze duszę w niewolę, ciało zaś osłabia” (Traktat dla Eulogiusza mnicha 7, t. 2). Chodzi, naturalnie, o jakiś przewlekły stan przygnębienia, stałą skłonność i trwałą postawę “czarnowidzenia”. Na zjawisko przychodzących doznań smutku, które ogarniają człowieka, skłaniając go do pesymistycznych rozmyślań, Ewagriusz ma inne słowo – “myśli” (logismoi). Jeśli na trwałe zamieszkają w człowieku, stają się namiętnościami. Jest ich w Ewagriuszowym katalogu osiem: obżarstwo, nieczystość, chciwość, smutek, gniew, acedia, próżna chwała, pycha (por. O praktyce ascetycznej 6, t. 1).

Na uproszczonej liście owych wad, które pod nazwą “siedmiu grzechów głównych” utrwalił Grzegorz Wielki, zamiast smutku mamy zazdrość, zamiast acedii – lenistwo w służbie Bożej, a próżna chwała zostaje połączona z pychą. Dokonano zawężenia: do grzechów głównych zaliczono smutek z powodu pomyślności czy jakiegoś dobra będącego udziałem bliźniego. Taki smutek szczególnie obciąża smucącego się; jest stanem działającym na szkodę drugiego. Być może dlatego tylko ten rodzaj smutku zakwalifikowano do głównych przewinień moralnych. Nie wdając się w dyskusję z dokonaną przez tradycję kwalifikacją moralną smutku, uznać trzeba zasługę Ewagriusza, że powiązał smutek ze sferą sumienia. Nie jest on na ogół sprawą czysto psychiczną, ale często także moralną. W tym sensie nie znajdziemy na niego skutecznego lekarstwa wyłącznie w diagnozie psychologicznej.

 

Przyczyny smutku

Ewagriusz zna, oczywiście, rozróżnienie pomiędzy biblijnym smutkiem, który jest z Boga (2 Kor 7, 10), a smutkiem zawinionym, a więc w jakimś sensie – przeciwko Bogu, a na pewno zawsze – przeciwko człowiekowi. Ten pierwszy każe się smucić grzechem, myśleć o śmierci i sądzie oraz nie dopuszczać radości sprzecznych z wolą Bożą. Staje się mimowolnie, gdy człowiek na przykład boleje nad popełnioną nieprawością, “sprawcą dobrej pokuty” (O różnych rodzajach złych myśli 12, t. 1). Drugi rodzaj smutku bierze się natomiast “z nieprawości: nawiedza serce, nie ujawniając przyczyny smutku” albo “wciska się do serca i rodzi się z przyczyn nadzwyczajnych”(Traktat dla Eulogiusza mnicha 7, t. 2). Ewagriusz mówi zagadkowo. Może chodzi o to, że kiedy grzeszymy, z czasem ogarnia nas przygnębienie, a im mniej przyznajemy się do grzechu i godzimy się na niego, tym większa zostaje gorycz i nieświadomość co do jej przyczyny? Niekiedy przychodzą bezpośrednie podszepty zła, którym daliśmy przystęp przez własny upadek. I chociaż wiemy, że te myśli nie są nasze, że przychodzą z zewnątrz i kuszą nas, to jednak na skutek jakiegoś zniewolenia złem nie jesteśmy w stanie się im oprzeć… Tak czy owak, grzech zbiera pokłosie smutku, nieraz tragiczne.

Co do przyczyn, to spotykamy u naszego mnicha werbalne rozróżnienie pomiędzy zewnętrzną i wewnętrzną przyczyną smutku (por. List do Melanii 42, t. 2). Do jakiegoś stopnia pewnego rodzaju smutki są niezależne od naszej woli, przynajmniej na pierwszym etapie. Przychodzą mimowolnie i ich przyczyna może być zupełnie zewnętrzna. Fakt ich powstania nie musi zależeć od nas. Natomiast od nas zależy, czy przy nich będziemy trwali, czy takie chwilowe zmartwienie nie przerodzi się w trwały stan, który Ewagriusz nazywa “namiętnością smutku”(O praktyce ascetycznej 6, t. 1). Smutek jest wprost nieodłącznym towarzyszem doznanego niepowodzenia czy jakiegoś trudnego położenia (por. O wadach, które przeciwne są cnotom 3, t. 1). Jego powodem są często różne doświadczenia losowe. Niekiedy jego przyczyną staje się bliźni: konflikty z innymi, krytyka ze strony innych, ich wady. Znamienne, że tego rodzaju zmartwieniami Ewagriusz niewiele się zajmuje. Jakże często temat godzenia się z przykrym losem podejmowała filozofia grecka, choćby w wydaniu stoickim. I Pismo Święte ma wiele do powiedzenia. Tymczasem pustelnicze środowisko, do którego pontyjski mnich adresuje znaczną część swoich pism, potrzebuje porad dotyczących innej sytuacji. Świeckim przypada w udziale walczyć w świecie rzeczy, a mnichom – ze swoimi myślami (por. O praktyce ascetycznej 48, t. 1). Dlatego głównym obiektem zainteresowań Ewagriusza staje się smutek biorący się z myśli, smutek mający wewnętrzną przyczynę.

Na pograniczu czynników zewnętrznych i wewnętrznych stoją podszepty demoniczne, nakłaniające do przygnębienia. Mamy do czynienia z anachoretami, w środowisku których żywa była świadomość potrzeby walki ze złymi duchami. Dla pustelników nie były one abstrakcyjnymi tworami, ale postaciami, które w nocy rzucały na ścianę cienie i błyskawice, inspirowały nocne widzenia wywołujące lęk albo odrazę, przerażały groźbami, wrzaskiem, ukazywaniem się w postaci czarnoskórych ludzi czy dzikich zwierząt, dotykały i nękały ciało niczym skorpiony, rozpalały skórę, pozostawiając na niej ślady, wywoływały chorobę, groziły mieczem i śmiercią. Demony, za pomocą myśli czy nawet bez nich, manipulowały wnętrzem ascety, jego psychiką, groziły utratą rozumu, pokazywały dawne grzechy, podsuwały smutek przeciwny Bogu. Zamknięci w swoich celach pustelnicy bali się diabelskich ataków, własnej bezradności, życia w ciągłym lęku. Podstawowym narzędziem demonicznego działania było podsuwanie pokus. Te próby napełniały zmartwieniem kuszonego. Może tylko on sam jest tak doświadczany… (por. O sporze z myślami II 64, t. 2). Czyż nie wykracza to ponad ludzkie siły?! Ciągle nękają, nie ma nadziei na zwycięstwo… (por. O sporze z myślami II 31, t. 2). Może przyjdą jeszcze dotkliwsze pokusy… Próby nasilały się przez zewnętrzne utrapienia, które stawały się jakby przyczółkiem złego ducha (por. Traktat dla Eulogiusza mnicha 6, t. 2).

Wymownym i dokładnym świadectwem tych lęków przed demonami jest czwarta księga pisma Ewagriusza O sporze z myślami,skąd czerpiemy powyższy ich opis. Znamienne, że w księdze tej, poświęconej zwalczaniu smutku, autor niemal wyłącznie zajmuje się pustelniczym lękiem przed demonami. Ów lęk zdaje się uznawać za podstawowy powód smutku anachorety.

Przejdźmy do innych przyczyn smutku. Rzecz jasna, granica pozostaje płynna pomiędzy smutkiem płynącym z zewnątrz i wewnątrz. Mnich z Pontu podaje przykłady różnych sugestii, którym anachoreta ulega. Wprawdzie podsuwa je pewien realny stan rzeczy, ale dochodzi do zniekształcenia jego odbioru, jakiejś myślowej nim manipulacji, autosugestii dyktowanej określonym zwątpieniem – niekiedy również z inspiracji demonicznych. Na skutek tego mnich wyolbrzymia trudności i cierpienia na drodze ascezy, przepowiada własny upadek, wyobraża sobie trudności, w jakich znajduje się jego rodzina, starość i chorobę swoich rodziców, czuje się wyobcowany z rodzinnych więzi (por. O sporze z myślami IV 42, 50, 60, t. 2).

Dochodzimy tu do podstawowego pytania. Skąd ostatecznie bierze się zniekształcający rzeczywistość smutek? Ewagriusz, korzystając z platońskiego podziału duszy, dostrzega w niej część rozumną i nierozumną, dzieląc tę drugą na pożądliwą i popędliwą. Złe myśli dotyczące obżarstwa, nieczystości, chciwości i gniewu “przydarzają się nam jako zwierzętom”, a więc powstają w nas bardziej na podłożu fizjologicznym, w sferze nierozumnej, natomiast myśli smutku, próżnej chwały i pychy przydarzają się nam “jako ludziom”(Rozważania 40, t. 2). Można rzec, sięgają głębiej, samego ludzkiego “ja”. Innymi słowy, jeśli pierwsze wynikają bardziej z niższej warstwy naszego człowieczeństwa, którą nazwijmy sferą wolitywno-zmysłową, to drugie – z wyższej, wolitywno-rozumowej.

Nie jest zatem słuszne, by smutek wiązać z jedną z dwóch wyżej wymienionych “niższych” części duszy, z pożądliwą czy popędliwą. O ile pewne namiętności spośród ośmiu wyróżnianych przez naszego autora dadzą się tak powiązać, to smutek – nie. Jak zobaczymy, może być pochodną każdej namiętności. Pożądliwość i popędliwość zdaje się w sposób pośredni wpływać na smutek, a ostateczną instancją jego generowania jest wola i rozum. Ewagriusza, gdy podaje powyższą genezę, nie interesują jednorazowe, przelotne myśli, ale raczej te, które stanowią syndrom istniejących namiętności, pojawiają się znacznie częściej i agresywniej oraz kształtują określoną postawę.

 

Smutek owocem namiętności

Rozpatrując smutek jako moralną wadę, możemy stwierdzić, że powstaje on na skutek wadliwego korzystania z siły woli i światła rozumu. Ponieważ nasza wola i rozum ulegają często zachwianiu, ich właściwe użycie jest niemożliwe bez wsparcia łaski. Smutek jest wynikiem pewnego zaniechania w użytkowaniu władzy wolitywnej i rozumowej, uzupełnionej mocą i światłem Bożym. W związku z tym przyczyna smutku leży w pewnym zwątpieniu zarówno we własne siły, jak i w pomoc Bożą. Na przykład w kontekście demonicznych pokus jego przyczyną będzie przekonanie, że Bóg nie interesuje się naszymi utrapieniami, nie wysłuchuje naszych modlitw, że nas opuścił i nie posyła nam do pomocy swoich aniołów (por. O sporze z myślami IV 1, 2, 4, 9, 10; VI 3, 9, t. 2).

Także i inne namiętności, również te bardziej uwarunkowane fizjologicznie, są skutkiem niedostatecznego używania przez człowieka swoich najwyższych władz duchowych. Co wyróżnia smutek w stosunku do pozostałych namiętności? Przede wszystkim sytuacja, w jakiej powstaje. “Przygnębieniu ulega ten, komu zabrano przedmiot jego żądz” (List 8, 1, t. 1). “Niezaspokojone pożądliwości rodzą smutki” (Traktat dla Eulogiusza mnicha 7, t. 2). “Smutek bowiem bierze się z pozbawienia przyjemności, czy to obecnych, czy oczekiwanych” (O praktyce ascetycznej 19, t. 1). Rodzi go na przykład “niedopełnienie zemsty” czy “niezaspokojenie cielesnego pożądania” (O ośmiu duchach zła 11, t. 1). Niezawodnie dopadnie nas demon smutku, jeśli skupiamy się na zdobywaniu dobrego jedzenia, bogactwa i sławy, a osiągnięcie ich się nie udaje albo po jakimś czasie zdobycz tracimy. Ewagriusz przestrzega: “Pożądając bogactw, będziesz zatroskany o wiele spraw, a miłując [je] będziesz gorzko płakał” (Do mnichów mieszkających we wspólnotach 57, t. 1). Podobnie ulegnie smutkowi ten, kto namiętnie poszukiwał chwały, a jej nie znalazł (por. Do mnichów mieszkających we wspólnotach 61, t. 1). Dopada nas w największej słabości, w tym, ku czemu się najbardziej skłaniamy (por. O praktyce ascetycznej 19, t. 1), a czego nie osiągamy.

Ponieważ smutek powstaje z niezaspokojenia namiętności, ostatecznie jego przyczyną staje się namiętność. “Kto jest spętany przez smutek, tego [wpierw] zwyciężyły [inne] namiętności” (O ośmiu duchach zła 11, t. 1). Powstaje na przykład na skutek wspominania nieodpłaconych krzywd (por. O wadach, które przeciwne są cnotom 3, t. 1), a więc z gniewu (por. O ośmiu duchach zła 11, t. 1). Mnich, który pod wpływem gniewu wypędził brata ze wspólnej celi, może już nigdy nie uwolnić się od demona smutku i będzie doznawał stałej przeszkody na modlitwie (por. O praktyce ascetycznej 25, t. 1). Rodzi go też próżność (por. O ośmiu duchach zła 12, t. 1; O praktyce ascetycznej 13, t. 1). Przekładając na język biblijny i teologiczny, uleganie namiętnościom bierze się z miłości świata. Paradoksalnie, właśnie miłość świata prowadzi do smutku (por. O ośmiu duchach zła 12, t. 1), chociaż wydaje się nieść ze sobą fascynację życiem.

Smutek jest więc frustracją wynikłą z niezaspokojonego pragnienia, potrzeby, z nieosiągnięcia celu swoich dążeń czy utraty tego, co już się posiadało. Stanowi pewien bunt, ale wymierzony przeciwko samemu sobie. W tym sensie depresja, jako jego następstwo, staje się formą autoagresji. Jak już wspomnieliśmy, Ewagriusz ocenia smutek jednoznacznie negatywnie jako wadę, rozszerzając jego ocenę z porządku psychicznego na moralny. Zatem wspomniana frustracja stanowi symptom czegoś głębszego niż tylko chwilowy zawód i rozczarowanie. Pewne przywiązanie, upodobanie w czymś uformowało się w strukturalną postawę pesymizmu i utraty ducha. Oprócz czynnika moralnego, namiętności, którym ulegliśmy, na ukształtowanie się wady smutku ma wpływ sytuacja zewnętrzna. Ów smutek wzbudza permanentna niemożność spełnienia swoich predylekcji, jakaś trwała sytuacja, w której zostajemy pozbawieni przedmiotu swego przywiązania i upodobania. W tym sensie “przychodzi z braku zniszczalnej przyjemności”. Człowiek jest zatem permanentnie kuszony do takiego smutku. Wtedy dopiero, jak się wydaje, smutek może nabrać cech stałej postawy i staje się smutkiem – jak nieraz mówimy – “egzystencjalnym”.

 

Skutki smutku

Spełnia destrukcyjną rolę, zarówno względem duszy, jak i ciała. Szkodzi duchowi, zżera wnętrze człowieka, rani jego duszę, przynosi strapienie, spędza sen z powiek, jest “robakiem toczącym ciało”. Potrafi długi czas trapić człowieka, pozbawiając go radości i odwagi (por. O ośmiu duchach zła 11, 12, t. 1). “Miły dla wszystkich ludzi jest wschód słońca, ale dusza smutna nawet i tym się nie cieszy” (por. O ośmiu duchach zła 12, t. 1). O ile każda namiętność przynosi jakąś radość, to smutek – odwrotnie: udrękę (por. Rozważania 51, t. 2). Tutaj objawia się jego szczególna irracjonalność. Człowiek traci nawet złudną radość; tym bardziej działa na własną niekorzyść.

Moralny wymiar smutku objawia się najbardziej w tym, że ogranicza on rozum i wolę. Uderza w najgłębsze jestestwo człowieka. Zniewala wolę i zaciemnia rozum. Te duchowe władze, będąc jego przyczyną, pierwsze doznają jego skutków. Człowiek staje się więźniem smutku (por. O wadach, które przeciwne są cnotom 3, t. 1), podobnie jak pożądania czy gniewu (por. Rozważania 60, t. 2). Umysł na jego skutek doznaje mroku (por. O praktyce ascetycznej 24, t. 1). Tego rodzaju ciemność Ewagriusz nazywa “mroczną chmurą o wyraźnym kształcie” (O wadach, które przeciwne są cnotom 3, t. 1). Wyraziste rysy smutku biorą się być może według Ewagriusza z tego, że na ogół łatwo jest stwierdzić sam fakt jego występowania czy też ustalić jego przyczynę. Wspomniana ciemność przejawia się nie tylko na poziomie naturalnym, jak każdy afekt zaburzający myślenie, ale i na poziomie nadprzyrodzonym, utrudniając kontemplację. “Mrok osłabia aktywność oczu, a smutek zaciemnia kontemplujący umysł. Głębin wody nie przeniknie promień słońca, a wypełnionego smutkiem serca nie rozjaśni kontemplacja światła. Żółtaczka odbiera zmysł smaku, a smutek odbiera wrażliwość duszy” (O ośmiu duchach zła 12, t. 1). Takie przygnębienie staje się przeszkodą w modlitwie (por. O praktyce ascetycznej 25, t. 1). Nie jest ono po myśli Boga, ponieważ utrudnia obcowanie z Nim.

Jeśli smutek paraliżuje wolę i zaciemnia umysł, to przede wszystkim dlatego, że jest namiętnością. A skoro jest namiętnością, czyli moralną chorobą, to może stać się przyczyną innych chorobliwych namiętności. Pokrewną namiętnością, do której prowadzi bezpośrednio, jest stan acedii, czyli stałego zniechęcenia i oziębłości (por. O wadach, które przeciwne są cnotom 3, t. 1). Jego skutkiem może być także gniew (por. Traktat dla Eulogiusza mnicha 7, t. 2), a nawet chciwość, gdy mnich na przykład buntuje się przeciwko ubóstwu (por. O sporze z myślami III 33, t. 2), czy obżarstwo (por. List 16, 2, t. 1).

Ewagriusz zwraca uwagę na zewnętrzne konsekwencje trwającego przygnębienia. To często ucieczka z miejsca, w którym doznaje się smutku, czy – w skrajnym przypadku – “ucieczka z ciała”, czyli samobójstwo. Ponieważ smutek, podobnie jak gniew, dotyka sfery popędliwej w człowieku, ta sama popędliwość skłania go następnie do zaniechania wytrwałości i opuszczenia swego dotychczasowego miejsca. W tym sensie smutek staje się “zwiastunem wygnania”(O wadach, które przeciwne są cnotom 3, t. 1). Nie tyle w znaczeniu, że to inni nas wypędzają, ale że sami odchodzimy pod wpływem wewnętrznej presji czy afektu. Szukanie życia odosobnionego może wynikać z frustracji związanej z doświadczeniami we wspólnocie: z gniewu, pychy czy smutku. Dochodzi do machinacji myśli, które mogą nadszarpnąć zdrowie psychiczne. Wyjście z takiego stanu staje się trudne. Często dopiero pomoc świątobliwych mistrzów, modlitwa i łzy umożliwiają powrót do wcześniejszej równowagi (por. O różnych rodzajach złych myśli 22-23, t. 1).

 

Wieża niedostępna dla demona smutku

Ewagriusz często mówi o potrzebie czuwania nad swoimi myślami, odsuwania złych myśli, w tym również tych przygnębiających. Według jego nauki, nie należy poddawać się pesymizmowi. Jednak takiej rady byłby w stanie udzielić każdy. Mistrz życia duchowego musi sięgać do przyczyny smutku i wskazać konkretne sposoby jej usunięcia. Jak wiemy, jego przyczyną jest często jakaś namiętność, nieuporządkowane przywiązanie do czegoś lub kogoś. “Niemożliwe jest, abyśmy odparli tego wroga, gdy jesteśmy namiętnie przywiązani do czegoś na tej ziemi” (O praktyce ascetycznej 19, t. 1). Zatem najbardziej skutecznym lekarstwem na smutek, który powstaje z powodu niemożliwości zaspokojenia swojej namiętności, jest wyzbycie się takiego rodzaju nieuporządkowania. Najlepiej nie dopuścić do zaistnienia namiętności. W języku ascetycznym Ewagriusza brzmi to bardziej radykalnie: ucieczka od wszystkich światowych przyjemności i stan beznamiętności.

Starożytna apatheia – wolność od namiętności – nie pokrywa się z tym, co dziś rozumiemy przez słowo “apatia”. Nie oznacza wyparcia uczuć, ale takie kierowanie nimi, by nie doprowadziły do moralnego schorzenia w postaci pathos, czyli głębokiego i nieuporządkowanego afektu. Synonimem apathei jest czystość serca. Ewagriusz mówi: “Smutek nie dosięgnie serca czystego, bowiem ono odepchnęło od siebie daleko zgubne pragnienia”. Wolność od namiętności czyni z nas wieżę “niedostępną dla demona smutku” (O praktyce ascetycznej 19, t. 1). “Nie złamie smutek, gdy nie ma innych namiętności, jak również więzy, gdy nie ma tych, którzy wiążą. […] Kto pokonał pożądanie, pokonał namiętności; nie będzie opanowany przez smutek” (O ośmiu duchach zła 11, t. 1). “Niechęć do przyjemności ucisza smutek tego świata” (Pouczenie dla mnichów 5, t. 2). Na przykład wolny od chciwości nie “zasmuci się gorzko”, gdy utraci pieniądze (por. O ośmiu duchach zła 12, t. 1). “Wstrzemięźliwy nie zasmuci się z powodu braku pokarmu ani powściągliwy, jeśli nie osiągnie zbytecznej przyjemności, ani łagodny, jeśli wymknęła się sposobność do zemsty, ani pokorny, pozbawiony ludzkiej czci, ani też niechciwy pieniędzy, gdy poniósł straty” (O ośmiu duchach zła 11, t. 1).

Postulat odrzucenia przyjemności i różnych uroków tego świata brzmi trochę obco współczesnemu człowiekowi, dla którego przyjemność nabiera wymiaru kultowego. Uwarunkowania monastyczne, a także filozoficzne, determinujące sposób myślenia i wyrażania się teologa IV wieku, były jakby odwrotnością tego, co dzisiaj wpływa na mentalność czytelnika jego pism. Jednak w istocie swej chodzi o prawdę ewangeliczną. Czystość serca pozwala przezwyciężyć smutek tego świata. Po spotkaniu z Jezusem bogaty młodzieniec odszedł zasmucony, miał bowiem wiele posiadłości (Mt 19, 22). Im bardziej wolne i czyste jest serce ludzkie, tym łatwiej przyjmie jakąś ziemską utratę czy zdobędzie się na akt dobrowolnej rezygnacji, a więc tym bardziej odporne staje się na smutek. Walka ze smutkiem otwiera przed nami bogatą myśl naszego pisarza na temat życia duchowego w ogólności.

Czystość serca zakłada nie tylko wolność od namiętności. Wykorzenienie jednej prowadzi do powstania innej, jeśli zło nie zostanie zastąpione dobrem. Ewagriusz proponuje zastąpić, dla uniknięcia frustracji, stoicką postawę wyzbycia się wszelkich pragnień chrześcijańską postawą pragnienia rzeczy zgodnych z wolą Boga. Niezbędne staje się praktykowanie właściwych dyspozycji moralnych. Listę cnót leczących z przygnębienia podaje Ewagriusz głównie w Traktacie dla Eulogiusza mnicha. Podkreśla, że to miłość przepędza smutek. “Kto zdobył cnotę miłości, w niewoli trzyma złe namiętności” (Traktat dla Eulogiusza mnicha 10, t. 2). Ona bowiem nie szuka swego, więc nie zamyka człowieka w boleści nad własną utratą. Cnotą występującą bezpośrednio przeciwko smutkowi, a związaną z miłością, jest radość. “Jeśli chcesz zwyciężyć smutek i gniew, weź w ramiona wielkoduszność miłości, zdobądź dla siebie radość płynącą z prawości” (Traktat dla Eulogiusza mnicha 7, t. 2). “Jeśli więc zdobędziemy wśród trudów radość pełną pokoju, [to] przy jej pomocy odpędzimy przychodzące na nas rzeczy przykre, trwając w dziękczynieniu, i nie wpuścimy ryczącego demona smutku, który zwłaszcza w utrapieniach tworzy jakby przyczółek i atakuje duszę…”. Ona smutek “jakby zatapia w morzu” (Traktat dla Eulogiusza mnicha 6, t. 2).

Jak widzimy, radość taka wiąże się z postawą dziękczynienia. “W chwilach utrapień czyń dzięki, tym bardziej że dzięki nim lepiej uświadamiasz sobie łaskę Bożej pomocy. W ten sposób bowiem, dopóki czyniąc dzięki będziesz otrząsał się ze spadających na ciebie utrapień, dopóty nie zaciemnisz mocno jaśniejącego piękna wytrwałości” (Traktat dla Eulogiusza mnicha 8, t. 2). Obok wdzięczności Ewagriusz postuluje również wytrwałość. Zły duch wyszukuje słabej strony człowieka i uderza w to miejsce, które nie zostało zabezpieczone praktyką cierpliwości (por. Traktat dla Eulogiusza mnicha 8, t. 2). Ze względu na wytrwałość pustelnik nie opuszcza swej celi i w czasie smutku nie skłania się ku podszeptom zniechęcenia (por. Do mnichów mieszkających we wspólnotach 55, t. 1). Stosuje wypróbowaną zasadę, by nie podejmować ważnych decyzji w afekcie.

 

Boża terapia

Doskonałość chrześcijańska zakorzeniona jest w Bogu: wszelkie cnoty w Nim znajdują swoje źródło i On pozostaje największą pomocą w wykorzenianiu zła smutku. To wydaje się głównym przesłaniem Ewagriusza w terapii smutku, choć tak często o tym nie mówi: Jeśli chcesz przezwyciężyć smutek, wejdź w głęboką relację z Bogiem. Każda z powyższych cnót służy ostatecznie ugruntowaniu związku z Nim: “Kto kocha Pana, będzie wolny od smutku, bowiem doskonała miłość usuwa lęk” (O ośmiu duchach zła 12, t. 1; por. 1 J 4, 18). Chrystus jest tym, który jako Zbawiciel daje zwycięstwo nad demonem smutku (por. O sporze z myślami IV, zakończenie, t. 2). Modlitwa stanowi skuteczne lekarstwo przeciwko przygnębieniu (por. O modlitwie 16, t. 1). Łzy wylane przed Panem okazują się mocniejsze od niejednego smutku i acedii (por. Napomnienie dla dziewicy 39, t. 1).

Ewagriusz nie poprzestał na ogólnym wskazaniu roli modlitwy w leczeniu naszych duchowych stanów. W traktacie O sporze z myślami (Antirrheticus)zgromadził kilkaset cytatów biblijnych pomocnych w zwalczaniu ośmiu głównych myśli i namiętności. Czwarty rozdział poświęcony został smutkowi. Zamieszcza w nim siedemdziesiąt sześć różnych sytuacji – niektóre się powtarzają – skłaniających anachoretę do smutku i wytacza przeciwko nim biblijne słowa. Stosuje antirrhesis – metodę sporu z pesymistycznymi myślami, zbijając je natchnionymi wypowiedziami. Tak postępował Chrystus, kuszony na pustyni, który potrójną pokusę szatana odparł słowem Bożym.

Niekiedy, zamiast słów, owocne okazują się same prawdy wynikające z biblijnych wersetów, uprzytamniane w momencie przygnębienia. Ewagriusz wyznaje, że po śmierci św. Grzegorza z Nazjanzu stawiał przed oczyma duchowe prawdy, na przykład, że drogi mu przyjaciel żyje teraz w otoczeniu aniołów i jest szczęśliwszy. W ten sposób doznawał pocieszenia (por. List 57, 5, t. 1). Pochmurna myśl, rozbita wewnętrzną analizą, wspomożoną światłem Bożym, rozpływa się w nicość. Powody strapień współczesnego czytelnika mogą być inne i zapewne w jego przygnębieniu inne słowa Biblii bardziej by do niego przemawiały. Niemniej sama idea posłużenia się Pismem Świętym, a także niektóre przypadki jej egzemplifikacji w walce ze smutkiem stanowią cenny wkład Ewagriusza w religijną terapię tego stanu.

Sięgając do pomocy Bożej, dostępnej nam między innymi przez słowo Boże, w terapii smutku Ewagriusz nie rezygnuje z pomocy ludzkiej. Już wcześniej wspomnieliśmy, że niekiedy pośrednictwo świętych mężów i ich błagalna modlitwa pozostają jedynym środkiem, który może wytrącić bliźniego z zaawansowanej depresji duchowej. “Głębia przyzywa głębię”. Głębia smutku skłania do wejścia w głębię prawdziwej mądrości, podsuwanej nam nieraz przez innych. Pociecha i współczucie brata przynosi korzyść nie tylko smucącemu się, ale i jemu samemu, który gromadzi sobie “skarb wielki w niebie” (Do mnichów mieszkających we wspólnotach 87, t. 1). Często przygnębienie występuje pomiędzy gniewającymi się na siebie, więc ten, kto dąży do przebaczenia i podaje rękę do zgody, odpędza co najmniej od siebie gorzki smutek (por. Traktat dla Eulogiusza mnicha 7, t. 2).

Nie było w czasach Ewagriusza dostępu do psychoterapii par excellence. Zaznaczając rolę bliźniego w leczeniu smutku innych, mnich z Pontu – jak się wydaje – nie odrzuciłby takiej pomocy. Rady, których udzielał stoicyzm, mają wiele wspólnego z dzisiejszą psychologią. Nasz autor dość chętnie korzystając z filozofii, w tym także stoickiej, nie pogardziłby i psychologią, która o wiele później wyodrębniła się w osobną dziedzinę. Odrzuciłby ją jednak stanowczo, gdyby miała stanowić jakąś alternatywę dla teologii.

http://www.zycie-duchowe.pl/art-211.smutek-w-nauce-ewagriusza-z-pontu.htm

*************

Spowiedź i modlitwa

Stanisław Łucarz SJ
Fot. Józef Augustyn SJ

Spowiedź i modlitwa chrześcijańska są w swej istocie odtwarzaniem i budowaniem relacji na podobieństwo Trójcy Świętej. Człowiek stworzony na obraz Boga powstaje z relacji i żyje dzięki nim. Widać to już w tajemniczej liczbie mnogiej, której Bóg używa, wzywając sam siebie do stworzenia człowieka. Starożytni, przedchrześcijańscy komentatorzy Księgi Rodzaju na różne sposoby radzili sobie z tą dziwną, niezrozumiałą dla nich liczbą mnogą. Pojawia się ona jak grom z jasnego nieba, kiedy Bóg objawia swój zamiar stworzenia człowieka. Do tego momentu mamy bowiem do czynienia z liczbą pojedynczą. Stwórca wydaje się być sam, aż tu nagle wezwanie: Uczyńmy człowieka na Nasz obraz, podobnego Nam (Rdz 1, 26).

Niektórzy komentatorzy twierdzili, że Bóg dlatego nie stwarzał człowieka sam, gdyż musiałby wówczas wziąć odpowiedzialność także za to, co w nim negatywne. Z tego powodu pomagały Mu inne duchy i to one odpowiadają za to, co w ludziach złe. Był to bardzo zręczny wybieg rozwiązujący naraz dwa problemy: sprawę ciała przez dominujące wówczas prądy w filozofii greckiej postrzeganego jako złe oraz kwestię owej niezrozumiałej liczby mnogiej. Dopiero objawienie się Boga w Jezusie Chrystusie odsłania w całej pełni treść liczby mnogiej Bożego wezwania i zarazem wyjątkowość człowieka stworzonego na obraz i podobieństwo Boga trójjedynego. Bóg, stwarzając człowieka, odwołuje się do tego, co stanowi Jego najgłębszą istotę – do odwiecznej i absolutnej miłości, która łączy trzy Osoby Trójcy. W tym świetle wyjaśnia się też cała późniejsza historia zbawienia jako wielki trud Boga, aby odbudować relacje miłości z ludźmi zniszczone od strony człowieka przez grzech. Grzech pierworodny zburzył bowiem w ludziach duchowy zmysł odbierania miłości Boga, czyli wiarę. A do miłości nie ma innego przystępu, jak tylko przez wiarę.

 

Modlitwa darem Boga

Środkiem i wyrazem relacji człowieka do Boga jest modlitwa. Stąd też grzech pierworodny odbił się na modlitwie w sposób wyjątkowo mocny. Jeśli modlitwa pierwotna była zachwytem nad Miłością Boga, dziękczynieniem i pełnym miłości powierzeniem się Bogu, jak to widzimy w modlitwie Jezusa, to modlitwa pogrążona w ciemnościach grzechu, w niewierze w miłość stała się, jak to jest w różnych formach pogaństwa, kupowaniem poprzez ofiary – składane niekiedy nawet z ludzi – boskiej przychylności i potokiem słów służących przekonywaniu bóstw, by okazały się miłosierne. Z chrześcijańskiego punktu widzenia to sprzeczność i tragiczne nieporozumienie. Jaki ma bowiem sens przekonywanie miłości, i to miłości absolutnej, by była miłością? Na dodatek przekonywanie poprzez okrucieństwo w stosunku do samego siebie i innych. Oczywiście i modlitwy religii niechrześcijańskich mogą być niezwykle piękne, wyrażając zgnębionego lub zachwyconego ducha człowieka. Bywają wśród nich niewątpliwe perły ludzkiej myśli i tęsknoty za Bogiem. Bardziej jednak są pragnieniem wiary niż samą wiarą.

Bóg od początku swego objawienia uczy człowieka właściwej modlitwy, odpowiadającej Jego naturze. Tej właśnie modlitwy, która w pełni ukaże się w Jego Synu, Jezusie Chrystusie. Modlitwa chrześcijańska nie jest dziełem człowieka, lecz darem Boga. To bodaj najbardziej charakterystyczna jej cecha. Modlitwa, wołanie Ducha Świętego w nas, staje się możliwa tylko dzięki Jezusowi i Jego słowu. Bez Jezusa i Jego Ducha nie można modlić się po chrześcijańsku. Bez tego Ducha człowiek pozostaje zawsze więźniem złotej klatki ludzkiego piękna albo niewolnikiem nieprzeniknionych ciemności. Przyczyna tego jest bardzo prosta: miłość Boga – Bóg sam jako miłość – która jest tchnieniem modlitwy chrześcijańskiej, nie daje się wykoncypować ani odkryć. Jest tak niezwykła, po ludzku tak niemożliwa, że może być tylko objawiona. W modlitwie, podobnie jak we wszystkich innych dziedzinach chrześcijaństwa, inicjatywa należy do Boga. Także do modlitwy odnoszą się słowa Pana: Beze Mnie nic nie możecie uczynić (J 15, 5). Owszem, wiele możemy uczynić bez Jezusa, ale w ostatecznym rozrachunku zawsze okaże się to nicością.

Wymownym obrazem tej nieustannie powracającej nicości i pustki w modlitwie jest samarytańska kobieta, która przychodzi po wodę ze studni Jakubowej (por. J 4, 1-26). Przychodzi, czerpie wodę, wraca do siebie, ale ciągle musi powracać. Dzban, który dopiero co był pełny, za chwilę znów okazuje się pusty. To metafora modlitwy niechrześcijańskiej, która jest ciągłym żebraniem o łaskawość Boga. Jej istotą – powtórzmy raz jeszcze – jest ciemność oraz nieznajomość Boga i Jego natury, czyli miłości. I to miłości miłosiernej, której istota polega na tym, że kocha grzesznika – swego wroga. W istocie bowiem grzesznik jest wrogiem Boga, gdyż niszczy życie Boże w sobie, w innych i w Kościele. Ta wrogość grzeszników wobec Boga najpełniej objawiła się w krzyżu Jezusa, na którą Bóg odpowiedział właśnie miłosierdziem.

 

Sakrament miłosierdzia

W drugą niedzielę wielkanocną, od czasu kanonizacji św. Siostry Faustyny zwaną Niedzielą Miłosierdzia Bożego, Kościół czyta Ewangelię o ustanowieniu sakramentu pokuty, czy jak niektórzy go nazywają – sakramentu miłosierdzia. W historii Kościoła sakrament ten bardzo długo torował sobie drogę. Dopiero około stu lat po śmierci i zmartwychwstaniu Pana zaczęto w Kościele jego praktykowanie, zresztą bardzo ostrożne. Duch Święty musiał się wiele natrudzić, aby Kościół wreszcie odsłonił w pełni ten skarb, który zmartwychwstały Chrystus mu powierzył. Potrzeba było bardzo wiele modlitwy i natchnień Ducha Świętego, aby to, co dziś jest dla nas oczywiste, stało się zwyczajną praktyką Kościoła.

Niezwykle trudno jest uwierzyć w miłosierdzie Boże. Owszem, w teorii przyjmujemy je z łatwością, ale w konfrontacji z naszą grzesznością czy z grzesznością innych, zwłaszcza taką, która nas bardzo dotyka, poniża i niszczy, pojawiają się trudności, zdaje się, nie do przezwyciężenia. Przyjęcie miłości Boga do grzesznika we własnym życiu to zawsze wielkie zwycięstwo. By nie odrzucić tej miłości, trzeba najpierw odkryć w sobie grzesznika, nieprzyjaciela Boga i w gruncie rzeczy także siebie samego. Nie jest to możliwe bez prawdziwej modlitwy chrześcijańskiej, która – jako się rzekło – jest darem Boga i działaniem w nas Ducha Świętego. Wszyscy przystąpiliśmy kiedyś do pierwszej spowiedzi. Potem przystępowaliśmy do sakramentu pojednania dziesiątki, a starsi i pobożniejsi może i setki razy. Ciągle jednak do niego dorastamy, ciągle jesteśmy w drodze, odkrywając dzięki łasce Bożej własną grzeszność i Boże miłosierdzie, którego narzędziem i objawieniem jest spowiedź. Bóg bardzo delikatnie odsłania nam naszą grzeszność, aby nas nie zniszczyć. Gdyby bowiem Pan ukazał nam całą prawdę o naszej grzeszności, załamalibyśmy się. Stąd też dawkuje ją nam w swym miłosierdziu w tej mierze, w jakiej jesteśmy w stanie przyjąć Jego miłosierdzie. Bóg nigdy nie wpędza człowieka w beznadziejne i niszczące poczucie winy. To ostatnie jest zawsze dziełem złego ducha, którego Pismo Święte nie bez przyczyny nazywa oskarżycielem (por. Ap 12, 10).

Tak naprawdę owo objawianie się natury Boga, którą jest Miłość miłosierna, w konkrecie życia każdego z nas, to główny nurt życia chrześcijańskiego. Raz dokonało się to w historii zbawienia, ale musi się powtórzyć w życiu każdego z nas. Służy temu rozwijana w różnych charyzmatach praktyka życia chrześcijańskiego. Jednak rolę szczególną pełnią tu modlitwa osobista i sakrament pokuty.

 

Modlitwa słowem Bożym

Wytrwała, osobista modlitwa, która żywi się na co dzień słowem Bożym, służy poznawaniu siebie i Boga. Słowo Boże, zarówno to czytane osobiście, jak i to głoszone przez Kościół, jest tu niezastąpione. Chroni bowiem przed uleganiem religijnym iluzjom oraz koryguje nasze wyobrażenia o sobie samych i Bogu. Daje także klucz do interpretacji faktów naszego życia. Bóg bowiem tak, jak działał w Starym i Nowym Testamencie, działa również i w naszym życiu. Ojcowie Kościoła do tego stopnia byli przekonani o ważności modlitwy słowem Bożym w życiu chrześcijanina, że niektórzy z nich uważali za niewłaściwe używanie innych modlitw. Św. Cyprian, biskup Kartaginy i męczennik żyjący w III wieku, pisząc o modlitwie Pańskiej, kieruje do swoich wiernych słowa niezwykłej mocy, brzmiące niemal jak zakaz innych modlitw niż modlitwa słowem Bożym, której sercem jest Ojcze nasz. W jego traktacie De oratione Dominica czytamy: „Otrzymawszy Ducha i prawdę przez Jego [Jezusa] uświęcenie, dzięki otrzymanej od Niego nauce oddajemy Bogu cześć w Duchu i w prawdzie. Jaka zaś modlitwa może być bardziej duchowa od tej, którą przekazał nam Chrystus, przez którego także Duch Święty został nam posłany? Jaka modlitwa skierowana do Ojca może być bliższa prawdy niż ta, którą Syn będący prawdą wypowiedział własnymi ustami? Dlatego gdybyśmy się modlili inaczej, niż On nauczył, popełnilibyśmy błąd, a nawet grzech. Sam Chrystus zwrócił na to uwagę, mówiąc: «Odrzucacie nakaz Boga, aby ustanowić własną tradycję» (por. Mt 15, 6)” (Św. Cyprian, De oratione Dominica, 2).

Dla Ojców, którzy sami, jak św. Cyprian, wywodzili się z pogaństwa i konfrontowali się z nim na co dzień, różnica pomiędzy modlitwą chrześcijańską a pogańską była aż nadto jasna. Dostrzegali też bardzo duże niebezpieczeństwo popadnięcia w pogański sposób myślenia i modlitwy. Dlatego w swych zaleceniach byli tak radykalni. W późniejszych czasach wrażliwość i radykalizm zaleceń osłabły, a może nawet i zanikły. Dziś w czasach narastającego neopogaństwa znów musimy do nich wracać. W modlitwie chrześcijańskiej bowiem nie chodzi o relację z Bogiem w ogóle, ale o relację z Bogiem prawdziwym – Ojcem, Synem i Duchem Świętym, czyli z Bogiem, który jest Miłością stwarzającą, zbawiającą i uświęcającą.

Prawdziwa modlitwa chrześcijańska ze swej natury prowadzi do spotkania z Bogiem kochającym grzesznika, co w sposób niejako naturalny rodzi potrzebę postawienia nad tym procesem poznawania Boga i siebie pieczęci sakramentu. Spowiedź jest w tym procesie pieczęcią, którą Bóg daje przez Kościół, aby go wydobyć z ludzkiego subiektywizmu i uczynić faktem obiektywnym, już nie tylko zamkniętym w sercu, ale poświadczonym i uwierzytelnionym przez Kościół. To obiektywny, widzialny znak łaski czyli miłości Boga, która toruje sobie drogę w sposób szczególny przez modlitwę. Kościół może, oczywiście, komuś grzechy zatrzymać, co oznacza, że proces ten był urojony, bo i to możliwe.

Obecny kryzys spowiedzi, z jakim mamy do czynienia na zachodzie Europy, jest w istocie kryzysem modlitwy chrześcijańskiej, która prowadzi w samo centrum cierpienia. Idzie pod krzyż Jezusa umierającego za ludzkie grzechy, aby tam usłyszeć słowa Jezusowej modlitwy: Ojcze, przebacz im, bo nie wiedzą, co czynią (Łk 23, 34). W tym krótkim wezwaniu tkwi niezwykła moc. Oto miłość miłosierna zwraca się do miłości miłosiernej, nie po to przecież, by ją przekonywać, by była sobą, ale po to, aby relację miłości Syna do Ojca i relację miłości Boga do człowieka objawić w stopniu najwyższym z możliwych.

 

Święci, ludzie wielkiej modlitwy, nosili w sobie przekonanie o swojej ogromnej grzeszności i bardzo często się spowiadali. Jednym z największych cudów chrześcijaństwa, obok miłości nieprzyjaciół, jest bowiem świadomość bycia grzesznikiem ukochanym przez Boga. To źródło radości, której prawdziwemu chrześcijaninowi nikt nie odbierze. Dlatego też u świętych świadomość własnej grzeszności nie tylko nie mąciła radości, ale była jej podstawą.

Oczywiście, spowiedź jest konieczna tylko wtedy, kiedy ktoś popełni grzech ciężki. Grzechy lekkie gładzi także Eucharystia. Kościół jednak, i to od wieków, zachęca swe dzieci do częstej spowiedzi. Co więcej, nakazuje, by przynajmniej raz w roku przystąpić do sakramentu pojednania, nawet jeśli nie popełniło się grzechu ciężkiego. Dlaczego? Właśnie po to, by podtrzymywać w wiernych proces coraz głębszego odkrywania w swym życiu miłosiernej miłości Boga, ponieważ tak naprawdę to dzięki niej jesteśmy chrześcijanami. Dzięki niej sami powoli uczymy się miłości miłosiernej. Uczymy się wypełniania nowego przykazania, po którym inni poznają, że jesteśmy uczniami Jezusa (por. J 13, 35). Bez tej miłości – tak jak On nas umiłował – niemożliwa staje się misja Kościoła w świecie. Kościół jest światu potrzebny tylko ze względu na tę miłość.

http://www.zycie-duchowe.pl/art-7369.spowiedz-i-modlitwa.htm

************

A co po spowiedzi?

Stanisław Biel SJ

Niektórzy sądzą, że wyznanie grzechów przed kapłanem to zasadniczy element pojednania z Bogiem. Najczęściej traktowane jest przy tym jako przykry i bolesny obowiązek. Z chwilą opuszczenia kratek konfesjonału „mamy święty spokój do najbliższych świąt”. Tymczasem sakrament pojednania nie kończy się z chwilą opuszczenia konfesjonału. Można nawet zaryzykować twierdzenie, że dopiero wtedy się zaczyna.

 

Proces nawrócenia

Święty Tomasz z Akwinu wymienia szesnaście cech spowiedzi. Według Doktora Anielskiego powinna ona być prosta, pokorna, zupełna, czysta, wierna, częsta, klarowna, dyskretna, dobrowolna, wstydliwa, skruszona, krótka, mężna, poufna, oskarżająca się i gotowa do posłuszeństwa. Taka spowiedź jest spotkaniem z Bogiem miłosiernym, pojednaniem z Nim na nowo i ponownym wyznaniem miłości: Panie, Ty wszystko wiesz, Ty wiesz, że Cię kocham, mimo że czasami jestem zagubiony, słaby i upadam (J 21, 17).

Kardynał Carlo Maria Martini radził, by nadać spowiedzi formę szczególnej liturgii, potrójnego wyznania (confessio): wyznania chwały i uwielbienia Boga połączonego z wdzięcznością (confessio laudi), wyznania swoich słabości i upadków w obliczu serca miłosiernego Ojca (confessio vitae) oraz wyznania wiary i ufności w Boże miłosierdzie (confessio fidei). Z kolei niemiecki benedyktyn Anselm Grün proponuje, by sakrament utrwalić jakimś rytuałem o charakterze świątecznym (postludium). Dla jednych stanowiłby on chwilę ciszy medytacyjnej przed Najświętszym Sakramentem bądź ikoną, dla innych radość wyrażoną kieliszkiem wina, dla jeszcze innych radosne spotkanie w gronie bliskich lub przyjaciół.

Sposoby ożywiania sakramentu pojednania, które proponują znani teolodzy, muszą jednak iść w parze z codzienną pracą duchową. Celem sakramentu pojednania jest bowiem również nawrócenie. To nowotestamentalne pojęcie pochodzi od greckiego słowa metanoia, które oznacza „poznać w późniejszym czasie”, „odmienić sposób myślenia”, „myśleć inaczej niż dotychczas”. Meta może również znaczyć „poza”. Nawrócić się znaczyłoby zatem: „wyjrzeć poza świat przedmiotów”, „w każdym człowieku i stworzeniu dostrzegać samego Boga”, „w naszych codziennych przeżyciach rozpoznawać obecność Boga, który do nas przemawia”1.

Niektórzy lubią mówić o cezurze, jaka dzieli ich życie: przed i po nawróceniu. Określają przy tym dokładną datę nawrócenia, często związaną z sakramentem pojednania po długiej nieobecności w Kościele. Sądzą ponadto, że owo nawrócenie jest wydarzeniem jedynym i definitywnym. Tymczasem prawdziwe nawrócenie nie jest wydarzeniem jednorazowym. To raczej proces, który trwa całe życie. Każdego dnia, poznając Boga, Jego miłość i miłosierdzie, doświadczając bliskości Jezusa, żyjąc Ewangelią, kochając innych, pokonując swoje słabości czy błędy i wyciągając wnioski z porażek, nawracamy się, czyli zmieniamy myślenie, zbliżamy się do myśli Bożej. Sakrament pojednania czy jakieś szczególne przeżycie mistyczne lub doświadczenie powrotu do Kościoła jest tak naprawdę początkiem lub kolejnym etapem w całym procesie nawrócenia.

 

Rachunek sumienia i postanowienie poprawy

W pracy duchowej, która ma miejsce między systematycznym przystępowaniem do sakramentu pojednania, ważne miejsce zajmuje – proponowany przez mistrza duchowości św. Ignacego Loyolę – codzienny rachunek sumienia. Jest on o tyle istotny, że współczesny tryb życia nie sprzyja wyciszeniu i refleksji. Uczynione po spowiedzi postanowienia w codzienności bywają odstawiane do lamusa. Tymczasem rachunek sumienia to pomoc w podejmowaniu refleksji nad wyznawanymi w sakramencie pojednania grzechami oraz w badaniu własnej świadomości: na ile proces nawrócenia dokonuje się w codzienności.

Oczywiście codzienny kwadrans szczerości, do którego zachęca Ojciec Ignacy, nie zawsze jest możliwy. Niemniej krótka refleksja w czasie wieczornej modlitwy leży w zasięgu każdego. W czasie takiej refleksji można dziękować Bogu za dobro i duchowy wzrost, który dokonuje się każdego dnia z pomocą Jego łaski. Można również przeprowadzić krótką rewizję swoich uczuć, motywacji, słów, myśli, zachowań i czynów. W jej trakcie łatwiej dostrzec, w jakim kierunku prowadzi Bóg i w jaki sposób człowiek odpowiada na Jego delikatne natchnienia i prowadzenie.

W sakramencie pojednania ważne stają się pewne duchowe „postanowienia”, będące „motorem” do dalszej pracy. Stosując je, należy jednak unikać pewnych niebezpieczeństw. Przede wszystkim nie powinny one być ogólnikowe i abstrakcyjne („Będę bardziej kochać Pana Boga”), gdyż w codzienności „rozmywają się”, okazują się nierealne i zamiast być bodźcem do dalszej pracy, wywołują zniechęcenie i frustrację. Nie powinny również zawierać huraoptymizmu ani być oderwane od realności. Samo przekonanie, że wystarczy zaufać Panu, a On sam będzie działał, to za mało. Z drugiej strony, nie jest dobrze, jeśli postanowienia te podszyte są lękami i obawami albo skazane z góry na niepowodzenie. Nie można również oczekiwać łatwych i natychmiastowych zmian w czasie ich realizacji. Wierność, nawet w pozornie małych i błahych sprawach, może być pierwszym krokiem w kierunku głębokiej przemiany.

Przytaczany powyżej Anselm Grün OSB – jako psycholog – zamiast postanowień woli używać terminu „program ćwiczeń”. „«Program ćwiczeń» jest wolny od surowości, jaka w czasach średniowiecza cechowała pokutę. Wyrasta z optymistycznego przekonania, że nie jesteśmy wydani na łup słabości. […] Wprawdzie nie możemy zmienić swej skóry, ale możemy się ćwiczyć, tak by coś się jednak zmieniło – możemy próbować nowych dróg”2. Pomocą w realizacji postanowień bądź „programu ćwiczeń” może być dzienniczek uczuć3. Zapisywanie wniosków, sposobu ich realizacji, a także uczuć, jakie im towarzyszą, śledzenie przebiegu wewnętrznej pracy i kierunku duchowego rozwoju bardzo pomaga w duchowej praktyce.

 

Przebaczenie i pojednanie

Integralną częścią spowiedzi jest przebaczenie i pojednanie z ludźmi. Doświadczenie Bożego miłosierdzia nie jest sprawą prywatną, która nie ma żadnego wpływu i oddziaływania na innych. Przeciwnie, zakłada czyny, działanie. Sakrament pokuty daje łaskę, by rozpocząć proces pojednania z sobą i innymi. Bywa, że staje się to możliwe zaraz po spowiedzi. Częściej to dłuższy proces wymagający czasu i dojrzałości, zwłaszcza gdy w grę wchodzą zadawnione zranienia emocjonalne.

Nie można jednak poprzestać na stwierdzeniu zranienia i trwać w uporze, nic nie czyniąc w tym kierunku lub stosując mechanizmy obronne. Przebaczenie i przyjęcie przebaczenia ma wymiar terapeutyczny. Jego brak rodzi zgorzknienie i pretensjonalność. Ponadto zniewala. Uzależnia od innych i wciąga w tryby manipulacji. Dopóki człowiek nie przebaczy, pozostaje związany z innymi niewidzialną nicią i nie do końca jest sobą. Zamiast duchowego pokoju i radości towarzyszy mu smutek i agresja.

Przebaczenie jest wyzwalające. Pamiętam rozmowę z pewną siostrą zakonną, przełożoną, która czuła wielki ból i złość do swoich podwładnych. Wkładała ogromny wysiłek i całe serce, by zaspokoić ich potrzeby duchowe i materialne. Jednak zamiast wdzięczności spotykała się z ciągłą krytyką. W czasie modlitwy wylała wiele łez i wypowiedziała swoje bóle oraz żale do Boga. W końcu Pan Bóg dał jej światło: „Jeżeli ja przeżywam taki ból z powodu obojętności ludzi i dlatego, że nie potrafię przebaczyć, jak bardzo musi cierpieć Bóg, gdy Jego miłość jest tak bardzo deptana i odrzucana”. Od tej chwili była wyzwolona. Pragnęła wypełniać dobrze swoją misję, nie uzależniając jej od ludzkiej gratyfikacji i profitów.

 

Grzechy nałogowe i grzechy powszednie

Z omawianą tu kwestią codziennego nawracania po spowiedzi wiąże się jeszcze kilka kwestii szczegółowych, które w tym miejscu jedynie krótko zasygnalizuję. Jedną z nich jest problem grzechów nałogowych. To grzechy często popełniane, które stają się przez to niemal przyzwyczajeniem. Grzechy te zwykle nie mają wagi grzechu śmiertelnego, gdyż są skutkiem ograniczonej świadomości i wolności. Według nowego katechizmu grzech śmiertelny wymaga natomiast „pełnego poznania i całkowitej zgody. Zakłada wiedzę o grzesznym charakterze czynu, o jego sprzeczności z prawem Bożym. Zakłada także zgodę na tyle dobrowolną, by stanowił on wybór osobisty” (KKK 1859).

W ocenie grzechu należy uwzględnić wielość czynników, jak na przykład niedojrzałość uczuciową, nabyte nawyki, stany lękowe, czynniki psychiczne lub społeczne. Te, a także inne uwarunkowania zmniejszają, a często nawet redukują do minimum winę moralną. Nie oznacza to oczywiście, że do grzechów nałogowych można podchodzić laksystycznie. Przeciwnie, ponieważ są mocno zakorzenione, wymagają większej pracy duchowej. W takim przypadku oprócz modlitwy i innych pomocy duchowych, ascezy i systematycznej spowiedzi, najlepiej u jednego spowiednika, zalecane jest kierownictwo duchowe, a niekiedy również terapia. Oczywiście nie można wtedy podejmować postanowień typu: „Nigdy więcej tego grzechu nie popełnię”, gdyż nie jest to możliwe. Można jednak z Bożą pomocą podejmować te środki, które stopniowo będą pomagać w walce z nałogami.

Innym problemem są z kolei grzechy powszednie i codzienne zaniedbania. One będą nam w życiu zawsze towarzyszyć w większym lub mniejszym nasileniu. Perfekcjonizm duchowy to iluzja. Jest też niebezpieczny, gdyż koncentruje wyłącznie na sobie, własnej pracy i możliwościach. Stopniowo przechodzi w pychę i wyklucza łaskę oraz potrzebę zaufania Bogu. Grzechy i codzienne zaniedbania uczą pokory i większego otwarcia na miłość Boga. Dlatego dobrze jest, gdy stanowią treść codziennego rachunku sumienia i regularnej spowiedzi. „Wyznawanie codziennych win (grzechów powszednich) nie jest ściśle konieczne, niemniej jest przez Kościół gorąco zalecane. Istotnie, regularne spowiadanie się z grzechów powszednich pomaga nam kształtować sumienie, walczyć ze złymi skłonnościami, poddawać się leczącej mocy Chrystusa i postępować w życiu Ducha. Częściej otrzymując przez sakrament pokuty dar miłosierdzia Ojca, jesteśmy przynaglani, by być – jak On – miłosierni” (KKK 1458).

Jan Maria Vianney radzi, by w sytuacji grzechów i słabości codziennych stosować pewne drobne akty duchowe lub ascetyczne: „Gdy tylko na duszy pojawi się (choćby) mała plamka, trzeba postąpić jak człowiek posiadający piękną i drogocenną kryształową kulę. Gdy zbierze się na niej trochę kurzu, zaraz ją czyści i poleruje, by była czysta i błyszcząca. Gdy więc zauważycie najmniejszą skazę na swojej duszy, zaraz przeżegnajcie się ze czcią wodą święconą i spełnijcie jakiś dobry uczynek, […] dajcie jałmużnę, uklęknijcie przed Najświętszym Sakramentem, przyjdźcie na Mszę świętą”4.

Pewną trudność stanowią grzechy, które się powtarzają. Niektórzy wątpią w sens spowiedzi będącej ciągłym (zwykle nieświadomym) powtarzaniem takich „wyuczonych” grzechów. W sakramencie pojednania nie chodzi jednak o to, byśmy byli oryginalni bądź wymyślali nowe grzechy. Pan Bóg przecież dobrze zna nasze serca. Dlatego oczekuje raczej szczerości, prawdy i skruchy. Ponadto świadomość powtarzających się słabości rodzi większą pokorę wobec Boga, samego siebie, a także wyrozumiałość wobec błędów innych. Poznając własną naturę i jej słabe strony, można podejmować wspomniany wcześniej „program ćwiczeń”.

 

Zadośćuczynienie

Na koniec przypomnę jeszcze, że dopełnieniem spowiedzi jest działanie zmierzające w kierunku naprawy popełnionych błędów bądź krzywd. „Rozgrzeszenie usuwa grzech, ale nie usuwa wszelkiego nieporządku, jaki wprowadził grzech. Grzesznik podźwignięty z grzechu musi jeszcze odzyskać pełne zdrowie duchowe. Powinien zatem zrobić coś więcej, by naprawić swoje winy; powinien «zadośćuczynić»” (KKK 1459).

Zadośćuczynienie zależy od wagi i okoliczności grzechów. Czasami będzie to dłuższa modlitwa, innym razem czyny miłosierdzia, różne formy ascezy czy akceptacja cierpienia i krzyża. Jeżeli grzech naruszył dobra moralne bądź materialne bliźnich, wymaga restytucji. Na przykład kradzież cudzej wartości wymaga jej zwrotu. Zniesławienie czy oczernianie bliźnich wymaga sprostowania wypowiedzianych kłamstw. To wymogi, które wynikają ze sprawiedliwości, praw innych i miłości bliźniego. Bez ich spełnienia spowiedź pozostaje aktem formalnym.

Zasygnalizowane krótko problemy świadczą, że spowiedź nie kończy się z chwilą otrzymania rozgrzeszenia. To raczej proces nawrócenia trwający całe życie. Tym bardziej świadomy, im głębsze życie duchowe. Święci, mistycy byli najbardziej świadomi istoty grzechu i własnej nędzy. Przeczuwali, że nawet najmniejszy grzech oddziela ich od najświętszego Boga. Dlatego spowiadali się często i żyli w przekonaniu, że są tylko grzesznikami, którym Pan darował wielki dług (por. Łk 7, 41-43). Niech ich przykład stanowi bodziec i zachętę do codziennej nieraz mozolnej pracy wewnętrznej i permanentnego nawracania.

 

Przypisy

1 A. Grün OSB, Sakramenty, Kraków 2008, s. 185.

2 Tamże, s. 177.

3 Metoda prowadzenia dzienniczka uczuć opisana została w: S. Biel SJ, Życie duchowe bez trików i skrótów, Kraków 2010, s. 168-172.

4 Cyt. za: A. Monnin SJ, Zapiski z Ars, Warszawa 2009, s. 164.

http://www.zycie-duchowe.pl/art-5283.co-po-spowiedzi.htm

**********

Ludzie Kościoła i kultury, którzy zmarli w minionym roku

KAI / jm

(fot. PAP/Marcin Bielecki)

Kościół katolicki 2 listopada obchodzi Dzień Zaduszny. Tego dnia wspomina się wiernych zmarłych. Przy tej okazji przypominamy sylwetki osób związanych z Kościołem oraz przedstawicieli świata kultury i nauki zmarłych w minionym roku (licząc od listopada 2014 r.).

 

Wśród nich znaleźli się m.in. bp Tadeusz Zawistowski i bp Józef Pazdur, a także Władysław Bartoszewski, prof. Stanisław Barańczak, ks. prof. Tadeusz Ślipko SJ.

 

Rok 2014:

 

23 października – ks. Lesław M. Gwarek SAC – w latach 1993-1999 przełożony prowincji Zwiastowania Pańskiego księży pallotynów w Poznaniu. Miał 63 lata.

 

31 października – ks. prałat dr Edward Hinz – wybitny muzykolog, wykładowca seminarium duchownego w Pelplinie, autor książek z zakresu muzyki kościelnej, szczególnie na temat chorału gregoriańskiego. Miał 85 lat.

 

1 listopada – ks. prof. dr hab. Władysław Bochnak – emerytowany prepozyt kapituły katedralnej i proboszcz parafii katedralnej w Legnicy, wykładowca historii Kościoła, autor publikacji z zakresu historii Kościoła, a szczególnie nowej historii Kościoła legnickiego.

 

4 listopada – Henryk Knapik – radiowiec, autor książki “Ewangeliarz współczesny”, bliski współpracownik ks. Franciszka Blachnickiego, absolwent KUL-u. Był założycielem fundacji “Biblos”, której celem jest rozpowszechnianie Biblii i nauczania biblijnego, a także inspirowanie badań biblijnych oraz przekładów Biblii z języków oryginalnych na język polski.

 

24 listopada – br. Roman Władysław Kwiecień – franciszkanin, ostatni współpracownik św. Maksymiliana Kolbego w Japonii. Miał 100 lat.

 

27 listopada – dr Wanda Błeńska – lekarka i misjonarka, która przez ponad 40 lat ofiarnie oddawała się służbie chorym, zwłaszcza trędowatym w Ugandzie.

 

Otrzymała od Jana Pawła II Order Świętego Sylwestra – najwyższe odznaczenie przyznawane świeckim zaangażowanym w życie Kościoła. Miała 103 lata.

 

26 grudnia – prof. Stanisław Barańczak – poeta, tłumacz, działacz opozycji, długoletni wykładowca Uniwersytetu Harvarda. Zaadoptował na grunt języka polskiego m.in. poezję metafizyczną XVII wieku. Miał 68 lat.
Rok 2015:

 

2 stycznia – ks. prof. Stefan Ryłko CRL – wybitny znawca prawa kanonicznego, historyk i hagiograf, postulator w procesach kanonizacyjnych i beatyfikacyjnych wielu polskich świętych.

 

7 stycznia – Jan Kurtyka – siostrzeniec bł. Karoliny Kózkówny, był opiekunem domu – muzeum bł. Karoliny. Miał 78 lat.

 

7 stycznia – Tadeusz Konwicki – wybitny pisarz i reżyser. Był autorem m.in. takich powieści jak “Sennik współczesny”, “Wniebowstąpienie”, “Mała Apokalipsa”. Pracował także jako reżyser filmowy; jest autorem takich obrazów jak “Ostatni dzień lata”, “Zaduszki”, “Salto”. Miał 88 lat.

 

11 stycznia – Danuta Michałowska – aktorka, reżyser teatralny, pedagog, była rektor PWST w Krakowie. Była wybitną interpretatorką poezji Karola Wojtyły, z którym przyjaźniła się aż do jego śmierci. Miała 92 lata.
19 stycznia – o. Jerzy Świerkowski SJ – jezuita, wieloletni duszpasterz akademicki w Lublinie i Gdańsku oraz kapelan ZHR. Miał 79 lat.

 

28 stycznia – Krystyna Kuryś – współzałożycielka wspólnot ruchu “Wiara i Światło” skupionego wokół osób z niepełnosprawnością intelektualną.

 

30 stycznia – ks. prał. Witold Andrzejewski – legendarny kapelan gorzowskiej “Solidarności”, odznaczony pośmiertnie Krzyżem Komandorskim Orderu Odrodzenia Polski za wybitne zasługi w działalności na rzecz przemian demokratycznych w Polsce. Miał 75 lat.

 

6 lutego – ks. prof. Daniel Olszewski – historyk Kościoła, profesor nauk humanistycznych, wykładowca Uniwersytetu Jana Kochanowskiego w Kielcach i tamtejszego Wyższego Seminarium Duchownego. Miał 81 lat.

 

26 lutego – Monika Honkisz – zasłużona katechetka diecezji bielsko-żywieckiej, należała do Instytutu Świeckiego Przemienienia Pańskiego. Miała 88 lat.

 

2 marca – ks. Marian Siedlaczek – harcerz i uczestnik powstania warszawskiego z batalionu “Gustaw”, misjonarz w Senegalu, duszpasterz archidiecezji poznańskiej. Miał 88 lat.

 

7 marca – ks. Ludwik Warzybok – wieloletni dyrektor Domu Księży im. Jana Pawła II w Częstochowie oraz wieloletni dyrektor Wydziału Katechetycznego Kurii Diecezjalnej w Częstochowie. Miał 67 lat.

 

20 marca – ks. inf. Jan Jagodziński – zasłużony kapłan archidiecezji lwowskiej. W latach 1983-92 był rektorem seminarium duchownego archidiecezji w Lubaczowie24 . Miał 86 lat.

 

24 kwietnia – Władysław Bartoszewski – wybitny polski historyk, działacz katolicki, wychowawca i polityk. Więzień obozu w Auschwitz-Birkenau, powstaniec warszawski, więzień polityczny w PRL, jeden z najbardziej zasłużonych przedstawicieli ruchu “Znak”. Wieloletni członek zarządu Fundacji na rzecz Wymiany Informacji Katolickiej, należącej do Konferencji Episkopatu Polski. Miał 93 lata.  ???????????? (Słowo Boże na dziś ?)

 

1 maja – ks. prof. Tadeusz Ślipko SJ – wybitny etyk i wykładowca uniwersytecki uhonorowany m.in. Złotym Krzyżem Zasługi (1973) i Krzyżem Kawalerskim Orderu Odrodzenia Polski (1979). W 2014 r. nagrodzony został główną nagrodą FENIKS przyznawaną przez Stowarzyszenie Wydawców Katolickich. Miał 97 lat.

 

7 maja – bp Józef Pazdur – biskup pomocniczy senior archidiecezji wrocławskiej. Miał 90 lat.

 

10 maja – ks. Piotr Kocur – egzorcysta diecezji bielsko-żywieckiej, ewangelizator, proboszcz parafii św. Marii Magdaleny w Cieszynie. Zmarł podczas pieszej pielgrzymki do grobu św. Jakuba w Santiago de Compostela w Hiszpanii. Miał 61 lat.

 

21 maja – ks. Henryk Surma CM – wieloletni kapelan Klub Sportowego Cracovia, który zabiegał o pojednanie między kibicami krakowskich drużyn piłkarskich.

 

Miał 78 lat.

 

1 czerwca – bp Tadeusz Zawistowski – biskup pomocniczy senior diecezji łomżyńskiej, odznaczony w 2007 roku Krzyżem Komandorskim Orderu Odrodzenia Polski. Miał 85 lat.

 

29 czerwca – o. Teofil Kapusta OCD – prekursor pracy misyjnej polskich karmelitów bosych w Afryce. Miał 83 lata.

 

4 lipca – Zofia Rozanow – historyk sztuki i literat, wieloletnia badaczka dziejów sztuki Jasnej Góry. Pracowała w Instytucie Sztuki Polskiej Akademii Nauk w Warszawie. Miała 85 lat.

 

4 lipca – ks. prof. Mieczysław Lubański – wybitny filozof przyrody, wykładowca Uniwersytetu Warszawskiego, Katolickiego Uniwersytetu Lubelskiego oraz Uniwersytetu Kardynała Stefana Wyszyńskiego (dawniej ATK), autor wielu prac naukowych. Miał 90 lat.

 

25 lipca – ks. prof. Marek Zahajkiewicz – historyk Kościoła, wieloletni wykładowca Katolickiego Uniwersytetu Lubelskiego Jana Pawła II oraz Metropolitalnego Seminarium Duchownego w Lublinie. Miał 81 lat.

 

4 sierpnia – Tadeusz Cozac – założyciel bielskiego koła Towarzystwa Pomocy im. św. Brata Alberta, laureat papieskiego medalu “Pro Ecclesia et Pontifice”. Miał 83 lata.

 

10 sierpnia – ks. Stanisław Paździor – profesor prawa kanonicznego KUL, sędzia i wiceoficjał Sądu Metropolitalnego w Lublinie. Miał 69 lat.

 

8 września – ks. Franciszek Chowaniec – pierwszy duszpasterz i moderator Służby Liturgicznej i Ruchu Światło-Życie w archidiecezji krakowskiej, prefekt Wyższego Seminarium Duchownego w Krakowie. Miał 84 lata.

 

12 września – o. Honorat Gil OCD – historyk Kościoła i zakonu, wydawca pism i autor naukowej biografii św. Rafała Kalinowskiego OCD oraz wicepostulator w procesie beatyfikacyjnym bł. Alfonsa Mazurka OCD. Miał 80 lat.

 

22 września – ks. Feliks Folejewski SAC – pallotyn, znany i zasłużony duszpasterz i rekolekcjonista. Był następcą ks. Jerzego Popiełuszki w duszpasterstwie ludzi pracy archidiecezji warszawskiej. Zwany był warszawskim apostołem Bożego Miłosierdzia. miał 81 lat.

 

8 października – s. Zofia Alina Chomiuk – wieloletnia przełożona generalna Zgromadzenia Sióstr Loretanek, postulatorka procesu beatyfikacyjnego bł. ks. Ignacego Kłopotowskiego. Miała 75 lat.

http://www.deon.pl/religia/kosciol-i-swiat/z-zycia-kosciola/art,23960,ludzie-kosciola-i-kultury-ktorzy-zmarli-w-minionym-roku.html

****************

Tylko miłość i prosta ufność

Piotr Słabek

Z biegiem czasu coraz bardziej odkrywam, że moja modlitwa jest zmaganiem, wysiłkiem wiary i próbą zaufania. Przez wiele lat sięgałem po różne formy modlitwy: medytację, rozważania, różaniec. Gdzieś w sercu rozwijało się jednak pragnienie czegoś bardzo prostego, modlitwy obecności, trwania przed Bogiem bez zbędnych słów, myśli, obrazów, porównań i odniesień.

1. Kilka lat temu zauważyłem, że owo pragnienie prostoty i ciszy zaowocowało swoistą niechęcią do prawie wszelkich treści duchowych. Kazania, których słuchałem podczas niedzielnych Mszy świętych, książki czy artykuły, które czytałem z racji zawodowych, wydawały mi się przegadane, zbyt teoretyczne czy nazbyt ogólne, takie “na ludzką miarę”. Prawie każda z duchowych treści, z którymi się spotykałem i spotykam, wydaje mi się zbyt mocno oparta na rozmyślaniach – wyobrażeniach ludzkiego umysłu, a zbyt mało na prawdziwym i głębokim doświadczeniu Boga.

Już w latach osiemdziesiątych, kiedy najpierw zacząłem interesować się, a później studiować teologię, najbardziej pociągała mnie teologia apofatyczna, nazywana też teologią negatywną (gr. apofatikos – “przeczący”). Nawiązywali do niej wielcy Ojcowie Kościoła: Klemens Aleksandryjski, Pseudo-Dionizy Areopagita, Bazyli Wielki, Grzegorz z Nyssy, Grzegorz z Nazjanzu, Symeon Nowy Teolog. Założenia tej teologii, mówiąc najprościej, można sprowadzić do kilku prawd: po pierwsze, o Bogu, który dla ludzkiego rozumu pozostaje niezbadaną tajemnicą, nieskończenie więcej nie wiemy niż wiemy; po drugie, to, co wiemy o Bogu, to to, jaki Bóg nie jest; po trzecie, to, co o Bogu mówimy, to pewne symbole, obrazy i abstrakcyjne pojęcia zrozumiałe dla naszych umysłów, lecz zupełnie nieadekwatne do opisu tajemnicy natury Boga. Według słów św. Grzegorza z Nazjanzu: “Boga wypowiedzieć jest rzeczą niemożliwą, ale rozumem Go pojąć – jeszcze bardziej niemożliwą”.

Nie chcę analizować i badać mojej obecnej niechęci do treści duchowych. Być może jest to efekt przesytu czy znużenia tymi treściami i bardzo schematycznym, a nawet niekiedy drętwym sposobem ich przekazu… Być może to lenistwo duchowe lub pierwsze objawy starości… Jednak mimo tej niechęci moja wrażliwość dostrzega ślady Boga w niektórych pozornie tylko zaskakujących miejscach; tam, gdzie na ogół tych treści się nie szuka. U mnie tym obszarem stał się film, którym od kilku lat intensywnie się interesuję, oraz piękno przyrody.

2. Spośród wielu form modlitwy, które kiedyś praktykowałem, została mi głównie Modlitwa Jezusowa. Uważam ją za najbardziej prostą i uniwersalną. Modlę się nią bez zbędnych słów i myśli. Pozwala mi ona trwać przed Bogiem, być w Jego obecności w niemal dowolnej chwili dnia. Modlę się, jadąc w tramwaju, idąc do pracy, pracując i wracając z pracy. Nieraz łączę tę modlitwę z adoracją Najświętszego Sakramentu. Mieszkam blisko Sanktuarium Bożego Miłosierdzia w Krakowie-Łagiewnikach, więc czasami jeżdżę tam z żoną na adorację. Robimy to jednak coraz rzadziej, z uwagi na grupy prowadzące w Łagiewnikach nocne adoracje. My pragniemy w ciszy i spokoju klęczeć u stóp Pana, zorganizowane grupy mają zupełnie inne potrzeby. Od kilku lat z żoną uprawiamy sport zwany nordic walking. To długie wyprawy marszowe, na które najczęściej wyjeżdżamy do Puszczy Niepołomickiej lub Lasku Wolskiego. Doświadczyłem, że staje się to dla mnie nie tylko okazją do wypoczynku. Czas ten daje mi także wspaniałe warunki do praktykowania Modlitwy Jezusowej. W czasie modlitwy rozmawiam z Bogiem o tym, co dla mnie w życiu trudne.

Dostrzegam, że odpowiedź Boga na moją modlitwę jest zawsze bardzo konkretna i objawia się w małych, nieraz pozornie błahych sprawach. Często zakres tej odpowiedzi bardzo zależy od mojej wiary, która przekłada się na dwie sprawy. Pierwsza z nich to żarliwość i intensywność modlitwy – uwaga skierowana ku Bogu, natarczywość błagania i prośby, intensywność dziękczynienia, podjęcie postu. Druga to przełamanie barier wewnętrznych – lenistwa, nieśmiałości, strachu przed tym, co nieznane, zbytniej troski o siebie czy opinie innych o mnie, przełamywanie egoizmu i wygodnictwa, rezygnowanie z obwiniania innych.

Jeśli moja wiara w tych dwóch aspektach postępuje do przodu, widzę wtedy owoce modlitwy, choć często pojawiają się one w nieoczekiwany sposób, w zupełnie nieprzewidzianych miejscach. Gdy wiara słabnie, a przychodzące trudności załamują mnie, owoce tej mało intensywnej modlitwy z osłabioną wiarą są bardzo mizerne. Wówczas jakbym słyszał głos Boga: “Tylko na tyle pozwoliłeś Mi działać”. Po tym doświadczeniu próbuję kolejny raz, starając się więcej wierzyć i bardziej pokonywać siebie.

Tym, co ożywia naszą wiarę w małżeństwie i bardziej pobudza do modlitwy, staje się pamięć konkretnych sytuacji i zdarzeń, które razem z żoną odczytujemy jako wysłuchanie naszych modlitw i Bożą opiekę nad naszym małżeństwem i rodziną. Lista takich – jak wierzymy – Bożych ingerencji w naszym życiu jest bardzo długa.

3. Tematem naszej wspólnej modlitwy rodzinnej są w dużej mierze sprawy domowe – cały przekrój różnych intencji. Mieszkamy z moją mamą, która skończyła już dziewięćdziesiąt lat i wymaga stałej opieki. Mama jest dla mnie przykładem nieustannej modlitwy. Odkąd pamiętam, zawsze towarzyszyła jej prosta modlitwa ustna, litanie, modlitwy do świętych i różaniec. Bardzo dużo modliła się i modli za nas, za nasze dzieci. Modlitwa to sens jej życia. Wiek mamy i stan jej zdrowia ukazują powolny proces gaśnięcia życia i umierania. Są dni, w których czuje się bardzo słaba. Nieraz nawet z naszą pomocą nie może wstać z łóżka; nieraz nie poznaje żony czy dzieci. Jawa miesza się jej ze snem. Nie pamięta o tym, co było przed chwilą ani w dawnej przeszłości. Modlitwy mylą się jej i plączą. Mimo to zawsze się modli i ma bardzo pogodny nastrój. Często zachowuje się jak małe, bezradne dziecko.

Modlimy się o jej zdrowie i dziękujemy za nią. W czasie opieki nad mamą myślę o mojej starości – oczywiście jeżeli dożyję w zdrowiu takiego wieku. Ta refleksja przybliża mnie do Boga. Mam świadomość, że z wiekiem będę coraz bardziej niedołężny i bezradny, zdany na dobroć i opiekę innych, a przede wszystkim na opiekę Boga. Być może z mojego wykształconego intelektu na starość niewiele zostanie, będzie szwankować pamięć. Zostanie tylko miłość i prosta ufność.

W kwestii dotyczących dzieci nieraz modlitwa jest najskuteczniejszym, a nierzadko jedynym sposobem ich wychowania. W okresie dojrzewania wpływ argumentów rozumowych jest raczej niewielki. Nadmierne nakazy i zakazy zawsze przynoszą efekt odwrotny od zamierzonego. Mocne, nieraz emocjonalne konfrontacje poglądów na dyskusyjne tematy ranią, a nawet zamykają na dialog.W wielu sytuacjach zostaje tylko modlitwa. Z żoną dostrzegamy olbrzymią różnicę między krakowskim duszpasterstwem dominikańskiej “Beczki”, w którym żyliśmy w czasach studiów, a środowiskiem, w którym obracają się nasi studiujący synowie. Na pewno to zmiany kulturowe. Poza tym ówczesna “Beczka” była czymś wyjątkowym. Ogólnie rzecz biorąc, w środowiskach naszych starszych synów to, co uznaje się za normy życia chrześcijańskiego, osobiste doświadczenie Boga, pragnienie ewangelizacji, jest tam nieobecne i powszechnie uważane za formę fanatyzmu religijnego. Nie ma znaczenia fakt, że nasze dzieci i ich znajomi uczęszczali do szkół katolickich.

W takiej sytuacji rozumiemy, że wiara naszych dzieci jest wystawiona na trudne próby, staje się płynięciem pod prąd i przeciwstawianiem się powszechnym poglądom i zachowaniom. Nie dziwi nas fakt, że często pojawiają się trudności i niezrozumienie nauki Kościoła. W tych kwestiach o wiele bardziej skuteczna jest modlitwa niż teologiczne tłumaczenie.

W miarę dojrzewania dzieci nieraz mieliśmy pokusę zaoszczędzenia im życiowych doświadczeń. W wielu sytuacjach związanych z ich decyzjami i wyborami mamy jasność, że ta czy inna decyzja jest błędna: dotyczy to zakupów, doboru przyjaciół czy innych bardziej lub mniej ważnych rzeczy. Powtarzamy dzieciom, że mamy doświadczenie, że konsekwencje ich decyzji będą takie a takie, że to nie ma sensu. Prosimy o zmianę decyzji. Dzieci jednak często obstają przy swoim i dzieje się dokładnie to, co przewidzieliśmy. Wówczas przyznają nam rację, co wcale nie znaczy, że za krótki czas nie powtórzy się podobna sytuacja. To, co dla nas jest ważne, to stała modlitwa, by Pan Bóg uchronił nasze dzieci od skutków poważnych, życiowych, błędnych decyzji.

Nasza forma modlitwy małżeńskiej to oprócz adoracji modlitwa godzin i różaniec. Wspólnie modlimy się przed obiadem i uroczystymi kolacjami. W czasie świąt rozbudowujemy rodzinną modlitwę o modlitwę spontaniczną. Od czasów przedmałżeńskich rozpoczęliśmy wyjazdy na rekolekcje przygotowujące do Triduum Paschalnego. Później wyjazdy te kontynuowaliśmy prawie każdego roku z całą rodziną. W czasie Triduum została ochrzczona Marysia, nasze najmłodsze dziecko. Od wielu lat współprowadzimy te rekolekcje. Zawsze jest to dobry czas dla naszej rodziny: wyłączamy się z natłoku spraw, mamy czas na modlitwę, adorację, refleksję… Każdy z uczestników wyjazdu współtworzy liturgię i aktywnie uczestniczy w tych świętych tajemnicach naszej wiary. Innego sposobu obchodzenia świąt wielkanocnych nasze dzieci nie znają.

http://www.zycie-duchowe.pl/art-219.tylko-milosc-i-prosta-ufnosc.htm

*********************

Czy Matka Teresa bała się śmierci?

Renzo Allegri, dziennikarz który przeprowadzał wywiad z Matką Teresą, dzień przed swoim wyjazdem przypomniał sobie o nietypowym pytaniu: “Siostra nie boi się śmierci?” Takiej odpowiedzi się nie spodziewał. Zobacz, co powiedziała Matka Teresa.

 

https://youtu.be/CL6fcV9lnhE
MATKA TERESA MI POWIEDZIAŁAMATKA TERESA MI POWIEDZIAŁA
Renzo Allegri

Renzo Allegri spotykał się z Matką Teresą wielokrotnie. Dzięki wspólnym podróżom i długim rozmowom miał okazję dobrze poznać tę wyjątkową kobietę. Wspomnienia i anegdoty zawarte w tej fascynującej biografii ukazują osobowość Matki Teresy, jej wiarę i bezgraniczne zaufanie Jezusowi, nawet w chwilach największych wewnętrznych ciemności.

http://www.deon.pl/czytelnia/ksiazki/art,851,czy-matka-teresa-bala-sie-smierci.html
***************

Dlaczego nie potrafimy rozstać się z przeszłością?

Uwe Böschemeyer / slo

(fot. shutterstock.com)

Znasz to? Oto powracają obrazy dawnych czasów. Nie przywoływałeś ich. Wcale nie chcesz ich widzieć, ale one ci się narzucają. Momentalnie zmieniają twój nastrój. Pogrążają w mroku twoją duszę, przenikają cię bólem, przytłaczają, wyzwalają dawną bezradność i dawny smutek.

 

Widzisz ponownie przed sobą ludzi z tamtego czasu: ich twarze, ich spojrzenia, ich gesty. Widzisz, co oni robią. Słyszysz ich głosy, ich słowa. Przechodzisz ponownie przez dawne miejsca. Stoisz na dawnych placach. Słyszysz dawne pieśni. Czujesz, jak wszystko to, co było, znowu się do ciebie zbliża. Wydaje się, jakby przed przeszłością nie było ucieczki. Te obrazy wciągają cię z powrotem w dawny czas. Stale jeszcze mają nad tobą władzę.

 

Do najtrudniejszych, ale zarazem najważniejszych zadań w życiu należy pojednanie z tym, co było. Zadanie to jest tak ważne dlatego, że wtedy tylko żyjemy duchem w teraźniejszości, jeśli żyjemy w czasie.

 

Nasza świadomość ma inne poczucie czasu niż nasza nieświadomość. Świadomość jest ukierunkowana na teraźniejszość, natomiast nieświadomość obejmuje teraźniejszość i przeszłość, a niekiedy również przyszłość. Wprawdzie przeszłe wydarzenia, które zaciemniają życie, w chwili, w której się pojawiają, natychmiast przemijają, jednakże związane z nimi siły emocjonalne pozostają obecne dopóty, aż się z nimi uporamy.

 

Dusza domaga się wewnętrznego ładu, a ład ten polega między innymi na tym, że człowiek powinien na swej drodze przez życie pozostawiać możliwie jak najmniej rzeczy nieuporządkowanych. Dlatego nie daje ona spokoju, dopóki ciągle jeszcze zajmujemy się dawnymi zranieniami, agresjami, smutkami, rozczarowaniami, niespełnionymi pragnieniami, tęsknotami, dopóki ciągle jeszcze zajmujemy się tym wszystkim, co pozostało niezałatwione.

 

Nie może żyć teraźniejszością nikt, kto nie zajął stanowiska wobec trudnych spraw, które za sobą pozostawił. Dlatego pojednanie z dawnym życiem jest głównym warunkiem znalezienia sensu tu i teraz.

 

Nieświadomość nie zapomina niczego. Jest to okoliczność uszczęśliwiająca w odniesieniu do wszystkich drogocennych godzin, jakie przeżyliśmy, ale jednocześnie zagrożenie dla każdego, kto nie rozstał się z tym, co w przeszłym czasie było dla niego za trudne.

 

Czy jednak losy wielu ludzi nie pokazują, że od swych dawnych zranień najwyraźniej nie można się uwolnić? Czy elementem niezawodnej wiedzy nie jest właśnie to, że człowiek zostaje w sposób zdecydowany ukształtowany w dzieciństwie i młodości? Czy doświadczenie nie pokazuje, że ludzie nawet w swoich późniejszych latach stale jeszcze nie mogą przyjść do siebie po swych zranieniach? Tak – jeśli przeszłe zranienia pozostają w duszy i człowiek nie uporał się z nimi. Nie – jeśli takie uporanie się nastąpiło. Niewątpliwie pozostają blizny, niewątpliwie blizny takie mogą znowu kiedyś spowodować ból. Z pewnością są w życiu godziny, których cień będzie padał aż po śmierć. A jednak: wielu ludzi potrafi rozstać się z tym, co było, tak że w znacznej mierze mogą żyć teraźniejszością.

 

Opory wobec rozstania się z przeszłością

 

Tęsknota ludzi do tego, aby żyć teraźniejszością, jest wielka, jednakże nie mniejszy jest też opór przeciwko rozstaniu się z przeszłością. Ogólną przyczyną tego jest fakt, że psychiczna siła życiowa “charakteryzuje się znaczną inercją” i “pragnie zatrzymać to, co przeszłe”. Przyczyną tego z kolei jest z jednej strony biegunowa struktura życia i związana z nią tendencja to tego, by móc być również przeciwko samemu sobie, z drugiej strony “właściwe człowiekowi wspomnienie raju utraconego”.

 

Ponadto istnieje szereg swoistych przyczyn, które utrudniają pojednanie z dawnym życiem. Zapoznałem się z nimi w praktyce psychoterapeutycznej. Gdyby cię ta “lista” interesowała, byłoby dobrze, abyś przy refleksji nad jednym czy drugim punktem znalazł czas na zadanie sobie następującego pytania:

 

Czy może dlatego nie rozstaję się z przeszłością,

 

  • bo uważam, że było tam zbyt wiele straconych lat, by móc zaczynać na nowo?
  • bo uważam, że nie wolno mi zapomnieć “tego wszystkiego”, co było tak trudne?
  • bo moje ówczesne oczekiwania (wobec rodziców czy innych osób) ciągle jeszcze się nie spełniły i czekam na to, aby wreszcie dostać to, co mi się należy?
  • bo stale jeszcze czekam na to, że na przykład mój ojciec czy matka, mąż czy żona, przyjaciel czy koleżanka w pracy zmienią się?
  • bo ludzi z tamtego czasu nie zwalniam z ich odpowiedzialności za to, jak się potoczyło moje życie, i nie chcę zrezygnować ze swych oskarżeń i mściwych uczuć?
  • bo swoim poczuciem, że jestem nieszczęśliwy, chcę ukarać moich rodziców?
  • bo potrzebuję alibi dla swego nieudanego życia i nie chcę wziąć odpowiedzialności za moje dzisiejsze życie?
  • bo jestem obrażony przez życie i dlatego nie chcę już nowej “gry”?
  • bo nie mogę się wyrzec słodkiej goryczy doświadczeń i nie dostrzegłem jeszcze wyraźnie swego tragicznego zachowania się?
  • bo stale jeszcze czuję się winny i uważam, że muszę dawną winę odpokutować – bo poza tym widzę siebie w większym kontekście win, z którego zdaje się nie być wyjścia?
  • bo całego swego życia nienawidzę?
  • bo w ogóle trudno mi rozstać się z tym, co było, ponieważ moje myśli zbyt długo nie mogą się od tego oderwać?

 

Co by było, gdybyśmy mogli być wolni od obciążającej przeszłości?

 

Nie żylibyśmy w różnych czasach. Żylibyśmy tu i teraz, korzystalibyśmy z przychylności aktualnej godziny i związanych z tym możliwości. Bylibyśmy obecni duchem. Bylibyśmy skupieni. Nie bylibyśmy roztargnieni. Nie przeżywalibyśmy wewnętrznego rozdarcia. Stanowilibyśmy ze sobą jedno. Bylibyśmy u samych siebie. Moglibyśmy przyznawać się do siebie. Bylibyśmy wolni względem swojego życia. Żylibyśmy w czasie.

 

Więcej w książce: CO JEST WAŻNE? – Uwe Böschemeyer

http://www.deon.pl/inteligentne-zycie/psychologia-na-co-dzien/art,787,dlaczego-nie-potrafimy-rozstac-sie-z-przeszloscia.html

***********

Szli razem przez życie. Zobacz wzruszające świadectwo miłości [WIDEO]

Erin Solari / youtube.com / pk

Mąż postanowił po raz ostatni zaśpiewać umierającej żonie piosenkę, która towarzyszyła im przez 73 lata małżeństwa. Ten film jest dowodem na to, że prawdziwa miłość jest nieśmiertelna i nic nie jest w stanie jej pokonać.

 

Laura i Howard byli małżeństwem przez 73 lata. Zawsze szli przez życie razem – bez względu na okoliczności. W najtrudniejszych chwilach – również wtedy, gdy Howard służył podczas II wojny światowej – pomagała im piosenka Rosemary Clooney’a i Harry’ego Jamesa – “You’ll Never Know” (1953).
Gdy oboje się zestarzeli, a Laura trafiła do szpitala, ich ulubiony utwór nadal im towarzyszył – Howard ostatni raz zaśpiewał go swojej ukochanej żonie.
Choć Laura jest prawie niewidoma, zdaje się patrzeć w oczy męża, a także na osoby znajdujące w sali.
Ten film jest dowodem na to, że prawdziwa miłość jest nieśmiertelna i nic nie jest w stanie jej pokonać.

 

https://youtu.be/wWPOG_hxkTE
http://www.deon.pl/po-godzinach/ludzie-i-inspiracje/art,254,szli-razem-przez-zycie-zobacz-wzruszajace-swiadectwo-milosci-wideo.html
**************

Najważniejsze rzeczy dzieją się w ciszy

Holy Mary Team / youtube.com / pk

Człowiek to bardzo krucha istota. Zupełnie jak obraz z piasku, który po kilku chwilach staje się historią. Szkoda, że tak często o tym zapominamy.

Choć kruchość jest wpisana w naszą naturę, jest coś co napawa optymizmem. Bez względu na to ile trwa i jak wygląda nasze życie, jesteśmy częścią innej, znacznie wspanialszej opowieści. I nawet jeśli żyjemy “po swojemu” i tak realizujemy zamysł Autora.
Zobacz wyjątkowy film i przekonaj się, że do opowiedzenia tej historii wcale nie potrzeba słów. Wystarczy cisza, bo właśnie w niej najłatwiej jest SŁYSZEĆ.

 

https://youtu.be/StKkKhBgAGQ
http://www.deon.pl/po-godzinach/ludzie-i-inspiracje/art,129,najwazniejsze-rzeczy-dzieja-sie-w-ciszy.html
************

5 najważniejszych zmian na Synodzie

America Magazine

James Martin SJ

(fot. Grzegorz Gałązka – galazka.deon.pl)

Synod poświęcony rodzinie dobiegł końca. Obrady zgromadziły liczne grono biskupów oraz świeckich konsultorów. Oto pięć najważniejszych rzeczy, które w tych dniach się dokonały:

1. Otwartość na dyskusję.

 

Synod biskupów, w dzisiejszej formie, został zapoczątkowany przez Papieża Pawła VI w 1965 r. Wcześniej miały miejsce zgromadzenia biskupów, w których cały przebieg był z góry ustalony i starannie zaplanowany. Obawiano się powiedzieć cokolwiek, co mogłoby naruszyć status quo lub obrazić Papieża.
Podczas obecnego Synodu Franciszek wyraźnie zachęcił uczestników do swobodnego wypowiadania się, stwierdzając “Niech nikt nie uważa: tego nie wpada mówić”. Ojcowie synodalni posłuchali tych słów. Prace przebiegały w atmosferze wzajemnych dyskusji, polemik, czasem gorących. Wszystko jednak podążało ku dobru. Nie bójmy się rozmów, debat. Duch Święty “lubi” otwartość.

 

2. Przywrócenie Synodowi jego właściwego miejsca.

 

Owocem tej otwartości jest coś wspaniałego. Nareszcie Synod Biskupów odnalazł właściwe miejsce w posoborowym Kościele. Papież Franciszek pomógł mu wejść na drogę “synodalności”. W tym sposobie rządzenia Papież wciąż ma ostanie słowo, jednak duchowieństwo oraz świeccy, w łączności z biskupami, mogą omawiać ważne kwestie i podejmować decyzje w sprawach dla nich istotnych, by pomóc Papieżowi w rządzeniu Kościołem. To ważny krok naprzód, przypominający nam, że Kościół nie tylko naucza, ale również słucha.

 

3. Podjęcie ważnych dla rodziny tematów.

 

Synod nie zmienił nauczania Kościoła. Otworzył jednak drogę do rozmowy na tematy ważne dla rodzin na całym świecie. Dla “Zachodu” te kwestie to: komunia dla ludzi rozwiedzionych oraz duszpasterskie podejście do katolików LGBT. Jeśli chodzi o pierwszą sprawę, Kościół nie zmienił doktryny, podkreślił jednak wagę “wewnętrznego forum”, w którym po rozważeniu nauki Kościoła, rozmowie z księdzem, osobistej modlitwie oraz wsłuchaniu się w głos sumienia osoba sama podejmuje decyzję. Nie jest to zmiana w doktrynie Kościoła, ale zachęta do wyboru możliwej drogi pojednania. To gest zachęty wobec rozwiedzionych katolików żyjących w nowych związkach.

 

W kwestii osób homoseksualnych Synod także nie zmienił doktryny. Przypomniał jednak o należnym szacunku wobec ludzkiej godności tych osób. Zachęcił również do troski o ich rodziny. Słowa te nie są nowością wobec dotychczasowego  nauczania Kościoła, są jednak takie miejsca, gdzie o tych sprawach trzeba przypominać.

 

4. Przypomnienie o rozeznawaniu i towarzyszeniu.

 

W dokumencie kończącym prace Synodu wielokrotnie powtarzają się dwa słowa – rozeznawanie i towarzyszenie. Rozeznawanie to modlitewny proces podejmowania decyzji, w którym nie tylko bierzemy pod uwagę Słowo Boże i nauczanie Kościoła, ale również sposób, w jaki Bóg działa w każdym z nas indywidualnie. Reflektujemy nad tym, jakie natchnienia i impulsy mogą pochodzić od Niego, a które mają innego autora. W rozeznawaniu używamy zarówno naszego serca, jak i rozumu. Synod przypomniał nam o potrzebie takiego działania, zwłaszcza jeśli chodzi o tak złożone kwestie jak rodzina.

Synod przypomniał również o potrzebie towarzyszenia ludziom. Nie chodzi o zwykłe powtarzanie nauczania Kościoła lub pouczanie innych, ale o poznanie drugiego, bycie z nim, słuchanie go, towarzyszenie mu.

 

5. Możliwość poznania głosu Papieża.

 

Uczestnicy Synodu często zabierali głos. Rozmawiali ze sobą w małych grupach, podczas codziennych konferencji prasowych. Niektórzy komunikowali się również za pomocą portali społecznościowych. Był również ktoś jeszcze, kto zabrał głos – Papież Franciszek. W przemówieniu kończącym prace Synodu zachęcał biskupów, by nie zamykali się na innych ludzi, oraz przypomniał, że ci, którzy prawdziwie podążają za nauką Kościoła, nie skupiają się wyłącznie na literze prawa, ale na Duchu. Ludzie znaczą więcej niż idee, zaznaczył Franciszek. Papież ostrzega nas jak Jezus przed legalizmem.

 

Papież Franciszek będzie miał jeszcze jedną okazję, by przemówić do Kościoła. Synod poprosił go o napisanie dokumentu poświęconego rodzinie. A zatem będziemy mieć szansę, by poznać w pełni stanowisko Papieża na temat rodziny. Może on tylko podsumować wypowiedzi synodalne albo zdecydować się na znacznie szerszą refleksję. Kto to wie… Tylko Duch Święty. Zatem módlmy się.

 

Tłumaczył Jarosław Mikuczewski SJ

http://www.deon.pl/religia/wiara-i-spoleczenstwo/art,1109,5-najwazniejszych-zmian-na-synodzie.html

***********

Antoni Skowroński

Kształtować pogodę ducha

Głos Ojca Pio

Myśląc o przeżywaniu radości, przypomniałem sobie ojca Romualda Szczałbę, 87-letniego staruszka, w moim przekonaniu żyjącego autentyczną radością. Zakonnik ten powszechnie znany jest z pogody ducha, której nie sposób u niego nie dostrzec. Ojciec Romuald wręcz emanuje radością, pomimo że od wielu lat dotknięty jest ciężkimi chorobami. Na pytanie: skąd w nim tyle zadziwiającej pogody ducha, odpowiada, że stawała się ona jego udziałem stopniowo, w miarę jak umacniała się w nim świadomość, że wszystko, co spotyka go w życiu, Boża Opatrzność dopuszcza dla jego dobra, jako pomoc dla zbawienia duszy. Jego pogodzenie się z własnymi słabościami, z – najtrudniejszą do przyjęcia – wolą Bożą, jego absolutnie autentyczna życzliwość dla ludzi i wyrozumiałość wobec grzeszników (współczucie zamiast osądzania) są chyba najlepszym przykładem tego, co dla człowieka jest prawdziwym źródłem radości.

Radości małe i duże
Radość w swej istocie jest uczuciem, kojarzy się zatem z czymś chwiejnym i niestabilnym. W przekonaniu większości z nas uczuciom ulegamy, ogarniają nas one i opuszczają. Wydaje się, że – w jakimś stopniu – dzieje się to niezależnie od nas, od naszej woli.
Pewne radości są krótkotrwałe. Ich źródłem może zdany egzamin, awans, spotkanie z lubianą osobą, ładna pogoda, itp. Istnieją też radości trwalsze, wynikające np. z dobrego stanu zdrowia, z posiadania dobrze urządzonego mieszkania, stałej, satysfakcjonującej pracy czy dobrych relacji w rodzinie.
Wspólną cechą tychże radości, jak i wszystkich innych uczuć, jest ich niestabilność – wystarczy, że zmieni się sytuacja i zniknie źródło, które było ich powodem. Wydaje się zatem, że trwała radość może wypływać jedynie z poziomu duchowego, a konkretnie ze stanu naszej świadomości przesiąkniętej wdzięcznością wobec Stwórcy za Jego miłość do nas, wyrażoną darami tak doniosłymi, jak dar życia i odkupienia.

Oczekiwania
Wydaje się, że wdzięczność wobec Boga żywią wszyscy wierzący. A jednak ludzi prawdziwie radosnych wokół nas jest jak na lekarstwo. Myślę, że wbrew pozorom powody braku stabilnej radości są wspólne dla większości osób.
Pierwszy z nich to szukanie źródeł radości w bodźcach zewnętrznych, tj. w opisanych powyżej sytuacjach życiowych czy w zachowaniach innych osób. Takie radości ze swej natury muszą być niestabilne, gdyż zmieniają się sytuacje życiowe – większe czy mniejsze trudności na pewno przypadną nam w udziale, a otaczający nas ludzie nigdy w pełni nie spełniają oczekiwań, jakie żywimy w stosunku do nich.
Licząc na spełnienie naszych oczekiwań przez inne osoby i sytuacje życiowe, tak naprawdę oczekujemy – świadomie albo nie – że świat, który nas otacza, uzyska stabilność – a zatem i przewidywalność (chodzi tu o pewność, że dobrą pracę będziemy mieć zawsze, a nasz współmałżonek czy dziecko zawsze zareaguje tak, jak do tego jesteśmy przyzwyczajeni). Tymczasem przemija postać tego świata – jak mówi Pismo Święte. Co więcej, przemianie powinniśmy podlegać my sami, nasze przekonania, przyzwyczajenia, pragnienia. Krótko mówiąc, spodziewanie się niezmienności i przewidywalności od życia jest jednym z tych oczekiwań, które uniemożliwiają nam przeżywanie radości.

Frustracje
Ciągłym źródłem naszych frustracji są przeróżne przywiązania i uzależnienia, którym ulegamy. Najgorsze jest to, że tylko części z nich jesteśmy świadomi. Większość z nich skrywa się bowiem w podświadomości. I to właśnie jest przyczyna, która najbardziej utrudnia nam wejście w stan pokoju i pogody ducha. Im więcej nasza podświadomość kryje uczuć, lęków, pragnień, ambicji oraz przeróżnych błędnych przekonań – tajemnic, których się obawiamy, tym trudniej przeżywamy w czystej formie jakiekolwiek uczucia, gdyż wówczas wszystkie odbieramy jako potencjalne zagrożenia.
Uciekanie przed uczuciami nie pozwala nam pogodzić się z samymi sobą. W konsekwencji nie potrafimy zdobyć się na otwarte i szczere relacje z innymi ludźmi (by nie zdemaskowali naszych podświadomie skrywanych tajemnic), nie stać nas też na odwagę otwarcia się przed Bogiem.

Oszukiwanie siebie
Dobrym miernikiem uzależnienia od mechanizmu samooszukiwania jest analiza własnych reakcji na propozycje zrobienia zdjęć. Jak wielu spośród nas unika możliwości bycia sfotografowanym lub przeżywa w tych momentach stres? Jeśli nie godzimy się z najbardziej powierzchownym aspektem naszej osoby (czyli wyglądem), to czy jest możliwe, byśmy akceptowali całą resztę, a więc nasze uczucia, pragnienia, potrzeby itp.?
Nie akceptując siebie takimi, jakimi w rzeczywistości jesteśmy, udajemy przed sobą kogoś innego, próbujemy podtrzymywać w sobie obraz jakiegoś wyobrażonego – najczęściej wyidealizowanego – wizerunku. Dopóki tkwimy w takim stanie, dopóty nie ma szans, żebyśmy szczerze stanęli przed Bogiem i wyznali Mu zarówno wszystko to, czym grzeszymy, w czym niedomagamy, jak i to, co boli nas najbardziej, czego najmocniej pragniemy.
Bóg na takie nasze otwarcie czeka, nie tylko by udzielić przebaczenia grzechów, ale też uzdrowić te miejsca naszej osoby, które zostały najboleśniej zranione. Tylko wtedy, kiedy w pełni zawierzymy Stwórcy, będziemy mogli pogodzić się z tym, co najtrudniejsze: z niepowodzeniami, cierpieniem, przemijaniem i śmiercią. Wstąpienie na wcale niełatwą drogę rozwoju duchowego może stać się kolejnym powodem głębokiej, prawdziwej radości.
Pogoda ducha
Porzucenie nadmiernych ambicji i brak nadwrażliwości na krytykę ze strony innych charakteryzuje ludzi pogodzonych ze sobą. Nie mają oni poczucia krzywdy (rzekomo wyrządzanej im przez otoczenie) ani wrażenia, że są niedoceniani przez innych. Ich poczucie własnej wartości płynie z ich własnego wnętrza.
Widzimy zatem, że przeżywane przez człowieka uczucia w znacznym stopniu uzależnione są od stanu jego świadomości. Można je kształtować. Niewątpliwie radość jest darem, ale to po naszej, ludzkiej stronie leży staranie, by na nią się otworzyć i przyjąć. Tak o tym mówi św. Paweł: Błogosławiony Bóg, Ten, który nas pociesza w każdym utrapieniu, byśmy sami mogli pocieszać tych, co są w jakiejkolwiek udręce, pociechą, której doznajemy od Boga (2 Kor, 1, 3-4).
Antoni Skowroński
„Głos Ojca Pio” (36/2005)
fot. Kapa65 Sun hat 
Pixabay (cc)
*****************
Magdalena Guziak-Nowak

Miłość jest matką wynalazków

Przewodnik Katolicki

O tym, jak towarzyszyć dorosłym w osiąganiu dojrzałej wiary z s. Adelajdą Sielepin CHR rozmawiała Magdalena Guziak-Nowak
Koszę trawnik. Sytuacja jeden na jednego z sąsiadem, który nie chodzi do kościoła. Czy to dobry moment na religijną pogawędkę?
Nie! Rozmowę o Panu Bogu wprost zaczynamy wtedy, gdy się na to wcześniej umówimy. Tzn. ktoś chce się od nas czegoś dowiedzieć, przychodzi, siadamy i rozmawiamy. To sprawy bardzo subtelne i kontekst musi być proporcjonalnie delikatny. Nie powinniśmy agitować, upominać, napadać na człowieka. Lepszą robotę zrobi świadectwo naszego życia.
Dawanie świadectwa czasem blokuje. Nie jestem święta i inni to widzą.
Słabość jest wpisana w naszą naturę, ale chrześcijanin to człowiek, który upada i wstaje. Nie mogę wprawdzie zaświadczyć moim upadkiem, ale zawsze powstaniem, słowem „przepraszam”, zadośćuczynieniem i refleksją. To wspaniałe świadectwo, jeśli nawet po czasie przyznam: „Wiesz, w tamtej rozmowie powiedziałam to i to. Nie miałam tych spraw przemyślanych. Teraz mam inne zdanie i chcę odwołać moje wcześniejsze opinie, bo wprowadziłam cię w błąd. W sumieniu wiem, że to było złe”. Zatem nie starajmy się być nieskazitelni, ale refleksyjni, uważni, pokorni.
Szczególne cechy katechisty. Są takie?
Wypływające z wiary przynaglenie w sercu, by świat wokół mnie był bardziej Boży. To pragnienie jest matką wynalazków, czyli daje mi inicjatywę i podpowiada sposoby ewangelizacji. Przygotowanie do apostolstwa i poznanie sposobów apostolstwa to jedno. Ale nie łudźmy się, że ten arsenał nam wystarczy. Trzeba go mieć w zanadrzu, ale korzystać z niego twórczo i z miłością.
Czyli nie ma recepty?
Nie ma. Nie mogę dać jednego przepisu, jak rozmawiać z człowiekiem. Nie wiem, o co zapyta i jak zareaguje. Ważne, żebym była uczciwa i wierzyła, że Duch Święty mnie natchnie, co mam mówić. Muszę też kochać drugiego człowieka i w imię tego uważać, by go nie zdusić, nie stłamsić, być cierpliwą.
Cierpliwość jest wielką cnotą.
Ależ tak! Bardzo dużo rujnujemy w ewangelizacji przez niecierpliwość. Tak bardzo chcemy dobrze, że ciągniemy człowieka do wzrostu za uszy, a to zawsze jest gwałt. Pan Bóg czeka na nas od początku świata aż do paruzji. Naśladujmy Go nie tylko w miłości, ale też w detalu tej miłości, jakim jest wyrozumiałość, a nie od razu krytycyzm i ocena. Człowiek ma prawo głupio żyć, gdy nie ma żadnych danych, bo ma takie środowisko lub jest zamknięty na orędzie Boga. To oczywiste, że nie chce zaraz się podnieść, bo to trudne i skomplikowane. W starożytnym Kościele – i dziś też – katechumenat trwał określony czas, bo nawrócenie to długi proces, który pociąga za sobą konsekwencje dla całego życia. Nawrócenie to też wydarzenie społeczne.
Społeczne?
Człowiek żyje w relacjach. Jeśli są niezdrowe, grzeszne, człowiek musi je zakończyć, ale w sposób etyczny. Uzdrowienie nie odbywa się automatycznie: dzisiaj rozmowa z katechistą, a jutro, jak ręką odjął, wszystkie złe relacje odcięte. Potrzeba światła Ducha Świętego, by wiedzieć, jak to zrobić z miłością, nie raniąc nikogo wokół.
Skonfrontujmy to z prawdziwą sytuacją. Wierząca rodzina mówi do swojej przyjaciółki, która właśnie się rozwiodła: „Nie przychodź do nas, bo gorszysz nasze dzieci”.
Uzdrowienie nie polega na wysłaniu komunikatu: „Wiesz co, nie będę już z tobą gadać, bo jesteś dla mnie okazją do grzechu”. Bo czy takie postawienie sprawy wypływa z miłości do drugiego człowieka? Myślę, że lepiej stworzyć klimat do ciepłej i serdecznej rozmowy. W tej konkretnej sytuacji warto się zainteresować, co było powodem rozwodu, dlaczego tak się stało. Nie bójmy się tak bardzo o dzieci. Tłumacząc im sytuację w rozumny sposób, możemy je ochronić. Poza tym, jeśli w domu jest Bóg, atak zła z zewnątrz mu nie zaszkodzi. Niech więc ta osoba do nas przychodzi, bo to ona może się zarazić naszą miłością! Oczywiście, że są sytuacje, kiedy trzeba działać od razu i mechanicznie odcinać dziecko np. od nałogów, od tego, co je w danym momencie może przerastać, ale co do zasady kategoryczne komunikaty nie są dobre. Mamy taką ułomność, że chcemy dobrze, ale działamy na skróty i wylewamy dziecko z kąpielą, bo skróty zawsze bolą i kaleczą. Złem nie jest człowiek, ale to, co on zrobił. Trzeba odróżniać zło od osoby.
Skoro nawrócenie ma kontekst społeczny, to jest to prosta droga do raju…
Gdybyśmy wszyscy naprawdę w to uwierzyli, to jutro mamy paruzję. Nie ma nic więcej do roboty. Jest szczęście, jest pełnia.
Czy da się przyciągnąć do Pana Boga kogoś, kto ma to w nosie?
Da się, bo to nie zależy od nas. Bóg interesuje się każdym, za każdego oddał życie i ten punkt widzenia jest prawidłowy. To tylko kwestia czasu i miłości, za którą kryje się umiejętność oddziaływania.
Kluczem do nawrócenia jest miłość?
Tak.
„Bóg cię kocha”? Taki slogan…
Nie mówiłabym od razu o Bogu. Byłabym dobra. Dobro to najbezpieczniejszy refleks Bożej miłości i obecności. Na tym moście dobra w człowieku zrodzi się ufność, wdzięczność i może zacznie zadawać głębsze pytania.
Skąd ty to masz?
Na przykład. Bóg się nie narzuca, dlatego mówię, żeby wstępnej ewangelizacji nie zaczynać od rozmowy o Bogu. Nie wiemy, na ile dany człowiek jest Nim zachwycony, na którym miejscu stawia Go w swoim życiu. Miłość bliźniego domaga się szacunku, liczenia się z drugim. Tym szacunkiem jest zrobienie człowiekowi miejsca w moim sercu. Przyjęcie go takim, jakim on jest. Apostolstwo to nie pouczanie, ale pedagogia, czyli łagodne towarzyszenie, które zakłada, że życie jest zróżnicowane, wielopoziomowe. A paidagogos to ten, kto prowadzi do nauczyciela. Na szczęście nauczycielem jest Chrystus, nie my.
Uspokajająca perspektywa.
Oczywiście! Czasem się boimy, że jeśli za mało powiemy, to człowiek się nie nawróci. Nie bój się! Nawrócenie nie zależy od ciebie, ale od Boga. To jest łaska! Bądź spokojny i… pokorny. Nawet nie wiemy, jak wiele chcemy sobie przypisać – że to moja modlitwa, moja rozmowa, moje wstawiennictwo… Pewnie, że sporo zależy od twojego zaangażowania, ale nie wszystko, nie decydująco.
Wspomniała Siostra, że nie ma uniwersalnego przepisu na ewangelizację, ale zachęcając do udziału w Studium Katechumenalnym, napisała Siostra, że chcecie towarzyszyć katechumenom w „nowy i mniej konwencjonalny sposób”. Co to znaczy?
Nowość i niekonwencjonalność nie nauczanie wprost. Oczywiście, czasem trzeba coś wyjaśnić od A do Z, ale chcemy nie tylko przekazać wiedzę, ale stworzyć warunki, wysłuchać. Chcemy być maksymalnie ku człowiekowi i naśladować w tym Pana Boga, który nigdy nie zniewala i nie zmusza, ale ma czas. Chcemy nie dziwić się grzechom, które ten człowiek ma w swoim „dorobku” i pozwolić mu swobodnie wygarnąć skargi i zażalenia nawet na chrześcijan, na Pana Boga i wszystkich świętych. Wracamy do cierpliwości. Kiedy do katechumenatu przychodzi nowa osoba, nie trzeba od razu porządkować jej życia, zakładać, że w najbliższą Wielkanoc przyjmie chrzest. Życie duchowe jest nieprzewidywalne i nigdy nie mamy takiej pewności. Nie wiemy, jak sobie poradzi z zawierzeniem Bogu i ze swoim „kontekstem społecznym” .
Jakie są etapy katechumenatu?
Pierwszy to wstępna ewangelizacja, czyli porządkowanie życia, robienie w sercu miejsca dla Boga. Nie można Go przyjąć w bałaganie, gdyż byłoby to jak pokropienie śmietnika wodą święconą – wyparuje za kilka minut i nic z tego nie będzie. Wstępna ewangelizacja prowadzi do tego, że człowiek sam odkrywa, że Pan Bóg go kocha. Przyjmuje znak krzyża i Ewangelię. Drugi etap to poznawanie Chrystusa z pierwszej ręki, czyli właśnie z kart Ewangelii. Kim On jest? Jak działał? Co z tego wynika? Wtedy często rodzi się podziw dla Jezusa: „Ale ten Chrystus jest genialny!”. Podprowadzamy człowieka do tego, by zaczął pragnąć rzeczy zbawiennych i by stał się wrażliwy. Dla człowieka niewrażliwego najświętsze orędzie Chrystusa jest niczym. To tak jak jedna z nowin, o których można się dowiedzieć wszędzie. Wiadomości podają w „Polityce”, w „Gazecie Wyborczej” albo „Do rzeczy” czy w „Źródle”, ale nie wszędzie jest to ta sama nowina. Wrażliwość wiary pomaga rozróżniać. Jeśli katechumen zdecyduje się na przyjęcie chrztu, to bezpośredni czas przygotowania do sakramentu przypada na Wielki Post, który określa się jako czas oczyszczenia i oświecenia. Człowiek oczyszcza się z dystansu wobec Boga, a jego miejsce zajmuje pragnienie i światło, nadzieja, że tylko Jezus może mnie wybawić absolutnie z wszystkich kłopotów.
 
To pewnie przełom.
I najlepsza terapia. Bóg pokazuje człowiekowi, kim on naprawdę jest. Pokazuje, że będąc ułomnym i grzesznym, człowiek nie był sobą. Przedstawia swoją „ofertę”, czyli jakie są perspektywy wynikające z życia blisko Niego. Człowiek zaczyna rozumieć, czym jest pascha – to życie bardziej „tu i teraz” z Bogiem niż „tam”, po drugiej stronie, gdzie był grzech i bylejakość. To też czas, żeby przestać rozpamiętywać i grzebać w swoich grzechach, ale je zostawić, bo Pan Bóg nie ma z grzechami nic wspólnego. On przecież nawet o nich nie pamięta. To właśnie znaczy uwierzyć w przebaczenie.
 
A po chrzcie?
Rozpoczyna się okres mystagogii, czyli neofitatu. Młody chrześcijanin poznaje życie od strony powołania, wspólnoty, posług liturgicznych. Neofitat to pogłębione wtajemniczanie. Umownie trwa rok, ale tak naprawdę całe życie.
To nie po chrześcijańsku, ale trochę Siostrze zazdroszczę tego towarzyszenia.
Coś w tym jest. Katechista ma łaskę „podpatrywania” Pana Boga. On do każdego człowieka podchodzi inaczej, dla każdego ma swój niepowtarzalny plan i sposób. To dla mnie ogromny zastrzyk pewności wiary, że Bóg działa. Bo człowiek, który nic nie wiedział, nie miał wprawy, wiedzy, nagle zyskuje intuicję, doświadcza Boga w wierze, widzi rozwiązania, które od Niego pochodzą. To znak, że On naprawdę działa.
Jak się samemu formować, by spróbować kogoś pociągnąć, a przynajmniej nie narobić bałaganu?
Ważne jest moje prawdziwie chrześcijańskie odniesienie do człowieka. Zapis Ewangelii jest prosty, ale w codzienności przekonujemy się, że miłość bliźniego bez pomocy Jezusa to zadanie karkołomne. Widzimy, że brakuje nam wyrozumiałości, delikatności, szerokiego spojrzenia, że tak dużo psujemy brakiem ewangelicznego taktu. Owszem, pokazujemy prawdę, ale nie w ten sposób, co trzeba.
Totalna klapa i już się zniechęcam.
Proszę się nie zniechęcać. Lepiej spróbować zaznaczyć jakąś wadę z humorem. I pamiętać, że miłość jest matką wynalazków. A miłość to nic innego jak miejsce w sercu dla drugiego człowieka, który nie przyjdzie do mnie jako święty. Wprawdzie będzie miał aureolę, ale jeszcze cierniową, i może mnie trochę pokłuć.
Rozmawiała Magdalena Guziak-Nowak
Przewodnik Katolicki 35/2015
fot. Torfi007 Education
Pixabay (cc)
http://www.katolik.pl/milosc-jest-matka-wynalazkow,25162,416,cz.html
************

O autorze: Słowo Boże na dziś