Od kilku tygodni świat akademicki protestuje, domagając się podwyżek płac dla etatowych pracowników szkół wyższych. Protesty organizują związki zawodowe różnych orientacji. Tak Solidarność jak i ZNP mówią jednym głosem – dajcie nam więcej pieniędzy, bo nam się należy, a przy tym – jak my dostaniemy więcej, to wszystkim się polepszy, bo taki mamy wpływ na gospodarkę i na wszystko to, co potrzebne do osiągnięcia dobrobytu społeczeństwa.
Polski system akademicki jest systemem tytularnym i jednocześnie autonomicznym oraz samowystarczalnym, jeśli chodzi o jego rozwój tytularny, tzn. tak jest skonstruowany, że dla oceny (tak na poziomie osobniczym jak i instytucjonalnym) najważniejsze są dyplomy, stopnie i tytuły.
Im więcej wydają dyplomów uczelnie, tym mają większe szanse na wyższe dotacje, a im więcej dyplomantów sformatują akademicy, tym wyżej są oceniani i mają większe szanse na awanse. Aby zostać profesorem, trzeba wypromować doktorów, więc produkcja doktorów (i w konsekwencji profesorów) idzie pełną parą. Uczelnie wydają coraz więcej dyplomów, profesorowie/kandydaci na profesorów promują coraz więcej doktorów i pod względem tytularnym jesteśmy potęgą światową.
Nie widać jednak poprawy kiepskich wskaźników pozycji polskich uczelni wśród uczelni światowych, nie widać poprawy katastrofalnego poziomu innowacyjności polskiej gospodarki opartej na wiedzy akademików, nie widać zainteresowania powrotami polskich naukowców, którzy wyemigrowali w ciężkich czasach i zostali uformowani na zagranicznych uczelniach, nie widać zainteresowania wypędzonymi z uczelni w czasach komunistycznych, choć nadal aktywnych w nauce, dającej oparcie gospodarce. Ale tym związki zawodowe, rzekomo walczące o uratowanie rzekomo głodującej nauki, się nie interesują. Mają tylko argument: dajcie nam więcej pieniędzy, to będzie dobrze.
Punktem odniesienia do płac ma być płaca minimalna profesora, która ma wynosić trzykrotność płacy minimalnej w Polsce. Pozostali mają dostawać odpowiednio mniej od profesorów zależnie od stopni, jakie posiadają, ale zależności płac od realnych efektów pracy jakoś nikt nie postuluje. Nie jest to łatwe taki system skonstruować, ale u nas nawet się tego nie próbuje.
Mniemanie, że każdy profesor jest lepszy od doktora, jest niemal powszechne, choć z faktami nie ma to wiele wspólnego. Niejeden profesor plagiatuje niejednego doktora, dopisuje się do doktorskiej, a nawet magisterskiej działalności, wymusza dostawy obowiązkowe ich płodów intelektualnych na swoje konto, więc chyba powinno być jasne, że niejeden profesor jest w tym systemie gorszy niż niejeden doktor, a przy tym działa szkodliwie dla nauki.
Przenoszenia w stan nieszkodliwości szkodliwych profesorów niemal nikt nie postuluje. Niemal, bo sam taki kierunek działania postulowałem jeszcze w czasach jaruzelskich, ale uznano, że to ja szkodzę szkodnikom, co jest dla systemu szkodliwe, bo na tych szkodnikach jest oparty, więc od tego patologicznego systemu jestem trzymany z dala.
Żaden związek zawodowy, w tym Solidarność, którą na szczeblu mojego instytutu tworzyłem, nie ma nic przeciwko temu i postuluje, aby wszystkim, bez względu na to czy prowadzą działalność pożyteczną, czy szkodliwą, dawać więcej w zależności od stopni i tytułów.Rzecz jasna nikt się nie zajmuje (tak jak się nie zajmował przez upływające już dziesięciolecia) tymi, którzy żadnej płacy, nawet minimalnej nie otrzymują za swoją pracę i to czasem bardziej efektywną od profesorskiej.
Gdyby takich na uczelniach zatrudniano, byłoby dla nauki lepiej, ale przecież chodzi tylko o to, aby było lepiej tym, co są na etatach zwykle zasiedlanych po ustawianych konkursach.
Jeśli są badania prowadzone w tej kwestii, a podważają to, co ja piszę, to proszę o informacje, które chętnie rozpowszechnię. Póki co nie mam dowodów na to, że jest inaczej.
Moim zdaniem, przy zachowaniu obecnych patologii systemowych i zwiększonemu ich finansowaniu razem z ideologią gender (sic!), nauki w Polsce się nie uratuje.
Podobnie zamykanie kopalń nie tylko nie poprawi klimatu, ale naszą gospodarkę jeszcze pogrąży, choć profesorowie, i to śląscy, domagają się jak najszybszego zamykania kopalń, aby poprawić sytuację na Śląsku. Tacy „profesorowie” po spełnieniu żądań związkowców oczywiście dostaliby za swoją szkodliwą także dla gospodarki działalność trzykrotną wartość pensji minimalnej pożytecznych pracowników (sic!).
Problem pieniędzy w nauce to temat rzeka i nie da się go w krótkim felietonie wyczerpać, a przy tym trzeba mieć na uwadze, że 3 minuty czytania to maksimum, aby ktokolwiek cokolwiek przeczytał (tak jestem pouczany), a ze zrozumieniem to przeczytają tylko jednostki i to na ogół te z systemu naukowego skasowane, aby swoim głębokim pojmowaniem istoty sprawy nie peszyli przełożonych.
Może naukowcy mają wpływ na poziom gospodarki, ale marny widok tego wpływu. Zasiedziali w kilku godzinnych etatach, bez zmartwień o swój poziom skutku naukowego, dającego sie przełożyć na gospodarkę… Pozdrowienia dla Autora.