To, co wydaje się pewne, to: kiedy obywatele przestaną bronić swoich murów – militarnie, kulturowo, duchowo – ktoś inny zapuka do bram z inną pieśnią. Nie wymienię z nazwy grupy barbarzyńców, z którymi obecnie mamy do czynienia, ponieważ doszłam do wniosku, że albo już ich znacie, albo musicie doświadczyć przemocy, którą stosują, aby zrozumieć, że żadna z ich spraw nie powinna być naszą sprawą, poza ich przypadkiem. W przeciwnym razie tylko prawiłabym kazania strusia chowającego głowę w piasek, mając nadzieję, że „nie wszyscy są źli”.
−∗−
Tłumaczenie: AlterCabrio – ekspedyt.org
−∗−
Przestańcie kibicować własnej zagładzie!
Jeśli nadal nie rozumiesz prawdziwych konsekwencji swojej sytuacji – przeczytaj to.
Istnieje pewien sekret, który większość z nas szepcze sobie przed snem: czegoś tu brakuje. Światła są jaśniejsze, żywności jest więcej, wybór szerszy – a jednak w pokojach, w których żyjemy, słychać echo. Wciąż kupujemy poduszki i lampki dla echa. Wciąż nazywamy echo zdrowiem, równowagą, ulepszeniami. Ale za całym tym wystrojem i dopaminą kryje się zwykły dreszcz: cywilizacja, która podejrzewa, że starzeje się tracąc znaczenie.
Nazwij to dekadencją, jeśli chcesz – stare słowo, które wygnano z salonów uniwersyteckich – ale wciąż błąka się po ulicach. Historia rejestruje to uczucie w tysiącach form: stolice, które lunatykują, imperia, które zapominają, do czego służą ich ręce, elity, które pielęgnują wdzięk, podczas gdy siła woli znika z kończyn. Nic tu nie jest zupełnie nowe. Byliśmy tu już wcześniej, pod innymi żyrandolami.
Historia to biblioteka zakończeń. Holger Sonnabend skatalogował kiedyś pięćdziesiąt państw, które rozkwitały i upadały: od jednodniowego ruskiego [Ruthenian] migotania w Karpatach po długie, bazaltowe wieki faraonów. Norman Davies, zawężając swój horyzont do Europy, chodził pośród trupów – Burgundii, Bizancjum, Prus, ZSRR – i nie chciał udawać, że jakikolwiek akt zgonu wygląda tak samo. Implozja, podbój, fuzja, aksamitny rozwód, cicha rewolucja. Czasami szaleństwo monarchy, czasami wyczerpanie ludu.
Alexander Demandt wymienił 227 przyczyn upadku Rzymu. Dwieście dwadzieścia siedem! Można się śmiać z tej pedanterii albo przyjąć to do wiadomości: upadek nigdy nie jest jednoprzyczynowy. To powolne przekręcanie wielu kluczy w wielu zamkach, aż wielkie wrota się otworzą i przejdą przez nie barbarzyńcy.
Co zauważyli starożytni? Salustiusz, już w 34 r. p.n.e., narzekał, że luksus przerywa źródło wysiłku. Augustyn obserwował hydraulikę moralną w kolejności: prostota rodzi wysiłek, wysiłek przynosi zwycięstwo, zwycięstwo staje się potęgą, potęga rodzi bogactwo, bogactwo przywołuje luksus, luksus drąży moralny rdzeń. Hobbes winił wewnętrzne choroby ciała politycznego. Barbara Tuchman zebrała galerię błędów klasy rządzącej i nazwała to szaleństwem. Wzory się różnią, uczucia się rymują: centrum zapomina o swoim celu, apetyt zapomina o swoich granicach, peryferie pamiętają o swoich zębach.
Potomkowie Rzymu uwielbiają diagnozować Rzym. Gibbon widział nadmierne rozciągnięcie imperium i powolny, duszący uścisk państwa. Inni – dewaluację waluty, posłuszeństwo cechów, triumfalny wzrost biurokratów, upadek republikańskiego systemu, a nawet czułą teologię, która pozbawiła miecz płci. Istnieją ostrzejsze i łagodniejsze interpretacje.
To, co wydaje się pewne, to: kiedy obywatele przestaną bronić swoich murów – militarnie, kulturowo, duchowo – ktoś inny zapuka do bram z inną pieśnią. Nie wymienię z nazwy grupy barbarzyńców, z którymi obecnie mamy do czynienia, ponieważ doszłam do wniosku, że albo już ich znacie, albo musicie doświadczyć przemocy, którą stosują, aby zrozumieć, że żadna z ich spraw nie powinna być naszą sprawą, poza ich przypadkiem. W przeciwnym razie tylko prawiłabym kazania strusia chowającego głowę w piasek, mając nadzieję, że „nie wszyscy są źli”.
Tendencja demograficzna – prawa Augusta nagradzające rodzicielstwo i karzące za bezdzietność – była paniką w formie ustaw. Być może nie była przyczyną, ale z pewnością symptomem: Rzym stał się na tyle elegancki, że zapomniał o zastępowaniu. Pewnego dnia Odoaker ogłosił, że ostatni cesarz Zachodu może wrócić do domu. To przejście od kultury do cywilizacji: od żywej formy do dopracowanego mechanizmu. Najwyraźniej wątek, którego Zachód nie może przestać powtarzać.
Do VII wieku populacja Rzymu spadła z dwóch milionów do 70 000. Max Weber postrzegał to jako zgaśnięcie światła cywilizacji klasycznej, po czym „życie intelektualne ludzkości Zachodu pogrążyło się w długiej nocy”.
Demandt argumentuje, że słabość militarna była ciosem łaski. Rzym upadł – podobnie jak Kartagina – ponieważ jego obywatele nie chcieli się już bronić. „Dekadencja” – pisze – „to połączenie wyrafinowanego stylu życia z zanikającą siłą życiową”.
Żadna kultura nie skupia się na zakończeniu tak żywo jak chrześcijaństwo, które połączyło apokalipsę z odpowiedzialnością: kurtyna opadnie, a ty odpowiesz za swoją rolę. Trzęsienia ziemi, krwawy księżyc, gwiazdy niczym kamienie. Nawet sztuka świecka malowała ten lęk – „Es ist alles eitel” Gryphiusa, „Raj” Miltona, „Przebieg imperium” Thomasa Cole’a. Schopenhauer zatruł podniebienie. Nietzsche, dekadencki diagnosta par excellence, wywrócił sytuację do góry nogami: samo chrześcijaństwo, jak powiedział, było wielkim osłabiaczem, etyką miękkości i litości, która nie oduczyła się pychy.
Choć za moim przekonaniem, że chrześcijaństwo jest jedyną prawdziwą religią, której nie stworzyli ludzie, kryje się prosta logika dedukcyjna, chrześcijaństwo prawdopodobnie nie pomogło tym swoim celebrowaniem dziewictwa i skupieniem na sprawach pozaziemskich, pacyfizmem z nadstawianiem drugiego policzka i obsesją na punkcie męczeństwa – nic z tego nie buduje imperiów – i widzimy, jak doprowadziło to do powstania współczesnych kościołów – przejętych przez liberalizm – celebrujących swoich pogromców i chroniących sprawców, a nie ofiary. To dziwaczne wypaczenie tego, co wciąż króluje jako jedyna logicznie spójna religia.
Biblia, zarówno Stary, jak i Nowy Testament, pogrążona jest w apokaliptyczno-eschatologicznych wizjach. W porządku. Rozumiem, dramaty zawsze dobrze się sprzedawały, ale chrześcijaństwo to religia najbardziej przejęta sądami ostatecznymi, obietnicami trzęsień ziemi, powodzi, spadającego nieba, powszechnych pożarów, całkowitej ciemności, kosmicznej katastrofy, co może wynikać z faktu, że wszystkie te rzeczy są bardzo realne i poza naszą kontrolą, a mogą nas unicestwić – znowu ta logika.
Księga Objawienia dostarcza najbardziej sugestywnego kataklizmu: „stało się wielkie trzęsienie ziemi i słońce stało się czarne jak włosienny wór, a cały księżyc stał się jak krew. I gwiazdy spadły z nieba na ziemię…” Chrześcijaństwo wydaje się być niemal seksualnie zafascynowane eschatologią (od greckiego ta eschata, „rzeczy ostateczne”), zafascynowane upadkiem „Babilonu Nierządnicy”, zniszczeniem Sodomy i Gomory, apokalipsami, sądem boskim, dies irae — tymi dniami gniewu. Teolog Klaus Berger (1940-2020) wyjaśnił tę strategię: „Jeśli nie potrafisz przedstawić horroru, trudno będzie ci obudzić tęsknotę za zbawieniem”.
Ale potem mnożyli się katastrofiści: mistycy, pietyści, Świadkowie Jehowy. Islam – ten szalony nieślubny syn kompleksu niższości, bycia ofiarą i żądzy krwi – oferuje swój własny Czas Końca, choć w mniej filmowy sposób – wczesne sury mówią o ostatecznym sądzie nad duszami. Buddyzm – religia, w której kobiety odradzają się jako żuki gnojowe – przewiduje „mroczne wieki” jako czwartą epokę po narodzinach Buddy.
Poeci i artyści zawsze byli gorliwymi kronikarzami rozkładu. Sonet Andreasa Gryphiusa z 1637 roku „Wszystko jest marnością”, napisany w trakcie wojny trzydziestoletniej, oddaje ten nastrój:
„Patrzę, a gdzie nie spojrzę; ziemskie tu marności
Co dziś jeden zbuduje, jutro ów rozbierze
Gdzie dzisiaj miasta pyszne w niebo wznoszą wieże
Tam wkrótce jeno pasterz ze swą trzodą gościCo dziś wdzięcznie rozkwita, wnet ciężki but zgniecie
Kto się swą chwałą pyszni; proch po nim i kości
Dziś rządzi jasne szczęście, jutro lament i żałości
Wszystko przemija, nic trwałego na tym świecie…”
„Raj utracony” Johna Miltona (1667) opowiadał o upadku aniołów, grzechu pierworodnym i utraconym raju. Do konduktu żałobnego dołączyli artyści sztuk wizualnych: pięcioczęściowy cykl obrazów Thomasa Cole’a z 1836 roku „Przebieg Imperium” przedstawiał wątki od „Państwa dzikiego” przez „Państwo arkadyjskie lub pasterskie”, aż do „Dopełnienia Imperium”, następnie „Zniszczenia”, a na końcu „Spustoszenia”.
Arthur Schopenhauer (1788-1860) zbudował całą filozofię pesymizmu na założeniu, że świat nieustannie się pogarsza, postrzegając Ziemię jako padół łez i odrzucając wszelki optymizm jako dziecinny, a nawet głupi.
Nietzsche obarczał chrześcijaństwo bezpośrednią odpowiedzialnością za dekadencję. Jako religia uciśnionych, opętanych grzechem pierworodnym i wieczną winą, chrześcijaństwo doprowadziło do upadku Rzymu. Chrześcijańska „moralność niewolnika” wypaczyła dumę i pewność siebie, zastępując je moralnością pokory, nerwowej słabości, drażliwości, sentymentalizmu, pesymizmu, pogardy dla samego siebie, skruchy i – co najgorsze – litości. „Chrześcijaństwo zapoczątkowało fałszowanie wartości naturalnych” i „odrzucenie wspólnot narodowych”.
Choć Nietzsche nigdy tego wprost nie przewidział, wielu odczytuje go jako proroka śmierci Europy z powodu chrześcijańskiego współczucia. Immanuel Kant podobnie odrzucał wszelką moralność opartą na litości, jako sprzeczną z imperatywem kategorycznym, który umiejscawia sens życia w działaniu, a nie w uleganiu słabym emocjom. Nietzsche opowiadał się za „odnową egoizmu ludzkości” i odrzuceniem wszystkiego, co słabe. Tylko Übermensch mógłby nas uratować.
Co ciekawe, Dostojewski, którego Nietzsche bardzo podziwiał, postrzegał to wręcz odwrotnie: dla niego dekadencja była wynikiem rozkładu moralnego i porzucenia wartości chrześcijańskich, a nie ich przyjęcia.
Zygmunt Freud (1856-1939) okazał się równie pesymistyczny, rozwijając swój pesymizm kulturowy w dziełach takich jak „Poza zasadą przyjemności” (1920), „Psychologia grupy i analiza ego” (1921), „Przyszłość pewnej iluzji” (1927) i „Cywilizacja i jej źródła cierpień” (1930). Pod wpływem I wojny światowej Freud sformułował swoją dialektykę Destrudo kontra Libido, Tanatos kontra Eros, popęd śmierci kontra siła życiowa. Max Horkheimer i Theodor W. Adorno interpretowali historię Zachodu przez pryzmat Destrudo jako postępujące tłumienie zarówno natury zewnętrznej, jak i wewnętrznej. Adorno stwierdził: „Żadna historia uniwersalna nie prowadzi od dzikości do humanitaryzmu, ale istnieje historia od procy do bomby megatonowej”.
Centralną postacią debaty dekadenckiej pozostaje Oswald Spengler (1880–1936) z jego monumentalnym dziełem „Zmierzch Zachodu: Zarys morfologii historii świata”. Opublikowane w dwóch tomach (1918 i 1922) dzieło liczy 1200 stron i zawiera 50-stronicowy indeks. W ciągu dwudziestu lat sprzedało się w ponad 200 000 egzemplarzy w 75 wydaniach. Spengler miał około trzydziestu pięciu lat, gdy je pisał, zmarł w wieku 56, prawdopodobnie planując poprawki, których nie zdążył już wprowadzić.
Jego inspiracja? Być może drugi kryzys marokański z 1911 roku (wymuszone porzucenie przez Niemcy ambicji kolonialnych), z pewnością katastrofa I wojny światowej, a być może nawet zatonięcie Titanica 14-15 kwietnia 1912 roku – dla wielu idealna metafora zderzenia technologicznej pychy z realiami natury.
Pod względem intelektualnym Spengler przyznał się do swoich długów: „Podsumowując, czuję się w obowiązku raz jeszcze wymienić tych, którym zawdzięczam praktycznie wszystko: Goethego i Nietzschego. Od Goethego mam metodę, od Nietzschego pytania…”
Główna teza Spenglera: historia świata toczy się cyklami wzlotów i upadków. Zapożycza on biologiczno-morfologiczne metafory Goethego (stąd podtytuł nawiązujący do „morfologii”). Dla obu autorów całe życie przechodzi przez fazy młodości, dojrzewania, starzenia się i śmierci. Cykle te dotyczą sztuki, społeczeństwa, polityki i państwa. Każda kultura wysoka trwa mniej więcej tysiąc lat. Dla „Zachodu” (jednej z ośmiu zidentyfikowanych przez niego kultur wysokich) Spengler przedstawił fazy w następujący sposób: wiosna (500–900 n.e.), letni rozkwit (900–koniec XVIII wieku), jesienny schyłek (od 1800 r.), zimowa śmierć (po 2000 r.).
Wszystkie kultury w fazie rozkładu ostatecznie stają się cywilizacjami. Kultura kontra cywilizacja – oto wielka antynomia Spenglera: ojczyzna kontra kosmopolityzm, religia kontra nauka, mądrość kontra zwykła inteligencja. Cywilizacje późnego stadium rozwoju mają wspólne symptomy: starczą potrzebę odpoczynku, postheroizm i bezhistoryczność, sztuczność i sztywność we wszystkich sferach życia, dominację nieorganicznych miast-światów nad żyzną przyrodą, chłodną rzeczowość zastępującą szacunek dla tradycji, materializm i bezbożność, anarchiczną zmysłowość, mentalność „chleba i igrzysk”, przemysł rozrywkowy, upadek moralny i śmierć artysty, demokrację staczającą się w imperializm i „bezkształtne mocarstwa”, spadający wskaźnik urodzeń, brak „woli trwania” (również w małżeństwie).
Dodajmy do tego komercjalizację sztuki, podatność opinii publicznej na manipulację, postawy konsumpcyjne i wszechmoc finansów („socjalizm miliarderów”, jak nazywa to w osobnym rozdziale).
Każdy dawny obszar kulturowy ostatecznie zostaje zamieszkany przez prymitywne masy, fellaheen (egipskich chłopów-rolników) – czyli przez każdą historię każdej istniejącej wysokiej kultury Bliskiego Wschodu. Zachód patrzy na historię tych miejsc i myśli: „Cóż, tym razem na pewno będzie inaczej”. Wraz ze schyłkiem wolności następuje dyskredytacja racjonalizmu, ignorancja co do tego, co jest słuszne, ale wydaje się złe, oraz powrót metafizycznego głodu. Ostatecznym zwycięzcą jest ten, kto najlepiej opanuje anarchistyczne tendencje w okresie kulturowego rozkładu.
Dla Spenglera istota Zachodu jest „faustowska” – niespokojna, ekspansywna, zawsze poszukująca tego, co najwyższe i najgłębsze: „Kultura faustowska była w najwyższym stopniu nastawiona na ekspansję, czy to polityczną, ekonomiczną, czy duchową. Pokonywała wszelkie bariery geograficzno-materialne, bez żadnego praktycznego celu, wyłącznie dla symboliki, dążyła do dotarcia do biegunów północnego i południowego. Ostatecznie przekształciła całą powierzchnię Ziemi w jedno terytorium kolonialne i system gospodarczy”.
Niektórzy oskarżali Spenglera o inspirowanie narodowego socjalizmu. Co prawda nie był entuzjastą Republiki Weimarskiej, ale naziści nienawidzili Spenglera, a Spengler nienawidził nazistów. Spotkanie z Hitlerem 25 lipca 1933 roku w Bayreuth potwierdziło wzajemną antypatię. Nazwał pierwszy gabinet Hitlera z 1933 roku „ministerstwem karnawałowym”. O „Micie XX wieku” Alfreda Rosenberga – prawdopodobnie drugiej najważniejszej książce ruchu nazistowskiego po „Mein Kampf” – Spengler napisał: „Książka, w której nic nie jest poprawne poza numeracją stron”.
W innym miejscu Spengler napisał: „Narodowy socjalizm był w dużej mierze wtargnięciem tatarskiej woli na pogranicza Zachodu, tak nieniemieckie, niegermańskie, niefaustowskie, jak to tylko możliwe — płaskie jak wielkie azjatyckie równiny!” Nazwał partię nazistowską w 1933r. „organizacją bezrobotnych z powodu unikania pracy”. (Brzmi znajomo?) Do nazistowskiego reichsleitera Hansa Franka napisał proroczo w 1936 r.: „…ponieważ za dziesięć lat niemiecka Rzesza prawdopodobnie przestanie istnieć!” Spengler przewidział, że Niemcy przyjmą „bezduszny” amerykanizm: materialistyczny, militarystyczny, zwierzęcy. Postrzegał Niemców jako „politycznie niewykształconą masę”, kierowaną przez politycznych „głupców, tchórzy, przestępców”. Partie polityczne były „nastawionymi na zysk przedsiębiorstwami z opłacanym aparatem biurokratycznym”. To „bagno” uczyniło państwo swoją „ofiarą”.
Czy Spengler nadal jest wart dyskusji? Historia świata w zdumiewającym stopniu broni Spenglera. Zapomniany Spengler mści się, grożąc, że miał rację. Czy ta ocena jest aktualna 75 lat po opublikowaniu tego artykułu, pozostaje kwestią dyskusyjną. Zawiera ona jednak obawy dotyczące „upadku edukacji, moralności, jednostki, rodziny i filozofii; zwłaszcza upadku kultury w „przemysł kulturalny” i „wyrachowany idiotyzm”.
______________
Stop Cheering for Your Own Annihilation!, A Lily Bit, Sep 27, 2025
[Powyższy tekst to fragment artykułu. Dalsza część z płatnym dostępem]
−∗−
Więcej: Oswald Spengler
♦ ♦ ♦ ♦ ♦
Czasami zdarza się, że Autorka, po jakimś czasie od publikacji, podejmuje decyzję o udostępnieniu pełnej wersji tekstu bez opłat. Tak było i tym razem. Poniżej pozostała część artykułu w tłumaczeniu automatycznym [bez weryfikacji]. -AC
♦ ♦ ♦ ♦ ♦
c.d.
W „Wehikule czasu” (1894) H.G. Wells przedstawił rozkład życia ludzkości, wynikający z rosnącego komfortu i wygody, wyobrażając sobie podróż do roku 802 701. Marcel Proust w „W poszukiwaniu straconego czasu” (wydanym w latach 1913–1927) spisał kronikę upadku społecznego na 3000 stronach .
Thomas Mann, samozwańczy „psycholog rozkładu”, który nazwał Nietzschego „największym i najbardziej doświadczonym psychologiem dekadencji”, prześledził upadek lubeckiej rodziny kupieckiej na przestrzeni czterech pokoleń w „ Buddenbrookowie: Zmierzch rodziny” (1901), za co otrzymał Nagrodę Nobla w 1929 roku. Motyw dekadencji przenika jego „Śmierć w Wenecji” (1912). Filozof Günter Rohrmoser dostrzega trafny obraz mieszczańskiej dekadencji w „Czarodziejskiej górze” i „Doktorze Fauście” Manna .
Karl Kraus (1874–1936) naszkicował „Ostatnie dni ludzkości” (napisane w latach 1915–1922) jako odpowiedź na I wojnę światową – apokaliptyczną „tragedię w 5 aktach z prologiem i epilogiem”, obejmującą 220 scen i 500 postaci. Pełne przedstawienie zajęłoby dziesięć wieczorów. Głównymi bohaterami są „mieszkańcy ziemi” jako „elektrycznie oświetleni barbarzyńcy”, którzy „zbezcześcili obraz stworzenia, torturowali zwierzęta i zniewolili ludzi”. Kraus kończy swój nieudany wniosek o Bogu: „Nie chciałem tego” – nawiązując do słów cesarza Wilhelma II z jego ostatniej wizyty na grobach niemieckich żołnierzy w 1915 roku.
Europa wydawała mi się naznaczona śmiercią przez własne szaleństwo. Dziewiętnasty wiek, w swoim liberalnym idealizmie, był szczerze przekonany, że podąża prostą i nieomylną drogą do „najlepszego ze światów”. Ludzie wierzyli w ten „Postęp” bardziej niż w Biblię. Ten postęp, dokonany przez naukę, „archanioła postępu”, okazał się iluzoryczny: złudzeniem jest wierzyć, że ten postęp musi koniecznie prowadzić do równie szybkiego postępu moralnego. To echo Freudowskiego poglądu na cywilizację jako cienką powłokę, którą siły destrukcyjne mogą przebić w każdej chwili.
Około 1900 roku fin de siècle celebrował dekadencję – oscylując między chorobliwością a witalizmem, rozkładem a odejściem, obietnicami postępu a fantazjami o końcu świata. Czasami wydawało się to żądzą samej zagłady.
Dekady później nadeszły „nowoczesne”, świeckie apokalipsy: strach przed dominacją komputerów, nanorobotami, bioterroryzmem, terroryzmem wirusowym, cyberwojnami, nuklearnymi zniszczeniami spowodowanymi przez elektrownie lub bomby, zabójczymi asteroidami, katastrofami kosmicznymi. Literatura i Hollywood obficie się nimi nasyciły. Matką współczesnych apokalipsy była książka Klubu Rzymskiego „ Granice wzrostu” z 1972 roku – o wyczerpywaniu się zasobów, wymieraniu lasów, zmianach klimatu i zatapianiu miast. Okładka „Der Spiegla” z 1986 roku przedstawiała katedrę w Kolonii stojącą na Morzu Północnym z powodu topniejącego lodu polarnego. Wciąż czekamy.
Samuel P. Huntington (1927–2008), politolog z Harvardu, wstrząsnął Zachodem swoim esejem z 1993 roku i książką z 1996 roku pt. „ Zderzenie cywilizacji ”. (Używa słowa „cywilizacje”, ale ma na myśli „kultury”, zgodnie z Kantowskim rozróżnieniem z 1784 roku między kulturą jako dobrami wewnętrznymi a cywilizacją jako dobrami zewnętrznymi). Teza Huntingtona: linie konfliktu po 1989 roku przebiegają wzdłuż granic kulturowych, a nie ideologicznych, a religia stanowi najgłębszy podział. Islam jest zdecydowanie najbardziej agresywną kulturą, ponieważ jest zorientowany na podbój. Zachód stoi w obliczu upadku, ponieważ jego siła kulturowa słabnie.
Oznaki „wewnętrznego rozkładu” Zachodu są niewątpliwe: spadająca liczba urodzeń (demograf Herwig Birg nazywa to „etnicznym samobójstwem”), starzenie się społeczeństw, wzrost zachowań antyspołecznych, rozpad rodzin, coraz powszechniejsze postawy egoistyczne, spadek autorytetu instytucjonalnego, hedonizm, słabnący kapitał społeczny, zanikające zaufanie międzyludzkie, słabnąca etyka pracy, rosnący egoizm, malejące zainteresowanie edukacją.
Kardynał Ratzinger, późniejszy papież Benedykt XVI, powiedział w 2000 roku: „Europa wydaje się wewnętrznie pusta w godzinie swojego największego sukcesu zewnętrznego… Jest dziwne znużenie przyszłością… Dzieci, które są przyszłością, są postrzegane jako zagrożenie dla teraźniejszości… Są postrzegane jako ograniczające teraźniejszość”. Jego przemówienie na konklawe 18 kwietnia 2005 roku ostrzegało przed „dyktaturą relatywizmu”: „Pojawia się dyktatura relatywizmu, która niczego nie uznaje za ostateczne, a jedynie ego i jego pragnienia pozostawia jako ostateczną miarę”.
W innym miejscu Ratzinger napisał: „Na Zachodzie panuje dziwna i patologicznie wytłumaczalna nienawiść do samego siebie, która chwalebnie próbuje zrozumieć obce wartości, ale sama siebie już nie lubi, we własnej historii widzi tylko okrucieństwo i zniszczenie, lecz nie potrafi już dostrzec tego, co wielkie i czyste”.
Mówiąc wprost: zbiorowe poniżanie się, samobiczowanie i „brak szacunku do samego siebie” to początek tego, co nazywamy dekadencją. Nie ma prywatnej nędzy, prywatnej obsceniczności, prywatnej brzydoty, które nie stałyby się stanem publicznej świadomości za pośrednictwem mediów masowych, gdzie obecnie mają istotny wpływ normatywny.
To nie są narzekający defetyści martwiący się o przetrwanie Zachodu. Nie można ich zignorować.
Przejście od apollińskiego (racjonalnego) do dionizyjskiego (ekstatycznego) prowadzi do dekadencji. Sukces ekonomiczny prowadzi do upadku, a apolityczny hedonizm prowadzi do zrezygnowanej obojętności. Zwłaszcza środowisko juste milieu jest pełne połowicznej beztroski, hipokryzji, przeciętności i oportunizmu. Samokrytycyzm nie chroni przed konsekwencjami polityki światowej.
Zachodnia dekadencja to połączenie wyrafinowanego stylu życia z zanikającą siłą życiową, nadmiaru subtelności z niedoborem witalności. W 1993 roku Alexander Demandt napisał w książce „ End Times?” : „Piękno zostało z jednej strony wyparte przez to, co przyjemne, z drugiej przez to, co aberracyjne, brzydkie, dziwaczne… Kosz na śmieci na Documenta IX stał się sztuką dzięki numerowi katalogowemu… Nie ma takiego dźwięku, którego audytorium Filharmonii nie zaakceptowałoby jako „muzyki”, jeśli program zapowiada go w ten sposób”.
Innymi słowy: płytka i wulgarna „estetyzacja” się rozprzestrzenia – o ile jest prowokacyjna, progresywna, spontaniczna, pełna akcji i sztuki. Nasz dodatek: książki mogą być skrajnie wulgarne, a jednak zdobywają Niemiecką lub Szwajcarską Nagrodę Książkową o wartości 24 000 euro i są chwalone przez prasę międzynarodową. Oszczędzę czytelnikom cytatów z takich „produktów”.
Upadek jest szczególnie widoczny w rozpadzie czterech filarów Zachodu: demokracji przedstawicielskiej, gospodarki wolnorynkowej, rządów prawa i społeczeństwa obywatelskiego. Wolności obywatelskie są zagrożone przez myślenie o bezpieczeństwie i manię regulacyjną. Nadmierne zadłużenie zagraża partnerstwu międzypokoleniowemu.
Niegdyś potężny europejski duch gnije od środka, pożerany przez gnijącą dekadencję, która pozostawia jego tak zwanych „intelektualistów” chwiejnie poruszających się po globalnej scenie niczym aroganckich, zgniłych mózgowo kiłowców z XIX-wiecznych domów publicznych – otumanionych, chorych i ociekającą nikczemną pychą. Tymczasem Komisja Europejska kuca u steru niczym groteskowy, otyły tyran, chrapiący w otępieniu samouwielbienia władzy, nadęty biurokratycznym i regulacyjnym bełkotem i zamarynowany we własnym tyrańskim moczu, nieświadomy rozpadającego się imperium, którym udaje, że jest.
Samobójczy liberalizm to bezjajeczna, pełna nienawiści do samego siebie farsa, która kłania się z żałosnym uwielbieniem tym samym barbarzyńcom, którzy ostrzą noże dla jej gardła. Europa balansuje na krawędzi zapomnienia, z powodu swojego infantylnego, podcinającego żyły liberalizmu – bezmózgiej ideologii, która otworzyła bramy najeźdźczym hordom islamu, witając plagę zacofanych fanatyków z ich średniowiecznym kultem śmierci.
Teraz pozbawieni kręgosłupa tchórze z Zachodu nie potrafią nawet szepnąć o rasie lub religii bez drżenia ze strachu przed „obrażeniem” nieprzystosowalnych dzikusów, podczas gdy islam, będąc odrażającą, przesiąkniętą krwią obrzydliwością, zieje wyłącznie jadowitą nienawiścią do każdej niewiernej rasy i wyznania, które ośmielają się istnieć poza jego tyrańskim uściskiem, żądając poddania się lub rzezi z wściekłą furią wściekłego psa, który nie zna litości, rozsądku, jedynie podbój i okrucieństwo.
Upadek jest spowodowany wyczerpaniem kultury judeochrześcijańskiej i utratą szacunku dla jednostki ludzkiej – wielkim osiągnięciem kultury judeochrześcijańskiej. W następstwie tego lekceważenia ludzkiej indywidualności islam mógł się rozprzestrzenić w Europie, ponieważ „pusty” świat zachodni nie ma mu nic do zarzucenia poza metafizyką konsumpcjonizmu. Kultura zawsze czerpie siłę z religii, która ją legitymizuje. Jeśli dana religia rzeczywiście się rozwija, kultura również rozkwita. Jeśli chyli się ku upadkowi, kultura również ulega rozkładowi i ostatecznie zanika.
Rolf Peter Sieferle skrytykował w swojej pośmiertnie opublikowanej w 2017 roku książce „Problem migracji” wizję świata bez granic, bez narodów – który jednocześnie byłby światem bez opieki społecznej. Był to „testament” historyka, który odebrał sobie życie w 2016 roku, pisząc w liście pożegnalnym o Europie i „przekonywującym, etycznym upojeniu prowadzącym do upadku” Niemiec.
W 2018 roku Douglas Murray zgłębił feminizm, rasizm, kwestie transpłciowości i homoseksualizmu. (Murray sam otwarcie przyznaje się do homoseksualizmu). Analizuje kompleks winy współczesnej Europy i domaga się: „Dość tej uległości, którą narzuca poczucie winy… Jesteśmy jedyną kulturą na Ziemi tak otwartą na samokrytykę i przyznającą się do niesprawiedliwości, że jesteśmy w stanie wzbogacić naszych największych przeciwników”. Murray postrzega różnorodność jako najwyższy stopień samozaparcia: „Największą ironią niekończących się celebracji różnorodności jest to, że jedyną rzeczą, która nigdy nie jest celebrowana, jest właśnie kultura, która w ogóle umożliwiła tę różnorodność”.
Poprzez niekontrolowaną imigrację, równoległe społeczeństwa, w tym szariacką sprawiedliwość, tolerancję dla rozległej islamizacji, kulturę anulowania, nienawiść do samego siebie połączoną z hipermoralną postawą, naiwną uległość, podwójne standardy, zniekształcający historię „postkolonialny” egzorcyzm, rasizm wobec białych, ideologię intersekcjonalności i ideologię płci. Odpowiedzialność leży w prymitywnej mieszance pychy i nienawiści do samego siebie. Kto szuka zbawienia w naśladowaniu rdzennych zwyczajów i struktur, nie powinien zatem jednocześnie domagać się wygód cywilizacji.
A teraz?
„Zimny”, nowoczesny człowiek „Zachodu” pragnie żyć w wiecznym hic et nunc (tu i teraz). Najlepiej bez historii. Wszystko musi być „post”: postdemokracja, postmodernizm, postkolonializm… Ale co następuje po „post”? Nicość? Całkowita banalność i wulgaryzacja? „Tyrania intymności” Richarda Sennetta i prywatność? Zniewolenie przez dobrobyt? Heideggerowska „stan wyjątkowy braku stanu wyjątkowego”?
Toniemy w komforcie, dusimy się w pozornym bezpieczeństwie, umieramy od tysiąca biurokratycznych skaleczeń, jednocześnie gratulując sobie, jak bardzo się oświeciliśmy. I mam już dość patrzenia na to.
Odkąd ludzie po raz pierwszy spojrzeli w gwiazdy i zastanawiali się, co to wszystko, do cholery, znaczy, desperacko – staraliśmy się odnaleźć jakieś wzorce w tym chaosie. Musimy wierzyć, że historia ma swoje prawa, że zmierza do jakiegoś celu, że nie jesteśmy tylko kosmicznymi przypadkami, które potykają się w czasie, aż zgasną światła. Każdy blaszany dyktator, każdy samozwańczy prorok, każdy intelektualista z kości słoniowej, jaki kiedykolwiek żył, próbował zawłaszczyć sobie tę potrzebę, uzbroić nasz głód sensu. Nazywają to „interpretacją historyczną” albo „pamięcią zbiorową”. Ja nazywam to po imieniu: kłamstwem, by kontrolować masy.
Chcesz wiedzieć, co mnie naprawdę wkurza? Wiemy to. Widzieliśmy to wielokrotnie – w sowieckiej Rosji, w nazistowskich Niemczech, w Chinach Mao, w Ameryce Bidena. Widzieliśmy luki w pamięci, przepisywane podręczniki, burzone i zastępowane pomniki, okaleczone języki do tego stopnia, że nie sposób już nawet myśleć o buntowniczych myślach. Przysięgaliśmy „nigdy więcej”. A teraz? Teraz robimy to sobie sami, dobrowolnie, z entuzjazmem, kibicując naszym wrogom, demonizując tych, którzy z nimi walczą, nazywając to postępem.
Boże, jakie historie wymyśliliśmy, żeby uniknąć konfrontacji z rzeczywistością. Każda kultura utraciła swoją wersję raju – jakiś złoty wiek, zanim wszystko zepsuliśmy. Chrześcijanie mają swój Ogród Eden, gdzieś między Tygrysem a Eufratem. Muzułmańska kultura gwałtu obiecuje ogrody pełne dziewic. Buddyści oferują unicestwienie samego cierpienia. Nawet ten proto-przebudzony idiota Rousseau malował swoich szlachetnych dzikusów, nieskażonych dotykiem cywilizacji – jakby życie prehistoryczne nie było paskudne, brutalne i krótkie.
Niemcy – zostawmy to Niemcom – mają takie słowo „Schlaraffenland”. Oznacza ono krainę leniwych drani, gdzie pieczone kurczaki wlatują ci do ust, a wino płynie jak woda. Pisali o tym bracia Grimm. Przed nimi Hans Sachs. I wiecie co? Nasi współcześni miliarderzy technologiczni sprzedają dokładnie tę samą fantazję, tylko że za pomocą aplikacji zamiast magii. „Nie martwcie się”, gruchają, „sztuczna inteligencja wszystko rozwiąże. Powszechny dochód podstawowy uwolni was od pracy. Metawersum będzie lepsze od rzeczywistości”.
Bzdura. Wszystko.
I nie wspominając już o entuzjastach New Age, ściskających kryształy dzieciakach, które myślą, że Era Wodnika nas uratuje. Dwa tysiące lat pokoju i miłości zaczynają się w 2160 roku! Albo może w 2440 – nie mogą się zdecydować, kiedy nadejdzie zbawienie. Po dwóch tysiącach lat chrześcijaństwa (Erze Ryb, jak to nazywają), rzekomo osiągniemy czystą świadomość albo coś w tym rodzaju.
Jesteśmy tak zdesperowani potrzebą magii, sensu, pragnieniem, by ktoś powiedział nam, że wszystko będzie dobrze, że jesteśmy gotowi uwierzyć we wszystko, prócz tego, co widzimy na własne oczy.
Starożytni Grecy przynajmniej mieli odwagę spojrzeć rzeczywistości w twarz. Kiedy Herodot pisał swoje „Dzieje”, mordował mitologię faktami. Tukidydes kontynuował mordowanie, kronikując wojny bez różowych okularów. Znali zasady: schematy się powtarzają, władza deprawuje, cywilizacje powstają i upadają. Nie potrzeba bogów, nie potrzeba przeznaczenia, tylko ludzka natura, która raz po raz rozgrywa swój krwawy dramat.
Ale potem pojawili się optymiści.
Wolter, zadufany w sobie dziwka „Oświecenia”, ukuł „filozofię historii”, obiecując jednocześnie, że rozum nas wszystkich uratuje. Jakby rozum kiedykolwiek powstrzymywał kogokolwiek przed popełnianiem okrucieństw – po prostu popełniali je skuteczniej. Kant marzył o rządzie światowym. Schiller widział niewidzialne nici spajające wszystko w racjonalnej harmonii. Herder obiecywał człowieczeństwo i szczęście tuż za rogiem.
Ale Hegel… Hegel był najgorszy z nich wszystkich. Ten nadęty gaduła spojrzał na Napoleona, człowieka, który oblał Europę krwią, i wykrzyknął: „Duch Świata na koniu!”. Przekształcił historię w autobiografię Boga, pnąc się spiralnie ku wolności i rozumowi. Marks wziął mistyczny nonsens Hegla i zmaterializował go – ten sam utopijny cel, tyle że z większą przemocą, by go osiągnąć.
A potem, w 1989 roku, gdy runął Mur Berliński, Francis Fukuyama miał czelność ogłosić koniec historii. Koniec. Koniec. Liberalna demokracja zwyciężyła!
Do 2018 roku nawet on musiał przyznać, że islam nie zrozumiał memorandum o końcu historii. Chiny z pewnością nie. A teraz, kiedy to piszę, zachodnia demokracja wygląda mniej jak ostateczna forma ludzkości, a bardziej jak umierający pacjent, który upiera się, że nigdy nie czuł się lepiej, podczas gdy jego organy przestają funkcjonować jeden po drugim.
Chcesz wiedzieć, kto miał rację? Nie filozofowie ze swoimi wielkimi teoriami, ale powieściopisarze. Autorzy dystopii, którzy przyjrzeli się naturze ludzkiej i technologii i dokładnie przewidzieli, dokąd to zmierza.
„Nowy wspaniały świat” Aldousa Huxleya – z 1932 roku! – podzielił nas, ludzi, na kasty, od Alf do Epsilona, których posłuszeństwo utrzymywały narkotyki i rozrywka. Brzmi znajomo? Rozejrzyj się. Właśnie teraz, dobrowolnie, dzielimy się na kasty, w oparciu o wykształcenie, dochody, przynależność polityczną. I faszerujemy się lekami nasennymi – antydepresantami, lekami przeciwlękowymi, legalną marihuaną, wszystkim, byle tylko nie odczuć rzeczywistości tego, kim się staliśmy.
Orwell widział to jeszcze wyraźniej. „Folwark zwierzęcy” pokazał nam, jak kończy się każda rewolucja: rewolucjoniści stają się gorsi od tych, których zastąpili. „Wszystkie zwierzęta są równe, ale niektóre są równiejsze od innych”. Powiedzcie mi, czy to nie opisuje naszej obecnej elity, która głosi równość, mieszkając w strzeżonych osiedlach, głosi różnorodność, posyłając dzieci do prywatnych szkół, głosi zrównoważony rozwój, latając prywatnymi odrzutowcami na konferencje klimatyczne.
Ale „1984” czyta się teraz jak dokument. Ministerstwo Prawdy, które produkuje kłamstwa. Nowomowa, która uniemożliwia myślozbrodnię. Dwie minuty nienawiści, które skupiają naszą uwagę na zewnętrznych wrogach. Przeżywamy to. Właśnie teraz. Dzisiaj. Jedyne, co Orwell pomylił, to to, że sami wpuścimy Wielkiego Brata, zapłacimy za ten przywilej, będziemy go nosić w kieszeniach i dziękować mu za to, że zapewnia nam bezpieczeństwo.
W „451 stopniach Fahrenheita” Ray Bradbury przewidział, że będziemy palić książki, bo zmuszają ludzi do myślenia. Nie musimy ich już nawet palić – nikt ich nie czyta. „The Circle” Dave’a Eggersa pokazał nam kapitalizm inwigilacji, zanim jeszcze wymyśliliśmy dla niego nazwę. Każde kliknięcie śledzone, każda myśl spieniężona, każdy człowiek sprowadzony do punktów danych i profili konsumentów.
Ale „Behind the Future” Thomasa Eisingera – to nie daje mi spać po nocach. Budżety CO2 na życie. Obowiązkowe samobójstwo dla grzeszników klimatycznych. Głosy dzieci liczą się bardziej niż dorosłych. Codzienne modlitwy za planetę. To niby satyra. Ale słyszałem profesorów uniwersyteckich poważnie proponujących budżety węglowe. Widziałem młodych aktywistów klimatycznych deklarujących, że starsze pokolenia nie powinny mieć nic do powiedzenia w polityce. Granica między satyrą a rzeczywistością się nie zaciera – zniknęła.
Karl Popper – oto człowiek, który zrozumiał. Zaczął pisać „Społeczeństwo otwarte i jego wrogowie” w dniu, w którym Hitler wkroczył do Austrii. 13 marca 1938 roku. Z wygnania w Nowej Zelandii, obserwując, jak jego świat płonie, zdiagnozował chorobę, która nas zabija.
„Próba urzeczywistnienia nieba na ziemi” – pisał – „nieodmiennie prowadzi do piekła”.
Przeczytaj to jeszcze raz. Niech dotrze do ciebie. Każdy utopijny projekt, każda próba udoskonalenia ludzkości, każdy wielki plan wyeliminowania cierpienia i niesprawiedliwości – wszystkie kończą się tak samo. Góry trupów i rzeki krwi, a na szczycie sterty jakiś psychopata upiera się, że to dla naszego dobra.
Popper ostrzegał nas przed czymś jeszcze, czymś, co właśnie robimy. Powiedział, że nieograniczona tolerancja prowadzi do zaniku samej tolerancji. Jeśli tolerujesz nietolerancyjnych, jeśli okazujesz nieskończoną cierpliwość tym, którzy chcą cię zniszczyć, nie jesteś cnotliwy – jesteś samobójczy.
I właśnie w takich bzdurach pogrąża się teraz Zachód. Rozpieszczamy te same szumowiny, które marzą o wymordowaniu nas, finansując własną demograficzną zagładę pieniędzmi podatników, przelewanymi na żerujących na zasiłkach najeźdźców, którzy rozmnażają się jak króliki, podczas gdy my dokonujemy aborcji. Indoktrynujemy nasze dzieci, by gardziły najwspanialszą cywilizacją, jaką kiedykolwiek zbudowano – tą, która wyciągnęła ludzkość z błota – jednocześnie obmacując barbarzyńskie kultury, które z radością ukamienowałyby je za bycie gejem, ateistą albo po prostu za złe spojrzenie na nie. Jesteśmy tak cholernie „otwarci”, że nasze mózgi rozprysły się na chodniku, pozostawiając nas jako zombie o pustych czaszkach, człapiące ku otchłani.
Budzę się o trzeciej nad ranem, a serce wali mi jak bęben wojenny, bo apokalipsa patrzy mi prosto w twarz. Nie dlatego, że jestem jakąś mistyczną wyrocznią, ale dlatego, że umiem czytać. Bo historia jest okrutną nauczycielką i widzę te same idiotyczne powtórki: imperia wypatroszone przez samozadowolenie, osaczone przez dzikusów, których sami zaprosili z otwartymi ramionami. Zachód nie tylko gaśnie – on podcina sobie żyły w rytuale samozadowolonego masochizmu.
A najbardziej odjechany zwrot akcji? Uśmiechamy się jak idioci po lobotomii, przybijając sobie piątki za naszą „wyższość moralną”, skacząc z klifu w otchłań niepamięci.
Czy transhumanizm uratuje nasze nędzne tyłki? Czy prześlemy nasze umysły do krzemowych sanktuariów i unikniemy zbiorowych gwałtów i ścięć? A może sztuczna inteligencja po prostu napisze naszą żałosną mowę pogrzebową – sterylne, algorytmiczne pożegnanie dla rasy zbyt martwej, by stawić opór – zanim się zepsuje i zardzewieje w ruinach, porzucona, bo prymitywni, których wpuściliśmy, nie potrafili utrzymać tego cholernego serwera?
Günther Anders trafnie zauważył to już w 1980 roku: ludzie stają się „przestarzałymi”, nieużytecznymi reliktami w świecie, który zbudowaliśmy, lecz nie mamy ochoty go bronić, przestarzałymi z powodu własnego tchórzostwa i fali zacofanych fanatyków, których przywitaliśmy otwartymi granicami.
Czasem myślę o Prometeuszu, biedaku, który zwinął ogień z rąk zadufanych w sobie bogów i oddał go nam, niewdzięcznym małpom. Za swoją głupotę został przybity do ostrej skały, wyrywając sobie codziennie wątrobę przez żarłocznego orła, regenerując się akurat na czas kolejnej, rozdzierającej serce uczty. To teraz nasze żałosne tyłki – ukradliśmy płomienie świadomości, technologię, która nagina rzeczywistość do naszych kaprysów, boską moc manipulowania światem. I oto jesteśmy, przykuci do naszego własnego potwora Frankensteina, bez końca wypatroszeni przez niego, dzień po dniu, który miażdży duszę.
Jak na ironię, najbardziej znienawidzony film z serii „Obcy” – „Prometeusz” – jest w rzeczywistości najbardziej poruszającą i otchłanną częścią w całej serii. Głęboką, która oddaje naszą żałosną istotę – to, kim jesteśmy, kim byliśmy, za czym urojeni gonimy i ku któremu zmierzamy – z katem już wyważającym drzwi, z ustami pełnymi błyszczących zębów, gotowym roztrzaskać nam głowy.
Może właśnie dlatego jest pogardzany jak trędowaty: masy baranów nie mogły pojąć jego oskarżenia, ponieważ nasze pulchne mózgi mają ten tchórzliwy mechanizm obronny, blokując egzystencjalny horror, który na nas patrzy. „To ma być eskapizm popcornowy, a nie brutalne lustro naszej skazanej na zagładę pychy! Nie będę płacił 7,99 dolara miesięcznie za TO!” – jęczymy, odwracając wzrok od odbicia, które pokazuje nas jako architektów naszej własnej zagłady.
Mamy w arsenale wszelkie cholerne narzędzia, żeby wyciągnąć się z tego gówna – ostrzeżenia krzyczące z przesiąkniętych krwią stronic historii, technologię, która mogłaby zamknąć granice mocniej niż pas cnoty zakonnicy, i lekcje z imperiów, które upadły, bo stały się miękkie i głupie. Moglibyśmy odwrócić ten koszmar jutro, gdybyśmy mieli jaja. Ale nie, wolimy masturbować się do naszych własnych selfie, które sygnalizują cnotę, niż przetrwać. Wolimy poklepywać się po plecach za bycie „miłymi”, podczas gdy wilki rozszarpują nam gardła.
Zachód to chodzący trup w zaprzeczeniu, rezerwujący pobyty w spa, podczas gdy rak przeżuwa jego wnętrzności. My polerujemy leżaki na Titanicu, który tonie w otchłani. Kłócimy się o wegańskie opcje, podczas gdy płomienie liżą nam pięty, a dach się zawala.
I jestem wykończona. Zmęczona do szpiku kości tą apokalipsą w zwolnionym tempie, wrzeszcząc w bańkę informacyjną zamyślonych idiotów, którzy zatykają uszy. Zmęczona etykietkami – pesymistka, siewca nienawiści – kiedy ja tylko wskazuję palcem na piekło i ryczę: „To jest ku… ogień, wy dupki!”.
Ale nie zamknę ust. Bo co, jeśli? Co, jeśli wystarczająco dużo z nas otrząśnie się z tego samobójczego transu, przestanie udawać, że barbarzyńcy u bram to tylko „różnorodni przyjaciele” i ryknie: „Dość tego gówna!”. Może wtedy uda nam się szarpnąć za kierownicę i wyrwać się z tej spirali śmierci, zanim się rozpryśniemy.
A może jesteśmy skazani na zagładę. Może to żałosny finał – nie z bronią atomową ani zarazami, ale z jakimś zadufanym w sobie kręceniem się w kółko na temat tego, jak „postępowe” jest nasze wyginięcie, jak „etyczne” jest nasze samobójcze ludobójstwo, jak cholernie szlachetne jest być pierwszą cywilizacją, pierwszą kulturą, pierwszą rasą, która na TikToku nagrała sobie własny pogrzeb, zastanawiając się, czy to „fanatyzm” zauważać, że najeźdźcy gwałcą, plądrują i śmieją się z naszych grobów.
Zachód zbudował współczesny świat, wy niewdzięczne gnoje. Stworzyliśmy naukę, która otworzyła wszechświat, demokrację, która wyzwoliła niewolników tyranii, prawa człowieka, które głosiły, że każda dusza się liczy, choć zaczyna się wydawać, że się myliliśmy. Rzuciliśmy się ku gwiazdom, rozbiliśmy atom jak orzech, opracowaliśmy kod samego życia. Nasza sztuka mogłaby budzić zazdrość bogów, nasza muzyka roztrzaskuje dusze, nasze słowa oddają surową furię istnienia. A teraz? Spuszczamy to wszystko w toalecie. Za co? Za pochwały od dzikusów, którzy nami gardzą? Za przypis w historii, którą spalą i na którą potem nasikają? Za złudzenie, że jesteśmy zbyt „ewolucyjni”, by bronić własnego, cholernego dziedzictwa?
A co wtedy, gdy zostaniemy wymazani? Te zacofane hordy nic nie stworzą. Nie utrzymają niczego. Nasze szczyty ludzkiego geniuszu – zniknęły, rozsypały się w pył pod ich teokratycznymi butami, zastąpione uciskiem epoki kamienia łupanego i niekończącymi się świętymi wojnami.
Pieprzyć to. I pieprzyć każdego bezkręgowego defetystę, współwinnego tego koszmaru. Każdy, kto narzeka na ten upadek, jest „nieunikniony”. Historia to pole bitwy, a nie scenariusz, a wojna jest daleka od zakończenia. Wciąż kopiemy, wciąż uzbrojeni po zęby, wciąż wolni, by powiedzieć „nie!” i obrać nowy kurs.
Ale zegar tyka jak bomba, a czas ucieka. Więc, jaki ruch? Przewrócisz się na drugi bok i będziesz chrypiał, szlochając za „biednymi, niezrozumianymi” dżihadystami, jednocześnie szukając alibi dla potworów, które zbiorowo gwałcą twoje córki i ścinają głowy twoim synom w imię ich pustynnego kultu śmierci? A może odzyskasz kręgosłup, przypomnisz sobie ogień we krwi? Potulnie posuniesz się w zapomnienie, czy też będziesz się wściekać, wściekać się na gasnące światło?
Wybrałam stronę wieki temu. Wściekam się do ostatniego tchnienia.
−∗−

Ważny cytat zawierający dwie tezy- prawdziwą oraz drugą wartą polemiki: warty polemiki z zawartą w środku tezą o przyczynie toczącego się rozkładu:
Częściową odpowiedzią na to, może być to:
Dosłownie przed momentem Autorka wyjęła tekst zza tzw. paywall’a i pojawiła się pełna wersja artykułu. Czasami tak postępuje.
Ciekawej lektury!
Dopiero teraz buchnął ogień. Wiele dobrych metafor, a nawet palec wskazujący piekło. Czy dokładnie?
Ale nie przez wszystkie okienka, nie przez każdy wizjer można zerknąć. Jeden z nich zasłonięty zaślepką – oksymoronem użytym przez autorkę.
Akurat my, Polacy, a przynajmniej niektórzy z nas, znając historię wiemy, że to “judeochrześcijaństwo” jest tym golemem, który stratował nam, tratuje mury i fundamenty – kulturę, prawo, religię. To on wpuścił pierwszych dzikusów, aby wywołać wewnętrzną wojnę proxy.