Kim jest Pan Bóg? Jaka jest Jego wola względem ciebie?
Odpowiedź jest zapisana w Twoim sercu.
Nie bój się sięgnąć do niego i pójść za tym, co w nim zostało zapisane przed wiekami!
A On z pewnością będzie cię w tym wspierał.
Dariusz Michalski SJ
*****
Nie ma na świecie gorszego nieprzyjaciela niż strach, własny strach.
Najbardziej podstępny, najgorszy nieprzyjaciel we wszechświecie.
Eduard Martin
*****
Bez wzajemności miłość nie może “rozkwitnąć”,
nie może zrobić dla ukochanej osoby wszystkiego, co by chciała.
Mieczysław Łusiak SJ
*****
WTOREK V TYGODNIA WIELKANOCNEGO
PIERWSZE CZYTANIE (Dz 14,19-28)
Wędrówki misyjne Apostołów
Czytanie z Dziejów Apostolskich.
Do Listry nadeszli Żydzi z Antiochii i z Ikonium. Podburzyli tłum, ukamienowali Pawła i wywlekli go za miasto, sądząc, że nie żyje.
Kiedy go jednak otoczyli uczniowie, podniósł się i wszedł do miasta, a następnego dnia udał się razem z Barnabą do Derbe. W tym mieście głosili Ewangelię i pozyskali wielu uczniów, po czym wrócili do Listry, do Ikonium i do Antiochii, umacniając dusze uczniów, zachęcając do wytrwania w wierze, bo przez wiele ucisków trzeba nam wejść do królestwa Bożego. Kiedy w każdym Kościele wśród modlitw i postów ustanowili im starszych, polecili ich Panu, w którego uwierzyli.
Potem przeszli przez Pizydię i przybyli do Pamfilii. Nauczali w Perge, zeszli do Attalii, a stąd odpłynęli do Antiochii, gdzie za łaską Bożą zostali przeznaczeni do dzieła, które wykonali. Kiedy przybyli i zebrali Kościół, opowiedzieli, jak wiele Bóg przez nich zdziałał i jak otworzył poganom podwoje wiary. I dość długi czas spędzili wśród uczniów.
Oto słowo Boże.
PSALM RESPONSORYJNY (Ps 145,10-11.12-13ab.13cd i 2)
Refren: Niech wierni Twoi głoszą Twe królestwo.
Niech Cię wielbią Panie, wszystkie Twoje dzieła *
i niech Cię błogosławią Twoi święci.
Niech mówią o chwale Twojego królestwa *
i niech głoszą Twoją potęgę.
Aby synom ludzkim oznajmić Twoją potęgę *
i wspaniałość chwały Twojego królestwa.
Królestwo Twoje królestwem wszystkich wieków, *
przez wszystkie pokolenia Twoje panowanie.
Pan jest wierny we wszystkich swoich słowach *
i we wszystkich dziełach swoich święty.
Niech usta moje głoszą chwałę Pana, *
a Jego święte imię niech wielbi wszystko, co żyje.
ŚPIEW PRZED EWANGELIĄ (J 3,15)
Aklamacja: Alleluja, alleluja, alleluja.
Trzeba, by wywyższono Syna Człowieczego,
aby każdy, kto w Niego wierzy, miał życie wieczne.
Aklamacja: Alleluja, alleluja, alleluja.
EWANGELIA (J 14,27-31a)
Pokój zostawiam wam
Słowa Ewangelii według świętego Jana.
Jezus powiedział do swoich uczniów: „Pokój zostawiam wam, pokój mój daję wam. Nie tak jak daje świat, Ja wam daję. Niech się nie trwoży serce wasze ani się nie lęka.
Słyszeliście, że wam powiedziałem: Odchodzę i przyjdę znów do was. Gdybyście Mnie miłowali, rozradowalibyście się, że idę do Ojca, bo Ojciec większy jest ode Mnie. A teraz powiedziałem wam o tym, zanim to nastąpi, abyście uwierzyli, gdy się to stanie.
Już nie będę z wami wiele mówił, nadchodzi bowiem władca tego świata. Nie ma on jednak nic swego we Mnie. Ale niech świat się dowie, że Ja miłuję Ojca i że tak czynię, jak Mi Ojciec nakazał”.
Oto słowo Pańskie.
KOMENTARZ
Prawdziwy dawca pokoju
Świat potrzebuje pokoju. Potrzebuje go także każdy z nas indywidualnie. Od wewnętrznego pokoju, jaki będziemy nosili w sercach, zależy kondycja naszych rodzin i wspólnot. Złość, nienawiść, zazdrość, zawiść i jeszcze wiele innych grzechów przeczy pokojowi. Niszą nas od wewnątrz i zatruwają atmosferę zewnętrzną. Prośmy zatem Jezusa, który jest dawcą prawdziwego pokoju, aby wlał go w nasze serca. Abyśmy uwalniali się od grzechów, które zaburzają relacje międzyludzkie. Nawet jeśli stoisz w obliczu sytuacji, która po ludzku wydaje się bez wyjścia, zaufaj Jezusowi. On, dawca pokoju, jest w stanie uzdrowić ciebie i każdą trudną sytuację.
Panie, dawco prawdziwego pokoju, powierzam Ci moją rodzinę, przyjaciół, mój naród i samego siebie. Spraw, aby pokój zapanował w naszych sercach. Abym ja sam był dawcą pokoju.
Rozważania zaczerpnięte z „Ewangelia 2015”
Autor: ks. Mariusz Krawiec SSP
Edycja Świętego Pawła
http://www.paulus.org.pl/czytania.html?data=2015-5-5
******
Na dobranoc i dzień dobry – J 14, 27-31a
Mariusz Han SJ
Kroczymy za Nim każdego dnia…
Posłannictwo Ducha. Pokój
Jezus powiedział do swoich uczniów: Pokój zostawiam wam, pokój mój daję wam. Nie tak jak daje świat, Ja wam daję. Niech się nie trwoży serce wasze ani się lęka. Słyszeliście, że wam powiedziałem: Odchodzę i przyjdę znów do was. Gdybyście Mnie miłowali, rozradowalibyście się, że idę do Ojca, bo Ojciec większy jest ode Mnie.
A teraz powiedziałem wam o tym, zanim to nastąpi, abyście uwierzyli, gdy się to stanie. Już nie będę z wami wiele mówił, nadchodzi bowiem władca tego świata. Nie ma on jednak nic swego we Mnie. Ale niech świat się dowie, że Ja miłuję Ojca, i że tak czynię, jak Mi Ojciec nakazał.
Opowiadanie pt. “O trosce o pokój”
W sierpniu 1934 r. odbyła się w duńskim mieście Fanó ekumeniczna konferencja na rzecz pokoju i porozumienia między narodami.
Na tym spotkaniu teolog protestancki Dietrich Bonhoeffer (1906-1945), widząc już cienie nadchodzącej wojny, apelował o zjednoczenie chrześcijan i wspólne akcje Kościołów dla przyszłości świata: -Tylko wielki ekumeniczny sobór Świętego Kościoła Chrystusowego może powiedzieć światu, że ma on – choćby zgrzytając zębami – przyjąć słowo pokoju i że narody ucieszą się tym, iż Kościół w imię Chrystusa wytrąci swoim synom broń z ręki i zabroni prowadzenia wojny, ogłaszając szalonemu światu pokój Chrystusa.
Bonhoeffer zakończył swe wystąpienie proroczym ostrzeżeniem: – Czas nagli – świat jest uzbrojony od stóp do głów i z wszystkich oczu wyziera okropna nieufność. Fanfary wojenne mogą zagrzmieć już jutro!
Refleksja
Każdy z nas chce żyć w pokoju zarówno tym zewnętrznym, niezależnym często od nas, ale i tym, który związany jest z naszym sercem. Serce wypełnione pokojem daje bowiem satysfakcję życia. Pokój daje nam wewnętrzną siłę i umocnienie w tym, że to co robimy ma głęboki sens. Jest to bowiem czas łaski nasycenia duszy i ucieszenia się tym, co jest…
Jezus przychodzi do człowieka z pokojem, który nie daje świat, ale On sam. Pokój ma coś z raju, gdzie chcemy ulokować nasze serca. Nie ma do niego dostępu gniew, nienawiść, pragnienie zemsty. Czujemy wtedy radość zarówno my, jak i osoby, które są wokół nas. Jest satysfakcja, że jest tak, jak zawsze być powinno…
3 pytania na dobranoc i dzień dobry
1. Jak żyć w pokoju serca?
2. Jak Jezus przychodzi do Twojego serca?
3. Jak pozbyć się gniewu, nienawiści, pragnienia zemsty?
I tak na koniec…
Spójrz na mnie, jestem biedny i nagi, ale jestem wodzem mego narodu. My nie chcemy bogactw, chcemy dobrze uczyć nasze dzieci. Bogactwa nie dadzą nam nic dobrego. Nie będziemy ich mogli zabrać ze sobą na drugi świat. Nie chcemy bogactw, chcemy pokoju i miłości (Czerwona Chmura, wódz Indian Lakota)
http://www.deon.pl/religia/duchowosc-i-wiara/na-dobranoc-i-dzien-dobry/art,244,na-dobranoc-i-dzien-dobry-j-14-27-31a.html
*****
http://legan.eu/video,details,1346
****
***************************************************************************************************************************************
ŚWIĘTYCH OBCOWANIE
5 MAJA
********
św. Stanisława Kazimierczyka, prezbitera (+ 1489); bł. Maria Katarzyna Troiani, dziewica (+ 1887); św. Anioła, prezbitera i męczennika (+ 1225); bł. Benwenuta z Recanati, mnicha (+ 1289); św. Eulogiusza, biskupa Edessy (+ 383); św. Eutymiusza, męczennika (+ 305); św. Geruncjusza z Mediolanu, biskupa (+ V w.); św. Hilarego, biskupa Arles (+ 449); świętych męczenników: Ireneusza, Peregryna i Ireny (+ ok. 300); św. Jowiniana (+ ok. 260); św. Maksyma, biskupa Jerozolimy (+ ok. 350); bł. Nuncjusza Sulprizio, robotnika (+ 1836); św. Sacerdota, biskupa (+ VI w.); św. Teodora, biskupa Bolonii (+ VI w.)
*******
Święty Dominik Savio
Dominik urodził się w wiosce Riva di Chieri w Piemoncie w 1842 r. Jego ojciec był rzemieślnikiem, a matka krawcową. Rodzice wychowywali dzieci w głębokim poszanowaniu religii. Dominik już jako pięcioletni chłopiec służył do Mszy św., co wymagało od niego dużego samozaparcia, bo Eucharystię sprawowano wówczas tylko rano. Podobno, nie mając zegarka, wiele razy przychodził za wcześnie i modlił się klęcząc przed zamkniętymi drzwiami kościoła. Po Mszy uczył się w szkole prowadzonej przez proboszcza. Gdy zakończył w niej edukację, przeniósł się do kolejnej szkoły, do której musiał codziennie chodzić 8 km pieszo. Mawiał, że w drodze towarzyszą mu Jezus, Maryja i Anioł Stróż.
Dnia 8 kwietnia 1849 roku, w Wielkanoc, przyjął pierwszą Komunię świętą. Ze strony księdza proboszcza był to akt wielkiej odwagi, gdyż w owych czasach panowało przekonanie, że do sakramentów należy dopuszczać w wieku znacznie późniejszym. O dojrzałości duchowej Dominika świadczą postanowienia, jakie napisał z okazji tej uroczystości w swojej książeczce do nabożeństwa:
1) będę często spowiadał się i komunikował, ilekroć mi na to zezwoli mój spowiednik,
2) będę święcił dzień święty,
3) moimi przyjaciółmi będą Jezus i Maryja,
4) raczej umrę aniżeli zgrzeszę.
Mając 12 lat, Dominik spotkał św. Jana Bosko, który przyjął go do swego oratorium w Turynie. Nawiązała się między nimi szczególna duchowa więź.
Pewnego dnia Jan Bosko miał do chłopców kazanie, w którym rozwinął trzy myśli:
1) jest wolą Bożą, byśmy się stali świętymi;
2) łatwo to można osiągnąć;
3) w niebie czeka wielka nagroda dla tego, kto zostanie świętym.
Dominik zwrócił się wtedy do księdza Bosko z tymi słowami: “Czuję potrzebę i pragnienie, aby zostać świętym. Nie myślałem nigdy, że jest to takie łatwe. Muszę zostać świętym. Niech mi ksiądz w tym dopomoże”. Na to wielki pedagog dał chłopcu taką odpowiedź: “Bądź zawsze wesoły, spełniaj dobrze swoje obowiązki i pomagaj kolegom”.
Dominik swoją postawą dawał przykład innym chłopcom. Podejmował wiele inicjatyw, żeby pomagać tym, którzy gorzej uczyli się i robili mniejsze postępy na drodze duchowej. Był “prawą ręką” ks. Bosko. W bardzo młodym wieku otrzymał dar kontemplacji, ekstazy i inne nadprzyrodzone dary. Pewnego dnia zapukał do pokoju Jana Bosko błagając go, by natychmiast szedł z nim. Zaprowadził go do mieszkania umierającego protestanta, który pragnął pojednać się z Bogiem. Odległość od oratorium była znaczna. Dla św. Jana Bosko pozostało na zawsze zagadką, skąd Dominik dowiedział się o tym protestancie i o miejscu jego zamieszkania, skoro tu nigdy nie bywał. Nie wypadało zaś chłopca o to pytać. Kiedy indziej Dominik stanął przed bramą jednego domu i zadzwonił. Gdy mu otwarto, zapytał, kto tu umiera. Zaprzeczono, a gdy na jego naleganie zaczęto wypytywać po mieszkaniach, znaleziono samotną, umierającą staruszkę.
Późną jesienią roku 1856 r. Dominik zaczął odczuwać wysoką gorączkę, gnębił go silny, uporczywy kaszel. Jan Bosko wezwał lekarza. Ten orzekł chorobę płuc, bardzo już zaawansowaną, i polecił, by chłopca natychmiast odesłać do rodzinnych stron. Kiedy Dominik żegnał św. Jana Bosko i kolegów, ze łzami w oczach powiedział: “Ja już tu nie wrócę”.
Dominik zmarł 9 marca 1857 roku, w wieku zaledwie 15 lat, zaopatrzony sakramentami świętymi. W chwili śmierci miał powiedzieć do swojego ojca, który modlił się z nim, że widzi “piękne rzeczy”. Jego relikwie są w Turynie, w bazylice Matki Bożej Wspomożycielki Wiernych w pobliżu relikwii św. Jana Bosko. Śmierć nie rozłączyła duchowego ojca i syna.
Mimo bardzo młodego wieku, pośród zwyczajnych obowiązków codzienności, przebywając między rówieśnikami, Dominik Savio osiągnął świętość. Jej rozumienie zawarł w liście do przyjaciela: “Tu, na ziemi, świętość polega na tym, aby stale być radosnym i wiernie wypełniać nasze obowiązki”. Pius XI powiedział o nim: “Mały święty, ale gigant ducha”. Beatyfikowany w 1950 roku, kanonizowany w 1954. Dominik Savio to najmłodszy wyznawca, jakiego kanonizował Kościół. Jest patronem ministrantów i młodzieży.
Ikonografia ukazuje Świętego z lilią lub z krzyżem w dłoni. Czasami stoi przed statuą Matki Bożej. Bywa przedstawiany z aniołem.
http://www.brewiarz.katolik.pl/czytelnia/swieci/03-09b.php3
Dominik Savio – bardzo bliski święty
Ks. Bosko uważał go za wzór młodzieńczej świętości. Pius XI mówił o nim: Mały, a właściwie wielki gigant ducha. Tymczasem dzisiaj, kiedy patrzy się na pobożne obrazki z jego podobizną, nie sposób oprzeć się wrażeniu, że miał rację, ten kto nazwał go gołębiarzem. Gdzie więc leży prawda o Dominiku Savio, pierwszym świętym wychowanku założyciela salezjanów?
Dominik Savio urodził się 2 kwietnia 1842 r. w San Giovanni di Riva w pobliżu Chieri. W wieku 12 lat został przyjęty przez ks. Bosko do oratorium na Valdocco. W 1856 r. wraz z kilkoma przyjaciółmi założył Towarzystwo Niepokalanej, grupę chłopców zaangażowanych w młodzieńczy apostolat dobrego przykładu. Umarł 9 marca 1857 w Mondonio, w wieku niespełna 15 lat. 12 czerwca 1954 r. papież Pius XII ogłosił go świętym.
Kiedy wertujemy kartki kalendarza przed oczami przesuwają się nam imiona świętych. O niektórych wiemy sporo, jak choćby o nawróceniu Pawła, o zaparciu się Piotra, o ubóstwie Franciszka z Asyżu, o radości Filipa Nereusza i o wierności, aż po śmierć o. Maksymiliana. Do świętych modlimy się i wzywamy ich pomocy. Rzadziej pamiętamy, że Pan Bóg dał nam ich jako wzory do naśladowania.
Dlaczego dał Dominika Savio? On sam – zważywszy na słowa: raczej umrzeć niż zgrzeszyć napisane w wieku siedmiu lat, w dzień pierwszej Komunii św. jawi się nam nienaturalny i raczej nie zachęca do naśladowania. Trudno też pójść śladami ekstaz, które czasem towarzyszyły mu po przyjęciu Komunii św. On po Mszy św. pozostawał w kościele, zanurzony w modlitwę przez wiele godzin, nam znacznie bliżej do pogawędki z przyjaciółmi, do pracy, do zabawy. Choć otaczamy troską chorych, to chyba nie bylibyśmy w stanie – a Dominik był – nastroić naszych dusz na odbiór “Bożych fal”, które prowadzą do zagubionego na łóżka, zapomnianej przez wszystkich, umierającej kobiety. Któż z nas, w oparciu o takie ponadnaturalne przekonanie, śmiałby obudzić swego proboszcza i poprowadziłby go pod objawiony adres? A Dominik to potrafił. Tylko jak go naśladować?
Łatwo być świętym
Wbrew pozorom Dominik jest nam bardzo bliski. Przede wszystkim z powodu kilku doświadczeń, które stały się jego udziałem w drodze do świętości.
W pewną niedzielę Wielkiego Postu w 1855 r. ks. Bosko wygłosił kazanie na temat świętości młodzieńczej i z naciskiem zaznaczył, że naprawdę łatwo jest ją osiągnąć. Ta idea trafiła na podatny grunt. Dominik był przecież chłopcem dobrym z natury, otrzymał nienaganne wychowanie religijne i od dzieciństwa wyrastał w klimacie bojaźni Bożej. Jeśli dołożymy do tego ogólną atmosferę entuzjazmu dla sprawy Królestwa Bożego, jaka panowała na Valdocco, to nie należy się dziwić, że już po pierwszych zachętach do stawania się świętymi, Dominik oddał się gorączkowym marzeniom i planom zdobycia nagrody w niebie. Z tego też powodu nie usłyszał ostatniej części kazania, w której ks. Bosko mówił o środkach niezbędnych do osiągnięcia świętości: o dobrym wypełnianiu codziennych obowiązków, o radości, pobożności, czystości, o miłości Boga i bliźniego, czyli – jak spuentował swe wystąpienie ks. Bosko – o służbie Bożej właściwej wiekowi młodzieńczemu.
Podczas gdy ks. Bosko kończył kazanie, Dominik opracował już plan zażyłej przyjaźni z Bogiem. Być świętym – myślał – to tyle co być blisko Boga, cieszyć się błogosławieństwem ludzi i doświadczać boskich natchnień. Był przekonany, że droga do takiej świętości biegnie poprzez umartwienia, samotność, modlitwy i srogą pokutę. Wystarczyło jednak kilka dni takich praktyk, żeby popadł w melancholię, chodził rozmarzony, senny, przestał jeść. Nie cieszyły go lekcje w szkole i nie odczuwał zupełnie smaku zabawy i towarzystwa rówieśników.
I wtedy wkroczył ks. Bosko. Myślałem, że łatwo zostać świętym – tłumaczył się speszony Dominik. – Ja muszę być świętym. Wychowawca pochwalił jego zapał, a potem powoli sprowadził go na właściwą drogę. Trzeba byś był wesoły – mówił – byś dobrze wypełniał swoje obowiązki szkolne i przeżywał właściwie sakramenty i praktyki pobożności. I nigdy nie zapominaj o zabawie z rówieśnikami.
Tyle wystarczyło. Ks. Bosko zaproponował środki proste, ale właściwe dla wieku i możliwości Dominika. Przekonał go, że trzeba starać się być wiernym tym zwyczajnym, zdawać by się mogło, trywialnym “sposobom na świętość”. Dobre chęci i zapał Dominika dopełniły dzieła.
Chłopiec czynił szybkie postępy na drodze młodzieńczej świętości. Wciąż radosny, pracowity, był zawsze gotów otoczyć opieką nowych wychowanków oratorium, upominał gorszycieli, doprowadzał do pojednania zwaśnionych przyjaciół. Aby zdobywać dla swej sprawy wciąż nowych chłopców, założył z przyjaciółmi Towarzystwo Niepokalanej. Stał się prawdziwym apostołem.
Dobrze wykorzystał krótki czas, jaki Bóg dał mu do dyspozycji. Zmęczony szukaniem upragnionego ideału i przygnieciony chorobą musiał opuścić Valdocco dla podratowania zdrowia. On jednak, po raz kolejny uprzedzony jakimś boskim natchnieniem, pożegnał się z ks. Bosko i kolegami na zawsze.
A jednak nam bliski
Trudno zachęcać do naśladowania ekstaz Dominika i do otwierania się na ten typ natchnień, jakimi Bóg go doświadczał. Jest jednak w Dominiku coś, co mnie urzeka, przez co stał się bliski współczesnej młodzieży. Jego życie rządziło się prawami młodości. Jak wszyscy w jego wieku, był wrażliwy na dobro i szukał szczęścia. Jednocześnie, tak jak jego rówieśnicy, był niepoprawnym idealistą i po trochę marzycielem. To przecież popędliwe marzenia zajęły jego uwagę, podczas gdy ks. Bosko tłumaczył, jak zostać świętym.
Idealista Dominik trwał przy swoim zamierzeniu, mimo złego samopoczucia, samotności i zmęczenia. Jakbym słyszał młodych, którym się wydaje, że są w stanie zawojować cały świat i nic nie może im w tym przeszkodzić. Jakbym słyszał wyznanie młodego idealisty, który zostawia Panu ostatni miesiąc życia, bo nic w nim dobrego nie zrobił. A kiedy pomożesz mu “włączyć” rozum i pamięć, to nagle zaczyna dostrzegać szkołę, zrobione zakupy, porządek w pokoju i dłoń wyciągniętą do kolegi. Zupełnie, jak Dominik.
W Dominiku urzeka także upór i wierność ideałom. To postawy bardzo potrzebne młodym, zwłaszcza, że wciąż wystawiani są na próby przez kulturę boleśnie naznaczoną subiektywizmem, egoizmem, relatywizmem i brakiem wierności…
I jeszcze jedno. Dominik Savio potwierdza słuszność drogi życia opartej na salezjańskiej duchowości młodzieżowej. Dzisiaj też salezjanie proponują młodym odkrywanie smaku codziennego życia, optymizm, radość, przyjaźń Chrystusa, odpowiedzialne miejsce w Kościele i zaproszają do zwyczajnego, na miarę własnych sił, pomagania innym. Środki tak samo proste, jak w czasach Dominika.
(Don Bosco. Magazyn salezjański 1-2/2001)
Przyjaciel Jezusa i Maryi – Dominik Savio
Gdy umierał, miał zaledwie piętnaście lat. Jest jednym z najmłodszych świętych. Beatyfikował go w 1950 r., a następnie w 1954 r. ogłosił świętym papież Pius XII.
Dominik Savio urodził się 2 kwietnia 1842 r. w ubogiej rodzinie w wiosce San Giovanni di Riva niedaleko Turynu. Jego ojciec był rzemieślnikiem, a matka krawcową. W domu otrzymał bardzo staranne wychowanie i edukację religijną, przede wszystkim dzięki rozmodlonym i pracowitym rodzicom. Od najmłodszych lat fascynowała go Eucharystia. Z wielką uwagą śledził każdy gest kapłana. Ten widząc gorliwość małego chłopca, pozwolił mu zostać ministrantem.
Przyjaźń z Jezusem
Wielkim pragnieniem Dominika było jak najszybsze przyjęcie I Komunii Świętej. Przyjął Pana Jezusa 8 kwietnia 1849 r. w wieku zaledwie siedmiu lat, co było niezwykłym przywilejem. Właśnie wtedy rozpoczął Dominik świadome i bardzo intensywne życie wewnętrzne. Pragnął zawsze godnie przyjmować do swego serca Pana Jezusa, dlatego postanowił:
– będę często spowiadał się i komunikował, ilekroć mi na to zezwoli mój spowiednik;
– będę święcił dzień święty;
– moimi przyjaciółmi będą Jezus i Maryja;
– raczej umrę niż zgrzeszę.
Po zakończeniu elementarnej edukacji w wiejskiej szkółce zaczął uczęszczać dwa razy dziennie do oddalonej o 4 km szkoły, pokonując pieszo około 16 km. Był bardzo dobrym uczniem i kolegą, zawsze chętnym do pomocy słabszym. Potem z wielką gorliwością poznawał nowe przedmioty w Turynie, w oratorium założonym przez ks. Jana Bosko, gdzie kontynuował naukę. Ten zacny kapłan był wychowawcą zaniedbanych dzieci i opuszczonej młodzieży.
Spotkanie ze świętym wychowawcą
Jan Bosko od razu odkrył w kilkunastoletnim młodzieńcu swego sprzymierzeńca w niełatwej pracy pedagoga rosnącej grupy urwisów. Dominik bardzo szybko odnalazł się w nowej roli członka oratorium i anioła stróża dla swoich rówieśników. Bywali oni agresywni, przeklinali, przeglądali nieprzyzwoite pisemka. Dominik bardzo cierpiał z tego powodu, dlatego postanowił zorganizować za zgodą swojego wychowawcy Towarzystwo Niepokalanej, którego członkowie mieli się opiekować niesfornymi kolegami. Metoda okazała się nad wyraz skuteczna. Umiał dawać dobre rady chłopcom. Wielu z nich poprawiło się, rezygnowało z przemocy. Z wielką mądrością zachęcał kolegów do rywalizacji w pełnieniu dobrych uczynków. Jak napisał jeden z jego biografów, pewnego razu powiedział do przyjaciela: Tu, na ziemi świętość polega na tym, aby być stale radosnym i wiernie wypełniać nasze obowiązki.
Bolesne rozstanie
Późną jesienią 1856 r. narażony na długotrwałe chłody Dominik zaczął gorączkować. Wezwany lekarz zdiagnozował gruźlicę. Zalecono mu powrót do Mondonio, miejsca zamieszkania jego rodziców. Gdy żegnał się z księdzem Bosko i kolegami, otwarcie powiedział, że już do nich nie wróci. Ostatni etap jego życia spowity był wielkim cierpieniem. Znosił je bardzo dojrzale i z wielką wytrwałością dzięki modlitwie zanoszonej do Boga i do Maryi. Towarzyszyli mu rodzice i rodzeństwo. Niedługo przed odejściem z tego świata poprosił ojca, by przeczytał mu modlitwę o dobrą śmierć. Po jej zakończeniu na chwilę zasnął. Gdy się przebudził, powiedział: Tato, jakie piękne rzeczy widziałem. Po chwili zmarł, tak bardzo młody, a zarazem dojrzały do nieba. Był 9 marca 1857 r. Pius XII powiedział o nim, iż jego życie jest świadectwem, że świętość jest możliwa do zrealizowania w każdym wieku, jeśli tylko człowiek bezgranicznie otworzy swoje serce na działanie Bożej łaski.
Pedagogika świętości
Postać św. Dominika Savio, którego wspomnienie obchodzimy 9 marca, jest przykładem owocowania w Kościele „pedagogiki świętości”, o której pisał bł. Jan Paweł II w roku 2000 w Novo millennio ineunte (por. nr 31). Papież stwierdził tam za Soborem Watykańskim II, że nie należy mylnie pojmować ideału doskonałości jako swego rodzaju wizji życia nadzwyczajnego, dostępnego jedynie wybranym „geniuszom” świętości, ponieważ liczni wierni świeccy uświęcili się w najzwyklejszych okolicznościach życia. Dlatego zdaniem Jana Pawła II: Dzisiaj trzeba na nowo z przekonaniem zalecać wszystkim dążenie do tej „wysokiej miary” zwyczajnego życia chrześcijańskiego. Całe życie kościelnej wspólnoty i chrześcijańskich rodzin winno zmierzać w tym kierunku. Ale jest też oczywiste, że istnieją różne indywidualne drogi do świętości, wymagające prawdziwej „pedagogiki świętości”, która zdolna jest dostosować się do rytmu poszczególnych osób. Winna ona łączyć całe bogactwo propozycji dostępnych dla wszystkich z tradycyjnymi formami pomocy indywidualnej i grupowej oraz z nowszymi formami udostępnianymi przez stowarzyszenia i ruchy uznane przez Kościół.
Oby życie i śmierć św. Dominika Savio były dla nas wszystkich zaproszeniem do wejścia na drogę świętości. Niech będą zachętą dla rodziców i wychowawców, by pełni ufności w Bożą opiekę patrzyli, jak rozwijają się w łasce u Boga i u ludzi ich własne dzieci oraz uczniowie czy podopieczni.
http://www.ampolska.co/Artykuly/Swieci-i-blogoslawieni/art-416-Przyjaciel-Jezusa-i-Maryi-Dominik-Savio.htm
Dominik Savio – Nastoletni święty. Łowca dusz
„Pierwszą rzeczą, o której musimy pamiętać przy zbawianiu własnej duszy jest troska o dusze innych.” Była to jedna z pierwszych lekcji, jakie Dominik pobrał od don Bosko.
Stała się fundamentem całego sposobu życia Świętego i zyskała mu miano „łowcy dusz”. Dominik uczynił ją główną sprężyną swej działalności. Próbował naśladować księdza nawet w środkach, które stosował, by zbliżyć się do dusz innych ludzi.
Dominik był zawsze serdeczny i uczynny. Uśmiech rzadko opuszczał jego wyraziste, małe usta. Kiedy długotrwałe starania, by sprowadzić zbłąkaną owcę do owczarni, nie przynosiły niczego oprócz obelg i razów, uśmiech nie znikał, otwierając drogę do następnych prób.
Dominik opierał swój program jednoosobowej Akcji Katolickiej na dwóch filarach, jakimi były spowiedź i Komunia Święta. One również dawały mu trafną formułę szczęśliwego życia.
– Czego jeszcze mogę pragnąć, aby być szczęśliwym? – mawiał. – Jeśli jest coś, co mnie niepokoi, idę do spowiedzi i – pyk! – znika. Jeśli potrzebuję szczególnej łaski, idę po prostu do Komunii Świętej i – pyk! – otrzymuję ją.
Naśladując przykład dany przez mistrza, który szukał dusz o każdej porze i w każdym miejscu, gdzie mógł je znaleźć, Dominik również tropił dusze na głównych i bocznych drogach swego małego świata.
Najważniejsze pole działalności Dominika, Oratorium, było, jak widzieliśmy, czymś bardziej złożonym niż zwykła szkoła z internatem. W latach 1856–1857 przebywało tam około stu siedemdziesięciu pensjonariuszy tworzących osobliwie mieszaną grupę. Po pierwsze, byli tam uczniowie, mniej lub bardziej spokojna grupa chłopców, którzy regularnie uczęszczali na zajęcia szkolne; byli też praktykanci – trudniejsi do opanowania, bo zdążyli już poznać różne ścieżki tego świata; dalej chłopcy „dzienni”, którzy przychodzili na zajęcia do Oratorium, gdy tylko było otwarte. Oprócz nich byli chłopcy w różnym wieku i z różnych środowisk, sześciuset lub siedmiuset w tamtym okresie, którzy przychodzili z sąsiednich ulic w niedziele i święta, by wziąć udział w zabawach i grach po nauce katechizmu.
Pośród tych chłopców Dominik znajdował liczne cele swojej Akcji Katolickiej. Oczywiście, tak jak inni lubił przebywać w Oratorium w niedziele i święta, z powodu panującej tam wtedy radosnej atmosfery, hałasu i zamieszania, ale nigdy nie zaniedbywał swojej sprawy – sprawy swego Ojca.
Najwięcej okazji było w czasie zabaw. Do ulubionych posunięć Dominika należał wybór chłopca, który „nie był święty” i zmiana pozycji w drużynie, by znaleźć się blisko niego jako partner lub przeciwnik. Stosował każdy sposób, jaki znał, by skierować rozmowę na sprawy duszy lub spowiedź. Potem, najchętniej podczas przerwy w grze, wypuszczał strzałę.
– Słuchaj, skoro o tym rozmawiamy – może poszlibyśmy razem do spowiedzi? Pasuje ci sobota?
Czasami drugi chłopak zgadzał się od razu, tylko po to, by się uwolnić od natarczywości Dominika.
– Dobrze, dobrze. Jak chcesz. W przyszłą sobotę. A teraz grajmy dalej.
Dominik trzymał go na cienkiej nici tej nie całkiem dobrowolnej obietnicy. Do soboty chłopak byłby oczywiście o wszystkim zapomniał. Dominik zjawiał się niespodziewanie, by mu o tym przypomnieć i mimo protestów zaprowadzić do spowiedzi.
Zdarzało się niekiedy, że ten sposób nie skutkował. Prawdopodobnie chłopak przypominał sobie w porę o obietnicy i znikał Dominikowi z oczu. Po długich i bezowocnych poszukiwaniach Dominik poddawał się, przynajmniej na ten dzień. Ale jeśli odnalazł go później, kiedy tamten myślał, że już zapomniał o obietnicy, rozmowa zwykle przebiegała mniej więcej tak.
– O! Jesteś tu, przyjacielu!
– O! Cześć, Dom! Wiesz, byłem… eee… chory wtedy, gdy mieliśmy się spotkać.
– Biedaku! Może byłeś chory, bo masz coś na sumieniu. Czemu nie pójdziesz do spowiedzi, by się od tego uwolnić? Co powiesz na sobotę?
Po takiej podwójnej dawce chłopak zwykle się poddawał.
– Czy pragniesz wielu łask? – pytał Dominik innych chłopców. – Nawiedzaj często Najświętszy Sakrament. Chcesz mniej łask? Nawiedzaj go rzadko. Nie chcesz żadnej? Nie nawiedzaj go nigdy.
Dominik wierzył w to całym sercem. Chciał, by jego koledzy nabrali zwyczaju częstego nawiedzania Najświętszego Sakramentu. Kiedy sam wchodził do kościoła, zawsze starał się zabierać kogoś ze sobą. Aby ułatwić chłopcom składanie tych krótkich wizyt, don Bosko zbudował dla nich kaplicę koło placu zabaw. Mogli tam zajrzeć i wyjść, kiedy chcieli.
Duch apostolski nie opuszczał Dominika nawet w czasie wakacji. Odkrył, że z łatwością może łowić dusze w rodzinnych stronach ze względu na swój prestiż. Każdy, kto uczył się w wielkim mieście jak Turyn, cieszył się tu poważaniem. Sąsiedzi znali go jako chłopca, który nigdy nie miał ochoty na zabawę czy pogaduszki, tylko wolał się modlić przy ołtarzu Najświętszej Panny. Gdyby to był ktoś inny, mógłby z tego powodu sporo wycierpieć ze strony kolegów, ale Dominik – cóż, lubili go i właśnie takiego zachowania od niego oczekiwali.
W pracy Dominika w domu nie było niczego spektakularnego. Licząc chłopca, który zmarł przed narodzinami Dominika, i dziewczynkę urodzoną po jego śmierci, w rodzinie było jedenaścioro dzieci. Dominik opowiadał młodszemu rodzeństwu niektóre historie, jakie usłyszał w Oratorium, i opisywał piękne rzeczy, jakie widział w Turynie – dodając do tego morał w sposób, w jaki zwykle to czynił ksiądz Bosko.
Zawsze wracał do domu zaopatrzony w medaliki i święte obrazki. Rozdawał je jako nagrody mniejszym dzieciom, które umiały zrobić znak krzyża, odpowiedzieć na pytania katechizmu i wyrecytować modlitwy.
– Cześć, Bruno! – mówił do małego chłopca z wielkimi brązowymi oczami. – Chcesz medalik?
– Pewnie, że chcę, Dominiku. Daj mi go.
Bruno czekał na podarunek.
– Możesz go mieć, jeśli potrafisz mi powiedzieć, czemu Bóg cię stworzył.
– Pewnie, że umiem… Bóg mnie stworzył… Bóg mnie stworzył, żebym Go kochał i… i…
W oczach Bruno pojawił się cień niepokoju – wyglądał, jakby miał się rozpłakać.
Dominik przyszedł mu z pomocą, zanim do tego doszło.
– Cóż, Bruno, jeśli potrafisz mi powiedzieć, że Bóg cię stworzył, byś Go kochał, szanował, służył Mu przez całe doczesne życie i był z Nim szczęśliwy w przyszłym, myślę, że zasłużyłeś na medalik.
Po tej powtórce chłopczyk dostał medalik i prawdopodobnie nigdy już nie zapomniał, dlaczego Bóg stworzył małego Bruno.
Dominik miał również dar opowiadania i w niedzielne popołudnia zbierał wokół siebie dzieci ze wsi. Siadały w polu pod drzewem, jeśli było ciepło, lub w stodole, jeśli było zimno, i słuchały, tak jak wszystkie dzieci w każdym wieku uwielbiają słuchać ciekawych opowieści.
***
Jednym z najbardziej poruszających zdarzeń w całej karierze Dominika – „kariera” to jedyne słowo na opisanie jego podejścia do świętości – jest spotkanie z chłopcem, który odmówił pójścia do kościoła.
Dominik był wtedy w drodze na Mszę Świętą. Ostry wiatr zacinał i wdzierał się w rozcięcie płaszcza. Chłopiec mocniej wtulił podbródek w szalik.
Był już w drzwiach kościoła, gdy nagle się zatrzymał. Coś zaczęło docierać do jego umysłu. Jakiś chłopiec za nim ociągał się z wejściem, a był już czas na Mszę. Zawrócił.
– Cześć! – powiedział.
– Cześć! – odrzekł chłopiec. Był biednie ubrany i stał pod ścianą. Zziębnięty, mocno przyciskał łokcie do boków.
– Idziesz na Mszę Świętą?
– Nie.
– Eee… czemu… czemu nie idziesz? Jesteś chory?
– Nie.
– Zimno ci?
– Zgadłeś, bracie! Lodowato! Marzłem przez cały dzień.
– W kościele byłoby ci cieplej.
– Może.
– Więc dlaczego nie wejdziesz?
– Nie mam ochoty.
– Ale dlaczego? Nie możesz mi powiedzieć?
– Pomyśl tylko. Ja… rozumiesz… wstydzę się wejść w tym ubraniu. Mam podarty płaszcz i spodnie. Zobaczyłbyś, gdybym się odwrócił.
– Och, przepraszam!… Coś ci powiem. Jeśli włożysz mój wielki płaszcz, nikt nie zobaczy twojego. I jest dość długi, by ukryć spodnie – tak, jeśli go nie podniesiesz i nie pochylisz się. Przymierz – tylko sprawdź. No! A nie mówiłem!
– Oho! Szykownie wygląda, co?
– Pewnie. Chodźmy.
– Czekaj! ? A ty? Twój płaszcz…
– Chodź. Jesteśmy już spóźnieni.
***
Tym razem ciepły płaszcz, innym – para rękawiczek, za trzecim podzielił się jedzeniem… – te rzeczy miały dla Dominika małą wartość. Ważniejsze było to, by pomóc innym.
***
Przy całej tej gorliwości, Bóg pobłogosławił chyba Dominika więcej niż odrobiną zdrowego rozsądku. Mówił mu on, czy w danym przypadku interwencja przyniesie coś dobrego, czy nie.
Pewnego popołudnia, wracając ze szkoły z przyjacielem, Dominik mijał woźnicę kierującego wozem. W tej samej chwili koń się znarowił. Woźnica próbował wszystkiego, by zmusić go do ruszenia, włącznie ze stekiem przekleństw. Dominik zarumienił się, podniósł kapelusz i zaczął coś mamrotać do siebie.
– Co robisz, Dominiku? – zapytał przyjaciel. – I co ty tam do siebie mówisz?
– Nie słyszałeś tego człowieka? Użył imienia Naszego Pana nadaremno! Gdyby to miało jakiś sens, podszedłbym i porozmawiał z nim. Ale to mogłoby tylko pogorszyć sprawę, więc podniosłem kapelusz i powiedziałem: „Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus!”.
W takich okolicznościach, w konfrontacji z gniewnym, ordynarnym woźnicą wracającym do domu po całym dniu ciężkiej pracy, Dominik rozumiał, że niewiele więcej może zrobić.
Nigdy się jednak nie wahał, kiedy czuł, że może zrobić coś dobrego. Przy innej okazji, na przykład, mijał starszego, dobrze ubranego człowieka, który przypadkiem upuścił paczkę do rynsztoka. Elegancki starszy dżentelmen zaczął używać mało dżentelmeńskiego języka. Dominik przeraził się bardziej niż przy spotkaniu z prostym człowiekiem. Ten, sądząc z pozorów, powinien wiedzieć, jak się zachować.
Dominik zbliżył się do niego ze swoim zwykłym uśmiechem.
– Przepraszam pana. Czy mógłbym prosić o przysługę?
– Oczywiście, młody człowieku. Co takiego?
– Czy mógłby pan mi wskazać drogę do Oratorium księdza Bosko?
– Pewnie! Posłuchaj teraz uważnie: Pójdziesz prosto aż do bulwaru Królowej Małgorzaty. Potem… – mężczyzna dał mu jasne i dokładne wskazówki, jak dojść do Oratorium.
Kiedy skończył, Dominik spytał znowu:
– Czy mogę pana jeszcze o coś prosić?
– Skoro spełniłem z łatwością twoją pierwszą prośbę, myślę, że mogę spełnić następną. Co tym razem?
– Czy mógłby Pan przestać przeklinać?
– Co? Przestać przeklinać? A niech cię! Kto by pomyślał! – warknął mężczyzna.
Spojrzał na Dominika, wiedząc, że ma prawo czuć się obrażony. Gdyby inny młodociany parweniusz ośmielił się powiedzieć mu coś takiego, wiedziałby, co z nim zrobić. Nie mógł jednak gniewać się na drobnego chłopca, który stał przed nim. Przez chwilę patrzył na Dominika ze zdumieniem, a potem bruzdy wokół jego oczu wygładziły się w uśmiechu.
– No, no, no! – powiedział, tym razem rozbawiony. – Masz całkowitą rację, synku. Naprawdę muszę skończyć z tym okropnym nawykiem przeklinania i… mogę zacząć od zaraz!
cdn.
Peter Lappin
Powyższy tekst jest fragmentem książki Petera Lappina Dominik Savio. Nastoletni święty.
Czytaj więcej z tej książki:
Dominik Savio – Nastoletni święty. Iskry z kuźni
Dominik Savio – Nastoletni święty. Raczej umrzeć niż zgrzeszyć!
Dominik Savio – Nastoletni święty. Przygody na drodze
Dominik Savio – Nastoletni święty. Bohater czy hipokryta?
Dominik Savio – Nastoletni święty. Ubranie dla Boga
Dominik Savio – Nastoletni święty. Duże miasto
Dominik Savio – Nastoletni święty. Tajne rozkazy
Dominik Savio – Nastoletni święty. W służbie Królowej
Dominik Savio – Nastoletni święty. Łowca dusz
Dominik Savio – Nastoletni święty. Na linii ognia
Dominik Savio – Nastoletni święty. Zaraza atakuje
Dominik Savio – Nastoletni święty. Sekret Króla
Dominik Savio – Nastoletni święty. Lśniąca zbroja
Oglądaj ilustracje z tej książki:
Dominik Savio. Nastoletni święty – galeria
Przedruk tekstu jest możliwy jedynie za podaniem klikalnego źródła.
W klasztorze przeżył 33 lata. Zmarł 3 maja 1489 r. w opinii świętości. Pochowano go pod posadzką kościoła Bożego Ciała, zgodnie z jego pokorną prośbą, aby wszyscy go deptali. Już w rok po śmierci Stanisława sporządzono spis 176 nadzwyczajnych łask uzyskanych dzięki jego orędownictwu. Elewacja relikwii odbyła się w 1632 r. 18 kwietnia 1993 roku podczas uroczystej Mszy świętej beatyfikacyjnej na placu św. Piotra w Rzymie św. Jan Paweł II dokonał potwierdzenia kultu księdza Stanisława Kazimierczyka i zaliczył go do grona błogosławionych. Także w Rzymie 17 października 2010 r. papież Benedykt XVI wpisał go do katalogu świętych.
Homilia Ojca Świętego Jana Pawła II
podczas beatyfikacji Stanisława Kazimierczyka CRL
1. Dziękujcie Panu, bo jest dobry, bo łaska Jego trwa na wieki (Ps 118 [117], 1).
Dziękczynny psalm prześwietla całą paschalną oktawę. Kościół z dziękczynieniem uwielbia Boga za dar zmartwychwstania Chrystusa: za dar nowego i wiecznego życia objawionego w Zmartwychwstałym. Kościół jednomyślnie uwielbia i dziękuje za nieskończoną miłość, jaka się w Nim uobecnia wobec człowieka i świata.
Niech będzie błogosławiony Bóg i Ojciec Pana naszego Jezusa Chrystusa. On (…) przez powstanie z martwych Jezusa Chrystusa na nowo zrodził nas do żywej nadziei (1 P 1,3). Zrodził nas na nowo “przez wielkie swe miłosierdzie”. Bóg i Ojciec Chrystusa ukrzyżowanego i zmartwychwstałego: dives in misericordia.
Kościół żyje tą świadomością od pierwszych dni. W duchu paschalnego dziękczynienia gromadzą się pierwsi uczniowie i wyznawcy, łamiąc chleb po domach (por. Dz 2,46) – czyli sprawując Eucharystię. W tym samym duchu Kościół apostolski przyjmował do swej wspólnoty katechumentów: pomnażała się liczba tych, którzy błogosławili Boga, którzy wyznawali Go “bogatym w miłosierdzie” (por. Ef 2,4), dziękując za miłość objawioną w Chrystusie.
2. Dziś ten sam Kościół, zrodzony “do żywej nadziei”, dziękuje za “dziedzictwo niezniszczalne, które jest zachowane dla nas w niebie” (por. 1 P 1,4). Lud chrześcijański wyraża radość wielkanocną – w bliskości r. 2000 – poprzez te swoje córki i synów, którzy to Boże dziedzictwo zachowane dla nas w niebie w sposób szczególny potwierdzają.
Oto ich imiona:
Ludwik z Casorii
Paula Montal Fornés od św. Józefa Kalasantego
Stanisław Kazimierczyk
Angela Truszkowska
Faustyna Kowalska.
[…]
7. Pozdrawiam cię wreszcie Stanisławie Kazimierczyku, kapłanie Kanoników Regularnych Laterańskich. Twe życie związane było nierozerwalnie z Krakowem, z jego sławną Akademią oraz z klasztorem przy kościele Bożego Ciała na Kazimierzu, gdzie dojrzewało i rozwijało się twoje powołanie.
Sługa Boży Stanisław żył w XV w., a więc w czasach bardzo odległych. W dziejach Krakowa był to wiek wyjątkowy – wiek świętych, epoka szczególnego rozkwitu życia duchowego i religijnego. W tym właśnie wieku Kraków wydał postacie tego formatu co św. Jan Kanty oraz błogosławieni: Szymon z Lipnicy, Michał Giedroyć, Izajasz Boner i Świętosław ze Sławkowa. Błogosławiony wiek! Jego duchowe oblicze tworzyli święci i błogosławieni, a wśród nich Stanisław z Kazimierza: żarliwy czciciel Eucharystii, nauczyciel i obrońca prawdy ewangelicznej, wychowawca, przewodnik na drogach życia duchowego, opiekun ubogich.
Pamięć o świętości sługi Bożego żyje i owocuje do dzisiaj. Tej pamięci lud Krakowa, a zwłaszcza lud Kazimierza, dawał wyraz przez modlitwę u jego relikwii nieprzerwanie aż do naszych czasów. Jako arcybiskup krakowski nieraz tym modlitwom przewodniczyłem. Dzisiaj Kościół święty uroczyście potwierdza jego kult, wynosząc go do chwały ołtarzy.
“Dziękujcie Panu… Dziękujcie Panu, bo jest dobry”.
M. Maria Angela Truszkowska, s. Faustyna Kowalska, Stanisław Kazimierczyk, kapłan-zakonnik: trzej nowi polscy błogosławieni, nasi nowi orędownicy. W dzisiejszych czasach tego orędownictwa świętych i błogosławionych tak bardzo nam potrzeba! Oto szczególny dar Bożej Opatrzności dla Kościoła w Polsce – dar dla naszej Ojczyzny.
Raduj się więc Kościele Polski!
Gaude Mater Polonia!
8. Dziękujmy Panu, bo jest dobry. Dziękujmy, bo jest miłosierny.
Oto apostołowie zgromadzeni w Wieczerniku: pierwsi, których udziałem stało się to wielkanocne dziękczynienie. Oni pierwsi otrzymali Ducha Świętego ku odpuszczeniu grzechów. I w tym Duchu zostali posłani. Jak Ojciec Mnie posłał, tak i Ja was posyłam” (J 20,21). To posłannictwo trwa przez wieki, z pokolenia na pokolenie. I trwa też łaska, która zdolna jest “wszystkie rzeczy nowymi uczynić” (por. Ap 21,5).
Oto Tomasz – który stał się szczególnym protagonistą wszystkich, którzy mówią: “jeżeli (…) nie zobaczę, (…) nie uwierzę” (J 20,25). Stał się też z kolei, w osiem dni później, pierwszym wśród tych, którzy wyznają: “Pan mój i Bóg mój!” (J 20,28). Oby prawda o Chrystusie ukrzyżowanym i zmartwychwstałym znajdowała przystęp do coraz nowych pokoleń tych, którzy “nie widzieli, a uwierzyli” (J 20,29).
Dives in misericordia. Jakże bardzo człowiekowi wszystkich czasów potrzebne jest spotkanie z Tobą, Chryste – spotkanie przez wiarę, którą próbuje się w ogniu doświadczeń, a która owocuje radością – radością paschalną. Wiara owocuje radością “niewymowną i pełną chwały” (1 P 1,8).
Rzym, 18 kwietnia 1993 r.
Źródło: http://www.bozecialo.net/zakon_stanislaw_kazimierczyk_jp2.php
Stanisław Kazimierczyk |
Czy kanonizacja średniowiecznego kapłana z Zakonu Kanoników Regularnych ma jakieś znaczenie dla nas żyjących w XXI wieku? Tak – odpowiadają współbracia świętego Stanisława Kazimierczyka. Uczy nas, że można żyć na pełnych obrotach, ale pod warunkiem, że wpierw nakarmimy się słowem Bożym i Eucharystią.
Stanisław Sołtys, zwany Kazimierczykiem, przyszedł na świat 27 września 1433 roku. Rodzina Sołtysów była bardzo religijna, ich życie ściśle wiązało się z parafią i kościołem Bożego Ciała na krakowskim Kazimierzu, do którego regularnie uczęszczali. Stanisław Sołtys kształcił się w prowadzonej przez Kanoników Regularnych szkole dla chłopców. Po jej ukończeniu podjął studia w Akademii Krakowskiej, następnie kontynuował je na wydziale teologicznym, gdzie uzyskał doktorat. Gdy miał 23 lata zdecydował się wstąpić do Klasztoru Bożego Ciała na Kazimierzu. Po zaledwie roku nowicjatu złożył śluby zakonne. Dalszy okres przygotowania do kapłaństwa nie trwał zbyt długo. Kazimierczyk był już po studiach, dlatego kapłanem został mając 25 lat.
– Patrząc na jego biografię zauważamy, że żył na pełnych obrotach: był kaznodzieją, wychowawcą nowicjuszy, spowiednikiem, zastępcą przeora, opiekował się chorymi. Pomimo wielu zajęć nie utracił zdrowia, ani fizycznego, ani psychicznego. Jak to zrobił? W centrum jego życia wewnętrznego była msza św., słowo Boże, modlitwa. Zawsze przedkładał spotkanie z Bogiem nad „akcyjność” – mówi ks. Jarosław Klimczyk CRL z klasztoru Bożego Ciała w Krakowie. – Potrzebny jest nam ks. Stanisław Kazimierczyk, bo jest świetnym opiekunem „ciągle będących w biegu”: biznesmenów, dziennikarzy, rodziców, pracowników fabryk, studentów, uczniów… i zakonników – dodaje.
Wewnętrzną siłę dawało Kazimierczykowi czynienie dobra dla innych. Był przy tym bardzo pokorny. Choć miał tytuł profesora i pochodził z zamożnego domu, zmywał naczynia z nowicjuszami, prał habity, przyjmował gości. Cenił sobie przyjaźń, a wśród osób, z którymi utrzymywał kontakty byli m.in. wyniesieni później na ołtarze Jan Kanty, Szymon z Lipnicy, Michał Giedroyć. – Kazimierczyk jest nam w XXI wieku bardzo potrzebny, bo swoim życiem pociąga nas do budowania wspólnot i ratowania się przed osamotnieniem. W epoce technicznej – Internetu i telefonów komórkowych – coraz częściej atakuje nas pokusa budowania tylko wirtualnych więzi i zaniedbywania realnych wspólnot i przyjaźni – wskazuje ks. Klimczyk.
Kanonizacja krakowskiego duchownego przypomniała typową dla Kanoników Regularnych, a wciąż aktualną, duchowość devotio moderna. „Nowoczesna pobożność” wskazywała kanonikom cztery szczeble do świętości: naukę, medytację, dobre działanie i kontemplację. Można powiedzieć, że od Soboru Watykańskiego II devotio moderna to nic innego jak Nowa Ewangelizacja.
– Świat zmienia się, ale człowiek ma ciągle to samo serce – tęskniące i pragnące kochać – zauważa ks. Klimczyk. I choć – jak dodaje – patrząc pobieżnie na świat można wątpić, czy dziś człowiek jest głodny Ewangelii, to patrząc wnikliwie, łatwo jest dostrzec ogromną pustkę człowieka XXI wieku, który coraz częściej odkrywa, że tylko Słowo Boga może ją zapełnić swoją prawdą. – Najlepszym dowodem na tę tęsknotę współczesnego człowieka za Logosem są przeżywające renesans ćwiczenia ignacjańskie, oblegane Szkoły Modlitwy Słowem Bożym, czy też rekolekcje Lectio Divina – zaznacza.
Kazimierczyk umarł w 1489 roku. W rok po śmierci przy jego grobie Bóg dokonał 176 uzdrowień, które zostały udokumentowane. Do dzisiejszego dnia tych niezwykłych interwencji było kilkaset lub kilka tysięcy. Starania o beatyfikację Stanisława Kazimierczyka rozpoczęto w 1767 r. Na przeszkodzie stanęły jednak rozbiory Polski i kolejne wojny. Po II wojnie światowej proces beatyfikacyjny podjęto ponownie. Jan Paweł II beatyfikował Stanisława Kazimierczyka 18 kwietnia 1993 r.
19 grudnia 2009 roku papież Benedykt XVI podpisał dekret o cudzie za wstawiennictwem Stanisława Kazimierczyka, co umożliwiło jego kanonizację, która nastąpiła w Rzymie 17 października 2010 roku
Zobacz także:
www.kanonicy.pl
(md © Biuro Prasowe KEP 2010)
http://glosojcapio.pl/index.php?option=com_content&task=view&id=2503&Itemid=75
Kanonicy Regularni Laterańscy
Materiały duszpasterskie
o bł. Stanisławie Kazimierczyku
******
Błogosławiona Maria Katarzyna Troiani, dziewica
Konstancja Troiani urodziła się w zamożnej rodzinie 19 stycznia 1813 r. w Giuliano di Roma, we Włoszech. Była trzecim z czworga dzieci Tomasza i Teresy Troiani. Gdy miała niecałe 6 lat, została sierotą i oddano ją na wychowanie do sierocińca przy klasztorze klarysek w Ferentino.
W 1829 r. Konstancja została klaryską; przyjęła imię Maria Katarzyna i habit zakonny z rąk św. Róży z Viterbo. Wiele lat zajmowała się sierotami, aż do 1854 r., gdy dostała pozwolenie na wyjazd misyjny wraz z pięcioma siostrami do Egiptu.
W Kairze poświęciła się pracy z ubogimi i porzuconymi dziećmi, w Clot-Bey koło Kairu objęła szkołę, a później małe kolegium, do którego uczęszczały ubogie dzieci Egipcjan i Anglików. Gdy w 1865 r. macierzysty klasztor klarysek z Ferentino we Włoszech podjął decyzję o definitywnej rezygnacji z kontynuowania misji w Egipcie, s. Maria Katarzyna postanowiła zostać w Egipcie i założyć nowe zgromadzenie. Widziała bowiem liczne owoce działalności oraz potrzebę posługi miejscowej wspólnocie chrześcijańskiej. Było bardzo wiele trudności na drodze do realizacji tego zamierzenia. Nic jej jednak nie zrażało. By doprowadzić do końca rozpoczęte dzieło, udała się do Rzymu prosić o pozwolenie Stolicę Apostolską. 30 czerwca 1868 roku Kongregacja Rozkrzewiania Wiary wydała dekret zatwierdzający Instytut Franciszkanek Misjonarek Egiptu. Siostra Maria Katarzyna została pierwszą przełożoną generalną Sióstr Franciszkanek Niepokalanego Serca.
Działała aktywnie przeciw niewolnictwu. Po śmierci ks. Mikołaja Olivieriego, który wykupywał murzyńskie dzieci sprzedawane w niewolę na rynku w Kairze, misjonarki kontynuowały jego dzieło. W ich klasztorze znalazło schronienie 748 afrykańskich dzieci uratowanych w ten sposób. Maria Katarzyna – nazywana “Białą Mamą” – zajmowała się również, wraz z siostrami, wyszukiwaniem porzuconych na śmietnikach miast noworodków. Uratowały one w ten sposób życie ponad 1570 niemowlętom. Wszystkim uratowanym siostry starały się zapewnić szkołę, zawód, pracę, a przede wszystkim godną przyszłość.
W tamtych czasach Komunię św. można było przyjmować nie częściej niż trzy razy w tygodniu. Siostra Maria Katarzyna miała specjalne pozwolenie na codzienne przyjmowanie Komunii św. Prowadziła bogate życie duchowe.
Zmarła w Kairze 6 maja 1887 r. Na wiadomość o jej śmierci mówiono: “odeszła Święta”. Początkowo pochowano ją na tamtejszym cmentarzu katolickim. W 1922 r. jej ciało przeniesiono na cmentarz franciszkanów, a w 1949 r. do kaplicy w kairskim klasztorze misjonarek egipskich w Clot-Bey; wreszcie w 1967 r. do kaplicy domu generalnego w Rzymie.
Beatyfikował ją 14 kwietnia 1985 r. papież św. Jan Paweł II.
Obecnie siostry Franciszkanki Misjonarki Niepokalanego Serca Maryi mają 14 klasztorów w Egipcie, 8 w Ziemi Świętej, 7 w pozostałych krajach Bliskiego Wschodu, 29 wspólnot we Włoszech oraz kilkadziesiąt domów w różnych krajach świata.
http://www.brewiarz.katolik.pl/czytelnia/swieci/05-05b.php3
******
Święty Anioł, prezbiter i męczennik
Anioł urodził się w 1145 r. w żydowskiej rodzinie w Jerozolimie. Jego matka przeszła na chrześcijaństwo i ochrzciła swoje dzieci – bliźniaków Anioła i Jana. Rodzice wcześnie zmarli, a bracia po ukończeniu 18 lat wstąpili do klasztoru na Górze Karmel.
Mając 26 lat, Anioł przyjął święcenia kapłańskie. Wkrótce zaczął podróżować po Palestynie. Stał się bardzo szybko sławny za sprawą cudownych uzdrowień, które miały miejsce za jego wstawiennictwem. Właśnie rosnąca popularność sprawiła, że postanowił powrócić do Karmelu. W 1218 r. został wysłany do Rzymu, by przedłożyć papieżowi Honoriuszowi III nowe konstytucje zakonne. Chociaż krótko tam przebywał, dał się poznać jako znakomity kaznodzieja i został wysłany na Sycylię do walki z herezją katarską.
Św. Anioł chciał nawrócić katarskiego rycerza Berengariusza, który żył w związku kazirodczym. Jednak próby namówienia go do zmiany życia nie skończyły się dobrze. Spowodowały tak wielką złość rycerza, że napadł on na karmelitę przed kościołem świętych Filipa i Jakuba w Licata, zadając mu tak poważne rany, że św. Anioł zmarł cztery dni później, wybaczając swojemu oprawcy.
Pochowano go w kościele, obok którego został zraniony, a grób karmelity wkrótce zasłynął licznymi cudami. Jego kult zatwierdził w 1459 r. papież Pius II. W 1662 roku relikwie św. Anioła przeniesiono do nowo wybudowanego kościoła Matki Bożej z Góry Karmel.
W Polsce relikwie św. Anioła przechowywane były w krakowskim kościele na Skałce. Jego wizerunki znajdują się w pokarmelitańskim kościele Najświętszej Krwi Pana Jezusa w Poznaniu, w kościele św. Teresy w Przemyślu i w pokarmelickich stallach w bydgoskiej katedrze.
Jest patronem miasta Licata. Jego wstawiennictwu przypisywano uratowanie Neapolu przed dżumą w 1656 roku.
W ikonografii przedstawiany jest w karmelitańskim habicie, z mieczem w głowie lub piersi. Jego atrybutami są: miecz, palma, księga, trzy korony i lilia.
Św. Angelus z Jerozolimy
Urodził się w 1145 roku w Jerozolimie w rodzinie żydowskiej. Jego matka była konwertytką i to dzięki niej Angelus i jego bliźniaczy brat Jan zostali ochrzczeni. Rodzice wcześnie ich odumarli, obaj młodzieńcy wstąpili w wieku 18 lat do klasztoru na Górze Karmel.
Święcenia kapłańskie otrzymał w wieku 26 lat, krótko po nich podróżował przez Palestynę. Dzięki swej niezwykłej pobożności, za jego wstawiennictwem miało miejsce wiele cudownych uzdrowień. Gdy jego sława rosła, postanowił powrócić do Karmelu.
W 1218 roku wysłano go do Rzymu, do papieża Honoriusza III, aby przedłożyć mu nowe konstytucje zakonne. Po krótkim pobycie w Wiecznym Mieście, gdzie dał się poznać jako znakomity kaznodzieja, został wysłany na Sycylię, aby walczyć z herezją katarską. Św. Angelus pragnął nawrócenia katarskiego rycerza Berengariusza, który żył w kazirodczym związku. Ale gdy próbował namówić go do porzucenia towarzystwa, ten się tak rozsierdził, że napadł na karmelitę przed kościołem pw. św. Filipa i Jakuba w Licata i zadał mu śmiertelne rany. Zakonnik zmarł cztery dni później, wybaczając swojemu oprawcy.
Pochowano go w kościele pw. św. Filipa i Jakuba, a jego grób wkrótce zasłynął licznymi cudami. Kult świętego karmelity zaaprobował papież Pius II w 1459 roku. W 1662 roku relikwie św. Angelusa przeniesiono do nowo wybudowanego kościoła pw. Matki Bożej z Góry Karmel (Santa Maria del Carmine).
W Polsce relikwie św. Angelusa przechowywane były w krakowskim kościele karmelitów na Skałce (wg Jacka Pruszcza). Wizerunki świętego znajdują się w pokarmelitańskim kościele pw. Najświętszej Krwi Pana Jezusa w Poznaniu, w kościele pw. św. Teresy w Przemyślu i w pokarmelickich stallach w bydgoskiej katedrze.
Patron:
Licata.
Ikonografia:
Przedstawiany w karmelitańskim habicie, z mieczem w głowie i/lub piersi. Jego atrybutem jest: miecz, palma, księga, trzy korony, lilia.
Varia:
Wstawiennictwu św. Angelusa przypisywano uratowanie Neapolu przed dżumą w 1656 roku.
.http://martyrologium.blogspot.com/2011/05/sw-angelus-z-jerozolimy.html
Anioł
Imię pochodzenia grecko-łacińskiego od słowa pospolitego angelus (gr. ággelos) ‘posłaniec, zwiastun, anioł’.
W Polsce notowane już w w. XIV w formie łacińskiej Angelus. Pośrednio, poprzez patronimicum Angyolowicz, poświadczona jest też forma Anioł (Angyol – 1490 r.).
Odpowiedniki obcojęz.: łac. Angelus, gr. Ángelos, ang. Angelo, buł. Angeł, cz. Anděl, fr. Ange, Angele, hiszp. Angel, lit. Angelas, Anielus, mac. Angel, niem. Engel, port. Agnello, ros. Angel, rum. Anghel, sch. Anael, Anaelo, Anaelko, słow. Angel, Angelus, słwń. Angel, węg. Angelus, Angyalos, wł. Angelo, Angelico, Angelino.
Ponad osiemdziesięciu wybitnych mężów Kościoła nosiło to imię. Ponad dwudziestu z nich opatrywanych jest w rocznikach kościelnych tytułem świętego lub błogosławionego. Jest oczywiste, że powymieniać ich tu wszystkich nie możemy. Przedstawimy tych, którzy uchodzą za najwybitniejszych. Ich sylwetki poprzedzimy jednakże zarysem tego, co należałoby wiedzieć o aniołach tout court, o tych, którzy tym imieniem oznaczani byli w Biblii i którzy w chrześcijańskim kulcie świętych zajmują miejsca zupełnie wyjątkowe.
Aniołowie – Aniołowie Stróżowie – Archaniołowie są najpierw czystymi duchami, otaczającymi tron Najwyższego, oddającymi Mu nieustanny hołd i wyśpiewującymi Jego chwałę. Ale są też równocześnie Bożymi posłańcami, którzy przekazują ludziom rozkazy Boga, komunikują im oświecenia i łaski, niekiedy także stają się mścicielami lekceważonych przykazań Bożych. O tym wszystkim na rozmaitych miejscach poucza nas Pismo Święte (por. np. Rdz 16, 9; 19, 15; Sdz 6, 14; 2 Krl 1, 3 itd.). Znamienną jest zwłaszcza rola przypisywana im w Nowym Testamencie (por. np. Mt 1, 20; 2, 13; 28, 7; Dz 7, 53; Gal 3, 19; itd.)
Wszędzie pojawiają się jako współpracownicy Bożej Opatrzności. Czynnie uczestniczą w jej troskliwym pochylaniu się nad ludzkością, poszczególnymi społecznościami ludzkimi i jednostkami. Są, można powiedzieć za starochrześcijańskim pisarzem Atenagorasem, jakby cząstkowymi opatrznościami, które troszczą się o poszczególne stworzenia.
Swego anioła protektora miał więc Izrael, naród wybrany, i tego anioła, zdaniem wczesnych gmin chrześcijańskich, odziedziczył po nim Kościół. Ojcowie i teolodzy średniowiecza sądzili także, że swego anioła-opiekuna posiada każdy naród. Zupełnie podobnie w homiliach Ojców, np. Grzegorza z Nyssy czy Bazylego, mówiono o poszczególnych miastach. To przeświadczenie przetrwało wieki i odzwierciedliło się w wypowiedziach wielu świętych, wśród nich bł. Piotra Fabre’a czy św. Franciszka Salezego.
Jeszcze bardziej trwałym okazało się w chrześcijaństwie przekonanie o tym, że anioła stróża posiada każdy wierzący. Nie jest ono formalnie wyrażone w Piśmie Świętym, a Kościół nie określał go uroczyście jako prawdy wiary, mimo to posiada powszechne uznanie chrześcijan i zawsze uchodziło za rzecz solidnie uzasadnioną przez patrystyczne rozumienie licznych wypowiedzi Biblii.
Przede wszystkim sam Chrystus nauczał, że aniołów stróżów posiadają dzieci (Mt 18, 10), ale stąd łatwo już przecież wyciągnąć wniosek, że tego przywileju nie są także pozbawieni dorośli, obdarzeni tą samą godnością, tymi samymi potrzebami i podobnymi słabościami.
Odpowiada to samej naturze tych niebieskich duchów, które czują się szczęśliwe, gdy mogą naśladować swego Stwórcę i nieść pomoc ludziom. Mogą to czynić w imię braterstwa, bo ludzie zostali stworzeni na ich podobieństwo, a potem odkupieni Krwią Przenajśw., powołani do synostwa Bożego.
Strzegą ludzkiego ciała i naszego losu doczesnego (por. Rdz 19, 21; 48, 16; 2 Mch 3, 25 itd.; Mt 18, 10; Dz 5, 19-20; 12, 7 itd.), a bardziej jeszcze troszczą się o nasze dobro duchowe. Osłaniają dlatego przed atakami wroga, zmniejszają moc lub ilość pokus, podtrzymują na duchu, pocieszają, wspomagają w wieloraki sposób. Życiorysy świętych dostarczają nam niezliczonej liczby przykładów na to, jak byli oni głęboko przekonani o takiej roli aniołów stróżów i w jak różnorodny sposób ich opieki doświadczali.
Aniołowie byli przede wszystkim ich przewodnikami duchowymi, wskazującymi drogę i wyprowadzającymi z sytuacji niejasnych, zawikłanych. To samo świadectwo upewnia nas, że takimi przewodnikami i pocieszycielami stawali się zwłaszcza w godzinie śmierci, a więc w tej ostatniej obieży, jaka oczekuje każdego człowieka.
Wedle tego samego przekonania i licznych wypowiedzi tych samych świadków wiary, tzn. świętych, aniołowie stróżowie stawali się też naszymi ambasadorami u Boga. Zanosili więc przed Jego tron nasze modlitwy i ofiary. Dołączali do nich swe własne prośby, a tak wstawiali się za nami. Upraszali zwłokę w karaniu, uzyskiwali dalsze zlitowania, sprawiali więc, że Gospodarz nie decydował jeszcze, aby wyciąć drzewo i pozwalał na dalszą próbę, aby mogło nareszcie przynieść swój owoc.
Tym przekonaniom chrześcijańskim, ledwo tutaj zarysowanym, towarzyszyły od najdawniejszych czasów oznaki czci i nabożeństwa. Jednym z najwcześniejszych świadectw w tym względzie jest mowa Dydyma Ślepca (-395). Nieco później analogiczne dowody czci odnajdujemy w starych sakramentarzach, inskrypcjach, dedykacjach kościołów. Szerzy się równocześnie kult, z którym wcześnie łączono pozdrowienia dla aniołów stróżów. Z czasem skłaniano się jednak do tego, aby czci tych ostatnich poświęcić jakiś dzień osobny. Pierwsze święto ku ich czci ustanowiono bodaj w r. 1513 w Portugalii. Rozszerzone wcześnie na cały Półwysep Iberyjski, zrazu nie miało ono jednolitego terminu. Na prośbę Ferdynanda II papież Paweł V nakazał je w r. 1608 obchodzić w pierwszy wolny dzień po święcie Michała archanioła, ale w niektórych krajach obchodzono je jeszcze długo także w innych porach roku. Termin październikowy przyjął się dopiero po dekrecie Leona XIII z r. 1893.
W tym czasie istniało już wiele bractw i zgromadzeń zakonnych pod wezwaniem aniołów stróżów. Szeroko też rozpowszechniony był zwyczaj poświęcania im wtorków każdego tygodnia (Msza wotywna).
Nie potrzebujemy prawie dodawać, że te rozmaite przejawy czci dla aniołów stróżów znalazły także swe bogate odzwierciedlenie w sztukach plastycznych oraz w arcydziełach literatury. Gdy o te ostatnie chodzi, wystarczy wspomnieć pieśń 30 Raju Dantego oraz Sen Geroncjusza Newmana.
Wezwanie, o którym wspominaliśmy powyżej, powstało prawdopodobnie w w. XVII. O innych, a także o pieśniach czy wzmiankach w litaniach, mówić tu już niepodobna.
Należy natomiast podkreślić, że niektórzy spośród angeli – tych wysłańców, w zbliżeniu się Boga do ludzkości odegrali rolę szczególną, zwłaszcza wówczas, gdy Słowo zstępowało na ziemię, aby stać się ciałem. Tym szczególnym posłańcom Bożym, którym powierzone zostały doniosłe zadania, Pismo Święte nadało imiona.
Rafał ukazał więc słodycz Bożej Opatrzności, nachylającej się zarówno nad losem uciśnionych, jak i udrękami sprawiedliwych. Księga Tobiasza mówi o tym, jak był dla nich przewodnikiem, lekarzem, dobroczyńcą.
Gabriel odegrał wielką rolę, gdy Syn Boży zstępował na ziemię. On to właśnie zwiastował Marii Jego poczęcie i przemówił słowami, które tak często powtarzamy w pozdrowieniu, nazwanym dlatego anielskim.
Michał był w Starym Testamencie opiekunem ludu Bożego, i dlatego też Kościół od najdawniejszych czasów czci go jako własnego opiekuna, bo przecież sam nazywa się ludem Bożym i jest rzeczywiście legalnym spadkobiercą Izraela. Ten to opiekun u św. Jana Ewangelisty ukazuje się też jako pogromca Złego, który pragnąłby zaszkodzić Kościołowi.
Tych trzech więc znamy bliżej z ich symbolicznych, pełnych wymowy imion. Tych też chrześcijaństwo od najdawniejszych czasów szczególnie czciło. Na tę cześć, okazywaną uroczyście, wyznaczało rozmaite dni w roku. Sami do niedawna czyniliśmy to w trzech odrębnych terminach. Obecnie, by nie przeciążać kalendarza liturgicznego, archaniołów wspomina się razem w dniu 29 września, natomiast o aniołach stróżach mówią teksty liturgiczne przeznaczone na 2 października.
Anioł Karmelita. Urodzony w r. 1185 w Jerozolimie, był synem Żydów, którzy niedawno przyjęli chrzest. Mając lat 19, wstąpił do karmelitów. W r. 1213 przyjął święcenia kapłańskie. Przebywał potem w eremie na górze Karmel. W r. 1219 św. Brokard wysłał go do Honoriusza III dla przedłożenia sytuacji zakonu powstałego przed soborem lateraneńskim IV i dlatego nie objętym soborowym zakazem zakładania nowych zakonnych wspólnot. W Rzymie miał się spotkać ze świętymi Franciszkiem i Dominikiem. Pierwszemu miał przepowiedzieć stygmaty, a Franciszek nawzajem przepowiedział mu męczeństwo. Z Rzymu podążył na Sycylię, gdzie gorliwie zwalczał katarów. Gdy w Licata nawrócił konkubinę jakiegoś rycerza, ten w czasie nabożeństwa wtargnął do kościoła i pięciokrotnie uderzył nań mieczem. Nie pozwolił skrzywdzić napastnika. Zmarł z odniesionych ran 5 maja 1220 r. Spontanicznie uznano go za męczennika, natomiast Żywot (BHL 464-465) wzbudza już nie tylko wątpliwości, ale także głęboką nieufność.
Zob także BHL 466-468. Inne w DHGE 3 (1924), 6-9. – Ikonografia w LCI 5 (1973), 164 n. oraz w Bibl. Ss. 1 (1961), 1239-1242 (dwie reprodukcje).
Anioł de Scarpettis urodził się w Borgo Sansepolcro, w Umbrii. W r. 1254 wstąpił do augustianów, którzy wysłali go później do Anglii. Rozwinął tam energiczną działalność i pozakładał nowe domy zakonne. Zmarł po powrocie do ojczyzny, w r. 1306. Wspominany jest 15 lutego lub 1 października. Kult zaaprobowano w r. 1921.
Anioł z Chiarino (w Marchii Ankońskiej, Clarenus). Urodził się około r. 1250 w rodzinie wieśniaczej. Zrazu występował pod imieniem Pietro da Fossombrone. Gdy wstąpił do franciszkanów, rychło dał się poznać jako rygorysta. Wzbudzało to sprzeciw wielu do tego stopnia, że zamknięto go w karcerze, a potem jako misjonarza wysłano do Armenii. Gdy wrócił, Celestyn V pozwolił mu na zorganizowanie grupy nazwanej pauperes heremitae domini Coelestini. Gdy Bonifacy VIII wycofał papieską aprobatę, uszedł do Grecji. Wrócił stamtąd w r. 1305. Wkrótce został przywódcą spirituales i kilka lat żył w eremie prowincji rzymskiej. W r. 1311 udał się do Awinionu, aby wziąć udział w dyskusji o ubóstwie. Zmuszony do podporządkowania się, został uroczyście potępiony, a potem wtrącony do więzienia. Adresując do Jana XXII swą Epistola excusatoria, zdołał się usprawiedliwić. W latach 1318-1334 spokojnie już rządził swą kongregacją. Zagrożony na nowo przez inkwizycję, schronił się na południu Italii. Zmarł w eremie Santa Maria in Aspro, w Bazylikacie, w dniu 15 czerwca 1337. Zostawił po sobie sporo pism i tłumaczeń z greckiego, zwłaszcza przekład Drabiny raju Jana Klimaka. Potomni oceniali go rozmaicie. Niektórzy uważają dlatego, że po dziś dzień oczekuje na osąd historii.
Anioł Carletti z Chivasso (Clavasium, w Ligurii). Urodził się w r. 1411. Doktoraty teologii i prawa zdobył w Bolonii. Po powrocie do ojczyzny ofiarowano mu wysokie stanowiska, ale niebawem wstąpił do obserwantów. Był u nich wikariuszem prowincjonalnym. W r. 1467 towarzyszył Piotrowi z Neapolu na kapitułę do Krakowa, na której doszło do podziału prowincji austriackiej. Odnotował to Jan z Komorowa. Czterokrotnie był potem wikariuszem generalnym. Na żądanie Sykstusa IV głosił krucjatę. Zmarł w Cuneo 11 kwietnia 1495 r. Pozostawił po sobie kilka pism, w tym Summę kazuistyczną, zwaną nieraz Anielską: Summa Angelica casuum conscientiae. Luter spalił ją uroczyście w r. 1520 w Wittenberdze, nazywając -bardziej niż diabelską-.
Wystarczająco LThK 1 (1957), 541. Obszerniej, z wykazem starszej literatury: DHGE 3 (1924), 19 n.
Anioł Orsucci. Urodził się w r. 1573 w Lukce, w rodzinie szlacheckiej. W r. 1586 wstąpił do dominikanów. W jedenaście lat później otrzymał święcenia kapłańskie. W r. 1600 wyjechał na Filipiny. Potem przez jakiś czas przebywał w Meksyku, ale wrócił do Manili. W r. 1622 wyprawił się do Japonii, ale już po czterech miesiącach został ujęty i w czasie generalnej kaźni razem z innymi spalony w Nagasaki. Stało się to w dniu 10 września. Do grona błogosławionych zaliczony został w r. 1867.
Anioł z Acri, w Kalabrii. Urodził się 19 października 1669 r. Wstąpiwszy do kapucynów, przeżył trudny okres wątpliwości i bojaźni o to, czy podoła czekającym go zadaniom. Potem z powodzeniem pracował w Kalabrii i środkowych Włoszech. Słynął z daru czytania w sercach ludzkich i bilokacji. Zmarł w Acri 30 października 1739 r. Beatyfikowany został w r. 1825. W r. 1745 ukazało się pierwsze wydanie jego broszurki pt. Ges- piissimo
******
Błogosławiony Sulprycjusz Nuncjusz
Sulprycjusz przyszedł na świat 13 kwietnia 1817 roku w wiosce Pescosansonesco, położonej pięknie na ustroniu w górach w pobliżu miasteczka Torre dei Pazzi. Gdy miał ledwie kilka lat, zmarli jego rodzice; zajęła się nim babcia, Anna Rozaria. Kiedy jednak i tę niebawem zabrała śmierć, dziewięcioletniego chłopca wziął do siebie wuj, Dominik Luciani. Krewny nieuczciwie wykorzystywał chłopca, angażując go do najcięższych prac. Kiedy chłopiec miał 14 lat, z powodu nadmiernej pracy nadwyrężył sobie nogę, tak że pękła mu kość w stopie. Musiał przeleżeć w szpitalu trzy miesiące (1831).
Po powrocie ze szpitala nie zamieszkał już u okrutnego wuja, ale udał się do Neapolu w poszukiwaniu krewnego, Franciszka Sulprycjusza. Tu przypadkowo napotkał Feliksa Wochingera, który polubił chłopca jak własnego syna. Niestety, rana zaczęła się boleśnie odnawiać. Chłopak udał się ponownie do szpitala dla nieuleczalnie chorych, gdyż był to szpital przeznaczony dla najuboższych. Kiedy zacny Wochinger odwiedził go i zorientował się, w jak prymitywnych warunkach przebywają tam chorzy, zabrał ze sobą Sulprycjusza do domu w pobliżu Neapolu (1834). Lekarze nie poznali się na chorobie. Młodzieniec znosił niewysłowione bóle z heroiczną pogodą ducha oraz poddaniem się woli Bożej. Ucięto mu nogę, ale bóle nie ustały. W takim stanie zmarł 5 maja 1836 roku, mając zaledwie 19 lat. Ciało zmarłego w opinii świętości młodzieńca umieszczono w kościele rodzinnym, w Pescosansonesco. Przez pięć dni niezliczone tłumy wiernych, zgromadzone na tym pustkowiu, ściągały z różnych stron, by modlić się przez jego orędownictwo. Malarz Maldarelli wykonał jego wierny portret. Ciało zabalsamowano i umieszczono w kryształowej trumnie. Już w 21 lat po jego zgonie papież Pius IX ogłosił młodzieńca Sługą Bożym. Papież Leon XIII wydał dekret o heroiczności jego cnót (1891), a papież św. Jan XXIII dnia 7 marca 1963 roku zatwierdził cuda, przedstawione w procesie beatyfikacyjnym i tego samego roku wobec zgromadzonych ojców Soboru Watykańskiego II ogłosił Sulprycjusza błogosławionym. Jest to pierwszy robotnik wyniesiony do chwały ołtarzy. Ciężka praca od dziecka, znoszona z poddaniem się woli Bożej, sieroca niedola i cierpienia ostatnich lat otworzyły mu drogę do chwały wybranych. http://www.brewiarz.katolik.pl/czytelnia/swieci/05-05d.php3
|
******
bł Grzegorz Frąckowiak (1911 – 1943)
Urodził się 8 lipca 1911 w Łowęcicach koło Jarocina. Był synem Andrzeja i Zofii z domu Płończak. Wychowywał się w wielodzietnej rodzinie, był ósmym z dwanaściorga rodzeństwa. W 1927 roku wstąpił do niższego seminarium prowadzonego przez misjonarzy zakonu Werbistów. Następnie wstąpił do postulatu w Górnej Grupie pod Grudziądzem i tam przyjął imię Grzegorz (8 września 1930). Dzięki swej gorliwości w nowicjacie pierwsze śluby złożył w 1932, a śluby wieczyste 8 września 1938. Przez zwierzchników określany był jako wzorowy zakonnik. W trakcie nauki zdobył zawód introligatora.
Podczas agresji niemieckiej uczył dzieci katechizmu i przygotowywał je do I Komunii świętej, a gdy zabrakło wywiezionego do hitlerowskiego obozu koncentracyjnego o. Giczela, udzielał komunii i chrzcił dzieci. Kolportował tajną gazetkę Dla Ciebie, Polsko, ale kiedy Gestapo natrafiło na ślad tej działalności i zaczęły się aresztowania już od roku z ulotkami nie miał nic wspólnego. Jednak dla ratowania innych, po spowiedzi i Komunii św. wziął winę na siebie. Torturowany w Jarocinie, Środzie i Forcie VII w Poznaniu, został następnie przewieziony do więzienia w Zwickau by zakończyć życie egzekucją w Dreźnie 5 maja 1943 roku.
Beatyfikowany przez Jana Pawła II w Warszawie 13 czerwca 1999 w grupie 108 polskich męczenników.
******
św Hilary z Arles (403 – 449)
We wczesnej młodości wstąpił do opactwa w Lérins, którego przełożonym był w tym czasie jego krewny św Honorat z Arles, słynny założyciel ośrodka leryneńskiego. Po jego śmierci w 429 Hilary został biskupem Lérins. Wzorując się na św Augustynie, Hilary założył dla kleru katedralnego kongregację kapłańską. Należący do niej duchowni większość czasu spędzali na wspólnych zajęciach ascetycznych. Następnie Hilary pełnił urząd metropolity Vienny i Narbonny, będąc przy tym jakby prymasem całej południowej Galii. Tytuł ten nosił prawdopodobnie jego poprzednik Patrokliusz z Arles.
Urząd sprawował z wielką gorliwością, prostotą i wyrzeczeniem. Źródła podkreślają jego zapał w głoszeniu słowa Bożego, które umiał wykładać w sposób dostosowany do słuchaczy. Sam żył bardzo ubogo, a na utrzymanie zarabiał własnymi rękami. Odziedziczywszy po poprzednikach przeświadczenie o dużych uprawnieniach swej biskupiej stolicy, Hilary otaczał także gorliwą troską inne diecezje Galii i uczestniczył w wielu synodach. Gdy u św. Germana z Auxerre dowiedział się o pewnych nieprawidłowościach, jakie zaszły przy obiorze Chelidoniusza, biskupa z Besançon, zarządził i przeprowadził jego odsunięcie i wybór następcy. Naraził się w ten sposób na konflikt z Rzymem, dokąd Chelidoniusz pojechał osobiście bronić swej sprawy. W ciężkich zimowych warunkach Hilary udał się wówczas także do Rzymu, ale nie znalazłszy tam rychłego posłuchu, bez słowa opuścił stolicę papieską. W ten to sposób naraził się na gniew Leona Wielkiego. W konsekwencji spadły nań gromy i utracił prerogatywy prymasowskie. Zniósł to spokojnie, nie uronił zresztą niczego z powagi i czci, jakiej zażywał w samym Arles. Gdy zmarł 5 maja 449 r., lud nie pamiętał mu jego niezręczności i pochopności, i bez wahania zaczął go czcić jako świętego. Cześć tę ugruntował także autor jego życiorysu, którym był prawdopodobnie kontynuator Gennadiusza, biskup Honorat z Marsylii. Mniej oględnie poczynali sobie z jego pamięcią niektórzy z historyków. Przenosząc na czasy Hilarego pojęcia z innych epok – nierzadki to błąd u pisarzy – okrzyknęli Hilarego -duchowym praojcem gallikanizmu- i przypisali mu -niezdrowe ambicje osobiste-. Wczesne relacje i wyłaniająca się z nich duchowa sylwetka świętego zaprzeczają temu surowemu sądowi. Dzień pamięci początkowo 16 stycznia.
Jego imię zostało później włączone do martyrologium rzymskiego. Wspomnienie liturgiczne obchodzono 5 maja. W ciągu swego życia cieszył się szacunkiem współczesnych ze względu na swą elokwencję i pobożność.
******
bł Illuminat z Rieti (+ok 1266)
W rzeczywistości pochodził z Rocca Sinibalda lub z Rocca Antiqua, miejscowości położonych niedaleko Rieti, nie zaś z samego miasta. Jako jeden z pierwszych towarzyszył od r. 1210 Franciszkowi z Asyżu. Był z nim razem na Wschodzie, a w r. 1219 uczestniczył w audiencji, jakiej im udzielił sułtan Egiptu Melek-el-Kamel. On też jako jeden z pierwszych dowiedział się o stygmatach Franciszka. Bracia Leon, Anioł i Rufin zaznaczyli we wstępie do swej Legenda trium sociorum , że znajdował się pośród ich informatorów. Zmarł w Asyżu około r. 1266. Dante umieścił go w Raju tuż obok Bonawentury. W martyrologiach franciszkańskich figurował pod dniem 5 maja. Wspomniany w Martyrologium Rzymskim z 1938 roku. Nie należy go mylić z Illuminatem, który sekretarzował bratu Eliaszowi, a potem był biskupem Asyżu (1274 – 1281).
******
św Irena Macedońska z Tracji (+I w)
Żyła u schyłku I w. Pochodziła z Tracji (obecnie wschodnia Grecja). Była córką rządcy jednego z miast. Już w młodości zapałała miłością do Chrystusa i została ochrzczona przez apostoła Tymoteusza. Odrzuciła możliwość wyjścia za mąż i zaczęła przekonywać rodziców, aby i oni przyjęli chrześcijaństwo. Początkowo jej ojciec – Licjusz zainteresował się propozycją córki, jednak wkrótce, gdy odmówiła złożenia ofiary bożkom, oburzył się i rozkazał rzucić ją pod kopyta dzikich koni. Zwierzęta nie tylko nie uczyniły córce żadnej szkody, ale osaczywszy Lucjusza stratowały go. Tylko modlitwa świętej zachowała go przy życiu. Ten cud sprawił, iż wiarę chrześcijańską przyjęło osiemdziesiąt tysięcy osób.
Irena otwarcie zaczęła głosić Słowo Boże, za co pojmano ją i na rozkaz rządcy Sedecjusza poddano wymyślnym torturom: wrzucono do dołu ze żmijami, kaleczono piłą, przywiązywano do młyńskiego koła. Zawsze jednak w cudowny sposób pozostawała nietknięta. Została też wtrącona do miedzianego rozpalonego byka, co również nie spowodowało jej śmierci. Widząc ten cud kolejnych sto tysięcy osób uwierzyło w Chrystusa.
Otrzymując objawienie o zbliżającej się śmierci, Irena zamknęła się w jaskini, wejście której na jej prośbę zawalono kamieniami. Tam zmarła na przełomie I i II w. Jej relikwie przeniesiono do Konstantynopola, gdzie zbudowano na jej cześć kilka wspaniałych świątyń. Ze względu na miejsce pochodzenia Cerkiew nazywa męczennicę mianem Macedońska.
********
św Irena (Penelopa)
św Ireneusz
św Peregryn
Penelopa-Irena (Erina). Imię Penelopa miała przed chrztem nosić legendarna Irena, którą martyrologia wymieniały pod dniem 5 maja. Według opowiadania, bogatego w nieprawdopodobieństwa, miała być córką jakiegoś króla Licyniusza. Zginąć miała za króla Persów Sapora około roku 300, przy czym sędzia, skazujący ją na śmierć, zwał się Ampellianus. Badacze sądzą, że w gruncie rzeczy chodzi o męczennicę z Tesaloniki. Święta pojawia się zazwyczaj w towarzystwie innych męczenników: Ireneusza, Peregryna itd. Wspomniani w Martyrologium Rzymskim z 1938 roku.
******
bł Katarzyna Cittadini (1801 – 1857)
Urodziła się w Bergamo w północnych Włoszech 28 września 1801 r. Jej rodzice kilka lat wcześniej wyemigrowali z wioski Villa d’Alme. Dwa lata później urodziła się jej siostra Judyta. Po pięciu latach umarła im matka, a ojciec prawdopodobnie zaciągnął się do wojska napoleońskiego. Dzięki miłosiernej pomocy któregoś z sąsiadów zostały przyjęte do sierocińca zwanego “il Conventino” w Bergamo.
Katarzyna i Judyta pozostały w “il Conventino” do r. 1823. W tym czasie uczyły się, pracowały, pogłębiały swoje życie duchowe. W grupie rówieśnic wyróżniały się wrodzoną inteligencją, pilnością, zdolnościami i wrażliwością na potrzeby bliźnich. Katarzyna uzyskała dyplom nauczycielski, po czym obie siostry zamieszkały u kuzynki Marii i jej braci, kapłanów Jana i Antoniego w miejscowości Calolzio. Dzięki ich pomocy Katarzyna zaczęła pracować jako nauczycielka w szkole podstawowej dla dziewcząt w miejscowości Somasca w gminie Vercurago. Trzy lata później, przy wsparciu i finansowej pomocy ks. Antoniego, Katarzyna i Judyta kupiły w Somasca dom, w którym pozostały do końca życia. Katarzyna kontynuowała pracę w szkole publicznej, a Judyta założyła szkołę prywatną dla ubogich dziewcząt, które z różnych przyczyn nie mogły uczęszczać do szkół państwowych.
Ówczesne szkolnictwo borykało się z wieloma problemami: brakowało wykształconej kadry nauczycielskiej, programów dydaktycznych, pomieszczeń i budynków, podczas gdy 50% społeczeństwa stanowili analfabeci. Katarzyna pragnęła, by szkoła stała się miejscem ćwiczenia w miłości, wierze i nadziei, praktykowania miłości wzajemnej, dzielenia się w potrzebie i kultywowania dobra wspólnego, środowiskiem uszlachetniającym całe społeczeństwo. Tak pojmowana szkoła, ożywiana duchem miłości i wolna od niesprawiedliwości czy dyskryminacji, stała się dla Katarzyny i jej siostry celem i wyzwaniem. Pomimo trudności wkrótce obok szkoły powstał konwikt dla dziewcząt, sierociniec i ośrodek, w którym Katarzyna — wyprzedzając swoją epokę — zrealizowała nowoczesny model oratorium, łączący wychowanie religijne z formacją duchową i rozrywką.
Odczytując “znaki czasów” Katarzyna postanowiła umocnić swe dzieło wychowawcze. Wraz z Judytą i trzema towarzyszkami, przyciągniętymi sławą “nauczycielki, która potrafi czytać w sercach młodzieży”, założyła Zgromadzenie Sióstr Urszulanek od św Hieronima z Somasca, które dzisiaj pracują w wielu krajach Europy, Ameryki Łacińskiej i Azji. Siostry poświęcają się głównie wychowaniu chrześcijańskiemu, majac na celu “dobro doczesne i duchowe nie tylko młodych, ale także rodzin”.
Katarzyna zmarła 5 maja 1857 r., siedem miesięcy przed ostatecznym zatwierdzeniem Reguły przez biskupa Bergamo. Jej testament najpełniej wyraża się w ewangelicznej obietnicy, którą Katarzyna określała jako “obietnicę niezawodną”: “Cokolwiek uczyniliście jednemu z tych moich najmniejszych, mnieście uczynili”.
Papież Jan Paweł II, ogłaszając ją błogosławioną 29 kwietnia 2001 r., podkreślił aktualność jej dziedzictwa duchowego zwłaszcza “dla tych, którzy maja być nauczycielami wiary i w naszej epoce wielkich przemian społecznych pragną przekazywać młodym pokoleniom wartości chrześcijańskiej kultury”.
http://www.wikalim.republika.pl/0863_patroni0505.html
******
bł. Benwenuta z Recanati, mnicha (+ 1289); św. Eulogiusza, biskupa Edessy (+ 383); św. Eutymiusza, męczennika (+ 305); św. Geruncjusza z Mediolanu, biskupa (+ V w.); św. Hilarego, biskupa Arles (+ 449); świętych męczenników: Ireneusza, Peregryna i Ireny (+ ok. 300); św. Jowiniana (+ ok. 260); św. Maksyma, biskupa Jerozolimy (+ ok. 350); św. Sacerdota, biskupa (+ VI w.); św. Teodora, biskupa Bolonii (+ VI w.)
******
***************************************************************************************************************************************
TO WARTO PRZECZYTAĆ
*******
Nie ma dziecka, jest człowiek
Edward Ryś / slo
Dziecko jest takim samym człowiekiem jak dorosły, tylko trochę mniejszym. Słynne zdanie Janusza Korczaka: “Nie ma dziecka, jest człowiek” najdobitniej oddaje tę prawdę.
- W. Eichelberger, M. M. Malewska, Być tutaj, Warszawa 1999.
- A. Faber, E. Mazlish, Jak mówić, żeby dzieci nas słuchały. Jak słuchać, żeby dzieci do nas mówiły, Kraków 2000.
- R. May, Miłość i wola, Poznań 1993.
- R. Skynner, J. Cleese, Żyć w rodzinie i przetrwać, Warszawa 1992.
http://www.deon.pl/inteligentne-zycie/wychowanie-dziecka/art,151,nie-ma-dziecka-jest-czlowiek.html
*******
Do kogo się modlę?
Joyce Rupp OSM
Skoro modlitwa polega na wchodzeniu w bliską więź z Bogiem, powstaje pytanie: Jak nazywać Tego, z którym się komunikujemy i jak odnosić się do Niego? Jakich imion i metafor używać w modlitwie, żeby zwrócić się do Boga tajemnicy, Tego, który jest dostępny i dotyka naszych serc zarówno w modlitwie formalnej, jak i w nieoczekiwanych chwilach? Czy słowa, których wobec Niego używamy, coś zmieniają?
W modlitwie może nam przeszkodzić fałszywe albo zawężone pojęcie o tym, Kim jest Bóg. Po roku nowicjatu odnosiłam się do Boga jak do bardzo drogiej, kochanej osoby, jednak ta relacja zawierała pewną ukrytą wadę. Bezpośrednio odzwierciedlała ona moją więź z ziemskim tatą – chociaż byłam tego nieświadoma. Prosta uwaga, kiedy miałam trzydzieści kilka lat, przebudziła mnie i zmieniła perspektywę mojego patrzenia na tę sprawę.
Jakich imion i metafor używać w modlitwie, żeby zwrócić się do Boga tajemnicy, Tego, który jest dostępny i dotyka naszych serc zarówno w modlitwie formalnej, jak i w nieoczekiwanych chwilach? Czy słowa, których wobec Niego używamy, coś zmieniają?
W kilka osób dorosłych planowaliśmy zorganizowanie rekolekcji dla uczniów ostatniej klasy szkoły średniej. Rzucaliśmy pomysłami i dyskutowaliśmy, co można zrobić. Jeden z członków zespołu zaproponował, by jako głównego motywu użyć modlitwy poddania się Bogu Charlesa de Foucauld. W modlitwie tej oddaje się on całkowicie w ręce Boga i wyraża wdzięczność za wszystko, co może się z nim stać. Wyznaje, że jest gotów przyjąć wszystko, co znajdzie się na jego drodze i prosi jedynie, by wypełniała się Boża wola. Następnie wyznaje Bogu swoją miłość i poddaje się “bez ograniczeń, z nieskończoną ufnością” w Boże ręce.
Przeraziła mnie myśl wykorzystania tej modlitwy i natychmiast zaprotestowałam: “Nie możemy młodych ludzi prosić, by modlili się tymi słowami. Ja sama nie potrafię się tak modlić!”. Ów mężczyzna z zespołu spojrzał na mnie szeroko otwartymi oczami. Lekkim, żartobliwym tonem z odcieniem czegoś, co brzmiało jak udawane zdziwienie wobec mojego krzyku, zadał pytanie, którego nigdy nie zapomnę: “To chyba niewiele mówi o tym, kim jest twój Bóg, prawda?”. Postawił swoją tezę, a ona przebiła się przez wewnętrzny mur – o którego istnieniu nie wiedziałam – przeszkadzający, by moja więź z Bogiem stała się wszystkim, czym może być.
Ścisnęło mnie w gardle i nie mogłam odpowiedzieć nic poza: “Cóż, po prostu nie potrafię tego zrobić; tylko tyle”. Całe tygodnie myślałam o tej uwadze. Jedno za drugim pojawiały się pytania. Dlaczego bałam się poddać Temu, który był najważniejszy w moim życiu? Czemu byłam niezdolna do oddania się pod opiekę Bogu, który, jak wierzyłam, naprawdę mnie kocha, z którym spotykałam się na modlitwie każdego dnia i z którym czułam wzajemność więzi? Co według mnie by się wydarzyło, gdybym oddała wszystko, co moje, tej Boskiej Istocie?
Kiedy przeszukiwałam swoje wnętrze i przetrząsałam osobistą historię, starałam się znaleźć pamiętne wydarzenia i doświadczenia, które mogły podsycać obawę przed poddaniem się Bogu. Wreszcie pojęłam. Prawda stała się jasna. Zrozumiałam, że bałam się dwóch spraw: chciałam robić wszystko, co w mojej mocy, by podobać się Bogu, by sprostać Jego oczekiwaniom i lękałam się, ile może mnie kosztować całkowite oddanie siebie. Musiałam przyznać, że byłam przerażona wymaganiami i trudnymi próbami, jakie, według mnie, miał postawić przede mną Bóg.
Nie tylko rozpoznałam mój lęk przed oddaniem się Bogu, ale też odkryłam jego źródło. Wciąż nie powierzyłam w pełni swego życia Bogu z powodu dawnego przesłania pochodzącego od mego taty. Ojciec był prawym człowiekiem o bardzo wysokich ideałach. Od każdego ze swoich dzieci dużo oczekiwał. Wcześnie dowiedziałam się, że ogromnie dużo się po mnie spodziewa. Kiedy nie wywiązywałam się i nie dawałam rady sprostać tym nadziejom i ideałom, spotykałam się z jego niezadowoleniem i rozczarowaniem. Pierwszy taki przypadek, jaki sobie przypominam, zdarzył się, gdy miałam trzy albo cztery lata. Przy kolacji zrobiłam coś głupiego, wepchnęłam znienawidzoną sałatę pod stół. Tata spojrzał surowo i udzielił mi reprymendy: “Więc taką dziewczynką się okazujesz?”. To przenikliwe pytanie zmiażdżyło mi serce. Kochałam ojca i bardzo chciałam zdobyć jego aprobatę i zyskać jego miłość. Jego słowa sugerowały, że zawiodłam go, że gdybym postępowała lepiej, bardziej by mnie kochał. Choć mój obecny pogląd na Boga rozszerzył się ponad patrzenie na Niego jak na ojcowski, męski obraz, w czasie tamtego incydentu rodzinnego koncepcja ojca odgrywała najważniejszą rolę w moim pojęciu Osoby Boga. Dlatego łatwo przeniosłam uwagę taty na to, jakie będą oczekiwania Boga wobec mnie. Wydawało się naturalne, że Bóg zechce, bym się rozwijała, zasługiwała na miłość i aprobatę przez to, jak postępuję.
Weszłam więc w swoje lata trzydzieste z dawnym wrażeniem, ciążącym na mojej więzi z Bogiem. Nic dziwnego, że nie potrafiłam wypowiedzieć modlitwy poddania się Bogu. Odkrycie źródła mojego wadliwego poglądu nie zmieniło natychmiast sytuacji. Musiałem przejść długą drogę, zanim zdołałam prawdziwie przyjąć rzeczywistość absolutnie wspaniałomyślnej, bezwarunkowej miłości Boga. Po około dziesięciu latach i jeszcze jednym trudnym doświadczeniu mogę z pełnym przekonaniem powiedzieć, że Bóg jest zawsze po mojej stronie, a nigdy przeciw mnie. Wreszcie potrafię uwierzyć w to, co św. Paweł napisał dawno temu: I jestem pewien, że ani śmierć, ani życie, ani aniołowie, ani Zwierzchności, ani rzeczy teraźniejsze, ani przyszłe, ani Moce, ani co wysokie, ani co głębokie, ani jakiekolwiek inne stworzenie nie zdoła nas odłączyć od miłości Boga, która jest w Chrystusie Jezusie, Panu naszym (Rz 8, 38-39).
Jak ostatecznie doszłam do tego wyzwalającego zaufania do Boga? Kiedy skończyłam czterdzieści lat, postanowiłam wziąć udział w trzydziestodniowych rekolekcjach. Z pomocą uzdolnionego przewodnika duchowego modliłam się według Ćwiczeń Duchownych św. Ignacego Loyoli – czterech tygodni medytacji nad życiem i nauczaniem Jezusa. Raz po raz w tym okresie widziałam miłosierdzie i litość, jakie Jezus okazywał mężczyznom i kobietom. Przekonywałam się, jak przesłania i wydarzenia Jego życia odzwierciedlają Bożą dobroć. Dzięki codziennemu rozmyślaniu nad tekstami Ewangelii powoli uwalniałam się od dawnego przekonania o konieczności zasłużenia na Bożą miłość przez dorównywanie jakimś niemożliwym Boskim oczekiwaniom.
Modlenie się cyklem życia, śmierci i Zmartwychwstania Jezusa przekonało mnie, że bez względu na to, co dzieje się w moim życiu, Bóg zawsze będzie mnie akceptował i trzymał w swoich objęciach. Wreszcie zgodziłam się z tym, iż moja ludzka podróż będzie miała swoje góry i doliny, ponieważ takie jest życie. Już nie lękam się Boga jako wychodzącego, by nagrodzić mnie lub ukarać za moje ludzkie upadki albo zsyłającego na mnie “próby” cierpienia, by dowieść mojej wierności. Te cztery tygodnie rekolekcji uwolniły mnie – zaczęłam budować więź opartą na szczerej miłości.
Spojrzenie to nie spowodowało bynajmniej, że mniej dbam o prowadzenie moralnego i prawego życia. Wręcz przeciwnie. Bardziej niż kiedykolwiek pragnę przemieniać się dzięki modlitwie – nie dlatego, że Bóg będzie mną rozczarowany albo będzie mniej mnie kochał, jeśli nie będę kontynuować rozwoju duchowego. Teraz wierzę, że mam Boskiego Towarzysza na całe życie, który mnie nigdy nie opuści, który będzie ze mną w radości i w smutku, który chce, bym dawała z siebie to co najlepsze i który pomaga mi codziennie poprzez udzielanie potrzebnej łaski do spełnienia mojego pragnienia życia na wzór Jezusa. Bardziej niż kiedykolwiek chcę być kobietą wielkiej miłości.
Rozważanie pochodzi z książki: Modlitwa osobista
http://www.deon.pl/religia/duchowosc-i-wiara/zycie-i-wiara/art,1157,do-kogo-sie-modle.html
******
Poddawanie się Wielkiej Tajemnicy
Joyce Rupp OSM
Cały duchowy rozwój jest spowity tajemnicą. Bez względu na to, jak bardzo się staramy, nie potrafimy wymusić jedności ze Świętym. Możemy jedynie oddać się w pełni kochającemu Bogu.
Kobieta, która napisała do mnie o swojej frustracji z powodu braku dobrych uczuć podczas modlitwy, po tygodniach przysłała kolejny list. Jej przeżycia ukazują, co może nastąpić, kiedy pozwolimy, by Boża łaska zwyciężyła w nas. Napisała po powrocie z czterodniowych rekolekcji ciszy, kiedy słuchała Bożych pragnień wobec niej, a nie żądała, by jej pragnienia zostały spełnione:
Miałam tam dość oczyszczające przeżycie. Pani przemyślenia należały do kilku odkrytych przeze mnie, ponieważ wykorzystałam możliwość przebywania naprawdę sam na sam z Bogiem i słuchania. Właściwie znalazłam dokładnie to, czego pragnęłam, w bardzo nieoczekiwany, lecz prawdziwy sposób — tak realny, jakbym dostała cios między oczy.
Stajemy wobec ogromnego wyzwania, gdyż nie jesteśmy w stanie wymusić na Bogu konkretnej drogi w naszym duchowym rozwoju. Jezus poruszał tę kwestię, gdy mówił o królestwie Bożym, które jest jak ziarno czekające na swoje narodziny do nowego życia: Z królestwem Bożym dzieje się tak, jak gdyby ktoś nasienie wrzucił w ziemię. Czy śpi, czy czuwa, we dnie i w nocy nasienie kiełkuje i rośnie, on sam nie wie jak. Ziemia sama z siebie wydaje plon, najpierw źdźbło, potem kłos, a potem pełne ziarnko w kłosie (Mk 4, 26-28).
Nie możemy sprawić, by miłość wykiełkowała i dojrzała, tak samo jak rolnik nie potrafi zmusić nasion, by zazieleniły się i urosły. Ziarno ma swój własny czas. Po posianiu go w ziemię rolnik ufa, że leżące w ciemności ziarno w końcu zakiełkuje. Jakże prawdziwe jest to w odniesieniu do modlitwy, kiedy siejemy ziarno miłości i mamy nadzieję na jego wzrost. W ciemnej glebie ziarno wygląda dzień po dniu tak samo, aż do chwili, gdy łupinka pęka i zaczyna się pokazywać maleńka, zielona roślinka. Gdyby patrzeć na nasionko w rzekomo puste dni, zanim się otworzy, można by pomyśleć, że absolutnie nic się nie dzieje. Kiedy otwieramy swoje serce w miłości dla Boga, przypominamy ziarno czekające na swoje duchowe kiełkowanie.
Ku większej ufności wobec Boga pobudzają mnie pamiętniki Etty Hillesum, młodej Żydówki, która zmarła w obozie w Oświęcimiu w listopadzie 1943 roku, w wieku dwudziestu dziewięciu lat. Książka Przerwane życie: pamiętnik 1941-43 szczerze ukazuje rozwijającą się więź Etty z Bogiem. Doświadczając tragedii holocaustu, Etty krok po kroku, centymetr po centymetrze zbliża się do Tego, którego poszukiwała i pragnęła poznać we wcześniejszych, niespokojnych latach rozwoju osobistego. Stopniowo poddaje swoje serce Bogu, nabierając coraz większej pewności, że cokolwiek się stanie, Bóg będzie z nią. Ma wiarę, że gdzieś wewnątrz niej jest ktoś, kto już nigdy jej nie opuści. Punkt zwrotny następuje, kiedy Etty pada na kolana, żeby się modlić:
W moim całym ciele pulsuje czasem pragnienie, by uklęknąć, jakby to ciało było stworzone i przeznaczone do aktu klęczenia. Niekiedy, w chwilach głębokiej wdzięczności uklęknięcie staje się przemożnym impulsem — z głową nisko pochyloną, twarzą ukrytą w dłoniach.
To, czy fizycznie klęczymy, nie jest tak ważne, jak klęczenie wewnętrzne. Liczy się to, czy w naszym rozwoju i przemianie wewnętrznej uznajemy swoją zależność od Boga, polegamy na Nim, by poprowadził nas do bezwarunkowej miłości. Jezus także uznał tę zależność, przechodząc własny proces poddawania się Ojcu. W Ogrodzie Oliwnym zdał się całkowicie na wolę swego Abby. Gdy wisiał na krzyżu, po pierwszym pytaniu, czy został opuszczony w tej godzinie śmierci, Jezus ponownie poddaje całą swoją Istotę Ojcu, wyznając: w Twoje ręce powierzam ducha mojego (Łk 23, 46).
Gdyby patrzeć na nasionko w rzekomo puste dni, zanim się otworzy, można by pomyśleć, że absolutnie nic się nie dzieje. Kiedy otwieramy swoje serce w miłości dla Boga, przypominamy to ziarno czekające na swoje duchowe kiełkowanie.
James Finley, dawny uczeń Thomasa Mertona, pamięta jedną z nauk sławnego zakonnika dotyczącą poddania się Bogu w modlitwie. W książce Merton’s Palace of Nowhere Finley wspomina, jak Merton porównał wyzbywanie się swego ego do sytuacji zielonego jabłka na drzewie. Jabłko nie staje się czerwone, dojrzałe i soczyste przez wicie się, przepychanie i martwienie, ani przez wymuszanie, by słońce na nie świeciło. Nie, jabłko czeka uważnie, pozostając otwartym na przyjęcie soku z korzeni wysyłających odżywcze składniki w górę drzewa, czeka, podczas gdy promienie słoneczne przemieniają je. W końcu zielone jabłko staje się przepysznym owocem, gotowym do zerwania.
Otwieranie się na Boga
Kiedy prowadzę rekolekcje, na początku proszę uczestników, by “modlili się o otwartość”. Jeżeli się otworzą, wówczas mogą następować cudowne przemiany. Jeśli umysł albo serce są zamknięte, niewiele może się wydarzyć. Jeżeli nasz umysł pozostaje zablokowany, tkwimy wciąż w swoich słabościach i zaabsorbowaniu sobą, źle oceniamy dobroć Boga, odmawiamy zaufania Mu i nalegamy, by było tak, jak my tego chcemy. Pan Bóg czeka, byśmy wyzbyli się wątpliwości, oporów i mogli swobodnie przyjmować to, czym chce nas obdarować.
Wzrost przez modlitwę wymaga uwolnienia od myśli, uczuć i zachowań, które przeszkadzają nam w odkrywaniu naszego prawdziwego “ja”. Być otwartym w modlitwie oznacza być gotowym uznać całość tego, kim jesteśmy, a także pozbyć się tego, co już nie służy odpowiednio naszemu życiu i naszej relacji z Bogiem. W książce Otwarte dłonie Henri Nouwen opisuje ten mechanizm, opowiadając historię kobiety będącej w ośrodku psychiatrycznym, która nie chce wypuścić monety trzymanej kurczowo w wilgotnej, mocno zaciśniętej pięści. Autor komentuje:
Gdy jesteś zaproszony do modlitwy, zostajesz poproszony o otwarcie swej mocno zaciśniętej pięści i zrezygnowanie z ostatniej monety. Ale kto by chciał to zrobić? Dlatego pierwsza modlitwa bywa często bolesna, ponieważ odkrywasz, że nie chcesz puścić. Trzymasz się mocno tego, co znajome, nawet jeśli nie jesteś z tego dumny… Zatem, kiedy chcesz się modlić, pierwszym pytaniem okazuje się: Jak otwieram swoje zaciśnięte pięści? Z pewnością nie na siłę. Nie przez wymuszoną decyzję. Może uda ci się odnaleźć swoją drogę do modlitwy dzięki uważnemu wsłuchaniu się w słowa, które anioł wypowiedział do Zachariasza, Maryi, pasterzy i kobiet przy grobie: “Nie bój się”.
Strach może powodować, że kurczowo trzymamy się swoich starych dróg. Lęk powstrzymuje nas także przed przyjęciem tego, co nowe. Bardzo dobrze pamiętam swoje obawy, kiedy próbowałam nowego sposobu medytacji. Przez ponad trzydzieści lat moja poranna modlitwa skupiała się na codziennym rozważaniu fragmentów Pisma Świętego. Potem nastąpił czas, kiedy słowa Biblii (właściwie jakiekolwiek słowa) wypełniła cisza, która wciągała mnie w bezruch i ciszę Boga. Medytacja nad Pismem Świętym zawsze wydawała się najlepszą metodą. I oto teraz czułam potrzebę pozostawienia tego typu modlitwy i przejścia w niewerbalny, nie-myślowy, bardziej kontemplacyjny sposób przebywania z moim Boskim Towarzyszem. Byłam przerażona, że stracę głębokie przemyślenia, jakie przynosiło Pismo Święte. Bałam się oderwać od bezpieczeństwa myśli.
Gdy uznajemy obecność strachu, nie znika on od razu. Przez kilka lat zmagałam się, wchodząc i wychodząc z medytacji i kontemplacji. W końcu zaufanie do Boga stało się silniejsze niż moje wahania. Zdołałam wyzbyć się lęku i wejść tam, gdzie byłam prowadzona — z dala od inspirujących myśli w otwartą przestrzeń przebywania z Bogiem. W procesie tym odkryłam, że Pismo Święte wciąż może mnie inspirować i uczyć, ale w okresach innych niż czas modlitwy kontemplacyjnej.
Kiedy zmagałam się z nauką bardziej kontemplacyjnego sposobu modlitwy, miałam szczęście mieć przy sobie mądrą przewodniczkę duchową. Duchowi przewodnicy są bardzo pomocni z wielu powodów, szczególnie ze względu na naszą skłonność do błędnego oceniania doświadczenia modlitwy. Mamy własne, wcześniej wyrobione opinie o tym, jak powinniśmy się modlić, i o tym, czy nasz wzrost następuje, czy nie. Dlatego nie potrafimy spojrzeć na siebie z dystansem, by wyraźnie zobaczyć prawdę. Przewodnik duchowy jest obiektywny — słucha i zachęca nas do dochowywania wierności różnorakim sposobom modlitwy.
Moja duchowa kierowniczka rozmawiała ze mną o “wyzbywaniu się” i zachęcała do oderwania się od dawnych metod modlitwy. Oderwanie często rozumiemy błędnie jako konieczność całkowitego porzucenia albo oddzielenia od tego, co lubimy. Prawda okazuje się całkiem inna. Angeles Arrien w książce The Four-Fold Ways opisuje oderwanie jako “zdolność głębokiej troski w sposób obiektywny”. Bada jeszcze dalej to pojęcie i zauważa, że prawdziwe oderwanie przynagla nas do pełnego zaangażowania, lecz powinniśmy także “być otwarci na wynik, a nie przywiązani do wyniku”.
W modlitwie serce skupia się na Tym, kogo kocha. Oddajemy siebie najpełniej — jak umiemy — wielkiej Miłości, ale nie przywiązujemy się do konkretnych sposobów osiągnięcia miłosnej więzi. W moim przypadku nadal byłam w pełni więzi z Bogiem, ale kiedy przeszłam do innego rodzaju modlitwy, musiałam wyzbyć się oczekiwań względem Niego. Musiałam w proces ten włożyć swoją wiarę, zachowywać otwartość i zostawić wynik Bogu.
Rozważanie pochodzi z książki: Modlitwa osobista
http://www.deon.pl/religia/duchowosc-i-wiara/zycie-i-wiara/art,840,poddawanie-sie-wielkiej-tajemnicy.html
*******
Najstarsza modlitwa świata
ks. Jan Konior SJ
Cisza – to najstarsza modlitwa świata. Modlili się nią Mojżesz, Abraham, Jan Chrzciciel, Jezus i inni. Dzisiaj cisza jest luksusem, ponieważ zgiełk i gwar opanowały świat, który stał się targowiskiem hałasu.
Cisza zewnętrzna prowadzi do wewnętrznego uwrażliwienia na to, co stanowi istotę wszystkiego: obecność Boga w duszy. Cisza jest zwierciadłem duszy. Zamieszkuje w sercu człowieka i pozwala smakować w Bogu, który nawiedza duszę. Pozwala uważnie nadsłuchiwać natchnień Ducha Świętego i przyjmować Słowo, aby – jak pisze Benedykt XVI – stało się Ono w nas formą życia (Verbum Domini, 27).
W ciszy potrzebna jest stymulacja. Jednym z jej źródeł jest aktywność wewnętrzna, związana z naszymi myślami, wyobraźnią i odczuciami. Cisza prowokuje i rozbudza aktywność wewnętrzną, którą należy ukierunkować na modlitwę jako źródło relacji z Bogiem. Wymaga to treningu, uczenia się umiejętności wchodzenia w świat wewnętrzny, dużego wysiłku. W modlitwie wewnętrznej trzeba wejść w swoje serce, otworzyć Ewangelię i “patrzeć” w oczy Jezusa, aż do całkowitego oddania się Jego Sercu. Najważniejsze, aby niczego Mu nie odmówić – jak powtarzała św. Teresa od Dzieciątka Jezus. Modlitwa nie jest tylko po to, by odkrywać wolę Bożą, ale przede wszystkim po to, by całkowicie oddać się Jezusowi. Nie chodzi o poszukiwanie nowych światełek w tunelu, bo wtedy wykazujemy postawę egoistyczną – koncentrujemy się na swoim ego.
Nasza kultura nie sprzyja, niestety, rozwojowi życia wewnętrznego ani twórczości ducha. Bardziej promuje stymulację zewnętrzną – świat hałasu i elektronicznych przedmiotów zagłuszających umysł i serce. Gadżety, radio, telewizory, iPody, mp3, mp4 – kokon wrzawy i zamętu, dominacja rozrywki i przyjemności. Już Blaise Pascal zauważył, że Król bez rozrywki jest człowiekiem bardzo nieszczęśliwym (…) czuje wówczas swoją nicość, opuszczenie, niewystarczalność, zależność, niemoc, swoją próżnię.
Cisza jest motorem do modlitwy, ponieważ spotkanie z Bogiem, który przemawia w szmerze łagodnego powiewu (por. 1 Krl 19, 12), może dokonać się tylko w ciszy. Jezus chce wyciszyć serce człowieka, wzburzone lękiem i bólem, tak jak rozkazał wodzie i wichrowi, by nastała głęboka cisza (Mk 4, 39). Służebnica Boża Catherine de Hueck Doherty, zastanawiając się nad odkrywaniem miłości Bożej w “pustyniach milczenia” w hałaśliwym mieście, notuje: Prawdziwa cisza jest językiem miłości, ponieważ tylko miłość zna piękno ciszy, jej pełnię i całkowitą radość. Prawdziwa cisza jest kluczem do bezgranicznego i płomiennego serca Boga.
Bóg nawiedza nas wtedy, kiedy On zechce. Ważne, abyśmy umieli rozpoznać czas łaski nawiedzenia. Może to być podczas modlitwy, choć częściej zdarza się w spotkaniu z drugim człowiekiem, podczas pracy, spaceru, ćwiczeń sportowych, czytania duchowego itd. Pozwólmy Bogu przejąć inicjatywę, ponieważ tylko jedna rzecz jest rzeczywista – pisze francuski kard. Congar – jedna jest rzecz prawdziwa: powierzyć się Bogu! W przeciwnym wypadku człowiek sam prowadzi swoje życie duchowe i w stożku hierarchii wartości on jest na pierwszym miejscu, a nie Bóg. Trafnie wyraził to św. Augustyn: Jeśli Bóg będzie na pierwszym miejscu, wszystko inne będzie na swoim miejscu. Modlitwa w ciszy jest konieczna, żeby Boga dopuścić do głosu, zawierzyć Mu się bezgranicznie, oddać się w Jego ręce tak, aby to On mógł nas prowadzić, On był stroną aktywną.
Modlitwa ustna nieraz jest ucieczką przed takim oddaniem się Bogu w ciszy swojego serca! Dlatego Jezus przypomina nam: Ten lud czci Mnie wargami, lecz sercem jest daleko ode Mnie (Mk 7, 6). A gdzie jest serce, tam jest i skarb twój. Wielu ludzi nie jest świadomych, że tu tkwi pułapka. Z drugiej strony zamilknięcie jest niebezpieczne dla ludzkiego ego, gdyż Bóg może zrobić z nami, co chce. A On jest nieobliczalny! Któż bowiem poznał myśl Pana, albo kto był Jego doradcą? Może dlatego modlitwa w ciszy jest tak mało popularna?
Nie jest prawdą, że wszystko jest modlitwą. Jezus – jak pamiętamy – modlił się na dwa sposoby: uczestniczył w modlitwie liturgicznej i kulcie (chodził do synagogi), ale też codziennie usuwał się na miejsce odosobnione lub na pustynię, aby rozmawiać z Ojcem. Podobnie i my potrzebujemy przebywania sam na sam z Bogiem. Jezus swoje nauczanie publiczne rozpoczął pustynią, postem i modlitwą, aby Jego misja wydała “stokrotny owoc”.
Aby nasze słowo miało swoją moc, powinno wypływać ze źródła Życia, Tego, który jest Życiem. Jeżeli do parafii ks. Jana Vianneya prości chłopi przychodzili po pracy na adorację, to dlatego, że on sam najpierw dał przykład swoją postawą. On patrzy na mnie, a ja na Niego – odpowiedział jeden z wieśniaków, pytany przez świątobliwego proboszcza, o czymże tak codziennie rozmawia z Panem Jezusem, nawiedzając Go w drodze do pracy i z pracy. Jakże prosta i zarazem najważniejsza odpowiedź. Spotkanie z uważnie słuchającym i uzdrawiającym Jezusem, kiedy serce człowieka słucha i mówi do Serca Jezusa. Potrzebna jest iskra Boża, aby zapalić ogień miłości, ponieważ w nasze serca wpisana jest miłość, która ma spotęgować pragnienie dotknięcia Niewidzialnego, w intymnej Bożej bliskości, jako głębi rzeczywistości.
Homo sapiens ma też najwznioślejszą misję duchową: objawienie sacrum i piękna, bo człowiek jest ikoną piękna, oblicza Niewidzialnego. Spotkanie z ciszą dokonuje się w zjednoczeniu z sacrum, czyli z przestrzenią, gdzie nie ma grzechu. Natomiast profanum oddziela od Boga. Cisza nieraz pomaga zagubionemu człowiekowi odnaleźć siebie w relacji do Stwórcy. W horyzontalnej historii człowiek słyszy wiele krzyczących głosów, gryzą się one i huczą, często w zniewalającej, narzucającej się reklamie. Dlatego potrzebny jest wymiar wertykalny ciszy: harmonia z Niewidzialnym, który staje się widzialnym w Osobie Jezusa. Potrzeba czujności serca, bo szatan zrobi wszystko, co w jego mocy, aby osłabić naszą czujność i odłożyć modlitwę na później.
Cisza jest środkiem nie tyle komunikacji, ile komunii. Regeneruje siły duchowe i psychiczne. Potrzebuje jej każdy z nas. Jan Paweł II w Christifideles laici zaznaczył, że nieważne do jakiego stanu należymy, wszyscy jesteśmy równi w Chrystusie i w pełni odpowiedzialni za misję Kościoła. Ludzie świeccy żyją pośród wszystkich razem i szczególnych spraw i obowiązków świata, w zwyczajnych warunkach życia rodzinnego i społecznego, z których niejako utkana jest ich egzystencja. Papież jasno mówi o życiu ludzi świeckich, żyjących w rodzinie, w społeczeństwie, w centrum świata – i ten niepokój świata spada na ich barki.
Warto pragnąć głębin, coraz bardziej formując swoje serce, naśladując Chrystusa. Potrzebujemy nie tyle obudzenia, ile przebudzenia, które jest wyjściem z naszego ego i wejściem w rzeczywistość Boga. Czy wypływamy na głębię? Duc in altum!
http://www.deon.pl/religia/duchowosc-i-wiara/zycie-i-wiara/art,733,najstarsza-modlitwa-swiata.html
******
Modlitwa a wola Boża
Mnich z Zakonu Kartuzów
Ewangelia Łukasza przedstawia modlitwę jako niezbędną, a także jako wywierającą wpływ na wolę Boga – “Proście, a będzie wam dane” (11, 9). Jak widzieliśmy, ewangelista ukazuje wytrwałą modlitwę jako modlitwę skuteczną w sposób – można by niemal powiedzieć – bezwarunkowy.
W Starym Testamencie nauka o wpływie modlitwy na Boga posiadała nawet mocniejsze rysy. Na przykład Mojżesz wstawia się za zbuntowanym ludem, który uczynił sobie złotego cielca: “Odwróć zapalczywość Twego gniewu i zaniechaj zła, jakie chcesz zesłać na Twój lud. Wspomnij na Abrahama, Izaaka i Izraela, Twoje sługi” (Wj 32, 12-13). Odpowiedź jest zaskakująca: “Wówczas to Pan zaniechał zła, jakie zamierzał zesłać na swój lud” (Wj 32, 14). Dla nas, żyjących w czasie, istnieje więc “przed” i “po” modlitwie, takjak istnieje “przed” i “po” przyjęciu sakramentu. Cóż jaśniej wyraża skuteczność modlitwy niż stwierdzenie, że zmienia ona zamiary Boga? “Wielką moc posiada wytrwała modlitwa sprawiedliwego” (Jk 5, 16).
W pismach proroków znajdziemy wiele innych przykładów. Spośród Ojców Kościoła wystarczy zacytować Jana Kli-maka: “Modlitwa zadaje Bogu święty gwałt” oraz Hieronima: “Modlitwy świętych mogą się oprzeć gniewowi Bożemu”.
Ajednak Bóg naszych modlitw jest Ojcem, “u którego nie ma przemiany ani cienia zmienności” (Jk 1, 17). Jego słowo jest wszechmocne i absolutnie skuteczne (por. Iz 55, 11). Boże postanowienia są odwieczne, a ich wypełnienie nie może zależeć od modlitwy jednego stworzenia.
O tym, że wierzący zauważali tę trudność, świadczy pochodzący z IV wieku tekst Orygenesa, w którym formułuje on wątpliwości swego rozmówcy w następujący sposób: “Po pierwsze, jeżeli Bóg zna przyszłość, a ta musi nadejść, modlitwa jest daremna. Po drugie, jeżeli wszystko dzieje się według woli Bożej i jeżeli zamiary Jego są niezmienne, jeśli nie może On w niczym zmienić swej woli, to modlitwa jest daremna”.
Jak pogodzić stwierdzenia na pierwszy rzut oka tak całkowicie sprzeczne?
Odpowiedź jest następująca: wola Boża obejmuje nie tylko skutki, pojawiające się w kosmosie i ludzkiej historii, ale także ich przyczyny – wszystkie przyczyny – zarówno określone prawami fizyki, jak i te, które wynikają z ludzkiej wolności, w tym również modlitwę. Na mocy wolnego postanowienia Bożej Opatrzności modlitwa ma swoje miejsce w porządku przyczyn i powoduje skutki od wieków zaplanowane wolą Boga. Stąd wielka odpowiedzialność osób powołanych do szczególnej posługi modlitwy.
“Cała trudność wynika z faktu, że właściwie nie potrafimy sobie wyobrazić stosunku poznania oraz woli Bożej do świata inaczej niż jako dwóch konkurencyjnych rodzajów energii prowadzących do tych samych skutków. W takim wypadku każda skuteczność przypisywana jednemu z nich zostaje odebrana drugiemu. Ten obraz dwóch konkurujących ze sobą sił, działających na tym samym poziomie, trzeba zastąpić czymś bardziej odpowiednim.
Należy pojmować całe stworzenie, porządek natury i porządek wolności, jako objęte szerszą sferą Bożej wszechmocy, która transcenduje różne stworzone formy działania. Albo inaczej: cały porządek czasowy zawiera się w wieczności. Nie ulega w niej sublimacji, prowadzącej do jego zaniknięcia, lecz zostaje potwierdzony w swej rzeczywistości czasowego następstwa. Podtrzymując świat w istnieniu, działanie Boga potwierdza jego trwanie. Otóż dla nas, którzy żyjemy w czasie i nie potrafimy myśleć inaczej niż w kategoriach czasowych, skuteczność modlitwy również powinna się wyrażać w tych kategoriach. Powtórzmy: istnieje “przed” i “po” modlitwie, nieodwracalna kolejność prośby i jej spełnienia. Cała Biblia, będąca historią świętą i stopniową inicjacją w prawdziwe poznanie żywego Boga, sytuuje się w tej perspektywie, która jako jedyna uzasadnia modlitwę”.
W tym głębokim sensie można interpretować tekst świętego Tomasza z Akwinu, doskonale podkreślający myśl świętego Grzegorza Wielkiego: “By to wykazać, należy wziąć pod uwagę, że Opatrzność Boża nie tylko sprawia, iż zachodzą pewne skutki, ale także że skutki te powstają z takich a takich przyczyn, oraz w taki a taki sposób. Otóż spośród tych różnych przyczyn są także czynności ludzkie, a mianowicie ludzie czynią pewne rzeczy nie w tym znaczeniu, by swym postępowaniem zmieniali plany Boże, ale dlatego, że swym działaniem wytwarzają pewne skutki podług planu ustanowionego przez Boga.
Podobnie bowiem modlimy się, nie by zmienić plany Opatrzności Bożej, lecz by wyjednać sobie to, co Bóg postanowił spełnić za wstawiennictwem modlitw Świętych, a mianowicie w tym znaczeniu, by ludzie modląc się, zasłużyli sobie na otrzymanie tego, co Wszechmocny Bóg przed wiekami postanowił im dać, jak się wyraził św. Grzegorz Wielki”.
Z tych trudnych rozważań filozoficznych wynika dla nas pewna prawda o modlitwie prośby.
Świat nie jest maszyną ani zdeterminowanym we wszystkich swych poruszeniach mechanizmem, lecz środowiskiem życia, biorącym początek i zanurzonym w żywej inteligencji, otwartym na Boże działanie i zmierzającym do celu, jakim jest miłość. W tym świecie modlitwa powoduje obiektywne i możliwe do sprawdzenia skutki.
Konkluzja: modlitwa jest dziełem Boga
Modlitwa jest Bożym darem.
Bóg od wieków chce mojej modlitwy – której oddaję się tu i teraz, w czasie – ze względu na pewien skutek, również od wieków przewidziany Jego wolą.
Ja jednak pozostaję wolny w swej modlitwie; stanowi ona zasługujący akt miłości i wiary. Również Bóg, słuchając mojej prośby, pozostaje wolny.
On pobudza mnie do modlitwy swoją łaską, działaniem Ducha Świętego. Modlę się, Bóg mnie wysłuchuje.
“Dlaczego Bóg ustanowił modlitwę? Aby udzielić swoim stworzeniom zaszczytu przyczynowości”.
Przyczynowości realnej, usytuowanej pomiędzy inicjatywą Boga, a spełnieniem przez Niego prośby. Bóg w swoim miłosierdziu postanowił nie urzeczywistniać planu zbawienia bez współpracy człowieka, której środkiem jest modlitwa.
Rozważanie pochodzi z książki: Modlitwa. Miedzy walką a ekstazą
Jestem przekonany, że ci, którzy potrafią czytać między wierszami, dostrzegą w tej książce wewnętrzny ogień płonący w tym Bożym człowieku.
Thierry Paillard
Autor książki to człowiek modlitwy. Od blisko trzydziestu lat jest mistrzem nowicjatu w zakonie kartuzów. Ze względu na pragnienie życia w ukryciu nie ujawnia swego nazwiska.
W tej książce stawia odważne pytania dotyczące dialogu z Bogiem, jakie nurtują zarówno wierzących, jak i niewierzących. Pisze o rozterkach, których doświadcza każdy, kto się modli.
Odpowiedzi znajduje w Piśmie Świętym, u Ojców Kościoła i mistyków. Czerpiąc z własnych doświadczeń i bogatej tradycji mniszej, przystępnie omawia etapy i stopnie modlitwy wewnętrznej. Przybliża także istotę nadzwyczajnych zjawisk, takich jak ekstaza, lewitacja czy stygmaty.
Odkrywany przed czytelnikiem fascynujący świat kontemplacji okazuje się dostępny dla każdego wierzącego, o ile będzie wystarczająco otwarty na głos Ducha Świętego.
http://www.deon.pl/religia/duchowosc-i-wiara/zycie-i-wiara/art,839,modlitwa-a-wola-boza.html
*******
Jak poznać wolę Bożą?
Dariusz Michalski SJ
Poznanie i wypełnienie woli Bożej wydaje się być jednym z zagadnień, wokół których narosło najwięcej nieporozumień. Wielokrotnie w rozmowach słyszałem westchnienia pełne nadziei: “Gdybym tylko usłyszała od Boga, że mam wyjść za tego, konkretnego mężczyznę, to bym to zrobiła!”. Albo: “Gdybym tylko usłyszał od Boga, że mam zostać kapłanem to bym to zrobił!”. A jednak nic takiego się nie dzieje.
Co Bogu przyjemne …
Jak szukać i znajdować wolę Bożą?
Józef Augustyn SJ / Wydawnictwo WAM
Józef Augustyn SJ w swoich rozważaniach ukazuje konsekwentnie, że szukanie i pełnienie woli Bożej łączy się z zaangażowaniem, trudem i duchowym zmaganiem. Jest to jednak trud celowy. Istota woli Bożej to nasze uczestnictwo w nieskończonej miłości Boga, która jest źródłem naszego szczęścia – doczesnego i wiecznego.
Niniejsze wprowadzenie w problematykę szukania i pełnienia woli Bożej wyrosło na gruncie bogatego doświadczenia autora w prowadzeniu rekolekcji ignacjańskich, a także w posłudze kierownictwa duchowego. W tej refleksji umiejętnie łączy on sferę duchową i moralną z psychiczną i wspólnotową. W proces rozeznawania woli Bożej winna być bowiem zaangażowana cała ludzka rzeczywistość. Człowiek szuka swego Stwórcy i Jego woli w taki sam sposób, w jaki Go kocha: całym swoim sercem, całą swoją duszą, całym swoim umysłem i całą swoją mocą. Książka stanowi cenny praktyczny przewodnik na drodze rozeznawania, szukania i pełnienia woli Boga.
Jak szukać i znajdować wolę Bożą? – Józef Augustyn SJ
1 płyta CD w formacie mp3
lub
książka
Wstęp
Pytanie zadane przez Autora w tytule może brzmieć jak obiecujące hasło reklamowe: przeczytaj książkę, a przekonasz się, że wszystkie trudności i problemy twojego życia duchowego i wspólnotowego zostaną rozwiązane. Jednak już pierwsze strony książki ukazują, że tytuł – Jak szukać i znajdować wolę Bożą? – to poważne postawienie zagadnienia istotnego w życiu duchowym, a nie tania reklama. Ojciec Józef Augustyn w swoich rozważaniach ukazuje konsekwentnie, że szukanie i pełnienie woli Bożej łączy się z trudem, zaangażowaniem i duchowym zmaganiem.
Jest to jednak trud celowy. Istota woli Bożej to bowiem zawsze nasze uczestnictwo w nieskończonej miłości Boga oraz w Jego życiu. Ten wspaniały dar samego Boga oraz Jego wolę, która jest przecież tożsama z Jego miłością, On sam czyni naszym zadaniem – zobowiązaniem serca. Mamy na nie odpowiadać przez całe życie. Przyjmowanie miłości zakłada bowiem nieustanne udzielanie na nią odpowiedzi. Zadanie związane z szukaniem woli Bożej nie polega jednak tylko na samym jej wypełnianiu, ale najpierw na dostrzeganiu znaków Bożej obecności i działania, na rozeznawaniu ich, dokonywaniu wyborów i podejmowaniu decyzji oraz wprowadzaniu ich w codzienne życie osobiste i wspólnotowe. Rozeznanie duchowe i podejmowanie decyzji odnoszących się do woli Bożej może być nieraz tak samo trudne jak samo jej pełnienie. Czasami bywa nawet trudniejsze.
1. Autor jest jezuitą, który od wielu lat udziela rekolekcji ignacjańskich z prowadzeniem indywidualnym. Służy też ludziom jako kierownik duchowy, pomagając im w dokonywaniu istotnych dla nich życiowych wyborów. Prezentowane w książce wprowadzenie w problematykę szukania i pełnienia woli Bożej wyrosło więc na gruncie licznych spotkań i rozmów Ojca Augustyna z ludźmi zaangażowanymi zarówno w rozwój osobistego życia wewnętrznego, jak i w życie Kościoła.
To właśnie ów bezpośredni kontakt Autora z ludźmi pragnącymi pełnić wolę Bożą w sposób świadomy, wolny i zaangażowany, z ich nierzadko trudnymi problemami, sprawia, że rozważania te budzą zaufanie. Człowiek postrzegany jest w nich w sposób integralny. Chociaż bowiem wymiar duchowy i moralny szukania i pełnienia woli Bożej ukazuje Autor jako zasadniczy i ostateczny, to jednak uwzględnia on także wymiar emocjonalny i wspólnotowy, psychiczny i społeczny.
Rozeznawanie duchowe, szukanie i pełnienie woli Bożej – w interpretacji Ojca Augustyna – to de facto poszukiwanie pełnego i dojrzałego człowieczeństwa, które realizuje się zarówno w relacji do Boga, jak i w budowaniu autentycznych więzi rodzinnych, wspólnotowych i społecznych. Wola Boża z jednej strony obejmuje i integruje wewnętrznie człowieka, jego wymiar duchowy i moralny oraz emocjonalny i psychiczny, a nawet – w pewnym sensie – fizyczny. Z drugiej strony, poszukiwanie woli Bożej otwiera człowieka na budowanie coraz dojrzalszych relacji rodzinnych i wspólnotowych: otwieranie się na bliźnich, korzystanie z ich życzliwości czy pomocy, okazywanie współczucia oraz wsparcia duchowego i moralnego wszystkim potrzebującym.
2. W rozważaniach Ojca Augustyna teologia łączy się z życiem osobistym, rodzinnym, wspólnotowym i społecznym. To właśnie dzięki woli Bożej człowiek może odzyskać własną tożsamość we wszystkich wymiarach. Utrata tożsamości dokonuje się bowiem zarówno wówczas, gdy pomniejsza się lub wręcz ignoruje duchowy i moralny wymiar, jak również kiedy lekceważy się i pomija wymiar psychiczny i społeczny.
Uwzględnienie wszystkich wymiarów życia w poszukiwaniu i pełnieniu woli Bożej ma ogromne konsekwencje w naszej codzienności. Trzeba bowiem podjąć wysiłek porządkowania życia emocjonalnego, aby wezwania, które Bóg kieruje do każdego osobiście, nie mylić z przejawami własnych obaw, lęków, niezdrowych ambicji czy innych namiętności. Takie ujęcie problemu chroni nas przed biernością w szukaniu i pełnieniu woli Bożej oraz przed upatrywaniem jej w naszych nie zawsze uporządkowanych potrzebach i pragnieniach.
Nasza codzienność bywa nierzadko zabiegana, pełna pośpiechu, a nieraz i zagubienia. Nie umiemy na chwilę się zatrzymać, spojrzeć w głąb siebie, na relacje rodzinne i wspólnotowe, zastanowić się nad tym, co tak naprawdę dzieje się w nas i z nami. Nie umiemy też dostrzegać w porę pojawiających się przed nami szans i niebezpieczeństw. Zbyt często oczekujemy od innych praktycznych rad, wskazówek i podpowiedzi, które mogłyby być – w naszym odczuciu – gotowymi receptami na szczęśliwe i udane życie. Tę sytuację wewnętrznego chaosu i zagubienia wykorzystuje dziś wielu fałszywych proroków, którzy robią na tym dobry interes, “za drobną opłatą” podsuwając nam gotowe recepty.
Rozważania Ojca Augustyna przekonują, że nikt nie rozwiąże naszych problemów – osobistych, rodzinnych i wspólnotowych – w nas samych i za nas samych. Nie dają one też gotowych rozwiązań na nasze niepokoje, wątpliwości i pytania, jakie rodzą się w nas, gdy zaczynamy z całą powagą szukać Boga i Jego najświętszej woli. Sytuacja każdego człowieka jest inna i dlatego wymaga osobistego rozeznania, a nierzadko również pomocy kompetentnych i doświadczonych duchowo osób.
Podana przez Autora metoda rozeznawania indywidualnego i wspólnotowego, która zawiera wiele cennych wskazówek dla wejścia w proces rozeznawania duchowego oraz podejmowania decyzji osobistych i wspólnotowych, nie jest receptą i nie daje w sposób automatyczny gwarancji znalezienia woli Bożej. Szukanie, znajdowanie i pełnienie woli Bożej pozostaje bowiem zawsze aktem wiary. Podane metody ukierunkowują jedynie osobiste i wspólnotowe poszukiwania.
3. Niniejszą książkę można porównać z przewodnikiem po wysokich górskich szczytach. Autor, korzystając z bogatego doświadczenia, opisał i nakreślił pewne szlaki. Dał nam też świadectwo, że warto chodzić po górach i wspinać się po nich. Nie wystarczy jednak czytanie książkowego przewodnika. Trzeba podjąć osobiste ryzyko wędrowania i wspinania się.
Pierwsze wydanie rozważań Jak szukać i znajdować wolę Bożą? ukazało się w 1993 roku. Przez dwadzieścia lat książka była wielokrotnie wznawiana i dostępna na rynku. Wychodząc naprzeciw zapotrzebowaniom na tytuł, Ojciec Augustyn przygotował nowe wydanie – zmienione i nieco skrócone oraz dostosowane do bezpośredniego zastosowania przez Czytelnika w codzienności życia. Obok wersji książkowej ukazuje się jednocześnie audiobook.
Tym, którzy wzięli do ręki tę książkę, chciałbym życzyć, by z odwagą i hojnością serca podjęli trud wędrowania po szlakach życia duchowego, korzystając z refleksji Ojca Augustyna. I choć szukanie i pełnienie woli Bożej jest zadaniem bardzo trudnym, to jednak to jedyna droga człowieka do szczęścia – doczesnego i wiecznego.
Ks. Tadeusz Huk
1. Jezus szuka woli swego Ojca
Wola Boża ujawnia się w naszej ludzkiej historii i poprzez nią. Dzięki szukaniu i pełnieniu woli Bożej odkrywamy, że historia naszego życia wpisuje się w wielką historię zbawienia, i to niezależnie od naszych ludzkich ułomności, upadków i grzechów. To właśnie w osobistej historii odkrywamy Boga, który mieszka, działa i nieustannie pracuje w swoich stworzeniach.
Obecność, działanie i pracowanie Boga w ludzkiej egzystencji zakłada nasze osobiste zaangażowanie. Wola Boża realizuje się bowiem na skrzyżowaniu działania Boga i działania człowieka, wysiłku Stwórcy i wysiłku stworzenia. “Człowiek – jak mówi Sobór Watykański II w Konstytucji duszpasterskiej o Kościele w świecie współczesnym “Gaudium et spes” – głębią swoją przerasta całą rzeczywistość materialną. Powraca do tej niezmierzonej głębi, gdy zwraca się ku sercu, gdzie oczekuje na niego Bóg, który bada serca, i gdzie sam w oczach Boga decyduje o swoim losie”.
Łaska Boga i ludzki wysiłek w szukaniu i pełnieniu woli Bożej
Woli Bożej nie otrzymujemy w gotowej postaci, w jakiś definitywny sposób na całe życie. Jest nam ona objawiana stopniowo w miarę naszego dorastania, wewnętrznego nawrócenia, otwartości i hojności w słuchaniu słowa Bożego, wzrastania w miłości Boga. Jezus mówi: Jeżeli Mnie miłujecie, będziecie zachowywać moje przykazania (J 14, 15), czyli pełnić Jego wolę. I chociaż powołanie do konkretnego stanu życia – do małżeństwa, kapłaństwa czy życia zakonnego – jest nam zwykle ofiarowane w sposób definitywny, to jednak wybór stanu oraz życie nim nie wyczerpują całego szukania i pełnienia woli Bożej.
Wola Boża przerasta sam stan małżeński, kapłański, zakonny i każdy inny. Bóg nieustannie ponawia swoje wezwania do pełniejszego otwierania się na Jego Boską wolę. Wszak w Jego woli ukryta jest Jego miłość. Wola Boża ukrywa się i jednocześnie objawia w naszych wielkich pragnieniach i fascynacjach duchowych, których On sam nam udziela.
Słowa Jezusa – Królestwo Boże pośród was jest (Łk 17, 21) – odnoszą się także do woli Bożej. Wola Boża objawia się w nas i pośród nas. Trzeba ją jedynie odkryć, odnaleźć, przyjąć i wypełnić. Modląc się codziennie słowami Ojcze nasz: Przyjdź królestwo Twoje, bądź wola Twoja jako w niebie, tak i na ziemi (por. Mt 6, 10), wyrażamy gotowość współpracy z Bogiem, by Jego królowanie – to znaczy Jego Boska wola – objawiało się na ziemi i w niebie. Z jednej strony, nasze pragnienie szukania i pełnienia woli Bożej jest łaską i darem, z drugiej zaś – naszym zadaniem i odpowiedzialnością.
Odkrywanie prawdziwego obrazu Boga warunkiem pełnienia woli Bożej
W krytycznych sytuacjach życiowych, gdy czujemy się zagrożeni, zawieramy nieraz z Bogiem jakieś układy przypominające transakcje handlowe. W zamian za wysłuchanie przez Niego ważnych dla nas próśb “deklarujemy” spełnienie jakiejś ofiary. I choć czynimy to kierowani porywem serca, spontanicznie, to jednak jest w tym nieco kupieckiego podejścia do naszych relacji z Bogiem oraz do pełnienia Jego woli. Niesłusznie sądzimy, że u Boga niemal na wszystko trzeba sobie zasłużyć: na zdrowie swoje i bliskich, na życiowe powodzenie, na dobrą pracę i zgodę w rodzinie.
Rozeznanie woli Bożej w życiu i pełnienie jej domaga się od nas poznania prawdziwego obrazu Boga. Domaga się też wewnętrznego doświadczenia Jego bezinteresownej miłości. Bóg kocha nas przecież “za darmo”, tylko dlatego że sam nas stworzył. Dopiero pod wpływem takiego doświadczenia mogą zrodzić się w nas czyste pragnienia, wysiłek i praca na rzecz szukania i pełnienia woli Bożej.
Pełnienie przez nas woli Bożej jest przyjmowaniem, oczyszczaniem i pomnażaniem tego, co wcześniej otrzymaliśmy od Boga. Zafałszowany obraz Boga zniekształca nasze pojęcie szukania i pełnienia Jego woli. I tak na przykład wolę Bożą utożsamia się nieraz z jakąś tragiczną koniecznością znoszenia okrutnego cierpienia czy też dźwigania krzyża, jakby Bóg miał jakieś szczególne upodobanie w ludzkiej udręce i bólu. Oglądałem kiedyś pracę pewnego artysty przedstawiającą wojenne zgliszcza, pełne grobów i trupów, którą autor podpisał: “Wola Boża”. To całkowite zafałszowanie pojęcia woli Bożej. O wiele bardziej pasowałby tu inny podpis: “Wola ludzka” lub “Owoc lekceważenia woli Bożej”.
Moim pokarmem jest wypełnić wolę mego Ojca
Szukanie i pełnienie woli Ojca jest w centrum życia Jezusa, to Jego pokarm: Moim pokarmem jest wypełnić wolę Tego, który Mnie posłał, i wykonać Jego dzieło (J 4, 34). Jezus żyje dzięki woli swojego Ojca. Na pytanie faryzeuszy, w czyim imieniu przemawia, Jezus odpowiada jasno i zdecydowanie: Ja mówię wobec świata to, co usłyszałem od Niego. […] Ja nic sam z siebie nie czynię, ale że mówię to, czego Mnie Ojciec nauczył. A Ten, który Mnie posłał, jest ze Mną: nie pozostawił Mnie samego, bo Ja zawsze czynię to, co się Jemu podoba (J 8, 26. 28-29). Jezus przed rozpoczęciem swojej męki toczy w Ogrójcu dramatyczną walkę o wierność woli Ojca. To walka na śmierć i życie: Ojcze, jeśli chcesz, zabierz ode Mnie ten kielich. Wszakże nie moja wola, lecz Twoja niech się stanie! (łk 22, 42). Ostatnie słowa Jezusa na krzyżu – Dokonało się! (J 19, 30) – są deklaracją wypełnienia do końca woli swojego Ojca.
I chociaż wola Ojca dla Syna Bożego była centrum Jego życia, to jednak i On musiał mozolnie jej szukać, jak każdy z nas. Fałszywie nieraz zakładamy, że Jezus znał wolę Ojca od wczesnego dzieciństwa, że była wpisana w Jego życie. Błędnie sądzimy, że nie musiał jej szukać, pytać o nią, a cały Jego ludzki wysiłek polegał jedynie na wypełnianiu tego, co było Mu bardzo dobrze znane “od zawsze”. Uważna lektura Ewangelii mówi nam zupełnie coś innego. Także Jezus musiał rozeznawać, badać, szukać, i to z niemałym trudem, woli swojego Ojca. Kontemplacja pełnej trwogi modlitwy w Ogrójcu pokazuje nam, ile cierpienia kosztowało Go znalezienie odpowiedzi na pytanie, jaka jest wola Jego Ojca.
Jezus toczył wewnętrzną walkę o wierność woli Ojca jak każdy z nas: Ojcze, jeśli chcesz, zabierz ode Mnie ten kielich. Wszakże nie moja wola, lecz Twoja niech się stanie! Modlitwa ta pokazuje, ile było w sercu Jezusa niepokoju i niepewności w odniesieniu do czekających Go dramatycznych wydarzeń. Krwawy pot w Ogrójcu odsłania, jak bolesne było dla Jezusa rozeznanie i pełnienie woli swego Ojca.
Modlitwa w Getsemani nie była jedyną taką modlitwą w życiu Jezusa. Z pewnością podobnie Jezus modlił się w ważnych momentach swego życia: opuszczając rodzinny Nazaret po trzydziestu latach życia ukrytego, podczas czterdziestodniowego postu na pustyni, gdzie był kuszony przez diabła, przed dokonaniem wyboru Apostołów, po zdemaskowaniu Judasza jako zdrajcy czy przed innymi przełomowymi wydarzeniami Jego życia i misji.
Ewangeliści wspominają wielokrotnie, że Jezus całą noc spędzał na modlitwie lub też wstawał wcześnie rano i udawał się na miejsce pustynne, by się modlić. Najważniejszym “tematem” Jego modlitwy była wola Ojca. Autor Listu do Hebrajczyków pisze, że Jezus był doświadczony we wszystkim na nasze podobieństwo, z wyjątkiem grzechu (por. Hbr 4, 15). Był więc do nas podobny nie tylko w trudzie pełnienia woli Ojca, ale także w niepokoju rozeznawania i szukania jej w codzienności życia.
Biblijne stwierdzenie, że Jezus był podobny do nas w szukaniu woli Bożej, nie oznacza, że “psychologia” Boga Człowieka zaangażowana w “proces szukania” jest taka sama jak psychologia każdego z nas. “Metody” – “sposoby” Jezusowego szukania woli Ojca nie są identyczne z naszymi. I chociaż stając przed Jezusem, zawsze stajemy przed Tajemnicą, to jednak Jego upodobnienie się do nas we wszystkim, a więc także w szukaniu woli Ojca, było realne i prawdziwe.
http://www.deon.pl/czytelnia/ksiazki/art,568,jak-szukac-i-znajdowac-wole-boza.html
*****
Jak kochają osoby depresyjne?
Fritz Riemann / slo
Zdolność wczuwania się, identyfikowania się z drugim człowiekiem poprzez akceptację wypływającą z miłości i uczestniczenie w jego przeżyciach przekraczające granicę własnego, ja” jest dla osób depresyjnych szczególnie charakterystyczne i stanowi jedną z najpiękniejszych ich cech.
Pragnienie miłości i bycia kochanym jest dla osób depresyjnych czymś najważniejszym. Mogą one pokazać tu swoje najsilniejsze strony, lecz zarazem też tutaj tkwi największe dla nich niebezpieczeństwo. Po tym, co już powiedzieliśmy, nietrudno się domyślić, że u tego typu osób na płaszczyźnie relacji międzyludzkich łatwo dochodzi do kryzysów. Napięcie, nieporozumienia i konflikty wywołują w nich cierpienia trudne do wytrzymania i obciążają je bardziej niż powinny, ponieważ uaktywniają ich lęk przed utratą. Choć tego nie rozumieją, ich starania, by utrzymać przy sobie partnera, prowadzą często do kryzysów, gdyż ten próbuje się uwolnić ze zbyt ciasnych więzów. Reagują więc na to paniką i głęboką depresją i w swoim lęku chwytają się niekiedy szantażu i gróźb, łącznie z próbami samobójstwa. Trudno im sobie wyobrazić, że partner nie ma tej samej potrzeby bliskości. Już samą potrzebę dystansu, jaką on sygnalizuje, odbierają jako nie dość silną akceptację siebie lub znak, że nie są już kochane.
Zdolność wczuwania się, identyfikowania się z drugim człowiekiem poprzez akceptację wypływającą z miłości i uczestniczenie w jego przeżyciach przekraczające granicę własnego, ja” jest dla osób depresyjnych szczególnie charakterystyczne i stanowi jedną z najpiękniejszych ich cech. Autentycznie przeżywana postawa tego typu jest istotnym elementem każdej relacji miłosnej. Więcej nawet – naszego człowieczeństwa. Zdolność identyfikowania się z drugim człowiekiem może się wzmóc, osiągając stan medialnego wręcz wczuwania się; wówczas rzeczywiście przestaje istnieć granica dzieląca “ty” od ,ja”.
Jest to odwieczna tęsknota wszystkich zakochanych i mistyków za tym, by poprzez transcendencję znoszącą wszelkie granice osiągnąć stan zjednoczenia z tym, co boskie i z całym wszechświatem. Być może, tkwi w tym nieświadome pragnienie znalezienia na nowo owego niczym nieograniczonego związku z matką z okresu wczesnego dzieciństwa. Przekonamy się jeszcze, że dla rozwoju naszej umiejętności kochania decydujące znaczenie ma najwcześniejszy etap relacji między matką a dzieckiem. Zdrowy człowiek posiadający rysy świadczące o skłonności do depresji charakteryzuje się wielką zdolnością do miłości, gotowością ofiary z siebie, poświęcenia się, przetrwania złego w związku partnerskim; potrafi on dać poczucie bezpieczeństwa, wrażliwość uczuciową i bezwarunkowe wsparcie emocjonalne.
Lęk przed utratą – byle nie zostać samemu
U osób silniej dotkniętych depresją przeważa w związkach uczuciowych lęk przed utratą. Związki te są też trudniejsze, bo mają charakter relacji prawdziwie depresyjnych. Pierwsza z wyżej wymienionych, najczęściej spotykanych form jest następująca: próbuje się jakby żyć jedynie życiem partnera, w całkowitej z nim identyfikacji. Umożliwia to rzeczywiście ścisłą bliskość. Człowiek wchodzi jakby w skórę tego drugiego, nie jest już istotą oddzielną, osobną, nie posiada własnego życia. Myśli i czuje tak jak partner, odgaduje jego życzenia, czyta z jego twarzy, wie, czego on nie lubi i co mu przeszkadza, i usuwa pyłek z jego drogi; przyjmuje jego poglądy i dzieli przekonania. Krótko mówiąc, żyje tak, jak gdyby inne myślenie, inne przekonania, inny smak, różnice pomiędzy nim, a partnerem były czymś niestosownym i niebezpiecznym wywołującym lęk przed utratą. Człowiek rozkwita, żyjąc życiem partnera, ze świadomością miłości pełnej poświęcenia, nie licząc się z własnymi potrzebami. Autentyczność takiej miłości zależy od tego, czy umie się uniknąć kręcenia się wokół własnej osi i związanego z tym lęku przed utratą, czy też, mimo świadomości pewnego niebezpieczeństwa, jakie niesie ze sobą każde zaangażowanie uczuciowe, potrafi się sobie i drugiej osobie pozostawić przestrzeń własnego rozwoju i mimo to kochać ją.
Tutaj stare przyrzeczenie wiążące dwoje ludzi: “Gdzie ty, Gajus, tam ja, Gaja” zostaje zabsolutyzowane. Dla partnera wprawdzie związek taki jest pod wieloma względami bardzo wygodny, kto jednak oczekuje od partnerstwa czegoś więcej niż znalezienia swojego odbicia w drugim człowieku i posiadania kogoś, kto zawsze będzie gotów do usług, ten będzie czuł się zawiedziony. Podobny przypadek stanowi sy-tuacja, gdy ktoś – z lęku, że straci partnera – rezygnuje z autentycznego bycia sobą, stając się jak dziecko. Przenosi wówczas na partnera wszystko, co mógłby i powinien czynić sam, stając się coraz bardziej od niego zależny i bezradny. Bierze się to również z wyobrażenia, że gdyby wykazywał samodzielność, partner mógłby pomyśleć, że nie jest potrzebny, a także z przekonania, iż największą gwarancją utrzymania przy sobie drugiej osoby jest manifestowanie własnej bezradności. W sposób nieświadomy dąży się tutaj do powtórzenia układu, jaki łączył nas w dzieciństwie z matką lub ojcem. Istnieje niemało małżeństw, w których ta reguła znajduje potwierdzenie. Podobnie ma się rzecz z ludźmi, którzy owdowiawszy, znów w krótkim czasie zawierają nowe małżeństwo, chociaż na swój sposób kochali przecież zmarłego małżonka. Ich własne życie jest jednak tak ubogie, że wolą raczej dopasować się do nowego partnera, byle nie zostać samemu.
To, co się osiąga na powyższej drodze, równa się symbiozie, zniesieniu granicy między ,ja” i “ty”. Dąży się zatem do jakiegoś stopienia się, w którym ,ja” i “ty” już nie różnią się od siebie i gdzie jak wyraziła się pewna osoba depresyjna – “Nie wie się już, gdzie jedno się kończy, a drugie zaczyna”. Najchętniej rozpłynęłoby się w tej drugiej osobie, pochłonęło ją niejako z miłości, tak by na zawsze zawrzeć się w ukochanym lub nosić go w sobie. W obu przypadkach problem leży w tym, że ucieka się przed własnym zindywidualizowanym istnieniem albo nie chce się przyznać prawa do takiego istnienia drugiemu człowiekowi.
Miłość oparta na szantażu
Często w związkach między ludźmi spotyka się takie wzajemne odniesienie, którego istota zawiera się w deklaracji: “Cokolwiek zrobisz i tak będę cię kochał”, “Kocham cię, możesz robić, co ci się żywnie podoba”. Taką wspaniałomyślnością próbuje się uniknąć lęku przed utratą; partner może się zachowywać, jak chce – w ostatecznym rozrachunku kocha się bardziej swoje uczucie do niego niż jego samego, jest się więc zależnym tylko od siebie i swojej gotowości kochania; w ten sposób można sobie zapewnić wieczność i poczucie, że nigdy nie utracimy obiektu naszej miłości.
Trudniejsza jest inna forma relacji między mężczyzną a kobietą – miłość oparta na szantażu. Stwarza ona pozór nadmiernej troski o partnera, za którą jednak skrywa się potrzeba dominacji, pochodząca z lęku przed tym, żeby go nie stracić. Jeśli taką postawą nie osiąga się tego, co by się chciało osiągnąć, sięga się po bardziej radykalne sposoby – groźbę popełnienia samobójstwa, a przede wszystkim próbę wzbudzenia w drugiej osobie poczucia winy. Jeśli zaś to nie wystarcza, popada się w ciężką depresję i zwątpienie. Sformułowania typu: “Jeśli już mnie nie kochasz, nie chcę dłużej żyć” nakładają na partnera odpowiedzialność; uświadamia on sobie, że od jego zachowania zależy życie związanej z nim osoby. Jeśli jest zbyt wrażliwy i łatwo wywołać u niego poczucie winy, nie dostrzeże sedna tej sytuacji, co sprawi, że może się tu rozegrać tragedia, której zapobiec się nie da, jeśli nastąpiło już obopólne, emocjonalne zapętlenie. Są też związki, które istnieją już tylko ze strachu, litości i poczucia winy jednego z partnerów, spoza których wyziera nienawiść i pragnienie, by ten drugi umarł. Również choroba może być środkiem szantażu i prowadzić do podobnej tragedii.
Im głębiej kochamy, tym więcej mamy do stracenia
Widzimy, że w lęku i konfliktach osób depresyjnych odbijają się prawa ogólniejszej natury: im głębiej kochamy, tym więcej mamy do stracenia, a będąc świadomi wszystkich niebezpieczeństw towarzyszących życiu, poszukujemy odrobiny bezpieczeństwa, którą, jak sądzimy, najpełniej można odnaleźć w miłości. Przekonaliśmy się jednak, że ucieczka przed tym, by uniknąć istnienia jako osoba o własnej indywidualności też nie daje gwarancji, że lęk przed utratą nas nie dosięgnie. Odwrotnie: przyjmując taką postawę, uciekamy przed tym, czego się w pewnym stopniu zrzekamy, a przez to wchodzimy w położenie, którego właśnie chcieliśmy uniknąć. By tworzyć dobry związek z drugim człowiekiem, potrzebny jest twórczy dystans, który umożliwia obydwu partnerom bycie sobą i rozwój zapewniający wykorzystanie własnych skłonności.
Prawdziwe partnerstwo jest możliwe jedynie pomiędzy dwiema niezależnymi osobami, nie zaś w relacji uzależnienia jednego z partnerów od drugiego, w której jeden staje się przedmiotem działania drugiego. Kto nie ma odwagi, by być niezależnym, temu grozi właśnie niebezpieczeństwo utraty; uzależnianie się od kogoś i poczucie małej wartości siebie sprawia, iż zwiększa się ryzyko, że inni przestaną się z nami liczyć i będą traktować nas jako osoby “niepełne”. Z drugiej strony, jeśli ktoś próbuje traktować partnera jak niesamodzielne dziecko, musi się liczyć z tym, że ten zechce się kiedyś uwolnić i zacząć być traktowany poważnie albo że przekroczymy granicę jego tolerancji i miłość zmieni się w nienawiść. Chyba że tkwi się w dobrowolnej neurozie we dwoje, która w dłuższej perspektywie jest relacją pozbawioną dynamiki, w gruncie rzeczy jest też niemal dosłownym powtórzeniem układu emocjonalnego z matką z okresu dzieciństwa.
Sfera seksualności osób depresyjnych jest dla nich czymś mniej ważnym niż miłość, przywiązanie i czułość. Jeśli otrzymują jednak te ostatnie, potrafią dać szczęście także w sferze cielesności, ponieważ umieją się wczuwać w potrzeby partnera i uważają, że miłość nie uznaje żadnych granic ani podziału na to, co dozwolone i niedozwolone. W wypadkach głębokiej zależności od partnera możliwe są wszystkie formy masochizmu, za czym ukryte jest przekonanie, iż jest to jedyna możliwość utrzymania partnera przy sobie.
Trudno określić jakąś ogólną regułę, ile wolności – lub odwrotnie – ile więzi potrzebuje lub może znieść dana osoba; tu każdy musi znaleźć odpowiedź dla siebie. Zbyt różnią się między sobą sami ludzie, sytuacje, w których się znajdują, historia ich życia i kontekst społeczny, by można było wskazać w sposób wiążący normy, jakie powinna spełniać relacja z drugim człowiekiem, a postawy odbiegające od normy oceniać jako fałszywe lub złe. Musimy okazywać sobie tyle wzajemnego ludzkiego zrozumienia, byśmy umieli respektować także takie formy miłości, które wydają się nam niezrozumiałe i obce. Inaczej zbyt łatwo zaczniemy oceniać tych, którzy wyniósłszy znaczne braki emocjonalne ze swego dzieciństwa, nie potrafili później sprostać dojrzałej miłości, za co jeszcze mieliby być karani naszymi sądami.
Wiecej w książce: Oblicza lęku. Studium z psychologii lęku – Fritz Riemann
http://www.deon.pl/inteligentne-zycie/depresja/art,43,jak-kochaja-osoby-depresyjne.html
******
Akceptujesz siebie czy nie?
John Powell SJ / slo
Mamy skłonność do przywiązywania się do rzeczy i poglądów. Niechętnie rozstajemy się z raz ustalonymi wyobrażeniami o sobie samych. A jednak właśnie umiejętność porzucania starych poglądów jest podstawą rozwoju.
Muszę nauczyć się odrzucać statyczny obraz tego, czym – jak mi się wydaje – jestem. Jeśli pragnę wzrastać, nie mogę trzymać się kurczowo przeszłości. Muszę uzmysłowić sobie, że jestem tylko i wyłącznie sobą i że moje życie jest procesem: wiecznym uczeniem się, zmianą, wzrostem, jedyną istotną rzeczywistością jest: kim jestem właśnie teraz. Me jestem tym, kim byłem. Nie jestem także tym, kim będę. Ale przede wszystkim muszę sobie uświadomić, że jestem tym, kim powinienem być, i że jestem wystarczająco obdarowany, by w moim życiu czynić to, co powinienem czynić.
Oznaki samoakceptacji
Akceptacja samego siebie zakłada przede wszystkim radość z tego, kim się jest. Zwykłe pogodzenie się z tym, kim się jest, to zaledwie akceptacja typu: “mogło być gorzej”. Bywa to zniechęcające. Jeśli zatem mam być osobą szczęśliwą, muszę nauczyć się cieszyć z tego, kim jestem. Nie jest to łatwe. Wszyscy mamy “podświadomość”. Stanowi ona kryjówkę lub, jeśli kto woli, cmentarzysko dla tego, co “szpetne”, z czym nie mamy odwagi się zmierzyć bądź też nie potrafimy z tym żyć. Niestety, to co pogrzebaliśmy nie jest martwe, ale wciąż żyje i nadal wywiera na nas wpływ. My jednak nie jesteśmy tego świadomi.
Dlatego nie jest łatwo stanąć oko w oko z takimi pytaniami jak: “Czy rzeczywiście akceptuję samego siebie? Czy jestem zadowolony z tego, czym jestem? Czy widzę cel i sens tego, czym jestem?” Łatwe i szybkie odpowiedzi nie są tu całkiem wiarygodne. Jednak oznaki akceptacji samego siebie są widoczne w życiu codziennym. Wymienię teraz dziesięć symptomów, które – jak sądzę – są łatwo dostrzegalne u osób naprawdę akceptujących siebie takimi, jakimi są.
Ludzie, którzy akceptują samych siebie, są szczęśliwi. Być może zabrzmi to dziwnie, ale pierwszą oznaką samoakceptacji jest właśnie poczucie szczęścia. Zaczyna się błędne koło, powiecie. A jednak ludzie, którzy naprawdę są zadowoleni z tego, kim są, mają zawsze dobre towarzystwo. Przez 24 godziny na dobę przebywają z osobą, którą lubią. Ta dobrze znana, urocza osoba zawsze jest przy nich, na dobre i na złe. Niewiele rzeczy jest w stanie ich unieszczęśliwić. Jeśli nawet inni są dla nich nieczuli lub nastawieni wobec nich krytycznie, ci, którzy naprawdę kochają samych siebie, będą przekonani, że musiało zajść jakieś nieporozumienie. A jeśli nie, to widocznie owa nieczuła bądź krytyczna osoba ma jakiś osobisty problem. Efektem będzie współczucie, a nie złość na tę osobę.
Ludzie, którzy akceptują samych siebie, z łatwością wychodzą innym naprzeciw. Im bardziej akceptujemy samych siebie, tym głębsze jest nasze przekonanie, że inni też nas polubią. Wyprzedzamy zatem ich akceptację i lubimy przebywać w ich towarzystwie. Pewnym krokiem wchodzimy do pokoju pełnego obcych ludzi i bez zakłopotania przedstawiamy się innym. O otwarciu siebie na innych myślimy jak o ofiarowywanym podarunku, o innych – jak o darze, który należy przyjąć uprzejmie i z wdzięcznością. Niemniej, jeśli naprawdę kochamy samych siebie, doceniamy i smakujemy także chwile samotności. Prawdą jest, iż dla tych, którzy z radością akceptują siebie, samotność jest spokojem. Dla tych zaś, którym brak tej akceptacji, może ona oznaczać ból i rozpacz. Doświadczenie samotności jako pustki powoduje, że człowiek szuka rozrywki za każdą cenę – w gazecie, filiżance kawy, w grającym na cały regulator radiu.
Ludzie, którzy akceptują samych siebie, są zawsze otwarci na uczucia i komplementy. Jeśli naprawdę akceptuję samego siebie i jestem z siebie zadowolony, będę w stanie przyjąć do wiadomości, że ktoś ofiarowuje mi uczucie. Przyjmę od innych miłość jako zaszczytne wyróżnienie i z wdzięcznością. Nie będę tłumić w sobie nie wypowiedzianego ostrzeżenia: “Gdybyś naprawdę mnie znał/znała, nie pokochałbyś/nie pokochałabyś mnie”. Będę również zdolny przyjąć i zinterioryzować życzliwe uwagi i komplementy. Co więcej, sprawią mi one przyjemność. Nie będę się wiecznie zamartwiać wątpliwościami co do motywów kierujących osobą wypowiadającą komplement: “W porządku, ale o co naprawdę ci chodzi?” “Czego chcesz ode mnie?” Nie będę mruczał kpiąco pod nosem: “Oczywiście nie mówisz tego serio”.
Ludzie, którzy akceptują samych siebie, potrafią “naprawdę” być sobą. W zależności od stopnia samoakceptacji wytwarzamy wokół nas atmosferę autentyczności. Innymi słowy, aby stać się sobą, trzeba najpierw zaakceptować siebie. Wtedy dopiero będziemy prawdziwi. Kiedy nasze uczucia zostaną zranione, będziemy mogli krzyknąć głośno “Och!” Kochając i ubóstwiając drugą osobę będziemy szczerze i otwarcie wyrażać miłość i uwielbienie dla tej osoby. Obawy przed niezrozumieniem nie będą nas dręczyć. Nie będziemy się zamartwiać o to, czy nasze uczucie będzie odwzajemnione. Jednym słowem, będziemy po prostu sobą. Autentyczność oznacza, że nie musimy dźwigać ze sobą – niczym bagażu w naszej podróży przez życie – zestawu masek na każdą okazję. Oznacza, że jesteśmy w stanie postawić sprawę jasno: nie mam obowiązku nikomu się przypochlebiać, mam tylko obowiązek pozostawać sobą. Dostajecie to, co widzicie. To ja i tylko ja, oryginalne dzieło Boga. Nie szukajcie kopii, one nie istnieją. Większość z nas tak długo nakładała maski, że zatraciliśmy poczucie, gdzie kończy się rola, a zaczyna prawdziwe “ja”. Wszyscy jednak instynktownie wyczuwamy autentyczność. Kiedy uda nam się być sobą, odczuwamy ukojenie, które przynosi szczerość.
Akceptacja samego siebie dotyczy chwili obecnej. Wczorajsze “ja” jest historią. Jutrzejsze “ja” jest nieznane. Życie w oderwaniu od przeszłości i bez wybiegania w przyszłość nie jest łatwe. Niemniej prawdziwa samoakceptacja musi dotyczyć tego, czym się jest w danym momencie teraźniejszości. Stary wierszyk ujmuje to tak: “Za nic bywszość swoją ma, kto na jestność – Jestem! – woła”.
Nie ma znaczenia kim byłem, a nawet jakie popełniałem błędy. Liczę się tylko ja teraźniejszy. Podobnie akceptacja siebie teraźniejszego wyklucza antycypację siebie przyszłego. Jeśli pokocham lub pozwolę innym pokochać siebie takim, jakim mógłbym być, miłość taka będzie bezużyteczna, a może nawet niszcząca. Podstawą każdego prawdziwego uczucia jest rezygnacja ze stawiania warunków, tymczasem potencjalność zakłada warunkowość: “Pokocham cię, jeśli będziesz…” Kochany stary Charlie Brown powiedział raz, że “największe cierpienia życiowe wynikają z wielkich możliwości”.
Ludzie, którzy akceptują samych siebie, potrafią śmiać się z siebie. Zbyt poważne traktowanie siebie jest prawie zawsze objawem niepewności. Stare chińskie przysłowie mówi: “Błogosławieni ci, którzy potrafią śmiać się z siebie. Nigdy nie zabraknie im rozrywki”. Zdolność do przyznania się do własnych słabości i zachcianek oraz umiejętność śmiania się z nich wymagają jeszcze większego poczucia bezpieczeństwa niż to, które daje samoakceptacja. Dopiero świadomość, że jest się w czymś dobrym, pozwala przyznać się do własnych braków. Kto posiadł tę tajemnicę, potrafi się z nich śmiać nawet wtedy, gdy wyjdą na światło dzienne, a ludzie się o nich dowiedzą. “Nigdy nie obiecywałem ci kobierca z róż, nieprawdaż?”
Ludzie, którzy akceptują samych siebie, potrafią rozpoznawać i zaspokajać swoje potrzeby. Ci, którzy potrafią zaakceptować siebie, umieją także zdać sobie sprawę ze swoich potrzeb: fizycznych, emocjonalnych, intelektualnych, społecznych i duchowych. Sprawdza się tu porzekadło, że miłosierdzie zaczyna się w domu. Jeśli nie kocham samego siebie, nie będę w stanie pokochać nikogo innego. Próby lekceważenia własnych potrzeb mogą się okazać zabójcze dla jednostki. Bliźniego należy kochać jak siebie samego. Zabrzmi to może banalnie, ale naprawdę im bardziej kocham samego siebie, tym więcej spontanicznego, naturalnego uczucia będę w stanie ofiarować bliźnim.
Ludzie, którzy akceptują samych siebie, starają się wypracować harmonijny model życia, tak aby być w stanie wychodzić naprzeciw swoim potrzebom. Zazwyczaj udaje im się zaspokoić potrzeby snu, odpoczynku, pracy i pokarmu. Powstrzymują się od wszelkiej przesady oraz szkodliwych nałogów: obżarstwa, palenia papierosów, pijaństwa czy narkotyków. Są ponadto w stanie wziąć pod uwagę potrzeby, prośby i żądania innych. Wyczuleni na potrzeby innych, umieją okazać prawdziwe współczucie i potrafią udzielić pomocy. Przy tym wszystkim zdarza im się odmawiać i nie odczuwają potem wyrzutów sumienia czy żalu. Po prostu znają zarówno swoje potrzeby jak i granice, których przekroczyć nie wolno.
Ludzie, którzy akceptują samych siebie, potrafią się samookreślić. Klucze do samookreślenia znajdują w sobie, zamiast pytać o nie innych ludzi. Kto naprawdę akceptuje siebie, uważa pewne rzeczy za właściwe i słuszne, i nie zastanawia się nad tym, co pomyślą inni. Akceptacja samego siebie jest w dużej mierze odporna na psychologię tłumu i masowe reakcje. W razie potrzeby nie zawaha się popłynąć pod prąd. Jak by powiedział Fritz Perls: “Nie przyszedłem na świat, aby spełniać twoje oczekiwania, a ty nie urodziłeś się po to, żeby spełniać moje”.
Ludzie, którzy akceptują samych siebie, niełatwo tracą kontakt z rzeczywistością. Zrozumienie czym jest kontakt z rzeczywistością przychodzi zazwyczaj łatwiej, jeśli się uzmysłowi sobie w czym przejawia się jego brak. Kontakt z rzeczywistością wyklucza marzenia na jawie lub wyobrażanie sobie, kim moglibyśmy być, gdybyśmy byli inną osobą. Nie warto tracić energii na żale, że nie jesteśmy inni. Należy cieszyć się życiem takim, jakie jest i w takie właśnie życie należy zaangażować swe siły. Nie wolno schodzić na manowce rozmyślań o tym, czym “moglibyśmy” być.
Ludzie, którzy akceptują samych siebie, są asertywni. Ostatnim objawem samoakceptacji jest postawa, którą zwykło się nazywać asertywnością. Akceptujący siebie człowiek przyznaje sobie prawo do poważnego traktowania, do własnych poglądów i własnych wyborów. W każdy związek wchodzi tylko na zasadzie równorzędnego partnerstwa. Nie zgadza się przyjąć roli przegrywającego ani też nie podejmuje decyzji za innych. Zastrzega sobie także prawo do popełniania błędów. Wielu z nas rezygnuje z asertywności w momencie, gdy czuje, że może być w błędzie. Ukrywamy własne poglądy, preferencje. Pełna radości samoakceptacja jest powołaniem do asertywności: do szacunku dla samego siebie, do umiejętności wyrażania samego siebie w sposób otwarty i szczery.
Więcej w książce: Twoje szczęście jest w tobie – John Powell SJ
http://www.deon.pl/inteligentne-zycie/poradnia/art,117,akceptujesz-siebie-czy-nie.html
******
Najgorszy nieprzyjaciel we wszechświecie
Eduard Martin / slo
Historia mojego praprastryja, męża siostry mego pradziadka, była w rodzinie opowiadana przez całe pokolenia. Moja praprastryjenka wydała się za wielkiego bogacza i żyła z nim, jak się wydaje, w bardzo szczęśliwym małżeństwie. Mogli sobie pozwolić na wszystko, o czym tylko pomyśleli.
Tyle że nie mieli dzieci. Ale oboje byli młodzi i istniała nadzieja, że po ich ogromnej willi będą kiedyś one biegać. Ale przyszła wojna i praprastryj dostał kartę powołania.
On, który przywykł do wykwintnej pościeli, do świetnego stołu, do eleganckiego stroju, miał teraz zostać odziany w mundur, spać w wojskowych barakach i jeść z żołnierskiej kuchni. Miał opuścić żonę, którą kochał.
Miał każdego dnia czekać, że go zastrzeli ktoś tak samo niezadowolony z tego, że musiał opuścić swój dom i swoją żonę. I miał wypełniać rozkaz, aby do tych innych niezadowolonych ludzi strzelać.
Mój praprastryj postanowił, że NIE STAWI SIĘ DO WOJSKA.
Kiedy przyszedł dzień poboru, nigdzie nie poszedł, pozostał w swojej willi. Jedno z pomieszczeń w piwnicy urządził jako kryjówkę na przypadek absolutnej konieczności, ale nie przebywał w niej, poruszał się swobodnie po domu. Praprastryjenka nie podnosiła w niektórych pokojach zasłon, aby nie można go było widzieć z ulicy. Zwolniła też służbę, z wyjątkiem starej oddanej służącej, co do której nie było wątpliwości, że zachowa tajemnicę. Tak więc kiedy na polach walki Europy umierały codziennie tysiące ludzi, kiedy żołnierze czołgali się w bagnie, zrywali do ataku i padali, zastrzeleni w biegu do nieprzyjacielskich okopów, mój praprastryj siedział na wygodnych kanapkach, palił cygaro, popijał swoje poranne porto, opróżniał jedną po drugiej butelkę ze swej bajecznie zaopatrzonej winnej piwniczki i czytał sobie wiersze; kilka ich tomików z jego biblioteki — a był to bibliofil i miłośnik poezji – znalazło się potem w moich zbiorach.
Lata wojny płynęły, a praprastryj ciągle nie mógł się doczekać jej końca. Willa była na tyle przestronna, że nie musiał cierpieć na klaustrofobię, a nawet mógł w salonach – niczym na stadionie – trenować na rowerku.
Czytał gazety i wpinał na mapach chorągiewki, aby śledzić przesunięcia frontu. Wiedział, że swoje więzienie będzie mógł opuścić tylko wtedy, jeśli Austria zostanie rozbita – w przeciwnym razie nie pozostanie mu nic innego, jak pozostać w ukryciu aż do śmierci.
Praprastryjenka rozgłosiła uprzednio, że mąż wyjechał za granicę, wskutek czego sądzono, że przed poborem po prostu uciekł. Opinia co do jego i jego żony rozsądku była tak pozytywna, że nikt nie podejrzewał ich o coś równie niedorzecznego – nikt nie mógł spodziewać się tego, że praprastryj będzie ukrywał się w swoim domu.
Tymczasem jednak, jakkolwiek nie było po temu powodów, praprastryj zaczął odczuwać strach. Na koniec całe dni spędzał za zasłoną przy okrągłym secesyjnym oknie wychodzącym na ulicę, spoglądając z niepokojem w stronę bramy wjazdowej.
– O co chodzi? – pytała go czasem praprastryjenka. – Co ci jest?
– Nic – mówił, i nie spuszczał oczu z bramy.
Nie mógł się pozbyć lęku, że lada chwila wejdą do ogrodu policjanci i zabiorą go. Wiedział, że za dezercję jest tylko jedna kara: ŚMIERĆ.
Ile razy widział w duchu pluton egzekucyjny, ile razy przeżył w wyobraźni świst kul przy egzekucji? Chyba dziesiątki tysięcy razy. Nie chciał jeść, pić swoich win, palić cygar, czytać wierszy. Spoglądał tylko na bramę.
Aż raz zobaczył, jak wchodzi przez nią policjant.
– Wybaczy pani, że przeszkadzam – powiedział policjant – ale szukam numeru ósmego na tej ulicy. Pani ma dwunasty, może mi pani pomoże. Tamci ludzie chyba nie mają oznaczonego domu.
Praprastryjenka wskazała dom, którego policjant szukał.
W tej samej chwili rozległ się strzał.
Kula, której praprastryj spodziewał się na dalekim polu walki i której starał się uniknąć, czekała na niego przez wszystkie te lata w jego własnym pistolecie. Kula, której przez wszystkie te lata obawiał się przy egzekucji, czyhała na niego w domu, w jego własnej broni.
Nie zniósł napięcia…
W jednej z książek, które z jego biblioteki zawędrowały do mnie, można przeczytać, że to, przed czym człowiek ucieka, nosi w sobie. Choćby się przed strachem tysiąckroć obwarował, nie pomoże mu to. Trzeba się pozbyć trwogi w swoim sercu, w swojej myśli. Ten, kto tego nie potrafi, jest zagrożony, choćby go chroniły wszystkie armie świata. Nie ma na świecie gorszego nieprzyjaciela niż strach, własny strach. Najbardziej podstępny, najgorszy nieprzyjaciel we wszechświecie.
Wiecej w książce: Radości dla duszy – Eduard Martin
http://www.deon.pl/inteligentne-zycie/psychologia-na-co-dzien/art,634,najgorszy-nieprzyjaciel-we-wszechswiecie.html
******
Nie bądź taki uparty
Dariusz Piórkowski SJ
Miłosierdzie powoduje, że Bóg jest “niekonsekwentny”, w pewnym sensie “niesłowny”. I dlatego często się nim gorszymy.
“Rzekł Pan do Jonasza: “Czy uważasz, że słusznie jesteś oburzony? Słusznie, gniewam się śmiertelnie” – odparł prorok” (Jon 4, 4.9)
Opowiadanie o Jonaszu to inspirująca historia pod wieloma względami. I dość oryginalna jak na Stary Testament.
Na początku księgi Pan wzywa Jonasza, by poszedł głosić Niniwie upomnienie, bo “jej nieprawość dotarła przed oblicze Pana”. A co robi Jonasz? Bierze nogi za pas i zwiewa. Wcale nie ma zamiaru robić tego, co każe mu Pan. Wsiada na statek do Tarszisz, miasta na terenach dzisiejszej Hiszpanii. No i zaczyna się walka. Na morzu zrywa się sztorm, wszyscy wpadają w panikę, marynarze zaczynają wzywać swoich bogów. A Jonasz pełen stoickiego spokoju idzie pod pokład, kładzie się i sobie smacznie śpi. Autor księgi pisze, że prorok “twardo zasnął”. Czy tak reaguje normalny człowiek? Dlaczego on to robi? Jemu po prostu jest już wszystko jedno. Ogarnęła go rezygnacja. Prorok chce umrzeć, bo wie, że sztorm zerwał się z jego powodu.
Kapitan budzi go i pyta: “Jak ty możesz w ogóle spać? Wołaj do twojego Boga, to może nie zginiemy”. Jonasz ma to gdzieś. Nie wydusza z siebie ani słowa, nie prosi, bo po co. Wobec tego marynarze rzucają losy, żeby stwierdzić, czyja to wina. Los pada na Jonasza – on jest winien całego zamieszania, co zresztą sam otwarcie przyznaje. Jonasz, mężczyzna z zasadami, postępuje zgodnie z tradycyjnym przekonaniem o karze śmierci, jakiej winien jest prorok, jeśli odmówił spełnienia Bożego polecenia.
Skoro mu i tak wszystko jedno, proponuje załodze statku dość śmiałe rozwiązanie: “Wyrzućcie mnie za burtę i po kłopocie”. On dobrze wie, że w odmętach czeka go pewna śmierć. Marynarze, choć są poganami, nie mają sumienia, by to zrobić. Próbują wiosłować, by dobić do lądu i tam zostawić Jonasza. Ale nic z tego. Wiatr jest tak silny, że nie dają rady. Zaczynają więc prosić Pana o wyrozumiałość, bo w sumie nie chcą rzucać Jonasza na pożarcie rekinom, ani mieć jego krwi na rękach, chyba że nie pozostaje im już nic innego. W końcu wyrzucają proroka za burtę. I morze natychmiast się ucisza.
Jonasz myśli, że to koniec. A tu nagle z polecenia Pana pojawia się duża ryba, połyka proroka i ratuje go od utonięcia. Siedzi tam w brzuchu, samotnie, w ciszy, przez trzy dni. Dociera do niego, co zrobił. Zaczyna się modlić. Oczy i usta mu się otwierają. Chciał umrzeć, ale nagle dziękuje Panu, że go ocalił z odmętów. Już nie chce umierać. Przeszła mu chandra i depresja. Jakby zdjęty został z niego jakiś urok. We wnętrzu ryby przygotowuje się do tego, żeby mu się potem język rozwiązał. I wówczas Pan sprawia, że wieloryb wypluwa go na ląd.
Jonasz siedząc trzy dni w rybie zmiękł, ale tylko trochę. Doszedł do wniosku, że przed Bogiem uciec się nie da, więc skoro musi, to pójdzie i zrobi swoje, chociaż się do tego nie pali. W sercu dalej myśli swoje. Postanowia, że wykona rozkaz zewnętrznie, żeby Bóg się od niego odczepił. Jest gotowy do podjęcia misji, ale zmienił się tylko częściowo. Pan wzywa go po raz drugi. Prorok idzie do Niniwy z musu.
Skąd ten początkowy opór i ucieczka Jonasza? Najpierw stąd, że w Niniwie mieszkają poganie, Asyryjczycy. To są wrogowie Izraela, którzy go najechali i złupili. Jak więc, on, Żyd, ma teraz iść do wrogów i głosić im upomnienie? Przecież to niedorzeczne. Mieszkańców Niniwy należy raczej zgładzić z powierzchni ziemi, a nie litować się nad nimi.
Ale istnieje jeszcze głębszy powód najpierw ucieczki, a potem oburzenia proroka, kiedy tylko mieszkańcy Niniwy się nawrócili. Podczas gdy niektórzy prorocy próbowali się wycofać, bo w tym, co głosili, nie widzieli nadziei, Jonasz, przeciwnie, odmawia, ponieważ wie, że nadzieja istnieje. Wszyscy prorocy smucili się, że jeśli ludzie się nie nawrócą, spotkają ich konsekwencje i nieszczęście.
Natomiast Jonasz jest wściekły, że Bóg okazuje miłosierdzie. I to na dodatek wobec wrogów Izraela. Smuci się, że ludzie się nawracają, że nie było kary. Chłop się napracował, nachodził, nakrzyczał. I wszystko na marne. Grad siarki i ognia nie spadł na Niniwę. I jeszcze twierdzi, że on to wszystko wiedział od początku: “Dlatego postanowiłem uciec do Tarszisz, bo wiem, żeś Ty jest Bóg łagodny i miłosierny, cierpliwy i pełen łaskawości, litujący się nad niedolą”. Uważa, że tak się po prostu nie robi. Nie można grozić, a za chwilę przebaczać. Za grzech należy się kara, siarka i ogień, a nie miłosierdzie. To jest prorok, który trzyma się twardych zasad. Jest wyrazisty. On ma problem z Bożą sprawiedliwością. Uważa się za zwolennika sztywnej reguły: Jak Kuba Bogu, tak Bóg Kubie.
Zauważmy, że Bóg kazał Jonaszowi głosić upomnienie Niniwy, ale nie powiedział, jak to robić. Nie powiedział, jaka będzie kara. Jonasz wybrał najtwardszą opcję: “Jeszcze czterdzieści dni, a Niniwa będzie zburzona”. Bóg nic o zburzeniu nie mówił, ani o terminie zesłania kary. Tak sobie umyślił prorok.
Zdaniem proroka, Bóg nie powinien tak postępować. Jonasz wie lepiej, jak powinno być. Gorszy się, zniechęca, wpada w depresję i nie chce mu się już żyć z tego powodu. I mówi: O nie, ja w te klocki bawić się nie będę”. Znowu nie poszło po jego myśli.
Czy to nas nie dziwi? To “święte” oburzenie Jonasza! Bóg jest jego zdaniem za bardzo miłosierny. Przesadza. Niby grozi karą, ale tak naprawdę od początku chce przebaczyć. Czyli jednak Bóg rzuca słowa na wiatr? Niby mówi, że ukarze, ale jeśli się ludzie nawracają, to nagle zmienia zdanie.
Tak. Miłosierdzie powoduje, że Bóg jest “niekonsekwentny”, w pewnym sensie “niesłowny”. Nam się często wydaje, że istnieje albo sprawiedliwość albo miłosierdzie. Nie da się ich ze sobą pożenić. Albo jesteś sprawiedliwy, albo miłosierny. Nie można równocześnie być jednym i drugim. Jeśli okazuję miłosierdzie, to rezygnuję ze sprawiedliwości. Tymczasem w Bogu miłosierdzie i sprawiedliwość się nie zwalczają, lecz uzupełniają.
Zrozumieli to ci, którzy żyli Duchem Bożym. I to oni są bliżsi Ewangelii. Na przykład, św. Hieronim komentując tę księgę pisze: “Sprawiedliwość Boga umocniona jest zewsząd miłosierdziem, i w takim otoczeniu przystępuje do sądzenia: tak przebacza, aby osądzić, tak osądza, aby się zmiłować”. Jak można osądzać tak, aby się zmiłować?
Albo inny Ojciec Kościoła, św. Jan Chryzostom powiada: “Wolę, żeby Bóg sądził mnie z nadmiaru miłosierdzia wobec innych niż z nadmiaru sprawiedliwości”. Z kolei św. Ambroży pisze takie niepokojące słowa: “Bóg stworzył człowieka i wówczas odpoczął, mając wreszcie kogoś, komu mógł przebaczyć grzechy”.
To nie znaczy, że Bogu jest wszystko jedno. I że nie obchodzą Go nasze grzechy. Tego nie ma w tej księdze. Bóg każe Jonaszowi głosić upomnienie. Nazywa rzecz po imieniu: Asyryjczycy popełniają nieprawość. Tak być nie może. Ale najmniejszy znak nawrócenia powoduje, że Bóg nie widzi już nieprawości.
Ciekawy jest ten smutek w człowieku z powodu miłosierdzia Boga, zwłaszcza wobec innych. Zgorszenie Bożym miłosierdziem. Nie brakuje ludzi wierzących w Kościele, którzy chcieliby, aby im Bóg zawsze okazywał miłosierdzie, ale wobec innych, zwłaszcza grzeszników, powinien być surowy, sprawiedliwy. Kreują się wówczas na obrońców Ewangelii, wartości, wiary, Kościoła. I twierdzą, że taki właśnie jest Bóg. Stają się zapiekli w sprawiedliwości do tego stopnia, że aż usychają, wpadają w smutek – jak Jonasz. Modlą się, jak we fraszce Jana Sztaudyngera: “Bądź sprawiedliwy dla innych, Panie, dla siebie proszę o zmiłowanie”. A jeśli by już mieli przebaczyć wrogowi, to ten najpierw musiałby ich 10 razy przepraszać i kajać się w popiele.
Jonasz uważa, że dla człowieka, który grzeszy poważnie, nie ma miejsca na miłosierdzie. Nie ma już szansy dla niego. Bo to byłoby niesprawiedliwe. Jedni się starają, a drudzy nie. I wszyscy mają dostać po równo? Co to to nie. On choruje na ten sam syndrom co starszy syn z przypowieści o synu marnotrawnym.
Przypomnijmy. Starszy syn ukazany jest tam jako przeciwieństwo młodszego brata. Ale to pozór. Jego życie kręci się przykładnie wokół pracy i służby. Gdy brat wrócił, on pracował na polu. Ale gdy dowiaduje się, że jego młodszy brat hulaka wrócił do domu i ojciec wystawił z tego powodu ucztę, wpada w gniew i obraża się. Aż się w nim zagotowało. Skąd ten gniew? Ojciec urządził ucztę dla rozpustnika i marnotrawcy, a przecież starszy syn tak się starał i nic nie otrzymał w zamian. Zwraca się więc do ojca z wyrzutem: “Oto tyle lat Ci służę, nigdy nie przekroczyłem Twego rozkazu”. Spowiada się na opak, jak to często zdarza się po dziś dzień. Jest dumny z siebie.
Tymczasem ojciec, podobnie jak Bóg do Jonasza, wychodzi na zewnątrz i próbuje rozmawiać z oburzonym synem, przekonywać obrażonego, jest wobec niego równie delikatny jak wobec marnotrawnego syna. Czy to coś dało? Czy starszy syn wszedł na ucztę? Tego nie wiemy. Przypowieść urywa się. Podobnie jak opowieść o obrażonym Jonaszu.
Najciekawsze jest jednak to, jak Bóg postępuje wobec Jonasza. Traktuje go jak dziecko. Pozwala się mu wyżalić, słucha jego marudzenia, dyskutuje, znosi gniew i oburzenie proroka. Stosuje lekcję poglądową i wyraża troskę o niego, żeby sam doświadczył Bożego miłosierdzia. Najpierw sprawia, że drzewko rycynusowe wyrasta, “by dać mu ulgę w spiekocie”. Jonasz się ucieszył. Na drugi dzień krzew usycha, zrywa się suchy gorący wiatr. Prorok słabnie i chce umrzeć. Cała ta akcja jest po to, by na przykładzie drzewka wykazać, co siedzi w proroku i co on musi w sobie zmienić.
Ale Jonasz jest niezwykle przekorny i uparty. Na pytanie Boga, “Czy uważasz, że słusznie jesteś oburzony? Najpierw milczy, a potem odpowiada: “Tak, żebyś wiedział, słusznie się gniewam”. I to “śmiertelnie”. I żeby było jasne: powodem tego “śmiertelnego” oburzenia jest uschnięte drzewko…
Upór i stawianie na swoim to jeden z naszych największych wrogów. Zazwyczaj kiedy się przy czymś upieramy, to uważamy, że mamy rację. Ale czy mamy słuszną rację? To jest pytanie, które często trzeba sobie stawiać, kiedy zaczynamy się kłócić, kiedy odwracamy się od siebie, bo ktoś nie spełnił naszych oczekiwań. To pytanie może przerwać proces izolacji i zamknięcia w sobie.
Jonasz uważa, że to Bóg się powinien zmienić, bo tak się nie robi. Niektórzy chrześcijanie też uważają, że do grzeszników to trzeba dopiero wtedy pójść, kiedy okażą wolę nawrócenia. Jakże często wpadamy w rezygnację, albo w furię, bo nie możemy przeforsować własnej wizji i, naszym zdaniem, jedynie słusznych przekonań. Wydaje nam się, że jesteśmy najmądrzejsi na świecie. Nie chcemy ustąpić, stawiamy na swoim. Myślę, że ta cecha bardzo nam utrudnia budowanie relacji, przyczynia się do rozpadu niejednego małżeństwa, jest źródłem wielu konfliktów i wojen.
Jonasz myśli o sobie. Wielce obrażony na to, że uschnął krzew. Nie widzi różnicy między taką błahostką jak uschnięte drzewo, a życiem i dobrem tysięcy ludzi. To jest druga trudność, która staje się źródłem nieporozumień i konfliktów. Nieumiejętność rozróżnienia co jest ważne, a co drugorzędne. I zwykły ludzki egoizm. Najważniejsze, żeby mi było dobrze. My się najczęściej upieramy przy detalach, przy rzeczach, które w zasadzie można sobie odpuścić, można je tolerować, tylko trzeba chcieć. Ale jeśli się uprę, że moje musi być na wierzchu, to nie ma mocnych.
Podoba mi się też scena rozmowy Boga z Jonaszem. To taki obraz szczerej modlitwy. Nabieram dzięki niej odwagi. Jonasz nie boi się powiedzieć Bogu o tym, co czuje i myśli. Nawet jeśli wylewa się z niego żółć i rozgoryczenie. A Bóg tego słucha. I nie mówi: “Jak Ty ze mną rozmawiasz, gówniarzu”?
Jakże często nasze modlitwy są takie ugrzecznione, takie wypomadowane, upobożnione. Próbujemy grać przed Bogiem role, jakby On nie wiedział, co w nas siedzi. Jak widać, Bóg się uporem Jonasza nie zraża, bo wie, co w nim się kotłuje. Mimo wszystko rozmawia z Jonaszem. Czuć w tym delikatność. Bóg obchodzi się z nim jak z jajkiem. Jeśli mamy jakiś żal, pretensje do Boga, to najlepiej Mu o tym powiedzieć. Bóg na nie zje, ani nie porazi piorunem. Lepiej być szczerym, niż udawać świętoszka.
Uderza jeszcze jedno w całej tej historii. We wszystkim, co się dzieje, widać rękę Boga. Niby to prawa natury: bo sztorm się zrywa, potem jakaś ryba się pojawia, następnie drzewko wyrasta, usycha, wieje wiatr. Okazuje się, że te wydarzenia są “po coś”. One urabiają, wychowują Jonasza. Mają go zmiękczyć, przemienić jego myślenie, jego surowość, jego wyobrażenia. Myślę, że podobnie bywa w naszym życiu. Większość przykrych doświadczeń też czemuś służy. Niestety, bywamy hardzi, uparci jak Jonasz. I musimy swoje odcierpieć, byśmy zmiękli, stali się bardziej łagodni dla siebie, dla innych, byśmy umieli przyjąć miłosierdzie Boga.
Czy próbujemy znaleźć czas, by zastanowić się nad naszymi sztormami, marynarzami, którzy wyrzucają nas za burtę, wielorybami, które nas połykają i siedzimy tam sami jak palec? Czy próbujemy szukać w tym sensu i palca Bożego?
Jonasz to był spryciarz. On wiedział, że to, co go spotyka, dzieje się z jego powodu. Chociaż on to wszystko interpretował jako karę. A Bóg próbował przemówić mu do rozumu i do serca.”Jonaszu, nie bądź taki uparty, daj sobie pomóc, daj sobie powiedzieć, że możesz czegoś nie rozumieć, że nie pozjadałeś wszystkich rozumów. Nie myśl sobie, że gdybyś wysiekł swoich wrogów, to byś stał się od razu szczęśliwy. I nie myśl tylko o sobie”.
Jeżeli ogarnie nas kiedyś smutek, zwątpienie, rozpacz, lęk, wtedy pamiętajmy, że Bóg jest najbliżej nas. Jeden krok od nadziei. Tylko Bóg wydobędzie nas z naszej matni i dna. Jeśli oczywiście rozpoznamy tę obecność, jeśli się do Boga zwrócimy.
Powyższy tekst jest fragmentem rekolekcji wygłoszonych do par niesakramentalnych w Warszawie w marcu tego roku.
>> Dariusz Piórkowski SJ – Słowo w naczyniach glinianych
Książka przeznaczona jest przede wszystkim dla osób, które zamierzają przeżyć owocnie okres Wielkiego Postu, otwierając się na mądrość płynącą z codziennych czytań. Stanowi również cenną inspirację dla tych, którzy chcieliby lepiej poznać siebie, obserwując własne uczucia i postawy przez pryzmat Słowa Bożego. “Słowo w naczyniach glinianych” z pewnością zachęci czytelnika do regularnej lektury Pisma Świętego oraz do odnowienia w sobie zdolności do uważnego słuchania.
http://www.deon.pl/religia/duchowosc-i-wiara/zycie-i-wiara/art,1365,nie-badz-taki-uparty.html
******
Franz Jalics SJ udowadnia, że doświadczenie obecności Boga jest dostępne wierzącym już w tym życiu. Prowadzi do niego modlitwa kontemplacyjna, proste wpatrywanie się w oblicze Boga, które jest odpowiedzią na najgłębsze pragnienie ludzkiego serca. Jak się do niej zabrać?
Pojawiające się w życiu chwile kontemplacji wydają się namiastką tego, czego człowiek oczekiwał od zawsze. Uzmysławiają, że życie ma do zaoferowania więcej niż to, co przeżywamy na co dzień. Zaskakują i wywołują tęsknotę, aby wejść głębiej w tajemnicę życia. Czujemy, że tam kryje się nasza prawdziwa ojczyzna.
Może się zdarzyć, że przebywając na łonie przyrody czy w górach, doświadczymy bezkresu, którego nie sposób ująć w żadne ramy. Uświadamiamy sobie obecność czegoś, co istniało od zawsze, chociaż nigdy tego nie zauważyliśmy. Rankiem podczas łowienia ryb, gdy jezioro jest zupełnie spokojne, a ryba nie połknęła jeszcze haczyka, niespodziewanie doświadczamy chwili spokoju, który tętni życiem.
Może się nawet zdarzyć, że przychodzimy nad jezioro nie po to, by łowić ryby, ale ze względu na ów spokój. Młoda kobieta, którą wprowadzałem w modlitwę kontemplacyjną, powiedziała nagle: “Ach tak, znam to”. Będąc dzieckiem, miała w ogrodzie huśtawkę. Gdy ogarniał ją smutek albo przepełniała radość, wychodziła z domu i cicho na niej siadała. Przebywała tam, nic nie robiąc. Doświadczała ciszy pełnej życia, która rozpraszała jej smutek albo wzmacniała radość. Przypomniała sobie o tej ciszy, wchodząc w modlitwę kontemplacyjną. Także w zdumieniu dzieci jest coś z kontemplacji.
Niektórzy stają się ludźmi kontemplacji pod wpływem choroby albo wielkiego cierpienia; przynajmniej w jakiejś mierze. Doświadczają istnienia takiego wymiaru, którego ból ani słabość nie mogą dotknąć. Inni z kolei wchodzą w kontemplację na skutek nagłego spotkania ze śmiercią. Jeszcze inni przeżywają podobne doświadczenie w pokornej posłudze na rzecz ubogich i niepełnosprawnych. Mówią, że potrzebujący ludzie ofiarowali im więcej niż od nich otrzymali. To “więcej” zmierza w kierunku kontemplacji. Jest wielu takich, którzy w czasie powolnego rozwoju w życiu codziennym odczuwają w sobie nagły wzrost pogody ducha i pewności, a to pomaga im w kryzysach. Tak rodzi się w nich postawa kontemplacji. Często emanuje od nich światło, a w ich oczach można dostrzec, że są już na właściwej drodze.
Takie chwile nie przenoszą człowieka w stan kontemplacji, która jest tematem naszej książki. Zachęcają jednak do pójścia w tym kierunku i dają przedsmak tego doświadczenia. Bez nich człowiek nie byłby zainteresowany ani wiarą, ani drogą kontemplacji.
W książce tej chciałbym pokazać – w sposób prosty, ale bardzo konkretny – jaki sens ma kontemplacja. W pierwszych rozdziałach spróbuję wyjaśnić trzy pojęcia: wiary, życia wiecznego oraz kontemplacji . Następnie pragnę przybliżyć konkretne wyobrażenie o drodze kontemplacji. Prześledzimy też związki tej drogi z filozofią, Pismem Świętym i mistyką. Zbadamy kierunki rozwoju modlitwy kontemplacyjnej, jej oddziaływanie na życie czynne i jej aktualność dzisiaj. Konkretny przykład pokaże nam wreszcie, jak wygląda modlitwa kontemplacyjna i jak zastosować ją w życiu .
Na końcu każdego rozdziału znajdują się pytania, które służą połączeniu przedstawionej treści z własnymi doświadczeniami.
Zanim doświadczymy kontemplacji
Zanim człowiek znajdzie się na drodze kontemplacji, przeważnie ma już za sobą długą drogę wiary. Nie wolno mylić tych dwóch dróg. Wiara zakłada pewność istnienia czegoś, czego nie widzimy i nigdy nie doświadczyliśmy1. Kontemplacja natomiast nie wiąże się z pewnością istnienia Boga, lecz jest początkiem Jego oglądania.
Wierzyć w Boga oznacza mieć pewność, że On istnieje, choć nigdy Go nie widzieliśmy. Ta pewność wiary nie opiera się na bezpośrednim widzeniu Boga, ale na trzech ważnych doświadczeniach.
Fundamentem wiary jest doświadczenie życia. Każdy człowiek przeczuwa istnienie Transcendentnego, nosi w sobie tęsknotę za Bogiem i ma pewność życia po śmierci. Gdy człowiek doświadcza Bożego powołania, tęsknota ta zdaje się w nim odżywać.
Wiara jest jakby odpowiedzią na to zaproszenie. Im większe i intensywniejsze doświadczenie życia z Bogiem, tym łatwiej człowiek dochodzi do wiary w Niego. Uzmysławia sobie, że owa świadomość istnienia Boga była w nim obecna już wcześniej. Nie poświęcił jej jednak wystarczająco dużo uwagi, gdyż był zatroskany o życie codzienne. Bez doświadczenia Boga nie ma wiary. Doświadczenie to jest zatem czynnikiem, który decyduje o zrodzeniu się wiary w Boga.
Człowiek doświadcza objawienia się Boga na pewnym etapie życia. Dociera ono do niego za pośrednic-twem Kościoła lub środowisk religijnych. Przekazują mu je ludzie głoszący przesłanie – nauczyciele, prorocy, mistrzowie, albo księgi święte, które zawierają długą tradycję idei życia wiecznego, oraz wspólnota, która według niej żyje. Dzieje się tak w każdej religii. Środowisko jest drugim elementem, który prowadzi do wiary. Kiedy tych trzech rzeczywistości – nauczycieli, świętych ksiąg i wspólnoty – doświadczamy jako autentycznych i wiarygodnych, budujemy na nich naszą wiarę.
Do tego dochodzi trzecie, prawdopodobnie najważniejsze doświadczenie: łaska wiary. Bóg daje człowiekowi poznać, że jest na właściwej drodze, że życie po śmierci rzeczywiście istnieje. Pewność ta jest konieczna, ponieważ wiara wymaga od człowieka zdecydowanego wyboru Boga i zgodnego z tym życia. Poprzez pocieszenia i strapienia Bóg prowadzi wierzącego na jego drodze, aby mógł rozpoznać, ja kie decyzje są dla niego dobre2. Również one należą do doświadczenia wiary.
Wiara w Boga daje nam pewność, że zostaliśmy przez Niego zrodzeni, że jesteśmy z Nim zjednoczeni podczas ziemskiej wędrówki, a po śmierci zostaniemy objęci Jego wszechogarniającą miłością i przyjęci do wiecznej szczęśliwości. Wiara nie jest więc doświadczeniem oglądania Boga. Daje tylko pewność, że kiedyś stanie się ono naszym udziałem.
W następnym rozdziale zastanowimy się nad doświadczeniem obecności Boga, które zostało nam obiecane po śmierci.
Droga Czytelniczko i drogi Czytelniku, chciałbym wam teraz zadać pytania, jak to zapowiedziałem we wprowadzeniu. Proszę, znajdźcie czas, aby na nie odpowiedzieć. Pytania te pomogą wam zbliżyć się do drogi kontemplacji poprzez wasze osobiste doświadczenia. Na koniec tego rozdziału chciałbym więc zadać dwa pytania:
– Na jakich ważnych doświadczeniach opiera się wasza wiara?
– Jakie doświadczenia są dla was szczególnie ważne?
Więcej w książce “Droga Kontemplacji” >>>.
http://www.deon.pl/czytelnia/ksiazki/art,801,droga-kontemplacji-od-czego-zaczac.html
*******
“Niech sprawy rodziny nie dzielą chrześcijan”
KAI / pk
Papież Franciszek przyjął luterańską arcybiskupkę Uppsali, Antje Jackelén, która przybyła do Watykanu z delegacją Kościoła Szwecji. W swym przemówieniu zaapelował, by sprawy poszanowania życia, małżeństwa, rodziny i seksualności nie doprowadziły do nowych podziałów wśród chrześcijan.
Podkreślił, że zasadniczym punktem odniesienia dla ekumenicznego zaangażowania Kościoła katolickiego jest “Dekret o ekumenizmie” Soboru Watykańskiego II. Od tej pory nie można już było “pomijać ekumenizmu”. Stanowi on dla wszystkich wezwanie do wejścia na drogę przezwyciężania podziału między chrześcijanami, który “nie tylko otwarcie sprzeciwia się woli Chrystusa, ale także stanowi zgorszenie dla świata i szkodzi najświętszej sprawie głoszenia Ewangelii wszelkiemu stworzeniu”.
Papież przypomniał, że Dekret wyraża głęboki szacunek wobec “braci i sióstr odłączonych”. Nie są już oni “postrzegani jako przeciwnicy lub konkurenci, ale są uznani za tych, czym są: braci i siostry w wierze”. – Katolicy i luteranie są zobowiązani do poszukiwania i wspierania jedności w diecezjach, w parafiach, we wspólnotach na całym świecie. Wiele pracy jeszcze trzeba wykonać na drodze do pełnej i widzialnej jedności w wierze, w życiu sakramentalnym i w posłudze kościelnej. Ale możemy być pewni, że Duch Pocieszyciel zawsze będzie światłem i mocą dla ekumenizmu duchowego i dla dialogu teologicznego – wskazał Franciszek.
Przypomniał niedawny dokument Luterańsko-Katolickiej Komisji ds. Jedności “Od konfliktu do komunii. Luterańsko-katolickie upamiętnienie reformacji w 2017 roku”. – Mamy serdeczną nadzieję, że ta inicjatywa będzie sprzyjać dokonaniu – z pomocą Bożą i naszą współpracą z Nim i między nami – kolejnych kroków na drodze jedności – powiedział papież.
Przekonywał, że wezwanie do jedności w pójściu za Chrystusem obejmuje także “pilne wezwanie do wspólnego zaangażowania na płaszczyźnie charytatywnej na rzecz tych wszystkich, którzy w świecie cierpią z powodu nędzy i przemocy, a także w szczególny sposób potrzebują naszego miłosierdzia”. Dodał, że “szczególnie świadectwo naszych prześladowanych braci i sióstr skłania nas do wzrastania w braterskiej komunii”.
Zaznaczył, że z lęku przed naruszaniem już osiągniętej zgody ekumenicznej nie można pomijać kwestii godności ludzkiego życia, któremu zawsze należy się szacunek, jak również spraw związanych z rodziną, małżeństwem i seksualnością. – Byłoby grzechem, gdyby w tych ważnych kwestiach umacniały się nowe różnice wyznaniowe – zauważył Franciszek.
Podziękował szwedzkiemu Kościołowi luterańskiemu za przyjęcie licznych imigrantów z Ameryki Południowej w czasach dyktatury wojskowej, a “drogiej siostrze” abp. Jackelén za to, że przypomniała postać jego “wielkiego przyjaciela”, pastora Andersa Roota, z którym dzielił katedrę teologii duchowości i który “tak bardzo pomógł” w życiu duchowym.
60-letnia abp Antje Jackelén jest pierwszą kobietą, która stanęła na czele luterańskiego Kościoła Szwecji. Było to w czerwcu 2014 r. została wybrana w październiku ub.r. Pochodząca z Niemiec Jackelén wykładała w Luterańskiej Szkole Teologicznej w Chicago. Pastorką Kościoła Szwecji została w 1980 r., zaś biskupką Lundu w 2007 r. Jej mąż także jest duchownym, mają dwie córki.
http://www.deon.pl/religia/serwis-papieski/aktualnosci-papieskie/art,2994,niech-sprawy-rodziny-nie-dziela-chrzescijan.html
******
Franciszek: Dante był prorokiem nadziei
Sylwia Wysocka / PAP/ pk
“Prorokiem nadziei” nazwał papież Franciszek Dantego Alighieri w przesłaniu na poniedziałkowe uroczystości w Senacie Włoch, inaugurujące obchody 750. rocznicy urodzin poety. Papież przypomniał, że wielu jego poprzedników oddało hołd autorowi “Boskiej komedii”.
Dante był “orędownikiem możliwości uratowania się, wyzwolenia, głębokiej przemiany każdego mężczyzny i kobiety, całej ludzkości” – napisał Franciszek w przesłaniu, odczytanym przez przewodniczącego Papieskiej Rady Kultury kardynała Gianfranco Ravasiego.
“Zachęca on nas do tego – dodał papież – by odnaleźć zagubiony i zatarty sens naszego ludzkiego dążenia i mieć nadzieję na ponowne zobaczenie świetlistego horyzontu, na którym rozbłyska w pełni godność osoby ludzkiej”.
Papież zwrócił uwagę na “najwyższą uniwersalną wartość” twórczości artysty z Florencji, który – jak dodał – “ma wciąż wiele do powiedzenia i zaoferowania poprzez swe nieśmiertelne dzieła”.
Franciszek przywołał dokumenty swoich poprzedników, którzy cytowali Dantego podkreślając jego aktualność oraz wielkość nie tylko artystyczną, ale także teologiczną. Przypomniał, że całą encyklikę dedykował autorowi “Boskiej komedii” Benedykt XV w 600. rocznicę jego śmierci w 1921 roku. Papież ten, jak zauważył Franciszek, ukazał głębokie więzy między Dantem a Stolicą Piotrową.
Następnie Franciszek przytoczył list apostolski Pawła VI “Altissimi cantus” i zauważył, że do twórczości Dantego odwoływali się także święty Jan Paweł II i Benedykt XVI. Franciszek dodał, że on również, w swej pierwszej encyklice “Światło wiary”, czerpał z “ogromnego dziedzictwa obrazów, symboli i wartości” zawartych w “Boskiej komedii”.
Uroczystość w Senacie Włoch z udziałem prezydenta Sergio Mattarelli i jego poprzednika Giorgio Napolitano zakończył występ aktora, reżysera, komika, znakomitego interpretatora “Boskiej komedii” Roberto Benigniego. Wyrecytował on ostatnią, 33. Pieśń z “Raju”, którą kończą słowa: “Miłość, co gwiazdy porusza i słońce”. Zakończony owacją na stojąco występ poprzedził monolog Benigniego. Nazwał on żartobliwie Senat, gdzie odbywała się ceremonia, “miejscem dantejskim”.
http://www.deon.pl/religia/serwis-papieski/aktualnosci-papieskie/art,2993,franciszek-dante-byl-prorokiem-nadziei.html
******
Czy religia kłóci się z psychologią?
ks. Marek Dziewiecki / slo
Psychologia – podobnie jak religia – chce pomóc człowiekowi w radzeniu sobie z rzeczywistością. W odróżnieniu jednak od religii czyni to bez pomocy Boga i czasem bardziej szkodzi, niż pomaga.
Psychologia jest nauką, która w centrum uwagi stawia zachowanie człowieka, natomiast w centrum religii jest człowiek. Głównym celem psychologii jest promowanie dojrzałych sposobów postępowania. Głównym celem religii jest formowanie dojrzałych ludzi. Zachowania zewnętrzne nie mówią wszystkiego o człowieku. Jezus przestrzega faryzeuszów: “To wy właśnie wobec ludzi udajecie sprawiedliwych, ale Bóg zna wasze serca” (Łk 16, 15). Psychologia koncentruje się na niektórych tylko sferach człowieka i jego aktywności. Religia interesuje się całym człowiekiem i wyjaśnia ostateczny sens jego życia. Psychologia zajmuje się osobowością. Religia zajmuje się osobą.
Zasadnicza różnica między psychologią a religią wynika z faktu, że psychologia jest dziełem człowieka, natomiast religia chrześcijańska jest efektem Bożego Objawienia. Jak każde dzieło ludzkie, psychologia jest omylna i podlega ciągłym modyfikacjom. Kolejne kierunki psychologiczne są odpowiedzią na jednostronność poprzednich systemów. Często okazują się równie ograniczone i niewystarczalne jak tamte. Dla przykładu, psychoanaliza widzi w człowieku głównie popęd seksualny, a zachowanie interpretuje jako efekt nieświadomych konfliktów psychicznych. Behawioryzm traktuje człowieka jak kogoś, kto jedynie biernie reaguje na zewnętrzne bodźce na zasadzie szukania nagród (przyjemności) i unikania kar (bólu). Z kolei psychologia humanistyczna eksponuje ludzką świadomość, wolność, aktywność, twórczość, niepowtarzalność. Jednak i ten kierunek uległ “poprawności” politycznej, głosząc sprzeczne z realiami człowieka postulaty typu: spontaniczna samorealizacja, wychowanie bez stresów, akceptacja postawiona w miejsce prawdy i miłości.
Freud dostrzegał w człowieku głównie zagrożenia i konflikty. Był pod wrażeniem ludzkiej słabości i wewnętrznego rozdarcia. Modna obecnie psychologia humanistyczna wpada w drugą skrajność i głosi naiwnie optymistyczną wizję człowieka. Ignoruje fakt, że każdy z nas potrafi krzywdzić samego siebie, że potrzebuje Zbawiciela, dyscypliny, nawrócenia. Współczesnym ludziom podoba się taka psychologia, która zakazuje ocen moralnych i obiecuje łatwe szczęście, zachęcając swoich “klientów” do tego, by niczego w sobie nie tłumili, by żyli spontanicznie i na luzie, by podążali za “mądrością” ciała i emocji.
Dominujących obecnie psychologów można nazwać “peace makers”, czyli obiecującymi łatwy pokój psychiczny za cenę ucieczki od prawdy o człowieku, od zasad moralnych, od miłości i odpowiedzialności. Natomiast Jezus to “space maker”, czyli ktoś, kto czyni w nas przestrzeń dla duchowego rozwoju i nieuniknionego cierpienia. Zbawiciel zaprasza człowieka do “zaparcia się siebie”, czyli do zapominania o sobie po to, by uczyć się miłości wiernej, ofiarnej i mądrej, jaką On pierwszy nas pokochał.
Psychologia stwarza szansę na lepsze rozumienie wielorakich uwarunkowań zachowania człowieka. W przypadku poważnych trudności psychicznych, np. natrętnych, obsesyjnych myśli czy bolesnych, irracjonalnych lęków albo uzależnień (alkoholizm, narkomania, erotomania, hazard, pracoholizm, uzależnienie od komputera), warto korzystać z pomocy specjalistów. Należy jednak szukać wtedy takich psychologów, którzy wiedzą, że nie przychodzi do nich ludzka psychika, lecz cały człowiek.
Naprawdę pomaga cierpiącym ludziom tylko ten, kto uwzględnia nie tylko ich subiektywne przekonania czy emocjonalne przeżycia, ale też ich więź z Bogiem, ich sumienie, ideały i hierarchię wartości.
http://www.deon.pl/inteligentne-zycie/psychologia-na-co-dzien/art,680,czy-religia-kloci-sie-z-psychologia.html
*****
Psychologia i katolicyzm
Robert Kugelmann / Wydawnictwo WAM
Między psychologią a religią jest przepaść. Przynajmniej na pozór. Prof. Robert Kugelmann w obszernym studium udowadnia jednak, że powiązania w tym przypadku są szerokie i wielorakie. Wychodząc od rozważań na temat psychologii nowoczesnej, traktowanej jako nauka, pokazuje funkcjonowanie spirytualizmu, psychoanalizy czy psychologii humanistycznej w kontekście religii, ze szczególnym uwzględnieniem katolicyzmu. Autor zadaje zasadnicze pytania o granice pojmowania psychologii i religii oraz ich wzajemne relacje. Śledzi je zarówno z perspektywy historycznej, jak i krytycznej, zatrzymując się przy zagadnieniach wspólnych, takich jak osoba czy dusza.
Wstęp
Kwestia granic
Granice nauki
- Nauka poprawia nasz byt materialny; religia zapewnia nam komfort i pociechę emocjonalną;
- Nauka posługuje się eksperymentem, odkrywając właściwości natury; religia opisuje byty duchowe, których istnienia i cech nie da się zweryfikować empirycznie;
- Nauka nie słucha żadnych autorytetów z wyjątkiem odpowiedzi, jakich natura udziela na pytania eksperymentalne; religia natomiast “nadal oddaje cześć autorytetowi przebrzmiałych idei i ich twórców” (s. 785);
- Nauka jest obiektywna; religia jest subiektywna.
- Na [naukę] składają się nie tylko oryginalne, wykonywane zawsze po raz pierwszy od nowa praktyczne czynności, przyrządy, materiał badawczy, fakty i periodyki; ma ona też kilka innych aspektów. Nauka [jest] (…) po części tym samym schematem poznawczym, którego używamy na co dzień, by poruszać się wśród napotykanych doświadczeń i treści symbolicznych. Nauka istnieje też w skodyfikowanych, biurokratycznych procedurach, o których przypominają nam katalogi bibliotek uniwersyteckich, dzielące świat wiedzy na nauki przyrodnicze, społeczne i humanistyczne (s. 19-20).
Nauka i religia w szerszej perspektywie
Granice pomiędzy psychologią i religią
- W epoce rosnącego sceptycyzmu co do kwestii Boga, naturalizm naukowy stanowił współczesną, najlepszą namiastkę [religii], dostarczając podstaw wiary w porządek i rozum we wszechświecie. Światopogląd ten, akceptowany przez większość psychologów eksperymentalnych, zakładał paralelizm psychofizyczny. Zjawiska psychiczne mogą być wprawdzie jednoznacznie powiązane z określonymi zjawiskami fizycznymi, lecz nie mogą ani ich powodować, ani być przez nie powodowane (s. 149).
- Rozdział pomiędzy psychologią a filozofią i teologią. Ta pierwsza, najczęściej spotykana opcja, opiera się na założeniu, że psychologia jest nauką przyrodniczą. Jako nauka przyrodnicza, czerpie ona wiedzę z badań empirycznych, i na tej podstawie tworzy teorie, by wyjaśnić związki pomiędzy faktami. Tak pojęta psychologia nie formułuje żadnych tez natury filozoficznej, teologicznej, etycznej czy politycznej. Jeśli bowiem rzeczywiście jest nauką przyrodniczą, nie może ich formułować. W tym ujęciu granica zdaje się wytyczona jasno i wyraźnie;
- Psychologia powiązana z filozofią i z teologią. Zwolennicy tego stanowiska przyjmują, że każda psychologia ma pewne fundamentalne, ukryte założenia natury filozoficznej, kulturalnej i historycznej, i że z tej racji trudno jest wytyczyć granice pomiędzy psychologią i religią. Stanowisko to może prowokować pytanie o granice filozofii, gdzie także pojawia się podobna kwestia: “czy możliwa jest filozofia chrześcijańska?”. Opcja ta poniekąd wymusza też badanie ukrytych założeń psychologii oraz pytanie o ich zgodność z poglądami na naturę ludzką wywodzącymi się z tradycji religijnej. W zasadzie uznaje się tu autonomię psychologii, lecz nie jest ona absolutna, musimy bowiem uznawać tezy, które są w stosunku do niej konkurencyjne, a nawet nadrzędne;
- Psychologia chrześcijańska. Wedle trzeciej opinii psychologia naukowa była przede wszystkim przedsięwzięciem świeckim, my zaś potrzebujemy dziś psychologii chrześcijańskiej, a ściślej rzecz biorąc katolickiej. Zwolennicy tego stanowiska uważają, że psychologia świecka sprzeciwia się poglądom religijnym i rywalizuje z nimi;
- Psychologia zamiast religii. W opcji tej uznaje się, że psychologia to bardziej racjonalistyczna postawa wobec życia niż religia i że powinna ją ona zastąpić. Jedna z odmian tej opcji jest mniej agresywna, gdyż zasadniczo odmiennie pojmuje granicę pomiędzy tymi dziedzinami. W wariancie tym psychologia nie zastępuje religii; jest raczej częścią jednej z tradycji “duchowości niekościelnej”. Jej oferta adresowana jest do tych, którym religie i ich rywalizujące ze sobą roszczenia do ostatecznej prawdy wydają się nieadekwatne, a dla których mimo to bardzo ważne są sprawy duchowe. Ta część dzisiejszego społeczeństwa, która uważa się za osoby “uduchowione, lecz nie religijne”, miast sięgać po wiarę religijną, często zwraca się ku tej czy innej odmianie psychologii. Do tej grupy należy prawdopodobnie większość osób, które opowiadają się za czwartą z wymienionych tu opcji. Ich postawa streszcza się w stwierdzeniu: “Tam, gdzie dotąd była religia, niech teraz będzie psychologia”.
Rozdział pomiędzy psychologią a filozofią i teologią
Psychologia powiązana z filozofią i z teologią
Zwolennicy integracjonizmu – zarówno katolicy, jak i ewangelikanie – twierdzą, że istnieje tylko jedna, ostateczna prawda; jest to prawda Boga, który jest osobą: “Ja jestem drogą, prawdą i życiem”. Carter i Narramore (1979) uzasadniają integrację następująco: “Uważamy, że jest jedna prawda i że podobne konflikty w rzeczywistości nie istnieją. Sądzimy, że wszystkie tego rodzaju konflikty pomiędzy teologią a psychologią to w istocie nie konflikty między samymi faktami, lecz raczej konflikty pomiędzy teorią a interpretacją faktów” (s. 27). Tu zaczyna się problem, gdyż fakty nie istnieją same w sobie, niezależnie od teorii i interpretacji. Jeszcze większa trudność pojawia się, gdy ci sami autorzy stwierdzają, że “model w pełni zintegrowany (…) wymaga pełnego uznania zarówno naukowych faktów psychologii, jak i prawd objawionych zawartych w Piśmie świętym”
(s. 104). Jeśli stwierdzenie to ma stanowić podstawę integracji, to jej efektem byłaby różnorodność granicząca z chaosem; bez wątpienia bardzo wiele zależy od tego, którą koncepcję prawdy biblijnej przyjmiemy, a także od tego, jak rozumiemy fakty psychologiczne. Stąd wniosek, że w tym ujęciu relacji pomiędzy psychologią a religią bardzo wiele zależy od przyjętych wcześniej założeń.
Psychologia chrześcijańska
- Pierwszym zadaniem psychologii chrześcijańskiej jest stworzenie odrębnej psychologii wywodzącej się z tradycji chrześcijańskiej i oddanie jej do dyspozycji współczesnej teorii i praktyki. Zadanie to różni się od prób integracji [psychologii i teologii], których celem jest udana synteza tej czy innej formy psychologii dwudziestowiecznej z myślą i praktyką Kościoła. Cel psychologii chrześcijańskiej jest zatem dwojaki: czysta lektura tradycji, a zarazem taka lektura, którą zarówno my, jak i nasi współcześni uznają za psychologię (s. 155).
Psychologia zamiast religii
Granice psychologii i religii dzisiaj?
Perspektywa krytyczna
ziger, 2003; Greer, 1997; Rose, 1996; Staeuble, 2006; van Hoorn, 1972). To krytyczne ujęcie samo jest dość złożone; pozostaje pod wpływem fenomenologii (van den Berg, 1978; Foucault, 1977), konstruktywizmu socjologicznego (Gergen, 1997) i innych nurtów poważnie traktujących historyczność umysłu (Duden, 1991; Vernant, 1991).
Rzut oka na problem relacji pomiędzy psychologią i katolicyzmem: problematyczność granic
- Co właściwie rozumiemy przez “psychologię” w każdym ze wspomnianych przypadków? Co twierdzimy o tym problematycznym przedmiocie dyskusji? Jaka jest historia i struktura tego przedmiotu, którą możemy poddać naszej analizie? Pytania te są konieczne, gdyż słowo “psychologia” ma szereg różnych znaczeń: mówimy o nowej psychologii eksperymentalnej, o psychoanalizie, o psychologii humanistycznej, o psychoterapii itd.
- Skąd bierze się sprzeciw Kościoła katolickiego wobec psychologii? W jakim kontekście powinniśmy usytuować ten konflikt z punktu widzenia Kościoła? Czy przyczyny tego sprzeciwu należy szukać na poziomie lokalnym, narodowym, czy na poziomie Watykanu? O co w nim chodzi?
- Kto, w przypadku zarówno psychologii, jak i Kościoła, dysponuje autorytetem, który umożliwia mu zajęcie w tym sporze “pozycji podmiotu”? Kto w związku z tym jest władny mówić prawdę? Jak rozumiany jest ten autorytet i na czym się opiera?
- Jakiego rodzaju dyskursy i praktyki definiują treść i przebieg sporu? Czy jest to dyskurs o modernizmie, o postępie, o demokracji? Czy praktyki te to nauczanie, poradnictwo, szafarstwo sakramentów itd.?
- Nie należy wynajdywać sporu tam, gdzie go nie ma: jeśli w jakiejś kwestii obie strony zgadzają się ze sobą, w jaki sposób ich wspólne stanowisko jest definiowane i wyrażane? Czy tego rodzaju harmonia zdarza się w kontekście sporu o charakterze bardziej ogólnym?
Zainteresował Cię ten temat, chcesz dowiedzieć się więcej? Sięgnij po książkę
To doskonałe wprowadzenie do tematu dla wszystkich zainteresowanych zarówno psychologią, jak i teologią czy religioznawstwem.
Psychologia i katolicyzm. Historia relacji – prof. Robert Kugelmann, tłum. Marek Chojnacki – zdobądź własny egzemplarz!
http://www.deon.pl/czytelnia/ksiazki/art,661,psychologia-i-katolicyzm.html
*****
Bp Ryś: Bartoszewski – człowiek dwóch dialogów
PAP / pk
Najważniejszą inspiracją działania profesora Bartoszewskiego było chrześcijaństwo i to ono otwierało go na innych – powiedział bp Grzegorz Ryś podczas Mszy pogrzebowej w intencji wybitnego historyka i polityka. Liturgii w stołecznej archikatedrze św. Jana Chrzciciela przewodniczy kard. Kazimierz Nycz.
W homilii bp Grzegorz Ryś nawiązał do słów Chrystusa: Błogosławieni, którzy wprowadzają pokój, albowiem oni będą nazywani synami Bożymi.
“Medytujmy nad tym błogosławieństwem – błogosławieństwem pokoju – bo jesteśmy przekonani, że najcelniej objaśnia ono najważniejsze obszary życia Profesora Bartoszewskiego” – zachęcił kaznodzieja. Przypomniał, że najwięcej swojej energii i pracy poświęcił Zmarły dialogom: polsko-niemieckiemu i chrześcijańsko-żydowskiemu.
Bp Ryś przypomniał, że ostatnia publiczna funkcja, z której pełnienia Profesor zrezygnował z uwagi na stan zdrowia, to przewodniczenie Międzynarodowej Radzie Oświęcimskiej. Zaznaczył też, że zrozumienie potrzeby pojednania z Niemcami zrodziło się w nim – jeszcze podczas wojny – w doświadczeniu spowiedzi u ks. Jana Ziei. Po wojnie zaś znalazło najmocniejsze oparcie w świecie “zaangażowanej społecznie wiary” – w środowisku “Tygodnika Powszechnego”, wśród takich ludzi, jak Jerzy Turowicz, Mieczysław Pszon czy ks. Andrzej Bardecki.
Z kolei zaangażowanie w dialog z Żydami zrodziło się w Profesorze ze spotkania z Zofią Kossak i Janem Karskim – przypominał krakowski biskup pomocniczy. “Nie było posiedzenia Rady Oświęcimskiej, na którym by Profesor nie odwołał się – z całą prostotą i oczywistością – do swojej wiary jako najważniejszej inspiracji działania. W taki właśnie sposób doświadczał chrześcijaństwa – jako siły, nie tylko mądrości, która otwiera na innych” – podkreślił kaznodzieja.
Ks. Ryś przypomniał, że angażując się w dialog polsko-niemiecki i chrześcijańsko-żydowski prof. Bartoszewski – więzień Auschwitz, żołnierz AK powstaniec warszawski i członek Żegoty – najchętniej określał siebie jako świadka.
“Czy wystarczy jednak tylko widzieć – nawet wiele widzieć – by wypełnić misję świadka, zwłaszcza, by być świadkiem w perspektywie pojednania?” – pytał kaznodzieja. Zachęcił, by szukając odpowiedzi odwołać się do wrażliwości Kościoła, który nie mówi nigdy o grzechu, jeśli nie mówi jednocześnie o odkupieniu.
“To nie tylko wiara w Boga, który nie stracił kontroli nad losami świata: trzyma je w ręku, i ostatnie w nich słowo należy do Niego, a więc do dobra. To także wiara w człowieka, który jest większy w swojej wolności od wszystkich okoliczności i uwarunkowań – zewnętrznych i wewnętrznych; który zawsze może je przerosnąć, ku dobru” – mówił bp Rys charakteryzując źródła postawy prof. Bartoszewskiego. Podkreślił też, że “pokazywać zło, bez wskazania możliwość wyjścia znaczy tyle samo, co zabić człowieka!”
Kaznodzieja podkreślił też, że – tak ważne w życiu Profesora – działanie na rzecz zachowania pamięci o przeszłości jest zadaniem kolejnych pokoleń. “Ludzie bez pamięci są ludźmi bez przyszłości” – przestrzegł bp Ryś i dodał, że nie pamiętając bezrefleksyjnie otwieramy się na najbardziej szatańskie nawet scenariusze.
“Panie Profesorze, chcemy pamiętać. To, co Ty, i tak, jak Ty. Błogosławimy Boga za wszystko, co uczyniłeś dla nasze pamięci – również w tym wymiarze, który św. Jan Paweł II nazywał “oczyszczeniem pamięci” – powiedział w homilii bp Grzegorz Ryś.
Po Mszy św. trumna z ciałem prof. Władysława Bartoszewskiego zostanie uroczyście przewieziona na cmentarz Powązkowski. Profesor spocznie w Alei Zasłużonych.
http://www.deon.pl/wiadomosci/polska/art,24145,bp-rys-bartoszewski-czlowiek-dwoch-dialogow.html
*****
Joachim Gauck: straciliśmy przyjaciela
PAP / psd
Straciliśmy przyjaciela, osobę godną naśladowania, wspaniałego człowieka – powiedział w poniedziałek podczas uroczystości pogrzebowych Władysława Bartoszewskiego prezydent Niemiec Joachim Gauck.
“Razem z Polakami żegnamy dzisiaj wielkiego obywatela i wielkiego męża stanu, który nawet w najtrudniejszych czasach trwał przy wizji wolnej, niezależnej, niepodległej i demokratycznej Polski. Jako Niemcy żegnamy dziś człowieka, który wyciągnął do nas dłoń w czasach, gdy gest ten spotkał się z nieprzychylnością obu stron. Żegnamy przyjaciela, którego bliskość była dla nas bezcennym darem i za co jesteśmy dozgonnie wdzięczni” – mówił prezydent Niemiec.
Gauck podkreślił również, że – jako Europejczycy – “żegnamy świadka ostatniego stulecia, który na naszym kontynencie przeżył dwie dyktatury, ale nie poddał się”.
“Jako więzień obozu koncentracyjnego w Auschwitz nie czuł się bezradny. Co dawało mu siłę, by w sytuacjach pozornie bez wyjścia podążać drogą przez siebie wyznaczoną? Na to pytanie są dwie odpowiedzi” – mówił Gauck. – Po pierwsze, Władysław Bartoszewski był wierzącym chrześcijaninem, wiedział, że jest niesiony miłością Pana, która jest większa od wszelkiej ludzkiej ułomności. A jednocześnie czuł, że jest powołany przez Boga do wypełnienia misji. Ta wiara była dla niego drogowskazem, który umacniał go w jego samodzielnym myśleniu i działaniu” – podkreślił prezydent Niemiec.
Po drugie, jak mówił Gauck, Bartoszewski był “niezależnym duchem zarówno w czasach opresji, jak i później, kiedy wraz z rządem RP kształtował politykę demokratycznej Polski”. “Wszyscy będziemy o nim pamiętać, jako o człowieku, który z determinacją potrafił walczyć o to, co uważał, że jest słuszne” – tłumaczył.
“To, że miał bardzo często rację, wynikało bardzo często z jego życiowej mądrości. W swoim jakże długim życiu o wiele częściej niż wszyscy z nas doświadczył do jakich dobrych, ale też i złych czynów, zdolny jest człowiek” – mówił Gauck. (PAP)
Przypomniał, że Bartoszewski był niekwestionowanym autorytetem, dzięki czemu bardzo często skłaniał oba narody, polski i niemiecki, do zastanowienia się, do zbliżenia i w końcu do pojednania.
“Straciliśmy przyjaciela, osobę godną naśladowania, wspaniałego człowieka. Jesteśmy pogrążeni w smutku z rodziną, ze współobywatelami i – jak by to sam ujął Władysław Bartoszewski – z ludźmi przyzwoitymi” – powiedział prezydent Niemiec.
Mowę pożegnalną zakończył w języku polskim: “Dziękuję panu bardzo, panie Władysławie”.
http://www.deon.pl/wiadomosci/polska/art,24147,joachim-gauck-stracilismy-przyjaciela.html
*****
Komunia dla rozwodników. Czy to możliwe?
Marcin Makowski
W Ewangelii wielokrotnie słyszymy słowa Jezusa, który mówi, że wszystkie grzechy oprócz tego wobec Ducha Świętego, będą nam odpuszczone. Jak zatem rozumieć konsekwentne odmawianie udzielenia Eucharystii osobom żyjącym w ponownych związkach? Czyżby istniał jeszcze jeden grzech, od którego nie ma odwrotu?
Coraz częściej mówi się w Kościele o konieczności zmiany podejścia wobec rozwodników żyjących w nowych związkach. Wystarczy spojrzeć na statystyki, aby zrozumieć, dlaczego nie da się tej kwestii dłużej zamiatać pod dywan. Niestety, w Polsce niemal jedna czwarta nowych małżeństw kończy się rozwodem, w Europie zachodniej współczynnik ten sięga już ponad 50%.
Przyczyn takiego stanu rzeczy podaje się wiele. Zmieniamy się jako społeczeństwo, stajemy bardziej mobilni i – jak by powiedzieli socjologowie – zatomizowani. Związek nie znaczy już tego co kiedyś. Szybszy rytm życia i niekończące pokusy wyboru sprawiają, że coraz więcej osób nie rozumie, dlaczego jedna osoba powinna im wystarczyć na całe życie.
Nie dziwi zatem fakt, że sam papież Franciszek zalecił podjęcie debaty, w której kardynałowie i biskupi zastanowią się nad możliwością dopuszczenia do Komunii osób, żyjących z nowymi partnerami. Śmiało w tej kwestii w wywiadzie dla dziennika “La Repubblica” wypowiedział się kard. Walter Kasper proponując, aby po okresie pokuty osoby rozwiedzione żyjące w innych związkach mogły przystąpić do spowiedzi i Eucharystii. “Każdy grzech może zostać przebaczony. Niewyobrażalne jest to, by człowiek mógł wpaść w czarną dziurę, z której Bóg nie mógłby go wyciągnąć” – twierdzi.
Podobnego zdania jest Kardynał Reinhard Marx, obecny przewodniczący Konferencji Episkopatu Niemiec. W homilii wygłoszonej rok temu podkreślał, jak bardzo adekwatna do obecnej sytuacji jest historia interpretacji ewangelicznego przekazu o cudzołożnicy. Choć w pierwszych wiekach chrześcijaństwa niektórzy rygoryści uważali, że grzechu cudzołóstwa w ogóle nie można odpuścić, trudno im było polemizować z postawą Chrystusa. “Nasuwa się myśl o rygorystach wszystkich czasów w Kościele… Wszyscy są grzesznikami jak ta kobieta, wszyscy potrzebują wybaczenia” – skomentował kardynał, podkreślając, że jeśli osoby takie czują skruchę, ale nie mogą już wrócić do poprzedniego małżeństwa; “nie należy czynić ich chrześcijanami drugiej kategorii”.
Czy coś w tych słowach powinno nas gorszyć? Czy komunia dla osób w nowych związkach byłaby początkiem końca Kościoła? Choć sporo osób o tym nie wie, małżonkowie żyjący w separacji, a de facto zrywający ze sobą wszelkie kontakty, nadal mogą bez przeszkód przystępować do sakramentów tak długo, jak długo żyją w czystości. Do wyobrażenia jest nawet sytuacja, w której tzw. “białe małżeństwo” – a w tym przypadku ponowny związek – unika współżycia, przystępując do Eucharystii poza parafią, w której mogliby być powodem zgorszenia.
Problem ten dostrzega kard. Kasper, który mówi wprost: “Doktryny nie można zmienić, ale istnieje zjawisko jej rozwoju. Wszystkie sobory ekumeniczne przed Soborem Watykańskim II dokonały tego fundamentalnego rozróżnienia uznając, że dyscyplina może zmienić się, kiedy zmieniają się sytuacje” – stwierdziłprzewodniczący Papieskiej Rady ds. Krzewienia Jedności Chrześcijan.
Co to znaczy w praktyce? Moim zdaniem jedno: jeśli sam fakt życia poza małżeństwem nie wyklucza nas z uczestnictwa w Eucharystii, dlaczego po okresie pokuty, nie moglibyśmy dać drugiej szansy osobom, których małżeństwo po prostu się nie udało? Prawosławie zna obrzęd ponownych zaślubin, a kurczowe trzymanie się postawy piętnowania takich osób prowadzi do przekonania, że wszystko rozchodzi się jak zwykle o seks.
Czym innym jest cudzołóstwo, a czym innym próba odbudowania swojego życia na nowo. Jak dobrze wiemy, Jezus w Ewangelii św. Marka mówi: “Zaprawdę, powiadam wam: wszystkie grzechy i bluźnierstwa, których by się ludzie dopuścili, będą im odpuszczone” zapowiadając, że tylko ten jeden, wobec Ducha Świętego nie doczeka się odpuszczenia.
Warto mieć jednak na uwadze, że Jezus rozmawiając z cudzołożnicą nie unieważnił jej grzechu, ale dał jasne zalecenie: idź i nie grzesz więcej. Ten brak potępienia, nie zanegował przeszłości, ale otworzył przed nią przyszłość, bez balastu grzechu. W tym kontekście Eucharystia dla osób rozwiedzionych w nowych związkach nie może był łatwym planem B, jeśli wcześniejsze małżeństwo zawiedzie. Jej sens objawiłby się tylko wtedy, gdy razem z nią i przy świadomości własnego błędu, nastąpiłoby autentyczne nawrócenie. “Nie łudźcie się: Bóg nie dozwoli z siebie szydzić!” (Ga 6,7) – czytamy przecież w liście do Galatów.
Jak zatem rozumieć konsekwentne odmawianie udzielenia Eucharystii osobom żyjącym w ponownych związkach? Czyżby istniał jeszcze jeden grzech, od którego nie ma odwrotu?
Nie ulega wątpliwości, że na ten temat warto i trzeba rozmawiać. Oczywiście nie po to, aby bezrefleksyjnie dostosować Kościół do świata, ale aby miłosiernie wyciągnąć rękę do osób, które szczerze pragną Eucharystii, ale błędów przeszłości z różnych względów cofnąć nie mogą.
http://www.deon.pl/religia/kosciol-i-swiat/komentarze/art,1565,komunia-dla-rozwodnikow-czas-na-zmiany.html
*****
Katolicki polityk ma unikać duchowej schizofrenii
KAI / slo
Byłoby głębokim fałszem, gdyby ktoś, kto głosi prawdy sprzeczne z nauczaniem Kościoła, przystępował do Komunii świętej – powiedział dziś na Jasnej Górze abp Stanisław Gądecki. W homilii podczas Mszy św. święto Matki Bożej Królowej Polski, przewodniczący Episkopatu nawiązał m.in. do nadchodzących wyborów prezydenckich.
>>>Przeczytaj pełną treść homilii
W uroczystość NMP Królowej Polski, będącą zarazem rocznicą uchwalenia Konstytucji 3 maja, wsłuchujemy się w jasnogórskim sanktuarium w to, co Duch mówi o więzi chrześcijanina z Chrystusem, o Maryi, najdoskonalszym obrazie tej więzi oraz o tym, jak owa więź z Chrystusem objawia się w świecie polityki.
1. WINOROŚL I LATOROŚLE
W Ewangelii według św. Jana Pan Jezus kilka razy opisuje sam siebie poczynając od słów “Ja jestem” (chlebem żywym, światłością świata, bramą, dobrym pasterzem, zmartwychwstaniem i życiem, drogą, prawdą i życiem). W tych obrazach uczy nas nie tylko o sobie, ale i o tajemnicy Kościoła. Dzisiaj przedstawia się nam jako “krzew winny”. “Ja jestem prawdziwym krzewem winnym” (J 15,1). “Prawdziwym” to znaczy szlachetnym, dobrym, rzeczywistym a nie pozornym lub domniemanym. Krzewem jest wyłącznie sam Chrystus. Krzew żyje ciągle, natomiast latorośle zmieniają się z roku na rok, podobnie jak zmieniają się pokolenia. Chrystus trwa wiecznie a pokolenia ludzi Kościoła ustawicznie się wymieniają.
Chrześcijan z kolei Jezus nazywa “latoroślami”; “Wy jesteście latoroślami”. Latorośl jest przedłużeniem krzewu winnego; jest przedłużeniem winorośli. Krzew i latorośle są tej samej natury. Między krzewem winnym a latoroślami istnieje organiczny związek. Latorośle czerpią życiodajne soki z ziemi przez korzeń i krzew, wilgoć ziemi i wszystko, co potrzeba, aby w promieniach słońca wydać winne grona. Tak też chrześcijaninem jest tylko ten, kto jest ściśle związany z Chrystusem wiarą a nie jest to bynajmniej związek li tylko myślowy czy symboliczny, ale żywotna i życiodajna więź, która jedyna zapewnia owoce dobrych uczynków. Chrystus oczekuje od nas dobrych uczynków, którymi pragnie ubogacać ludzkość.
Podstawowym zadaniem winorośli jest “trwanie” w Chrystusie; trwanie w Jego miłości, trwanie w życiu wiecznym. “Trwajcie we Mnie, a Ja w was trwał będę”. Podobnie jak latorośl nie może przynosić owocu sama z siebie, jeśli nie jest związana z winnym krzewem, tak też i my, jeżeli nie trwamy w Chrystusie. Trwamy w Nim, kiedy spełniamy to, co nam nakazuje i pragniemy tego, co nam obiecuje. Jeśli jednak Jego słowa pozostają w naszej pamięci, lecz nie znajdują się w życiu, wówczas latorośl nie należy do krzewu winnego, bo nie czerpie życia z korzenia. Trwanie w Nim to unikanie postawy syna marnotrawnego, który dodaje niewierność do niewierności, zaniedbanie do zaniedbania, kompromis do kompromisu, opuszczając najpierw Komunię świętą, następnie Mszę św., potem modlitwę a w końcu wszystko. Trwanie w Chrystusie natomiast to stałe uczestnictwo w życiu eucharystycznym.
Trwanie w Chrystusie oznacza jednocześnie trwanie w Kościele. Kościół – jako głosiciel Słowa Bożego i szafarz sakramentów – jednoczy nas z Chrystusem, prawdziwą winoroślą. Kościół jest także “pełnią i uzupełnieniem Odkupiciela” (plenitudo et complementum Redemptoris, w: Pius XII, Mystici corporis). Jest rękojmią życia Bożego. Dlatego św. Augustyn powie: “Każdy ma Ducha Świętego w takim stopniu, w jakim kocha Kościół Chrystusowy” (Traktat o Ewangelii Jana 32, 8).
“Ten, kto we Mnie nie trwa, zostanie wyrzucony jak winna latorośl i uschnie. I zbiera się ją, i wrzuca do ognia, i płonie” (J 15,6). Gdy nasza łączność z Chrystusem zostaje zerwana, nie jesteśmy już w stanie przynosić żadnych dobrych owoców, ale usychamy duchowo. Dlatego słusznie zauważy św. Augustyn: “Jedno z dwojga winnej latorośli się przynależy; albo winny krzew lub ogień. Jeśli (latorośl) nie jest w winnym krzewie, będzie w ogniu, aby więc w ogniu nie była, niech będzie w winnym krzewie” (Komentarz do Ewangelii św. Jana 81,3).
“A Ojciec mój jest tym, który go uprawia” (J 15,1). Bóg – jako pracownik winnicy – jesienią bierze nóż i odcina suche pędy, które spali. Pan Bóg nie potrzebuje w tym celu zsyłać na nas dotkliwych kar. Wystarczy, że pozwoli nam działać według naszego własnego widzimisię, aby następnie – wśród ruin i płaczu – ukazać nam, do czego jesteśmy zdolni sami z siebie. Na wiosnę z kolei przycina pasożytnicze pędy, czyli nasze nieuporządkowane pragnienia i przywiązania, aby latorośl mogła skupić całą swoją energię na owocowaniu, aby dawała więcej owoców. Wielką łaską jest dostrzeżenie ręki Ojca niebieskiego w czynności przycinania winorośli, czyli w próbach i cierpieniu, które wzmacniają nasze zdrowe siły.
“Ojciec mój jest tym, który uprawia”. Jest to czynność, o której ludzie łatwo zapominają. Często nasi przywódcy tworzą ambitne plany. Obiecują wolność, sprawiedliwość, dobrobyt i pokój. Mówią tak, jakby wszystko tylko od nich zależało, albo od dobrej woli ludzi; jak gdyby nie trzeba było szukać żadnego punktu oparcia w Ewangelii. Jak gdyby można się było obejść bez Chrystusa.
Jeśli – jako chrześcijanie – chcemy ponownie pociągnąć świat ku Bogu jest tylko jedno rozwiązanie – trzeba wszczepić się ponownie w Chrystusa. Trzeba udrożnić kanały łączące nas z krzewem winnym. Zbyt wiele mówimy dzisiaj o akcjach, działaniach, doskonaleniu metod apostolstwa, a zapominamy o tym, że przede wszystkim trzeba ożywić więź ze Zbawicielem, której owocem jest miłość braterska. Trzeba tworzyć wspólnoty, które będą miały odwagę żyć prawem miłości wzajemnej. Które ukażą innym, co to znaczy być uczniem Jezusa (por. Benedykt XVI, Homilia podczas Mszy św. na stadionie, Berlin – 22.09.2011).
2. MARYJA – KRÓLOWA POLSKI
Drugi temat to Maryja – Królowa Polski. Latoroślą w najdoskonalszy sposób powiązaną z winnym krzewem jest Maryja, Matka naszego Zbawiciela. W apokaliptycznej Niewieście obleczonej w słońce Tradycja Kościoła dostrzegła również Maryję piękną jak księżyc, jaśniejąca jak słońce (Pnp 6,10).
Między innymi z tytułu tej nadzwyczajnej łączności nazywamy ją naszą królową. Ona była złączona z Chrystusem tak w życiu jak i po śmierci, odkąd zasiada w niebie obok swego Syna, Króla chwały. Ona uczestniczy w chwale zmartwychwstałego Pana, gdyż miała udział w Jego dziele zbawienia. Jest Jego Matką, nosiła Go w swoim łonie, urodziła Go, dbała o Jego wychowanie, towarzyszyła Mu podczas Jego nauczania – towarzyszyła aż do krzyża. Jeśli więc Maryję nazywamy Królową, to przede wszystkim ze względu na Jej Syna. Królewskość Maryi jest więc pośrednia. Maryja ma władzę honorową i zleconą. Tę władzę sprawuje w szczególny sposób nad nami, służąc nam całe wieki swoją opieką. Tylko Pan Bóg jest władcą najwyższym i jedynym.
Do czego nas zobowiązuje królowanie Maryi? W encyklice Ad caeli Reginam czytamy: “Niech każdy, wedle swych warunków, stara się pilnie i bez ustanku odtwarzać w swej duszy i wyrażać w postępowaniu wspaniałe cnoty niebiańskiej Królowej i naszej najmilszej Matki. To zaś sprawi, że ci, którzy mienią się chrześcijanami, przez cześć i naśladowanie takiej Królowej i Matki, poczują się wreszcie prawdziwymi braćmi i, zaniechawszy zawiści oraz zbytniej żądzy posiadania, zaczną krzewić miłość społeczną, szanować prawa słabszych i miłować pokój. Niech więc nikt nie uważa się za syna Maryi i nie sądzi, że łatwo dostanie się pod Jej najłaskawszą opiekę, jeśli za Jej wzorem nie wyróżni się sprawiedliwością, łagodnością i czystością, i nie będzie dążył do prawdziwego braterstwa nie tylko nie krzywdząc ani szkodząc, ale pomagając i niosąc pociechę…”
“Uczyńcie, co wam mówi Syn
Przyobleczcie wiarę w czyn.
Niech się Słowo Boże stanie
Ciałem w każdym z was”.
3. WYBORY
Trzeci dzisiejszy temat stanowi polityka, czyli roztropna troska o dobro wspólne. Krzewić miłość społeczną, zmierzać do sprawiedliwości i braterstwa to jedne z wielu zadań polityki, za które – w różnym stopniu – biorą udział wszyscy obywatele, przede wszystkim jednak politycy.
W związku z tym – w bliskości wyborów prezydenckich – wypada przypomnieć najpierw o prawie i obowiązku katolika udziału w wolnych wyborach dla pożytku dobra wspólnego. To prawo i obowiązek wynika z naszej wolności a wolność to również odpowiedzialność za siebie i innych. A zatem dobrowolna rezygnacja z udziału w wyborach jest grzechem zaniedbania, ponieważ jest odrzuceniem odpowiedzialności za losy Ojczyzny. Nie możemy zapomnieć o tym, że Pan Jezus posłał apostołów na cały świat, aby go zmienili, a nie żeby świat zmienił apostołów.
Nie wystarczy jednak powiedzieć, że każdy obywatel posiada prawo i obowiązek udziału w wyborach. Trzeba ponadto właściwie głosować, to znaczy zgodnie ze swoimi przekonaniami moralnymi. Ludzie wierzący winni oddać głos na te osoby, których postawa i poglądy są im bliskie, a przynajmniej nie sprzeciwiają się wierze katolickiej i katolickim wartościom oraz zasadom moralnym.
W samych wyborach winno uczestniczyć jak najwięcej osób uprawnionych do głosowania, bo tylko wówczas ich wyniki będą odzwierciedlać rzeczywistą wolę większości społeczeństwa, a nie tylko mniejszościowych grup, które – powodowane własnymi interesami – potrafią się skutecznie mobilizować.
Duszpasterze natomiast – jako świadkowie rzeczywistości nadprzyrodzonej – nie powinni angażować się w kampanii wyborczej po żadnej konkretnej stronie. Winni unikać prezentowania własnego wyboru jako jedynego uprawnionego. Winni również respektować dojrzałość świeckich i przez formację ich sumień pomagać im taką dojrzałość osiągnąć. Kapłan nie jest ustanowiony dla polityki, lecz dla formacji sumień według Ewangelii tak, by były one zdolne do podejmowania samodzielnych decyzji. Do zadań kapłańskich należy podawanie etycznych kryteriów wyborów i pozostawienie wiernym odpowiedzialności za ich decyzje.
Ojciec Święty Benedykt XVI przypomniał nam w swoim czasie szereg wartości nie podlegających żadnym negocjacjom. Są to: szacunek i obrona ludzkiego życia od poczęcia aż do naturalnej śmierci, rodzina oparta na trwałym małżeństwie mężczyzny i kobiety, prawo – obowiązek rodziców do wychowania dzieci oraz promocja dobra wspólnego we wszystkich jego formach (S.C., 83). W wyżej wymienionych kwestiach – i w wielu innych – nie może być mowy o kompromisie.
Tak więc, prosimy tak wszystkich wiernych świeckich, jak i osoby duchowne, zarówno w kraju jak i poza jego granicami, o modlitwę w intencji naszej Ojczyzny, o liczny udział w wyborach prezydenckich. Matce Bożej, Królowej Polski polecamy tę ważną dla nas wszystkich sprawę.
W bliskości wyborów prezydenckich warto także zapytać: Czy biskupi mają prawo ostrzegać polityków przed osłabieniem lub zerwaniem wspólnoty z Kościołem? Czy więź z krzewem winnym obowiązuje także tę specyficzną latorośl, jaką jest katolicki polityk?
“Bardzo zdziwiły mnie słowa biskupów – pisze ktoś – zawarte w dokumencie krytykującym jedną z ustaw dotyczących zapłodnienia in vitro. Ostrzegają w nim, że politycy, którzy poprą tę ustawę, mogą się pozbawić pełnej łączności z Kościołem i utracić odpowiednią dyspozycję do przyjmowania Komunii świętej. Uważam to za oburzające. Czy nie jest to jawne ingerowanie w sprawy państwa i – co gorsze – wywieranie nacisku na sumienia polityków?
Aby zrozumieć o co chodzi w ostrzeżeniu biskupów, winniśmy najpierw zauważyć, że jedność Kościoła jest utrzymywana przez potrójną więź: przez wspólne wyznawanie jednej wiary, wspólne celebrowanie kultu Bożego i życie pod przewodnictwem biskupów, którzy jako następcy apostołów zostali wyznaczeni, aby umacniać “braterską zgodę rodziny Bożej”.
Z uwagi na to, każdy kto przez chrzest został włączony do Kościoła, lecz nie wyznaje głoszonej przez niego wiary i świadomie neguje jego nauczanie, ten osłabia swoją jedność z nim. Politycy, którzy należą do Kościoła, mają prawo różnić się między sobą w wielu sprawach. Mogą należeć do różnych partii politycznych, mogą proponować odmienne sposoby ochrony i promowania wartości. Kościół nie ogranicza ich sumienia w odniesieniu do wyboru doraźnych środków rozwiązywania problemów społecznych i gospodarczych, nie zmusza ich do członkostwa w takiej czy innej partii, dopuszcza pluralizm w interpretowaniu podstawowych zasad teorii politycznych, nie zgadza się jednak na to, by katolickiemu politykowi – w imię wolności sumienia – wolno było wszystko w odniesieniu do stanowienia prawa przekreślającego prawo Boże.
Podobnie jak wspólne wyznawanie wiary, tak też i uczestnictwo w Komunii świętej jest uzewnętrznieniem rzeczywistej duchowej jedności z Chrystusem. Byłoby głębokim fałszem, gdyby ktoś, kto świadomie i dobrowolnie narusza jedność Kościoła, głosząc publicznie prawdy sprzeczne z jego nauczaniem, przystępował do Komunii świętej. Ostrzeganie polityków, którzy publicznie sprzeciwiają się nauczaniu Kościoła, że mogą utracić właściwą dyspozycję do przyjmowania Komunii świętej nie jest więc żadną uzurpacją ze strony pasterzy Kościoła, ale ich obowiązkiem. Jest to tylko stwierdzeniem faktu osłabienia jedności, którego przyczyny szukać trzeba w takich, a nie innych wyborach samego polityka.
Trzymanie się nauczania Kościoła pozwala katolickiemu politykowi uniknąć swego rodzaju schizofrenii duchowej. Uniknąć życia w dwóch równoległych a przeciwstawnych sobie światach; w świecie wyznawanej wiary i świecie polityki. Polityk katolicki nie może abstrahować od zasad wiary i popierać regulacje prawne, które sprzeciwiają się tym zasadom. Odrzucenie tego rodzaju duchowej schizofrenii nie oznacza wcale, że wierzący polityk winien zastępować prawo państwowe prawem kanonicznym (por. O. Mateusz Przanowski, Co wolno politykowi, W drodze). Nie może on jednak zgodzić się na to, że racji stanu nie sposób pogodzić we wszystkim z racją sumienia i że czasami trzeba o sumieniu zapomnieć, skoro taki grzech przyniesie wielką korzyść państwu. Gdy bowiem zlekceważymy prawo Boże, nasze przedsięwzięcia doprowadzą nas prędzej czy później do zguby. Wszelka władza, która nie respektuje prawa Bożego, prędzej czy później staje się bandą złoczyńców – uczył św. Augustyn.
Niezwykle pouczający w tym względzie jest przykład ministra spraw zagranicznych Niemiec, Frank-Waltera Steinmeiera: “Również ja żyję moją wiarą. Jestem chrześcijaninem i człowiekiem aktywnym w Kościele. I oczywiście, jest związane z moim zaangażowaniem w społeczeństwie. Nie zostawiam mojej religii w garderobie, kiedy rano wchodzę do biura. Koran mówi: “Bóg nie umieścił w piersi człowieka dwóch serc, lecz tylko jedno serce”. Moja wiara inspiruje moje działanie, tak w prywatnej jak i w publicznej przestrzeni.
ZAKOŃCZENIE
Tak, również dzisiaj – a może nawet szczególnie dzisiaj – potrzeba, aby cała energia każdego i każdej z nas – zaczerpnięta z winnego krzewu, za przyczyną Najświętszej Maryi Panny, naszej Królowej – została skierowana ku temu, by w naszej Ojczyźnie urzeczywistniało się coraz bardziej “wieczne i powszechne królestwo prawdy i życia, królestwo świętości i łaski, królestwo sprawiedliwości, miłości i pokoju”.
“Bądź pozdrowiona, bez zmazy poczęta,
W której przedwieczne zamieszkało Słowo,
Bądź pozdrowiona, o Maryjo święta,
Bądź pozdrowiona, Królowo!”
(Teofil Lenartowicz, Salve Regina)
http://www.deon.pl/religia/kosciol-i-swiat/z-zycia-kosciola/art,22053,abp-gadecki-o-roli-polityka-i-duchowej-schizofrnii.html
****
Rozpoczęła się modlitwa różańcowa przed wyborami prezydenckimi
KAI / ptt
Przed zbliżającymi się wyborami prezydenckimi na Jasnej Górze rozpoczęła się wczoraj nowenna modlitwy różańcowej za Polskę. Przez 9 dni przed Cudownym Obrazem Matki Bożej zanoszone będą prośby o podjęcie przez Polaków właściwych decyzji i dobry wybór głowy państwa.
O. Marian Waligóra przypomina, że Jasna Góra to dom Królowej Polski, której wciąż powierzamy wszystkie wymiary życia naszego narodu a w tym szczególnym czasie także nasze wybory. – Z odpowiedzialnością za Polskę modlimy się, by te wybory były dobre dla przyszłości całej naszej Ojczyzny i każdego z nas – podkreślił jasnogórski przeor.
Modlitwa różańcowa przed wyborami prezydenckimi rozpoczyna się każdego dnia ok. godz. 16.00. Wcześniej, bo o 15.30 przed Cudownym Obrazem sprawowana jest Msza św. w intencji Ojczyzny. Zwyczaj codziennej Eucharystii za Polskę trwa na Jasnej Górze od pierwszych dni stanu wojennego. – Każdego dnia oddajemy Polskę Matce Bożej. Nie ustajemy w tej naszej modlitwie. Tę Ojczyznę w takim jej kształcie jakim jest teraz zawierzamy Bogu przez ręce Maryi. Razem z Maryją chcemy, by Pan Polskę wziął w swoje ramiona – powiedział o. Waligóra.
Przeor Jasnej Góry zachęca, zwłaszcza w tym czasie przed wyborami, do duchowej łączności z naszym narodowym sanktuarium i do trwania na wspólnej modlitwie za Polskę.
Przed zbliżającymi się wyborami prezydenckimi także tegoroczna uroczystość Królowej Polski będzie szczególną modlitwą za Ojczyznę o podjęcie przez nas właściwych decyzji.
http://www.deon.pl/religia/kosciol-i-swiat/z-zycia-kosciola/art,22036,rozpoczela-sie-modlitwa-rozancowa-przed-wyborami-prezydenckimi.html
*******
Rozmawiał Wojciech Teister
Gość Niedzielny – gosc.pl 20.04.2015
Emigrując, ludzie integrowali się z miejscową ludnością, wnosząc do niej świat swoich wartości i jednocześnie ubogacając się wartościami miejscowych, pośród których przyszło im żyć. Niestety, nie zawsze była to wymiana pozytywna; czasem była to wzajemna demoralizacja przynosząca szkody obu stronom. Również w wymiarze religijnym emigracja może ubogacać, wnosić nowe wartości w wymiarze misyjnym, czyli poznania prawdziwego Boga. Ale również może osłabiać wiarę w jej konfrontacji z innymi wyznaniami, modami czy prądami filozoficznym.
Trzeba propagować dialog międzyreligijny, czyli dążność do jedności (jak rozumianej, to już całkiem inna kwestia) wszelkich wyznań religijnych szukających prawdy, ale nie powinno się ulegać irenizmowi, czyli pomieszaniu wszystkich religii, aby szukać jakiegoś „wspólnego środka”, jakiejś drogi dochodzenia do Boga wspólnej dla wszystkich religii i pseudoreligii, w tym nawet sekt satanistycznych. Można więc postawić pytanie: czy emigracja przyczynia się do wzbogacenia wiary w Boga i do pogłębienia praktyk religijnych?
Emigracja dziś
Dziś, z racji globalizacji, świat staje się przysłowiową wioską globalną, gdzie ludzie, z racji otwartych granic, przemieszczają się z wielką swobodą. Tysiące czy nawet miliony ludzi opuszczają swój dom rodzinny, środowisko, z którym byli związani, miejsce pracy, nauki i grupę współwierzących w parafii i udają się w inne strony świata. Emigrują szczególnie do krajów wysoko rozwiniętych. Jakie są przyczyny takiej decyzji? Jest ich bardzo wiele. Do najczęstszych można zaliczyć:
Utratę wartości katolickich – zapominają o wierze wyniesionej z rodziny i parafii. Najczęściej powtarzającym się grzechem jest: „Nie modlę się i nie chodzę na Msze w niedzielę”. Pokazują się w kościele tylko wtedy, gdy potrzebują zaświadczenia do chrztu, na kurs przedmałżeński czy chcą omówić sprawę pogrzebu kogoś z rodziny.
Pracując od kilku lat w Kopenhadze, wraz z siostrami służebniczkami dębickimi, które od czterdziestu lat z wielkim poświęceniem służą tutejszej Polonii, cieszymy się tymi rodakami, którzy aktywnie włączają się w życie Kościoła w naszej parafii, przy której prowadzę duszpasterstwo Polskiej Misji Katolickiej.
Tutaj znajdują dla siebie schronienie na czas rozłąki z najbliższymi. Martwi nas jednak los pozostałych rodaków, którzy mieszkając w stolicy Danii lub w jej okolicach, nie znajdują drogi do kościoła, a przecież jest on także ich domem. Według statystyk duńskich w Kopenhadze i okolicach mieszka od 12 do 15 tys. Polaków, a w całej Danii jest ich ponoć około 35 tys.
W niedzielnych Mszach w Kopenhadze uczestniczy jednak tylko około tysiąca rodaków; to 10% polskiej emigracji. (To mniej więcej taki sam odsetek jak u duńskich katolików). Można zapytać: gdzie są pozostali? Czy Dzień Pański na emigracji nie zobowiązuje do uczestnictwa we Mszy niedzielnej? W ojczyźnie zapewne większość z nich chodziła do kościoła, ale ile była warta ich wiara, skoro w innym miejscu się z nich ulotniła? Dlatego uważam, że emigracja jest wielkim sprawdzianem naszej wiary i patriotyzmu. Polonia w Królestwie Duńskim jest bardzo złożona. Są to:
– potomkowie pierwszej emigracji, zwanej „buraczaną” (XIX w.),
– emigranci powojenni,
Wiara i polskie tradycje chrześcijańskie, wynoszone z ojczyzny, oraz wspólnota rodaków na emigracji były zawsze niezawodnym wsparciem i pomocą w zachowaniu godnej postawy w nowym kraju i środowisku. Zwracał na to uwagę papież Jan Paweł II w swoich przemówieniach podczas spotkań z Polakami na emigracji, mówiąc, że człowiek świadomy swej tożsamości płynącej z wiary, z chrześcijańskiej kultury ojców i dziadów zachowa swą godność, znajdzie poszanowanie w innych i będzie pełnowartościowym członkiem społeczeństwa, w którym wypadło mu żyć (przemówienie w Niemczech, 16 XI 1980).
Ludzie opuszczający ojczyznę, niestety, zubożają swoje środowisko. Ci ludzie – młodzi, wykształceni, przedsiębiorczy, inteligentni, dobrzy fachowcy, mający często duże doświadczenie zawodowe, kochający małżonkowie, przykładni rodzice, wierni patrioci – często z bólem serca, ze łzami w oczach, ze smutnymi doświadczeniami opuszczają ukochaną rodzinę, sąsiadów, kolegów z pracy czy znajomych z parafii, aby udać się w nieznane, na emigrację, w poszukiwaniu chleba.
Przymusowa emigracja jest przyczyną wielu tragedii rodzinnych. Wprawdzie rodzina staje się bogatsza, ale rozłąka osłabia więzi małżeńskie, rodzinne, społeczne i wyznaniowe. Dziś głośno już mówi się o eurosierotach, czyli dzieciach, których jedno lub czasem nawet dwoje rodziców pracuje za granicą, a dzieci pozostają w ojczyźnie pod opieką dziadków czy krewnych. Z całą pewnością nie służy im to ku dobremu. A ileż z tych małżeństw się rozpada! Można postawić pytanie: czy tak wielu zdolnych, wykształconych i szlachetnych rodaków musiało opuścić swój kraj i emigrować w różne strony świata, zubożając duchowo rodzinę i ojczyznę?
Dylematy emigranta
Ludzie emigrują w poszukiwaniu lepszych warunków życia i pracy. Można pytać: czy w tym poszukiwaniu biorą też pod uwagę wyznawaną wiarę? Czy zmieniając miejsce zamieszkania ze względu na pracę, zastanawiają się, czy tam będą mogli włączyć się we wspólnotę ludzi wierzących, w uczestnictwo we Mszy św. niedzielnej? Czy ich dzieci będą mogły uczestniczyć w katechezie i nauce języka ojczystego? Gdzie przygotują dzieci do I Komunii Świętej albo bierzmowania? A przecież wiara w Boga jest dla nas Polaków czymś zasadniczym!
Czy więc, zrozpaczeni po utracie pracy w ojczyźnie, powinni podejmować desperacką decyzję emigracji za wszelką ceną do innego kraju, w nieznane, z narażeniem tego co ojczyste, co osobiste, rodzinne i katolickie? Taką decyzję trzeba dobrze przemyśleć! Czy nie warto by wspólnie z innymi walczyć o pracę i życie w swoim miejscu rodzinnym? Czy nie warto walczyć o to, aby jeść własny chleb? Dlaczego nie potrafimy w Polsce zapewnić chleba dla wszystkich? Czy to wina nas obywateli czy raczej władz, które niszczą kraj przez swą nieudolność?
Emigracja dla każdej osoby wyjeżdżającej z Polski jest na pewno sprawdzianem osobowości, wiary i patriotyzmu. Inaczej żyje się w rodzimej społeczności, a inaczej na obczyźnie. Wyjazd za granicę to wielkie wyzwanie dla każdej osoby, to wielki egzamin z jej dojrzałości, także w wierze. Nowe środowisko to nie tylko nowy język, często trudny do nauczenia się, ale to inne otoczenie, inne wartości społeczne, często inne wyznanie religijne czy inne rozumienie patriotyzmu.
Pobyt na emigracji daje możliwość, a czasami wymusza konieczność poznania siebie zupełnie z innej strony i kształtowania swojej osobowości po to, by nie zatracić własnej tożsamości, świadomości, kim się jest i skąd się pochodzi. Gdy się opuszcza dom rodzinny, można szybko zachłysnąć się nowym albo przerazić trudnościami. Można jednak także znaleźć spokój i bezpieczeństwo nawet wśród trudności.
Dla wierzącego ten spokój i bezpieczeństwo pochodzą od Boga, a można Go najpewniej znaleźć w innym niż rodzinny domu: w Kościele. Stąd emigracja to także sprawdzian dla duszpasterzy polonijnych i ich współpracowników, którym Chrystus niejako z urzędu powierza troskę o rodaków.
Dodaj komentarz