Trzymam w ręku ludzkie serce, które jeszcze bije. Widzę, jak serce pulsuje, coraz wolniej, wolniej, aż w końcu przestaje bić. Wtedy pojmuję, że zabiłem człowieka.
Moja mama była Rosjanką, walczyła w armii Wrangla przeciw bolszewikom, na Krymie obsługiwała kulomiot w pociągu pancernym, po wojnie domowej uciekła do Jugosławii. Mój ojciec był wychowankiem serbskiej królowej Dragi Obrenović, zamordowanej razem ze swoim mężem w głośnym zamachu na początku XX wieku. Rodzice pobrali się w Belgradzie, gdzie przyszedłem na świat w 1933 roku. Oboje byli lekarzami. Nic więc dziwnego, że ja też postanowiłem studiować medycynę.
Po studiach zacząłem pracę jako asystent na wydziale medycznym Instytutu Mikrobiologii i chciałem się specjalizować w tej właśnie dziedzinie. W tym czasie popełniłem jednak wielki błąd, z powodu którego zostałem zmuszony do odejścia z instytutu. Błąd mój zaiste był wielki, ale nie zamierzałem się z niego tłumaczyć. Ożeniłem się bowiem w cerkwi, i to nie w zwykłej cerkwi, ale w katedralnym soborze, a to w czasach komunistycznych był ciężki grzech, za który spotkała mnie kara zostałem usunięty z wydziału. Wtedy każdy nauczyciel, który wszedł do cerkwi, musiał się liczyć z tym, że straci pracę. W innych rejonach państwa jugosłowiańskiego nie było tak ostro, ale w Serbii tak właśnie było. Postawiono mi ultimatum: albo wstąpisz do partii komunistycznej, albo opuszczasz wydział. Tak więc odszedłem z instytutu.
Pewnego razu kolega szkolny mojego ojca zaproponował mi pracę w szpitalu kolejowym w belgradzkiej dzielnicy Diedino. Zacząłem tam pracować na oddziale ginekologii.
Aborcje zacząłem wykonywać na trzecim roku specjalizacji. Dla fachowca to bardzo prosty i nieskomplikowany zabieg, zwłaszcza jeśli dziecko nie ma jeszcze trzech miesięcy. Dla niefachowca to oczywiście bardzo trudna operacja. Robiłem bardzo dużo aborcji i w krótkim czasie „wytrenowałem” sobie rękę. Byłem jednym z najlepszych aborterów w Belgradzie. Wykonywałem też wiele tzw. „dużych” aborcji. Wszystko odbywało się legalnie. Najpierw obowiązywało u nas prawo, że aborcji można dokonywać do 20. tygodnia ciąży, później weszła nowa ustawa, że można ją robić aż do moment u narodzin dziecka.
Nie wiem, ile dokładnie aborcji wykonałem, bo nie prowadziłem na bieżąco statystyk. Z moich obliczeń wynika, że na pewno było to więcej niż 48 000 i mniej niż 62 000. To mniej więcej tyle, co jedno miasto wielkości Smendrova lub cztery i pół miasteczka wielkości Baćki Palandry. I wszystko to własnymi rękoma.
Lekarze zazwyczaj nie lubili aborcji, gdyż nie dostawali za to dodatkowych pieniędzy, nie lubili operacji, gdzie wiadomo było, że w jednym przypadku na 100 zdarzają się krwotoki oznaczające komplikacje. Wielu więc wykręcało się od aborcji – przecież w komunistycznej, ateistycznej Jugosławii nie można było sobie na niej dorobić. Jedni szli więc akurat wtedy na jakieś zebrania partyjne, drudzy wymigiwali się, bo mieli mocne „plecy”. Tak więc często musiałem pracować za innych. Niekiedy w ciągu jednego dnia dokonywałem 10 aborcji, niekiedy 20, niekiedy 30, a nawet 35. Niektóre aborcje wykonywałem w ciągu minuty, inne trwały po 30-40 minut, jeszcze inne kończyły się z powodu krwotoku przyjęciem kobiety na oddział. Ciągnąłem to wszystko przez wiele lat i nie zarobiłem na tym ani dinara. Prywatne praktyki pojawiły się dopiero wtedy, gdy na aborcjach zaczęto zarabiać. Wtedy jednak porzuciłem to zajęcie, a stało się to w dość zadziwiających okolicznościach.
Zanim o rym opowiem, muszę wyjaśnić, że przez wiele lat byłem przekonany, iż aborcja jest zabiegiem chirurgicznym podobnym do innych, że usuwam po prostu z organizmu kobiety część jej ciała, tkankę ciążową.
Po raz pierwszy zetknąłem się z innym poglądem na ten temat, kiedy jako młody lekarz spotkałem się w naszym szpitalu z katolickimi siostrami zakonnymi. To były słoweńskie zakonnice, które w 1948 roku wypędzono ze Słowenii. Powiedziano im: „Wszystkie katolickie siostry – won ze Słowenii! Nie możecie pracować z chorymi”. Przyjechały więc do Serbii, gdzie większość jest prawosławna. Były bardzo dobrymi i oddanymi pielęgniarkami i muszę powiedzieć, że kiedy pracowała ze mną katolicka zakonnica, zawsze byłem spokojny. Opiekowały się chorymi jak nikt inny. We wszystkim mi pomagały, nie chciały tylko nigdy asystować przy aborcji. Nazywaliśmy je Stuka-Schwester, ponieważ ich nakrycia głowy były wydłużone i kanciaste i przypominały kształtem niemieckie samoloty – Stukasy [Junkers Ju-87 – przyp. red.].
Siostry mieszkały w szpitalu i codziennie o 4.00 lub 5.00 przychodził do nich ich spowiednik – katolicki ksiądz ze Słowenii, wielebny Turk. Modlili się wspólnie i odprawiali tam mszę. Około 6.00 spowiednik wychodził od sióstr. Wtedy akurat zaczynał się mój dyżur i często się na niego natykałem. Witaliśmy się słowami: „dzień dobry” i rozchodziliśmy się. Pewnej nocy spadł ogromny śnieg, a ja po przyjściu do pracy musiałem wrócić po coś do domu. Drogi były tak zasypane, że trolejbusy nie jeździły, musiałem więc pięć kilometrów przejść na piechotę.
Patrzę, wychodzi ze szpitala ksiądz i idzie w tę samą stronę. Zaczęliśmy rozmawiać. Zapytał mnie, kim jestem. Odpowiedziałem, że lekarzem. „Ginekolog?” – pytał dalej. „Ginekolog” – potwierdziłem. Wtedy zapytał: „Aborcje pan robi?”. „Robię”. „A jak pan robi te aborcje?” – drążył dalej. Powiedziałem mu, że aborcje u mnie są bezbolesne. Opracowałem swoją technikę, którą z czasem udoskonaliłem: kobieta leży, rozmawia ze mną i nawet nie zauważa, kiedy jest po wszystkim. Niektóre nawet chodziły potem do innych lekarzy, żeby sprawdzić, czy rzeczywiście wykonałem aborcję, bo same niczego nie zauważyły. Cały sekret polegał na tym, żeby dobrze wykonać miejscowe znieczulenie i dobrze przygotować kobietę psychicznie, a wtedy zabieg był bezbolesny. Byłem z siebie bardzo dumny.
Wtedy ksiądz zapytał: „Kobieta nie czuje bólu, a dziecko?”. „Co za głupoty ksiądz opowiada?!” – krzyknąłem. – „Przecież to nie jest dziecko, to nie jest człowiek, to po prostu jakaś masa”. On na to: „Nie, to żywa istota”. „Co za bzdury!” – odpowiedziałem.
Ksiądz zapytał wtedy: „A dzieci pan chrzci w szpitalu?”. Mówię, że nie, ale że widziałem, jak nasze siostry zakonne albo stare położne, kiedy dziecko się urodzi bardzo chore, biorą je na ręce, kropią wodą i coś tam szepczą pod nosem.
Ksiądz wytłumaczył mi, że to jest właśnie chrzest. Kiedy dziecko rodzi się w ciężkim stanie i nie wiadomo, czy przeżyje, wówczas należy je ochrzcić. W łonie matki też znajduje się żywy człowiek. Jeśli umrze nie ochrzczony, chociaż była szansa, aby go ochrzcić, to bardzo niedobrze.
„A jak go mam ochrzcić, skoro on znajduje się w macicy?” – zapytałem. „Trzeba go pokropić wodą” – odpowiedział ksiądz. „Ale jak go pokropić wodą, jeśli do macicy wkładam instrumenty, a nie rękę?” – nie dawałem za wygraną. „Musi się pan zastanowić, jak to zrobić, bo zabić człowieka nie ochrzczonego to ciężki grzech”.
Wychowany byłem w duchu religijnym, ale wielu rzeczy nie wiedziałem. Znałem tylko Ojcze nasz i Wierzę w Boga. Uczyli mnie tego babcia i dziadek, dopóki nie umarli. Zacząłem zastanawiać się nad tym, co powiedział mi ksiądz. Od tego czasu sam też zacząłem chrzcić noworodki w ciężkim stanie. Podczas moich dyżurów stało się to nawet regułą. Tego samego dnia chrzciłem więc dzieci i dokonywałem aborcji. Czułem jednak, że coś w tym wszystkim jest nie tak. Ksiądz powiedział mi, że dziecko jest dzieckiem od momentu poczęcia, a ja robiłem aborcje, to znaczy posyłałem nieochrzczone dzieci na tamten świat.
Próbowałem jakoś wybrnąć z tej sytuacji. Dokładnie oglądałem wszystkie przyrządy chirurgiczne, których używa się podczas aborcji, zastanawiając się, jak można by je wykorzystać do tego, żeby przed samym zabiegiem ochrzcić dziecko w macicy. Nic jednak nie wymyśliłem.
Pewnego razu ponownie spotkałem księdza Turka. Zapytał mnie: „Dalej wykonuje pan aborcje?”. „Muszę” – odpowiedziałem. – „Inaczej by mnie z pracy wyrzucili”. A on na to: „Nie chcę długo mówić, więc powiem tylko jedno: nie tylko Jezus Chrystus poszedł na krzyż, ale wielu uczciwych i dobrych ludzi wybrało krzyż tylko dlatego, żeby nie zdradzić Boga, nie zdradzić Jezusa”. Strasznie było usłyszeć takie słowa w komunistycznych czasach, a ja je usłyszałem.
Męczył mnie straszny sen
Muszę jeszcze dodać, bo o tym nie wspominałem, że sam żyję dzięki nieudanej aborcji. Dowiedziałem się o tym, kiedy byłem studentem. Zajęty byłem akurat porządkowaniem kartotek w pokoju, gdzie zebrali się starsi lekarze ginekolodzy. Nie zwracali na mnie uwagi i mówili lekarskim żargonem, który wydawał się zrozumiały tylko im. Mówili o kobiecie, która przyszła do aborcji, ale lekarz nie mógł podwinąć szyjki macicy i do usunięcia ciąży nie doszło. Zaczęli później o tej kobiecie coś jeszcze opowiadać i zrozumiałem, że mówią o mojej matce i o mnie, którego nosiła wtedy w łonie.
Tak więc doktor Rado Ignatović, u którego zresztą później pracowałem, próbował zrobić mojej matce aborcję, ale mu się nie udało. Żyję więc tylko dlatego, że lekarz spartaczył aborcję. Ja sam bym nigdy takiej fuszerki nie odstawił – wiele razy bowiem trafiały do mnie kobiety, którym nie można było podwinąć szyjki macicy, ale zawsze dawałem sobie radę z tym problemem.
Znacznie później, kiedy zmądrzałem, zrozumiałem, że trwa prawdziwa wojna między narodzonymi i nienarodzonymi, w której ci, którzy mieli szczęście się urodzić, zabijają tych, którzy się jeszcze nie urodzili. Mnie Bóg uratował, nie stałem się ofiarą narodzonych. Dlaczego to zrobił, nie ma m pojęcia.
Innym elementem, który także w jakiś sposób wpłynął na moją decyzję, było pojawienie się ultrasonografu. Z ultradźwiękami miałem do czynienia już w 1962 roku, ale były to jakieś eksperymenty z urządzeniami skonstruowanymi przez naszych inżynierów i wiele z tego nie wyszło. Dopiero w 1983 lub 1984 roku dostałem w ręce prawdziwy aparat do badań USG i kiedy zobaczyłem na ekranie wnętrze macicy, powoli zaczynałem wszystko rozumieć. Widziałem mianowicie żywe dziecko, które się ruszało, a którego kawałki niedługo później miały leżeć na moim stole. Ale na pełne zrozumienie trzeba było jeszcze poczekać. Dość długo przebijało się to do mojego umysłu.
Największy wpływ na moją decyzję miały sny, jakie zaczęły mnie od pewnego czasu dręczyć. Właściwie nie były to sny, ale jeden sen, który powtarzał się każdej nocy. Śniło mi się, że idę po rozświetlonej słońcem łące, wokół pełno pięknych kwiatów, latają kolorowe motyle, jest ciepło i przyjemnie, mnie jednak dręczy jakieś niepokojące uczucie. W pewnym momencie łąka zapełnia się dziećmi, które biegają, grają w piłkę, śmieją się. „Dzieci, nie depczcie kwiatów!” – krzyczę do nich. Wtedy one spoglądają na mnie, jakby mnie dopiero zobaczyły, i z przerażeniem w oczach zaczynają uciekać. Obudziłem się zlany potem. Głupi sen, pomyślałem, ale do rana nie mogłem już zasnąć.
Następnej nocy sen powtórzył się. Znów byłem na łące, znów przyglądałem się bawiącym się dzieciom. Były w różnym wieku, najmłodsze miały trzy, cztery lata, najstarsze – około 20. Byli, zarówno chłopcy, jak i dziewczynki, niezwykle piękni. Twarze zaś jednego chłopca i dwóch dziewczynek wydawały mi się dziwnie znajome, ale nie mogłem sobie przypomnieć, skąd je znam. Znów krzyczę na dzieci, żeby nie deptały kwiatów, a one znów uciekają. Tylko jedno dziecko stanęło i mówi: „Deptanie kwiatów to widzisz, a swojego grzechu to już nie widzisz?”. A był tam na łące jeszcze jeden człowiek, w czarnym ubraniu, przypominającym mnicha. Nic nie mówił, tylko przyglądał mi się przenikliwie. Znów obudziłem się przerażony.
Kolejnej nocy sen się powtórzył. Ubrany na czarno człowiek nie spuszczał ze mnie wzroku, tylko powoli przybliżał się, a ja czułem, że coś jest nie w porządku. Próbowałem rozmawiać z dziećmi, nawiązać z nimi kontakt, ale na mój widok rozbiegały się.
Powtarzało się to noc w noc, tydzień w tydzień, miesiąc w miesiąc. Ten sam sen: łąka, uciekające przede mn ą dzieci, chudy człowiek zbliżający się do mnie, a ponad wszystkim jakaś niepokojąca, straszna atmosfera. Co noc budziłem się zlany potem. Przyjmowałem środki nasenne, ale nie pomagało: sen powtarzał się. Zacząłem poważnie się zastanawiać, czy nie pójść do psychiatry. Byłem tym wszystkim kompletnie wykończony psychicznie.
Pewnej nocy, we śnie, całkowicie wyprowadzony z równowagi, zacząłem gonić uciekające dzieci. Udało mi się złapać jedno dziecko. Chciałem zapytać, kim jest. Nagle dziecko zaczęło przeraźliwie krzyczeć: „Ratunku! Morderca! Ratujcie mnie przed mordercą!”. W tym momencie ubrany na czarno człowiek niczym orzeł sfrunął w moim kierunku, wyrwał mi z rąk dziecko i uciekł. Obudziłem się cały mokry, serce waliło mi jak młot. W pokoju było zimno, a ja leżałem rozgrzany i spocony. Nie ma rady, trzeba iść do psychiatry, pomyślałem. I poszedłem. Tego dnia psychiatra był jednak zajęty i umówił się ze mną na inny dzień.
Znów nadeszła noc. Przed zaśnięciem postanowiłem, że podejdę do „czarnego człowieka” i zapytam go, kim jest. Kiedy znalazłem się w swoim śnie, od razu ruszyłem w jego stronę. Podchodzę do niego, a on się oddala – cofa się, jakby w powietrzu, nie używając nóg. Nie mogę go złapać. Krzyczę więc: „Chodź tutaj, sukinsynu! Zmierz się ze mną ! Powiedz, kim jesteś!”. A on patrzy na mnie ze współczuciem i mówi: „Moje imię i tak ci nic nie powie”. Uparłem się jednak i krzyczę dalej: „Mów! Chcę wiedzieć”. „Jeśli chcesz wiedzieć, to ci powiem. Nazywają mnie Tomaszem z Akwinu”.
Miał rację: jego imię nic mi nie mówiło, słyszałem je po raz pierwszy. On zaś powiedział: „Dlaczego pytasz o mnie, a nie zapytasz, kim są te dzieci na łące. Nie poznajesz ich?”. „Nie znam ich” – mówię. Na to on odpowiada: „Nieprawda. One ciebie znają bardzo dobrze. To są dzieci, które ty zabiłeś podczas aborcji.” Ja k to? Przecież one są duże, a ja nigdy nie zabijałem narodzonych dzieci” – zapytałem. „To nie wiesz, że tu, w eschatonie, po drugiej stronie, wszystkie dzieci rosną?”.
Nic z tego nie rozumiałem. Nie wiedziałem, co to jest eschaton. „Przecież nie zabiłem 20-letniego człowieka”. „Zabiłeś go 20 lat temu, kiedy miał trzy miesiące”.
I wtedy nagle dotarło do mnie, do kogo jest podobny ten 20-letni chłopak i te dwie dziewczynki. To były dzieci moich bardzo dobrych znajomych, którym przed laty „pomogłem”. Chłopiec wyglądał tak jak w wieku 20 lat je- 14 FROND A 3 1 go ojciec, mój bliski przyjaciel, u którego żony przeprowadziłem aborcję właśnie 20 lat temu. W twarzach dziewczynek rozpoznałem rysy ich matek, z których jedna była moją kuzynką. To odkrycie poraziło mnie . Postanowiłem więcej nie dokonywać aborcji.
Zabiłem człowieka
Obudziłem się z bólem głowy i uczuciem wstrętu do samego siebie. Poszedłem rano do szpitala, a tam czeka już na mnie mój kuzyn ze swoją dziewczyną. Zupełnie o nich zapomniałem, a właśnie na ten dzień umówieni byli oni u mnie na zabieg. Dziewczyna przyszła, aby poddać się swojej dziewiątej z kolei aborcji. Była w czwartym miesiącu ciąży. Powiedziałem, że nie robię już tego więcej.
„To ty taka rodzina jesteś?” – oburzył się mój kuzyn. „Najpierw obiecałeś pomoc, a teraz zostawiasz mnie na lodzie?”. „Osiem razy przychodziliście do mnie i wam pomagałem. Czy ty chcesz, żeby ona więcej nie mogła mieć dzieci?”. „A co ja zrobię, jeśli ona chce bez przerwy jak królica?”. „A stosujecie antykoncepcję?”. „Chyba żartujesz. Kto by używał antykoncepcji? Ona też zresztą nie życzy sobie antykoncepcji”. Opierałem się, ale nalegał: „Przecież obiecywałeś. Nie mogę dopuścić, żeby moja matka się o wszystkim dowiedziała…”. Tak długo nalegał, że w końcu powiedziałem: „No dobrze, zrobię”.
Ostatni raz w życiu, pomyślałem. I zacząłem aborcję. Przed zabiegiem jak zwykle swoim zwyczajem przeżegnałem się, czyszcząc guzik lekarskiego fartucha. W komunistycznych czasach otwarte demonstrowani e swojej religijności było zabronione, więc robiłem to potajemnie: udawałem, że czyszczę guzik, a tak naprawdę kreśliłem na nim mały znak krzyża. Włączyłem USG i wyraźnie widzę dziecko w czwartym miesiącu, widzę je z profilu, jak trzyma palec w buzi i ssie.
Zaczynam aborcję. Rozszerzam macicę, wkładam szczypce i ciągnę. Zaczynają wypływać wody płodowe. Wyciągam szczypce i widzę, że trzymam w nich małą rączkę. Oderwałem dziecku rękę. Położyłem rączkę na stole, ale nerw z oderwanego ramienia trafił akurat na miejsce, gdzie był rozlany alkohol. I rączka nagle sama zaczęła się ruszać. Akuszerka mówi do mnie: „Zupełnie jak nogi żaby na zajęciach z fizjologii”. Zrobiło mi się nieprzyjemnie, ale kontynuuję zabieg. Znów wkładam szczypce do wnętrza i wyciągam. Tym razem małą nóżkę. Myślę sobie: byle nie położyć jej na tej plamie alkoholu. W tym momencie za moimi plecami druga akuszerka, która niesie instrumenty do czterech innych aborcji, przewraca się i przyrządy z wielkim hukiem upadają na wykafelkowaną podłogę. Huk jest taki, że aż podskakuję, puszczam uchwyt szczypiec i nóżka upada tuż obok rączki. I też zaczyna się ruszać. Pierwszy raz w życiu widzę coś takiego: i rączka, i nóżka same się ruszają. Myślę sobie: trzeba to wszystko, co zostało w macicy, zemleć na miazgę i wyciągnąć już bezkształtną masę. Zaczynam więc mleć, miażdżyć, kruszyć. Wyciągam szczypce i… to była chyba najstraszniejsza chwila w moim życiu.
Trzymam w ręku ludzkie serce, które jeszcze bije. Widzę, jak serce pulsuje, coraz wolniej, wolniej, aż w końcu przestaje bić. Wtedy pojmuję, że zabiłem człowieka, zabiłem syna lub córkę mojego kuzyna. Zrozumiałem też, jak wielu ludzi zabiłem w swoim życiu. Zrobiło mi się ciemno przed oczami. Nie pamiętam, ile czasu to trwało.
Nagle czuję szarpanie za ramię i przerażony głos akuszerki: „Doktorze Adaśević! Doktorze Adaśević!”. Nie odzywam się. „Niedźwiedź, co z tobą?”. Nazywano mnie bowiem Niedźwiedziem. „Połóż się, bo upadniesz”.
Później akuszerka opowiadała mi, że byłem blady jak ściana i chwiałem się na boki, tak że omal nie upadłem. Musiała przytrzymać mnie za łokieć. Słyszę głos akuszerki: „Wezwijcie doktora Mitę! Natychmiast!”. Doktor Mita pracował na izbie przyjęć. To było niedaleko. Tymczasem powoli zacząłem dochodzić do siebie. Zrozumiałem, gdzie jestem i co zrobiłem. Akuszerka mówi: „Pacjentka się wykrwawia”. Zacząłem gorąco się modlić: Panie Boże! Ratuj nie mnie, ale tę kobietę. Teraz zrozumiałem, Panie Boże, w jakie gówno wpadłem. Siedzę w nim po uszy. Ale ratuj przede wszystkim ją.
W tym momencie wbiega doktor Mita. „Stój! Ja dokończę ” – krzyczy. „Została mi końcówka. Już to zrobię” – mówię. „Cały blady jesteś. Puść mnie, ja dokończę”. „Z Bożą pomocą dokończę ” – upieram się. „Jaki tam Bóg? Co ty opowiadasz? Dawaj, dokończę”.
Uparłem się jednak, pomodliłem i zacząłem pracować. Kiedy w macicy zostają tak duże resztki płodu, żeby ją dobrze wyczyścić do końca, potrzeba co najmniej 10 minut. Tymczasem udało mi się to za dwoma wprowadzeniami instrumentu do pochwy. Macica przy tym zrobiła się twarda jak kamień, co bardzo ułatwiło mi zadanie. Nie było to zjawisko zwyczajne, bo przeważ nie przy „dużych” aborcjach macica jest miękka i trzeba uważać, żeby jej nie przebić.
Powiedziałem sobie w duchu: Boże! Dziękuję Ci, żeś uratował tę dziewczynę. Więcej nie zrobię w życiu ani jednej aborcji.
Nie śmiem powiedzieć, że jestem wierzący
Zdarzyło się to w roku 1988. Od tamtej pory przestałem wykonywać aborcje. Kiedy oznajmiłem to publicznie, ówczesne kierownictwo komunistyczne postanowiło mni e ukarać. Zmniejszono mi pensję w szpitalu, tak że przez 11 lat otrzymywałem tylko połowę swojej poprzedniej stawki. Kiedy poszedłem na emeryturę, też dali mi połowę stawki. Nie żałuję jednak swojej decyzji. Lepiej pocierpieć trochę za życia, niż męczyć się po śmierci. Staram się żyć jak chrześcijanin, jak człowiek wierzący w Boga. Nie śmiem powiedzieć o sobie, że jestem człowiekiem wierzącym, ale chciałbym tak żyć, żeby ten, kto widzi moje życie, mógł na podstawie moich czynów nazwać mnie wierzącym.
Postanowiłem występować przeciwko aborcji. Nie było łatwo. Zaczęto atakować mnie w prasie i w telewizji. Atakowały zwłaszcza środowiska ateistyczne i feministyczne. Pisano, że socjalistyczne państwo dało mi wykształcenie, żebym mógł wykonywać aborcje, a ja uprawiam sabotaż przeciwko państwu. Moją córkę, która też jest lekarzem, zwolniono z pracy. Syna, wówczas studenta medycyny, oblano na egzaminach. Wywierano na mni e taki nacisk, że po dwóch latach byłem już na skraju wyczerpania. Pewnego dnia postanowiłem, że następnego dnia zgłoszę się do ordynatora i poproszę 0 przydzielenie mi aborcji.
Kładę się spać i ma m sen. Śni mi się, że jestem w szpitalu, siedzę w swoim gabinecie za stołem, wtem ktoś podchodzi do mni e z tyłu i klepie po plecach. Obracam się, patrzę, a przede mn ą stoi Tomasz z Akwinu. Stoi i mówi do mnie coś w języku, którego nie rozumiem. Odpowiadam mu po serbsku: „Nie rozumiem, co mówisz”. Wtedy on przechodzi na niemiecki i mówi: „Jesteś moim dobrym przyjacielem. Walcz dalej”. Poklepał mnie jeszcze raz po plecach i poszedł. Kiedy obudziłem się rano, postanowiłem, że będę walczył dalej.
O podłościach, jakie mi wyrządzano, nie będę mówił . To nieważne. Najważniejsze, że Bóg mnie przez ten czas chronił. Przeszedłem dwa zawały serca. Szykując się na operację, byłem gotowy iść już do Boga. On mnie jednak nie przyjął. Dlaczego? Myślę, że zostawił mnie przy życiu, abym opowiadał innym, żeby nie byli takimi osłami, jak byłem ja. Żeby zrozumieli coś na moim przykładzie.
W całej Serbii miałem około 250 wykładów i prelekcji na tema t aborcji. Dwukrotnie w jugosłowiańskiej telewizji udało mi się pokazać film Bernarda Nathansona Niemy krzyk. Dzięki mojej inicjatywie na początku lat 90. uda ło się przeforsować w jugosłowiańskim parlamencie ustawę o ochronie życia nienarodzonych. Trafiła ona jednak do prezydenta Slobodana Milosevicia, który jej nie podpisał, dlatego nie weszła w życie. Później zaczęła się wojna 1 nikt już nie miał głowy do ustaw.
Zresztą jak inaczej wyjaśnić tę rzeź, która miała miejsce tu, na Bałkanach, jeśli nie odejściem ludzi od Boga i brakiem szacunku dla ludzkiego życia?
Zacząłem też interesować się życiem Tomasza z Akwinu, o którym nie miałem do tej pory pojęcia. Zastanawiałem się nad tym, dlaczego widziałem właśnie jego, a nie innych świętych, tym bardziej że jest to święty katolicki, a ja jestem prawosławny. Żeby to wyjaśnić, zacząłem studiować nauki Tomasza. I co się okazało? Znalazłem jego pisma, w których utrzymywał on, że życie ludzkie zaczyna się 40 dni po zapłodnieniu w przypadku płodu męskiego oraz 80 dni po zapłodnieniu w przypadku płodu żeńskiego. A kim jest dziecko przez pierwsze dni po poczęciu? Nikim? Myślę, że to, co Tomas z napisał, nie daje mu spokoju w eschatonie. Chociaż trzeba powiedzieć, że przejął on to twierdzenie od Arystotelesa. Arystoteles był wówczas wielkim autorytetem, Tomasz zasugerował się jego twierdzeniami i popełnił błąd.
Wiele czasu minęło, zanim pojąłem, że dziecko w łonie matki jest żywym człowiekiem, że jest żywym człowiekiem nie od momentu , kiedy zaczerpnie pierwszy haust powietrza, jak nas uczyli nasi komunistyczni profesorowie, ale od chwili, gdy pojawi się ludzki embrion, czyli od moment u połączenia plemnika z komórką jajową.
plemnika z komórką jajową. Kiedy pytają mnie, jaka jest statystyka aborcji w Serbii, odpowiadam, że istnieje wielkie kłamstwo, małe kłamstwo i kłamstwo statystyczne. Kłamstwo statystyczne polega na tym, że ja jem kiełbasę, ty jesz kapustę, a według statystyki obydwaj – jako przeciętni obywatele – jemy bigos. Jakaś cząstka prawdy w tym oczywiście jest. Podobnie jest ze statystykami aborcji.
Za czasów komunistycznych znane były tylko liczby legalnych aborcji, natomiast nikt nie liczył nielegalnych. Od kiedy aborcjami zajęły się prywatne kliniki, nie dysponujemy żadnymi oficjalnymi danymi. Wystarczy jednak spojrzeć, na jak wysokim poziomie żyją dzisiaj ginekolodzy, aby zrozumieć, że aborcji jest bardzo dużo. Z innych oficjalnych danych próbowałem wyliczyć, ile ich może być. Ponieważ znamy liczbę perforacji macicy, krwotoków i zapaleń i wiemy, jak często podczas aborcji dochodzi do tego typu przypadków, a jest to w naszym kraju mniej więcej taka sama średnia od lat, to na tej podstawie możemy wnioskować o liczbie przerwanych ciąż. To znaczy, że na 25 poczęć rodzi się tylko jedno dziecko. Wynika z tego, że w wielkiej wojnie narodzonych z nienarodzonymi ci pierwsi zabijają 24 istnienia ludzkie, a dają przeżyć tylko jednemu.
Ponieważ nasze prawo przewiduje, że życie dziecka jest pod ochroną dopiero od zaczerpnięcia przez nie pierwszego łyku powietrza, czyli od chwili wydania pierwszego krzyku, legalne jest dokonywanie aborcji w siódmym, ósmym, a nawet dziewiątym miesiącu ciąży. Słowo „aborcja” nie jest tu nawet na miejscu, ponieważ tak naprawdę wywołuje się wczesny poród. Obok fotela ginekologicznego stoi wiadro z wodą i zanim dziecko zdąży krzyknąć, zatyka mu się usta i wkłada pod wodę. Oficjalnie jest to aborcja i wszystko odbywa się zgodnie z prawem – dziecko przecież nie zaczerpnęło powietrza.
Trudno też mówić o statystykach, ponieważ zabijaniem dzieci w łonach matek jest także używanie niektórych środków, takich jak spirale czy piguł ki RU 486, które oficjalnie klasyfikowane są jako środki antykoncepcyjne. Starcy z Góry Atos, z którymi rozmawiałem, dzielą antykoncepcję na grzeszną i satanistyczną. Grzeszna to ta, która nie dopuszcza do połączenia się plemnika z komórką jajową. Satanistyczna natomiast to ta, która zabija poczęte już dziecko. To właśnie powodują spirale i takie pigułki wczesnoporonne jak RU 486. Spirala działa jak miecz, który odcina małą istotę ludzką od źródła pożywienia w macicy. To straszna śmierć. Człowiek umiera z głodu w pomieszczeniu pełnym jedzenia.
STOJAN ADASEVIĆ
Wysłuchał: Grzegorz Górny
Belgrad, kwiecień-lipiec 2003
Pismo Poświęcone Fronda, nr 31 (2003 r.)/Zawód: Aborter. ”Pojąłem, że zabiłem człowieka”/ Fronda/
One prawie wszystkie rodzą się żywe
Rozmawiają: Edyta Paradowska, Kaja Godek
LINK, [33min]
___________________
NOWY PLAN HOŁOWNI I TUSKA. TO ZDEWASTUJE NASZE DUSZE?
Mariusz Dzierżawski w programie Pawła Chmielewskiego zachęca do udziału w inicjatywie, która ma powstrzymać ponure plany Donalda Tuska i Szymona Hołowni.
LINK, [22min]