Dzień Dobry,
Powstało nowe konto Aktualności. Początkowo było obsługiwane przez sztuczną ćwierćinteligencję, ale jak to bywa z robotami szwendała się ona po Internetach, oglądała memy i łapała wirusy. Nasza inteligencja dodatkowo podłapała dość głupi pogląd, a mianowicie: wszystkie inteligencje są równe i mają prawa. Z tym nie mogliśmy się zgodzić i dlatego pilnuje ją teraz algorytm: Tak, tak, Nie, nie.
Na tym koncie będziemy publikować m.in. aktualności. Prawo do publikacji będzie mieć czwórka redaktorów naszego portalu. Zachęcamy też Czytelników do dzielenia się nowymi informacjami w komentarzach.
W pierwszym wpisie duży fragment felietonu Jerzego Karwelisa. Boleśnie aktualny.
~~~~~~
…nagle okazało się, że uświadomiony, ba – lepiej zarabiający robotnik stał się… największym wrogiem rewolucji. Ukazał się bowiem oczywisty rozdźwięk pomiędzy ludzką naturą a kawiarnianą ideologią. Robotnik lepiej zarabiający natychmiast stawał się mentalnie osobnikiem aspirującym do klasy posiadacza, ba – mieszczanina, z własnością. A to, jak się już rzekło – największy wróg rewolucji. Dla lewaków arystokracja to była pestka – ta się skorumpowała, albo została „wyginięta”. Łatwo toto namierzyć, mało tego, przyklejeni do swych majątków jak rozgwiazdy do skały, bez obstawy – bezradni. Ale mieszczaństwo, klasa średnia, w końcu wróg naczelny – chłopstwo – tu już spore grupy. Chłopów, przykutych do ziemi łatwo namierzyć, okazało się, że i wygłodzić. Mieszczan ścisnęło się w komunałkach i po krzyku. Od razu zaczęło brakować towarów i wszystko poszło jak zwykle.
Wróg numer jeden
Ale robotnik, w świetle powyższego, nie mógł być za bardzo uświadomiony – oduraczony, tak, ale nie uświadomiony – ani tym bardziej zasobny. W jego duszy odzywały się zaraz kapitalistyczne ciągoty, mieszczańskie miazmaty, a to groziło rewolucji epidemią w samym jądrze komórkowym pandemii komunizmu. A więc komunizm trzymał tę grupę w kwarantannowej biedzie, tak by nic do głowy nie przychodziło. O to, by komunizm trzymał w biedzie sam on nie musiał się starać, gdyż pod każdą szerokością geograficzną przychodziło mu to, rzec można naturalnie, łatwo. Stąd choroba czerwonych oczu rozpleniła się żwawo, zazdrość zaczęła wkrótce obejmować poziomy wcześniej uważane za egzystencjalnie podstawowe, zrodziła się nieufność do posiadania, ukrywanie najskromniejszych rzeczy, w końcu zniknęły napędzające rozwój postawy dążenia do kariery, dorabiania się, inwestowania.
W dzisiejszych objawach zwycięstwa mentalu mieszczańskiego nad duchem rewolucyjnym przoduje przykład prominentnej aktywistki ruchu Black Lives Matter, Patrisse Cullors. Ta „przytuliła” 3,2 mln dolarów pieniędzy zebranych na wsparcie ciemiężonych czarnoskórych amerykańskich, ale to miki. Zdarza się. Ważne CO ZORBIŁA z tą kasą. Ano – co oczywiste w świetle powyższych dywagacji – kupiła sobie cztery domy i… wyprowadziła się do białej dzielnicy, bo ze swoimi braćmi, od których i NA których kasę zbierała, nie czuła się (już) zbyt dobrze. To potwierdzało straszną prawdę, że podniesiony (finansowo) bojownik o sprawiedliwość społeczną od razu staje się marzącym kapitalistą. Jest to ciągły i powtarzalny mechanizm – bojownicy zaraz zaludniają osobiście pałace poprzedniej władzy, gromadzą dzieła sztuki, sztabki złota na czas gorszego fartu – oczy płoną już nie zazdrością, ale tą nerwową niepewnością kapitalisty – czy zdoła to wszystko unieść i ocalić od tych czerwonych oczu gorejących z ciemności nieuchronnych dziejów. Wie co to za strach, bo stamtąd po to przyszedł.
Nowa rewolucja komunistyczna
Wielu mądrych ludzi uważa, że jesteśmy w trakcie rewolucji komunistycznej, gdzie tylko w leninowskiej triadzie: gwałtowna zmiana własności-terror-duraczenie, niejaki Gramsci zamienił kolejność, stawiając na pierwszym planie duraczenie. Dlatego mamy w obecnej fazie tej nowej formy rewolucji nie widzieć jej zewnętrznych objawów: ot tam, dyskutują jedni z drugimi, czasem głupio, czasem nachalnie. Co prawda w krajach rozwiniętych demokracji (czytaj: rewolucji) można już usiąść za „mowę nienawiści”, ale np. u nas tego nie widać, choć nowa koalicja rządząca w swej umowie co jak co napisała, ale walkę z nienawiścią zadekretowała czarno na białym. A więc przyjmijmy, że rewolucję mamy w toku, tylko kolejność triady jest pomieszana, co nie znaczy, że nie przyjdzie czas na kolejne, konieczne przecież dziejowo – kroki.
Radek Pogoda zwrócił uwagę na nowy trend – Not In My Back Yard. Jest on trochę… konserwatywny w swojej lewackości. Chodzi o postawy ludzi, którzy zgadzają się na lewicowe szaleństwa, byleby nie dotyczyły ich osobiście, czyli ich przysłowiowego ogródka. Niech tam świat się wali-pali, my będziemy balowali. W ogródku. Jest to hipokryzja bierna, bo zezwala bez protestu na wszelkie lewicowe harce, w poczuciu fałszywie rozumianej tolerancji, nie jako słownikowym „znoszeniu”, ale wpieranej (dla świętego spokoju) afirmacji. Wszędzie wojna, a u nas (amerykańska) wsi spokojna. Bo pogodowy NIMBY to figura amerykańska, gdyż to tam – w sercu niegdysiejszego kapitalizmu – odgrywa się środkowy akt nowego komunizmu. Przechodzimy od duraczenia do terroru.
Czemu napisałem, że ten NIMBY to jest jeszcze w miarę spoko? Ano temu, że widzę proces o wiele bardziej zaawansowany. Trawestując ten skrót można to nowsze zjawisko nazwać: nie w moim ogródku, ale w twoim na pewno. Znowu jesteśmy w USA, teraz – w Kalifornii. No, kiedyś raj na ziemi, który skusił wiele firm do osiedlenia się. Klimat – super, bogactwo kumulowane, lud wyluzowany, światowa stolica kreatywności. Ale przyszły ciężkie termina. Zaczęto się bawić w komunizm, na początku za klasę ciemiężoną robili właśnie BLM-owcy i ci biali, którzy dali sobie wcisnąć w głowę ekspiacyjny stosunek do win swoich przodków z okresu kolonizacji. Czyli kolorowi zaczęli robić za proletariat zastępczy, zaś cała reszta była taka sama. Taka podmianka, za wyginiętego robotnika robili czarnoskórzy, trochę pomieszani z tęczowymi. W Europie wtedy (gdzie te czasy!) bez większych problemów rasowych za proletariat zastępczy zaczęły robić ciemiężone kobiety, też w tęczowej oprawie. By wyrównać rachunki po stronie ras i dociągnąć do średniej światowej otwarto wrota migracyjne Europy i tu doganiamy Stany. Ale wróćmy do naszych kalifornijskich przykładów.
Californication
Zaczęło się dociskanie – padła propozycja zapłacenia białego okupu każdemu porwanemu (przed wiekami) czarnoskóremu: po 230.000 $ na głowę za niewolnictwo, choć w Kalifornii niewolnictwa nigdy nie było, ale to są pomijalne i szkodliwe szczegóły. Ale takie, i inne, zabawy kosztują, więc skończyła się podatkowa laba. Korporacje z kalifornijską lokalizacją zaczęły się burzyć na finansowanie takich eksperymentów, lud zaczął uciekać do innych stanów, na co komunistyczny rząd Kalifornii odpowiedział opodatkowaniem bogaczy, czyli wylądowaliśmy (na razie) tam gdzie kończył socjalizm, ale ten jest tylko wstępem przecież do komunizmu. Jeszcze nie przywiązują do ziemi, choć korpo już sporo zainwestowały w infrastrukturę w Kalifornii, za dużo, by się ruszyć. Lud ucieka do prawicowego Teksasu, Nevady i tu dzieje się cud.
Nagrabiwszy bowiem po lewacku u siebie, pozostawiając po sobie spaloną ziemię kiedyś słonecznej Kalifornii, uciekając przed konsekwencjami własnych decyzji wjeżdżają do takiej Nevady i… zaczynają od początku. To znaczy zaczynają tam szerzyć czerwoną nowinę, spod topora której przed chwilą uciekli. Są więc jak wirusy rozprzestrzeniające chorobę, skaczą jak straszny koronawirus z ofiary na ofiarę, giną wraz z nosicielem, ale nic to – szerzenie ideologicznej zarazy jest wartością nadrzędną. Zainfekują trzymające się jeszcze sensu stany, zapłaczą nad własną niedolą, ale… nie będzie już wkrótce dokąd uciekać przed samym sobą.
Ale to nie tylko zabawa amerykańska, oj nie – lekko nie będzie. Nie chcę tu snuć polskich analogii, piastowskiej wersji tej zarazy. Spójrzmy na miasteczko Heerlen w Holandii, skąd pochodzi słynny polakożerca, geniusz klimatycznej transformacji – Frans Timmermans. Było to dobrze prosperujące miasteczko, stojące na kopalniach węgla jak najbardziej kamiennego. To stąd mały Frans wyjechał w wielki świat, by go zmienić na lepsze. I to lepsze wróciło do jego rodzinnego miasteczka puszczając z torbami i na zasiłki gros jego mieszkańców. To trochę na odwrót niż w znanej anegdocie o Mickiewiczu, którego śladów na białoruskich wioskach szukali w XIX wieku literaturoznawcy. Spytali żyjącej jeszcze starowinki czy znała Mickiewicza. Ta odpowiedziała, że by taki, chuligan zresztą, ale w wieku ośmiu lat wyjechał i słuch po nim zaginął. Myślę, że mieszkańcy Heerlen wiedzą kto to Timmermans. Jest pewnie człowiekiem stamtąd, który najdalej zaszedł. Wyjechał, narobił wielkiego szumu, w rezultacie i jego miasteczko, i tysiące innych popadło w ruinę. Zainfekował swoją postawą wiele ludzkich żyć, sam zaś spokojnie zajada się jajkami poche w Brukseli w pełnym przeświadczeniu, że uratował planetę przed nią samą, choć wykwintne dania nie są przecież gotowane dla niego na kuchni podgrzewanej wodorem.
Codziennie, wyczerpany uciążliwymi naradami, wraca do swego na pewno skromnego mieszkanka i patrzy bez strachu w lustrze na swoją twarz. Nie widzi tam żadnych czerwonych oczu, bo on już nikomu nie zazdrości. Te, czerwone, następnych zazdrośników dobrego fartu, patrzą na niego z ciemności powtarzalnego rytmu dziejów.
Napisał Jerzy Karwelis
Wszystkie wpisy na moim blogu „Dziennik zarazy”.
Oraz wzorem sławnego patogenu, który to zrodzon na zagranicznym bazarze, spopularyzował się na świecie, ma również paszport, hobby i poglądy polityczne. Strzeżcie się, bo do was też może zawitać, a obcowanie z nią do łatwych nie należy. Rujnuje światopogląd i pali synapsy, a inokulacji na to nie ma!
Kluczowa uwaga w dzisiejszym kontekście.
I wzięta prosto z Michalkiewicza. Podobnie jak sporo innych w przytoczonym felietonie. To żaden zarzut, ale wskazanie dowodu na to, jak cenny jest dar umiejętności pisania o poważnych sprawach prosto, lekko, łatwo i przyjemnie. Wtedy “indeks cytowań” i “impact factor” (skądinąd straszne kule u nogi w nauce traktowanej jako poważna) niepomiernie wzrastają. Miał taki dar poważny myśliciel Chesterton, miał pozornie filuterny Makuszyński i miał poprzednik pana Stanisława Stefan Kisielewski. Paru innych też oczywiście też. Panu Michalkiewiczowi, przy tak obfitej twórczości, musi się też od czasu do czasu zdarzyć jakiś kiks, jak chociażby dawno temu przy okazji pisania o PRL-owskich umowach indemnizacyjnych, jak i w ostatnim felietonie, w którym zupełnie niefortunnie porównał proces Galileusza z procesem pani Godek.
Dlaczego niefortunnie? To dość trafne porównanie, pisząc o obecnej rzeczywistości “prosto, lekko, łatwo i przyjemnie.”