Jacek Lilpop, polski artysta postanowił wybłagać odpuszczenie polskich win u samych wrót Gwiazdy Śmierci na ulicy Czerskiej w Warszawie. Aby być dobrze zrozumianym użył języka lewicowej awangardy, który jest częścią składową komunikowania się redakcji Gazety Wyborczej z niegodnymi zasobami ludzkimi w ramach pedagogiki wstydu.
Pomimo wysiłków artysty, pochłonięci walką z polskim faszyzmem i antysemityzmem redaktorzy nie otworzyli wrót, trzymając pokutnika na zewnątrz do samego końca. Jedynie przez chwilę kilka osób, w tym Adam Michnik, wyszło na balkon, aby popatrzeć na Polaka.
W 2014 roku, Jacek Lilpop przebrany za Balcerowicza, pokazał jeden ze skutków realizacji jego słynnego planu.
Komentarz do naszej przesławnej transformacji ustrojowej?
Od samego początku, od początku lat 90-tych z niedowierzaniem i ze zdumieniem patrzyłem na to wszystko, co się po okrągłym stole wyrabiało. To po to był cały ten bój, to drukowanie bibuły, spiskowanie, strajki, ci więzieni i zabici, żeby towarzysz Szmaciak się uwłaszczył? Wtedy za PRL to było jasne – robi się to po to, żeby padła komuna. Ale ona nie padła, ona się przekształciła, przegrupowała i uwłaszczyła, i ma się dobrze, wręcz znakomicie.
No i przemysł, stocznie, gospodarka morska. Te kilometry zniszczonych zakładów, opuszczonych fabrycznych hal, rdzewiejących urządzeń, powbijanych okien, te ruiny, jakby przeleciał przez nie wicher, tornado, jakby jakiś kataklizm przeszedł przez nasze wybrzeże.
A przecież myśmy naprawdę byli w światowej czołówce, nie propagandowo, ale realnie.
Z wyprawy żeglarsko-nurkowej na Pacyfik, mój sprzęt nurkowy wracał na pokładzie nie zardzewiałego koreańskiego odrapańca, ale pięknego, polskiego frachtowca. Statek woził cargo na trasie Panama – Sydney i nazywał się chyba Marceli Nowotko, albo jakoś podobnie. Atmosfera na pokładzie też była jak za komuny – podejrzliwa, co to za Polak na antypodach się wałęsa, ale sprzęt wzięli i po pól roku przypłynął do Gdyni. W kantynie poczęstowano mnie dziwnie w tropiku smakującym ukraińskim barszczem, bo była właśnie pora obiadu.
W wrześniu 1980 roku, tuż po strajkach na wybrzeżu, wychodziliśmy w rejs szkunerem Zew Morza. W Świnoujściu stali sowieci, kacapskie okręty podwodne przy nabrzeżach w gotowości do bratniej pomocy, ale na redzie Świnoujścia cumowało pełno statków z całego świata, a kiedy płynęło się torem wodnym po Zalewie Szczecińskim, widziało się zawsze sznur statków płynących do Szczecina i do Świnoujścia. Tak było za komuny.
Dzisiaj można pół dnia przeżeglować po Zalewie Szczecińskim i minie cię jeden, może dwa statki. Nie ma autostrady do Szczecina, nie ma stoczni, towary jadą do portów w innych krajach, życie na polskim wybrzeżu zamarło. Katastrofa.
I tak jest od 20 lat. Dla kogoś, kto pamięta, jak było tu kiedyś, może nie idealne, jak to za komuny, ale jaki był tu kiedyś ruch, kto pamięta flotę rybacką łowiącą na antypodach, polskie statki pływające po całym świecie, jest to po prostu bolesne.
Dlatego ZATOPIENIE SOLIDARNOŚCI, bo i kraj cały stał się zaprzeczeniem tej pięknej idei. Czego by nie dotknąć, jakiej dziedzinie życia się nie przyjrzeć, to solidarności wiele się nie znajdzie. Wyparowała, zatopiona jak te stocznie i statki, przeniosła się hen daleko… gdzieś indziej.
Jacek Lilpop
Nie można wybaczyć Narodowi Polskiemu, bo głupio byłoby go nadal niszczyć i okradać.
To się nijak nie opłaci.
Biada głupim.