Kiedy wybuchnął tzw stan wojenny miałem tylko, albo aż 9 lat. Szybko wtedy dotarło do mnie, że przychodzi ciężki czas, który będzie musiał każdego zmobilizować do przeorganizowania swojego codziennego życia. Czas w którym uświadomiłem sobie, że wspólnota rodzinna to tak naprawdę organizacja, która musi przetrwać. Jako wtedy dziecko dosyć szybko wyobraziłem sobie trudności z jakimi będą musieli się zmierzyć w najbliższym czasie rodzice. Nie było wtedy nic, zeszyty na kartki, podręczniki z przydziału, buty zimowe z wybraków, jedzenie na kartki, paliwo na talony. Faktycznie w sklepach był tylko ocet i sól, a inne rzeczy trzeba było “upolować”.
Szybko wyrobiłem sobie nawyki tzw “stacza kolejkowego”…jako jedenastoletni szczyl stałem już za węglem, za wędlinami, za przyborami szkolnymi, za butami, za papierosami dla Taty (wtedy nie liczył się wiek kupującego, bo wystarczyło, że powiedział, że kupuje dla ojca)…
Wiedziałem u kogo mogę wymienić kartki reglamentacyjne na wołowinę z kością na wołowinę bez kości, albo kartkę na słodycze na kartkę na kawę…to był czas kreatywnego myślenia aby się nie dać opierdolić władzy ze wszystkiego doszczętnie, ale aby też trochę decydować co się tak naprawdę chce nabyć.
Długo by tu opowiadać, bo tych wspomnień-migawek mam wiele…ale tylko jedna mi się teraz przypomniała w związku z Kaczyńskiego stwierdzeniem o węglu półtorej tony zamiast trzech…
Sobota rano…był to sklep spożywczy do którego dostawa pieczywa przychodziła na końcu…najdalsze rubieże imperium GS Rabka.
Konsumenci jak zwał tak zwał gromadzili się już od 9 rano. W sobotę to kupowało się tylko chleb i bułki, ale był taki czas, że gdy się późno przyszło, to można było się nie załapać na ten swój nawet jeden chleb powszedni.
Sklep wypełniała woń kultowego wtedy piwa Słowiańskiego w butelkach 0.33 l…które było spożywane przez starszych staczy kolejkowych na miejscu i za wyraźnym przyzwoleniem Pań i Władczyń tego kultowego obiektu . Oprócz woni piwa Słowiańskiego unosił się niczym dżin z butelki dym wypuszczany z ust palaczy papierosów marki Sport, mogli palić tylko znajomi obsługi sklepu, choć w całym obiekcie był bezwzględny zakaz palenia. Nieletni stacze kolejkowi dla zabicia czasu krążyli na swoich komunijnych rowerach Wigry 3 wokół sklepu jednak czujnie spoglądawszy czy nie nadjeżdża czasem Robur, ciężarowy wehikuł enerdowski, którym to wtedy, na obecny czas dostarczano chlebuś nasz powszedni do sklepu owego naszego…
Jak już wspomniałem, był to ostatni punkt, do którego docierało zaopatrzenie…biesiadnicy napici piwem Słowiańskim też mieli swoje granice cierpliwości, więc popędzali panie ekspedientki, coby choć się zapytały gdzież to ten transport z pieczywem zaginął w akcji. Najczęściej weryfikacja wyglądała tak, że pani podchodziła do czarnego aparatu telefonicznego w rogu sklepowym, zakręcając kilka razy korbką dodzwaniała się do centrali poczty i zamawiała “międzymiastową” do piekarni w Rabce, po czym po godzinie oddzwaniano, że transport już dawno wyruszył (procedura była zawsze ta sama). Zawsze wtedy oczekujący zamawiali jeszcze jedną kolejkę jakże cudownego trunku o jakże wdzięcznej nazwie i bursztynowo-złotym kolorze…
Punkt krytyczny jednak miał swoje granice…osiągało się go pomiędzy godziną 12, a 13, bo o tej godzinie oficjalnie miało nastąpić zamknięcie sklepu. To odwrotnie jak w filmach Hitchcocka, kiedy miało nastąpić trzęsienie ziemi i napięcie miało rosnąć, ale ono, to trzęsienie nie nadchodziło…
Ale jednak, aby nie wywoływać przedwczesnej fali tsunam staczy kolejkowych, jeżdżąc rowerami Wigry 3 zauważając na horyzoncie geesowskego Robura spokojnie udawaliśmy się w kierunku lady, coby zająć najlepsze dla siebie przyczółki i chwycić się mocno wystających uchwytów lady.
Fala spożywających bursztynowe płyny ruszała z lekkim opóźnieniem widząc nadjeżdżającego Robura…armagedon zbliżał się…co bardziej otyli mocno dociskali młodych staczy kolejkowych, brakowało tchu, ale morale było na wysokim poziomie…to było być, albo nie być walki o chleb powszedni. Nie ważne było gdzie pierdolnąłeś swojego wypolerowanego składaka Wigry 3, ważne było osiągnięcie celu, czyli kupienie trzech bochenków chleba dla czteroosobowej rodziny.
W tumulcie i unoszącym się kurzu i w ferworze walki o pole position w starcie do kupna pieczywa obserwowało się też kątem oka podjeżdżającego Robura. Z reguły zawsze z niego gramolił się mały, lekko opasły gość o urodzie Ropucha z bajki “O czym szumią wierzby”…taką też oczywiście ksywę otrzymał od nas, nieletnich żołnierzy walk i męczeństwa w walce o chleb…
Jak w każdym społeczeństwie, także w tym małym sobotnim trafia się zawsze również garstka włazudupców i wazeliniarzy oferujący swoją pomoc w noszeniu koszy z chlebami. Najczęściej oczywiście tych konsumujących bursztynowy, słowiański trunek, ale także i tych bardziej obrotnych, obrzydliwie trzeźwych. Nie była to pomoc bezinteresowna, gdyż owi tragarze zawsze mieli wtedy pierwszeństwo i wybraństwo zakupu w nielimitowanej ilości dóbr jakim było to pachnące, bez polepszaczy i chemii chrupiące pyszne, geesowskie pieczywo.
Walka o ogień osiągała apogeum, ostatni ogonkowicze, którym nie udało się osiągnąć pierwszych miejsc startowych ze zgrozą i złowieszczymi pomrukami obserwowali znikające, rumiane bochenki ze sklepowych regałów. Znikały one podwójne, nie każdy jednak wyłapywał, że z chwilą obsługi co drugiego klienta bochenki znikały wsuwane pod ladę, jako depozyt dla klienteli lepszego establiszmętu, czyli krewnych i znajomych królika.
Zawsze niestety choć miałeś bardzo dobre miejsce w kolejce była zmiana zasad gry w trakcie gry…czyli następowało dzielenie chleba i weryfikacja ilości osób w rodzinie. Kiedy już podchodziłeś, kiedy już wszystko było na wyciagnięcie ręki…
-Co dla ciebie? – pyta ekspedientka
-Trzy chleby…
-Po co ci trzy chleby? Ile jest was w rodzinie?
-Cztery osoby…
-To masz półtora…musi wam to wystarczyć…
Historia zatoczyła koło, a upiór czasów minionych znów daje o sobie znać…
Stare, nowe dzieje… wszystko niby się zmieniło by zostało po staremu…
Tak jak napisałeś historia zatoczyła koło, w niektórych obszarach dosłownie. Są to, przypomnę, owoce “mniejszego zła”.
Tak,masz póltora.Trzeba przyznać,że wtedy władza była bliżej “ludu”.Dzisiaj o tym ile ma wystarczyć tego węgla głosi sam naczelnik a nie jakaś tam ekspedientka zza lady.Przypomne jeszcze ,że naczelnik już dał wskazówki jaki jest właściwy metraż domków dla ludu (ca.70m2).Odwiedził niedawno Podhale,gdzie przypomniał swoim wyznawcom(starannie dobranym ) o tradycji palenia drewnem ,bo na mój dusiu zabocyli i ino wyngiel i wyngiel.
No bo któż może lepiej wiedzieć o takich rzeczach jak nie stary kawaler z kotem.Syna nie spłodził,drzewa nie posadził,domu nie zbudował ale dobrych rad ma bez liku niczym rebe z dowcipu o kozie.
Tacy sami sprawcy, metody, to i rezultaty muszą być podobne.