Dwa tygodnie sierpnia spędziłam na „bezludnej wyspie” czyli na Czaplaku. Czaplak jest niewielką niezamieszkałą wysepką na Jezioraku. Przebywają na nim z rzadka i krótko tylko żeglarze. Bywałam na Czaplaku w różnych warunkach, między innymi w listopadzie przy sztormowej pogodzie i ze złamanym jarzmem steru mojej żaglówki ale nie będę państwa męczyć tymi opowieściami (dosłownie) z mchu i paproci. Choć warunki biwakowania na Czaplaku w połowie sierpnia nie są zbyt surowe, ciekawa jestem czy wytrzymałaby taki biwak którakolwiek z gorących obrończyń wszystkich istot żywych czy gwałconych krów, a także którykolwiek ze zwolenników zielonego ładu, zielonej energii czy innej postaci gry w zielone. Czy atakowany przez stada komarów odnosiłby się do tych istot z niesłabnącą miłością? Czy zrezygnowałby z tłuczenia kąsających go w lesie ślepaków? Jak zareagowałaby na spotkanie z larwą kałużnicy, która wcale nie jest sympatycznym ani ładnym zwierzątkiem albo z rzęsorkiem (nie mylić z rzęsistkiem) drobnym jadowitym ssakiem, który pogryzł kiedyś boleśnie na Czaplaku znajomego żeglarza.
Świat przyrody choć piękny nie jest bynajmniej tak idylliczny jak to wyobrażają sobie niektórzy jego obrońcy. Szczególnie ci, którzy bronią przyrody z ekranu telewizora lub zza ministerialnego biurka. Trzeba zrozumieć i przyjąć do wiadomości, że świat oparty na łańcuchu pokarmowym nie może być przyjazny dla wszystkich bez wyjątku istot żywych. Jak to napisał Czesław Miłosz w wierszu: „Do pani profesor w obronie honoru kota i nie tylko” (z okazji artykułu „ Przeciw okrucieństwu” Marii Podrazy- Kwiatkowskiej):
Natura pożerająca, natura pożerana
Dzień i noc rzeźnia dymiąca od krwi
I kto ją stworzył? Czyżby dobry bozia?
Tak, niewątpliwie, one są niewinne
Pająki, modliszki, rekiny, pytony
To tylko my mówimy okrucieństwo.
Jak się przekonałam zniechęcona miłośniczka przyrody może się skutecznie ewakuować z Czaplaka nawet uszkodzoną łódką, w listopadzie, przy sztormowej pogodzie. O tym, że dzika przyroda może być jednak śmiertelnie groźna dla człowieka przekonał się na własnej skórze młody entuzjasta Raymond Maufrais. Zafascynowany dziką przyrodą Raymond Maufrais podjął samotną przeprawę przez gujańską dżunglę, by przedostać się do masywu górskiego Tumuc-Humac. Ślad po nim zaginął, a nad rzeką Tamouri odnaleziono tylko opuszczony biwak oraz dziennik Raymonda. Został on wydany, również w Polsce, pod tytułem “Zielone piekło”. Ostatnia notatka Maufrais pochodziła z 13 stycznia 1950 roku. Jak napisał w pamiętniku, przymuszony głodem, niepotrzebnie zabił i próbował zjeść swego ukochanego psa. Szlak, który przebył, pozostał do dziś nieodkryty, a zagadka jego śmierci niewyjaśniona.
Umieściłabym tę pozycję na liście obowiązujących lektur szkolnych. Może nie powstałyby wówczas równie utopijne i nonsensowne ustawy jak „ piątka dla zwierząt”. Może wilki nie byłyby tak bezwarunkowo chronione, niezależnie od szkód, które wyrządzają. Pani Dora, o której jakiś czas temu pisałam, zrezygnowała z hodowli owiec po tym gdy wilki wypatroszyły w jej obejściu kotne samice. To nieprawda, że szlachetne wilki zabijają tylko tyle ile są w stanie zjeść. Pani Dora zbierała resztki owiec i ich martwe płody po całym podwórzu. W Gładyszowie wilki zagryzły ostatnio starego, łagodnego psa znajomej i wałęsają się bez przeszkód po wsi. Inna znajoma hodująca pod lasem konie strzela regularnie w kierunku wilków z dubeltówki starając się jednak żadnego nie trafić. To wystarcza żeby trzymać je w ryzach i zniechęcić do wizyt w stadninie.
Bezmyślni obrońcy wszystkich istot żywych nie chcą przyjąć do wiadomości, że taki program jest po prostu niewykonalny. Zawsze dokonuje się wyboru. Wybiera wilki ze szkodą dla owiec, wybiera kornika ze szkoda dla drzewostanu Puszczy Białowieskiej. Nie twierdzę, że obrońcy przyrody dosłownie występowali w obronie kornika. Wydawało się im tylko, że jak to mówią — natura sama sobie poradzi. Podobno inwazja kornika w puszczy zaczęła się od kilkunastu zarażonych drzew, które należało wyciąć wbrew ideologii. Teraz inwazja kornika jest nie do opanowania. To samo dotyczy regli tatrzańskich. Z historycznych względów są one monokulturą, więc są podatne na wszelkie zarazy i łatwo dają się powalić przez halny. Na to nie mamy już żadnego wpływu, natomiast chore drzewa należy konsekwentnie usuwać wbrew wszelkim lewackim teoriom. Bo tak rozumiana ochrona przyrody to nie nauka i nie praktyka lecz szkodliwa utopijna lewacka ideologia. „Wszelkie istoty żywe” zastępują w tej ideologii marksistowski proletariat a troska o nie służy wyłącznie terroryzowaniu społeczeństwa. Szczególnie, że do tych istot żywych nie zalicza się człowieka w stadium prenatalnym.
Jest jeszcze jeden aspekt wszelkich „zielonych ładów”, bardziej racjonalny z punktu widzenia ich beneficjentów lecz bardziej szkodliwy dla społeczeństw. Te zielone łady sprowadzają się do gry w zielone czyli są trikiem umożliwiającym łupienie obywateli pod rzekomo szlachetnym celem. Coś tak bezczelnie absurdalnego jak handlowanie, a nawet spekulowanie pozwoleniami na emisję CO2 przypomina mi nieodmiennie sprzedawanie nad Sekwaną puszeczek z powietrzem z Paryża. Kosztowały bodajże 15 franków i pasjami kupowali je niczym nie przymuszeni turyści z demoludów. Wyraźnie brakowało im świeżego powietrza, lecz raczej w życiu społecznym i w polityce niż na ulicy.
Jedynym konsekwentnym rozwiązaniem byłoby wszczepienie wszystkim ludziom chlorofilu i umożliwienie im w ten sposób asymilacji. Wobec osiągnieć biotechnologii wydaje się to zupełnie możliwe. Pozostaje otwartym problemem co zrobić z wszystkimi istotami mięsożernymi. Trzeba je byłoby chyba dla ich własnego dobra i dla szczęśliwej przyszłości zielonej planety wykończyć. Byłoby to jednak sprzeczne z ideą bioróżnorodności. Wszczepienie chlorofilu na przykład tygrysom i nakłonienie ich do rezygnacji z nawyków żywieniowych byłoby zdecydowanie trudniejsze. A przede wszystkim zabrakłoby wkrótce niezbędnego przecież do asymilacji CO2.
Pamiętam pierwsze wydanie książki “Zielone piekło” Raymonda Maufrais z początku lat sześćdziesiątych, w znakomitej serii Naokoło świata. Była jedną z najważniejszych książek mego dzieciństwa – pełne zafascynowanie ogromem i grozą, a zarazem pięknem świata. Wtedy zrodziła się tęsknota za podróżami – którą częściowo udało mi się zrealizować.
Dobry tekst, kradnę.
PS: Uff …
Piesek przeżył listopadową przygodę na wyspie cały i zdrowy ;)
Podziwiam Pani zdrowie.
Że chciało się Pani dwa tygodnie leżeć w namiocie w bagiennym lesie, a nie w domu.
Że komary, gzy i inne nie “zarezały” Pani.
Że z gołymi nogami i rękami wjechała Pani w trzcinę pełną szarańczy.
Wypoczynek na granicy obsesji …