„Religia klimatyzmu” Hmmm. Niby wszystko pasuje, „wszystko gra i koliduje” – jak mawiają gitowcy – ale tak naprawdę, to chociaż miedzy religią i klimatyzmem występują podobieństwa, to są też istotne różnice. Przede wszystkim co do przyczyny pojawienia się jednych i drugiego. Wprawdzie Żydowie i chrześcijanie twierdzą, że przyczyną pojawienia się religii było „objawienie Boże”, to znaczy – nawiązanie przez Stwórcę Wszechświata” bliskich spotkań III stopnia z pewnym mezopotamskim koczownikiem – ale jeśli nawet tak było, to nie była to przyczyna jedyna – bo religie występowały już przed Abrahamem. Wspomina o tym nawet Biblia, że w pewnym momencie „zaczęto wzywać imienia Pana”. Jakiego „Pana” – tego konkretnie nie wiemy – ale ta wzmianka pokazuje, że religie istniały również przed „objawieniem” się Stwórcy Wszechświata wspomnianemu koczownikowi. W takim razie powinniśmy odpowiedzieć na pytanie, dlaczego właściwie się zjawiły?
Wprawdzie żaden ze mnie teolog, choćby taki, jak pan red. Tomasz Terlikowski, ale przecież nie tylko święci garnki lepią, więc dlaczego nie miałbym spróbować i ja? Otóż wydaje mi się, że przyczyną pojawienia się religii mogła być ciekawość. W pewnym momencie ludzie zaczęli zadawać sobie pytanie, w jaki sposób powstał świat, a w miarę rozwoju intelektualnego a zwłaszcza – gromadzenia wiedzy – to pytanie nabierało coraz większego ciężaru gatunkowego. Dzięki gromadzeniu wiedzy ludzie inteligentni spostrzegli, że świat funkcjonuje według pewnej uniwersalnej zasady, mianowicie – zasady przyczynowości, która głosi, że z określonych przyczyn muszą wystąpić określone skutki. To właśnie dzięki niej rozumiemy świat i możemy go opisać – bo w przeciwnym razie jawiłby się nam on jako jakieś chaotyczne kłębowisko, w którym nie byłoby miejsca, by choć na chwilę zatrzymać tam oko. Odkrycie tej zasady sprawiło, że od tego momentu już tylko krok dzielił ludzi od wniosku, że skoro wszystko ma i musi mieć przyczynę, to odnosi się to również do świata. On też musi mieć przyczynę, a skoro tak, to ktoś, a właściwie Ktoś musi za tą przyczyną stać.A skoro ten Ktoś stoi za przyczyną, to znaczy – że według wszelkiego prawdopodobieństwa jest on Kreatorem świata i rządzącej nim zasady przyczynowości. A ponieważ – jak zauważyli starożytni Rzymianie – cuius est condere eius est tolere – co się wykłada, że kto ustanowił, ten może znieść, to znaczy – że sam Kreator zasadzie przyczynowości nie podlega, że On Sam nie tylko nie ma przyczyny, ale też nie jest żadną przyczynowością skrępowany, to znaczy – że jest Wszechmocny. Skoro tak, to nie tylko przezorność ale również podziw skłania do ubiegania się o Jego względy – i w tym momencie pojawia się religia nie tylko jako pewne wnioskowanie, ale również – jako sposób okazywania podziwu i zabiegania o względy. Krótko mówiąc, religia oznacza pewien rodzaj więzi społecznej, objawiającej się nie tylko w identycznym poglądzie na kwestię powstania świata, ale również – w ujednoliconych poglądach na konsekwencje tego odkrycia.
No dobrze – ale dlaczego właściwie ludzie uważają, że powinni zabiegać o względy Stwórcy Wszechświata? Przyczyną jest brak pewności, co do własnych losów. Wprawdzie nikomu nie spędza snu z powiek dociekanie, co się z nim działo przed pojawieniem się na świecie, to – skoro już się pojawił – dręczy go pytanie o przyszłość, skrytą za zasłoną tajemnicy. Wprawdzie wszyscy wiedzą, że umrą, ale mają nadzieję, że nie całkiem, że ocaleje z każdego to, co świadczy o jego niepowtarzalnej odrębności, to, co starożytni Egipcjanie, którzy dokonali tego wynalazku, nazwali „duszą”. Tę nadzieję sprzedają wszystkie religie, uzależniając dalszy los duszy od jej oceny przez Stwórcę Wszechświata. Warto zwrócić uwagę, że oferta poszczególnych religii wcale nie była identyczna. O różnicy miedzy ofertą – nazwijmy to – „pogańską” – a ofertą chrześcijańską świadczy napisany na łożu śmierci przez rzymskiego cesarza Hadriana wiersz, którego przedmiotem jest troska o los własnej duszy, a właściwie – jak czule zwraca się do niej cesarz – „duszyczki”. „Animula, vagula, blandula, hospes comesque corporis. Quae nunc habibis in loca? Pallidula, rigida, nudula. Nec, ut soles, dabis iocos?” (Duszyczko, wędrowniczko milutka. Gościu i towarzyszko ciała. W jakie miejsce teraz pójdziesz? Bledziutka, zdrętwiała, nagusieńka. Gdzie nie będzie ci do żartów?) Jak widzimy, „pogańska” oferta zaświatów nie była specjalnie zachęcająca, w odróżnieniu od oferty chrześcijańskiej: „ani oko nie widziało, ani ucho nie słyszało, ani serce człowieka nie zdołało pojąć, jak wielkie rzeczy Bóg przygotował tym, którzy Go miłują”. „Wielkie” – ale tylko tym, „którzy Go miłują”.
Ciekawe, że chociaż w wieku XIX pojawił się odwrót od religii, to łatwiej było być nie tyle „poganinem” – bo „poganie” byli ludźmi religijnymi – co ateistą, a nawet nie tyle „ateistą”, bo ateizm to jednak a-teizm – co człowiekiem bezreligijnym. Ludzie bezreligijni twierdzą, że nie mają duszy. Trudno z tym poglądem się spierać, bo któż może takie rzeczy wiedzieć lepiej od nich – ale bezreligijność budzi obawy. Rzecz w tym, że nie ma społeczności bezreligijnych, a jeśli nawet jakieś były, to musiały zniknąć bez śladu – bo wszystkie ślady świadczą tylko o społecznościach religijnych. Nie byłoby w tym nic dziwnego, bo w przypadku braku religii trudno zrozumieć postawy altruistyczne, jak np. poświęcenie – bez których niepodobna wyobrazić sobie społeczności. Społeczności bezreligijne – o ile w ogóle istniały – raczej musiałyby się nawzajem pozjadać – bo tak nakazywałby instynkt samozachowawczy. Otóż w wieku XIX łatwiej było lekceważyć religię, niż w wieku XX. Chodzi o to, że dokonane w wieku XX odkrycia naukowe wskazują że Wszechświat miał początek, datowany na 13,8 mld lat temu. Ten początek polegał na tym, że z punktu matematycznego, a więc pojęcia umownego, w pewnym momencie wytrysnął bąbel energii, który zaczął rozszerzać się z szybkością większą od prędkości światła – i w tym samym momencie pojawiła się Przestrzeń i Czas. Energia ta wkrótce zaczęła skupiać się w cząstkach elementarnych, z których następnie powstał budulec Wszechświata – atom wodoru. Wprawdzie Stewen Hawking twierdził, że hipoteza Stwórcy Wszechświata nie jest konieczna dla przyjęcia teorii Wielkiego Wybuchu, ale inni nie podzielają tego poglądu wskazując, że nauka nic nie mówi o tym, co było przed Wielkim Wybuchem – czy np. Coś, czy Ktoś go nie zainicjował, czy też nastąpił on „spontanicznie” – ale jeśli nawet – to dlaczego ta spontaniczność jest zgodna z prawami fizyki, których przecież w takiej sytuacji nie powinno w ogóle być – i tak dalej. Tymczasem jeśli Ktoś ten cały Wielki Wybuch zainicjował, to znaczy – że musiał istnieć poza Przestrzenią i Czasem – bo te pojawiły się dopiero w tym momencie. Poza Przestrzenią i Czasem – czyli – w Wieczności. A to właśnie mówią religie. Toteż głosiciele bezreligijności ratują się dzisiaj ucieczką albo w bezmyślną doczesność – żeby tylko wypić i zakąsić – albo – skoro uważają, że wiara w życie wieczne, to „obciach” – ucieczką w życie długie, dzięki cudownym dietom – i tak dalej. Ale w porównaniu z bogactwem religii, wyglada to na kulturową mizerię i regres cywilizacyjny.
Tymczasem klimatyzm jest o tyle podobny do religii, że skierowany jest na wytworzenie społecznej więzi wokół „walki ze zmianami klimatycznymi”. O ile jednak religie są stosunkowo dobrze osadzone w kulturze, to klimatyzm, podobnie zresztą, jak tzw. „religia holokaustu”, zdają się obliczone na osiągnięcie całkiem konkretnych celów, nie mających nic wspólnego z zaświatami. „Religia holokaustu” była reakcją przywódców żydowskich na XIX I XX- wieczną sekularyzację, czyli właśnie – bezreligijność. Przez całe wieki spoiwem żyjącego w diasporze narodu żydowskiego była właśnie religia. Ale pod wpływem postępującej sekularyzacji, coraz więcej ludzi nabierało wątpliwości, czy wierzyć w opowieści opisane w biblijnej Księdze Wyjścia – jak to Morze Czerwone się rozstąpiło – i tak dalej – a to przecież tamte traumatyczne przeżycia leżą u podstaw religii mojżeszowej. Gdyby ta wiara zanikła, to Żydom groziło rozpłynięcie się bez śladu w morzu narodów obcoplemiennych, które – w odróżnieniu od nich – mają poza religią jeszcze wiele innych wyznaczników tożsamości. Paradoksalnie remedium na ten lęk stała się masakra europejskich Żydów, dokonana przez Niemców podczas II wojny światowej. W odróżnieniu od traumatycznych przeżyć opisanych w Księdze Wyjścia – w tę masakrę, która też była przeżyciem traumatycznym – wcale nie trzeba „wierzyć”, a tylko o niej pamiętać – no i narzucić innym narodom pogląd, że ten – jak to nazwał Eliasz Wiesel – „holokaust” – jest wydarzeniem bez precedensu w historii świata. To oczywiście nieprawda, ale nieważne, czy to prawda, czy nie; ważne by nie tylko Żydzi, ale wszyscy inni w to uwierzyli, dzięki czemu będzie to namiastka prawdy.
Na takiej samej nieprawdziwej tezie zbudowana jest quasi-religia klimatyzmu. Pozornie bazuje ona na pewnej oczywistości – że mianowicie klimat się zmienia. Fałsz pojawia się w momencie wskazywania na przyczynę tych zmian. Promotorzy „klimatyzmu” twierdzą, że przyczyny zmian klimatu mają charakter antropogeniczny, to znaczy – spowodowany działalnością człowieka. Żeby przekonać się o fałszywości tej opinii wystarczy zwykła spostrzegawczość. Oto zmieniają się pory roku; po mroźnej zimie następuje upalne lato. A dlaczego? A dlatego, że na skutek nachylenia osi ziemskiej do płaszczyzny ekliptyki nie pod kątem 90 stopni, tylko niewiele ponad 66 stopni, podczas obiegu Ziemi wokół Słońca, w różnych okresach roku, promienie słoneczne padają na powierzchnię Ziemi pod różnym kątem – i to jest przyczyna różnic temperatur między poszczególnymi porami roku. Działalność człowieka nie ma z tym nic wspólnego; ludzie w ogóle nie mają na to żadnego wpływu, nawet, gdyby chcieli. A na tym bynajmniej nie koniec. Następnym kosmicznym zjawiskiem, które może mieć i ma wpływ na zmiany klimatyczne, jest precesja. Precesja polega na tym, że podczas obrotu Ziemi dookoła własnej osi, oś ta zatacza wokół bieguna niebieskiego ogromne koło. Zakreślenie jednego takiego koła trwa 26 tysięcy lat i okres ten nazywa się „rokiem platońskim”. Skutkiem precesji jest zmiana nasłonecznienia rejonów polarnych, powodująca albo okresowe ocieplenie, albo okresowe zlodowacenie. Na te zmiany klimatyczne spowodowane precesją ludzkość również nie ma najmniejszego wpływu. Ale to również nie koniec. Otóż Układ Słoneczny, wraz z Ziemią, pędzi z ogromną prędkością wokół centrum galaktyki Drogi Mlecznej. Chociaż prędkość tego ruchu jest ogromna (792 tys. kilometrów na godzinę), to z uwagi na rozmiary galaktyki Drogi Mlecznej (jej średnica wynosi ponad 105 tysięcy lat świetlnych), Układ Słoneczny potrzebuje 250 mln lat, by wykonać jeden pełny obrót. Okres ten nazywa się „rokiem galaktycznym”. W dodatku, z uwagi na grawitacyjne oddziaływania na Układ Słoneczny innych układów gwiezdnych, nie porusza się on idealnie w osi swego ruchu, tylko zatacza wokół niej ogromne kręgi. Trajektorię jego lotu można porównać w związku z tym to rozciągniętej spirali. W trakcie tego lotu, Układ Słoneczny przez kilkanaście, albo i kilkadziesiąt milionów lat, przelatuje przez obszar czystej próżni, gdzie nic nie tamuje dostępu promieni słonecznych do Ziemi. Wtedy Ziemia się nagrzewa, to znaczy – klimat się ociepla. Tak było np. w epoce kredy (145 do 66 mln lat temu), kiedy musiało być ciepło, bo na Ziemi w ogóle nie było lodu, nawet na biegunach, a poziom mórz był wyższy od obecnego o 200 metrów. Potem widocznie Układ Słoneczny, na kolejne kilkadziesiąt milionów lat, wszedł w obszar trochę zanieczyszczony mgławicami gazowymi lub pyłowymi, wskutek czego dopływ promieni słonecznych do Ziemi został zmniejszony o ułamek procenta. Wystarczyło to jednak, by się ochłodziło. Znaczna część wody została uwięziona w czapach lodowych na biegunach (lodowiec na Antarktydzie ma od 2 do 5 kilometrów grubości), w wiecznych śniegach i lodowcach górskich, wskutek czego poziom mórz obniżył się mniej więcej do poziomu obecnego. Klimat zmienił się w sposób zasadniczy – ale ludzie nie mieli z tym nic wspólnego, bo wtedy w ogóle na Ziemi ich nie było.
Są to rzeczy powszechnie znane, a przynajmniej – powinny być znane ludziom wykształconym. Tak niestety nie jest, o czym mogłem przekonać się osobiście, kiedy miałem jeszcze zajęcia ze studentami. Pewnego razu omawialiśmy traktat waszyngtoński w związku z NATO. Jeden z punktów tego traktatu określa obszar działania NATO: Ameryka Północna, Europa i Północny Atlantyk do Zwrotnika Raka. Coś mnie podkusiło, by zapytać studentów, dlaczego ta linia na globusie nazywa się zwrotnikiem. Popatrzyli na mnie z wyrzutem, a z dalszych indagacji okazało się, że nie wiedzą, dlaczego zmieniają się pory roku. Musiałem na tablicy narysować im płaszczyznę ekliptyki, kąt nachylenia osi ziemskiej i wyjaśniłem, o co chodzi – a potem przeszliśmy do kolejnych materii traktatowych. Jeśli o tym wspominam, to dlatego, by pokazać, że bezczelni, a nieraz do tego jeszcze utytułowani hochsztaplerzy, takim ludziom potrafią wmówić bardzo wiele rzeczy, m.in. – że zmiany klimatu mają przyczyny antropogeniczne.
A po co im to wmawiają? Jedynym wyjaśnieniem jest to, żeby poddać miliardy ludzi tresurze, tym razem pod pretekstem „ratowania planety” przed destrukcyjną działalnością człowieka, podobnie jak kilka lat wcześniej – pod pretekstem epidemii zbrodniczego koronawirusa, którą – jak pamiętamy – z dnia na dzień zlikwidował zimny rosyjski czekista Włodzimierz Putin, rozpoczynając wojnę na Ukrainie. No dobrze – ale co jest celem tej tresury? Wyjaśnia to choćby „Zielony Ład”, przyjęty przez wariatów, którzy zdominowali Parlament Europejski. Jego deklarowanym celem jest „ochrona planety”, ale celem prawdziwym jest pozbawienie milionów Europejczyków własności, w myśl pragnień promotorów rewolucji komunistycznej, która przewala się przez Amerykę Północną i Europę. I to jest kolejna różnica między tradycyjnymi religiami, a quasi-religią klimatyzmu.
Stanisław Michalkiewicz
Dodaj komentarz