Robert Kościelny
Gra w salonowca
Od wielu lat toczy się dyskusja nad stanem nauki w Polsce. Jej apogeum nastąpiło w latach 2008-2009, gdy rząd Donalda Tuska postanowił wprowadzić głębokie reformy w szkolnictwie wyższym. Minister Kudrycka lansowała wtedy pomysły chyba najdalej idące spośród proponowanych w całym okresie po 1989 r. Według niektórych ludzi nauki (nawet niezwiązanych z obozem władzy) istota przedsięwzięcia miała polegać na wprowadzeniu tzw. dorobkowego systemu awansu i oceny pracy naukowca. Mówiąc w telegraficznym skrócie: o pozycji badacza świadczy jego dorobek, a nie gromadzone mozolnie kolejne stopnie i tytuły. Założono, jak widać, że jedno z drugim nie musi mieć wiele wspólnego. Założenie to było, i jest, jak najbardziej poprawne. Pomysł Pani Prof. Kudryckiej ostro zaatakowali beneficjenci dotychczasowego systemu.
Porozumienie ponad podziałami.
Spór między akademikami na temat potrzeby radykalnych zmian w cały czas peerelowskim systemie nauki i awansu naukowego ujawnił dezintegrację społeczności akademickiej, w której jedynym pewnym punktem okazało się lobby profesorskie – składające się, inaczej niż w przypadku sporu lustracyjnego, zarówno z osób kibicujących Platformie (a więc, z tej racji, wydawać się mogło: naturalnych sojuszników reformy), jak i sympatyzujących z partią antysystemową; którzy, teoretycznie, winni zachować przynajmniej życzliwą, choć czujną, neutralność: reforma, mimo, że niedoskonała i wymagająca szeregu uzupełnień, często istotnych, zadawała mocny cios zakrzepłej skorupie systemu, będącego rówieśnikiem Polski Ludowej, stawała się wyśmienitym pretekstem do zaproponowania własnej, przemyślanej, koncepcji głębokich zmian – oburzone faktem, że ktoś chce naruszyć jego „złotą wolność”.
Salonowiec: ulubiona gra postpeerelowskich elit intelektualnych.
Niemrawe próby zmian wywołały taki kociokwik establishmentu naukowego, że wystraszony establishment polityczny zdecydował się 7 maja 2008 r., na zorganizowanie spotkania delegatów przedstawicieli środowiska akademickiego: wyselekcjonowanego grona 38 profesorów i ekspertów, które uznało, że „środowisku akademickiemu nie przystoi walka wewnętrzna”. Delegaci zapomnieli dodać, że „nie przystoi jawna walka wewnętrzna”, bo już „walka buldogów pod dywanem”, polegająca m.in. na utrąceniu niewygodnych kandydatów na stopnie naukowe lub usunięciu z systemu nauki pod byle pretekstem osoby niewygodnej , przystoi elitom intelektualnym jak najbardziej. No cóż przyzwyczajenia peerelowskie, jak słoma z butów, znów wyszły i zdemaskowały prawdziwe pochodzenie tych elit. Nie ma to jak gra w salonowca: cios z ukrycia w tylną część ciała, schowanie się za plecami szanownych kolegów, a później zgaduj zgadula: przez kogo masz taki garbaty los? Iluż ludzi zostało w ten sposób upupionych, iluż tej grze zawdzięcza wyniesienie na ołtarz niekwestionowanego autorytetu naukowego, a bywa, że i moralnego – jednocześnie?
Gniewne pomruki niezadowolenia lobby profesorskiego, zmusiły rząd Tuska, mimo że miał poparcie „młodych, wykształconych, z wielkich miast”, do udania się do Canossy. Nie do końca przemyślane, choć mogące być odskocznią do poważnych zmian, propozycje zarzucono. 1 października 2011 r., weszła w życie nowa ustawa o szkolnictwie wyższym. Nie rodzi już tak wściekłych protestów, gdyż w większym stopniu niż wcześniejsza propozycja, szanuje dotychczasowe status quo i jest też bardziej przyjazna dla profesorskiego lobby.
Przyjrzyjmy się, jaki porządek został obroniony przez dominujące w środowisku akademickim siły.
Obłuda do nieba śmierdząca. Od heglowskiego do palikotowego ukąszenia.
Establishment trzęsący środowiskiem akademickim, co najmniej od czasów wczesnego Gomułki a obecnie rozpoczynający powolną (nauka nie znosi rewolucji! – krzyczą dziś ci, którzy swoje kariery zawdzięczają temu, iż w stosownym czasie kłaniali się „rosyjskiej rewolucji czapką do ziemi, po polsku: radzieckiej sprawie, sprawie ludzkiej, robotnikom, chłopom i wojsku”) procedurę abdykacji na rzecz swoich klonów, jeżeli raczy dostrzec jakieś patologie w środowisku, to obwinia o nie mizerię finansową. Czasami obwinia też inne czynniki (z zasady, drugo, trzeciorzędne), ale nigdy nie obwinia siebie. Wstrząsać sumieniami? Oczywiście! Ale innych; najlepiej „starszych, niewykształconych, z małych miejscowości”.
Kpić z moherów, że robią tu wiochę i skansen, że nie czerpią wzorców z Europy, że to dzicz bełkocząca w swym narzeczu o swoistości polskich doświadczeń i kultury, oraz o tym że nie wszystko da się przetłumaczyć z języków obcych? Bonzowie nauki – i lojalny wobec nich pomniejszy płaz z mocno prowincjonalnych uniwersytetów, czynią to z wieloletnią wprawą. Rechot z moherów wychodzi utytułowanym jaśnie panom i paniom równie łatwo jak rżenie z wiców człowieka ze świńską głową, obrażającego śp. Prezydenta RP i Pierwszą Damę, albo wycie z zachwytu nad odwagą profesora-głupka, który napisał na oświadczeniu lustracyjnym pod adresem pracowników IPN kilka nieprzyzwoitych słów.
Z innego klucza śpiewają ci nonkonformiści, gdy idzie o ich żywotne interesy. Gdy zwolennicy głębokich reform w nauce powołują się na przykłady zagraniczne, zwłaszcza anglosaskie, wtedy środowisko z pozoru tak otwarte na świat, raptem mówi, że przykłady zagraniczne są złudne, ponieważ zwykle pozbawione kontekstu, które daje tradycja i wartości wyznawane przez badaczy od pokoleń.
Miernota miernotę promuje, czyli mechanizm awansu na polskich uczelniach.
Prof. Mariusz-Orion Jędrysek, który swego czasu w „Naszym Dzienniku” dokonał próby bilansu stanu nauki polskiej na uniwersytetach. Rozpoznanie sytuacji przez Autora jest doskonałe: „Bolszewicki system zatrudniania na uczelniach i w jednostkach naukowych w latach 1945-1989 polegał na zastosowaniu trzech głównych kryteriów: wierności systemowi i władzy (w najlepszym wypadku nieszkodliwości i oportunizmu), koneksji/nepotyzmu oraz wyjątkowych uzdolnień. Połączenie tych trzech cech w jednym kandydacie na naukowca było niezwykle rzadkie. W związku z powyższym na uczelniach i w jednostkach naukowych zatrudniano w dużym stopniu mizerotę intelektualną”. I dalej pisze prof. Jędrysek: „Każdy z nowo zatrudnionych w miarę rozwoju kariery promował – i nadal niestety promuje – utytułowanych pracowników naukowych, niemających pojęcia, na czym polegają badania naukowe, niewiedzących, co się dzieje na świecie w jego dziedzinie. Stosuje przy tym często kryteria promowania i zatrudniania, w oparciu o które sam był przyjęty 30 lat wcześniej, blokując miejsca lepszym. Istnieją więc już pokolenia pracowników naukowych nieuprawiających nauki, czyli niebędących naukowcami i – mimo młodego wieku – obciążonych balastem mentalnym i motywacjami własnych promotorów”.
Takie w postpeerelu są zwyczaje…
Autor cytowanego artykułu, profesor zwyczajny, a więc w polskich warunkach mogący się niczego nie lękać (zwłaszcza zwolnienia z pracy), obawia się retorsji pracowników naukowych za kilka słów prawdy. Jest to sytuacja wielce wymowna: więcej też informuje o dominacji konformizmu i zastraszenia w środowisku akademickim, niż, być może, chciałby sam Autor. Wskazuje też na niesłychaną, wręcz mafijną, represyjności środowiska. Jego knajacką agresywność. Reagowanie wścieklizną na słowa krytyki.
Z tą oceną koresponduje opinia jaką możemy znaleźć na portalu Niezależnego Forum Akademickiego, kierowanego przez Józefa Wieczorka, człowieka, by tak rzec: steranego orką na ugorze, czyli walką o naprawę „Rzeczypospolitej Naukowej”: „W Polsce niemal nikt nie wierzy, że o karierach akademickich decydują kryteria merytoryczne. Świadczy o tym chociażby fakt, że liczne petycje NFA w sprawach reformy systemu nauki i szkolnictwa wyższego podpisują na ogół przedstawiciele Polonii akademickiej, lub byli już pracownicy naukowi. Większość pracujących w Polsce pracowników naukowych, którzy popierają te postulaty, nie ujawnia swojego poparcia z uzasadnionej obawy o konsekwencje takiego ujawnienia (zasadna obawa o utrącenie habilitacji, doktoratu, grantów, mobbing i ostracyzm środowiskowy)”.
Głos prof. Jędryska jest cenny, również dlatego że wychodzi z ust człowieka, którego trudno zgasić argumentem nagminnie stosowanym przez establishment, że krytykant to frustrat, nieudacznik, za mało zdolny aby sprostać „standardom” stawianym przez CK. I których, jak wiadomo, spełnienie otwiera drzwi wszystkich prestiżowych uniwersytetów na świecie, oraz daje gwarancję otrzymania w przyszłości Nobla w dowolnie wybranej dziedzinie nauki. A najlepsze polskie uczelnie stawia w pierwszej dziesiątce wszystkich światowych rankingów szkół wyższych. A te najgorsze – w drugiej.
Merytokracja w praktyce, albo: ciszej nad tą trumną!
Najczęstszym argumentem, stosowanym przez zwolenników klimatów gnilnych, czyli status quo w systemie, jest stwierdzenie o rządzącej środowiskiem naukowym i mechanizmami ustanawiania hierarchiach i dystrybucji szacunku, merytokracji. Warto teraz przyjrzeć się praktyce merytokracji, na konkretnym przykładzie. Jednym, ale dobrym. Spiritus movens mechanizmu awansów naukowych jest Centralna Komisja ds. Stopni i Tytułów, funkcjonująca pod różnymi nazwami od 1972 r. W 2005 zasady nadawania stopni i tytułów uległy pewnej modyfikacji, jednak istota pozostała niezmienna. Jak wspomniano od października 2011, wprowadzono kolejne zmiany. Ale i one nie naruszają zasadniczej konstrukcji, a może nawet ją wzmacniają. Opinie recenzentów wyznaczonych przez CK są cały czas decydujące o karierze naukowej.
CK, zwana niegdyś Centralną Komisją Kwalifikacyjną, narodziła się w 1972 r. Wśród jej akuszerów (instytucji zaangażowanych w opracowanie projektu powołania 120-osobowej CKK) był tak poważny filar nauki polskiej jak Służba Bezpieczeństwa. Widać z tego, że komunistyczna policja polityczna musiała mieć w swym gronie tęgich intelektualistów.
Jeden z nich – kpt. (a więc bez wątpienia osoba bardzo merytoryczna) Jan Sobieszczuk, „opiekun naukowy” PAN z ramienia MSW, w notatce służbowej na temat CKK z 3 lipca 1972 r. pisał: „powołanie Komisji winno w lepszym niż dotychczas stopniu zabezpieczać niezbędne jednolite minimum poziomu kadr naukowych [poza tym] w jej kompetencjach znajdzie się także stwierdzanie kwalifikacji kandydatów do stanowisk samodzielnych pracowników naukowych”. Na notatce sporządzonej przez kpt. Sobieszczuka widnieje jakże wymowna, odręczna adnotacja kogoś z Departamentu III MSW: „Należy śledzić dalsze konstytuowanie się CKK” .
Za mało jest miejsca, aby dywagować na temat, co kapitan SB mógł mieć na myśli pisząc o „minimum poziomu kadr naukowych”, jakie miała zapewnić powstająca instytucja i czy rzeczywiście władzy którą reprezentował, czyli PZPR bardziej zależało na wysokim poziomie merytorycznym czy raczej ideologicznym akademików. I co oznaczały słowa o „śledzeniu” konstytuowania się CKK. Przypomnijmy tylko, że według „Instrukcji operacyjnej” policji politycznej, najlepszym sposobem „śledzenia”, było zainstalowanie w „pozostającym w zainteresowaniu operacyjnym obiekcie” konfidentów, a przynajmniej ludzi życzliwych komunistycznym organom represji.
Wyobraźmy sobie sytuację, że intelektualiści normalnego państwa demokratycznego dowiadują się (bo załóżmy, że nie wiedzieli), iż za powstaniem szacownej instytucji dystrybuującej godności naukowe, stała policja polityczna (np. gestapo). Czy nie domagaliby się wyjaśnień od kompetentnych czynników i bezzwłocznego zbadania, czy Geheime Staatspolizei nie pozostawiło w ważnych instytucjach akademickich, na pamiątkę swej aktywności na niwie nauki, kilku współpracowników, bez wątpienie wybitnych fachowców w swej dziedzinie? A u nas – cisza.
Grzech prymarny i jego konsekwencje, czyli: skąd wyrastają n(t)ogi profesorskie
Jak już pisałem na stronie NFA, przewodniczący CK prof. Tadeusz Kaczorek w wywiadzie zamieszczonym w Sprawach Nauki (8/9 2007) mówił: “niestety, w naszych polskich warunkach – i jest to znane zjawisko – istnieją tendencje wpływania na opinie recenzentów. I gdyby to jeszcze było w kierunku pozytywnym dla kandydata, to można byłoby uznać to za gest pozytywny. Ale jeżeli są telefony, żeby recenzent znalazł haka i napisał negatywną recenzję – to jest to niedopuszczalne, zjawisko wysoce niemoralne”.
Czyż nie unosi się tu upiór czasów minionych, w których smutni panowie i posłuszni wykonawcy ich poleceń z naukowymi tytułami współdecydowali o poziomie intelektualno-moralnym środowiska akademickiego? Dziś smutnych panów zastąpili dobrze ustawieni w środowisku tandeciarze intelektualni, obawiający się konkurencji.
Milczenie owiec.
Mimo że patologie recenzenckie zdarzają się często, to jak zauważa Józef Wieczorek – o przykłady recenzji CK trudno, bo nawet jak ktoś coś prześle do NFA, to prosi o dyskrecję. Skrzywdzeni boją się głośno przyznać, że zniszczyły ich „frajerskie myki” (jak mówi młodzież) recenzentów z CK. Co tylko nakręca wśród nich przekonanie o własnej omnipotencji i bezkarności. Tak łamie się charaktery ludziom dojrzałym, pretendentom do „elity narodu”. To, że wśród pracowników uniwersytetów było tak wielu, ulegających „ukąszeniu palikotowemu”, a wcześniej świńskim chrząkaniom Urbana, nie wzięło się z powietrza. Podobnie jak to, że wielu z nich w czasach „młodości chmurnej i durnej” na wyprzódki gnało do oficerów prowadzących, aby w zaciszu lokalu kontaktowego, prowadzić intelektualne rozważania na temat życia i twórczości akademików polskich. W każdym razie nie z czystego powietrza; raczej z „duchoty, panującej na uniwersytetach”, jak to ujął Zdzisław Krasnodębski. W tej duchocie wyrosły takie beztlenowce, jak ci dwaj rektorzy karcący niedawno naukowców za zajmowanie się sprawą Katastrofy Smoleńskiej.
CRZZ wciąż żyje! Tęsknota za Sierpniem w nauce.
Dziś dokonujący nieśmiałych prób reformy systemu, pytają się o radę jego beneficjentów. Zarówno tych systemowych, jak „antysystemowych”. To tak, jakby w 1980 r., powierzyć sprawę reformy związków zawodowych w ręce Jana Szydlaka i członków prezydium CRZZ. Albo leczyć zdychającą peerelowską gospodarkę, Terenowymi Grupami Operacyjnymi. W pookrągłostołowym systemie nomenklaturowym, w którym państwo służy nie dobru wspólnemu, ale dobru uprzywilejowanych korporacji, nie ma co marzyć o wyrwaniu z rąk utytułowanej sitwy „lewicowo-prawicowej”, tak apetycznego kawałka tortu, jakim jest panowanie nad mechanizmem dystrybucji godności i znaczenia w nauce. Jej znaczenie puchnie, kosztem sił twórczych wysysanych z „ludu akademickiego”. Kosztem wycinanej bezwzględnie, per fas et ne fas konkurencji.
Pod wywiadem z prof. Ryszardem Tadeusewiczem, zamieszczonym rok temu w „Rzeczpospolitej” („Uczelnie się sprostytuowały” 17 października 2012), osoba o pseudonimie. „Adam” napisała komentarz, który zdaje się być dobrym podsumowaniem powyższych rozważań: „W Polsce, po 89 roku udało się wytworzyć szkodliwą dla społeczeństwa strukturę szkolnictwa wyższego, ale mającą jedną zaletę: zachowała ona pozycje uczelnianego establishmentu […]. Ci ludzie, to zwykli karierowicze, dość kiepskiego sortu karierowicze, których nie tylko dorobek naukowy jest żaden, ale zwykła ogłada jest dla nich nieosiągalna […]. Co to za uczelnie, które takich ludzi wprowadzają do elity? […] Ten system zawali się na łeb wszystkim, a przede wszystkim społeczeństwu, za którego pieniądze wyhodowano hordy matołów i marnych profesorów, to ten dorobek będzie przez dziesięciolecia ciążył jak kamień młyński”.
Dodaj komentarz