Tylko człowiek, który pracuje, może cieszyć się wypoczynkiem.
Jerome K.
Złych wspomnień nie musisz brać ze sobą. I bez tego będą cię prześladować .
Carlos Ruíz Zafón
*******
PIĄTEK XIV TYGODNIA ZWYKŁEGO, ROK I
PIERWSZE CZYTANIE (Rdz 46,1-7.28-30)
Jakub z rodziną przenosi się do Egiptu
Czytanie z Księgi Rodzaju.
Izrael wyruszył w drogę z całym swym dobytkiem. A gdy przybył do Beer-Szeby, złożył ofiarę Bogu ojca swego, Izaaka. Bóg zaś w widzeniu nocnym tak odezwał się do Izraela: „Jakubie, Jakubie!”. A gdy on odpowiedział: „Oto jestem”, rzekł do niego: „Jam jest Bóg, Bóg ojca twego. Idź bez obawy do Egiptu, gdyż uczynię cię tam wielkim narodem. Ja pójdę tam z tobą i ja stamtąd cię wyprowadzę, a Józef zamknie ci oczy”.
Potem Jakub wyruszył z Beer-Szeby. Synowie Izraela umieścili ojca swego, Jakuba, swe dzieci i żony na wozach, które faraon przysłał dla przewiezienia go. Zabrali też swe trzody i swój dobytek, który nabyli w Kanaanie. Tak przybył Jakub do Egiptu wraz z całym swym potomstwem: wziął ze sobą do Egiptu synów, wnuków, córki i wnuczki, całe swe potomstwo.
Wysłał on przed sobą Judę do Józefa, aby ten mógł go wyprzedzić do Goszen przed ich przybyciem. A gdy przybyli do ziemi Goszen, Józef kazał zaprząc do swego wozu i wyjechał na spotkanie Izraela, ojca swego, do Goszen. Kiedy zobaczył go, rzucił mu się na szyję i długo szlochał na jego szyi. Wreszcie Izrael odezwał się do Józefa: „Teraz mogę już umrzeć, skoro zobaczyłem ciebie, że jeszcze żyjesz”.
Miej ufność w Panu i czyń to co dobre, *
a będziesz mieszkał na ziemi i żył bezpiecznie.
Raduj się w Panu, *
a On spełni pragnienia twego serca.
Pan zna dni postępujących nienagannie, *
a ich dziedzictwo trwać będzie na wieki.
W czasie klęski nie zaznają wstydu, *
w dniach głodu zostaną nasyceni.
Odstąp od złego, czyń dobrze, *
abyś mógł przetrwać na wieki.
Gdyż Pan miłuje sprawiedliwość *
i nie opuszcza swych świętych.
Zbawienie sprawiedliwych pochodzi od Pana, *
On ich ucieczką w czasie utrapienia.
Pan ich wspomaga i wyzwala, +
wyzwala od występnych i zachowuje, *
On bowiem jest ich ucieczką.
ŚPIEW PRZED EWANGELIĄ (J 14,26)
Aklamacja: Alleluja, alleluja, alleluja.
Duch Święty was wszystkiego nauczy,
przypomni wam wszystko, co wam powiedziałem.
Aklamacja: Alleluja, alleluja, alleluja.
EWANGELIA (Mt 10,16-23)
Apostołowie będą prześladowani
Słowa Ewangelii według świętego Mateusza.
Jezus powiedział do swoich apostołów:
„Oto Ja was posyłam jak owce między wilki. Bądźcie więc roztropni jak węże, a nieskazitelni jak gołębie.
Miejcie się na baczności przed ludźmi. Będą was wydawać sądom i w swych synagogach będą was biczować. Nawet przed namiestników i królów będą was wodzić z mego powodu, na świadectwo im i poganom. Kiedy was wydadzą, nie martwcie się o to, jak ani co macie mówić. W owej bowiem godzinie będzie wam poddane, co macie mówić. Gdyż nie wy będziecie mówili, lecz Duch Ojca waszego będzie mówił przez was.
Brat wyda brata na śmierć i ojciec syna; dzieci powstaną przeciw rodzicom i o śmierć ich przyprawią. Będziecie w nienawiści u wszystkich z powodu mego imienia. Lecz kto wytrwa do końca, ten będzie zbawiony.
Gdy was prześladować będą w tym mieście, uciekajcie do innego. Zaprawdę powiadam wam: Nie zdążycie obejść miast Izraela, nim przyjdzie Syn Człowieczy”.
Wiara nie uwalnia człowieka od cierpienia. Jezus musiał doświadczyć odrzucenia, ubiczowania i ukrzyżowania. Wszyscy apostołowie, z wyjątkiem św. Jana, oddali życie za Chrystusa. Boski Mistrz nie obiecuje swoim uczniom bezproblemowego życia. Wyznacza im jednak nowy horyzont, z perspektywą na pusty grób, poranek Zmartwychwstania i zesłanie Ducha Świętego. Jeśli dadzą się poprowadzić tą drogą i wytrwają na niej, otrzymają przywilej wejścia do Królestwa Niebieskiego. Cierpienie przeżywane w łączności z Chrystusem nie pozostaje bezowocne, ale wyprasza wiele łask.
Panie, wiem, że tym, którzy za Tobą pójdą, nie obiecujesz łatwego życia. Zapewniasz jednak, że droga, po której idą, jest pewna i prowadzi do zbawienia. Umocnij mnie na tej drodze i daj mi wytrwałe serce.
Rozważania zaczerpnięte z „Ewangelia 2015”
Autor: ks. Mariusz Krawiec SSP
Edycja Świętego Pawła
http://www.paulus.org.pl/czytania.html
********
Na dobranoc i dzień dobry – Mt 10, 16-23
Mariusz Han SJ
(fot. Pim Stouten / Foter / CC BY-NC)
Miejcie się na baczności przed ludźmi…
Zapowiedź prześladowań Jezus powiedział do swoich apostołów: Oto Ja was posyłam jak owce między wilki. Bądźcie więc roztropni jak węże, a nieskazitelni jak gołębie! Miejcie się na baczności przed ludźmi! Będą was wydawać sądom i w swych synagogach będą was biczować. Nawet przed namiestników i królów będą was wodzić z mego powodu, na świadectwo im i poganom.
Kiedy was wydadzą, nie martwcie się o to, jak ani co macie mówić. W owej bowiem godzinie będzie wam poddane, co macie mówić, gdyż nie wy będziecie mówili, lecz Duch Ojca waszego będzie mówił przez was. Brat wyda brata na śmierć i ojciec syna; dzieci powstaną przeciw rodzicom i o śmierć ich przyprawią.
Będziecie w nienawiści u wszystkich z powodu mego imienia. Lecz kto wytrwa do końca, ten będzie zbawiony. Gdy was prześladować będą w tym mieście, uciekajcie do innego.
Zaprawdę, powiadam wam: Nie zdążycie obejść miast Izraela, nim przyjdzie Syn Człowieczy.
Opowiadanie pt. “Dzień gniewu”
Akcja dramatu Romana Brandstaettera “Dzień gniewu” rozgrywa się w jednym z miast podczas okupacji nazistowskiej. Od kilku dni trwa prześladowanie ludności żydowskiej. W czasie obławy na Żydów, jeden z nich ucieka. Przedostaje się przez ogrodzenie i znajduje schronienie w klasztorze. Ucieczkę zauważyła kochanka komendanta gestapo.
Przychodzi do przełożonego wspólnoty zakonnej i szantażując przeora domaga się pereł z ołtarza Matki Bożej. Ten stanowczo odmawia. Kobieta wychodzi, aby donieść gestapo o obecności Żyda w klasztorze. Wkrótce u przeora zjawia się partyzant i namawia go, aby dał znak przez odsłonięcie firanki w oknie, kiedy z klasztoru wyjdzie szef gestapo, Born.
Wtedy ludzie z podziemia, w zasadzce zlikwidują odpowiedzialnego za wiele morderstw. Odpowiedzią zakonnika są głębokie słowa: “Mym obowiązkiem jest szukać człowieka nawet w demonach. Kapłan Chrystusowy nie zabija człowieka, niezależnie od tego, kim jest i co zawinił wobec Boga i ludzi, niebiosów i ziemi”. Partyzant odchodzi.
Przyjeżdża Born, notabene kolega przeora z lat studenckich. Gestapowiec groźbami, krzykiem żąda wydania Żyda. Ścigany słysząc groźby Borna o zbiorowej odpowiedzialności dobrowolnie wychodzi z szeregu zakonników i staje przeć komendantem. Ten w zaciekłości bije swą ofiarę, na głowę wkłada koronę z drutu kolczastego. Zmusza zakonników, aby uklękli i modlili się do króla żydowskiego.
Nasyciwszy się widokiem cierpienia i poniżenia wyrzuca zakonników i Żyda z jadalni. Pozostaje tylko z przeorem. Rozmowę obydwóch przerywa pojawienie się kochanki Borna. Ta czyni wyrzuty gestapowcowi, że ją oszukał i zabrał korale z ołtarza Matki Bożej.
Zdenerwowany Niemiec zabija kochankę. Następnie otwiera okno i wzywa z dziedzińca dwóch żołnierzy. Rozkazuje zabrać zwłoki kobiety i dodaje: “W klasztorze nie ma Żyda, to był fałszywy donos tej szantażystki”.
Born odjeżdża z żołnierzami. Za chwilę słychać strzały przygotowanej przez partyzantów akcji.
Refleksja
Prześladowania są obecne nie od wczoraj. Ze względu na Jezusa zginęło wielu chrześcijan, którzy swoją męczeńską śmiercią ukazali światu, że tak pokochali Jezusa, że woleli raczej stracić życie, niż się Go wyrzec. Prześladowania trwają nadal i przybierają różne formy w każdej części kuli ziemskiej…
Jezus wie, że każda forma prześladowania przynosi śmierć, krzywdę i niesprawiedliwość, które pozostają na lata w ludzkich sercach. Tymczasem mamy żyć w harmonii, bo tylko wtedy jest możliwy pokój na ziemi. Jezus uczy nas go stale, mimo, że nasza ludzka natura jest w tym względzie bardzo oporna. Tylko miłość między ludźmi może dać pokój. Nienawiść niszczy wszelklie fundamenty porozumienia…
3 pytania na dobranoc i dzień dobry
1. Czy boisz się prześladowania?
2. Dlaczego ludzie prześladują innych?
3. Dlaczego istnieje w świecie śmierć, krzywda i niesprawiedliwość?
I tak na koniec…
Złych wspomnień nie musisz brać ze sobą. I bez tego będą cię prześladować (Carlos Ruíz Zafón)
Nie jesteśmy świadkami ideologii, jakiegoś przepisu, sposobu uprawiania teologii, lecz świadkami uzdrawiającej i miłosiernej miłości Jezusa – zaznaczył Franciszek podczas spotkania z duchowieństwem, osobami konsekrowanymi i seminarzystami w szkole Don Bosco w Santa Cruz de la Sierra.
Papież zachęcał, aby nie poddawali się obojętnej duchowości zappingu (bezrefleksyjności), ale przyjmowali postawę świadków miłosierdzia. “Nie dlatego, że jesteśmy wyjątkowi, nie dlatego, że jesteśmy lepsi, nie dlatego, że jesteśmy funkcjonariuszami Boga, ale tylko dlatego, że jesteśmy wdzięcznymi świadkami miłosierdzia, które nas przemienia” – powiedział papież. Publikujemy tekst papieskiego przemówienia.
Drodzy Bracia i Siostry!
Cieszę się, że spotkałem się z wami, aby podzielić się radością, która napełnia serce i całe życie misyjnych uczniów Jezusa. Tak to ukazały słowa pozdrowienia, wypowiedziane przez biskupa Roberto Bordiego oraz świadectwa o. Miguela, s. Gabrieli i seminarzysty Damiana. Bardzo dziękuję za podzielenie się swoim doświadczeniem powołania.
W przekazie Ewangelii św. Marka usłyszeliśmy również doświadczenie Bartymeusza, który dołączył do grupy tych, którzy szli za Jezusem. Był uczniem z ostatniej chwili. Była to ostatnia podróż Pana z Jerycha do Jerozolimy, dokąd szedł, aby zostać wydanym. Bartymeusz – ślepiec i żebrak – znajdował się na poboczu drogi, porzucony, gdy uświadomiwszy sobie, że przechodzi Jezus, zaczął krzyczeć.
Wokół Jezusa byli apostołowie, uczniowie, kobiety, które zwykle szły za nim, z którymi w ciągu swego życia przemierzał drogi Palestyny, aby głosić Królestwo Boże. I wielka rzesza ludzi.
Dwie sprawy jawią się tutaj z mocą, narzucają się. Z jednej strony krzyk żebraka i z drugiej różne reakcje uczniów. Wydaje się, że Ewangelista chciał nam pokazać, jakie echo napotyka krzyk Bartymeusza w życiu ludzi i tych, którzy poszli za Jezusem. Jak reagują na ból tego, który znajduje się na poboczu drogi, tego, który jest przepełniony bólem.
Są trzy odpowiedzi na krzyki ślepca. Moglibyśmy przedstawić to słowami samej Ewangelii:
Przechodzić.
Zamilcz.
Odwagi, powstań. 1. Przechodzić – przechodzić w oddali i być może dlatego niektórzy nie usłyszeli. Przechodzenie jest echem obojętności, przechodzenia obok problemów i przekonania, że one nas nie dotyczą. Nie słyszymy ich, nie rozpoznajemy ich. Jest to pokusa oswajania się z bólem, przyzwyczajania się do niesprawiedliwości. Mówimy sobie: to normalne, zawsze tak było. Jest to echo rodzące się w sercu “opancerzonym”, zamkniętym, które utraciło zdolność zdumienia i tym bardziej możliwości zmiany. Chodzi o serce, które przyzwyczaiło się do przechodzenia obok, nie dając się poruszyć; życie, które przebiegając stąd dotąd, nie potrafi się zakorzenić w życiu swego ludu.
Moglibyśmy nazwać to duchowością zappingu. Ktoś przechodzi raz i drugi, ale nic nie pozostawia po sobie. Są to ci, którzy sięgają po najnowsze wiadomości, po najnowszy bestseller, ale nie potrafią nawiązać kontaktu, relacji, zaangażować się.
Możecie mi powiedzieć: “Ależ, Ojcze, oni uważnie słuchali słów Nauczyciela. Słuchali Go”. Myślę, że jest to jedno z największych wyzwań duchowości chrześcijańskiej. Ewangelista Jan nam o tym przypomina: “Kto nie miłuje brata swego, którego widzi, nie może miłować Boga, którego nie widzi” (1 J 4, 20b). Rozdzielanie tej jedności jest jedną z wielkich pokus, jakie będą nam towarzyszyły na całej drodze. I musimy mieć tego świadomość. Tak samo, jak słuchamy naszego Ojca, słuchamy wiernego ludu Bożego.
Przechodzić bez wysłuchania bólu ludzi, bez zakorzeniania się w ich życiu, w ich ziemi to tak, jakby słuchać Słowa Bożego, nie pozwalając, aby zapuszczało ono korzeni w naszym wnętrzu i było płodne. Roślina, historia bez korzeni jest życiem suchym. 2. Zamilcz – to drugie działanie w obliczu krzyku Bartymeusza. Zamilknij, nie przeszkadzaj, nie rozpraszaj. W odróżnieniu od poprzedniego działania, słucha ono, rozumie, nawiązuje kontakt z wołaniem innej osoby. Wie, że ona jest i reaguje bardzo prosto, karcąco. Jest to działanie tych, którzy stając przed ludem Bożym nieustannie go karcą, pokrzykują, każą mu milczeć.
Jest to dramat odizolowanego sumienia ludzi, którzy sądzą, że życie Jezusa jest tylko dla tych, którzy uważają się za przygotowanych. Wydawałoby się im właściwe, aby znaleźli w nim miejsce wyłącznie “upoważnieni”, “kasta wyróżnionych”, która powoli się odgradza, odróżniając się od swego ludu. Z tożsamości uczynili sprawę wyższości.
Słuchają, ale nie słyszą, patrzą, ale nie widzą. Konieczność wyróżniania się zablokowała ich serca. Konieczność powiedzenia sobie: nie jestem jak on, jak oni, oddzieliła ich nie tylko od krzyku ich ludu i od jego płaczu, ale szczególnie od powodów do radości. Śmiać się ze śmiejącymi się, płakać z płaczącymi – oto część tajemnicy serca kapłańskiego. 3. Odwagi, powstań. I wreszcie spotykamy się z trzecim echem. Echem, które rodzi się bezpośrednio nie z krzyku Bartymeusza, ale ze spostrzeżenia, jak Jezus działa, słysząc wołanie niewidomego żebraka.
Jest to krzyk, który przemienia się w słowo, w zaproszenie, w wymianę, w propozycję nowości w obliczu naszych form reagowania na Święty Lud Boży.
Ewangelia stwierdza, że w odróżnieniu od innych, którzy przechodzili, Jezus zatrzymał się i zapytał, co się dzieje. Zatrzymuje się, słysząc wołanie jakiejś osoby. Wychodzi z anonimowości tłumu, aby ją zidentyfikować i tak oto nawiązuje z nią kontakt. Zakorzenia się w jego życiu. I daleki od wydawania polecenia, aby tamten zamilkł, pyta go: co mogę dla ciebie zrobić? Nie potrzebuje wyróżniać się, oddzielać się, nie określa, czy jest on upoważniony, lub nie, do mówienia. Jedynie zadaje mu pytanie, identyfikuje, pragnąc uczestniczyć w życiu tego człowieka, chcąc podjąć ten sam los.
W ten sposób przywraca powoli godność, którą on utracił, włącza go. Daleki od spoglądania nań z zewnątrz decyduje się utożsamić się z jego problemami i tym samym okazać przemieniającą moc miłosierdzia. Nie istnieje współczucie, które nie zatrzymuje się, nie słucha i nie solidaryzuje się z drugą osobą. Współczucie nie jest zappingiem, nie oznacza przemilczania bólu, ale przeciwnie – jest właściwą logiką miłości. Jest to logika, która skupia się nie na strachu, ale na wolności, jaka rodzi się z kochania i stawia dobro innego ponad wszystko inne. Jest to logika, która rodzi się z braku strachu przed zbliżaniem się do bólu naszego ludu. Chociaż wielokrotnie jest niczym więcej jak tylko byciem u jego boku i uczynieniem z tej chwili okazji do modlitwy.
Taka jest logika bycia uczniem, to czyni Duch Święty z nami i w nas. Jesteśmy tego świadkami. Pewnego dnia Jezus zobaczył nas na poboczu drogi, siedzących na swych bólach, na swych biedach. Nie uciszył naszych krzyków, ale przeciwnie, zatrzymał się, zbliżył się i zapytał nas, co mógłby dla nas zrobić. I dzięki tak wielu świadkom, którzy powiedzieli nam: “Odwagi, powstań”, powoli szliśmy, dotykając tej miłości miłosiernej, tej miłości przemieniającej, która pozwoliła nam ujrzeć światło. Nie jesteśmy świadkami ideologii, jakiegoś przepisu, sposobu uprawiania teologii. Jesteśmy świadkami uzdrawiającej i miłosiernej miłości Jezusa. Jesteśmy świadkami Jego działania w życiu naszych wspólnot.
To jest pedagogia Nauczyciela, to jest pedagogia Boga wobec swego Ludu. Przejść od obojętności zappingu do: “Bądź dobrej myśli, wstań, [Nauczyciel] woła cię” (Mk 10, 49). Nie dlatego, że jesteśmy wyjątkowi, nie dlatego, że jesteśmy lepsi, nie dlatego, że jesteśmy funkcjonariuszami Boga, ale tylko dlatego, że jesteśmy wdzięcznymi świadkami miłosierdzia, które nas przemienia.
Nie jesteśmy sami na tej drodze. Pomagamy sobie nawzajem przykładem i modlitwą. Mamy wokół siebie mnóstwo świadków (por. Hbr 12, 1). Pamiętajmy o błogosławionej Nazarii Ignacji od św. Teresy od Jezusa, która poświęciła swe życie głoszeniu Królestwa Bożego, troszcząc się o starców, z “kociołkiem ubogiego” dla tych, którzy nie mieli co jeść, otwierając przytułki dla dzieci-sierot, szpitale dla zranionych przez wojnę, a nawet tworząc żeński związek zawodowy w celu wspierania kobiet. Pamiętajmy również o czcigodnej Słudze Bożej Virginii Blanco Tardio, oddanej całkowicie ewangelizacji oraz trosce o ubogich i chorych. One i tylu innych są bodźcem na naszej drodze. Idźmy naprzód przy Bożej pomocy i we współpracy ze wszystkimi. Pan posługuje się nami, aby Jego światło dotarło do wszystkich zakątków ziemi.
Proszę was, abyście modlili się za mnie i błogosławię wam z całego serca.
Wyobraź sobie przełożonego, który mówi swoim współpracownikom o trudnościach czekających ich przy wykonywaniu zadania. Zobacz reakcję tych osób.Dzisiejsze Słowo pochodzi z Ewangelii wg świętego Mateusza.
Mt 10, 16 -23
Jezus powiedział do swoich apostołów: «Oto Ja was posyłam jak owce między wilki. Bądźcie więc roztropni jak węże, a nieskazitelni jak gołębie. Miejcie się na baczności przed ludźmi. Będą was wydawać sądom i w swych synagogach będą was biczować. Nawet przed namiestników i królów będą was wodzić z mego powodu, na świadectwo im i poganom. Kiedy was wydadzą, nie martwcie się o to, jak ani co macie mówić. W owej bowiem godzinie będzie wam poddane, co macie mówić. Gdyż nie wy będziecie mówili, lecz Duch Ojca waszego będzie mówił przez was. Brat wyda brata na śmierć i ojciec syna; dzieci powstaną przeciw rodzicom i o śmierć ich przyprawią. Będziecie w nienawiści u wszystkich z powodu mego imienia. Lecz kto wytrwa do końca, ten będzie zbawiony. Gdy was prześladować będą w tym mieście, uciekajcie do innego. Zaprawdę powiadam wam: Nie zdążycie obejść miast Izraela, nim przyjdzie Syn Człowieczy».
Jezus kontynuuje udzielanie wskazówek swoim uczniom, których wybrał i przeznaczył do wykonania konkretnego zadania. Stwierdza wprost, że Jego uczniowie idą jak owce między wilki. Po ludzku jest to czyste szaleństwo, wysłanie na pewną śmierć. I być może niektórzy z uczniów Jezusa oddadzą swoje życie w Jego służbie.
Misją uczniów Jezusa nie jest jednak umieranie w prześladowaniach. Ich zadaniem jest głoszenie bliskości królestwa niebieskiego i wskazywanie konkretnych znaków jego obecności: uzdrawianie chorych, wspomaganie słabych. Dlatego uczniowie muszą także, o ile to w ich mocy, unikać niepotrzebnych niebezpieczeństw: korzystać z mądrości i roztropności, a gdy zajdzie taka potrzeba, także ze swoich nóg, by uciec przed niebezpieczeństwem i móc pracować gdzie indziej.
Jednak nie każdego prześladowania uda się im uniknąć. Czasem zostaną aresztowani, będą sądzeni czy wystawiani na różne próby. Wtedy będą mogli świadczyć o swoim posłaniu. Muszą jednak pamiętać, że to świadectwo także jest elementem ich misji, ich posłania: dlatego nie może się ono opierać na ich słowach, mądrości i doświadczeniu, ale mają wtedy pozwolić, by Bóg przez nich mówił, tak jak działał w nich, gdy dokonywali innych dzieł.
Na koniec tej modlitwy powierz Bogu wszystkie trudności, jakich doświadczasz w swoim życiu, zwłaszcza te, z którymi sobie nie radzisz, prosząc Go, by pomógł ci się z nimi zmierzyć.
http://modlitwawdrodze.pl/modlitwa/?uid=3846
******
Afrahat (? – ok. 345), mnich i biskup niedaleko Mosul
Demonstrationes, nr 21 SC 359
„Sługa nie jest większy od swego pana” (J 15,20)
Jezus był prześladowany jak sprawiedliwi (ze Starego Testamentu) byli prześladowani, ażeby współcześni prześladowani zostali pocieszeni, ponieważ są prześladowani z powodu Jezusa prześladowanego. Bowiem On nam sam napisał: „Jeżeli Mnie prześladowali, to i was będą prześladować. Was będą prześladować za to, że nie jesteście ze świata, jak i Ja nie jestem ze świata” (J 15,19-20; 17,14). Wcześniej bowiem nam napisał: „Ojcowie was wydadzą, wasi bracia i krewni. Wszyscy was znienawidzą z powodu mojego imienia”. I jeszcze nas nauczał: „Nawet przed namiestników i królów będą was wodzić z mego powodu… Kiedy was wydadzą, nie martwcie się o to, jak ani co macie mówić. W owej bowiem godzinie będzie wam poddane, co macie mówić. Ja bowiem dam wam wymowę i mądrość, której żaden z waszych prześladowców nie będzie się mógł oprzeć ani się sprzeciwić i Duch Ojca waszego będzie mówił przez was”.
Ten sam Duch przemawiał ustami Jakuba do Ezawa, swego prześladowcy, Duch mądrości, który przemawiał przed faraonem przez usta prześladowanego Józefa, Duch, który przemawiał ustami Mojżesza we wszystkich cudach, jakie sprawił w kraju egipskim…; Duch, który śpiewał ustami prześladowanego Dawida – przez niego śpiewał, by ulżyć jego prześladowcy, Saulowi, dręczonemu przez złego ducha; Duch, który napełnił Eliasza, by napominał Jezabel i Achaba, swego prześladowcę…;Duch, który pocieszał Jeremiasza, który zuchwale stanął, by zganić Sedecjasza, Duch, który strzegł Daniela i jego braci w Babilonie, ten sam Duch zachował Mardocheusza i Esterę w kraju ich uwięzienia.
Posłuchaj, przyjacielu, imion męczenników, wyznawców i prześladowanych: Abel, Jakub, Józef, Mojżesz, Jozue, Jefte, Samson, Gedeon i Barak, Dawid, Samuel, Ezechiasz, Eliasz, Elizeusz, Micheasz, Jeremiasz, Daniel, Chananiasz i jego bracia, Juda Machabeusz i bracia… Ale męczeństwo Jezusa było największe i najlepsze, przewyższyło w cierpieniu i świadectwie męczeństwa dawne i przyszłe.
********
*******
#Ewangelia: Świat nie potrzebuje “wilków”
Mieczysław Łusiak SJ
(fot. shutterstock.com)
Jezus powiedział do swoich apostołów: “Oto Ja was posyłam jak owce między wilki. Bądźcie więc roztropni jak węże, a nieskazitelni jak gołębie.
Miejcie się na baczności przed ludźmi. Będą was wydawać sądom i w swych synagogach będą was biczować. Nawet przed namiestników i królów będą was wodzić z mego powodu, na świadectwo im i poganom. Kiedy was wydadzą, nie martwcie się o to, jak ani co macie mówić. W owej bowiem godzinie będzie wam poddane, co macie mówić. Gdyż nie wy będziecie mówili, lecz Duch Ojca waszego będzie mówił przez was.
Brat wyda brata na śmierć i ojciec syna; dzieci powstaną przeciw rodzicom i o śmierć ich przyprawią. Będziecie w nienawiści u wszystkich z powodu mego imienia. Lecz kto wytrwa do końca, ten będzie zbawiony.
Gdy was prześladować będą w tym mieście, uciekajcie do innego. Zaprawdę powiadam wam: Nie zdążycie obejść miast Izraela, nim przyjdzie Syn Człowieczy”.
Komentarz do Ewangelii:
Pan Jezus posyła nas “jak owce między wilki” nie dlatego, że nas nie lubi, albo że jest nieczuły na nasz los. On czyni nas “owcami”, nie “wilkami”, dlatego posyła nas “jak owce”. Świat nie potrzebuje więcej “wilków”. Ma ich dość. I nie są oni dziełem Boga.
To, że jesteśmy “owcami” nie oznacza, iż jesteśmy słabi. Naszym pasterzem jest Jezus, a to oznacza, że nic nam tak naprawdę nie grozi i że wilki mogą nam “skoczyć”. Wilk jest zły, bo jest zdany na siebie. Owca nie musi być zła i agresywna, bo ma pasterza, który ją chroni.
W Gandawie – św. Amalbergi. Zakonny welon przyjęła ponoć z rąk św. Wilibrorda. Zmarła w Temsche (Tamisie), we Flandrii, skąd pod koniec IX w. szczątki przeniesiono do Gandawy. Otaczana była żywym kultem, mimo to nie dochowały się wiarygodne życiorysy tej wczesnośredniowiecznej świętej.W Damaszku – bł. Emanuela Ruiz i Towarzyszy, męczenników. Gdy sułtan wydał edykt tolerancyjny, szerokie warstwy muzułmańskie poczuły się dotknięte. W roku 1860 Druzowie napadli na chrześcijan Libanu, a następnie zajęli Damaszek. Starano się wówczas o glejty protekcyjne lub chroniono u algierskiego emira Abd-el-Kadera. Miejscowi franciszkanie, którzy nie zastosowali tej ostrożności, zginęli w swym kościele razem z bogobojnymi maronitami. Jako pierwszy padł gwardian Ruiz w chwili, gdy dla uniknięcia zniewagi usiłował spożyć Najświętszy Sakrament.
oraz:
świętych męczenników Bianora i Sylwana (+ IV w.); świętych męczenników Leoncjusza, Maurycego i Daniela (+ IV w.); świętych sióstr Rufiny i Sekundy, męczennic (+ III w.)
Można mieć zdrowe ciało, wysportowane i muskularne, a zarazem posiadać chorą duszę. I odwrotnie: można przeżywać świętość i miłość w bardzo kruchym człowieczeństwie. Niewątpliwie zdrowe ciało i psychika pomagają w przeżywaniu szczęścia, ale go nie gwarantują.
O zdrowym stylu życia z psychologiem, o. Piotrem Kwiatkiem OFMCap rozmawia Joanna Świątkiewicz
Składając życzenia z różnych ważnych w naszym życiu okazji, winszujemy sobie zdrowia. Tak samo robimy, choćby wznosząc toast. Ten mocno zakorzeniony w kulturze obyczaj pokazuje, jak cenne jest zdrowie…
Tak, to prawda, niemalże automatycznie przy okazji różnych uroczystości, świąt, imienin czy jubileuszy życzymy sobie zdrowia. Myślę, że dzieje się tak, ponieważ zdrowie jest dla nas tym, czym przysłowiowe akwarium dla ryby, czyli przestrzenią egzystencji – środowiskiem życia, umożliwiającym realizację innych ważnych potrzeb: jedzenia, spania, poczucia bezpieczeństwa, rozwoju, więzi, sukcesu itd. Brak zdrowia może znacząco utrudniać nie tylko społeczne funkcjonowanie, realizowanie wyznaczonych celów i zadań, ale również przeżywanie satysfakcji i radości życia. Słusznie zauważył to XIX-wieczny niemiecki filozof, Arthur Schopenhauer: “Zdrowie z pewnością nie jest wszystkim, ale bez zdrowia wszystko jest niczym”.
Coraz mocniej wskazuje się na choroby cywilizacyjne jako poważne zagrożenie zdrowia i życia człowieka. Z czym najczęściej sobie dzisiaj nie radzimy?
Chorób cywilizacyjnych, zwanych też problemami XXI wieku, jest wiele. Niektórzy do nich zaliczają: otyłość, nadciśnienie, AIDS, zaburzenia psychiczne, chroniczne poczucie braku czasu, w końcu nieumiejętne korzystanie z zasobów naturalnych. Żyjemy w epoce mocno nastawionej na dobrobyt, konsumpcję i mocne doznania, które niekiedy błędnie utożsamiane są z dobrostanem.
Według współczesnych badań psychologicznych dobrobyt nie wzmacnia poczucia szczęścia. Wciąż jednak kolejne pokolenia ulegają tej iluzji “posiadania”. Na przykład: rodzic w imię “polepszenia status ekonomicznego” wyjeżdża za granicę, by tam zdobyć więcej, ale jakże często traci na tym jego relacja z domem. Albo: osoba wierząca, która pracuje tak ciężko i nieustannie ma coś do zrobienia, że nie znajduje czasu na codzienną 5-minutową modlitwę. Pochodnymi rozdźwięku między “mieć a być” są: poczucie bycia niekochanym, chroniczny pośpiech, niska tolerancja trudności, nieumiejętność opanowania uczuć złości i gniewu, uleganie nałogom oraz zagubienie w świecie wartości.
Ilu z nas jest przekonanych, że nie ma czasu na sport, spacer czy rekreację?! Brak czasu to dziś powszechna “choroba”.
Zatem jak radzić sobie ze stresem i zbyt szybkim tempem życia?
Warto wyznaczać sobie nie tylko ambitne zadania i precyzyjne cele życiowe, ale także możliwe i realne do osiągnięcia. Co więcej, owe cele powinny być pozytywne i ukierunkowane na dobrostan, a nie tylko na dobrobyt czy posiadanie. Działaniom tym powinna towarzyszyć zdolność rozeznania i umiejętność dokonania wyboru, radzenia sobie z presją czasu oraz gotowość do pozytywnego przeżywania porażek. Życie współczesnego człowieka przypomina turystę stojącego na dworcu kolejowym przed kasą biletową. Zapytany przez kasjerkę o cel podróży, odpowiada: “Nie ważne gdzie, byle szybko, przyjemnie i wygodnie”. Ilość codziennych bodźców zmysłowych, ich intensywność oraz szybkość, z jaką do nas docierają, przekracza możliwości ich przyswojenia. Na przykład: oglądając wiadomości czy film, chłoniemy ogromną ilość obrazów, dźwięków, treści. Pojawia się pytanie, ile z tych wrażeń w nas zostaje, ile utrwala się i ubogaca nasz sposób myślenia o świecie i o nas samych. Podobnie dzieje się, gdy codziennie spożywamy różnego rodzaju pokarmy: czy delektujemy się ich smakiem?
Ojciec Pio miał zwyczaj mówić: “dwie cnoty Bogu się podobają: cierpliwość i wytrwałość”. Myślę, że to cenne wskazówki życiowe. Cierpliwość względem siebie i własnych słabości oraz wytrwałość w praktykowaniu tego, co funkcjonuje i działa w naszym życiu prawidłowo.
Zdrowy styl życia jest ostatnio bardzo modny. Czy warto podążać za tą modą?
Warto dbać o zdrowie, choć niekoniecznie trzeba gonić za modą czy ulegać nowym trendom. Promocja zdrowego stylu życia i poszerzanie zakresu tej wiedzy jest bardzo pomocne w rozwoju zachowań prozdrowotnych.
Gdy przyjrzymy się statystykom, zauważymy, że blisko 50% ludzi umiera przedwcześnie właśnie z powodu prowadzenia złego stylu życia i błędnych nawyków: nieodpowiedniego żywienia (w zakresie ilościowym i jakościowym), niskiego poziomu aktywności fizycznej (braku ruchu i sportu), nadużywania alkoholu i tytoniu, zaniedbywania snu, wypoczynku i regularnej kontroli zdrowia.
Co to znaczy żyć zdrowo?
Jeśli przyjąć definicję zdrowia za Światową Organizacją Zdrowia (WHO), to jest to “stan dobrego samopoczucia (dobrostanu) fizycznego, psychicznego i społecznego, a nie tylko brak choroby lub niepełnosprawności”. Coraz częściej do tych trzech wspomnianych wymiarów dodaje się również sferę duchową. Suma tych czterech przestrzeni definiuje pojęcie ludzkiego zdrowia. Tak więc jest to kategoria pozytywna, która nie jest określana jedynie przez brak jakiejś dewiacji czy choroby. Zdrowie jest stanem, w którym jednostka wykazuje optymalną umiejętność efektywnego realizowania zadań, które sobie wyznacza lub podejmuje w kontekście wymogów społecznych. Można mówić o trzech obszarach zdrowia: leczeniu – czyli przywracaniu ludzkich zdolności do pełnego funkcjonowania (np. rehabilitacja); profilaktyce – czyli zapobieganiu i ochronie przed chorobami oraz promocji – czyli podnoszeniu poziomu jakości życia, zwiększaniu jego potencjału.
Pojęcie “zdrowego życia” zdefiniowałbym jako codzienną sztukę wyboru tego, co służy ochronie i promocji zdrowia, a w sytuacji choroby – podejmowanie takich czynności, które służą polepszeniu stanu zdrowia.
Od czego więc najlepiej zacząć?
Najlepiej zawsze zaczynać od małych kroków według powiedzenia: “Małymi krokami do wielkich celów”. Pierwszy krok powinien polegać na stanięciu w prawdzie, czyli dokonaniu autodiagnozy własnych nawyków względem zdrowia. Należy odpowiedzieć sobie na pytanie: które z moich nawyków są dobre, a które powinienem zmienić? Każdy z nas może polepszać własny stan zdrowia i samopoczucie przez odpowiednie prozdrowotne wybory. Warto więc stworzyć listę prozdrowotnych zachowań, uwzględniając również te, które wymagają zmiany, a potem stopniowo i konsekwentnie zastępować złe nawyki dobrymi.
Wydaje się, że dzisiaj prym wiedzie zasada: “w zdrowym ciele zdrowy duch”. Promuje się przede wszystkim dbałość o ciało: zdrowe odżywianie i ćwiczenia fizyczne. Na stołach królują wszelkiego rodzaju diety, modne stało się bieganie i nordic walking. Czy to wystarczy, żeby poprawić swoją kondycję?
Co do popularnej frazy “w zdrowym ciele zdrowy duch”, to niewątpliwie wskazuje ona na pozytywny i istotny związek między duchem a ciałem. Należy jednak pamiętać, że istnieje niebezpieczeństwo uproszczenia, bo można mieć zdrowe ciało, wysportowane i muskularne, a zarazem posiadać chorą duszę. I odwrotnie: można przeżywać świętość i miłość w bardzo kruchym człowieczeństwie. Niewątpliwie zdrowe ciało i psychika pomagają w przeżywaniu szczęścia, ale go nie gwarantują.
Czy ta zasada rzeczywiście dzisiaj króluje? Niewątpliwie mocno zmienia się świadomość Polaków w kwestiach zdrowotnych. Jeszcze 20 czy nawet 10 lat temu nie widywało się tylu, co dzisiaj, ludzi aktywnych fizycznie. To dobry znak.
Warto mieć na uwadze, że obecnie znajdujemy się w innej sytuacji społeczno-ekonomicznej. Modyfikowana genetycznie żywność, sztuczne zagęszczacze, długie godziny spędzane w pozycji siedzącej, nie tylko w pracy, ale i w domu – to wszystko domaga się antidotum – zdrowej reakcji. Ludzie, którzy zauważają skutki tych zmian, zakładają buty do biegania czy rolki, “wskakują” na rower, biorą kijki w ręce albo po prostu idą na spacer.
Niekiedy słyszę od znajomych, którzy prowadzą aktywny tryb życia, że sport ich zmienił. Odkąd zaczęli go uprawiać, inaczej myślą i postrzegają. Czy faktycznie mogą zachodzić takie zmiany? Czy aktywność fizyczna wpływa na psychikę i sferę ducha?
Oczywiście, ponieważ człowiek, który regularnie uprawia sport albo prowadzi aktywny tryb życia, wzmacnia nie tylko mięśnie, ale również psychikę. Człowiek udowadnia sobie, że potrafi, czyli posiada zdolność kontrolowania i zarządzania sobą. Przeżywanie tzw. “zwycięstwa nad ciałem” przez sport czy aktywność fizyczną pozytywnie wpływa nie tylko na funkcjonowanie fizjologiczne organizmu i ogólne samopoczucie, ale również wzmacnia pozytywny obraz samego siebie. Motywuje to do kolejnych konstruktywnych zmian, przynosi poczucie zadowolenia i satysfakcji, jednym słowem – oddziałuje na całą sferę psychiczną.
Aktywny i prozdrowotny tryb życia ma również znaczący, choć niedeterminujący, wpływ na duchowość. Regularne uprawianie sportu przekłada się na lepszą pracę serca, krążenie krwi i dotlenienie organizmu, a także na odprężenie ciała. To wszystko sprzyja lepszemu funkcjonowaniu człowieka na modlitwie. Trudno medytować, będąc niewyspanym lub przemęczonym. Nie oznacza to jednak, że nie można się modlić podczas zmęczenia czy stresu, ale jeśli takie doświadczenie jest permanentne, odbija się ono negatywnie na jakości życia duchowego.
Spotkałem osobę, która miała problemy z otyłością i nie akceptowała swojego wyglądu fizycznego. Wpływało to na jej codzienny nastrój, relacje z innymi, jakość funkcjonowania w pracy, a także na kształt jej modlitwy i życia duchowego. Ciało i psychika mogą pozytywnie lub negatywnie oddziaływać na sferę duchową. Oczywiście nie ma tutaj niekwestionowanych dogmatów. Każdy z nas ten sam problem będzie przeżywał na różne sposoby. Na przykład: dla kogoś trudności będą motywacją do zaangażowania się w świat duchowy, dla drugiego wręcz odwrotnie, te same sytuacje będą powodować dystans w relacji człowiek – Bóg.
Czy to znaczy, że nie musimy przywiązywać szczególnej wagi do rozwijania świata przeżyć wewnętrznych, skoro zmiany pod wpływem sportu zachodzą w nim niejako samoistnie?
Aktywność fizyczna i mądry styl życia są tylko sprzymierzeńcami, na których można oprzeć zdrową duchowość. Nie są one jednak niezbędne do jej rozwoju, aczkolwiek jest prawdą, że duchowość nie jest samorodna. Nawet wtedy, kiedy jesteśmy zdrowi zarówno fizycznie, jak i psychicznie, wciąż potrzebujemy dodatkowej inwestycji w duchowość, aby ją rozwijać. Innymi słowy: nie wystarczy sama jazda na rowerze czy dwie godziny dziennie spędzone na świeżym powietrzu, by to nam rozwinęło wiarę czy przyniosło doświadczenie kontemplacji.
Jak dążyć do wewnętrznego wyciszenia i oczyszczenia psychiki i ducha z tego, co im nie służy?
Najlepszą metodą pomagającą w wyciszeniu, a zarazem oczyszczeniu ducha i psychiki jest kontemplacja. Jej celem jest zanurzenie się w obecności Boga. Konsekwencją takiego stanu jest wzmocnienie wewnętrznej harmonii, wzrost poczucia spójności i otwartości. Autentyczna modlitwa prowadzi do wyciszenia, a ono z kolei do jaśniejszego i głębszego widzenia.
W kontemplacji zmienia się perspektywa postrzegania wszystkiego, zaczynając od siebie samego, a kończąc na Bogu. Jego objawieniem staje się wtedy nie tylko Biblia, sakramenty, nauczanie papieża, ale również prozaiczne wydarzenia codziennego życia, relacje międzyludzkie, przyroda. Choć ciało i psychika nie są celem medytacji chrześcijańskiej, jednak nie powinniśmy ich lekceważyć czy pomijać, bowiem w nich i przez nie działa Duch Święty. One są zbiornikami wiedzy o nas samych i naszej relacji do Boga
Czy istnieją sprawdzone metody na dobry “fitness duchowy”?
W życiu duchowym wiele się dzieje za sprawą łaski Ducha Świętego, ale oczywiście przydatne są aktywności, które ukierunkują człowieka na Transcendencję. Jeśli chodzi o sprawdzone metody, powróciłbym do kontemplacji i modlitwy osobistej, życia zgodnego z rytmem Kościoła, słuchania słowa Bożego, spowiedzi, Eucharystii, dobrych uczynków i rozwoju cnót chrześcijańskich. To sprawdzone metody wzrostu duchowego.
A teraz zapytam odwrotnie: czy stan naszej psychiki i ducha ma wpływ na zdrowie?
Mówiąc o psychice, bierzemy pod uwagę świat myśli (sferę kognitywną), świat emocji i uczuć (sferę przeżyciową) oraz świat czynu i postaw (sferę motywacyjną). Przez pojęcie “duchowości” natomiast definiujemy naszą relację do Absolutu, Sacrum, Boga. Te dwa wymiary naszego życia wpływają w znacznym stopniu na jakość przeżywania stanu zdrowia.
Jeśli ktoś posiada wadliwy system przekonań religijnych, np. wierzy w potęgę własnej ascezy czy uprawia fanatyczny rygoryzm albo przeciwnie: przekonany jest, że Bóg wszystko bezsprzecznie toleruje i akceptuje, to będzie przeżywał wynikające z tego określone emocjonalne konsekwencje.
Ludzie posiadający niedojrzały obraz Boga posługują się uproszczonym schematem widzenia i interpretowania świata. Na przykład szybko nadają znaczenia wydarzeniom dobrym lub złym przez pryzmat tzw. “woli Bożej” lub tłumaczą je działaniami sił nadprzyrodzonych.
Kluczową sprawą dla zdrowia jest zrozumienie własnych systemów przekonań, w tym także tych dotyczących Boga oraz innych ludzi.
Wydawałoby się, że posiadanie dobrego zdrowia gwarantuje szczęście i poczucie pełni życia…
Niestety nie. Posiadanie zdrowia nie oznacza posiadania szczęścia. Można być w pełni zdrowym i nie być szczęśliwym, z drugiej strony można być chorym i cierpiącym, a wciąż posiadać wysoki poziom zadowolenia z życia i mieć poczucie sensu. Zdrowie jest kategorią fundamentalną, ale nie determinuje szczęścia.
Wrócę do metafory akwarium: ryba może nie mieć w nim krystalicznie czystej wody i wciąż dobrze funkcjonować. Nie znaczy to jednak, żeby nie dbać o akwarium i nie czyścić go co jakiś czas. Przez krystalicznie czystą wodę widać znacznie więcej i z pewnością jest ona dużo lepsza dla ryby!
Rozmawiała Joanna Świątkiewicz
“Głos Ojca Pio” [94/4/2015]
fot. Gaetano Virgallito Lonely Boy with a Red Fish
Powiedziała Siostra kiedyś: „Nasz Bóg jest słaby, bo utożsamia się z cierpiącymi, ułomnymi, prześladowanymi”. Jak to rozumieć? Wierzymy przecież w Boga, który jest wszechmogący. Czy zamiast utożsamiać się ze słabymi, nie powinien po prostu im pomóc?
Jak zwykle musimy wrócić do katechizmu. Bóg stworzył człowieka na swój obraz i podobieństwo, a ponieważ Bóg jest miłością, człowiek został stworzony do miłości. Miłość natomiast zakłada jedną podstawową rzecz – wolną wolę, a więc także możliwość wybrania zła. Dlatego stawiane często pytanie, gdzie był Bóg, gdy trwał Holokaust, nie ma sensu. W świetle wiary chrześcijańskiej to wolna wola człowieka doprowadziła do tej tragedii. Tak samo jest w przypadku dramatycznych wydarzeń, które rozgrywają się dziś – przemocy, mordów. Owszem, Bóg mógłby stworzyć automaty doskonale Mu posłuszne, ale nie byłaby to wtedy miłość.
Skoro Bóg nas kocha, nie może chyba na te cierpienia patrzeć spokojnie.
Oczywiście, gdy dziecko schodzi na złą drogę, to kochającego go rodzica to boli. Tak samo jest z Bogiem, bo przecież miłość między ludźmi (prawdziwa, dobra miłość) jest odbiciem miłości Boga do człowieka. Bóg nie chce, żeby ten świat pozostał taki, jaki jest. Co to by była za miłość, która by tylko użalała się, a nie zrobiła nic, żeby zmienić sytuację. I Chrystus tę sytuację zmienił. Już bardziej nie można. Ale zmienił ją nie w ten sposób, że wytępił wszystkich złych albo że odebrał nam wolną wolę. Jezus skupił na sobie wszystkie cierpienia i świństwa człowieka z przeszłości oraz przyszłości i przez swoje zmartwychwstanie przemienił je w miłość. Tę moc miłości i przebaczenia płynącą ze zmartwychwstania każdy chrześcijanin ma w sobie od czasu chrztu świętego. Dostajemy w ten sposób narzędzie do przemiany świata – mamy nad nią współpracować z Bogiem.
Czyli można powiedzieć, że Bóg z miłości ogranicza swoją wszechmoc, nie wykorzystuje swoich możliwości?
To nie działa na takiej zasadzie. Jeżeli rodzice widzą, że ich dorosłe dziecko robi coś złego, a mimo to nie chcą odebrać mu wolności, tylko tłumaczą i przekonują, to nie znaczy, że się samoograniczają. To jest logika miłości, która pozwala człowiekowi wzrastać samodzielnie. Bóg także nie mógłby działać w inny sposób, bo wtedy nie byłby miłością. Nazywamy to słabością Boga, ale w rzeczywistości jest to Jego siła. Cały dowcip polega na tym, że trzeba być niezwykle silnym, żeby być łagodnym. Trzeba być niezwykle mocnym, żeby przebaczyć do końca. Trzeba być niezwykle wielkim, żeby nie odpowiedzieć złem na zło. To wszystko widzimy u Chrystusa umierającego na krzyżu. Ale znamy przecież także historie różnych ludzi, którzy znaleźli w sobie taką siłę. Św. Maksymilian Kolbe został zabity w okrutny sposób. Wydawałoby się, że było to zwycięstwo przemocy, grzechu, zła. O jego oprawcach nikt jednak nie pamięta, a św. Maksymilian wciąż inspiruje ludzi swoją postawą. Dobro wynikające z jego ofiary działa na zasadzie kuli śniegowej – szerzy się na całym świecie. Powstały liczne organizacje działające w duchu św. Maksymiliana. Nie jest więc tak, że logika Ewangelii nie sprawdza się w życiu.
Takie myślenie o słabości i sile nie jest jednak szczególnie popularne – obawiam się, że także wśród chrześcijan.
Cała logika świata jest zupełnie przeciwna logice Królestwa Bożego – Chrystus mówił o tym wyraźnie. W Królestwie niebieskim VIP-ami nie są ci, którzy jeżdżą mercedesami, a przed nimi pędzi policja na sygnale. VIP-em jest tam ten, kto miłością przezwycięża zło – to właśnie pokazał nam Chrystus. Niezwykle trudno to jednak zrozumieć. Już dwa tysiące lat chrześcijanie próbują to pojąć i ciągle jesteśmy daleko od pełnego zrozumienia.
Jezus powiedział: „Wszystko, co uczyniliście jednemu z tych braci moich najmniejszych, Mnieście uczynili”. Czemu Bóg postawił na ludzi słabych? Gdy zaczynam rozmawiać z kimś potrzebującym, cierpiącym, mam poczucie zetknięcia z czymś wręcz mistycznym. Zdarzyło mi się w ostatnim czasie rozmawiać z kilkoma osobami bezdomnymi. Zabrzmi to pewnie patetycznie, ale to spotkanie, stanięcie przed sobą twarzą w twarz miało w sobie coś z dotknięcia Boga.
Bóg nie wyróżnia ludzi bezdomnych, w każdym razie nie taka jest optyka Wspólnoty „Chleb Życia”. Wróćmy raz jeszcze do katechizmu. Wszyscy ludzie ochrzczeni są ze sobą zjednoczeni – św. Paweł mówił, że jesteśmy mistycznym ciałem Chrystusa. Kiedy kogoś boli palec, to boli go całe ciało. Gdy boli ząb, zaledwie malutki kawałeczek kości, to cały człowiek jest do niczego. Podobnie jest z ciałem Chrystusa – jeżeli jeden z członków ciała Chrystusa cierpi, to cierpi całe ciało. A więc nie może mi być obojętne, czy drugi człowiek marnuje swoje życie, niszczy siebie lub jest przez innych niszczony. Człowiek brudny, uzależniony, głodny, śmierdzący, poniżony, zniewolony nosi w sobie cierpiącego Chrystusa. Nie może być dla mnie nieistotne to, że oblicze Boga zostało w tym człowieku zniekształcone. To właśnie od nas Bóg oczekuje, że przywrócimy w tych ludziach Jego obraz. Oczywiście, musimy zrobić to mocą Bożą, a nie swoją, bo jak próbujemy to robić na własną rękę, na ogół źle się kończy.
Bo… sami jesteśmy słabi?
Tak, musimy przede wszystkim dbać o obraz Boga w nas samych, bo przecież wcale nie jest tak, że my jesteśmy silni. Poza tym musimy pamiętać, że jeśli mieliśmy to szczęście, że nie żyjemy na ulicy, nie giniemy w Somalii z głodu, nie mordują nas jak naszych braci koptów w Egipcie, nie jesteśmy niepełnosprawni umysłowo, mamy dwie ręce i dwie nogi, to nie jest to żadna nasza zasługa, tylko zadanie, które dostaliśmy. Nic więcej. Zdamy z niego sprawę na końcu. To nie jest rzecz, którą mamy konsumować bezpiecznie, tylko zobowiązanie, depozyt. Będziemy z niego rozliczeni, jak też z tego, czy zostawiliśmy miejsce dla słabszych, czy pazernie nie zagarnęliśmy wszystkiego, nie pozwalając im godnie żyć.
Bóg jest bardzo silny, ale to jest siła miłości. Problem w tym, że my byśmy chcieli, aby tą siłą zmiótł wszystkich naszych wrogów, dał nam powszechny dobrobyt i idealną władzę według naszego pomysłu. Chcielibyśmy urządzić świat po swojemu, czyli wyeliminować słabość. Szczególnie widoczne jest to w konsumpcyjnym społeczeństwie, które przelicza również wartość ludzkiego życia na pieniądze. Na czym polega kwestia zabijania osób niepełnosprawnych w łonie matek? Jak nie wiadomo, o co chodzi, to chodzi o pieniądze. Proszę poczytać w internecie komentarze pod informacjami o osobach niepełnosprawnych. Piszą je jacyś durnie, ale w rzeczywistości są one odbiciem myślenia wielu ludzi.
Czytałam. Na przykład taki wpis: „Głupi rodzice, to i głupie dzieci”.
Właśnie. Zaraz pojawia się argument, że za nasze pieniądze są utrzymywani, bo to z naszych podatków idą ich renty. Co więcej, niedawno jeden ze znajomych księży udzielał komunii niepełnosprawnemu chłopcu, bo proboszcz tego odmówił. Pytanie, dlaczego Kościół, który mimo wszystko ma ogromny wpływ na myślenie ludzi, nie mówi o problemach ludzi chorych, wykluczonych, najuboższych.
Ależ mówi, jest całe morze pięknych słów…
Oczywiście, mam na myśli praktyczny wymiar. Jeśli mówimy – i słusznie – o tym, że należy chronić każde życie, to pytam: gdzie są rodzice, którzy adoptują niepełnosprawne dzieci? Dzieci z zespołem Downa czekają na adopcję od lat i jeżeli ktokolwiek je adoptuje, to rodziny z zagranicy, wcale nie katolickie. Bo adopcja zagraniczna może dotyczyć tylko dziecka niepełnosprawnego. Mamy do czynienia z kompletną niekonsekwencją i pozostawaniem na poziomie pięknych haseł, jeśli za słowami ludzi Kościoła nie idą konkrety w każdej parafii, w życiu każdego chrześcijanina. Sprzeciwiamy się eutanazji – dlaczego więc z rodziną nie pójdziemy do najbliższego domu pomocy społecznej, nie zaprzyjaźnimy się ze staruszką, która zostanie babcią dla naszych dzieci? Jeśli my sami, chrześcijanie, nie robimy miejsca dla słabszych, to nie mamy prawa oczekiwać tego od innych.
Naturalnie, obraz nie jest wyłącznie negatywny. Po 1989 r., powstało wiele ruchów i stowarzyszeń dla ludzi niepełnosprawnych, także niepełnosprawnych umysłowo. Przede wszystkim mobilizują się rodzice. Piękne świadectwo daje Arka Jeana Vaniera, gdzie ludzie, nie tylko chrześcijanie, także niewierzący czy muzułmanie, żyją razem z niepełnosprawnymi. Arka ma swoje domy także w Polsce. Znam księży, którzy są na te problemy wyczuleni, i parafie, w których podejmuje się działania na rzecz potrzebujących.
Ale z reguły są to chyba działania oddolne, które powstają z inicjatywy jakiegoś zapaleńca.
Jeśli chodzi o oficjalne nauczanie, nadawanie kierunku wiernym, to rzeczywiście ten temat się nie pojawia albo jest go zbyt mało. Daj Boże, żeby było inaczej, ale od lat nie słyszałam homilii o tym, że należy się posunąć i zrobić miejsce dla najsłabszych, że niekoniecznie trzeba mieć kolejne nowe buty, że może by te buty kupić dzieciom. Jest ogromnie dużo polityki, pustosłowia, walenia się po głowie, tupania nogami, ale brakuje praktycznych wskazówek, jak realizować w życiu wskazania Boga – pierwsze: czyńcie sobie ziemię poddaną i drugie: cokolwiek uczyniliście tym najmniejszym, Mnieście uczynili.
Sytuacja wygląda więc tak: z jednej strony ludzie Kościoła robią bardzo wiele, tworzą hospicja, domy pomocy dla niepełnosprawnych, schroniska dla osób bezdomnych. Większość działań tego rodzaju stanowią właśnie te inspirowane Ewangelią. Z drugiej strony, nie podaje się tego typu przedsięwzięć jako przykładu dla wiernych, czasami wręcz się je deprecjonuje, jak w przypadku Janki Ochojskiej.
Współczesna kultura nie sprzyja budowaniu wrażliwości na słabość. Jak w takim razie się na nią wyczulać?
Są dwa źródła takiej wrażliwości. Po pierwsze ludzka solidarność – trzeba sobie uświadomić, że któregoś dnia to ja mogę znaleźć się w sytuacji osoby potrzebującej, słabej. Człowiek wierzący zaś powinien kierować się jeszcze głębszymi pobudkami, o których mówiłam wcześniej.
Ale jak to się robi w praktyce?
W Tarnobrzegu w Liceum im. Mikołaja Kopernika katechetka mobilizuje dwa razy do roku trzystu uczniów do stania w supermarkecie i zbierania żywności dla mojej wspólnoty. To jest młodzież, która – tak jak wszędzie – w większości katechizację olewa. Oni mają dosyć trucia o miłości bliźniego, ale kiedy zaproponuje się coś konkretnego, lecą jak na skrzydłach. Pamięta pani Skrzypka na dachu i rozmowę między Tewjem a jego żoną?
Tę wspaniałą scenę, gdy Tewje pyta Gołdę: „Czy mnie kochasz?”?
Tak, a ona mu odpowiada: przecież piorę ci gacie, urodziłam ci dzieci, gotuję im obiady, a ty jeszcze mnie głupio pytasz, czy cię kocham. Miłość ma wymiar niezwykle praktyczny. Cała rzecz w tym, żeby o tym pamiętać.
Przykład papieża Franciszka także pokazuje, jak pozytywnie jest przyjmowane to, gdy ktoś nie tylko mówi, ale także działa. Papież błyskawicznie zyskał ogromne zaufanie ludzi, także niewierzących.
Oczywiście, dlatego że ludzie chcą prawdy. Ale jak mamy pokazać, że Chrystus żyje, jeśli nie wcielamy w życie Jego nauki? Chrystus jest życiem. Mówi o sobie: jestem drogą, prawdą i życiem. Czyli trzeba tym żyć. Proste.
Wizyta papieża Franciszka na Lampedusie była symbolem w skali całego świata. Przypomniała o tym, że część ludzkości żyje w koszmarnej nędzy, a część umiera z przejedzenia, nie wie, co robić z pieniędzmi i wymienia po raz dziesiąty złote klamki w swoich pałacach.
Są też opinie, że papież za dużo mówi o biednych, że to się robi nudne.
Jan Paweł II też mówił o biednych. Mam wyciąg jego wypowiedzi na ten temat, tylko wtedy byliśmy zachwyceni ciastkami i nie słuchaliśmy. Żył w innych realiach, ale mówił konkretnie o ubogich, natomiast Franciszek mówi już prosto w oczy, bo zmieniła się sytuacja geopolityczna. To rzeczywiście jest nudne jak cholera… Współczuję… Ile razy można słuchać, że jesteśmy od tego, żeby służyć? To się nudzi chrześcijanom już od dwóch tysięcy lat.
W adhortacji o powołaniu świeckich Jan Paweł II cytował słowa Orędzia Synodu Biskupów z 1987 r.: „Liczymy na wasze świadectwa, aby uczyć świat, czym jest miłość”. Adresatami tego wezwania byli „chorzy, ułomni, ubodzy, głodni, emigranci, uchodźcy i więźniowie, bezrobotni, starcy, dzieci opuszczone i osoby samotne, ofiary wojny i wszelkiego rodzaju przemocy”. Często powołuje się Siostra na te słowa. Czego te osoby mogą nas nauczyć? Jakie to może być świadectwo?
Gdyby panią postawić w obozie uchodźców na Lampedusie, to pytanie, jak pani by się zachowała. Ci ludzie mimo wszystko walczą i usiłują zachować swoją godność. Wysiłek człowieka uzależnionego od alkoholu, który walczy zaciekle od lat, żeby żyć godnie, jest bez porównania większy niż mój. Matka, która marznie całą zimę po to, żeby córka, która przyjeżdża z internatu, miała ciepło w domu, a w sumie obydwie żyją za niecałe 500 zł, to chyba jest przykład miłości? To są ludzie, którzy po to, żeby żyć godnie, żeby wychować i wykształcić dziecko, żeby móc przeżyć, muszą walczyć tak bardzo, jak nam się nawet nie śni. I pytam: kto tu jest bohaterem? Dla mnie to są bohaterowie. Matka, która samotnie wychowuje niepełnosprawne dziecko i na głowie staje, walcząc ze wszystkim: z urzędnikami, obojętnością, brakiem pieniędzy, chorobą dziecka – czy to nie jest większe bohaterstwo niż zdobycie któregoś z himalajskich szczytów? Powiedziałabym: bohaterstwo, które ma większy sens. Kiedy ma się wszystko i nie trzeba się wysilać, to łatwo jest mówić o miłości i robić „buźki, buźki”. Inna sprawa, kiedy trzeba padać na pysk. Nie zapomnę pewnej kobiety z Poznania. Miałam tam rekolekcje u zmartwychwstańców w bardzo biednej dzielnicy. Ta kobieta była na porannej Mszy św., a potem podeszła do mnie i mówi: siostro, przepraszam, ja już nie zostanę na konferencji, bo opiekuję się chorą i mogę wyjść z domu dosłownie na dwadzieścia minut, żeby przyjąć komunię. To nie ona potrzebowała rekolekcji, to ja mogłabym od niej rekolekcje pobierać. Tylko że nie zwracamy na takie osoby uwagi. Musimy mieć 50 tys. osób na stadionie i obietnicę wskrzeszenia umarłego. Dopiero to nas poruszy.
Rekolekcje z o. Johnem Bashoborą, do których Siostra nawiązuje, dla wielu były dowodem na siłę Boga. I na moc samego Kościoła.
Wydarzenie na stadionie to nie jest moja bajka. Jestem daleka od tego typu duchowości, choć to może być początek nawrócenia. Na tym jednak nie wolno poprzestać, bo miłość to nie emocje. Miłość to wierność. Na tym rzecz polega, że próbujemy miłość – także do męża, do żony – skończyć na etapie emocji, a to jest dopiero początek.
Skoro te 50 tys. osób na stadionie nie jest według Siostry miarą sukcesu Kościoła, to co nią jest?
Annalena Tonelli, Włoszka, która porzuciła karierę prawniczą, by żyć z najbiedniejszymi, i która zakładała w Afryce szkoły oraz szpitale, powiedziała: „Jezus Chrystus nie mówił o rezultatach. On mówił o miłości wzajemnej, umywaniu nóg i przebaczeniu”. Jeżeli biskup żąda od proboszcza statystyki, ile osób zostało bierzmowanych, i ocenia proboszcza na tej podstawie, to jest to głęboka pomyłka. Miarą sukcesu Kościoła absolutnie nie jest liczebność. Sukcesem Kościoła jest uratowanie życia. Sukcesem jest to, że jeden z naszych mieszkańców – skazany na niebyt, wychowany w domu dziecka, kompletnie porąbany – po iluś latach pracuje, ma mieszkanie i być może nawet uda mu się tam utrzymać. To nie jest mój sukces, to jest sukces całego Kościoła.
Tych, którzy trafiają do Wspólnoty „Chleb Życia”, szukając pomocy, nazywa Siostra prorokami. „To Chrystus ich do nas przysyła i sprawdza, czy widzimy Go w drugim człowieku” – pamiętam takie słowa. Skoro słabość tych osób przynosi ze sobą jakieś dobro, to znaczy, że Bóg jej chce? Czy raczej wykorzystuje coś złego w dobrym celu?
Oczywiście, to drugie. Śmierć Chrystusa na krzyżu była najlepszym przykładem tego sposobu działania. Mówiłam już o tym, że Bóg nie chciał naszego cierpienia. Ale skoro pojawiło się ono na świecie, to może nas uczyć m.in. akceptacji drugiego człowieka, zrozumienia jego sytuacji. W ten sposób objawia się też nasza własna słabość, kiedy uważamy siebie za świetnych, dojrzałych i wspaniałych, a okazuje się, że przychodzi homoseksualista i nagle włos nam się jeży na głowie. Mówimy: „Nie, taki to nie, absolutnie. Odpada z listy”. Nie chodzi o to, że ja popieram homoseksualizm, tylko rozumiem, że taki człowiek jest również człowiekiem i jego nieuporządkowanie jest dokładnie takie samo jak nieuporządkowanie tego, kto kradnie, pije czy zmienia żony jak rękawiczki. Nie jest nigdzie powiedziane, że ten grzech jest gorszy niż inne.
Jeśli ktoś nie widzi w sobie grzechu, konsekwentnie musiałby powiedzieć, że nie potrzebuje Zbawiciela. Może najgorsze jest nie widzieć swojej słabości…
Jezus opowiadał uczniom o faryzeuszu i celniku. Jeden mówił: „Dziękuję ci Panie, że nie jestem taki jak inni”. A drugi mówił: „Panie, wybacz mi, grzesznikowi”. Dobrze wiemy, który według Jezusa dobrze się modlił. Jeśli nie dźwigamy tak wielkich problemów jak wspomniane, to dziękujmy Bogu i nie uważajmy się za lepszych. Jak mówiła św. Teresa od Dzieciątka Jezus, może Pan Bóg uznał, że jesteśmy słabsi i nie dawał nam takich pokus.
Z ojcem Mateuszem Hincem OFMCap, wykładowcą psychologii i psychoterapeutą, rozmawia Cezary Sękalski
Brak nadziei może mieć przeróżne przyczyny. Wcale nie musi być chorobą, choć jest to czynnik chorobotwórczy, wzmacniający inne zaburzenia. Kiedy wiąże się z zaniedbaniami człowieka albo z pustką egzystencjalną, wtedy nie chodzi już o problem psychologiczny, lecz duchowy. Jeżeli doświadczam pustki egzystencjalnej i nie widzę sensu życia, to znowu powstaje pytanie: czy to już jest choroba, którą trzeba leczyć, czy też mamy do czynienia z duchowym zaniedbaniem?
Czy w psychologii używa się pojęcia „nadzieja”?
W psychologii coraz częściej używa się tego pojęcia, aczkolwiek z różnym natężeniem i częstotliwością, różnorodnie określając także jego zakres. W psychologii teoretycznej trudniej to słowo znaleźć, ale już w psychoterapii, gdzie mówi się o pomocy drugiemu człowiekowi i o pracy z nim, tam na pewno się ono pojawia.
Jak zatem definiuje się nadzieję w psychologii?
Przejrzałem kilkanaście słowników psychologicznych i w żadnym z nich nie znalazłem tego terminu. Zawiera go dopiero włoski słownik wydany przez wydawnictwo Garzanti. Autor ten w ciekawy sposób opisuje nadzieję, widzi ją w różnych wymiarach praktyki psychologicznej. Przede wszystkim oznacza ona dla niego zaufanie pokładane w przyszłości, nawet mimo porażek czy braku realizacji nieadekwatnych pragnień.
Jeden z psychologów, T. M. French, rozróżnił w swoich badaniach dwa rodzaje nadziei. Pierwszy pochodzi z naszych wcześniejszych życiowych doświadczeń, z radosnych chwil, które przeżyliśmy. Ta nadzieja realizuje się w dorosłym życiu poprzez uciekanie w marzenia i szukanie w ten sposób pokrzepienia. U podłoża drugiego rodzaju nadziei leży pragnienie zrealizowania konkretnego planu.
A zatem teoretyczna psychologia zdaje się uciekać od pojęcia nadziei, a tam gdzie spotykamy się z człowiekiem w terapii, staje się rzeczywistością pierwszej potrzeby?
Myślę, że nadzieja „ucieka” ze słowików, dlatego że nie bardzo można ją w sposób naukowy zdefiniować. Definicja, o której wspominałem, czy badania Frencha mają sens tylko wtedy, gdy mówimy o konkretnym człowieku, a nie o zadrukowanym papierze.
Czy można powiedzieć, że większość problemów psychologicznych wynika z chronicznego braku nadziei?
Takie stwierdzenie byłoby chyba przesadą. O nadziei rozumianej w sensie egzystencjalnym bardzo dużo mówił V. E. Frankl i on, owszem, rozpatrując pustkę egzystencjalną człowieku, w jakiś sposób zakładał brak nadziei. Niemniej jednak gros problemów psychologicznych nie musi bezpośrednio wiązać się z tym zagadnieniem. Wielu moich pacjentów miało kłopoty związane np. wykorzystaniem seksualnym w dzieciństwie, co spowodowało ogromne spustoszenie w ich życiu. W takich wypadkach u początku problemu tkwi psychiczna rana.
Ale skutek tej rany dziś może wiązać się z brakiem nadziei…
Łatwo powiedzieć, ale do tego trzeba dopiero dojść. Na skutek zranień, których doświadczyliśmy w dzieciństwie, często rodzi się w nas ogromne poczucie winy, zupełnie nieadekwatne do sytuacji. Można to dobrze zrozumieć na przykładzie Dorosłych Dzieci Alkoholików (DDA). W rodzinie, w której ktoś z bliskich nadużywa alkoholu, dziecko przeżywa ten fakt bardzo boleśnie, biorąc na siebie winę za nałóg rodziców (nie obarcza zaś nich samych, co byłoby zupełnie uprawnione, gdyż to realna ocena faktu). Dziecko myśli, że rodzice piją dlatego, że się źle uczyło, było niegrzeczne itp. Wobec tego zaczyna starać się być lepszym, ale rodzice i tak piją. I nie jest ważne, czy robią przy tym awanturę, czy nie. Ważne, że wywołują strach, lęk, niepewność. Tym bardziej, że w oczach małego dziecka rodzic jest kimś doskonałym. W postrzeganiu małego dziecka Bóg jest prawie tak dobry jak rodzice i w tym tkwi ogromny problem rodzin dysfunkcyjnych. Nie jest to więc tylko kwestia braku nadziei, bo w przypadku dziecka trudno o niej mówić, ale problem postrzegania rzeczywistości.
Zgadzam się, że przy analizie źródeł pewnych problemów psychologicznych trudno dopatrzyć się zagadnienia nadziei. Kiedy jednak spojrzy się na dorosłego człowieka, który te zranienia z przeszłości dźwiga, często dostrzegamy, że nie ma on w sobie dynamizmu, pragnienia zdobycia konkretnych celów życiowych. Komuś, kto z dzieciństwa wyniósł negatywny obraz siebie, trudno jest mieć nadzieję, że coś w życiu może mu się udać…
To prawda, ale nie aż taka prosta. Niektóre zranienia, np. wspomniane już DDA, mogą sprawić, że człowiek w dorosłym życiu przyjmuje maskę bohatera i działa, ma energię, bo ciągle musi się wykazywać.
Osoby zranione, gdy uświadomią sobie, że same sobie nie radzą z powodu zranień wyniesionych z dzieciństwa, bardzo często zastanawiają się nad tym, czy mogą wyjść ze swoich problemów. Myślę, że gdyby nie jakaś szczypta nadziei, nigdy nie zgłosiłyby się do gabinetu psychologicznego. Ich problemem jest nie tyle brak nadziei, ile samo zranienie i to, co ja nazywam pamięcią emocjonalną. Sprawia ona, że mimo istnienia dystansu czasowego, w świadomej dorosłości, człowiek gdzieś w środku pozostaje jednak małym, zranionym dzieckiem, które cały czas reaguje tak, jak wtedy – podczas zranienia. Proszę zobaczyć, jak głębokie jest to rozbicie. Najlepiej widać te skrajności w przypadku depresji. Z jednej strony w człowieku rodzi się wielkie pragnienie wyjścia z problemów, a z drugiej jakiś wir, jakaś siła ściąga go w dół. Istnieje też nadzieja, aczkolwiek bardzo nikła.
Kiedy brak nadziei jest chorobą, a kiedy słabością duchową?
Dla mnie jako psychologa brak nadziei może mieć przeróżne przyczyny. Wcale nie musi być chorobą, choć myślę, że Frankl powiedziałby, że to czynnik chorobotwórczy, wzmacniający inne zaburzenia.
Natomiast kiedy jest to słabość duchowa? Myślę, że jeśli wiąże się z jakimiś zaniedbaniami człowieka albo z pustką egzystencjalną, o której mówił Frankl, wtedy nie chodzi już o problem psychologiczny, lecz duchowy. Jeżeli doświadczam pustki egzystencjalnej i nie widzę sensu życia, to znowu powstaje pytanie: czy to już jest choroba, którą trzeba leczyć, czy też mamy do czynienia z duchowym zaniedbaniem?
Być może kluczem do odpowiedzi na to pytanie jest stopień wolności wewnętrznej danego człowieka. Choroba polegałaby na silnym wewnętrznym zniewoleniu na skutek różnych zranień, z kolei słabość duchowa domagałaby się jakiejś mobilizacji i samowychowania, a w tym kierownictwo duchowe mogłoby być pomocne…
W tradycyjnym podziale zaburzeń psychicznych wyróżniamy psychozy, w których potrzeba leczenia farmakologicznego i w terapii na ogół niewiele mamy do powiedzenia poza wsparciem. Dalej występują nerwice – Pan nazwał je zniewoleniem – które zawierają jakiś element niezależny od człowieka. Ale trudno w ich wypadku mówić o zaniedbaniu. Jest to choroba. Istnieją też zaburzenia osobowości, a to już dużo trudniejsza sprawa. W mniej skomplikowanych przypadkach, które nie przeszkadzają w normalnym życiu, mogłoby wystarczyć wsparcie udzielone w kierownictwie duchowym. W tych ostatnich wypadkach pomoc można by sprowadzać do pracy nad nadzieją.
Jak pracować nad naszą nadzieją?
W psychoterapii praca z pacjentem jest bardzo mocno zindywidualizowana. W przypadku każdej osoby wygląda ona inaczej. Ja zwykle próbuję bazować na tym, co człowiek posiada, a nie na jego zranieniu, z którym przychodzi. Próbuję pomóc pacjentowi w odkryciu darów, w jakie został wyposażony.
Często bowiem ludzie, którzy przychodzą po pomoc, są bardzo silnie wpatrzeni, uwikłani, przywiązani do swojego zranienia. Moja praca nie polega zatem na tym, aby mówić komuś: Zobacz, jak bardzo jesteś zraniony!, bo ta osoba o tym doskonale wie. Staram się przede wszystkim powiedzieć: słuchaj, oprócz zranienia posiadasz mnóstwo darów!
Bardzo często bywa tak (o czym mówił Pan Jezus), że człowiek swój talent zawija w chusteczkę, zakopuje w ziemi i mówi: Panie Boże, ja niczego nie posiadam! Potem odkopuje go, oddaje i mówi: Masz! Tyle dostałem i tyle Ci oddaję! Wielu ludzi właściwie nie wykorzystuje daru, który otrzymali. Dla mnie praca nad nadzieją polega na tym, żeby pomóc takim osobom w odkryciu ich talentów. One nie są fikcyjne. Odkrycie danej zdolności i przyznanie się do niej, a następnie mrówcze, milimetr po milimetrze, uczenie się jej wykorzystywania, to krok ku nadziei. Wówczas człowiek zmienia sposób patrzenia na siebie: już nie jest „do niczego”, nie jest „ten chory”, ale odkrywa swoją wartość.
Sługa z przypowieści zakopał własny talent z lęku przed panem oraz z obawy przed utratą otrzymanego daru…
Tak często bywa. Jedną z cech dojrzałości psychicznej (o którą zresztą toczy się spór wśród psychologów: istnieje czy nie istnieje?) jest zdolność do koncentrowania się na tym, co robię, na wykonaniu zadania. Dużo błędów, które popełniamy w życiu, wynika z obawy przed oceną innych ludzi. Jeśli boję się, że czegoś nie wykonam dobrze, i koncentruję się na opinii innych, zamiast na samym zadaniu, porażka jest nieunikniona. Jeśli ciągle myślę o tym, jak wypadnę, czy popełnię jakąś gafę, to jaki może być efekt moich działań?
Spotkałem się ze statystyką dotyczącą doświadczenia sukcesu w życiu ludzi. Stwierdzono tam, że jeśli w naszym życiu osiągniemy 70 procent naszych zamierzeń, to i tak zrobimy bardzo wiele. Jest to jednak możliwe tylko wtedy, kiedy pozwolimy sobie na 30 procent porażek. Można zatem powiedzieć, że osiągniemy sukces, czyli zrealizujemy talenty, które otrzymaliśmy od Boga, pod warunkiem, że pogodzimy się z faktem naszej niedoskonałości. A skoro tak, to mamy zarówno talenty, jak i słabości. Nie mówię tu o grzechu. Słabością może być np. nieumiejętność gry na pianinie – choć bardzo byśmy pragnęli umieć to robić. Musimy się pogodzić z tym, że pewnych rzeczy nie potrafimy i nigdy nie zdobędziemy takich umiejętności, ale za to posiadamy inne dary.
Dopóki nie pokochamy siebie, nie uznamy, że mamy prawo do upadku i popełnienia błędu, będziemy żyli w obawie o każdy nasz krok. W rezultacie starań o uniknięcie 30 procent pomyłek, z czasem zmarnujemy 70 procent talentów. W tym momencie z pomocą przychodzi święty Paweł, który do pierwszych chrześcijan pisał: Do wolności wyswobodził was Chrystus! A więc do umiłowania tego, czym obdarzył nas Bóg. Nie chodzi tu o umiłowanie swoich wad i rezygnację z pracy nad sobą, ale o akceptację tego, że jestem człowiekiem i mam różne słabości. Pan Bóg nie posłał nas przecież, abyśmy ponosili porażki, ale odnosili sukcesy, w dobrym tego słowa znaczeniu. Nie chodzi tu o sukces materialny, za którym wielu ludzi dzisiaj goni, ale o sukces polegający na ofiarowaniu swojego życia innym, bo właśnie to stanowi prawdziwą wartość.
Jezus w Ewangelii mówi: kto straci życie, znajdzie je. Może to też oznaczać, że jeśli trzymamy się kurczowo wyobrażeń o sobie i nie chcemy zaryzykować „utraty naszej reputacji” w jakichś działaniach, nie możemy nic nowego zyskać.
Teologowie mogą powiedzieć, że jest to naciąganie Ewangelii do swoich celów, ale trudno się z tym nie zgodzić. Nie wypełnimy swojego powołania, jeśli nie pokochamy siebie.
Często kiedy słyszymy hasło: „pokochaj siebie”, włącza się dzwonek ostrzegawczy, czy aby nie jest to zachęta do egoizmu. Uważam, że słowa Pana Jezusa: „kochaj bliźniego swego jak siebie samego”, prowadzą nas daleko od dwóch skrajności. Pierwsza z nich to zalecenie: kochaj tylko siebie, myśl tylko o sobie, niszcz drugich – takiej postawy w prawdziwej akceptacji siebie nie ma. Druga, która też jest zła, to takie tracenie siebie aż po zupełne odrzucenie troski o własne dobro. Nie wolno tego robić. Już samo słowo „tracić” jest złe. Pan Jezus nie tracił swojego życia, On je ofiarował. Ale żeby móc siebie ofiarować, najpierw trzeba siebie pokochać.
Psychologia nie zachęca do kochania siebie w sensie egoistycznym, bo opisuje zaburzenie, jakim jest narcyzm: wpatrzenie w siebie, uznanie, że jestem w centrum, tylko ja istnieję, nikt inny się nie liczy. W tym kontekście bardzo pomocne jest Jezusowe wezwanie: miłuj bliźniego jak siebie samego. Nie: miłuj siebie, a potem bliźniego, ale miłuj bliźniego, naprawdę go kochaj. W tym zdaniu to nie ja jestem na pierwszym miejscu. Ono sugeruje, że jeśli siebie nie zaakceptuję i nie pokocham, nie będę miłował bliźniego. Będzie to fikcja, bo albo będę się bał popełnienia błędu, albo będę drugą osobę nieustannie kontrolował i wytykał jej najdrobniejsze pomyłki. Ale czy to będzie miłość bliźniego?
Czasami spotyka się osoby, które swoją niechęć do ryzyka pokrywają kurczowym trzymaniem się kategorii woli Bożej. Chcą wszystko robić zgodnie z nią i nieustannie się boją, że jakakolwiek ich inicjatywa może być przejawem szukania siebie, dlatego z niej rezygnują.
Od razu włącza mi się myślenie zawodowe: takie osoby w sposób bardzo wygodny ukrywają swoją lękowość za Panem Bogiem. Nie chcą podejmować decyzji, bo to Pan Bóg ma za nie decydować. A przecież On może powiedzieć: Słuchaj, dziecko kochane, dałem ci rozum i wolną wolę!
Można też zapytać, skąd mamy wiedzieć, że coś jest wolą Bożą? Dostaniemy z nieba faks z pieczątką? Nie ma czegoś takiego! Ryzyko jest potrzebne.
Takie osoby można nauczyć otwarcia na nadzieję. Pomaga w tym pewna technika, która pozwala ocenić, czy w danej sytuacji czynimy z siebie ofiarę („nic nie mogę zrobić”, „nie wolno mi”, „boję się”), czy decydenta („zostawcie mnie w spokoju”, „to mój problem”, „sam sobie poradzę”). Swoich pacjentów często uczę tej drugiej postawy: Nie jesteś ofiarą! Jesteś decydentem! To pozwala im odnaleźć światełko w tunelu, pomyśleć: A jednak to ja decyduję! W moim rozumieniu to właśnie jest nadzieja. Nie „ja” egoistyczne, ale „ja” – człowiek, który od Boga otrzymał liczne dary. Tym, co nas totalnie pozbawia nadziei jest słowo „muszę”. Proszę zobaczyć, jak często go używamy. A winniśmy całkowicie wyeliminować je z naszego słownika. Musimy tylko umrzeć albo od czasu do czasu skorzystać z ubikacji.
Warto popracować nad zmianą sposobu mówienia, ponieważ wpływa on na naszą postawę. Dobrze jest zamienić słowo „muszę” na „chcę”, „ode mnie to zależy”, „to ja jestem decydentem”. Jeżeli nim nie będę, nie odkryję w swoim życiu Pana Boga. Jeśli zrobię z siebie tylko ofiarę, nie uczynię nawet kroku.
W moim odczuciu w życiu duchowym brak nadziei oznacza niewypełnienie własnego powołania. Mogę być bardzo ubogi materialnie, mogę być chory, ale to wcale nie oznacza, że moje życie nie ma celu. Nawet w obliczu choroby mogę znaleźć cel swojego życia i do niego dążyć. Wiem, że łatwo tak mówić, a trudniej wykonać, ale moje doświadczenie z pacjentami pokazuje, że jest to możliwe.
W życiu mistyków pojawiały się pokusy przeciw nadziei. Było to bardzo wyraźne zwłaszcza w życiu św. Franciszka, kiedy stawiał dramatyczne pytanie: Czy Bóg do mnie rzeczywiście przemówił? A przecież pytał o to człowiek, który założył zgromadzenie zakonne i prowadził za sobą setki duchowych dzieci. W jego życiu pojawił się kryzys, który nie był chorobą, ale próbą mającą pomóc mu ukształtować w sobie heroiczną cnotę nadziei…
Boję się słowa „próba”, bo czasem zawiera ono wypaczony obraz Pana Boga. Bo czy Pan Bóg mnie nie zna i musi mnie jakoś próbować? On mnie kocha i ja wcale nie muszę zasłużyć sobie na Jego miłość.
Niemniej jednak w kryzysach momentalnie dotykamy problemu nadziei, zwłaszcza jeśli dotyczą one wiary, życia zakonnego czy małżeńskiego. Trzeba je zatem świadomie przeżywać, nie uciekać od nich, ale poddać refleksji. Czasem odbieramy kryzys jako coś negatywnego. W psychologii natomiast jest to słowo bardzo pozytywne, tak jak w medycynie. Oznacza ono, że dochodzi wówczas do apogeum w naszym życiu i albo się umrze, albo wyjdzie z choroby.
Katechizm Kościoła Katolickiego definiuje nadzieję jako cnotę teologalną, która sprawia, że pragniemy królestwa Bożego i życia wiecznego, ponieważ jawi się nam jako szczęśliwe. Przekładając tę definicję na język psychologiczny, powiemy, że jeśli posiadamy w życiu cel i widzimy możliwość jego osiągnięcia, wówczas nosimy w sobie nadzieję.
Pięknie o nadziei mówi ewangeliczna przypowieść o ubogiej wdowie, która do skarbony wrzuciła wszystko, co posiadała. Wynika z niej, że dzielić się potrafi ten, kto wie, co znaczy odczuwać brak. Analogicznie rzecz ujmując, dawać nadzieję potrafi ten, kto wie, co znaczy bez niej żyć. Dlatego według mnie ważne jest, aby wychowawcami młodzieży byli ludzie, którzy sami przeszli w życiu choć jeden kryzys. Dopiero na tej podstawie można zrozumieć kryzysy innych. Nie da się bazować tylko na optymizmie, marzeniach i ideach. To wszystko jest potrzebne, ale niewystarczające.
Tu pośrednio dotyka Ojciec wielkiej popularności świętego Ojca Pio. Bo człowiek, który przez kilkadziesiąt lat nosił na swoim ciele otwarte rany, a mimo to potrafił być aktywny i wybiegać w przyszłość z marzeniami, jest znakiem ogromnej nadziei. To chyba najbardziej ujmuje Jego czcicieli.
Myślę, że gdyby Ojciec Pio nie miał w sobie nadziei, nigdy nie powstałby pierwszy szpital w San Giovanni Rotondo, a potem Dom Ulgi w Cierpieniu. Definicja nadziei zakłada, że człowiek pomimo porażki potrafi patrzeć w przyszłość. Ojciec Pio właśnie taki był. Ale jednocześnie proszę zobaczyć ten jego bój o wypełnienie woli Bożej. Przez cały czas słał do swojego kierownika duchowego, ojca Agostina, listy, w których zastanawiał się, czy to, co robi, podoba się Panu Bogu. Z jednej strony nadzieja ofiarowana wielu ludziom, z drugiej zaś wielki znak zapytania w stosunku do siebie samego. Ale to doświadczenie wielkich ludzi.
Dodaj komentarz