Jak opozycja walczy aby prezydent nie poniewierał się w piekle
Kto daje i odbiera, ten się w piekle poniewiera – tak mówi staropolskie przysłowie, które warto sobie przypomnieć na okoliczność ustaw akademickich dotyczących tytułów profesorskich.
Otóż w polskiej hierarchii tytularnej, w czym od dawna się lubujemy (na ogół), najwyższym tytułem naukowym jest tytuł profesora, zwany często belwederskim, jako że był tradycyjnie przyznawany w Belwederze przez Prezydenta lub w PRL przez Przewodniczącego Rady Państwa. Nawet jak ceremonia wręczania profesorskich dyplomów została przeniesiona do Pałacu Namiestnikowskiego nie zmieniono nazewnictwa i tytuł profesora namiestnikowskiego nie zastąpił profesora belwederskiego.
Tytuł ten jest wysoko ceniony w społeczeństwie i jego uzyskanie jest marzeniem polskich naukowców, mimo że ocena naszych prezydentów nie jest wysoka. Mieliśmy Przewodniczących Rady Państwa (taka atrapa prezydencka) – marionetek komunistycznych, czy prezydenta – komunistycznego dyktatora, prezydenta – TW, czy prezydenta kłamcę, nie-magistra, cierpiącego ponadto na chorobę filipińską, ale nadawane przez nich profesury mimo to cieszyły się i nadal się cieszą nieustającym powodzeniem.
Jednym słowem: nadawca – nieraz przeklinany, odbiorca – zawsze podziwiany. Dziwne. Nieprawdaż ?
Prawdaż, prawdaż, ale jeszcze dziwniejsze jest to, że mimo ogromu profesorów tzw. nauka polska – czytaj profesorska, jakoś nie za bardzo się liczy w nauce sensu stricto, z wyjątkami co prawda, ale potwierdzającymi regułę. Amerykanie nie mają profesorów prezydenckich, czyli ‘białodomowych’, ale naukę mają, nawet jak prezydent jest do bulu (jak czasem u nas) nierozgarnięty. U nas raczej dominuje reguła – jaki prezydent (nadawca) – taki profesor (odbiorca), ale to nikomu (prawie) nie przeszkadza, mimo że prezydentów, podobnie jak profesorów przez nich nominowanych, na ogół mamy miernych.
Mimo to niemal każdy chciałby takie coś odebrać i dożywotnio pieścić na koszt podatnika.
Tak, tak, profesorowie u nas są dożywotni i nawet jak nic nie robią, nawet jak innym i Polsce szkodzą, nawet jak niewiele/nic pozytywnego nie zrobili, nawet jak tytuł nieuczciwie (np. przez oszustwa) czy politycznie ( np. z trampoliny partyjnej) zdobyli. Dożywotnio taki tytuł mogą sobie pieścić i profity z tego tytułu mieć.
Prezydent tytuł nadaje, ale odebrać nie może ! Bo tak prawo u nas jest skonstruowane i tak działa.
Chyba chodziło o to aby zabezpieczyć prezydentów, czasem grzeszników okrutnych, aby się w piekle nie poniewierali. Mimo, że kraj był komunistyczny ( i nadal w znacznej mierze jest) to korzenie ma chrześcijańskie i po chrześcijańsku traktował/traktuje swoich prezydentów. Szkoda, że innych nie zawsze.
Ponieważ w naszym kraju namnożyło się jednak sporo profesorów, można rzec ‘z nieprawego łoża’, bo oszustów, plagiatorów, a miłujące patologie polskie środowisko akademickie takich aprobuje, wspiera, wynosi na ‘trony’, obdarza gronostajami, trzeba się zastanowić czy aby te profesury muszą być dożywotnie, czy w ogóle są konieczne ?
Ostatnio ogłoszono projekt znowelizowania prawa tak, aby prezydent miał prawo odebrać to co sam nadał, nie bacząc na to, że to może narazić prezydenta na poniewieranie się w piekle. Może na górze doszli do wniosku, że taki prezydent i tak ma tyle grzechów, że od poniewierania w piekle nic go i tak nie ocali, więc niech ma przynajmniej moc odbierania tego co sam ( lub jemu podobni) dał.
Na dole tradycje chrześcijańskie są jednak silniejsze i takie rozwiązanie budzi sprzeciw. Chrześcijańska opozycja chce mimo wszystko prezydenta wybawić od ogni piekielnych i nie przystaje na taką nowelizację.
Argumentuje jednak inaczej – że to by upolityczniało naukę, a ta winna być apolityczna i prezydent nie może mieć mocy odbierania tytułów. Takie argumenty nie są jednak logiczne, bo skoro prezydent może tytuły nadawać, to systemowe upolitycznienie nauki jest zagwarantowane i niemoc odbierania bynajmniej nauki nie odpolityczni. To nie jest właściwa droga.
Ja usiłuję skierować opozycję na drogę moim zdaniem właściwą, pokazuję drogowskazy, ale w kraju piratów, któż by się drogowskazami przejmował ? Najlepiej ich nie zauważać.
Ja jestem zwolennikiem apolityczności nauki tzn. jej opierania na systemie prawdy i to świętej, a nie na gówno prawdzie w klasyfikacji prawd filozofa ks. Prof. Józefa Tischnera. W każdym razie nie na upolitycznionym systemie tytularnym sterowanym przez polityków w randze prezydenta i ich nadwornych uczonych.
Moim zdaniem prezydent winien być zwolniony z obowiązku nadawania tytułu profesora – nie mógłby i nie musiałby zatem go odbierać i od poniewierki piekielnej, z tego przynajmniej powodu, były wybawiony. Nauka winna być w rękach uczonych i to uczonych sensu stricto i to oni winni nadawać doktoraty i obsadzać najlepszymi doktorami stanowiska uczelniane, w tym profesorskie.
Gdyby profesor okazał się oszustem, plagiatorem, nieukiem wcześniej nierozpoznanym, szkodnikiem zdeprawowanym, to gremia naukowe otwarte na światowe korporacje uczonych i nie zamknięte w patologicznych pajęczynach, takich by przenosiły w stan nieakademicki, w stan nieszkodliwości, nie czekając na dokonanie żywota w profesorskiej todze na hańbę i szkodę stanu akademickiego i kraju całego.
Popieram postulat, aby profesor przestał być “belwederski”. Jeśli ten postulat przełoży się na zmiany prawne, a dokładnie na likwidację przepisów dotyczących nadawania stopnia profesora oraz radykalne odchudzenie Centralnej Komisji, która tym się zajmuje, pozostanie nadal problem tych wszystkich dożywotnich belwederskich z nieprawego łoża.
Proponuję tutaj zastosować rozwiązanie znane nam z podejścia Kościoła katolickiego do sakramentu małżeństwa. Nie należy odbierać dożywotnich tytułów, ale zbadać i ewentualnie stwierdzić nieważność ich nadania, jeśli okoliczności na to wskazują. Nie wiem, czy ustrzeże to prezydenta od pójścia do piekła, ale może nieco uporządkować przestrzeń w polskiej nauce dla naszego wspólnego dobra i ułatwić innym drogę do świętości.
To chyba powinno być w cudzysłowie ;-)