Wybitna badaczka ludobójstwa na Kresach na celowniku Ukraińca
Mawia się, że przysłowia są mądrością narodów. Ostatnio przypomniałam sobie kilka z nich. Józef Ignacy Kraszewski w powieści „Ładny chłopiec” pisał: „Najnikczemniejszą niewdzięcznością wypłacają się ci, których obsypujemy dobrodziejstwami”. Aleksander Fredro w zbiorze „Zapiski starucha. Też trzy po trzy”, zawierającym sentencje i przypowieści z perspektywy przeżytych lat, gorzko oceniał naturę ludzką i zauważał: „Datek – na niewdzięczność zadatek”.
O prawdziwości tych obserwacji boleśnie się przekonują ostatnio Polacy, gdy rażącą nielojalność okazują im mieszkańcy Ukrainy. Dotyczy to nie tylko polityków ukraińskich żądających od Polski całkowitego otwarcia naszego rynku na ich towary rolnicze czy też zwlekających z wydawaniem zgód na poszukiwanie szczątków Polaków zamordowanych podczas rzezi wołyńskiej.
Niezrozumiała agresja czy roszczeniowość charakteryzuje też nierzadko pojedynczych obywateli ukraińskich. Taka przykra sytuacja zdarzyła się w ostatnim czasie pani doktor Lucynie Kulińskiej, polskiej historyk, specjalizującej się w historii najnowszej, autorce wielu artykułów i książek na temat stosunków polsko-ukraińskich w XX i XXI wieku. Ukraiński dziennikarz mieszkający od kilkunastu lat w Polsce wniósł przeciwko niej prywatny akt oskarżenia zarzucając badaczce, że go rzekomo zniesławiła.
Oskarżyciel
Dziennikarz jest doskonale znany w środowisku medialnym. Prowadził istniejący od 2013 roku portal przeznaczony dla Ukraińców w Polsce. Był dofinansowywany przez polskie władze (MSWiA). W latach 2015-2016 otrzymał z budżetu blisko 100 tys. zł. Dotację tę utracił, gdy – jak podawały polskie media narodowe – zaczął krytykować politykę Polski w sprawie ludobójstwa na Wołyniu. Jego zdaniem Polacy kreują ofiary rzezi na męczenników, zaś polskie postulaty dotyczące ich upamiętnienia są przejawem ukrainofobii. Te same opinie prezentował w ukraińskich mediach. Utratę dofinansowania interpretował jako „karę za aktywną postawę obywatelską”. W kolejnym roku w skrajnie niecenzuralny sposób oceniał polski rząd. Mimo to ponownie przyznano mu fundusze w kwocie 40 tys. zł. W 2018 roku został zatrzymany przez policję za blokowanie warszawskiego marszu ku czci żołnierzy wyklętych, który nazwał „demonstracją faszystów”. Zaczepnie stwierdził, że „Państwo Polskie oraz Naród Polski są współodpowiedzialni za zbrodnie III Rzeszy Niemieckiej, bo do dzisiaj hołubią tych, którzy naśladują ideologię faszystowską”. Utracił akredytację w polskim MSZ oraz otrzymał zakaz wstępu do Sejmu.
„Bibuła” informowała, że nawoływał do usunięcia słowa „honor” z nowych polskich paszportów. Jak argumentował, słowo to razi ukraińską wrażliwość. W jego opinii „honor” powinien zniknąć z polskich paszportów, gdyż w języku ukraińskim, jego zdaniem, ma on pejoratywne zabarwienie. Twierdził też, że to sami Polacy są odpowiedzialni za pejoratywne skojarzenia ze słowem honor, występujące rzekomo w języku ukraińskim.
Uczestniczył w marszu LGBT w Białymstoku, któremu towarzyszyła kontrmanifestacja środowisk kibicowskich i patriotycznych. Ocenił ją następująco: „Widziałem różne imprezy ukraińskich nacjonalistów, w tym tych z Azowa; widziałem początek walk na Majdanie w styczniu 2014, zainicjowanych przez Prawy Sektor — jednak nigdzie nie czułem się tak niebezpiecznie, jak w Białymstoku”.
Wspólnie z grupą polskich i ukraińskich działaczy odwiedził Werchratę na Podkarpaciu, gdzie w miejscu zniszczenia dwóch obiektów ku czci UPA postawili „kozacki krzyż” z tryzubem oraz wezwali do odnowienia pomników UPA w Polsce.
Brał udział w kontrmiesięcznicach smoleńskich i protestach „w obronie sądów”. Stał się bohaterem mediów liberalnych i lewicowych. Celowo prowokuje Polaków w mediach społecznościowych, a potem oskarża ich o „hejt w internecie”. Przykłady tych prowokacyjnych wypowiedzi są wyjątkowo bulwersujące: „spod znaku Polski śmierdzącej”, „Polsko ty hóju”, „pójdź pan napluj na grób kremlowskiej prostytutki Isakowicza-Zaleskiego”, „szczęść worze”, etc. Zamieszczał też zdjęcia polskiego godła z Orłem Białym na tle barw ukraińskich i w koronie w tęczowych barwach LGBT.
Jak podaje portal Kresy.pl, ukraiński aktywista w 2020 roku – dzięki m.in. pieniądzom z UE -zrealizował i opublikował film, w którym zachęca do walki z „mową nienawiści w sieci”. Twierdzi, że sam jest jej ofiarą i od lat z nią walczy, choć sam jest autorem licznych obraźliwych, a nawet wulgarnych wypowiedzi. Oznajmia, że problem tzw. mowy nienawiści w Polsce „rośnie skokowo”, ponieważ „przestępcy pozostają bezkarni, a instytucje państwowe ignorują problem”. Zaznacza, że początkowo bezskutecznie zwracał się z tym do odpowiednich służb, ale „z własnego doświadczenia wie, że jeśli już sprawa trafi do sądów, to te najczęściej uznają winę sprawców”. Podkreślił, że sądy „generalnie są po stronie pokrzywdzonych”. W związku z tym: „masowo zgłasza do prokuratury”. Okazuje się, że oskarżanymi przez niego są nadzwyczaj często osoby ze środowisk kresowych i patriotycznych.
„Oskarżona”
Ofiarą aktywisty stała się także zasłużona, powszechnie szanowana badaczka Kresów, doktor Lucyna Kulińska. Sprzeciwiła się ona szkalowaniu Polski i prześladowaniu Polaków, w tym szczególnie ofiar ukraińskiego ludobójstwa. Przytoczyła prawdziwe fakty. Ukraiński dziennikarz w absurdalny sposób oskarżył ją o zniesławienie, mimo tego, że czyn pomówienia nie zachodzi, jeśli publicznie podnoszony jest prawdziwy zarzut służący obronie społecznie uzasadnionego interesu. Zapewne oskarżyciel liczy na to, że – jak to wynika „z jego doświadczenia”- „jeśli już sprawa trafiła do sądu”, to być może uda się „oskarżoną” skazać.
Przypomnijmy, że dr Lucyna Kulińska, absolwentka Uniwersytetu Jagiellońskiego, jest historykiem i politologiem, badaczem, dziennikarzem i popularyzatorem dziejów najnowszych. Jest autorką kilkunastu książek i setek artykułów naukowych i prasowych. W stanie wojennym na skutek donosów została pozbawiona pracy, przebywała głównie na emigracji. Przepadł wówczas jej pierwszy prawie ukończony doktorat. Została po roku 1990 przywrócona do pracy naukowej i w roku 1999 obroniła drugi doktorat, poświęcony zbrodniom komunistycznym po II wojnie światowej.
Od roku 2000, kiedy to prowadząc kwerendy archiwalne odnalazła liczne „Archiwa Kresowe” polskich organizacji podziemnych poświęciła się naukowemu badaniu losów ludności polskiej dawnych województw wschodnich II Rzeczypospolitej. Jest autorką m.in.: obszernej pracy pt. „Dzieje Komitetu Ziem Wschodnich na tle losów ludności polskich Kresów w latach 1943-1947”, t. 1 i 2. i trzytomowego cyklu pt. „Dokumenty do dziejów stosunków polsko-ukraińskich” opartego na źródłach, poświęconego antypolskiej akcji nacjonalistów ukraińskich i eksterminacji ludności polskiej w Małopolsce Wschodniej. Opracowała także 4 tomy relacji dziecięcych świadków zbrodni pt. „Dzieci Kresów”. W roku 2009 ukazała się jej książka: „Działalność terrorystyczna i sabotażowa nacjonalistycznych organizacji ukraińskich w Polsce w latach 1922-1939”, a w roku 2016 „Zbrodnie nacjonalistów ukraińskich na Polakach w latach 1939-1945. Ludobójstwo niepotępione”. Jako politolog bada zagadnienia związane ze stosunkami międzynarodowymi i przyszłością globalizującego się świata. Tematem przewodnim jej poszukiwań jest zagadnienie przemocy i agresji w polityce międzynarodowej i życiu społecznym, a także wszelkie próby fałszowania historii.
To skandal, aby uznaną badaczkę, polską patriotkę, nękał bezzasadnym procesem człowiek mający za nic podstawowe fakty historyczne. Zwraca też uwagę, że ten prywatny ukraiński skarżący wniósł sprawę do sądu w listopadzie 2022 roku, gdy Polacy już od 9 miesięcy w heroiczny sposób wspomagali walczącą Ukrainę. Nawet tego faktu oskarżyciel nie miał na uwadze. Ten proces, to typowy atak SLAPP (Strategic Lawsuit Against Public Participation) – sądowy odwet za zabranie głosu przez dr Kulińską w sprawie ważnej społecznie.
Polska powinna pamiętać o przestrogach Aleksandra Fredry: „Biada narodowi, który traci szacunek dla samego siebie” lub „Naród, który nie ma woli i siły powiedzieć łotrom, że łotry – nie wart być narodem”.
„Warszawska Gazeta”, 15.03.2024 r.
Wszystko pięknie ładnie, tylko widzę, że tu pełna anonimowość. Nikt nawet nie poda nazwiska tego pętaka. Dlatego sobie pozwala. Nie myślałem, że dożyję takiej tchórzliwej Polski.
Nie tylko to uderza w tym tekście. Oto cytat: “ten prywatny ukraiński skarżący wniósł sprawę do sądu w listopadzie 2022 roku, gdy Polacy już od 9 miesięcy w heroiczny sposób wspomagali walczącą Ukrainę“. Hm…
Jeżeli dobrze kojarzę to chyba chodzi o mieszkającego w Polsce Ukraińca Isajewa.
Największy problem nie jest w braku nazwiska, lecz w tym, że Polacy znają nazwiska jeszcze większych szkodników i… nic. Grabowski, Gros, Michnik i cała gromada pozostałych, a także Kaczyński, Tusk, Morawiecki, Duda, Bodnar et consortes. Nie sposób ich wszystkich wymienić. Zacznijmy od swoich głupich znajomych i członków rodziny – tu mamy największe pole do popisu, nie zaniedbując oczywiście na miarę naszych możliwości spraw publicznych – dodaję, aby być dobrze zrozumiałym.
Z tymi przesłankami zniesławienia, to niestety już nieaktualne. Teraz prawda ustępuje “zagrożeniu poczucia komfortowego dobrostanu”. Jeśli, dajmy na to, ktoś zarzuci, że wskutek zapoznania się z treścią jakiegokolwiek wpisu, artykułu, publikacji, tudzież wypowiedzi jego komfort psychiczny uległ zakłóceniu, ego naruszeniu, to sądy coraz śmielej się do takiego ujęcia roszczenia przychylają. To jest kolejna odsłona implementacji cenzury, w tzw. obszarze ochrony prawnej. I prawda nie ma tu istotnego znaczenia, jeno “dobrostan”.
Dlaczego więc nie składać kontr-pozwów?
Przecież osoba oskarżana czuje się aktywnie zastraszana i prześladowana.
Jej komfort jest niszczony.
Oskarżyć gościa i tyle. Niech się buja po sądach.
Bo w drugą stronę, to już tak nie działa. Jak to, onegdaj rzekł prof. Wolniewicz, sądy są lewoskrętne. Ot co.
Ten oskarżyciel uważa, że podanie jego nazwiska narusza jego dobra osobiste. Wytoczył wielu ludziom procesy. Niektóre wygrał. Na sprawy przychodzi nierzadko w towarzystwie 3 pełnomocników.
Zaczekajmy na wyrok. Wyroki nie są tajne.
Tak. Prawda zbyt często nie ma znaczenia.
Jak się wydaje, on jest zainteresowany, aby się “bujać po sądach”.
Wyrok może zapaść i na niejawnym i wtedy jest problem, ale można zażądać jego odpisu w trybie dostępu do informacji publicznej. A jak będzie rozprawa przyjść w charakterze publiczności i zażądać nagrywania. Poza tym wokanda zazwyczaj zawiera nazwiska stron, a to jest jawne, zakazu fotografowania wokand sądowych, póki co, nie ma.
Trafny komentarz.
Procesy o zniesławienie są z mocy prawa niejawne. Publiczność nie może przyjść. Strona może tylko przyprowadzić 2 osoby zaufania. Nikomu nie wolno ujawnić przebiegu rozprawy.
Art. 359 par. 2 KPK. „Niejawna jest rozprawa, która dotyczy:
sprawy o pomówienie lub znieważenie; na wniosek pokrzywdzonego rozprawa odbywa się jednak jawnie.”
Art. 241. KK
Bezprawne rozpowszechnienie wiadomości z postępowania przygotowawczego lub rozprawy
§ 1.
Kto bez zezwolenia rozpowszechnia publicznie wiadomości z postępowania przygotowawczego, zanim zostały ujawnione w postępowaniu sądowym,
podlega grzywnie, karze ograniczenia wolności albo pozbawienia wolności do lat 2.
§ 2.
Tej samej karze podlega, kto rozpowszechnia publicznie wiadomości z rozprawy sądowej prowadzonej z wyłączeniem jawności.
Ogłoszenie wyroku jest zawsze jawne, ale jeśli jawność rozprawy wyłączono w całości lub w części, to ustne uzasadnienie wyroku również może nastąpić z wyłączeniem jawności w całości lub w części.
Czy słyszeliście już o zamachu sądowym na “Warszawską Gazetę”? Podaję skrócone informacje:
Informacja „Warszawskiej Gazety”
To powrót do najciemniejszych czasów PRL-u, kiedy miał być tylko jeden przekaz i jedna „prawda”. Niemiec może krzyczeć, że nienawidzi Polaków i zabiłby ich wszystkich, gdyby mógł. My nie możemy napisać, że Niemcy poprzez media prowadzą tu swoją politykę, ani nawet, że dziennikarze zatrudnieni przez niemieckie wydawnictwo pracują „u Niemca”.
Decyzją tzw. sądu mamy przepraszać za… fakty. Chociaż niemieckie wydawnictwo nie tylko nas pozwało, tylko w naszym przypadku procesy trwały tak długo i tylko naszym przypadkiem nie zainteresowała się żadna organizacja broniąca wolności słowa.
Wszystko wskazuje, że „Warszawska Gazeta” ma zostać zniszczona. Już kilkanaście dni po zwycięstwie „koalicji 13 grudnia” otrzymaliśmy ostrzeżenie, że teraz „nadzwyczajna kasta” będzie chciała nas zniszczyć i jest plan „wzięcia się za nas”, ale nie sądziliśmy, że to będzie aż tak mściwe. Okazuje się, że byliśmy w błędzie.
Skandaliczny wyrok na „Warszawską Gazetę” zrealizowany
SĄDOWI ROZPRAWCY
Paweł Kowalski – Po pięciu i pół roku zapadł prawomocny wyrok w sprawie z powództwa niemieckiego wydawcy „Newsweek Polska”, Tomasza Lisa, Renaty Kim, Bartosza Węglarczyka i Marka Dekana. Sąd Apelacyjny w Warszawie V Wydział Cywilny w składzie sędziowskim w osobach sędziów:
Alicji Fronczyk, Pauliny Asłanowicz i Piotra Bednarczyka wydał wyrok, w którym zobowiązał nas do opublikowania przeprosin, zapłacenia 100 tys. zł i zwrócenia pozywającym kosztów procesu.
Czekamy jeszcze na uzasadnienie wyroku, ale na ten moment jest on już wymagalny, a zasądzone kwoty musimy zapłacić.
W chwili, kiedy czytają Państwo ten artykuł, lada moment może do nas zapukać komornik, bowiem ww. sędziowie nakazali nam zapłacić 100 tys. złotych w terminie… trzech dni od daty wydania wyroku, a ten został ogłoszony 29 lutego. Zdaniem prawników zarówno wysokość kwoty, jak i wyznaczony do jej zapłaty termin, są niespotykane w polskim systemie prawnym w sprawach o naruszenie dóbr osobistych.
Okazuje się, że żyjemy w kraju, w którym niemiecka gazeta może pokazywać Polaka jako małpę, polskiego polityka jako taliba, strzaskane godło Polski, a samo wydawnictwo może pisać, że Polska jako kraj razem z Niemcami brała udział w eksterminacji Żydów. Żyjemy w kraju, w którym celebrytka może bezkarnie nazywać polskich żołnierzy strzegących granicy „mordercami”, w kraju, w którym gazeta niemieckiego wydawcy może pokazywać polskich dziennikarzy jako kłamców, nawiązując grafiką do stanu wojennego. Tylko my nie możemy napisać o tym, jak niemieckiemu wydawcy wysługują się zatrudnieni u niego dziennikarze. Tomasz Lis może ubliżać innym, publicznie sypać wulgaryzmami i chamskimi określeniami, ale za opisanie tego, co robi – mamy zapłacić. Renata Kim może najwyraźniej mówić, że hasło „Polska dla Polaków” jest hasłem homofobicznym (Trójka PR, audycja „Komentatorzy”, 12.11.2015), ale my za opisanie tego, co robi, mamy zapłacić. Ringier Axel Springer ma prawo do wolności słowa, polskie wydawnictwo tego prawa nie ma.
Zakneblować wolność słowa
Przypomnijmy. Proces ten był poniekąd pokłosiem wciąż trwającego jeszcze wcześniejszego procesu z Markiem Dekanem i wydawnictwem Ringier Axel Springer Polska. Tamten proces jeszcze trwa w I instancji – prawie sześć lat!
W tym procesie niemieckiemu wydawcy i pracującym/współpracującym z nim dziennikarzom nie spodobał się artykuł „Na robotach u Niemca”, opublikowany 18 maja 2018 r., oraz artykuł „Kiedy oni pójdą stąd?” z 1 czerwca 2018 r. W tym pierwszym pozywającym nas nie spodobało się wskazanie, że… pracują „u Niemca”, czyli w niemieckim wydawnictwie, a także opis postępowania tych dziennikarzy.
Obrażający polityków PiS-u Tomasz Lis poczuł się obrażony napisaniem m.in., że emanuje swoją wściekłość przede wszystkim na Twitterze. Renata Kim, dziennikarka gazety nazywającej Zbigniewa Ziobro „cynglem Kaczyńskiego”, poczuła się urażona sformułowaniem, że jest „cynglem Lisa” (ówczesnego redaktora naczelnego, czyli… swojego szefa). Bartosz Węglarczyk obraził się m.in. za sformułowanie, że „publikuje treści zgodne z niemieckim interesem informacyjnym, który sprowadza się do pielęgnowania i podtrzymywania kłamstwa o rzekomych „polskich obozach zagłady”. My nawet nie napisaliśmy, że Węglarczyk to robi, tylko że publikuje treści zgodnie z niemieckim interesem informacyjnym, ale redaktor naczelny portalu – który tekst o prostytucji w czasie II wojny światowej zilustrował zdjęciem Polek prowadzonych na śmierć w lesie w Palmirach, a na święta uraczył swoich odbiorców tekstem o Wigilii biednych niemieckich żołnierzy zamarzających w okopach pod Stalingradem, z pominięciem drobnego faktu, skąd oni tam się wzięli – poczuł się na tyle obrażony, że pozwał nas do sądu. Acz w jego przypadku mogło chodzić i o sformułowanie, że jest „szpetnym facetem z nadwagą”, a przecież parafrazując znaną definicję – Węglarczyk jaki jest, każdy widzi.
Drugi artykuł poświęcony był m.in. obowiązującym na Zachodzie, także w Niemczech, ograniczeniom dla zagranicznych firm inwestujących w rynek medialny i gorącemu wówczas tematowi – repolonizacji mediów. Autor tekstu, kiedyś pracujący razem z Tomaszem Lisem i Bartoszem Węglarczykiem w tych samych firmach, w tym samym czasie, zwrócił się do nich wprost, pisząc: „Doskonale bowiem wiecie, że we współczesnych mediach w Polsce istnieje cenzura polityczna (nie puszcza się tekstów niezgodnych z linią redakcji), ekonomiczna (nie puszcza się tekstów, które mogą narazić redakcje na procesy lub utratę reklamodawców), a wreszcie towarzyska”. Wspomniał o mailu, jaki otrzymał kiedyś od Bartosza Węglarczyka, w którym to mailu Węglarczyk oczekiwał zmuszenia do milczenia dziennikarza, rzekomo „atakującego szefa działu politycznego”. Co ciekawe – w tamtym mailu Węglarczyk miał napisać, że uważa, iż: „w ogóle nie powinniśmy wdawać się jako wydawnictwo w pyskówki z innymi dziennikarzami innych mediów o to, kto jest prawicowy, kto lewicowy, PiS-owski czy inny”. Najwyraźniej trzy lata wystarczyły, by zmienił zdanie.
Hieny
Tymczasem Tomasz Lis w 2015 r. za „wielokrotne złamanie zasady etyki dziennikarskiej” dostał antynagrodę dziennikarskiej Hieny Roku. Z zawodowego punktu widzenia bardziej obraźliwego dla dziennikarza określenia (poza oczywiście wulgaryzmami, którymi redaktor Lis sypał na Twitterze) nie ma. W 2008 r. taki sam tytuł otrzymało także wydawnictwo Ringier Axel Springer Verlag. Niemieckie media wciąż „mylą się”, pisząc o „polskich obozach koncentracyjnych/zagłady”, a w niemieckich szkołach uczniowie nie są uczeni o Polsce jako ofierze zbrodniczej napaści, za to są uczeni, że Kopernik był Niemcem. I tylko my nie możemy napisać o V kolumnie działającej w Polsce (chociaż w tekście „Kiedy oni pójdą stąd?” zostało wyjaśnione, skąd się to określenie wzięło), a dziennikarz wyraził swoją opinię na temat RASP-u, popierając ją opisami działań wydawnictwa. Dziennikarze RASP-u mają więc prawo do swoich odczuć, dziennikarze naszego wydawnictwa – najwyraźniej nie mają.
Te procesy to nic innego jak próba cenzury debaty publicznej w Polsce. To powrót do najciemniejszych czasów PRL-u, kiedy miały być tylko jeden przekaz i jedna „prawda”. Niemiec może krzyczeć, że nienawidzi Polaków i zabiłby ich wszystkich, gdyby mógł. My nie możemy napisać, że Niemcy poprzez media prowadzą tu swoją politykę, ani nawet, że dziennikarze zatrudnieni przez niemieckie wydawnictwo pracują „u Niemca”.
Decyzją sądu mamy przepraszać za… fakty. Chociaż niemieckie wydawnictwo nie tylko nas pozwało, tylko w naszym przypadku procesy trwały tak długo i tylko naszym przypadkiem nie zainteresowała się żadna organizacja broniąca wolności słowa. O ile przez ostatnie cztery lata rozprawy wciąż były odraczane, o tyle teraz wszystko wskazuje, że „Warszawska Gazeta” ma zostać zniszczona. Już kilkanaście dni po zwycięstwie „koalicji 13 grudnia” otrzymaliśmy ostrzeżenie, że teraz „nadzwyczajna kasta” będzie chciała nas zniszczyć i jest plan „wzięcia się za nas”, ale nie traktowaliśmy tego poważnie. Okazuje się, że byliśmy w błędzie.
Zemsta nadzwyczajnej kasty
W „Warszawskiej Gazecie” wielokrotnie cytowaliśmy Irenę Kamińską – sędzię Naczelnego Sądu Administracyjnego, która podczas konferencji „Jak przywrócić państwo prawa”, organizowanej przez Fundację im. Stefana Batorego w styczniu 2019 r., stwierdziła wprost: „Będę szczera, pragnę zemsty. Dlatego, że mnie arogancja tej władzy, ta bezczelność, to lekceważenie po prostu tak irytuje, że ja pragnę zemsty”. Mniej znana jest dalsza część jej wypowiedzi, jak się okazuje – niesłusznie zapomniana przez media i polityków. „W ramach obowiązującej konstytucji i tego, co da się z niej wyinterpretować, można bardzo wiele rzeczy naprawić”, powiedziała wówczas sędzia. Jak wygląda ta „naprawa”, właśnie oglądamy. Nie tylko w stosunku do mediów publicznych czy prokuratury, ale także w stosunku do nas.
Na naszych łamach wielokrotnie opisywaliśmy też działania stowarzyszenia sędziów Iustitia, wprost wskazując na jego skrajne upolitycznienie i nie tylko jawne opowiadanie się przez jego członków po jednej stronie politycznego sporu, ale wręcz wspieranie tej strony podejmowanymi działaniami. Tymczasem dwie sędzie Sądu Apelacyjnego podpisywały apele promowane przez Iustitię i nie tylko. Mieliśmy już sytuacje, kiedy sędzia wylosowany do naszej rozprawy sam wnosił, aby go z niej wyłączyć lub na pierwszej rozprawie, widząc nas po jednej ze stron sali sądowej, odraczał rozprawę, mówiąc, że wystąpi, aby go wyłączyć od jej rozpoznawania, bo… np. opisaliśmy kiedyś biznesową działalność jego krewnego. Uczciwi sędziowie tak by właśnie zrobili – wskazaliby, że ze względu na swoje zaangażowanie i nasze stanowisko wobec stowarzyszenia, którego działania wspierają, proszą o wyłączenie z rozpoznawania naszej sprawy. Ale widocznie ani o uczciwość, ani o równość stron, ani o dyskurs dwóch mediów tu nie chodziło. To nie koniec, bo członkowie składu orzekającego mają już na swoich kontach wyroki wyraźnie wskazujące na ich polityczne zaangażowanie.
I co dalej?
Przynajmniej dwoje z trzech sędziów składu orzekającego powinno być natychmiast wyłączonych z rozpoznawania naszej sprawy, chociażby z uwagi na ich zaangażowanie w działalność wielokrotnie ostro krytykowaną przez nasz tygodnik, nie mówiąc o wcześniejszych wyrokach w sprawach o podłożu politycznym. Nic takiego nie miało miejsca.
Na uzasadnienie wyroku musimy czekać. Komornik czekać nie musi. Niewykluczone zresztą, że teraz i starsza sprawa „ruszy z kopyta” i także skończy się wyrokiem skazującym.
My możemy obiecać jedno – będziemy walczyć do końca. W najbliższych numerach przypomnimy zarówno nasze artykuły, jak i wypowiedzi/wpisy oraz działania strony pozywającej. Dziś jak nigdy widać, że lewacki wymiar sprawiedliwości należało usunąć i zacząć od nowa. Bez „nadzwyczajnej kasty”, mszczącej się za pisanie o niej prawdy.
“Na sprawy przychodzi nierzadko w towarzystwie 3 pełnomocników” – których opłacił polski podatnik via MSWiA – chichot rezunów
MSWiA na pewno nie płaci. Trudno powiedzieć, kto go teraz finansuje. Jest – wydaje się – ulubieńcem liberałów.
Co lotry to lotry a co narod to narod.Coraz bardziej to sie oddala od siebie,i dobrze .Bedzie podstawa do wlasciwej reakcji,co do ktorej juz nikt nie bedzie mial zastrzezen ani wyrzutow sumienia.Tak musi byc.
Słusznie. Nie można być biernym wobec łotrostwa.