MYŚL DNIA
„Kwiaty na to są ażeby więdły,
Ale serca są aby kochały.”
L. Staff
św. Franciszek Salezy
SOBOTA II TYGODNIA ZWYKŁEGO, ROK I
PIERWSZE CZYTANIE (Hbr 9,1-3.11-14)
Liturgia Starego Przymierza obrazem Odkupienia
Czytanie z Listu do Hebrajczyków.
Bracia:
Pierwsze przymierze miało przepisy służby Bożej oraz ziemski przybytek. Był to namiot, w którego pierwszej części, zwanej Miejscem Świętym, znajdował się świecznik, stół i chleby pokładne. Za drugą zaś zasłoną był przybytek, który nosił nazwę „Święte Świętych”.
Ale Chrystus, zjawiwszy się jako arcykapłan dóbr przyszłych, przez wyższy i doskonalszy, i nie ręką, to jest nie na tym świecie, uczyniony przybytek, ani przez krew kozłów i cielców, lecz przez własną krew wszedł raz na zawsze do Miejsca Świętego, zdobywszy wieczne odkupienie.
Jeśli bowiem krew kozłów i cielców oraz popiół z krowy, którymi skrapia się zanieczyszczonych, sprawiają oczyszczenie ciała, to o ile bardziej krew Chrystusa, który przez Ducha wiecznego złożył Bogu samego siebie jako nieskalaną ofiarę, oczyści wasze sumienia z martwych uczynków, abyście służyć mogli Bogu żywemu.
Oto słowo Boże.
PSALM RESPONSORYJNY (Ps 47,2-3.6-7.8-9)
Refren: Pan wśród radości wstępuje do nieba.
Wszystkie narody klaskajcie w dłonie, *
radosnym głosem wykrzykujcie Bogu,
bo Pan najwyższy i straszliwy, *
jest wielkim Królem nad całą ziemią.
Bóg wstępuje wśród radosnych okrzyków, *
Pan wstępuje przy dźwięku trąby.
Śpiewajcie psalmy Bogu, śpiewajcie, *
śpiewajcie Królowi naszemu, śpiewajcie.
Gdyż Bóg jest Królem całej ziemi, *
hymn zaśpiewajcie!
Bóg króluje nad narodami, *
Bóg zasiada na swym świętym tronie.
ŚPIEW PRZED EWANGELIĄ (Dz 16,14b)
Aklamacja: Alleluja, alleluja, alleluja.
Otwórz, Panie, nasze serca,
abyśmy uważnie słuchali słów Syna Twojego.
Aklamacja: Alleluja, alleluja, alleluja.
EWANGELIA (Mk 3,20-21)
Rodzina niepokoi się o Jezusa
Słowa Ewangelii według świętego Marka.
Jezus przyszedł do domu, a tłum znów się zbierał, tak że nawet posilić się nie mogli. Gdy to posłyszeli Jego bliscy, wybrali się, żeby Go powstrzymać. Mówiono bowiem: „Odszedł od zmysłów”.
Oto słowo Pańskie.
***************************************************************************************************************************************
KOMENTARZ
Bóg na właściwym miejscu
Nikt nie ma prawa powstrzymywać nas od kontaktu z Bogiem. Czasem presja otoczenia, a nawet najbliższych, rodzi w nas wątpliwości. Zastanawiamy się, co wybrać: życie z Bogiem czy względy ludzkie. Przykazanie miłości Boga stoi na pierwszym miejscu. Dopiero za nim, postawiona jest miłość bliźniego. Ta hierarchia powinna zostać przez nas uszanowana. Gdy będziemy należycie kochali Boga i Jemu oddawali cześć, to możemy być pewni, że nigdy nie zabraknie nam miłości do bliźnich. Gdy postawimy człowieka na pierwszym miejscu, może szybko okazać się, że zabrakło w naszym życiu miejsca dla Boga.
Boże, mój Stworzycielu, pomóż mi właściwie ustawić hierarchię wartości w życiu. Obym nigdy nie stawiał człowieka ani wartości materialnych ponad Ciebie. Wiem, że gdy Tobie zaufam, nigdy nie poczuję się opuszczony.
Autor: ks. Mariusz Krawiec SSP
Edycja Świętego Pawła
http://www.paulus.org.pl/czytania.html?data=2015-1-24
******
Święty Franciszek Salezy (1567-1623), biskup Genewy, nowatorski i gorliwy pasterz, starał się być jak najbliżej powierzonego mu ludu, aby go lepiej rozumieć i wskazać drogę do zbawienia. Uczył życia wiarą na co dzień. Zalecał wiernym, aby próbowali dostosować pobożność do swych sił, zajęć i obowiązków: „Pobożność, jeśli jest doskonała i szczera, niczego nie rujnuje, ale wszystko udoskonala i dopełnia”. Niech zatem Duch Jezusa oczyszcza nasze sumienia, abyśmy wypełniając nasze codzienne zadania i obowiązki, uwielbiali Boga.
ks. Jarosław Januszewski, „Oremus” styczeń 2009, s. 91-92
NAUCZYCIEL WEWNĘTRZNY
Panie, nakłoń me serce do Twoich słów; prowadź mię ścieżką Twoich przykazań (Ps 119, 36. 35)
Jezus nie tylko uczy prawdy, ale daje siłę potrzebną do jej przyjęcia. Każdy nauczyciel staje przed tym zadaniem, lecz spełnić je może jedynie od zewnątrz, starając się wykorzenić błędy, powstałe w umyśle ucznia oraz przedstawić mu prawdę w sposób łatwy i przekonywający. Jezus czyni o wiele; więcej. Jego działanie sięga dalej i głębiej. Jest On jedynym Mistrzem, który może bezpośrednio oddziaływać na duszę swych uczniów, zarówno na ich umysł, jak i na wolę.
Jezus pobudza wewnętrznie duszę człowieka, by przyjął Jego naukę i chciał ją zastosować w praktyce życia. Prawdy, jakich Jezus naucza, są Bożymi tajemnicami, przewyższającymi zdolność rozumu ludzkiego; aby człowiek mógł dać na nie swoje przyzwolenie, potrzebuje nowego światła, nadprzyrodzonego światła wiary. Wiara jest darem Jezusa, owocem Jego zbawczego dzieła: On „nam w wierze przewodzi i ją wydoskonala” (Hbr 12, 2), jak ją wysłużył, tak też udziela jej wiernym. A więc Jezus, objawiając światu prawdy wieczne, udziela ludziom tego światła Bożego i pomnaża je w nich, tworząc w nich głęboką i tajemniczą wiedzę, która z kolei rodzi intuicję, zmysł rzeczy Bożych. Podobnie działa Jezus na wolę człowieka, wlewając w nią miłość nadprzyrodzoną i przez nią skłaniając człowieka do miłowania swego Zbawiciela, do wprowadzenia w czyn Jego nauki, do miłowania Ojca niebieskiego oraz wszystkich braci. A gdy poucza, rozpala w sercach wiernych ogień miłości Bożej, jak doświadczyli tego uczniowie z Emaus, mówiący do siebie nawzajem: „Czy serce nie pałało w nas, kiedy rozmawiał z nami w drodze i Pisma nam wyjaśniał?” (Łk 24, 32).
- O Miłości, Mistrzu i Panie mój, wznioślejszy niż niebo a głębszy niż przepaście, przedziwna mądrość Twoja uszczęśliwia wszystkie istoty… Zwracasz oczy na pokornych na tej dolinie płaczu i maluczkim udzielasz swej zbawiennej wiedzy, nic odmawiaj mi swego pouczenia, mnie ostatniej ze stworzeń lecz błagam Cię, umocnij mię Twoją nauką życia wiecznego… Rozpocznij od zaraz pouczać mnie, odrywając mię od siebie samej przez Twoją gorącą miłość, ogarniając, uświęcając i wypełniając całą duszę moją.
Ja jestem Twoją służebnicą, najukochańszy Jezu, oświeć mój rozum, abym rozumiała Twoje przykazania… Przyjmij mię do szkoły świętej miłości, bym słuchała twoich miłych lekcji i przy Twojej pomocy, bym się stała nie tylko dobrą, lecz prawdziwie świętą i doskonalą. Zanurz zmysły moje w przepaści Twojej miłości, abym dzięki Tobie stała się uczennicą uważną, Ty zaś moim prawdziwym Ojcem, doktorem i nauczycielem…
O Boże miłości, jak blisko jesteś tych, którzy Cię szukają; jak słodki i miły dla tych, którzy Cię znajdują! Ty sam naucz mię pierwszych zasad Twojej umiejętności, aby serce moje przykładało się z Tobą do jednego studium… Obym nie była pozostawiona nigdy tak samotna w szkole Twojej miłości, jak kurczątko zamknięte jeszcze w skorupie. Spraw natomiast, abym w Tobie, dla Ciebie i razem z Tobą szła naprzód i postępowała z dnia na dzień, z cnoty w cnotę, wydając codziennie dla Ciebie, o mój Umiłowany, nowy owoc Twojej miłości (św. Gertruda)
- Boski Mistrzu, umocnij moją wiarę, aby nigdy nie dozwoliła mojej duszy zasnąć, lecz by zawsze utrzymywała ją czujną pod Twoim wejrzeniem, całkowicie skupioną w świetle Twojego słowa twórczego…
O Słowo odwieczne, Słowo Boga mego, chcę spędzić życie na słuchaniu Ciebie, chcę stać się jak najbardziej pojętną uczennicą, by wszystkiego nauczyć się od Ciebie. Następnie, mimo wszelkich ciemności, próżni i słabości, chcę patrzeć nieustannie na Ciebie i trwać w Twoim wielkim świetle. O moja Gwiazdo umiłowana, pociągnij mię swym urokiem, bym nie mogła więcej wyjść z blasku Twojej światłości (bł. Elżbieta od Trójcy Św.: Ostatnie rekolekcje 13; Modlitwa).
O. Gabriel od św. Marii Magdaleny, karmelita bosy
Żyć Bogiem, t. II, str. 50
http://www.mateusz.pl/czytania/2015/20150124.htm
*****
Na dobranoc i dzień dobry – Mk 3, 20-21
Mariusz Han SJ
Niepokój z miłości…
Rodzina niepokoi się o Jezusa
Jezus przyszedł do domu, a tłum znów się zbierał, tak, że nawet posilić się nie mogli.
Gdy to posłyszeli Jego bliscy, wybrali się, żeby Go powstrzymać. Mówiono bowiem: «Odszedł od zmysłów.»
Opowiadanie pt. “Trucizna”
Kiedyś w starożytnych Chinach po wyjściu za mąż, kobieta żyła w domu swego męża i usługiwała zarówno jemu jak i jego matce.
Kiedy pewna dziewczyna poślubiła swego męża, okazało się, że nie jest w stanie znieść codziennych wymówek i krytycznych uwag swojej teściowej. Postanowiła udać się do sklepu z ziołami. Zwróciła się z prośbą do sprzedawcy, który był przyjacielem jej ojca: – Nie mogę już znieść humorów mojej teściowej. Ona doprowadza mnie do obłędu. Czy mógłbyś mi sprzedać jakąś truciznę. Otruję moją teściową i skończą się wszystkie kłopoty.
Zielarz zastanowił się chwilę i powiedział: – Owszem mogę Ci pomóc, ale musisz pamiętać o dwóch rzeczach. Po pierwsze nie możesz otruć teściowe od razu, musisz robić to powoli i stopniowo, aby nikt sie nie domyślił, co ty zrobiłaś. Dam Ci takie zioła, które będą zabijać powolutku i nikt nie zgadnie, co się stało. Po drugie, aby uniknąć podejrzeń musisz już od teraz pohamować swoją złość i nauczyć się szanować swoją teściową, okazywać jej miłości i oddanie. Jeśli tak zrobisz, nikt nie będzie Cię o nic podejrzewał, gdy ona umrze.
Dziewczyna na wszystko się zgodziła, zabrała zioła do domu i dodawała je do pożywienia teściowej. Nauczyła się panować nad sobą, szanować i kochać teściową. Kiedy teściowa dostrzegła wielką zmianę w synowej, zmieniła sie także i z czasem bardzo ja pokochała.
Wszystkim opowiadała o swojej wspaniałej synowej. Po pół roku stosunki między nimi stały tak bliskie jak między matką i córka. Pewnego dnia dziewczyna poszła do zielarza i odezwała sie do niego: – Proszę ratuj moją teściową od tej trucizny, którą jej podawałam. Już nie chcę jej śmierci. Ona jest najwspanialszą teściową jaka mogła się mi trafić.
Zielarz uśmiechnął się i odparł: – Nie martw się, nie dałem ci trucizny. Otrzymałaś zwykłe przyprawy. Trucizna była wyłącznie w twoim umyśle i sama ją przezwyciężyłaś.
Refleksja
Nasz niepokój wynika z miłości do osoby, którą kochamy. Nie chcemy bowiem, aby osobie tej stała się jakakolwiek krzywda. I jest to dobre, ale do momentu, gdy pozostawiamy pewną wolność drugiej osobie. Jeśli zabraknie tej wolności, wtedy ten drugi staje się więźniem naszego życia. Nikt z nas nie niesie życia w więzieniu, bo przecież wolność jest najcenniejszym darem, jaki otrzymaliśmy od Ojca…
Jezus był pewnego rodzaju niewolnikiem tłumów, które stale za nim podążały. Wciąż był jakby “niewolnikiem” tych, którzy Go słuchali, ale też i żądali znaków, które czynił. Samo nauczanie im nie wystarczało, chcieli jeszcze cudów, które miały udokumentować to, co mówił. Popularność nie jest łatwa do przyjęcia, bo zabiera wolność, której jeśli jej nie ma, wtedy wielu może mówić, że osoba “odeszła od zmysłów”…
3 pytania na dobranoc i dzień dobry
1. Z czego wynika nasz codzienny niepokój?
2. Dlaczego wolność jest tak cenna?
3. Co oznacza bycie niewolnikiem?
I tak na koniec…
W wątpieniu szukałem lekarstwa na niepokój. Skutek był taki, że lek sprzymierzył się z chorobą (Emil Cioran)
http://www.deon.pl/religia/duchowosc-i-wiara/na-dobranoc-i-dzien-dobry/art,745,na-dobranoc-i-dzien-dobry-mk-3-20-21.html
*****
Św. Tomasz z Akwinu (1225-1274), teolog dominikański, doktor Kościoła
Nauki na święto Bożego Ciała
Ogromne dobrodziejstwa, którymi Pan hojnie obdarzył lud chrześcijański, wynoszą go do nieoszacowanej godności. Nie ma i nigdy nie było narodu, którego bogowie byliby równie bliscy, jak nasz Bóg jest nam bliski (por. Pwt 4,7). Jedyny Syn Boży, w zamiarze włączenia nas w Swoją boskość, przybrał naszą naturę i stał się człowiekiem, aby ubóstwić ludzi. To wszystko, co od nas zapożyczył, przyczyniło się do naszego zbawienia. Bo, dla naszego pojednania, ofiarował swoje Ciało Bogu Ojcu na ołtarzu krzyża i przelał swoją Krew jako okup, aby nas wykupić z naszego stanu niewolników i oczyścić nas z naszych grzechów przez kąpiel odnowy.
Ażeby trwało wśród nas nieustanne wspomnienie tak wielkiego dobrodziejstwa, pozostawił On wierzącym swoje Ciało na pokarm i swoją Krew na napój pod postacią chleba i wina. O, co za wspaniała i cenna uczta, która daje zbawienie i zawiera pełnię słodyczy! Kto mógłby znaleść coś cenniejszego niż ten posiłek, gdzie nie ma ciała cielców czy kozłów, ale Chrystus, prawdziwy Bóg, nam się ofiaruje?
***************************************************************************************************************************************
ŚWIĘTYCH OBCOWANIE
biskup i doktor Kościoła
Franciszek urodził się pod Thorens (w Alpach Wysokich) 21 sierpnia 1567 r. Jego ojciec, także Franciszek, był kasztelanem w Nouvelles i miał tytuł pana di Boisy. Matka, Franciszka, pochodziła również ze znakomitego rodu Sionnaz. Spośród licznego rodzeństwa Franciszek był najstarszy.
W domu otrzymał wychowanie głęboko katolickie. Duży wpływ na jego późniejsze życie wywarła mamka Puthod i kapelan Deage. Jednak wpływ decydujący na wychowanie syna miała matka. Wyszła za pana di Boisy, gdy miała zaledwie 15 lat. On miał wówczas 45 lat, mógł być zatem dla niej raczej ojcem niż mężem. Wychowała 13 dzieci. Jej opiece było zlecone ponadto całe gospodarstwo i służba. Franciszka umiała znaleźć czas na wszystko, była bardzo pracowita, systematyczna, spokojna i zapobiegliwa. Właśnie przykład matki będzie dla Franciszka wzorem, jaki poleci osobom żyjącym w świecie, by nawet wśród najliczniejszych zajęć umiały jednoczyć się z Panem Bogiem.
W roku 1573 jako sześcioletni chłopiec Franciszek rozpoczął regularną naukę w kolegium w La Roche-sur-Foron. W dwa lata później został przeniesiony do kolegium w Annecy, gdzie przebywał trzy lata. W tym też czasie przyjął pierwszą Komunię świętą i sakrament bierzmowania (1577). Kiedy miał 11 lat, zgodnie z ówczesnym zwyczajem otrzymał tonsurę jako znak przynależności do stanu duchownego. Kiedy miał zaledwie 15 lat, udał się do Paryża, by studiować na tamtejszym słynnym uniwersytecie. Ponadto w kolegium jezuitów studiował klasykę. W czasie tych studiów owładnęły nim wątpliwości, czy się zbawi, czy nie jest przeznaczony na potępienie. Właśnie wtedy wystąpił we Francji Kalwin ze swoją nauką o przeznaczeniu. Franciszek odzyskał spokój dopiero wtedy, gdy oddał się w niepodzielną opiekę Matki Bożej w kościele św. Stefana des Gres. Franciszek studiował ponadto na Sorbonie teologię i zagadnienia biblijne. Do rzetelnych studiów biblijnych przygotował się dodatkowo przez naukę języka hebrajskiego i greckiego.
Posłuszny woli ojca, który chciał, by syn rozpoczął studia prawnicze, które mogły mu otworzyć drogę do kariery urzędniczej, Franciszek udał się z Sorbony do Padwy. Studia na tamtejszym uniwersytecie uwieńczył doktoratem. Wybrał się następnie do Loreto, gdzie złożył ślub dozgonnej czystości (1591). Potem odbył pielgrzymkę do Rzymu (1592). Kiedy syn powrócił do domu, ojciec miał już gotowy plan: zamierzał go wprowadzić jako adwokata i prawnika do senatu w Chambery i czynił starania, by go ożenić z bogatą dziedziczką, Franciszką Suchet de Mirabel. Franciszek jednak ku wielkiemu niezadowoleniu ojca obie propozycje stanowczo odrzucił. Natomiast zgłosił się do swojego biskupa, by ten go przyjął w poczet swoich duchownych. Święcenia kapłańskie otrzymał w roku 1593 przy niechętnej zgodzie rodziców. Jednocześnie został prepozytem kolegiaty św. Piotra, co uczyniło go drugą osobą po miejscowym biskupie.
W rok potem (1594) za zezwoleniem biskupa Franciszek udał się w charakterze misjonarza do okręgu Chablais, by umocnić w wierze katolików i aby próbować odzyskać dla Chrystusa tych, którzy odpadli od wiary i przeszli na kalwinizm. Właśnie ten rejon Szwajcarii został wówczas przyłączony do Sabaudii (1593). Wśród niesłychanych trudów Franciszek musiał przełęczami pokonywać wysokości Alp, dochodzące w owych stronach do ponad 4000 m. Odwiedzał wioski i poszczególne zagrody wieśniaków. Miał dar nawiązywania kontaktu z ludźmi prostymi, umiał ich przekonywać, swoje spotkania okraszał złotym humorem. Na murach i parkanach rozlepiał ulotki – zwięzłe wyjaśnienia prawd wiary. Może dlatego właśnie Kościół ogłosił św. Franciszka Salezego patronem katolickich dziennikarzy. Wśród jego cnót na pierwszy plan wybijała się niezwykła łagodność. Był z natury popędliwy i skory do wybuchów. Jednakże długoletnią pracą nad sobą potrafił zdobyć się na tyle słodyczy i dobroci, że przyrównywano go do samego Chrystusa.
W epoce fanatyzmu i zaciekłych sporów Franciszek objawiał wprost wyjątkowy umiar i łagodność. Jego ujmująca uprzejmość i takt spowodowały, iż nazwano go “światowcem pośród świętych”. W kontaktach między ludźmi wyznawał zasadę: “Więcej much się złapie na kroplę miodu aniżeli na całą beczkę octu”. Według podania miał on w ten sposób odzyskać dla Kościoła kilkadziesiąt tysięcy kalwinów. W swojej żarliwości apostolskiej Franciszek posunął się do tego, że w przebraniu udał się do Genewy i złożył wizytę głowie Kościoła kalwińskiego, Teodorowi Beze, usiłując nakłonić go do powrotu na łono Kościoła katolickiego. Wizytę ponowił Franciszek aż trzy razy, chociaż nie dała ona konkretnych wyników.
Misja w Chablais trwała 4 lata. W roku 1599 papież Klemens VIII mianował Franciszka biskupem pomocniczym. Po otrzymaniu sakry biskupiej Franciszek udał się ponownie do Chablais, by dokończyć tam swoją misję (1601).
W 1602 r. został biskupem Genewy po śmierci biskupa Graniera. Z właściwą sobie żarliwością zabrał się natychmiast do dzieła. Rozpoczął od wizytacji 450 parafii swojej diecezji, położonej po większej części w Alpach. Niestrudzenie przemawiał, spowiadał, udzielał sakramentów świętych, rozmawiał z księżmi, nawiązywał bezpośrednie kontakty z wiernymi. Wizytował także klasztory. Zreformował kapitułę katedralną. Zdając sobie sprawę, jak wielkie spustoszenia może sprawić ignorancja religijna, popierał Bractwo Nauki Chrześcijańskiej. Za podstawę nauczania wiary służył katechizm, ułożony niedawno przez kardynała św. Roberta Bellarmina. Sam także cały wolny czas poświęcał nauczaniu. Stworzył nowy ideał pobożności – wydobył z ukrycia życie duchowe, wewnętrzne, praktykowane w klasztorach, aby “wskazywało drogę tym, którzy żyją wśród świata”. W roku 1604 zapoznał się Franciszek ze św. Joanną Franciszką de Chantal i przy jej współpracy założył nową rodzinę zakonną sióstr Nawiedzenia NMP (wizytek). Uzyskała ona zatwierdzenie papieskie w 1618 r. W 1654 r. przybyły one do Polski i zamieszkały w Warszawie. Zaproszony do Paryża w celu odbycia konferencji (1618-1619), Franciszek zapoznał się tu ze św. Wincentym a Paulo.
Zmarł nagle w Lyonie, w drodze powrotnej ze spotkania z królem Francji, w dniu 28 grudnia 1622 r. Jego ciało przeniesiono do Annecy, gdzie spoczęło w kościele macierzystym Sióstr Nawiedzenia. Jego serce zatrzymały jednak wizytki w Lyonie. Beatyfikacja odbyła się w roku 1661, a kanonizacja już w roku 1665. Papież Pius IX ogłosił św. Franciszka Salezego doktorem Kościoła (1877), a papież Pius XI patronem dziennikarzy i katolickiej prasy (1923). Ponadto czczony jest jako patron wizytek, salezjanów i salezjanek (Towarzystwa św. Franciszka Salezego, założonego przez św. Jana Bosko); Annecy, Chabery i Genewy.
Jego pisma wyróżniają się tak pięknym językiem i stylem, że do dnia dzisiejszego zalicza się je do klasyki literatury francuskiej. Do najbardziej znanych należą: Kontrowersje, Filotea, czyli wprowadzenie do życia pobożnego (1608) i Teotym, czyli traktat o miłości Bożej (1616). Zostało także sporo jego listów (ok. 1000).
Co roku w dzień wspomnienia św. Franciszka Salezego papież ogłasza orędzie na Światowy Dzień Środków Społecznego Przekazu. W Polsce ten dzień obchodzony jest w III niedzielę września.
Ikonografia przedstawia św. Franciszka Salezego w stroju biskupim – w rokiecie i mantolecie lub w stroju pontyfikalnym z mitrą na głowie. Jego atrybutami są: gorejąca kula ośmiopłomienna, księga, pióro, serce przeszyte strzałą i otoczone cierniową koroną trzymane w dłoni.
http://www.brewiarz.katolik.pl/czytelnia/swieci/01-24a.php3
Święty Franciszek patronem dziennikarzy
W 1923 r. papież Pius XI ogłosił św. Franciszka patronem dziennikarzy i katolickiej prasy, jest on również patronem poetów i osób niesłyszących. Dlaczego to właśnie Franciszkowi Salezemu (1567-1622) przypisano patronat nad prasą katolicką? W rok po święceniach kapłańskich otrzymał on od biskupa zadanie ponownego przywrócenia dla Kościoła katolickiego licznych mieszkańców kantonu Chablais, którzy pozostając poddanymi katolickiego księcia Sabaudii, ulegli wpływom kaznodziejów kalwińskich i porzucili wiarę rzymską. Początkowo jego starania nie odnosiły skutku, aż do czasu, gdy zaczął pisać traktaty w formie krótkich artykułów objaśniających prawdy wiary chrześcijańskiej w świetle Pisma Świętego. Teksty były wolne od polemizowania, ale przepełnione pasterską miłością i zatroskaniem o dusze sobie powierzone. Było to więc prekursorskie wykorzystanie prasy w ewangelizacji, które pozostaje do dziś dla mediów katolickich wzorem i wskazówką, tym bardziej że dzieło św. Franciszka odniosło spektakularny sukces i wielu powróciło na łono Kościoła.
Rady, jakich udzielał, były bardzo praktyczne i dotyczyły np. codziennego rachunku sumienia zalecanego wieczorem:
Dziękujmy Bogu, że nas zachował przy życiu w ciągu dnia ubiegłego.
Badamy, jakeśmy się zachowali w każdej godzinie dnia. Aby nam to poszło łatwiej, przypominamy sobie, gdzieśmy byli, z kim przestawaliśmy i czym byliśmy zajęci.
Gdy się okaże, żeśmy spełnili coś dobrego, dziękujmy za to Bogu. Gdy przeciwnie, popełniliśmy coś złego myślą, słowem lub uczynkiem, przepraszamy Majestat Boski, postanawiamy spowiadać się z tego przy pierwszej sposobności i przyrzekamy troskliwą poprawę.
Następnie polecamy Opatrzności Bożej swoją duszę i ciało, Kościół św., krewnych i przyjaciół. Prosimy Najświętszą Pannę, Anioła Stróża i Świętych Pańskich, by czuwali nad nami i za nas. I z błogosławieństwem Boga udajemy się na spoczynek, którego potrzeba płynie z Jego woli.
Modlitwa do św. Franciszka Salezego
Święty Franciszku Salezy,
prawdziwy wzorze świętości,
który zdołałeś połączyć w sobie prostotę gołębicy z roztropnością węża;
który rozpoznałeś znaki czasów tobie współczesnych
oraz prowadziłeś głębokie życie kontemplacyjne;
który wypełniony wszystkimi darami Ducha Świętego
pokazałeś nam nową drogę pobożności,
prostą i pewną ścieżkę do świętości.
Wyproś u Pana łaskę podążania za Twoimi wskazaniami,
ponieważ żyjąc jak Ty, mogę otrzymać radość wieczną
i cieszyć się z Aniołami i Świętymi w niebie. Amen.
Modlitwa dziennikarza do św. Franciszka Salezego
Panie Jezu Chryste,
Ty mnie wezwałeś, abym służył bliźnim poprzez środki komunikacji społecznej.
Za wstawiennictwem św. Franciszka Salezego, wiernego głosiciela Ewangelii,
spraw, abym potrafił czynić to w duchu posłuszeństwa prawdzie,
z odwagą stawania w jej obronie w każdych okolicznościach.
Pomagaj mi także łączyć prawdę z miłością,
abym nigdy nie zranił niczyjej godności,
ale bym czynił wszystko, co w mojej mocy,
by zawsze zwyciężała sprawiedliwość i pokój;
abym nie miał względu na osoby,
ale wypełniał moją misję z pokorą, szczerością i w wolności serca.
Uczyń mnie także świadkiem miłości, która pochodzi od Ciebie,
oraz prawdy, która wyzwala i zbawia,
który z Bogiem Ojcem żyjesz i królujesz na wieki wieków. Amen.
http://www.edycja.org.pl/content.php?ContentId=71
Benedykt XVI
Św. Franciszek Salezy
Audiencja generalna 2 marca 2011
Drodzy bracia i siostry!
«Dieu est le Dieu du coeur humain» — «Bóg jest Bogiem ludzkiego serca» (Traktat o miłości Bożej, I, XV): w tych pozornie prostych słowach odzwierciedla się duchowość św. Franciszka Salezego, wielkiego mistrza, biskupa i doktora Kościoła, o którym chciałbym wam dzisiaj mówić. Urodził się w 1567 r. w przygranicznym regionie Francji. Był synem hrabiego Boisy, ze starej szlacheckiej rodziny sabaudzkiej. Żył na przełomie XVI i XVII w., toteż przyswoił sobie najlepsze elementy nauki i zdobycze kultury kończącego się stulecia, łącząc z dziedzictwem humanizmu charakterystyczne dla prądów mistycznych otwarcie na absolut. Staranne wykształcenie otrzymał w szkole średniej w Paryżu, gdzie studiował również teologię, a potem w Padwie spełnił pragnienie swego ojca i ukończył celująco studia prawnicze, uzyskując doktorat in utroque iure — w zakresie prawa kanonicznego oraz prawa cywilnego. Gdy w pogodnym okresie młodości zaczął zastanawiać się nad myślą św. Augustyna i św. Tomasza z Akwinu, wpadł w głęboki kryzys i zaczął zadawać sobie pytania o swoje zbawienie wieczne i o to, co mu przeznaczy Bóg, a główne kwestie teologiczne swojej epoki przeżywał jako prawdziwy dramat duchowy. Modlił się gorąco, ale dręczyły go tak głębokie wątpliwości, że przez kilka tygodni nie mógł prawie nic jeść ani spać. W najtrudniejszym momencie próby udał się do kościoła dominikanów w Paryżu, otworzył serce i tak się modlił: «Cokolwiek się zdarzy, Panie, który masz wszystko w swoim ręku, i którego drogami są sprawiedliwość i prawda, cokolwiek rozporządziłeś w stosunku do mnie (…); Ty, który jesteś zawsze sprawiedliwym Sędzią i miłosiernym Ojcem, będę Cię miłował, Panie (…), będę Cię miłował tutaj, o mój Boże, i będę zawsze pokładał nadzieję w Twoim miłosierdziu, i zawsze będę Cię na nowo wielbił (…). O Panie Jezu, Ty będziesz zawsze moją nadzieją i moim zbawieniem w krainie żyjących» (I Proc. Canon., vol. I, art. IV). Dwudziestoletni Franciszek odnalazł pokój w radykalnej i wyzwalającej miłości Boga, która pozwala miłować Go nie prosząc o nic w zamian i ufać w miłość Bożą; nie pytać więcej, co Bóg ze mną pocznie: miłuję Go po prostu, niezależnie od tego, jak wiele mi daje lub nie daje. W ten sposób znalazł pokój, a problem predestynacji — który był przedmiotem dyskusji w tamtych czasach — rozwiązał się, ponieważ nie szukał niczego więcej niż to, co mógł mieć od Boga: po prostu Go miłował, zdawał się na Jego dobroć. Na tym polegał będzie sekret jego życia, który znalazł wyraz w jego głównym dziele, zatytułowanym: Traktat o miłości Bożej.
Pokonując opór ojca, Franciszek poszedł za głosem Bożego powołania i 18 grudnia 1593 r. przyjął święcenia kapłańskie. W 1602 r. został biskupem Genewy, która była tak silnym ośrodkiem kalwinizmu, że siedziba biskupa znalazła się «na wygnaniu» w Annecy. Jako pasterz ubogiej i niespokojnej diecezji, znający zarówno surowość, jak i jej piękno, pisze: «Spotkałem Go [Boga] pełnego słodyczy i łagodności, pośród naszych wysokich i niedostępnych gór, gdzie wiele prostych dusz miłowało Go i adorowało prawdziwie i szczerze; a sarny i kozice biegały wśród groźnych lodów, by głosić Jego chwałę» (List do Matki de Chantal, październik 1606, w: Oeuvres, éd. Mackey, t. XIII, s.223). Oddziaływanie jego życia i nauczania na Europę tamtej epoki i w następnych stuleciach było jednakże ogromne. Był apostołem, kaznodzieją, pisarzem, człowiekiem czynu i modlitwy, z zaangażowaniem wprowadzał w życie ideały Soboru Trydenckiego; był uczestnikiem sporu i dialogu z protestantami, doświadczając coraz bardziej, że choć teologiczna dyskusja jest konieczna, to bardzo skuteczne są osobiste stosunki i miłość. Były mu powierzane misje dyplomatyczne na szczeblu europejskim, a także społeczne misje mediacyjne i pojednawcze. Św. Franciszek był jednak przede wszystkim przewodnikiem dusz: spotkanie z młodą kobietą, panią Charmoisy, natchnęło go do napisania jednej z najbardziej poczytnych książek epoki nowożytnej: Filotea, czyli droga do życia pobożnego; z jego głębokiej komunii duchowej z obdarzoną nadzwyczajną osobowością św. Joanną Franciszką de Chantal zrodziła się nowa rodzina zakonna, Zakon Nawiedzenia, nacechowany — tak jak pragnął tego Święty — przez całkowite poświęcenie się Bogu w prostocie i pokorze, w czynieniu nadzwyczajnie dobrych rzeczy zwyczajnych: «pragnę, by jedynym ideałem moich córek — pisze — było wielbienie [Naszego Pana] swoją pokorą» (List do Mgr de Marquemond, czerwiec 1615). W 1622 r., w wieku 55 lat, zakończył wypełnione apostolskimi trudami w ciężkich czasach życie.
Franciszek Salezy żył stosunkowo krótko, ale bardzo intensywnie. Życie tego świętego jest wyrazem rzadko spotykanej pełni, przejawiającej się w spokojnych poszukiwaniach intelektualnych, ale także w bogactwie jego uczuć, w «słodyczy» jego nauczania, które wywarło wielki wpływ na świadomość chrześcijańską. W jego postępowaniu widoczne były różne aspekty, jakie pojęcie humanitas może przyjmować tak dzisiaj, jak w przeszłości: kultura i uprzejmość, wolność i delikatność, szlachetność i solidarność. W jego wyglądzie było coś z majestatu środowiska, w którym żył, z całą prostotą i naturalnością. Dawne słowa i obrazy, którymi się posługiwał, nieoczekiwanie mają w uszach dzisiejszego człowieka brzmienie ojczystego i swojskiego języka.
Do Filotei, idealnego odbiorcy swojej Drogi do życia pobożnego (1607 r.), Franciszek Salezy kieruje wezwanie, które w tamtych czasach mogło sprawiać wrażenie rewolucyjnego. Jest to zachęta, by całkowicie oddać się Bogu, w pełni żyjąc w świecie oraz wykonując zadania związane z własnym stanem. «Moim zamiarem jest pouczyć tych, którzy żyją w mieście, w stanie małżeńskim, na dworze» (Wstępdo Drogi do życia pobożnego). Dokument, którym papież Pius IX ponad dwieście lat później ogłosi go doktorem Kościoła, kładzie nacisk na to rozszerzenie powołania do doskonałości, do świętości. Czytamy w nim: «[prawdziwa pobożność] dotarła aż do tronu królów, do namiotu dowódców wojsk, do sali, w której zasiadają sędziowie, do urzędów, sklepów, a nawet do szałasów pasterzy» (brewe Dives in misericordia, 16 listopada 1877 r.). Tak rodziło się dowartościowanie roli świeckich, troska o poświęcenie rzeczy doczesnych i uświęcenie spraw codziennych, na które położy nacisk Sobór Watykański II oraz duchowość naszych czasów. Powstawał ideał człowieczeństwa pojednanego, łączącego harmonijnie działalność w świecie i modlitwę, stan świecki i szukanie doskonałości, z pomocą łaski Bożej, która przenika człowieka i oczyszcza go, nie niszcząc, a wynosząc na Boże wyżyny. Teotymowi, dorosłemu chrześcijaninowi, dojrzałemu duchowo, dla którego kilka lat później przeznacza Traktat o miłości Bożej (1616 r.), św.Franciszek Salezy daje bardziej złożoną lekcję. Zakłada ona, na początku, precyzyjną wizję człowieka, pewną antropologię: «rozum» człowieka, co więcej — «dusza rozumna» przedstawiona w niej jest jako harmonijna budowla, świątynia, składająca się z wielu pomieszczeń rozmieszczonych wokół centrum, nazywana przez niego — i wielkich mistyków — «szczytem», «wyżyną» ducha lub «głębią» duszy. To punkt, w którym rozum, pokonawszy wszystkie stopnie, «zamyka oczy», a poznanie i miłość stają się jednym (por. księga I, rozdz. XII). W słynnym zdaniu św.Franciszek zawarł prawdę, że w swoim wymiarze teologalnym, Bożym, miłość stanowi rację istnienia wszystkich rzeczy, we wznoszeniu się ku górze bez pęknięć i przepaści: «Człowiek jest doskonałością wszechświata; duch jest doskonałością człowieka; miłość jest doskonałością ducha, a miłość chrześcijańska jest doskonałością miłości» (tamże, księga X, rozdz. I).
W okresie bujnego rozwoju mistyki Traktat o miłości Bożej stanowi prawdziwą summę i jednocześnie fascynujące dzieło literackie. Jego opis drogi do Boga zaczyna się od tego, że uznaje on «naturalną skłonność» (tamże, księga I, rozdz. XVI), wpisaną w serce człowieka, choć jest on grzesznikiem, do umiłowania Boga ponad wszystko. Posługując się Pismem Świętym jako wzorcem, św.Franciszek Salezy mówi o zjednoczeniu Boga z człowiekiem, poprzez całą serię obrazów przedstawiających relację międzyosobową. Jego Bóg jest ojcem i panem, oblubieńcem i przyjacielem, ma cechy matki i karmicielki, jest słońcem, którego tajemniczym objawieniem jest nawet noc. Taki Bóg przyciąga do siebie człowieka więzią miłości, czyli prawdziwej wolności: «w miłości nie ma skazanych na ciężkie roboty ani niewolników, lecz wszystko sobie podporządkowuje w posłuszeństwie z tak rozkoszną siłą, że choć nic nie jest równie mocne jak miłość, to nic nie jest równie miłe jak jej siła» (tamże, księga I, rozdz. VI). W traktacie omawianego przez nas świętego znajdujemy głęboką medytację o ludzkiej woli oraz opis tego, jak ona się rodzi, przemija, umiera, aby żyć (por. tamże, księga IX, rozdz. XIII), całkowicie zdając się nie tylko na wolę Boga, ale na to, co Jemu się podoba, Jego bon plaisir — Jego upodobanie (por. tamże, księga IX, rozdz. I). W szczytowym punkcie zjednoczenia z Bogiem, oprócz porywów ekstazy kontemplacyjnej są też konkretne przejawy miłości, która staje się wrażliwa na wszystkie potrzeby innych i którą on nazywa «ekstazą życia i uczynków» (tamże, księga VII, rozdz. VI).
Lektura książki o miłości Bożej, a zwłaszcza licznych listów, związanych z kierownictwem i przyjaźnią duchową, pozwala zauważyć, jak wielkim znawcą ludzkiego serca był św. Franciszek Salezy. Pisze w liście do św. Joanny de Chantal: «Oto reguła naszego posłuszeństwa, którą piszę wam wielkimi literami: Należy czynić wszystko z miłości, nic na siłę — bardziej kochać posłuszeństwo niż lękać się nieposłuszeństwa. Zostawiam wam ducha wolności, ale nie tego, który wyklucza posłuszeństwo, bo taka jest wolność świata, ale tego, który wyklucza przemoc, pochopność i nadmierne skrupuły» (List z 14 października 1604 r.). Nieprzypadkowo u źródeł wielu nurtów w pedagogice i duchowości naszych czasów odnajdujemy ślady tego właśnie mistrza, bez którego nie byłoby św. Jana Bosko ani heroicznej «małej drogi» św.Teresy z Lisieux.
Drodzy bracia i siostry, w naszych czasach, gdy szukamy wolności, również w sposób burzliwy i pełen niepokoju, nie powinna nam umknąć aktualność tego wielkiego mistrza duchowości i pokoju, wpajającego swoim uczniom «ducha wolności», prawdziwej wolności, który jest uwieńczeniem fascynującego i wyczerpującego nauczania o tym, czym jest miłość. Św. Franciszek Salezy jest wzorem świadka chrześcijańskiego humanizmu; właściwym sobie stylem w często poetyckich przypowieściach przypomina, że we wnętrze człowieka wpisana jest głęboko tęsknota za Bogiem i że tylko w Nim znajduje on prawdziwą radość i najpełniejszą samorealizację.
po polsku:
Witam serdecznie obecnych tu Polaków. Św.Franciszek Salezy nauczał, że każdy człowiek odczuwa w swojej duszy tęsknotę za Bogiem. Tylko w Nim może znaleźć prawdziwą radość i spełnienie samego siebie. Zachęcał wszystkich, by jednoczyli się z Bogiem, trwali na modlitwie nawet wśród najbardziej licznych obowiązków. Niech ta zachęta będzie i dla nas ważnym przypomnieniem. Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus.
opr. mg/mg
Copyright © by L’Osservatore Romano (5/2011) and Polish Bishops Conference
http://www.opoka.org.pl/biblioteka/W/WP/benedykt_xvi/audiencje/ag_02032011.html#
Franciszek Salezy (św.): Szczyć się, że jesteś niczym
Szczyć się, że jesteś niczym. Bądź z tego zadowolona, gdyż twoja marność jest przedmiotem dobroci Boga, który ogarnia ją swoim miłosierdziem. Najnędzniejsi spośród żebraków, których rany są największe i odrażające, uważani są za żebraków najlepszych, gdyż mają największą szansę otrzymania jałmużny. Z nami jest podobnie jak z żebrakami – najnieszczęśliwsi są w najlepszej sytuacji. Miłosierdzie Boże chętnie się ku nim zwraca.
Proszę cię, upokarzajmy się, pokazując u progu świątyni Bożej litości jedynie nasze rany i nędzę. I pamiętaj, aby pokazywać je z radością, czerpiąc pociechę ze swej wewnętrznej pustki, aby nasz Pan napełnił cię swoim Królestwem.
(Oeuvres complètes de saint François, XIII [fragm.], św. Franciszek Salezy)
http://www.opoka.org.pl/biblioteka/W/WP/benedykt_xvi/audiencje/ag_02032011.html#
Św. Franciszek Salezy
Doskonałość polega na zwalczaniu niedoskonałości
Oblubieniec Boski mówi: Na ziemi widać już kwiaty, nadszedł czas przycinania winnic. O Filoteo, czy kwiatami naszych serc nie są dobre pragnienia? Otóż gdy tylko one się ukażą, trzeba wziąć do ręki nóż ogrodniczy, aby wyciąć z naszego sumienia wszystkie sprawy martwe i zbyteczne. Kiedy cudzoziemka miała poślubić Izraelitę, powinna była złożyć strój niewoli swojej, obciąć paznokcie i zgolić włosy. Podobnie dusza dążąca do zaszczytu zostania oblubienicą Syna Bożego ma obowiązek porzucić dawnego człowieka i przyoblec się w nowego, a więc pozbyć się grzechu, następnie odrzucić i usunąć wszelkiego rodzaju przeszkody, które odwodzą od miłości Bożej. Oczyszczenie się z grzesznych skłonności jest początkiem naszego zdrowia.
Św. Paweł w jednej chwili został oczyszczony oczyszczeniem doskonałym jak św. Katarzyna Genueńska, św. Magdalena, św. Pelagia i inni. Jednak ten sposób oczyszczenia jest tak cudowny i nadzwyczajny w porządku łaski, jak zmartwychwstanie umarłych w porządku natury, dlatego nie powinniśmy się spodziewać go dla siebie. Zwykle oczyszczenie i uleczenie tak ciała, jak i duszy odbywa się powoli, stopniowo, krok za krokiem, z trudem – i potrzebuje czasu. […] Duszę, która przechodzi od grzechu do pobożności, porównuje Pismo Święte do jutrzenki, która wschodząc, nie rozprasza ciemności w jednej chwili, ale z wolna. Uleczenie dokonujące się stopniowo zawsze jest pewniejsze – mówi przysłowie. Choroby duszy a także ciała przybywają konno i to galopem, a ustępują pieszo krok za krokiem.
A więc w oczyszczaniu serca, Filoteo, trzeba zdobyć się na odwagę i cierpliwość. Jak politowania godny jest widok dusz, które widząc, że po ćwiczeniu się przez jakiś czas w pobożności podlegają wielu niedoskonałościom; popadają w niepokój, zamieszanie; zniechęcają się i niemal pozwalają ogarnąć swe serce pokusie, żeby cofnąć się i wszystko porzucić. Dla niektórych dusz niebezpieczna jest także przeciwna pokusa. Wyobrażają sobie, że od pierwszego dnia wyzbyły się swoich wad, uważają się za doskonałe, choć ledwie pierwsze kroki postawiły i zrywają się do lotu bez skrzydeł. O Filoteo, jak wielkie grozi im niebezpieczeństwo, że ponownie zapadną w chorobę, jeśli za wcześnie wydostaną się z rąk lekarza! […]
Praca nad oczyszczeniem naszej duszy może i powinna skończyć się dopiero z naszym życiem. A zatem niech nas nie niepokoją nasze niedoskonałości, bo nasza doskonałość polega na ich zwalczaniu; a nie możemy ich zwalczać, gdy ich nie widzimy, ani pokonać, gdy ich nie spotykamy. Nasze zwycięstwo nie polega na tym, aby ich nie odczuwać, ale aby nie zezwalać na nie. To zaś, że nas niepokoją, nie znaczy jeszcze, że na nie zezwalamy. Dla ćwiczenia się w pokorze powinniśmy nieraz ponosić rany w tej walce duchowej. Jednakże zostaniemy pokonani tylko wtedy, gdy stracimy życie duszy lub odwagę. Niedoskonałości zaś i grzechy powszednie nie zdołają pozbawić nas życia duchowego, bo traci się je tylko przez grzech śmiertelny. A więc pozostaje nam tylko nie tracić odwagi: Uwolnij mnie, Panie – mówił Dawid – od lękliwości ducha i od nawałności. Jesteśmy w tym szczęśliwym położeniu w tej walce, że zawsze zwyciężymy, bylebyśmy tylko chcieli walczyć.
Św. Franciszek Salezy, Filotea. Wprowadzenie do życia pobożnego, Klasztor Sióstr Wizytek, Kraków 2000, s. 28-30.
pokusa niepokoju – św. Franciszek Salezy
„Niepokój nie jest pokusą pojedynczą, ale źródłem, z którego i przez które spływa wiele pokus. Trzeba więc, bym ci o nim co nieco powiedział.
Smutek nie jest niczym innym, jak boleścią ducha, którą odczuwamy z powodu zła będącego w nas wbrew naszej woli, czy to będzie zło zewnętrzne, jak ubóstwo, choroba lub doznana wzgarda, czy też wewnętrzne, jak niewiedza, oschłość, wstręt czy pokusa. Gdy więc nasza dusza odczuje jakieś zło, boli ją ono, stąd zaś rodzi się smutek i natychmiastowe pragnienie pozbycia się tego zła, a więc i znalezienia na to sposobu. I dotąd ma ona słuszność, bo każdy z natury pragnie tego, co mu się wydaje dobre, a unika tego, co mu się wydaje złe.
Jeżeli dusza szuka sposobów pozbycia się jakiegoś zła dla miłości Boga, będzie ich szukać cierpliwie, z wolna, pokornie i spokojnie, spodziewając się swego wyzwolenia raczej od Opatrzności i dobroci Boga, niż od pracy, biegłości i pilności własnej. Jeżeli zaś stara się pozbyć tego zła dla miłości własnej, będzie się do tego rwała z pośpiechem i w gorączce, jak gdyby to dobro, którego pragnie, zależało raczej od niej niż od Boga. Nie mówię, że tak myśli, ale mówię, że śpieszy się tak, jakby w ten sposób myślała.
Jeżeli zaś nie może osiągnąć prędko tego, czego pragnie, popada w wielkie niepokoje i niecierpliwości. Ponieważ zaś nie tylko nie zmniejszają istniejącego zła, ale wręcz przeciwnie, jeszcze je pogarszają, pada dusza w stan utrapienia i niezmiernej udręki, odstępuje ją męstwo i tak opada na siłach, że wydaje się jej, iż nie ma już dla niej żadnego ratunku. Widzisz więc, jak smutek, z początku uzasadniony, rodzi niepokój, a niepokój wyradza nadmiar zasmucenia, bardzo niebezpieczny.
Niepokój jest największym złem, jakie może przydarzyć się duszy, wyjąwszy grzech. Bo jak bunty i niepokoje wewnętrzne niszczą państwa i zabierają im siły do skutecznej obrony przed nieprzyjacielem zewnętrznym, tak nasze serce, zatrwożone i zaniepokojone w samym sobie, traci siły potrzebne do zachowania cnót nabytych, a zarazem i możność przeciwstawienia się nieprzyjacielowi, który właśnie wtedy na wszelkie sposoby usiłuje, jak to mówią, w mętnej wodzie ryby łowić.
Niepokój pochodzi z nieumiarkowanej żądzy pozbycia się doznawanego zła lub nabycia spodziewanego dobra. A jednak nic bardziej nie pogarsza zła i nie oddala bardziej dobra, jak właśnie niepokój i pośpiech. Ptaszki zaplątują się w sidłach i w sieci przez to, że gdy w nie wpadną, zamiast się z nich pomału wydobywać, szarpią się i trzepocą, a przez to coraz się bardziej wikłają.
Gdy więc poczujesz żądzę pozbycia się jakiegoś zła albo dostąpienia czego dobrego, przede wszystkim uspokój swój umysł, sąd i wolę, a potem szukaj możliwości spełnienia swego pożądania zwolna i ostrożnie, dochodząc do tego najwłaściwszymi sposobami. Kiedy mówię: z wolna, nie ma to znaczyć, że masz się starać o pozbycie zła niedbale, lecz bez zbytniego pośpiechu, bez trwogi i bez niepokoju. Inaczej bowiem osiągnąć pożądany skutek, wszystko popsujesz i jeszcze się bardziej zawikłasz.
Dusza moja zawżdy w rękach moich o Panie! I nie zapomniałem zakonu Twego – woła król Dawid. Wglądaj w swoją duszę kilka razy dziennie, a przynajmniej rano i wieczorem, żeby widzieć, czy jest ona w twoich rękach, to jest, czy nie wykradła ci jej jakaś namiętność lub jakiś niepokój. Zwróć uwagę na to, czy twoje serce jest na twój rozkaz, czy też może wymknęło ci się z rąk, by się oddać jakiemuś nieuporządkowanemu uczuciu miłości, zemsty, zazdrości, pożądliwości, obawy, znudzenia, czy rozradowania. A jeżeli gdzieś odbiegło, to przede wszystkim przywołaj je przed obecność Boską, oddając wszystkie jego uczucia i pożądania pod posłuszeństwo i kierunek świętej woli Bożej. Bo jak ci, co boją się stracić jakąś drogocenną rzecz, trzymają ją zaciśniętą w ręku, tak i my, idąc za przykładem króla Dawida, powinniśmy zawsze wołać: O, Boże mój, dusza moja jest w niebezpieczeństwie i dlatego trzymam ją zawsze w mym ręku i dzięki temu nie zapomniałem Twojego świętego prawa.
Nie pozwalaj, żeby cię niepokoiły twoje pożądania, chociażby były one najdrobniejsze i nic nie znaczące, bo gdyby za nimi przyszły wielkie i znaczące, zastałyby twoje serce już przygotowane do nieporządku i trwożnego niepokoju.
Gdy tylko poczujesz zbliżanie się niepokoju, polecaj się Bogu i postanawiaj nie zrobić nic z tego, czego by pragnęło twoje pożądanie, dopóki twoja niespokojność zupełnie nie minie, chyba że sprawy tej odłożyć nie można, wtedy bowiem powolnym i spokojnym wysiłkiem należy powstrzymać pęd pożądania, studząc je i miarkując, na ile jest się w stanie. Potem dopiero przystępuj do działania – nie według twej żądzy, lecz według roztropności.
Jeśli możesz odkryć swój niepokój przewodnikowi twej duszy, a przynajmniej zaufanemu i poważnemu przyjacielowi, bądź pewny, że zaraz się on ukoi, odkrycie bólu serca, wywiera bowiem w duszy taki sam skutek, jak puszczenie krwi w ciele trawionym gorączką. Jest to lek nad lekami. Święty król Ludwik dał swemu synowi taką radę: Jeżeli masz w sercu niepokój, odkryj go natychmiast spowiednikowi lub przyjacielowi, a lżej ci będzie na sercu bo się umocnisz na duchu”.
św. Franciszek Salezy, „Filotea czyli droga do życia pobożnego”, Warszawa 2001, (roz. XI o niepokoju) 303-306.
https://dzielodlapokoju.wordpress.com/2012/06/24/pokusa-niepokoju-sw-franciszek-salezy/
*********
Heretycy są heretykami i zasługują na to miano dlatego, że spośród artykułów wiary wybierają te, które im odpowiadają i dogadzają, wszystkie inne zaś odrzucają odmawiając im słuszności. Katolicy natomiast są katolikami, gdyż bez wyboru i jakichkolwiek zastrzeżeń, z niewzruszoną gotowością i stanowczością przyjmują całość nauki Kościoła. Zupełnie tak samo dzieje się w dziedzinie miłości. Czynić jakiś wybór pomiędzy Bożymi przykazaniami, czyli chcieć praktykować jedne, równocześnie gwałcąc pozostałe – nie jest niczym innym niż herezją przeciw świętej miłości.
Ten, który powiedział: Nie zabijaj! – powiedział także: Nie cudzołóż! Jeśli więc nie zabijasz, a popełniasz cudzołóstwo, to wstrzymujesz się od zabójstwa nie dla miłości Boga, lecz z jakiś innych względów skłaniających cię do wyboru raczej tego przykazania, niż innego. Taki zaś wybór jest właśnie herezją w zakresie miłości. Jeśliby ktoś powiedział mi, że z miłości, jaką dla mnie żywi, nie chce uciąć mi ręki, a natomiast przyszedłby wyrwać mi oko, zranić mnie w głowę lub przeszyć mnie na wylot szpadą, to chyba słusznie mogę zawołać: Jak śmiesz twierdzić, że to z miłości nie chcesz uciąć mi ręki, skoro wyrywasz mi oko nie mniej dla mnie cenne, albo – co gorsza – dziurawisz mi ciało ostrzem szpady?
Jest bezsporną prawdą, że dobro wywodzi się zawsze z przyczyny całkowitej i pełnej, zło zaś – z każdego braku. Aby jakiś akt był aktem prawdziwej miłości, musi on pochodzić z miłości pełnej, ogólnej, powszechnej, obejmującej wszystkie przykazania Boże. Wystarczy uchybić miłości przekraczając którekolwiek z przykazań, aby nasza miłość nie była już ani pełna, ani powszechna. Serce zaś, w którym ta miłość przebywa, nie jest wtedy już sercem prawdziwego miłośnika, i – co za tym idzie – nie jest również sercem naprawdę dobrym.
Św. Franciszek Salezy, Traktat o miłości Bożej
Read more: http://www.pch24.pl/o-herezji,4945,i.html#ixzz3PffaEEa5
*****
KAZANIE
O Wieczności Kościoła Świętego
ŚW. FRANCISZEK SALEZY
BISKUP I KSIĄŻĘ GENEWY, DOKTOR KOŚCIOŁA
––––––––
Vidi Civitatem Sanctam Ierusalem novam descendentem
de coelo a Deo, paratam sicut Sponsam
ornatam viro suo. APOC. c. 21.
Widziałem miasto święte Jeruzalem nowe zstępujące
z Nieba od Boga, bogato przybrane jako Oblubienica
dla swojego Oblubieńca.
Wielki Sekretarz Boski mówi na tym miejscu, że Kościół jest Miastem nowym, przybranym od Boga, jako Oblubienica dla swojego Oblubieńca. Jaka rozumiecie Moi Najmilsi Bracia miałaby być Oblubienica, żeby była według myśli swego Ulubionego, i gdyby ją Oblubieniec sam formował według woli swojej? Ja rozumiem żeby ją uczynił jak najpiękniejszą, najświętszą i żeby jak najdłużej żyła, gdyż nie masz równego afektu jako Oblubieńca względem Oblubienicy, luboć za czasem długiego w małżeństwie pomieszkania odmienia wolę dla zepsowanej natury naszej. O w jakiej byłaby doskonałości Oblubienica! kiedyby właśnie miała wszystkie te przymioty, których jej Oblubieniec życzy. Pomyślcie tedy proszę, jakie musi być to święte Miasto, które Bóg dla siebie samego zgotował jako Oblubienicę; zaprawdę nader musi być piękna, mądra, przy długowiecznym życiu, bo to zwyczajna jest życzyć aby spowinowacenie jako najdłużej trwało. Bez wątpienia Bóg wystawił ten Kościół w tak mocnej sile i tak stale, że na wieki trwać będzie: czego ja teraz dowiodę jasnymi racjami, z okazji którą potym powiem. A żeby to było ku większej czci i chwale Bożej, prośmy o przyczynę Najświętszej Panny, mówiąc: Zdrowaś MARYJA.
Nic nie wątpię że wiecie Moi Najmilsi Chrześcijanie, jako przy stworzeniu świata Majestat Boski widząc ziemię i morze napełnione zwierzętami i rybami, błogosławił im wszystkim i dał siłę przyrodzeniu ich aby się rozmnażały aż do skończenia świata. Stworzywszy także człowieka błogosławił go udzielając mu tejże doskonałości, i od tego czasu wszystkie rzeczy żywot mające mnożą się. Co zaś do nas, każdy wie dobrze, że prostą linią i następnością synowie od Rodziców pochodzimy z tej mocy, którą Bóg dał Rodzicom naszym, i przykazał rozmnożenie. I zaprawdę przynależało to Bogu i Jego mądrości, aby konserwował świat, który raz tak chwalebnie wystawił.
Tymże sposobem, Najmilsi Bracia Moi, kiedy się upodobało temuż Majestatowi Boskiemu odnowić świat, i założyć Kościół swój, tak mu błogosławił, że zawsze się rozmnażać miał, tym sposobem, że prawdziwy Kościół który jest teraz, bierze swoje duchowne rozmnożenie od jednego do drugiego, zacząwszy od powtórnego Adama Chrystusa Pana: a kto by się temu sprzeciwiał, krzywdę by czynił Krwi Jego, która nie mniejszego jest skutku do założenia na wieczne czasy Kościoła swojego, jako krew Adama w rozmnożeniu ludzi. Wiecie bowiem dobrze, iż jako Adam zostawił rozmnożenie nie ustające we krwi swojej, tak też i Chrystus Pan swojemu Kościołowi uczynił. A jeżeli świat dotąd trwa ze krwi Adama, czemuż by nie miał trwać Kościół z krwi Chrystusa Pana? co Dawid swymi chciał wyrazić słowy, kiedy mówi, że Bóg założył wiecznie Kościół; i że Pan jest niezmiernie potężny i chwalebny w mieście Boga naszego. Deus fundavit eam in aeternum, Magnus Dominus et laudabilis nimis, in civitate Dei nostri (1). I zaprawdę byłaby to rzecz nie przyzwoita tak zacnemu Fundatorowi, kiedyby na krótki czas jaki założył ten Kościół, który z tak wielkim weselem i okazałością wystawiał, i przy którego ufundowaniu wiele ucierpiał i łożył tak wielką cenę Krwi. Fundatur exultatione universae terrae mons Sion.
Więc proszę powiedzcie mi, czyliby to była przyzwoita, aby Chrystus przelał Krew swoją dla pojednania Kościoła swojego z Bogiem Ojcem, a potym ten Kościół byłby opuszczony i w rozsypkę poszedł? O zaiste tak zacny Pośrednik zasłużył na wieczny pokój przy ścisłym swoim z nim spowinowaceniu, o którym Izajasz mówi: Et foedus perpetuum feriam eis: Zawrę wieczne pakta z nimi: co mówi o Chrześcijanach.
Nigdy nie trzeba mówić, że Kościół umarł, ponieważ go swoim żywotem i śmiercią Zbawiciel Pan założył, jako to Paweł św. objaśnia, mówiąc te słowa: Et ipse dedit quosdam quidem Apostolos, alios Prophetas, alios Evangelistas, alios Pastores, et Doctores ad consummationem Sanctorum in opus ministerii, in aedificationem Corporis Christi, donec occurramus omnes in unitatem fidei et agnitionis Filii Dei. Bóg postanowił w Kościele swoim Apostołów, Proroków, Ewangelistów, Pasterzów, Doktorów, na dokonanie Świętych do usługi, na zbudowanie ciała Chrystusowego, aż się znidziemy wszyscy do jedności wiary, i poznania Boga (2).
Do czego się zgadza na drugim miejscu mowa tegoż Apostoła: Primitiae Christus, deinde ii qui sunt Christi, deinde finis: oportet illum regnare, donec ponat inimicos suos, sub pedibus ejus, novissima autem inimica destrueretur mors (3). JEZUS Chrystus jest początkiem najpierwszym, a dopiero po Nim ci którzy są Jego, a za tym nastąpi dokończenie; ale trzeba aby królował aż położy nieprzyjacioły swoje pod nogami. Widzicie, jako nie masz żadnej różności między Chrystusem i Jego wiernymi? między wiernymi i dokończeniem? Tak tedy Kościół trwać będzie na zawsze aż do końca, gdyż nie zwycięży nieprzyjaciół swoich aż do końca; a tym czasem Chrystus Pan będzie panował w Kościele Świętym, w pośrodku i na hańbę nieprzyjaciół swoich, według tego co jest powiedziano przez Psalmistę. Dixit Dominus Domino meo sede a dextris meis. etc. Virgam virtutis suae emittet Dominus ex Sion, dominare in medio. etc. (4). Ta rózga znaczy Zakon Ewangeliczny, o którym mówi w Psalmie 44. Sedes tua Deus in saeculum saeculi, virga directionis virga regni tui. Wynidzie z Syjonu jako prorokuje Izajasz: De Sion exibit lex, et Verbum Domini de Ierusalem. Pocznie się przez Chrystusa Pana. Oportebat Christum pati. etc. et praedicari in nomine ejus poenitentiam et remissionem peccatorum in omnes gentes, incipientibus ab Hierosolyma (5). Z tą tedy rózgą Zakonu Świętego króluje w pośrodku nieprzyjaciół swoich; to jest, że zawsze Kościół będzie nieporuszony, stały, i widomy, w którym Pan nasz panować i królować będzie: nawet w pośród największej nawałności burzliwego zamieszania przeciwności. Żadna tedy rzecz nie może Bogu wstrętu uczynić do przebywania w Kościele swoim, bo inaczej nie panowałby w pośrodku nieprzyjaciół swoich, aleby zostawał bez władzy i panowania na tym świecie. Do tego było to potwierdzono przez Anioła przy Wcieleniu Pańskim, i Zwiastowaniu Panny Najświętszej, kiedy powiedział, że będzie nazwany Synem Najwyższego, i że Bóg Mu da Stolicę Dawida Ojca Jego, aby królował w domu Jakuba na wieki, a królestwo Jego nie będzie miało końca. Cóż to jest za stolica Dawida, i co za Dom Jakuba? jeżeli nie Kościół wojujący; bo bez wątpienia, nie o stolicy doczesnej traktował, jakoby bowiem Chrystus Pan królował w domu Jakuba, kiedyby zarazem ustać miało państwo Jego?
Nadto Zbawiciel Pan sam dał tej wieczności Kościoła świadectwo u Jana świętego: Ego rogabo Patrem et alium Paraclitum dabit vobis, ut maneat vobiscum in aeternum, Spiritum veritatis. Będę prosił Ojca, a On wam da Pocieszyciela, który jest Duch prawdy, aby z wami wiecznie zostawał (6).
O jako to jest stałe upewnienie o asystencji Ducha Świętego! Spiritum veritatis, Ducha prawdy. Jakoż zcierpi kłamstwo? I u św. Mateusza: Ego vobiscum sum usque ad consummationem saeculi. Ja jestem z wami aż do skończenia świata (7). Ten tekst osobliwą obiecuje asystencję Kościołowi; a według starożytnego wykładu, rozumie się o przytomności Pana naszego w Przenajświętszym SAKRAMENCIE. Ale jakożkolwiek jest, to wszystko jednak wyraźnie pokazuje, że zawsze trwać będzie prawdziwy Kościół, w którym On nigdy nie przestanie mieszkać, a zatym z kim Pan będzie, kto takowego przemoże?
Izajasz daje tego dostateczne świadectwo, mówiąc: Cum venerit Redemptor Sion, hoc foedus meum cum eis dicit Dominus: Spiritus meus qui est in te, et verba mea quae posui in ore tuo, non recedent de ore tuo, et de ore seminis tui, dicit Dominus a modo et usque in sempiternum (8). Hoc foedus meum cum eis, id est Christianis. Albowiem naprzód mówi iż mieszkańcy zachodni będą się bać imienia Pańskiego, a ci którzy na wschodzie chwały Jego. Czegoż więcej trzeba na wywiedzenie wieczności Kościoła? Pełne tego są Proroctwa i Ewangelie.
Na tym jednym dowodzie u św. Mateusza mielibyśmy mieć dosyć, gdzie Chrystus sam mówi: Tu es Petrus et super hanc petram aedificabo Ecclesiam meam, et portae inferi non praevalebunt adversus eam. Tyś jest opoka, a na tej opoce zbuduję Kościół mój, którego bramy piekielne nie przemogą (9). Mówi: aedificabo, zbuduję, o jaki to budowniczy! Mówi: supra Petram, na opoce; o jaki to fundament! Et portae inferi etc. a bramy piekielne nie będą miały żadnej mocy przeciwko Kościołowi; jaka obietnica! Piekło ze wszystką potęgą nie przemoże go. Przez bramę rozumieją się siły; ale oprócz tego ja znajduję troje drzwi do piekła; to jest złość, nieumiejętność, i ułomność. Ani tedy ułomność w utrapieniach, ani nieumiejętność w wątpliwościach, ani złość z rozmysłem popełniona, góry nie mogą mieć nad tym Kościołem. Prawda jego jest tak jasna, i tak potężna, że jej sam Kalwin przyznaje prawdę na niektóre pomienione teksty: jako to względem ustawicznej asystencji, która jest obiecana Kościołowi, przydając do tego bardzo słuszną rację, kiedy mówi: iżby się to nam na mało przydało, gdyby Ewangelie i Duch Święty raz nam dany, zawsze z nami nie przemieszkiwał. Z czego się istność prawdy pokazuje, iż ją i sam nieprzyjaciel przyznać musi. Aleć odpowiecie mi, ponieważ Kalwin przyznaje i wyznawa tę prawdę, czemuż jej z taką dowodzisz pilnością? Dlatego, że fałsz jest niestateczny i nauka Kalwinowa także. Wyznaje tu tę prawdę bez refleksji i w zamyśleniu; a kiedy do podparcia fałszu przychodzi, tedy z niestateczności swojej udaje być Kościół za niewidomy, śmiertelny i błądzący.
Pytam się naszych Adwersarzów, jeżeli przy wznieceniu tej ich nowej wiary nie było Kościoła Chrystusa Pana? alić mi jedni z nich odpowiadają, że był; drudzy nie. Tym którzy mówią że był, odpowiedzmy: jeśli był jeden Kościół, toście i wy w nim byli, albo nie; jeśli powiedzą że nie byli, rzeczmy im: toście byli potępieni? gdyż, Non potest habere Deum Patrem etc. Ten który nie chce znać Kościoła za Matkę, nie może też mieć Boga za Ojca. Jeżeliście zaś byli w Kościele, gdzież na on czas był ten Kościół? Powiadają że był tam i sam niewidomy w sercach niektórych. Drudzy postrzegszy się że się nie mają czym zastawić, twierdząc że Kościół nie był, albo że był, ale niewidomy, mówią że od czasu którego oni powstali nie było Kościoła, ale wszyscy Apostatowie i bałwochwalcy, którzy go byli umorzyli i zatłumili przez swoje błędy, aż go dopiero oni za wieku swego wskrzesili. Przeciwko takowym pokazuję i dowodzę, że ten ogień jest nie zgaszony, któż bowiem nie widzi w tym konsekwencji? Kościół tedy jest jawny i wieczny, a Kalwiński nie był widziany, ani znany przed Kalwinem: zatym idzie że Kościół Kalwiński nie jest prawdziwym Kościołem. Otóż ta racja wszystkie ich obala fundamenta, otóż rujnuje wieżę Babel. I dlategoć szukają sposobu do wyjścia, raz mówiąc że Kościół był od wszelkiego czasu; a kiedy są pytani, gdzie był przed stą lat? twierdzą że był niewidomy. Drudzy dowodzą że go nie było, na co gdy się im pokazuje że to nie był prawdziwy Kościół, ponieważ prawdziwy Kościół ma nie ustawać, negują tego i mówią, że kiedy Kalwin zaczął, nie było Kościoła, bo był zrujnowany, a przez niego odnowiony jest i reformowany. A to mówią względem tego, że natenczas był tylko Kościół Katolicki, według ich nazwiska Papieski. Z czego Dubárias przezwał tenże Kościół wielką nierządnicą Antychrysta. Kalwin nie mniej mówi lib. 4, c. 1 et 3. Beza w swoim wyznaniu wiary cap. 5. Musculus libro de locis communibus.
I dlategomci jest przymuszony dowodzić przeciwko nim tej prawdy, która będąc bardzo pewna, uczy nas tego że Kościół naszych Adwersarzów który nie był widomy przed 50 albo 60 lat, i który nie był zawsze, nie jest prawdziwym Kościołem. Zatym idzie że ci wszyscy którzy w nim zostają, daleko są od wiecznego zbawienia, jeśli się nie nawrócą. Do tego nie tylkom dowiódł że ich Kościół nie jest prawdziwy Kościół, alem też pokazał jako jest nasz prawdziwy Kościół, wyznawający JEZUSA Chrystusa za głowę swoją, i trwający bez ustania w jedności Wiary Katolickiej Rzymskiej.
Czegoż się nauczymy z tej prawdy? Nauczymy się wychwalać Boga za tak wielką łaskę, z której nam zostawił Kościół zawsze trwający, do którego każdego czasu uciekać się możemy, i w nim dostąpić zbawienia wiecznego, postępując z tej niskości widomego Kościoła do niebieskiej Hierarchii, wzbudzając w sobie pragnienie żywota wiecznego, jako mówi Apostoł: Non contemplantibus nobis quae videntur, sed quae non videntur (10). Nie kontentujmyż się podnosić i aplikować umysłu ducha naszego do rzeczy tylko widomych, ale też i do niewidomych; bo jako ten Kościół trwa według ustawiczności świata tego, tak też drugi w niebie w przyszłym żywocie będzie ustawiczny, to jest wieczny. Uważając tedy trwałość tego Kościoła, powinniśmy się wzbijać myślą ku wieczności do tryumfującego, myśląc że Królestwo niebieskie jest wieczne: a zatym roztrząsając niebaczność swoją, iżeśmy dotąd żyli w zapomnieniu Królestwa sobie zgotowanego, przekładając tu na ziemi lada fraszkę i nikczemność nad chwałę jego wieczności, nie chcąc się do pracy przyłożyć ani staranie czynić o nabycie jej. O grzeszniku! jak wiele pracy podejmujesz dla trochy złota i jakiego zarobku, któreć jutro będzie odebrane, i przyjdzieć go zostawić, bo z sobą nic nie weźmiesz na drugi świat; a nie chcesz dla bogactw nieśmiertelnych uczynić sobie gwałtu, ani zwyciężyć gnuśności swojej. etc.
Św. Franciszek Salezy (a)
–––––––––––
Kazania ś. Franciszka Salezjusza, Biskupa i Xiążęcia Genewskiego, na niektóre Święta i Niedziele. Którym przydane są także Fragmenta niektórych Kazań, i Pieśni Salomonowych mistyczne objaśnienie. Niegdy przez Zakonnice Nawiedzenia Najświętszej Panny wiernie zebrane w Annesium, a teraz przez też Zakonnice Klasztoru Warszawskiego z Francuskiego języka na Polski przetłumaczone. Roku Pańskiego 1693. Z Dozwoleniem Zwierzchności. W Warszawie w Drukarniej Colleg. Scholarum Piarum, ss. 805-811.
(Pisownię i słownictwo nieznacznie uwspółcześniono; przypisy literowe od red. Ultra montes).
Przypisy:
(1) Psal. 47.
(2) ad Eph. c. 4.
(3) Epist. 1 Corin. 15
(4) Psal. 109.
(5) Lucae c. 24.
(6) Ioan. c. 14.
(7) Matt. c. 28.
(8) Isaiae c. 59.
(9) Matt. c. 16.
(10) 2 ad Cor. c. 4.
(a) “Św. Franciszek Salezy (Franciscus Salesius), Biskup, Wyznawca, Doktor Kościoła; – święto 29 stycznia.
Urodził się 21 sierpnia 1567 na zamku Sales pod Thorens (Sabaudia), jako najstarszy syn Franciszka de Sales pana na Nouvelles i Franciszki de Sionnas. Słuchał prawa w Paryżu i Padwie, postanowił jednak zostać kapłanem i przyjął święcenia w r. 1593. W ciągu 4 lat niezmordowaną pracą duszpasterską i bezgranicznym poświęceniem zdobywał z powrotem dla katolicyzmu całkiem już skalwinizowaną prowincję Chablais (b). W r. 1599 mianowany koadiutorem biskupa genewskiego, po jego śmierci w r. 1602 został biskupem Genewy (stolica w Annecy). Założył seminarium, organizował konferencje dla duchowieństwa i synody. Z św. Joanną Franciszką de Chantal założył zakon wizytek. Nadzwyczajną uprzejmością, dobrocią, łagodnością a zarazem mądrą stanowczością zdobywał tysiące dusz dla Chrystusa i Kościoła. Niezrównany spowiednik, kaznodzieja i pisarz duchowny. (Wstęp do życia pobożnego – Filotea, Traktat o miłości Bożej) (c). Umarł 28 grudnia r. 1622 w Lugdunie; grób w Annecy. Kanonizowany w r. 1665, ogłoszony Doktorem Kościoła w r. 1877, patronem dziennikarzy i literatów w r. 1923″. – Biskup Karol Radoński, Święci i Błogosławieni Kościoła Katolickiego. Encyklopedia Hagiograficzna. Warszawa – Poznań – Lublin [1947], s. 135.
http://www.ultramontes.pl/salezy_o_wiecznosci_kosciola.htm
Św. Franciszek Salezy nawraca heretyków
(Misja w Chablais)
KS. M. HAMON
–––––––
ROZDZIAŁ I.
Misja w Chablais. – Trudności, jakie w początkach napotyka. –
Pobyt Franciszka w twierdzy Allinges. – Kontrowersje z heretykami.
Od r. 1593 do lutego 1595 r.
Podczas gdy Franciszek Salezy z niestrudzonym poświęceniem oddawał się pracom kapłańskim, Opatrzność otworzyła przed nim nowe pole działania. Prowincja Chablais, przez długi czas pustoszona wojną i poddana herezji, miała wreszcie odetchnąć pokojem zawieszenia broni i stać się przedmiotem apostolskiej gorliwości Świętego, która na wskroś opanowała jego duszę. Aby dobrze zrozumieć opowiadane dzieje, potrzeba cofnąć się nieco wstecz.
W r. 1536 protestanci kantonu berneńskiego, posuwający swój zapał sekciarski aż do fanatyzmu, skorzystali z chwili, gdy Karol III, książę sabaudzki, wiódł wojnę z Franciszkiem I, który zajął większą część jego posiadłości, i napadli ze swej strony na obwody Vaud, Gex oraz kasztelanie: Ternier (Saint-Julien) i Gaillard. Zdobycie tych krajów było w tych warunkach sprawą kilku dni. Stąd posuwali swój zabór bez oporu, stając się panami zachodniej części prowincji Chablais (1). Cały podbity kraj, po drugiej stronie jeziora genewskiego, podzielili na dwa okręgi: Thonon i Ternier-Gaillard. Podczas pierwszych miesięcy swego panowania pozostawili katolikom wolność wyznania, lecz porozsyłali na wszystkie strony swoich pastorów, ażeby kazaniami pociągać ludność do herezji. W mieście Thonon wybuchły rozruchy, spowodowane oporem mieszkańców przeciw nieproszonym kaznodziejom, w następstwie heretycy zabronili publicznego wyznawania religii katolickiej; zamilkły dzwony, zrzucono krzyże z wieżyc, pozdzierano obrazy, wypędzono księży, nie chcących ulec apostazji, wygnano zakonnice z ich zgromadzeń i prawie wszędzie ponaznaczano protestanckich pastorów na miejsce kapłanów katolickich. Ten stan rzeczy przetrwał aż do 1564 roku, kiedy Emanuel Filibert, syn i następca Karola III, bohater swojego wieku (2), odebrał od Henryka wszystko, co Franciszek I wydarł jego ojcu i wymógł na Berneńczykach zwrot zachodniej części Chablais, z tym wszakże warunkiem, że protestantyzm pozostanie religią panującą, że pastorowie będą opłacani przez skarb, a kult katolicki nie zostanie wzbronionym (3). Ten warunek, choć niesłychanie twardy, nie zdawał się księciu wystarczającym dla zadowolenia jego niebezpiecznych sąsiadów. Przekonany, że tylko pod wpływem strachu przed jego siłą zbrojną zgodzili się na układy i ze z dniem, gdy przestaną się jej obawiać, pośpieszą odebrać to, co odstąpili, ustanowił, w porozumieniu z Grzegorzem XIII, w celu zaszachowania ich napaści, zakon rycerzy Świętych Maurycego i Łazarza (4). Papież oddał im wszystkie dobra kościelne w Chablais i innych dzierżawach, odebrane od heretyków, w tych miejscowościach, gdzie nie sprawowano kultu katolickiego, jednakże z tym stanowczym warunkiem, że w miarę, jak biskupi przywracać będą kościoły parafialne, będą one pobierały na każdy kościół i każdego plebana dochód roczny, oparty na tych dobrach, w wysokości co najmniej pięćdziesięciu dukatów.
Obawy Emanuela Filiberta ziściły się w dwadzieścia pięć lat później. W r. 1589 Berneńczycy, wobec zatargu Henryka III, króla Francji, z Karolem Emanuelem (5), następcą Emanuela Filiberta, który był opanował margrabstwo Saluces, wkroczyli znów do Chablais w sile 10 tysięcy ludzi i wyrządzili ogromne spustoszenia, połączone z niesłychanymi wybrykami fanatyzmu religijnego. Na wieść o tym, Karol Emanuel opuszcza Turyn, zbiera w Sabaudii czternastotysięczną armię, zdobywa w przeciągu paru tygodni kraj cały i 11 października podpisuje w Nyon traktat, mocą którego religia katolicka odzyskuje zupełną swobodę, podczas gdy protestancką wolno wyznawać publicznie tylko w siedmiu miejscowościach (6), poczym, nie zwlekając, prosi biskupa genewskiego o przywrócenie proboszczów we wszystkich parafiach w Chablais i Ternier. Biskup pospiesznie wysłał pięćdziesięciu kapłanów, między innymi niejakiego Franciszka Bochut, przeznaczonego dla miasta Thonon (7).
Na głos prawych pasterzy, część ludności powróciła wkrótce do Kościoła rzymskiego. Lecz pomyślny ten ruch nie trwał długo. Gdy Karol Emanuel odwołał swoje wojska do Prowansji, Genewczycy na nowo spustoszyli nieszczęsny kraj. Wsparci pomocą mieszczan, zdobyli Thonon (17. II. 1591) i przez trzy lata byli panami wszystkich prawie dzierżaw; tylko jedna twierdza Allinges wznosiła dumnie i wysoko sztandar Białego Krzyża Sabaudii.
Wobec zbliżającej się nawały kalwińskiej, kapłani, przysłani przez ks. biskupa de Granier rozpierzchli się, a nowi katolicy, których nawrócenie zbyt było pospiesznym, aby stać się trwałym, powrócili do herezji. Gdy jednak przejście Henryka IV na katolicyzm (25. VII. 1593) odebrało Berneńczykom i Genewczykom nadzieję uzyskania pomocy Francji, zwrócili się do księcia sabaudzkiego z prośbą o zawieszenie broni, na mocy którego oddali mu prowincję Chablais i kasztelanię Ternier, zatrzymując krainę Gex i kasztelanię Gaillard w imieniu króla Francji.
Zaledwie Karol Emanuel zawarł ten traktat, gdy rozważając sposób powrotu mieszkańców dwóch zwróconych dzierżaw na łono Kościoła katolickiego, osądził, że najlepszą do tego drogą byłaby przekonywująca perswazja, przy pomocy kilku gorliwych kaznodziei, uczonych i przykładnych; napisał więc do biskupa genewskiego, Klaudiusza de Granier, prosząc, aby mu przysłał nowych misjonarzy, przynajmniej do miasta Thonon, gdzie urzędnicy księcia i katolicka załoga wojskowa, broniliby ich przed napaścią heretyków (8).
Biskup znalazł się w wielkim kłopocie. Z jednej strony czuł, że obowiązkiem jest spełnić słuszne życzenie księcia i nie opuszczać tak ważnej misji, z drugiej zaś nie wiedział, skąd weźmie pracowników, zdolnych do tak trudnego przedsięwzięcia i dość mocnych duchem, aby nie zrazili się przy pierwszym niepowodzeniu. Prepozyt kapituły w pierwszym rzędzie narzucał się myślom; wszystko zdawało się nań wskazywać, jako na męża opatrznościowego dla takiego dzieła. Rodzina Salezych cieszyła się w całym kraju wielkim uznaniem, godność prepozyta wzbudzała szacunek, pomimo jego młodości; jego gorąca pobożność, pełna zapału gorliwość, nauka głęboka – czyniły go zdolnym do obrony wiary i odpierania subtelnych ataków herezji; niezrównana łagodność podbijała mu wszystkie serca, wreszcie szeroko rozpowszechniona sława świętości jednała dlań cześć powszechną. Ale posłać go na tak niebezpieczną misję, znaczyło oburzyć na siebie całą rodzinę Salezych, a przede wszystkim zranić boleśnie pana de Boisy; należało zaś mieć wzgląd na jego wysoką godność.
Bogobojny biskup zaczął od gorącej modlitwy, oraz postu i umartwienia, polecając rzecz całą Bogu; zwykł był zawsze to czynić, gdy w zarządzie diecezji napotykał poważniejsze trudności. Potem, nie mówiąc nikomu o listach, jakie był otrzymał od księcia Sabaudii, ani o zamiarach, jakie w głębi serca powziął – nie zwierzając się nawet prepozytowi – ażeby p. de Boisy nie mógł mu zarzucić, że jego syna ukochanego przeznaczył do tego niebezpiecznego apostolstwa, tak starał się poprowadzić sprawę, aby wyglądało, że on tylko przyjmuje ofiarę, lecz nie narzuca misji. W tym celu zwołał zgromadzenie kanoników katedralnych i innych zasłużonych kapłanów, nie ogłaszając powodu, dla którego to czyni. Kiedy się wszyscy zebrali (w sierpniu 1594 r.), przedstawił im stan prowincji Chablais, odczytał listy księcia Sabaudii i dodał, że nie można zapoznawać wyraźnej woli Bożej w tym żądaniu księcia, który woła o kaznodziejów dla nieszczęsnej krainy; że nie może być chwalebniejszej misji, godniejszej kapłana Chrystusowego, jak biec z pomocą duszom, Krwią Najświętszą odkupionym, które piekło chce Bogu wydrzeć.
– Wprawdzie – mówił dalej – trzeba tu będzie poświęcić się na wielkie trudy i narazić na niebezpieczeństwa, które najodważniejszych odstraszyć mogą. Jeżeli jednak, dla osiągnięcia przemijających zysków, kupcy narażają się na burze i nawałnice morskie, i ani widok niebezpieczeństwa, ani obawa trudów nie powstrzymują ich od gonienia za bogactwami, jakże robotnicy Pańscy, których ożywiają widoki wyższe, małodusznie cofać by się mieli wobec przeszkód i niebezpieczeństw? O nie, zanadto mam wysokie wyobrażenie o moim duchowieństwie, abym na chwilę wątpił, że znajdę w nim dzielnych i odważnych kapłanów, gotowych do poświęceń dla nawrócenia heretyków. Wiem, że sama odwaga tu nie wystarczy; trzeba całego zespołu rzadkich zalet, aby skutecznie przeprowadzić tak ważne i trudne dzieło. Oto, co skłoniło mnie do zgromadzenia Was dzisiaj, abyście oświecili mnie Waszą radą i powiadomili, którzy są ci, co posiadają wolę i środki do godnego wywiązania się z takiej misji.
Gdy biskup skończył, głuche milczenie zapanowało w sali. Cierpienia, jakich doświadczył ksiądz Bochut i groźne niebezpieczeństwa, jakich uniknął, ratując się ucieczką, odbierały odwagę obecnym i nikt się nie odzywał, ale oczy wszystkich zwracały się na prepozyta, któremu zresztą i tak wypadało odezwać się pierwszemu, jako głowie kapituły. Wstał więc i rzekł:
– Pasterzu, jeżeli mnie uważasz za odpowiedniego do tego posłannictwa i rozkazujesz je przedsięwziąć, będę szczęśliwym z twego wyboru: Na słowo twoje zapuszczę sieć (9).
I podczas, gdy to mówił, twarz jego jaśniała nadzwyczajnym blaskiem, świadczącym o radosnej nadziei. Biskup spodziewał się tej odpowiedzi i rzekł:
– Synu mój, nie tylko widzę w tobie wszelkie zdolności do tego przedsięwzięcia, ale zdaje mi się, że z porządku rzeczy tak wypada, abyś stanął na czele misji, jako zajmujący pierwsze miejsce w mojej diecezji, i abyś poszedł pierwszy po tej drodze gorliwości. Gdybyś tego nie uczynił, ja, choć słaby i spracowany, czułbym się w obowiązku stanąć sam na posterunku; dziękuję ci przeto, że mnie uwalniasz od tego ciężaru (10).
Pan de Boisy, który już wówczas nie mieszkał w zamku Thuille, a przeniósł się do Thorens (11), dowiedział się niebawem, że syna jego przeznaczono na misje do Chablais. Był to jak grom z czystego nieba dla czułego ojca. Posyłać między heretyków tego drogiego syna, przedmiot tylu nadziei i takiej miłości, to dla niego znaczyło posyłać go na śmierć! I nie tracąc chwili czasu, pomimo swoich siedemdziesięciu dwóch lat, wsiada na koń, przyjeżdża do Annecy, spieszy do Franciszka i czyni mu wzruszające zaklęcia. Prepozyt, głęboko dotknięty boleścią ojca, płacze z nim razem i serce mu z żalu pęka:
– Bóg tak chce – mówi – muszę Go słuchać; ufam, że Jego dobroć udzieli ci, ojcze, rezygnacji i męstwa dla podjęcia ofiary.
Ojciec nalega i błaga; Święty pozostaje niezachwianym jak skała, o którą rozbijają się fale morskie.
– Chodź ze mną do biskupa – odzywa się wreszcie starzec, złamany smutkiem, – mam nadzieję, że nie pozostanie głuchym na łzy ojca i głos rozsądku.
Skoro tylko znaleźli się wobec biskupa, pan de Boisy rzuca mu się do nóg:
– Pasterzu, – woła głosem zdławionym przez łzy i łkanie, – pozwoliłem najstarszemu synowi, który był nadzieją mego domu, podporą starości i promieniem mego życia, aby poświęcił się Kościołowi, i został wyznawcą (12), ale nie mogę zgodzić się, aby był męczennikiem, posłanym jako ofiara na pożarcie wilkom (13).
Biskup genewski, który miał niezmiernie czułe serce i żywił głęboką miłość i szacunek dla p. de Boisy, nie wytrzymał widoku takiej boleści i w milczeniu zapłakał razem z tym dobrym ojcem. Jeden tylko Franciszek miał odwagę zabrać głos, ażeby przypomnieć z całym szacunkiem, słodyczą i oględnością, że jako kapłan, powołanym jest do naśladowania Chrystusa i winien powtórzyć słowa, które niegdyś Boski Mistrz powiedział Swej Matce: Nie wiedzieliście, iż w tych rzeczach, które są Ojca mego, potrzeba, żebym był? (14). Pan de Boisy, bynajmniej nie przekonany, podwoił swe błagania i to z taką siłą i rozpaczą, że biskup, wzruszony do głębi, już zdawał się ulegać. Widząc to, święty kapłan zawołał z apostolskim zapałem:
– Pasterzu, nie daj się zachwiać! Czy chcesz mnie uczynić niegodnym królestwa Bożego? Przyłożyłem rękę do pługa, a miałbym oglądać się wstecz dla względów ludzkich? (15)
Wówczas biskup, zadając gwałt swemu sercu, rzekł do pana de Boisy:
– Panie, przypomnij sobie, iż obydwaj nosicie imię św. Franciszka z Asyżu; strzeż się przywieść syna do tego, aby na wzór swego patrona, nie zwlókł z siebie szat, a rzucając tobie pod nogi, nie poszedł obnażony za sztandarem ukrzyżowanego Chrystusa (16).
Gdy i te słowa pozostały bez skutku, biskup przytoczył przykład Abrahama, który nie tylko nie opierał się woli Bożej, gdy chodziło o ofiarę z życia syna, ale sam chwycił nóż w rękę, aby go zabić na ołtarzu. Na wspomnienie ojca, poświęcającego syna, pan de Boisy wzruszony do najwyższego stopnia, łkając i tracąc wszelką nadzieję, wstał i zawołał:
– Nie myślę, nie śmiem opierać się woli Bożej, ale też nie stanę się zabójcą mego syna. Nie jestem godzien, aby anioł zatrzymał ofiarę tego Izaaka i oto dlaczego bronię się przed takim całopaleniem; bronię się, o ile to mnie dotyczy. A zresztą niech Bóg czyni, co Mu się podoba.
Na te słowa rzuca się Franciszek do nóg czcigodnego starca:
– Ojcze – mówi – proszę Cię, uczyń mi tę łaskę i zamiast przeszkadzać, błogosław mi na nową pracę.
– Synu – odpowiedział pan de Boisy – często podczas Mszy św. i przy spowiedzi otrzymywałem twoje błogosławieństwo, niech mnie Bóg zachowa, abym kiedykolwiek miał ci złorzeczyć, ale cię zapewniam, że na to przedsięwzięcie nie otrzymasz nigdy ode mnie zezwolenia, ani błogosławieństwa.
To mówiąc, zostawił syna z biskupem i zbolały wrócił do zamku de Sales (17). Tam, pogrążony w nieustannym żalu, obmyślał sposoby, aby odwieść syna od jego postanowienia. Przyszło mu na myśl, że może jego przyjaciel, baron de Lullin (18), zdoła zachwiać niezłomną wolę Franciszka. Wzywa go więc do siebie i błaga, aby przedstawił prepozytowi, na jakie niebezpieczeństwa naraża swój honor i życie przez swą niewczesną gorliwość: honor, bo ta misja tak mało ma widoków powodzenia, – życie, bo dobrowolnie idzie wystawić się bez obrony na fanatyzm heretyków. Baron podjął się z największą ochotą tej przyjacielskiej przysługi i poszedł do prepozyta; lecz ten potrafił tak zjednać go dla swej sprawy, że zamiast odwodzić, utwierdził przyjaciela w przedsięwzięciu i przyrzekł swym wpływem popierać jego piękne zamiary.
Po powrocie do zamku Sales dzielny ten człowiek nie wahał się wyrazić szczerze swego przekonania panu de Boisy.
– W postanowieniu Franciszka – mówił – poznałem tak widoczne działanie Boże, że uważam sobie za obowiązek utwierdzić go w jego planach. Jest Pan szczęśliwym, mając syna tak ukochanego przez Boga; a Pan sam jest chyba dość roztropnym i bojącym się Boga, aby nie przeciwić się Jego woli i przedsięwzięciu, które głośno uwielbi Jego imię, podniesie Kościół, chlubę przyniesie Sabaudii, a dom Salezych okryje takim blaskiem, że zgasną przy nim wszelkie inne tytuły, choćby najświetniejsze.
Ale przywiązanie ojcowskie zanadto było zaniepokojone w dobrym starcu, aby mógł uznać te motywy; pozostał niezwalczonym w swym oporze i prepozyt wyjechał bez jego pozwolenia i błogosławieństwa.
Kilku kapłanów ofiarowało się mu towarzyszyć i pod jego kierunkiem pracować nad wielkim dziełem, ale Święty poprzestał na jednym tylko kanoniku Ludwiku Salezym, krewnym swoim, którego łagodność, rozsądek, jasny i metodyczny umysł znał dobrze i który dał już dowody swej wiedzy teologicznej i talentu kaznodziejskiego. Przed wyjazdem odwiedzili kanoników i kapłanów w mieście, polecając się ich modlitwom i prosząc, aby przy ofierze Mszy św. błagali Boga o powodzenie dla dzieła. Stamtąd udali się do biskupa, który im wręczył pisma, upoważniające do odprawiania misji, oraz dyplomy księcia Sabaudii; przy czym pobłogosławił ich z głębi serca i uścisnął ze łzami radości i czułego przywiązania.
Zajęli się następnie przygotowaniem do podróży; nie zabrało ono dużo czasu. Najniezbędniejsze rzeczy dla potrzeb ciała, brewiarz, Pismo św. i “Kontrowersje” Bellarmina (19) dla potrzeb duszy stanowiły cały ich bagaż. Wyjechali z Annecy 9 września 1594 r., pozostawiając miasto przejęte podziwem dla ich poświęcenia, żalem z powodu wyjazdu a nade wszystko pragnieniem, aby ich Bóg zachował od niebezpieczeństw, na jakie się narażali. Zatrzymali się przejazdem w zamku Sales, który znajdował się po drodze i tam musiał Franciszek wytrzymać nowy atak ze strony ojca. Czcigodny starzec surowo mu zakazywał jechać do Chablais:
– Czyż nie widzisz – mówił – że narażasz swe życie? A jeżeli przyjdzie ci wracać po kilku latach, nie zdziaławszy nic, staniesz się pośmiewiskiem wszystkich. Masz gorliwość, mój synu, ale zbywa ci na roztropności; nie rozumiesz, na jakie trudności narażasz się w tym dziele, którego powodzenie jest więcej niż wątpliwym.
– Drogi ojcze – odparł święty apostoł z pełnym wiary spokojem – Pan Bóg wszystkiemu zaradzi; On wspiera swych bojowników; pod takim wodzem na wszystko można się ważyć, trzeba tylko mieć odwagę. Nie idziemy przecież do barbarzyńskich krain, nie jesteśmy obcy temu ludowi, nie mamy zamiaru pustoszyć jego ziemi, lecz duchowną bronią zdobyć ją chcemy, czemuż by oni mieli innej przeciwko nam używać? Ufam, że Bóg, w imię którego idziemy, udzieli naszym słowom mocy do głoszenia Jego Ewangelii. A gdyby nas posłano do Anglii, lub do Indyj, trzeba by było słuchać; byłaby to misja bardzo pożądana, bo śmierć, poniesiona dla Chrystusa, więcej jest warta od tysiąca zwycięstw. Zresztą, – oto dokument stwierdzający wolę księcia, a tu – rozkaz biskupa; nie można się opierać. Przedsięwzięcie jest niebezpieczne, wiem o tym i uznaję trudności. Ale sutanna, którą nosimy, mówi, że godność kapłańska nie do twarzy temu, komu trudy i niebezpieczeństwa przeszkadzają w spełnieniu obowiązku (20).
Pan de Boisy, zaślepiony miłością ojcowską, widział w mowie syna nieroztropną gorliwość młodzieńca; wzruszył więc ramionami, i skrzyżowawszy ręce, rzekł:
– Nie mam co na to odpowiedzieć; idź gdzie chcesz i niech cię Bóg ma w Swojej opiece. Ale pamiętaj, że jeżeli ci się co złego przytrafi, tylko sobie samemu będziesz to zawdzięczał.
Tego wieczora rozmowa skończyła się na tym, ale dni następnych pan de Boisy znowu powrócił do nalegań, próśb i do łez. Wreszcie, widząc syna niezachwianym, jak skała, postanowił rozstać się z nim bez pożegnania i wyjechał do zamku Thuille. Stamtąd jednakże napisał do swoich przyjaciół w Chablais, polecając Franciszka ich opiece.
Pośród tylu przeciwności dwaj misjonarze przygotowali się do swej misji przez gorliwe rekolekcje. Dzień 12 września przepędzili wśród postu, umartwień i nieustannej modlitwy, którą przeciągnęli późno w noc. 13-go odbyli spowiedź generalną, “aby z jak największą pokorą i czystością sumienia wyruszyć do walki z pychą i uporem heretyków”. Tegoż wieczora pożegnał Franciszek swoją świątobliwą matkę, która prawdziwie godną była podziwu. I jej bez wątpienia krwawiło się serce na myśl o niebezpieczeństwach, na jakie narażał się jej syn ukochany; wiele łez wylała, ale jak bohaterka chrześcijańska mężnie złożyła Bogu ofiarę, jakiej od niej żądał i ani słowem nie starała się odwieźć syna od szlachetnego zamiaru (21).
Młody apostoł, po bolesnym pożegnaniu z matką, udał się wraz z kuzynem do zamkowej kaplicy, gdzie część nocy spędzili na modlitwie, a nazajutrz, w dniu Podwyższenia Krzyża św. (14 września) z duszą, przejętą gorącym pragnieniem zatknięcia go na ziemi Chablais, opuścili zamek. Wyszli wczesnym rankiem, bez służącego, bez zasobów, z małą tylko sumką pieniędzy, gdyż pan de Boisy surowo zabronił, aby ktokolwiek im towarzyszył i zaopatrywał na drogę. Może miał nadzieję, że bieda zmusi ich do zaniechania przedsięwzięcia, książę sabaudzki bowiem, chociaż sam prosił o tę misję, nie naznaczył żadnych środków i koszta musieli ponosić misjonarze. Pan de Boisy zawiódł się w swoich rachubach i dwaj apostołowie, których całym bogactwem była ufność w Bogu, a obroną wiara, po kilku godzinach drogi dotarli do granicy Chablais. Franciszek znał ten kraj, gdyż, jako uczeń kolegium anezyjskiego, kilkakrotnie przyjeżdżał na wakacje do zamku Brens, gdzie ojciec jego, jak to widzieliśmy, zmuszony był zamieszkać czasowo. Widocznym było zrządzenie Opatrzności, zaznacza jego biograf, kanonik Hauteville (22), aby Franciszek Salezy od najmłodszych lat zaznajomił się z okolicą, która kiedyś stać się miała dla niego polem walk i najchlubniejszych zdobyczy.
Stanąwszy na ziemi Chablais (23), Franciszek i Ludwik, oczekujący tylko z nieba powodzenia swojej misji, zaczęli od modlitwy do Anioła Stróża tej prowincji i polecenia mu swego wielkiego dzieła. Następnie, zwracając się do Boga, błagali żarliwie, aby wypędził z tej ziemi czarta, trzymającego dusze w zaślepieniu herezji i aby błogosławił pracy, której się poświęcili (24). Idąc dalej, przybyli wieczorem do stóp wzgórza, na którego szczycie znajdowała się twierdza Allinges.
Książę sabaudzki powierzył komendę tej niezmiernie ważnej placówki Franciszkowi Melchiorowi de Saint-Jeoire, baronowi d’Hermance, dając mu pod rozkazy załogę, składającą się z żołnierzy katolickich: a ponieważ był on zarazem gubernatorem prowincji Chablais, przeto jemu misjonarze mieli złożyć listy. Udali się więc do fortecy i poprosili o audiencję u gubernatora, jako wysłannicy księcia Sabaudii. Skoro tylko doniesiono o tym baronowi, natychmiast wyszedł na ich spotkanie aż do pierwszej kordegardy, gdzie się zatrzymali; gdy zaś wymienili swe nazwiska i oznajmili o celu podróży, baron d’Hermance powitał ich z oznakami wielkiego zainteresowania, oświadczając radość, że chcą pracować dla pozyskania Kościołowi zbuntowanej ludności tych okolic i że należą do rodziny Salezych, z którą jest zaprzyjaźniony (25). Franciszek wręczył mu dwa listy, jeden od księcia sabaudzkiego z rozkazem wzięcia pod opiekę misjonarzy, naznaczonych przez biskupa genewskiego do pracy nad nawróceniem prowincji Chablais; drugi od biskupa, oznajmujący, że posyła na te misję Franciszka i Ludwika Salezych, polecając ich jego względom. Po odczytaniu listów gubernator z całym oddaniem zajął się misjonarzami, zaprosił ich do siebie, poczym zachęcił, aby poszli odpocząć po trudach podróży.
Nazajutrz po odprawieniu w kaplicy zamkowej Mszy świętych, do których wzajemnie sobie służyli, zaproszeni przez barona zwiedzili twierdzę, a kiedy przechodzili koło baterii dział fortecznych, odezwał się dowódca w następujące słowa:
– Oto armaty, które nam nie będą potrzebne, jeżeli za łaską Bożą heretycy tych dolin, które macie przed sobą, nakłonią ucha do waszych słów.
Gdy przyszli na taras zamkowy, baron zwrócił uwagę na wspaniały krajobraz rozciągający się nad Lemanem. Inny widok pochłonął myśli Franciszka; z tego wzgórza, co panuje nad przeważną częścią doliny Chablais, widniały kościoły zburzone, plebanie w zgliszczach, w miejscu krzyżów przydrożnych sterczały szubienice, pałace w gruzach z resztkami wieżyc, wszędzie gwałt i ruina (26), oznaki straszniejszego jeszcze spustoszenia, bo rabunku dusz; gdyż na 70 parafij, liczących do niedawna 30 tysięcy wiernych, zaledwie pozostała setka katolików. Na ten widok święty apostoł zapłakał ze zgrozy i oparłszy się na parapecie bastionu, a ręce skrzyżowawszy na piersiach, wylał swą boleść mową trenów Izajasza i Jeremiasza proroków (27): “Oto jak Pan wydarł płody winnicy swojej i powywracał mury. I oto stała się pustynią wykorzeniona i zdeptana stopami; ta ziemia niegdyś piękna, została spustoszona przez własnych mieszkańców; albowiem sprzeniewierzyli się prawu Boga swego, podeptali Jego przykazania i zerwali święte przymierze (28). Drogi Syjonu płaczą, że nie masz kto by szedł na święto uroczyste. Sięgnął nieprzyjaciel ręką swą na wszystkie kochania jego. Prawo i prorocy zginęli, a kamienie świątyni zostały rozproszone. O Jeruzalem! O Chablais! O Genewo! Nawróć się do Pana Boga swojego i niech będzie jak morze skruszenie twoje” (29). Zwracając się potem do swego kuzyna Ludwika dodał:
– Miejmy nadzieję i umacniajmy się w Panu, abyśmy, nędzni Jego słudzy, mogli na powrót zgromadzić porozrzucane kamienie świątyni i zdołali odbudować Jego ołtarze (30).
Potem odbył naradę z baronem d’Hermance nad sposobami przeprowadzenia pomyślnie dzieła. Baron, człowiek gruntownej cnoty, roztropności i wielkiego doświadczenia, przyobiecał poprzeć ich wszelkimi siłami, a jednocześnie zalecił postępować z wielką ostrożnością.
– Dwie rzeczy są potrzebne na początek, rzekł, żebyście zawsze powracali do fortecy na noc; nie bylibyście bezpieczni poza nią; po drugie nie odprawiajcie Mszy św. w miejscowościach heretyckich, bo to mogłoby stać się groźnym. Radzę z początku nie zapuszczać się dalej z kazaniami, jak do Thonon, a jeżeli nie będziecie mogli odprawiać Mszy św. w fortecy, udajcie się albo do kościoła w Marin, znajdującego się po drugiej stronie rzeki Drance, w którym zachował się dotąd kult katolicki, albo do kaplicy Braci Szpitalnych z góry św. Bernarda, stojącej nad jeziorem, którą łatwo można by odnowić (31).
Idąc za otrzymaną radą, misjonarze zamieszkali w cytadeli i zaraz nazajutrz (16 września) udali się pieszo do Thonon, odległego stamtąd o półtorej mili.
Po przybyciu do tego miasta, przedstawili się prokuratorowi skarbowemu, panu Klaudiuszowi Marin, dobremu katolikowi, na którego roztropność mogli liczyć. Od niego dowiedzieli się, że w Thonon jest zaledwie siedem rodzin katolickich, liczących nie więcej jak czternaście, do piętnastu osób przeważnie cudzoziemców, przebywających tu w celach handlowych, którzy z bojaźni przed heretykami nie mają odwagi publicznie wyznawać swojej wiary (32). Tych zaraz wezwali nasi misjonarze do siebie, a gdy się wszyscy zebrali, oznajmił Franciszek, że przybywa tutaj, jako ich pasterz i będzie troszczył się o ich duchowe potrzeby, a jednocześnie z siłą podkreślił obowiązek każdego chrześcijanina – nie wstydzić się swojej wiary, bo Chrystus nie uzna za uczniów tych, którzy się Go wyparli przed ludźmi. W końcu zapowiedział, że mają się zbierać w kościele św. Hipolita, uznanym za wspólny dla kapłanów katolickich do nauczania wiernych i dla protestantów do odprawiania nabożeństw. Mowa ta zrobiła wielkie wrażenie na zebranej gromadce i wszyscy oświadczyli, że gotowi są uczęszczać na kazania, nie zwracając uwagi na groźby heretyków.
Misjonarze złożyli wizytę syndykom (33) miejskim, a zawiadomiwszy ich o rozkazie księcia, wrócili do Allinges. Nazajutrz zjawili się znowu w Thonon i czynili to codziennie, stosując się do rady barona d’Hermance. Dnia 18-go września, w niedzielę, zaraz po mowie pastora, wszedł Franciszek ze swoimi katolikami do kościoła św. Hipolita, wstąpił na ambonę i wykazał słuchaczom na podstawie Pisma św., że nikt nie ma prawa głosić słowa Bożego, jeżeli nie został do tego upoważnionym przez władzę legalną, dowodząc przy tym, że pastorowie kalwińscy nie otrzymali na to żadnej nadzwyczajnej misji; że jeden tylko Kościół rzymski posiada władzę posyłania kaznodziejów, których musi słuchać każdy, kto nie chce być przed Bogiem, jako poganin i celnik (34).
Z Thonon, misjonarze pieszo i z laską w ręku obchodzili okoliczne wioski, nauczając lud, nieraz po trzy i cztery razy na dzień, bez skutku wprawdzie, ale i bez zniechęcenia. Bóg był ich jedyną nadzieją i byli pewni, że w chwili, wyznaczonej przez Opatrzność, spłynie na ich prace błogosławieństwo, które samo jedno mogło je zapłodnić (35).
Heretyccy pastorowie (36) z największym gniewem patrzyli na działalność misjonarzy, pracujących nad przywróceniem religii katolickiej na gruzach kalwinizmu i w swej wściekłości chwytali się wszelkich środków, aby niszczyć ich dzieło: przedstawiali ich ludowi, jako gwałcicieli porządku publicznego, hipokrytów, zwodzicieli, fałszywych proroków, szalbierzy i czarnoksiężników, z którymi obcowanie zniesławia uczciwych ludzi. Za poduszczeniem pastorów przedniejsi mieszczanie zobowiązali się pod przysięgą unikać misjonarzy i zabronili kalwinom, rozkazem publicznym, uczęszczać na ich kazania (37). Tyle oszczerstw, zniewag i presji odniosło swój skutek: mężowie Boży przez długi czas nie mogli znaleźć słuchaczów protestanckich i musieli ograniczyć swą działalność do utwierdzenia w wierze małej garstki wiernych, mieszkających w Thonon.
Był to dopiero początek intryg i pogróżek. Pastorowie genewscy powiadomieni o tym, co się działo w Thonon, zebrali się na walną naradę. Wynikiem jej była, według wiarogodnych ówczesnych opinij, następująca rezolucja: posłanie misjonarzy było, ze strony księcia sabaudzkiego, pogwałceniem praw mieszkańców Chablais i naruszeniem traktatu pokojowego; przeto należy owych papistów batami rozpędzić; nadto wolno ich w jakikolwiek bądź sposób pozbawić życia. Twierdzono, że niektórzy nawet przysięgą zobowiązali się zgładzić nienawistnych misjonarzy. Wszystkie te pogróżki obijały się o uszy Franciszka, lecz nie wzbudzały w nim obawy, ani niepokoju; z zimną krwią i stanowczością mówił do swego towarzysza:
– Jeżeli kiedy, to teraz trzeba mieć odwagę; byleby się nie bać, a dokonamy dzieła.
Byłoby do życzenia, aby pan de Boisy podzielał pełen ufności spokój syna! Dnia 17-go września doszła go wieść o sprzysiężeniu genewskim, o żądaniu śmierci dla obu misjonarzy, i o przysięgach, które składano, aby ich zgubić. 18-go września, wczesnym rankiem, wyprawił czym prędzej Jerzego Rollanda z końmi, aby mu przywiózł Franciszka, ale ten niezachwiany w swym zamiarze, posłał kuzyna Ludwika, aby nieco uspokoił ojca i sam jeden przez czas jakiś prowadził misję, bez towarzysza, bez służącego, bez żadnych zgoła zasobów. Przez ten brak zupełny ludzkich środków, wzrosła w jego sercu otucha, bo zakosztował tej niewymownej pociechy, że Boga ma tylko za oparcie i Jego wszechmocne ramię za obronę, jak to sam później opowiadał świętej Chantal.
Ktoś inny jeszcze niepokoił się niebezpieczeństwem, na jakie narażał się Franciszek; był to senator Favre. W podróży, którą musiał przedsięwziąć do Aulps dla ważnych interesów, zajechał po drodze do zamku Marclaz (38) i tam, około 20-go września, spotkał się z naszym Świętym. Odwiedził także swoich znajomych w Thonon i zupełnie uspokojony, oraz przekonany o powodzeniu misji, powrócił do Chambéry, wstąpiwszy przedtem do zamku Sales, aby ukoić nieco przerażenie pana de Boisy. Z Chambéry, śledził z najżywszym zainteresowaniem prace apostolskie przyjaciela i serdecznymi listami dodawał mu otuchy. Lękając się, aby pan de Boisy nie wymógł na biskupie odwołania misjonarzy, poradził pasterzowi, aby pozostawił prepozytowi decyzję w tej sprawie. Oto jakimi słowy odpowiada Franciszek w kilka dni potem swemu przyjacielowi: “Najmilszą dla mnie pociechę stanowi przedstawienie sobie co dzień w wyobraźni Twej ukochanej postaci. Zdaje mi się wtedy, że jakieś łagodne światło rozjaśnia nieprzejrzane ciemności, które mnie zewsząd otaczają, bo doprawdy książę ciemności panuje w powietrzu, którym się tu oddycha i zaciemnia ponuro wszystko. Od chwili Twego wyjazdu zły duch nie przestaje pobudzać ludności do coraz nowych wybryków, gorszych jedne od drugich. Gubernator i inni katolicy zdołali namówić kilku wieśniaków i nawet kilku mieszczan z Evian, aby uczęszczali na nasze nauki; chcieli z głębi serca szerzyć dobro religii. Ale szatan to spostrzegł, bo starszyzna z Thonon poprzysięgła, że ani oni, ani lud nogą nie postaną na kazaniu katolickim… Chcieliby nam odjąć wszelką nadzieję powodzenia i tym sposobem nas wypędzić, ale to się im nie uda. Dopóki traktat trwa i podwójna władza: księcia i biskupa pozwolą, jesteśmy najmocniej zdecydowani pracować bez wytchnienia nad naszym dziełem. Będziemy poruszać kamienie, będziemy błagać i zaklinać z całą cierpliwością i umiejętnością, jakiej nam Bóg udzielił. Chcę nawet zrobić więcej i w najbliższym czasie zamierzam odprawić publicznie w Thonon Świętą Ofiarę, aby dowieść, że wszystkie ich knowania wzmacniają nasze męstwo, zamiast je osłabić” (39).
Nieustraszona stałość misjonarza wzbudziła podziw powszechny. Trudno było nie pochwalać tej wielkoduszności, co mimo ciągłych niebezpieczeństw, cierpień i pracy bezowocnej, trwała niewzruszona, jak skała pośród fal rozhukanych. Oto, co czytamy w liście senatora Favre: “Wszystkie życzenia i powinszowania, jakie tylko możemy sobie wyobrazić ze strony biskupa i wszystkich ludzi dobrze myślących towarzyszą Ci, mój drogi bracie, w Twoim dziele i nawet gdyby ono się nie powiodło, w czym Boga Najwyższego wola, wychwalać będziemy Twoją gorliwość, a oskarżać jedynie złość heretyków” (40). Jeden tylko pan de Boisy, rządząc się swym uczuciem niepokoju, głośno narzekał przed wszystkimi na zuchwałość – jak się wyrażał – syna i okazywał się głuchym na wszelkie perswazje. Tych zaś nie szczędził mu senator Favre; boleśnie dotknięty ciągłą naganą dla tak apostolskiego męstwa, nie przestawał pracować, aby tego dobrego ojca skłonić do podnioślejszych uczuć, starając się go przekonać, że Opatrzność służyć będzie za puklerz synowi przeciw pociskom wrogów. Pisał on do Franciszka: “Uspakajam jak mogę Twojego dobrego ojca, i zapewniam go nieustannie, co i Ty aż nadto dobrze wiesz, że nie opuściłbym Cię nigdy, gdybym sądził, że jesteś w niebezpieczeństwie”.
W kilka dni później, Franciszek na żądanie księdza biskupa de Granier, który życzył sobie mieć dokładne sprawozdanie z misji, pisał, co następuje (41): “Ekscelencjo, muszę powiedzieć tak, jak jest: ludność uporczywie trzyma się herezji, bo świeżo ogłoszono publiczny zakaz chodzenia na nasze nauki. Mieliśmy nadzieję, że sama ciekawość skłoni lud do słuchania kazań, albo, że może na dnie duszy tkwi jeszcze odrobina przywiązania do dawnej wiary. Niestety, jest inaczej, bo heretycy wzajemnie zachęcają się do trwania w swej zawziętości. Wymawiają się tym, że po ekspiracji traktatu Genewczycy i Berneńczycy prześladować będą, jako odstępców, tych wszystkich, którzy by uczęszczali na nasze kazania. Za to w prywatnych rozmowach przyznają pastorowie, że dowody, jakie czerpiemy z Pisma świętego na poparcie naszej wiary, słuszne są i prawdziwe, nawet te, które się tyczą Przenajświętszego Sakramentu. Toż samo powtarzają inni; niektórzy przychodziliby nawet nas słuchać, ale się boją. Ufamy jednak, że przy cierpliwości, ten mocarz zbrojny, co strzeże domu, będzie musiał ustąpić innemu, nierównie silniejszemu, to jest Panu naszemu, Jezusowi Chrystusowi” (42).
Kanonik Ludwik zaledwie kilka dni bawił w zamku de Sales i zaraz powrócił, aby dalej prowadzić pracę przy boku Franciszka. Czasem obydwaj udawali się razem do sąsiednich wiosek, to znowu każdy osobno szedł w inną stronę głosić słowo Boże, a spotykając się w powrocie, opowiadali sobie nawzajem to, co najbardziej zwróciło ich uwagę w wycieczkach apostolskich i naradzali się nad pokonaniem spotykanych trudności. Ludwik Salezy najwięcej lubił pracować nad ubogimi wieśniakami i przebywał nieraz wśród nich całe tygodnie. Natomiast główne usiłowania Franciszka skupiały się w mieście Thonon. Tutaj była stolica herezji, najważniejsza jej placówka, którą trzeba było koniecznie odzyskać. Toteż chodził on tam codziennie rano i wieczór; ani deszcz, ani śnieg, ani najgwałtowniejsze burze i zawieruchy nie zdołały go powstrzymać. Zima w tym roku była niezwykle ostra i nieraz święty apostoł powracał do domu tak zziębnięty, że lękano się o jego życie, a pomimo to wyruszał nazajutrz znowu, jak gdyby nic nie był ucierpiał. Kiedy drogi wskutek gołoledzi stawały się nie do przebycia, kazał sobie ostro podkuć obuwie, a gdy i to nie pomagało, czołgał się nieraz na kolanach, dopomagając sobie rękami. Krew płynęła często z nóg i rąk odmrożonych i znaczyła czerwonym szlakiem śniegi, które przebywał, a mimo to, nie zaprzestawał swych apostolskich wędrówek (43). Na razie nie spodziewał się wprawdzie wielkiego z nich pożytku, wiedział bowiem, jak silnie mieszkańcy byli uprzedzeni przeciwko tak zwanemu przez nich papizmowi. Ale uważał, że potrzeba wykazać, do jakiego stopnia męstwa, cierpliwości i poświęcenia zdolny jest kapłan katolicki i zmusić ich do pokochania religii i jej pasterzy przez żywy przykład wytrwałości i słodyczy. Przez cały prawie Adwent opowiadał słowo Boże swym nielicznym słuchaczom w Thonon (44), a w niedzielę i święta, jeżeli tego sam uczynić nie mógł, prosił którego ze znajomych kapłanów, aby go zastąpił, nie chcąc ani jednego dnia pozostawić bez duchowego pokarmu swoich owieczek, których był pasterzem.
Poza pracą w Thonon, zapuszczał się Franciszek niekiedy w miejscowości okoliczne, idąc zawsze pieszo, bez innych pomocy, prócz Pisma św., brewiarza i różańca, a przy tym poszcząc w Adwencie 1594 r. tak surowo, że dopiero na wyraźny rozkaz biskupa musiał złagodzić nieco swoje umartwienia.
Pewnego wieczora, gdy wracał ze swym kuzynem po całodziennej pracy, w drodze spotkała ich gwałtowna ulewa i musieli spędzić całą noc w stodole. Innym razem zaskoczyła ich noc w jakiejś wiosce i daremnie chodzili od domu do domu, prosząc o przytułek; wszystkie drzwi zamykały się przed nimi pod wpływem uprzedzeń, jakie pastorowie wzbudzili w mieszkańcach i dopiero w wiejskiej piekarni, gdzie piec był jeszcze ciepły, znaleźli schronienie od ostrego zimna i na nim, nie rozbierając się przespali do rana (45).
Pewnego razu, a było to 12-go grudnia, noc zaskoczyła Franciszka w lesie, po którym błąkały się stada zgłodniałych wilków. Nie było innej rady, jak wleźć na drzewo, i ażeby nie spaść w razie zaśnięcia, pasem przywiązać się do gałęzi (46). Noc była bardzo mroźna i nasz misjonarz tak skostniał, że nazajutrz niezdolny był się poruszyć i prawie bez czucia, bliski śmierci. Byłby zapewne zginął, gdyby nie włościanie z sąsiedniej wioski, którzy wczesnym rankiem przyjechali do lasu. Chociaż heretycy, zdjęci litością, zabrali go do domu, ogrzali i otoczyli wszelkim możliwym staraniem, a on, wdzięczny za ich dobre serce, powiedział im naukę o konieczności powrotu na łono prawdziwego Kościoła. Poczciwi ludziska wysłuchali go z uwagą, ujęci gorliwością, która narażała go na tyle niebezpieczeństw; wprawdzie nie nawrócili się jeszcze wówczas, ale to kazanie było dla nich ziarenkiem, które kiełkowało w ich prawych duszach i wydało później piękne owoce.
Niebezpieczeństwo, którego Franciszek uniknął, było tylko wstępem do innych, daleko większych. Pewien protestant, który z czasem nawrócił się do wiary św., ale naówczas posuwał gorliwość względem swej sekty aż do fanatyzmu, przyrzekł zabić Franciszka i zanieść jego głowę do Genewy lub Berna. W tym celu, dnia 8-go stycznia, trzykrotnie zaczaił się w miejscach, podatnych na zamach i trzykrotnie strzelał do apostoła, ale za każdym razem broń spaliła na panewce, pomimo że była najlepszego gatunku i pomimo zachowania wszelkich ostrożności. Wściekły z powodu tego niepowodzenia ustawił następnie zabójców w różnych punktach, przez które miał misjonarz przechodzić. I bądź, że Pan Bóg chwilowo zaślepił złoczyńców, bądź sprawił, że apostoł stał się niewidzialnym, dość, że przeszedł koło nich wszystkich i przez żadnego nie został dostrzeżonym (47).
Zdaje się, że w tym okresie Ludwik Salezy, dla braku funduszów, opuścił Chablais, a pan de Boisy, na usilne prośby swojej małżonki, zdecydował się posłać Franciszkowi swego wiernego Rollanda (48), który odtąd krok za krokiem za nim postępował i stał się świadkiem, zesłanym przez Opatrzność, aby przekazać potomności szczegóły tego najwznioślejszego żywota.
Biały dzień bywał często nie mniej przykrym dla niestrudzonego misjonarza od najstraszniejszych nocy. Gdy chodził nauczać po wioskach, odwracano się z pogardą, zamykano drzwi domów, odmawiano posiłku i napoju nawet za pieniądze, do tego stopnia obawiano się wszelkich stosunków z człowiekiem, którego protestanccy pastorowie przedstawiali ludowi w najczarniejszych kolorach. Nie osłabiało to jednak jego męstwa. Gdy pewnego razu, pan de Blonay, gorliwy katolik z Evian, miejscowości odległej o dwie mile od Thonon, który często przyjmował Franciszka w swoim zamku, przedstawiał mu niemożliwość nawrócenia tak zaciętych heretyków, młody apostoł odpowiedział:
– Mój drogi bracie, jestem dopiero w początkach mej pracy, a chcę prowadzić ją dalej i ufać Panu, wbrew wszelkim ludzkim rachubom (49).
Mąż Boży nie przestawał nauczać w Thonon i okolicy z równym zapałem apostolskim, ale, czy to dla względów ludzkich, czy z obawy przed pastorami, czy wskutek uprzedzenia, zaszczepionego w umysły, protestanci nie przychodzili na jego kazania. Dla zaznajomienia z prawdą tych, którzy nie chcieli jej słuchać, poddano mu myśl, aby napisał obronę wiary katolickiej, z wykazaniem błędów kalwińskich i rozpowszechnił ją w wielu odpisach wśród heretyckich rodzin. Jako człowiek roztropny, nie przystał od razu na propozycję, ani jej nie odrzucił. Chciał przedtem dobrze obmyśleć wszystkie jej dodatnie i ujemne strony.
– Pragnąłbym bardzo, aby mnie słuchano, mówił ze zwykłą sobie pokorą, bo słowo na ustach jest żywe, a na papierze – martwe. Sztuka pisania, to rzemiosło mądrych, wykształconych umysłów; trzeba niezmiernie dobrze umieć jakąś rzecz, aby ją z pożytkiem napisać; umysły mierne powinny poprzestać na mówieniu, któremu gest, głos, postawa, dużo dodają blasku. Mój zatem umysł, który należy do najmniejszych i zgoła najlichszego gatunku, mógłby tylko nadzwyczaj miernie wywiązać się z podobnego zadania.
Z drugiej zaś strony rozumiał Franciszek Salezy potężne racje pisania: był to jedyny sposób zaznajomienia z prawdą tych, którzy nie przychodzili jej słuchać; sposób pewny, gdyż wrodzona człowiekowi ciekawość tym bardziej skłaniałaby do czytania pism katolickich, im więcej pastorowie bronili ich dostępu; sposób przy tym podatniejszy dla rozmyślań, bo lepiej można rozważyć rzecz pisaną, niż wypowiedzianą; w każdej chwili ma się ją przed oczami i nie można jej zapomnieć; sposób wreszcie, niosący w sobie samym gwarancję, bo nie można zarzucić sfałszowania tekstu rzeczy jasnej.
– Gdyby to, co piszę, nie było dokładną nauką Kościoła, – mówił, zwierzchnicy musieliby protestować. Jeżeli więc zbijam tysiące niedorzeczności, które zarzucają katolikom, to nie mówię tego na wiatr, jak utrzymują niektórzy. Nauka pisana zadowoli tych, którzy chcieliby przedstawić ją swoim pastorom i usłyszeć ich replikę; a przy tym racje napisane czarno na białym można przedstawić każdemu, komu się podoba (50).
Wśród podobnych wahań zasięgnął rady swych przyjaciół, wszyscy jednogłośnie orzekli, że taka obrona wiary katolickiej będzie pożyteczną; udał się wtedy po światło do Boga w żarliwej modlitwie podczas Mszy św. i otrzymawszy natchnienie do dzieła, zabrał się do niego 7-go stycznia 1595 r., nie zamierzając jednak napisać całej pracy od razu, bo liczne jego zajęcia nie pozwalały na to. Chwytał każdą wolną chwilkę, pisał pospiesznie i skończywszy ustęp, dawał do przepisywania w licznych egzemplarzach, które następnie rozdawano ludności i plakatowano na ulicach i placach publicznych (51). Z tych pojedynczych kartek, skreślonych naprędce w ciągu dwóch lat, a zebranych następnie w jedną całość, powstała księga “Kontrowersyj“, pierwsze dzieło, które wyszło spod pióra Franciszka Salezego; i jeżeli sądzić o nim, nie z pierwszego druku, w którym wydawca zniekształcił je nie do poznania, chcąc je udoskonalić, – lecz z najnowszej edycji dzieł świętego Doktora (52) to utwór ten jest nieoszacowanej wartości, jako podający niezbite dowody prawdziwości wiary katolickiej. Toteż komisarze apostolscy, którzy w 1658 r. pracowali przy procesie kanonizacyjnym, mogli twierdzić z całą słusznością, że nie lepiej bronili wiary w swoim czasie Atanazowie, Ambrożowie i Augustyni.
Praca dzieli się na trzy części: w pierwszej jest mowa o prawomocnym posłannictwie. Autor wykazuje, że założyciele reformacji i ich następcy wdarli się bez powołania na urząd kapłański; czyni stąd wniosek, że to fałszywi pasterze, a ich kościół fałszywym kościołem, że zatem niemożliwością jest usprawiedliwić tych, co słuchają i tych, co nauczają. Demaskuje następnie fortele i wykręty, które heretycy przeciwstawiają prawdom wiary katolickiej. Zwycięsko zbija ich błędy o nadzwyczajnej misji, jaką rzekomo otrzymali, oraz o ogłaszanym przez nich upadku Kościoła.
Przechodząc następnie do cech prawdziwego Kościoła, dowodzi że jeden tylko Kościół rzymski posiada jedność wiary, świętość, jaśniejącą w cudach i proroctwach, powszechność, która rozciąga się na wszystkie czasy, miejsca i osoby, a wreszcie płodność i apostolskość.
Druga część dzieła zajmuje się podstawami wiary i wylicza ich osiem, a mianowicie: Pismo św., tradycję, Kościół św., władzę papieża, sobory, Ojców Kościoła, cuda i rozum przyrodzony. Wykazuje tu Franciszek przede wszystkim, że Pismo św. jest podstawą wiary, o ile je wykłada Kościół, ten jego jedyny prawny tłumacz. Stąd wynika, że jeżeli heretycy odrzucają powagę Kościoła, tym samym i Pisma św. nie mogą uważać za podstawę wiary. Idąc dalej, dowodzi, że heretycy przeistoczyli Pismo św., obcinając i usuwając z niego to, co im się nie podobało, a zaprzeczając powagi Kościoła, pozbawili się jedynego sposobu odróżnienia ksiąg natchnionych przez Ducha Świętego, czyli kanonicznych, od tych, które nimi nie są. Przechodząc następnie do drugiej podstawy wiary, czyli do tradycji, stwierdza autor, że istnieją prawdziwe, apostolskie tradycje, a protestanci, odrzucając je, są zupełnie nieusprawiedliwieni. Otóż te są zdaniem uczonego kontrowersisty, dwie najistotniejsze formalne podstawy wiary; ażeby jednak umieć roztropnie nimi się posługiwać, potrzebne są jeszcze inne zasady, a mianowicie: nauka Kościoła katolickiego, powaga soborów powszechnych i Ojców Kościoła; tu wykazuje autor do jakiego stopnia protestanci są zuchwali i nierozsądni, że lekceważą autorytety tak poważne i czcigodne dla wzniosłości ich nauki i blasku świętości, co ich opromienia. Czwartą z rzędu podstawą wiary jest władza papieża, oparta na stwierdzonym zwierzchnictwie świętego Piotra nad innymi apostołami. Naczelna ta władza przeszła na jego następców, biskupów rzymskich, z czego jasno wynika, że oni są faktycznymi spadkobiercami św. Piotra i wskutek tego głową Kościoła. Tę prawdę potwierdza cześć, tytuły i przywileje przez chrześcijan dawnych wieków powszechnie papieżom przyznawane. Stąd wypada, że z natury rzeczy, Rzym musi być uważany za centrum spójni katolickiej, a papież i bez soborów może wydawać orzeczenia w sprawach, tyczących się wiary. W końcu kładzie autor nacisk na cuda, którymi podobało się Bogu stwierdzać po wszystkie czasy prawdziwość Kościoła rzymskiego. Za ostatnią wreszcie podstawę wiary uważa rozum przyrodzony, ale tylko jako podstawę negatywną w tym sensie, że prawdziwa wiara nie może zawierać nic, co by się sprzeciwiało rozumowi, dobrym obyczajom i doskonałości chrześcijańskiej.
W trzeciej części Kontrowersyj, autor, po bardzo zręcznym powtórzeniu treści dwóch pierwszych rozdziałów, traktuje o Sakramentach w ogólności i o zniekształceniu zewnętrznej formy Sakramentów Chrztu i Eucharystii przez pastorów protestanckich. Niestety, z tej części pozostało zaledwie kilka fragmentów.
Na końcu porusza święty Doktor artykuły wiary o czyśćcu i o modlitwie za umarłych, tłumacząc doktrynę wiary katolickiej, odnośnie do tych prawd.
Taką jest treść tego pięknego traktatu, do którego zabrał się autor w dwudziestym siódmym roku życia, a posyłając go mieszkańcom Thonon, napisał do nich te dobre i mądre słowa: “Upewniam was, że nie znajdziecie pisarza, któryby bardziej ode mnie pragnął dobra waszych dusz… Przyjmijcie więc szczerym sercem dar, jaki wam składam w ofierze, i odczytajcie uważnie moje słowa. Słuchaliście gorliwie i ze skwapliwością kazań pastorów, miejcież cierpliwość wysłuchać i mnie. A potem zaklinam was na Boga, zastanówcie się głębiej nad tym, co przeczytacie i proście Pana, aby was wspierał Duchem Swoim i okazał pomoc w sprawie tak wielkiej wagi” (53).
Nieco dalej czytamy: “Proszę was, przyjmijcie z dobrą wolą to pisanie i chociaż widzieliście inne pisma, bardziej kunsztowne i bogate, zatrzymajcie waszą uwagę i nad tym, które wam przesyłam. Może więcej przypadnie wam do smaku, bo całe przesiąkłe jest tchnieniem sabaudzkim, a nie ma skuteczniejszego lekarstwa, jak powrót do ojczystego powietrza. Zaczynam więc w imię Boga i błagam Go z pokorą, aby swe święte słowo wlał cicho w serca wasze, na kształt świeżej rosy poranku. I nie zapominajcie proszę, Panowie, o słowach św. Pawła: «Wszelka gorzkość i gniew i zagniewanie, wzgarda, wrzask i bluźnierstwo i złość wszelaka odjęte od was niech będzie»” (54).
Wiedział Franciszek, że mieszkańcy małych miast, również jak i obywatele wielkich stolic, są bardzo wymagający pod względem poprawności stylu i trafności wyrażeń; dla zadowolenia przeto panów z Thonon niesłychanie starannie redagował swe dzieło; i rzeczywiście ta jedna książka zjednałaby mu miejsce w zastępie pisarzy francuskich: styl zawsze poprawny, lekki, żywy i wytworny; budowa zdań jest tu więcej nowoczesna niż w “Traktacie o Miłości Bożej“. W każdym razie okazał Franciszek Salezy w tej pierwszej swej próbie rękę mistrza (55).
Podczas gdy pisma apostoła niosły ziarna prawdy w serca rodzin, on sam uważał za obowiązek dodać do swych prac zwyczajnych także obsługę duchowną żołnierzy garnizonu w Allinges. Pozyskał już ich serca przez swoją dobroć, słodycz w obejściu i nieustraszoną odwagę; kochali go też, jak ojca i mieli do niego bezgraniczne zaufanie; uważali sobie za szczęście towarzyszyć mu do Thonon i z powrotem, gdy w jakim interesie udawali się do miasta. Skorzystał z tego św. apostoł, aby ich pociągnąć do więcej chrześcijańskiego życia i ile razy zauważył u nich zły postępek lub posłyszał słowa nieobyczajne, upominał ich stanowczo, ale z tak przyjazną łagodnością, że nie mogli się obrażać. Dwie poważne plagi raziły boleśnie jego wiarę i starał się je wyplenić: były to, po pierwsze – grubiaństwa, przekleństwa i bluźnierstwa, używane wśród gier i rozmów; drugim złem – były pojedynki, ten okropny przeżytek czasów barbarzyńskich, którego nie zdołały wykorzenić ani wiara, ani cywilizacja, ani zdrowy rozsądek. Wprawdzie książę sabaudzki zabronił ich pod najsurowszą karą, ale zakaz obowiązywał tylko wtedy, gdy żołnierz znajdował się pod sztandarem; brali więc urlop od gubernatora i szli bić się swobodnie poza murami twierdzy. Franciszek, który widział z głębokim smutkiem tak częstą zniewagę imienia Bożego, a życie ludzkie poświęcone dla przesądów, niegodnych rozsądnego umysłu, użył całej mocy swej wymowy, aby zwalczyć ten podwójny występek. Gdy to nie pomagało, zwrócił się do władzy. Z jednej strony dał do zrozumienia baronowi d’Hermance, że przekleństwa i profanacje imienia Bożego mogą ściągnąć na jego wojsko karę niebios, z drugiej – starał się go przekonać, że, udzielając żołnierzom urlopów w celu pojedynków, dopuszcza się podwójnego grzechu: przeciwko Bogu, który zabrania tego rodzaju walki, i przeciwko bliźniemu, któremu ułatwia śmierć i wieczne potępienie; wreszcie przeciwko swemu księciu, który, zabraniając pojedynków, zakazuje też pośrednio je popierać. Baron, przekonany dowodzeniem, zabronił pod surową karą przekleństw i bluźnierstw i nie udzielał już owych morderczych urlopów (56).
Wielki Post, który w tym roku zaczął się 8-go lutego, otworzył przed apostołem pole do obszerniejszej jeszcze pracy i częstszego głoszenia słowa Bożego. Widząc, że codzienne powracanie na noc do twierdzy zabiera mu dużo drogiego czasu, postanowił przyjąć gościnę, ofiarowaną mu w domu przy ul. Vallon, przez jego krewną, panią de Foug, i chodzić codziennie ze Mszą św. do kaplicy św. Szczepana w Marin, za rzekę Drance (57).
Nie zapominał o tym, na jakie przez tę decyzję naraża się niebezpieczeństwo; ale uważał swą obecność w mieście za podwójnie potrzebną; przede wszystkim dla nowonawróconych, aby krzepić ich odwagę wśród prześladowań, na które byli narażeni, a następnie dla protestantów, gdyż umożliwiała mu częste z nimi stosunki i ułatwiała, pod osłoną mroków nocy, przystęp do niego tym, którzy w biały dzień lękali się doń zbliżyć. Te dwie przyczyny wydały mu się dostateczne, aby lekceważyć wszelkie niebezpieczeństwa. Nieraz już, gdy przybywał z Allinges, zaglądał do pani Foug dla odpoczynku i posiłku; ta nazywała go swoim synem, a on nawzajem dawał jej imię matki. Radość, jakiej doznawała z przebywania w jej domu św. misjonarza, dzielili z nią wszyscy katolicy w mieście i mówili: “Już teraz nie potrzebujemy obawiać się wilków, bo dobry pasterz jest wśród nas” (58).
–––––––––––
Ks. Hamon, Żywot świętego Franciszka Salezego Biskupa i Księcia Genewy, Doktora Kościoła. Przekład z nowego jubileuszowego wydania z 1922 r. dokładnie przejrzanego i poprawionego przez Ks. Gonthier kanonika anezyjskiego i Ks. Letourneau proboszcza Stow. Świętego Sulpicjusza. Tom I. Kraków 1934, ss. 109-134.
Przypisy:
(1) Zachodnia część Chablais obejmowała lewe wybrzeże jeziora Lemanu od rzeki Drance, aż do Corsier na zachodzie i od jeziora aż do szczytu gór. Wschodnia część Chablais, czyli kraina Gavot, zamknięta pomiędzy Drance a la Morge de Saint-Gingolph, wpadła około tego czasu w ręce katolickich mieszkańców Vallais i dzięki tej okoliczności uniknęła herezji.
(2) Emanuel Filibert odznaczył się jako wódz takimi zdolnościami, że przy oblężeniu miasta Metz, powierzono mu dowództwo nad armią cesarską. W roku 1557 odniósł świetne zwycięstwo nad Francuzami w bitwie pod Saint-Quentin, a przez zaślubienie księżny Małgorzaty, córki Franciszka I, a siostry Henryka II, odzyskał tę część swego państwa, którą Francja zabrała jego ojcu.
(3) Ruchat, Hist. de la Réforme, t. V, s. 648 i t. VI, ks. XV; Grillet, Dict. de Sav., t. I, s. 129; Gonthier, Oeuvres Hist., t. I, s. 183 i nast. Wprawdzie to zobowiązanie, zawarte przez księcia sabaudzkiego, nie jest objęte traktatem, podpisanym 30 października 1564 roku w Lozannie, lecz znajdujemy je pomiędzy warunkami traktatu, podpisanego w Nyon, 1 maja poprzedniego roku i w innych dokumentach, przechowanych w archiwach miasta Berna. Przytaczamy zresztą świadectwo człowieka poinformowanego najlepiej, to jest samego św. Franciszka. Pod dniem 15 listopada 1603 roku, pisze do Papieża: “Oto, co postanowiono: książę obejmie na powrót w posiadanie cztery okręgi… z tym wszakże zastrzeżeniem, że nie będzie wolno wyznawać tam publicznie wiary katolickiej. Trudno sobie wyobrazić przeciwniejszego wierze warunku, lecz zgodzono się nań w nadziei lepszych czasów”. (Oeuvres, t. XII, s. 230).
(4) Ponieważ zakon świętego Maurycego, założony przez Amadeusza VIII, księcia sabaudzkiego i dawniejszy od niego zakon świętego Łazarza, odpadły od pierwszej ścisłości, przeto papież Grzegorz XIII, na prośbę księcia Emanuela Filiberta, przywrócił w nich dawną karność, a członkowie obu połączonych zakonów nosili nazwę Kawalerów świętego Maurycego i świętego Łazarza, albo Kawalerów Świętego Zakonu (1572).
(5) Karol Emanuel I, zwany Wielkim, w osiemnastym roku życia wstąpił na tron po swoim ojcu i panował pięćdziesiąt lat. Odznaczał się wielką żywością i inteligencją, z wielkim wdziękiem i biegłością mówił po francusku, po włosku i po hiszpańsku, był miły, hojny, roztropny w załatwianiu spraw, obdarzony zdrowym rozsądkiem i wybitną pamięcią. Henryk IV, który wysoko cenił jego wytrawność i zręczność w sztuce wojennej, lubił mówić, że jego zdaniem dwaj tylko ludzie zasługują na tytuł kapitana, to jest Karol Emanuel i Maurycy Nassauski, książę Oranii. Wspierał on wszelkimi siłami pracę Franciszka Salezego nad nawróceniem Chablais. Zarzucano mu jednak: 1) nadmierną żądzę sławy, wskutek której chciał zawładnąć Prowansją, królestwem Cypru i Mediolanu, oraz zdobyć cesarską koronę; 2) wielką skrytość i dlatego powszechnie mówiono, że serce księcia było tak, jak jego kraj, niedostępne; 3) niewierność w dotrzymywaniu czynionych obietnic. “Płaszcz księcia, opowiadano z ironią, z jednej strony jest białego, z drugiej czerwonego koloru, a książę co dzień rano obraca go na inną stronę, stosownie do barwy tej partii, do której tego dnia chce się przechylić”. Wielkie pochwały, jakie święty Franciszek Salezy oddaje temu monarsze, każą się domyślać, że w powyższych zarzutach było wiele przesady. Jednakże święty biskup wiele miał do zniesienia z powodu podejrzliwości i zazdrości księcia, zwłaszcza w czasie walk, jakie tenże prowadził z Francją. Podejrzewał mianowicie Franciszka, że zanadto skłania się na stronę dworu francuskiego i czasem w bardzo przykry sposób odmawiał mu pozwolenia na wyjazd do Francji w celu głoszenia kazań.
(6) Protestanci mieli prawo zachować publicznie wyznanie swej wiary tylko w miejscowościach Nernier, Bons i Tully w prowincji Chablais, w mieście Gex, Sergy, w okręgu Gex i w jednym miasteczku okręgu Ternier.
(7) Ich imiona można znaleźć w dziele Gonthier, Oeuvres Hist., t. I, s. 189.
(8) Vie de Claude de Granier, ks. III, w. II i III.
(9) Łk. V, 5.
(10) Karol August, s. 93.
(11) Hauteville, s. 189.
(12) W kościelnym języku wyznawcą nazywamy tego, kto świętością życia zaszczyt przynosi wierze świętej i mimo przeciwności publicznie ją wyznaje.
(13) Hauteville, Maison de Sales, s. 190.
(14) Łk. II, 49.
(15) Jest to aluzja do słów Zbawiciela: Nemo mittens manum suam ad aratrum, et respiciens retro, aptus est regno Dei, tj.: Żaden, który rękę swą przyłożył do pługa, a ogląda się nazad, nie jest sposobny do królestwa Bożego (Łk. IX, 62).
(16) Ojciec św. Franciszka z Asyżu rozgniewamy, że syn jego wszystko, co ma, rozdaje biednym, zaprowadził go do biskupa z Asyżu, aby w obecności tegoż zrzekł się ojcowskiej spuścizny. Święty zrobił więcej, bo zdjął z siebie suknię i oddał ją ojcu, mówiąc, że odtąd większe będzie miał prawo odezwać się do Boga: Ojcze nasz, któryś jest w niebie.
(17) Karol August, s. 94.
(18) Kasper de Genève, baron na dobrach Lullin w Chablais i Pancalier w Piemoncie, posiadał w Chablais liczne włości, a mianowicie dobra Lullin, zamienione 1 lutego 1597 w margrabstwo, Corsinge, Cervens, Draillant, Charmoisy, etc. W roku 1594 stojąc na czele pułku, złożonego z 4000 Szwajcarów, niejednokrotnie się odznaczył, a wkrótce potem został mianowany gubernatorem Aosty i kawalerem Zakonu Zwiastowania.
(19) Księga Kontrowersyj kardynała Bellarmina jest, zdaniem sławnego pastora kalwińskiego, Franciszka Juniusa, zupełnym potępieniem wszelkich sekt i herezyj. Bèze po przeczytaniu jej, zawołał: “Zginęliśmy, ta jedna książka obala całą reformę!”. Elżbieta, królowa angielska, tak była przerażona losem religii anglikańskiej, że przy uniwersytecie w Cambridge założyła osobną katedrę, której obowiązkiem było zbijać zawarte w Kontrowersjach zasady i wydała edykt, skazujący na śmierć każdego, kto by posiadał tę książkę. Nie przeszkodziło to jednak jej szerzeniu się tak, że pewien księgarz z Londynu, który ją tajemnie sprzedawał, mawiał nieraz: “Ten jezuita więcej mi przyniósł zysku, aniżeli wszyscy teologowie protestanccy razem”. Bellarmin był istotnie ozdobą swojego wieku, słynął zarówno pobożnością, jak wiedzą. Bardzo młodo wstąpił do Towarzystwa Jezusowego, gdzie z niestrudzoną gorliwością gromadził wszelkie dowody, przemawiające na korzyść religii katolickiej, a zbijające błędy protestanckie. Grzegorz XIII powierzył mu w Rzymie wykład Kontrowersyj, z czego z takim powodzeniem się wywiązał, że nazywano go drugim Augustynem. Kardynał Duperron w czasie swego pobytu w Rzymie często udawał się do niego po radę, mówiąc: “Eamus ad magistrum – pójdźmy do mistrza”. Wilhelm Whitaker, pastor protestancki, profesor teologii na uniwersytecie w Cambridge, mawiał o nim, że był to jeden z najbardziej rozumnych, uczonych i wszechstronnie utalentowanych pisarzy, jakich posiadał Kościół rzymski w ostatnich wiekach. Klemens VII zmusił go do przyjęcia kardynalskiej purpury i arcybiskupstwa w Kapui… Bellarmin umarł w 1621 roku na rok przed świętym Franciszkiem Salezym.
(20) Karol August, s. 94.
(21) Hauteville, Maison de Sales, s. 195 i 253.
(22) Hauteville, Maison de Sales, s. 245. Rodzice Świętego w 1577 roku zamieszkiwali zamek Brens; tam też 4 lipca przyszedł na świat trzeci ich syn, Ludwik Salezy.
Już w roku 1570 pani de Boisy z obawy przed zarazą, która wybuchła w Annecy, przyjechała z małym Franciszkiem na lato do tego zamku, podczas gdy ojciec Świętego odbywał podróże w sprawach majątkowych.
(23) Granicę Chablais stanowił wówczas strumień Chandouze, dzielący gminy: Saint Cergues i Juvigny.
(24) W kaplicy Sióstr Wizytek w Thonon-les-Bains przechowuje się piękny obraz, przedstawiający tę scenę, pędzla malarza Baud’a z Morzine.
(25) Franciszek Melchior de Saint-Jeoire, baron z Saint-Jeoire i Hermance, pan na Chapelle-Marin, otrzymał w roku 1589 nominację na gubernatora Allinges. Pierwszy z listów świętego Franciszka Salezego, jakie są w naszym posiadaniu, pisany jest z Paryża do barona d’Hermance, 26-go listopada 1585, z podziękowaniem za wizytę, jaką ten na jakiś czas przedtem złożył Świętemu. (Oeuvres, t. XI, s. 1).
(26) List 204, t. XII, s. 228.
(27) Izaj. V, 5. 8.
(28) Ibid., XXIV, 5. 6.
(29) Treny, r. I, w. 4. 10; r. II, w. 9. 13; r. IV, w. 1.
(30) Karol August, s. 96.
(31) Ibid., s. 97.
(32) Zeznanie p. de Bellegarde. W ich liczbie byli: Joanna Barbier du Maney, wdowa po dawnym prokuratorze generalnym, du Foug, krewnym rodziny Salezych; Kasper de Genève baron de Lullin, obywatel z Thonon, przebywający zwykle w Piemoncie; Karol de Vidomne, który w tej okolicy był właścicielem lennej posiadłości Charmoisy, oraz zamku Marclaz, gdzie zazwyczaj przebywał; wreszcie kilku urzędników księcia, miedzy którymi wymienimy Klaudiusza d’Orlier, zastępcę sędziego prowincji i Klaudiusza Marin, prokuratora skarbowego. (Oeuvres Hist., I, s. 197).
(33) Syndykami byli wówczas: Piotr Fournier i Henryk Jandet. 2 października miejsce pierwszego zajął F. Mestrezat. (Ac. Chablaisienne, t. XX).
(34) E. N., t. VII, s. 201.
(35) Karol August, s. 98.
(36) W Tully, parafii Thonon, pierwszym naówczas pastorem był Ludwik Viret, rodem, jak się zdaje, z Orbe, z kraju Vaud. Miał za kolegę Jana czy Jakuba Clerc, pastora z Thonon, prawdopodobnie krewnego komendanta Clerc, który, mając sobie powierzoną obronę miasta, wydał je żołnierzom z Berna i Genewy (1589).
(37) E. N., t. XI, list 33, s. 91.
(38) Zamek o 20 min. odległy od Thonon.
(39) E. N., t. XI, s. 90, list 33, pisany po łacinie w pierwszych dniach października.
(40) Ibid., XI, s. 385.
(41) E. N., t. XI, list 35, pisany w końcu października 1594 roku.
(42) 2-go listopada Franciszek, pisząc w Evian do prezydenta Favre, donosi mu, że sprawy w Thonon zapowiadają się pomyślnie, gdyż jeden z pierwszych panów miasta okazał mu wiele przychylności. (List 36).
(43) Czasem jednak, “gdy pogoda była rozpaczliwa, zmuszano go do przyjęcia konia”. (Zezn. św. de Chantal, art. 14).
(44) W roku 1594 Adwent zaczął się 27-go listopada. “Zaczynam dziś adwentowe kazania do czterech czy pięciu bardzo niepozornych osób”, pisze Franciszek. (List 39).
(45) Ta piekarnia znajdowała się pomiędzy wioską Noyer a miasteczkiem Allinge.
(46) Wedle tradycji drzewem tym był olbrzymi kasztan w Chavane, zniszczony niestety od pioruna przed czterema czy pięcioma laty. Wieśniacy, którzy zaopiekowali się Świętym, nazywali się Mouille i pochodzili z wioski Noyer. (Gonthier, Oeuvres Hist., I, 108).
(47) O tym fakcie świadczy pod przysięgą tenże protestant przy procesie beatyfikacyjnym Świętego. (Année de la Visitation 28 stycznia).
(48) Jerzy Rolland, syn Aimona Rolland de Versonnex (1576-1641), służył u proboszcza za lokaja i sekretarza. Otrzymał później tonsurę (14 lutego 1598), następnie święcenia kapłańskie (1605), został rządcą biskupa, następnie kanonikiem kapituły Matki Boskiej Pocieszenia, z której to godności zrezygnował 12 czerwca 1621 roku. Zamianowany kanonikiem katedralnym, zakończył życie w roku 1641. Przed śmiercią włożył na swych spadkobierców obowiązek, aby w kościele w Versonnex wystawili kaplicę, poświęconą ku czci Najświętszej Panny i “błogosławionego Franciszka Salezego po jego kanonizacji”.
(49) Z zeznań M. de Chaugy.
(50) Préface des Controverses, E. N., t. I, s. 2.
(51) Z zeznań p. Passier.
(52) E. N., t. I.
(53) E. N., t. I: Épître à Messieurs de Thonon.
(54) Ibid., Avant-propos.
(55) Dom Mackey, Préface des Controverses. – Strowsky, r. IV.
(56) Karol August, s. 100.
(57) Kaplica ta, która się wznosi na prawym brzegu rzeki Drance, o kilka kroków od zamku państwa de Blonay, na granicy parafii Marin, opustoszała w czasie rewolucji. W roku 1857 odrestaurowano ją i na nowo poświęcono.
(58) Karol August, s. 114.
© Ultra montes (www.ultramontes.pl)
ROZDZIAŁ II.
Pierwsze powodzenia. – Nowe niebezpieczeństwa. –
Nawrócenie adwokata Poncet. – Pielgrzymka do Voirons. –
Dysputa z pastorem Viret. – Nawrócenie barona d’Avully. –
Podróż do Turynu.
Od kwietnia 1595 r. do października 1596 r.
Franciszek Salezy, po osiedleniu się w Thonon, nie zważając na oszczerstwa heretyków, ani na ich mordercze zamiary, o niczym innym nie myślał, jak tylko o pełnieniu z zapałem i miłością swych obowiązków dobrego pasterza. Wygłaszał kazania prawie codziennie, słuchał spowiedzi o każdej porze dnia, odwiedzał ubogich i chorych, wypytując ich o potrzeby duchowe i materialne, pocieszał strapionych słowem pełnym gorącego współczucia, wspierał potrzebujących obfitą jałmużną, oddawał im wszystko, co miał, pozostawiając sobie tylko na najniezbędniejsze potrzeby; gdy już nic nie miał do dania, zwracał się do swej matki, a ta posyłała mu wszystko, czym w danej chwili rozporządzała (1).
Pewnego wieczoru musiał powrócić do fortecy Allinges, by zabrać potrzebne papiery. Gdy zbliżał się do twierdzy w towarzystwie Rollanda i dwóch innych mężczyzn, wypada nagle z zasadzki dwóch drabów heretyckich z obnażonymi mieczami w ręku i pędzą wprost na Franciszka, wykrzykując niecne bluźnierstwa. Towarzysze Świętego rzucają się naprzód z bronią w ręku, chcąc go zasłonić, ale on powstrzymuje ich, mówiąc:
– Schowajcie miecze wasze do pochew i odsuńcie się. Mnie jednemu należy wyjść za przykładem mojego Zbawcy naprzeciw tym, którzy godzą na moje życie.
Mówiąc to, przyśpiesza kroku, idzie wprost na zabójców i słowem słodyczy, oraz majestatem swego oblicza – wytrąca im broń z ręki. Mordercy stoją zawstydzeni ze spuszczonymi oczami i po chwili padają mu do nóg, błagając o przebaczenie i składając winę na pastorów. Przyrzekają zarazem, że odtąd porzucą wszelkie złe zamiary i służyć mu będą ze wszystkich sił (2).
Jak tylko przybyli do zamku Allinges, Jerzy Rolland, jeszcze cały przejęty grozą zajścia z ukochanym swym panem, pobiegł do komendanta opowiedzieć mu, co zaszło. Ten, przerażony, wyszedł błagać apostoła, aby nie odbywał nigdy wycieczek bez eskorty wojskowej; ale, pomimo usilnych nalegań, nie zdołał go do tego nakłonić; gorliwy kapłan odpowiedział:
– Święty Paweł i inni Apostołowie nigdy nie uciekali się do siły zbrojnej; nie chcieli innego oręża, jak miecz słowa Bożego, przeciwko wrogom nierównie groźniejszym. Tą jedyną bronią obalili potęgę czartów i cezarów, zwalczyli marność filozofów i pychę świata, zatknęli sztandar Chrystusa Pana na ruinach zburzonego pogaństwa. Luter i Kalwin, przeciwnie, szerzyli swe herezje ogniem i mieczem, mocą i gwałtem doczesnej potęgi… To dla mnie wystarczający powód, abym inaczej postępował i nie używał innej siły, jak potęgi słowa Bożego, które, bez ludzkiej pomocy, zdolne jest skruszyć cedry i użyźnić pustynię Kadezu. Cierpienie i ufność w Panu starczy mi za legion żołnierzy. A zresztą, gdyby Bóg dał mi tę łaskę, abym krwią własną przypieczętował głoszoną naukę, nic chwalebniejszego spotkać by mnie nie mogło (3).
Komendant nie wiedział, co na to odpowiedzieć i nie nalegał więcej; jednakże, nie chcąc opuścić Franciszka i pozostawić na pastwę wrogów, zarządził, aby pięciu lub sześciu żołnierzy chodziło zawsze za nim w pewnej odległości, kiedy będzie się udawał z rana do Thonon lub innych miejscowości w Chablais; a wieczorem mieli go eskortować podobnie przy powrocie. Rozporządzenie to nie uspokoiło wcale Rollanda i napisał do pana de Boisy, zawiadamiając o wypadku. Czcigodny starzec, przerażony i bardziej niż kiedykolwiek zaniepokojony o życie ukochanego syna, przysłał mu formalny rozkaz natychmiastowego powrotu. Przez tego samego posłańca Franciszek odpowiedział, jak następuje: “Wielce czcigodny Panie i Ojcze, gdyby Rolland był Twoim synem, a nie lokajem, z pewnością nie zmykałby tchórzliwie z tak drobnej utarczki, jak ta, która się odbyła i nie trąbiłby o niej, jak o wielkiej bitwie. Nikt nie może wątpić o złej woli naszych przeciwników, ale krzywdę nam wyrządza ten, kto wątpi o naszym męstwie. Błagam Cię, Ojcze, nie przypisuj mej wytrwałości – nieposłuszeństwu i uważaj mnie zawsze za swego najpokorniejszego syna” (4).
Pan de Boisy nie przestawał nalegać: “Twoja gorliwość, pisze, do niczego dobrego nie doprowadzi; twoja wytrwałość jest bezrozumnym uporem; a przeciągać tak długo próbę, znaczy po prostu – kusić Pana Boga. Zaklinam cię więc, zakończ nareszcie nasze śmiertelne niepokoje i wracaj do rodziny, która cię wyczekuje z upragnieniem; a zwłaszcza matka umiera z bólu i trwogi o twoje życie. Jeżeli moje prośby nie wystarczają, rozkazuję ci, jako ojciec, wracaj natychmiast” (5).
Franciszek dalekim był od przekładania woli ludzkiej choćby najpoważniejszej nad wolę Bożą, którą był w jego oczach rozkaz biskupa. “Jestem gotów wyjechać, oświadczył, gdy tylko on przemówi”. Opierając się na tej odpowiedzi, pan de Boisy udał się natychmiast do biskupa Genewy i tonem wzburzonym, bliski gniewu, gorzko użalał się, że pasterz pozostawia jego syna, jak owcę na pastwę wilków; poczym, przechodząc do próśb, zaklinał biskupa, aby poprzestał na tym, co prepozyt już zdziałał i nie żądał od niego więcej. Ks. Klaudiusz de Granier, wzruszony żalem czcigodnego starca, starał się go uspokoić pozornym przychyleniem się do jego pragnień i obiecał uczynić wszystko, na co mu sumienie i urząd pasterski pozwoli. Potem pokazał listy, w których święty apostoł przedstawiał stan misji, a zarazem kiełkującą już nadzieję powodzenia, apelując zaś do honoru pana de Boisy, o którym wiedział, że jest bardzo drażliwy, dał mu do zrozumienia, jakby to było nieszlachetnie rzucać sierp, kiedy czas żniwa nadchodzi, opuszczać winnicę na pastwę ptaków i liszek, kiedy winobranie już bliskie; zwrócił mu także uwagę na to, jakby takie postępowanie zaszkodziło synowi w opinii kraju i że zrobiłby zeń pośmiewisko dla tych, co by nie omieszkali mówić słowami Ewangelii: “Ten człowiek począł budować, a nie potrafił dokończyć gmachu” (6).
Franciszek został więc, pomimo wszelkich zabiegów, upoważniony do prowadzenia dalej swej misji apostolskiej w Chablais i podczas wielkiego postu zorganizował częste nauki dla żołnierzy Allinges. Ten rodzaj misji wydał błogosławione owoce. Żołnierze zmienili się bardzo korzystnie. Okazali prawdziwy żal za grzechy przeszłości i silne postanowienie poprawy na przyszłość. Zrozumieli, że cnota szczera i szlachetna stanowi najistotniejszą chlubę żołnierza chrześcijańskiego. Pewnego dnia jeden z dzielnych wojaków, głęboko wzruszony kazaniem młodego apostoła, powziął tak żywe obrzydzenie swych grzechów, że nie śmiał spodziewać się przebaczenia; z żalu i rozpaczy był ledwie przytomny. W nadmiarze zgryzot wewnętrznych poszedł do męża Bożego i zwierzył mu się ze swego utrapienia. Franciszek, wzruszony do łez, przyjął go jak najczulszy ojciec marnotrawnego syna, pocieszył, wzbudził w nim ufność i z obawy, aby skruszony penitent, pozostawiony sam sobie nie wpadł znowu w otchłań czarnych i rozpaczliwych myśli, zatrzymał go na noc w swoim pokoju, dzielił z nim posiłek, pomógł w rachunku sumienia i wreszcie wyspowiadał go; widząc zaś w jego sercu tak żywe uczucie skruchy i tak szczere łzy żalu, za całą pokutę przed rozgrzeszeniem zadał mu jeden tylko pacierz.
– Ach, ojcze – zawołał żołnierz, czy chcesz, abym poszedł na potępienie? Jak to, tak mała pokuta za tak ciężkie zbrodnie?
– Synu, odparł święty apostoł, ufaj w miłosierdzie Boże, które jest większe od wszystkich twoich nieprawości. Biorę na siebie dopełnienie twojej pokuty.
– To byłoby niesprawiedliwym, ojcze, odparł żołnierz, przecież ja jestem grzesznikiem, a tyś niewinny.
I w kilka tygodni później ów poczciwy żołnierz przyszedł do Franciszka oznajmić mu, że porzuca służbę wojskową i idzie zamknąć się na zawsze w klasztorze Kartuzów, aby w pokucie spędzić resztę życia, którego tak źle dotychczas używał (7).
Powodzenie w pracy wśród załogi w Allinges wynagradzało Franciszkowi bezowocność starań o nawrócenie protestantów w Thonon. Od sześciu miesięcy, tj. od czasu jak przebywał wśród nich, głosząc wiarę świętą słowem i przykładem, zyskał zaledwie trzech lub czterech słuchaczów protestanckich, którzy przychodzili zawsze po kryjomu (8). Należeli do nich szlachetnie urodzony Piotr Fournier, baron d’Avully i adwokat Poncet. Ten ostatni, chociaż przekonany słowami Pisma św. o rzeczywistej obecności Ciała i Krwi Jezusa Chrystusa w świętej Eucharystii, zachował błędne mniemania o wielu innych dogmatach. Ażeby je rozproszyć, Franciszek użyczył mu katechizmu sławnego Jezuity Kanizjusza i “Myśli Ojców Kościoła” przez Busée. Czytanie tych książek i nauki Świętego, dokonały powoli nawrócenia adwokata.
Misjonarz miał nadzieję, że niektórych neofitów doprowadzi do Komunii wielkanocnej (9), ale się zawiódł w oczekiwaniach. Baron d’Avully zachwiał się wprawdzie silnie w swych dotychczasowych przekonaniach w dniu, w którym miał szczęście usłyszeć pierwsze kazanie prepozyta o Najświętszym Sakramencie w kościele św. Franciszka w Annecy. Odtąd wiele czytał i rozważał. Te studia i długie rozmowy, jakie prowadził ze Świętym, bądź w domu, bądź chodząc z nim po odludnej łące, a przy tym sprzeczności w mowie i tchórzostwo pastorów przekonały go wkrótce, że prawda jest po stronie Kościoła katolickiego. Uznawał to, obiecywał nawet nawrócić się; ale różne względy ludzkie ciągle opóźniały to nawrócenie, którego gorąco pragnęła jego pobożna małżonka (10).
Co do Poncet’a – wymówki jego dawnych przyjaciół, obawa utraty dóbr, które posiadał koło Genewy, niepewność traktatu pokojowego – to wszystko stanowiło przeszkody na drodze jego nawrócenia (11).
Zasmucony chwiejnością adwokata, św. apostoł nękany był niekiedy pokusą zniechęcenia: “Jeśli Ekscelencja chce wiedzieć, pisze do biskupa de Granier (12), cośmy dotąd zdziałali i co obecnie robimy, znajdzie to całkowicie w listach św. Pawła. Jestem niegodny porównywać się z tym wielkim apostołem, ale Bóg umie posługiwać się słabością, dla pomnożenia swej chwały. Postępujemy naprzód, ale na kształt chorego, który po opuszczeniu łóżka, zatracił umiejętność chodzenia i w tym kalectwie nie wie, czy jest bardziej zdrów, czy chory. Tak, Pasterzu, ta prowincja jest zupełnie sparaliżowana i zanim nauczy się chodzić, ja zdążę odbyć podróż do niebieskiej ojczyzny. Tylko taka pobożność, jak Twoja, Ekscelencjo, może otrzymać łaskę uzdrowienia; ja jej nie wysłużę, bom grzesznik i nic więcej; zupełnie niegodzien tych darów którymi Bóg mnie obsypuje”. W tym mniej więcej czasie otrzymał Franciszek list od O. Possewina, owego światłego i gorliwego zakonnika, który był jego duchownym kierownikiem w Padwie. W liście tym, pełnym ducha Bożego, słynny Jezuita winszuje mu powodzenia, o którym zewsząd słyszy w mieście Chambéry, dokąd niedawno przyjechał i wyraża gorące pragnienie prędkiego zobaczenia się z Franciszkiem.
Do tego listu pełnego dobroci, dołączył O. Possewin, jako wyraz uznania, książkę, napisaną przez siebie o malarstwie i poezji. Jednocześnie O. Cherubin z Maurienne, który również przebywał w Chambéry, przysłał mu upominek, skromny z pozoru, ale o cennej treści: był to obrazek Najświętszej Maryi Panny, adorującej Boże Dzieciątko, uśpione w Jej ramionach. Mąż Boży zwrócił przede wszystkim uwagę na kołysankę dla Bożego Dzieciątka, zawartą w książce, bo pisze do senatora Favre (13): “Obrazek Bożej Dzieciny rozweselił moje oczy, zmęczone widokiem pustki i ruiny naszych świątyń, a kantyczka ukoiła moje uszy, targane przez ohydne bluźnierstwa”.
Słodsza jeszcze pociecha miała rozradować serce świętego apostoła. Biskup genewski, powiadomiony o jego owocnych pracach, przysłał mu w dowód najwyższego uznania, kilka upominków pobożnych wraz z listem, w którym nazywał go swym prawdziwym synem, podporą starości, i laską pasterską, zapędzającą zbłąkane owieczki do owczarni; zaklina go, aby wytrwał mężnie w swym chwalebnym przedsięwzięciu i nie zapominał słów Pisma św.: “Wieleć ucisków mają sprawiedliwi, a z nich wszystkich wybawi ich Pan” (14). Na zakończenie biskup błogosławił go z całego serca, przepełnionego najtkliwszą ojcowska miłością.
Po takiej zachęcie, nie wątpił już pobożny misjonarz o ostatecznym powodzeniu przedsięwzięcia. “Młynarz, pisał w swoim czasie, nie traci czasu, gdy młotkiem wykuwa rowki na kamieniu młyńskim; byłoby wielką szkodą, gdyby kto inny trudził się tu po próżnicy, ktoś, co gdzie indziej potrafi pracować z pożytkiem; ja niezdatny jestem do czego lepszego, jak przemawiać do pustych ścian, co też i czynię w tym mieście” (15).
W czasie, gdy to pisał, nosił się z myślą wyjazdu na odpoczynek do rodziny i do księdza biskupa. Ale baron d’Hermance i kawaler de Compois w nadziei pokonania wątpliwości adwokata Poncet, zachęcali prepozyta do cierpliwości przez kilka jeszcze dni, zaręczając, że zwycięstwo bliskie (16).
Istotnie we czwartek, 20-go kwietnia, doczekał się Franciszek szczęścia, że po mozolnym siedmiomiesięcznym noszeniu brzemienia, otrzymał od drogiego neofity publiczne wyznanie wiary w obecności kapelana zamku Allinges i doktora praw, adwokata Ducrest, jako świadków (17).
Ten fakt usposobił umysły dla prawdy, bo Poncet nie tylko zażywał wielkiego miru u protestantów, ale miał przekonania katolickie tak gorące i silne, że sam jeden, jak głosiła fama, potrafiłby wszystkim pastorom nakazać milczenie. Od owego dnia nawet ci, co dotąd źle wróżyli o misji, zaczęli nabierać otuchy, głośno oświadczając, że mąż tak wielkiej zasługi, jak adwokat Poncet, niezawodnie pociągnie za sobą wielu innych, że stałość prepozyta zostanie uwieńczona pomyślnym skutkiem i katolicyzm zatriumfuje nad błędem; bliska jest chwila, mówili, kiedy cała prowincja Chablais, nawrócona, stanie się jakby arsenałem duchownym, skąd czerpać się będzie oręż na podbicie heretyckiego Babilonu – taką bowiem nazwę dawano Genewie. Mieszkańcy tego nieszczęsnego miasta razem z innymi protestantami przygnębieni byli stratą, jaką poniosła ich wiara. Aby zrównoważyć wrażenie, tak szkodliwe dla ich sprawy, zaczęli rozsiewać pogłoski, że adwokat za karę swego odstępstwa okrutnie dręczony jest przez szatana, a prepozyt obraca część nocy na odprawianie nad nim egzorcyzmów (18). Do tych niedorzecznych baśni dodawali zwykłe obelgi przeciw Kościołowi rzymskiemu, ale już im wierzyć nie chciano. Prawdziwie ewangeliczne postępowanie prepozyta, było wymownym zaprzeczeniem tych kłamstw, a im w czarniejszych kolorach przedstawiano księży katolickich, tym większe wrażenie robiła pokora, słodycz, bezinteresowność i gorliwość męża Bożego, który przeciwstawiał oszczerstwom wrogów piękno swych cnót, siłę swej wiedzy i gorące modlitwy, przedłużane późno w noc po żmudnych pracach dziennych.
Te pomyślne wieści dotarły wkrótce do uszu senatora Favre, który z braterskim zainteresowaniem śledził kroki swego świętego przyjaciela; a jak przedtem nakłaniał go, aby mężnie wytrwał na posterunku, tak teraz śpieszył wyrazić mu gorące życzenia w powodzeniu.
“Nie umiem ci powiedzieć, drogi bracie, co tu w sercach góruje: radość, czy uwielbienie i to nie tylko u osób które, przy całym dla ciebie uznaniu, wątpiły o pomyślności twoich usiłowań, lecz i u tych, co spodziewali się powodzenia, ale nie śmieli wierzyć w tak świetne i szybkie rezultaty. Wszyscy są obecnie przekonani, że wiara, dotąd tak pogardzana u tego ludu, zajaśnieje świeżym blaskiem i dostarczy broni na zniszczenie nowego Babilonu” (19).
Wkrótce po tym świetnym zwycięstwie, prepozyt pozostawiwszy w Thonon swego kuzyna Ludwika, opuścił chwilowo Chablais i udał się do zamku Sales, gdzie matka i ojciec przycisnęli go do serca z radością trudną do opisania.
Podobnego przyjęcia doznał od biskupa i kanoników, swych kolegów. Zaledwie kilka dni przebył w rodzinnych stronach, gdy w Corsier-Anières zawakowało probostwo po bracie jego Gallusie (20). Franciszek zgłosił się do konkursu i probostwo otrzymał (11 maja).
W tym samym czasie, senator Favre podarował Franciszkowi książkę pod tytułem: “Sonety duchowne o miłości Bożej i o pokucie”. Dziękując przyjacielowi za upominek, powiada, że zaledwie parę kartek mógł przeczytać, tak jest zajęty swoim pasterstwem. Istotnie w uroczystość Zielonych Świątek miał apostoł w Annecy kilka kazań do zgromadzonych tłumów; we wtorek wieczorem wrócił do zamku Sales, skąd znowu pojechał do Annecy z kazaniem na uroczystość Świętej Trójcy.
W następny czwartek, w dzień Bożego Ciała (25 maja), Pan Jezus, otaczający więcej niż macierzyńską opieką tych, którzy zapominają o sobie na Jego służbie, nadzwyczajnymi łaskami nagrodził gorliwość swego Sługi. Gdy dnia tego, przed świtem, udał się nasz Święty do kościoła i pogrążył w medytacji przed Najświętszym Sakramentem, dusza jego została nagle zalana taką obfitością łaski, że nadmiar miłości sprowadził nań omdlenie; upadł na ziemię, wołając: “Powstrzymaj Panie, strumienie Twej łaski, oddal się ode mnie, bo nie mogę wytrzymać potoku Twych pociech”. To są własne słowa Świętego, wyjęte z pamiętnika, w którym miał zwyczaj zapisywać szczególne łaski, odebrane od Boga; zaczyna on ten opis słowami: “Nawiedził Pan sługę swego”, a wrażenie, jakiego doznawał, było tak silne, że przez cały dzień wyglądał jak serafin, otoczony aureolą; oblicze jego pałało ogniem zwłaszcza podczas kazania, gdy mówił o prawdach zbawienia (21).
Te niebiańskie pociechy przychodziły w porę, bo właśnie wtedy apostoł zdawał się wahać, czy ma wracać do Chablais. W niepewności zasięgnął rady u swego wiernego przyjaciela, senatora Favre, a ten stanowczo naglił go, aby nie odstępował od przedsięwzięcia: “Ty jeden trzymasz moją stronę, odpowiedział mu Franciszek (22). Sądzą powszechnie, że pracujemy poza wolą księcia, a nawet niektórzy twierdzą, że postępujemy wbrew jego woli. Jedno słowo wymówione przez niego byłoby dostatecznym, podczas gdy jego milczenie utwierdza heretyków w ich zuchwalstwie”.
Zajęty mocno wojną z Henrykiem IV, książę rzeczywiście ani pomyślał o misjonarzu, którego sam posłał do Chablais i prepozyt musiał się utrzymywać własnym kosztem, to jest z pieniędzy, przysyłanych przez matkę, w sekrecie przed panem de Boisy (23).
Urzędnicy księcia, z wyjątkiem barona d’Hermance i Klaudiusza Marin, okazywali najzupełniejszą obojętność. Mieszkańcy zaś prowincji, w obawie powrotu Berneńczyków i Genewczyków, zaręczali, że nie przyjmą religii katolickiej (24). Nie znajdując oparcia w ludziach, zwrócił się Franciszek z tym większą ufnością do Tej, która przez wszystkie wieki miażdżyła Swą stopą piekielne moce. Za powrotem do Chablais odbył pielgrzymkę na górę Voirons, aby się pomodlić na gruzach pustelni, wzniesionej niegdyś przez jednego z panów de Langin, ku czci Nawiedzenia Najświętszej Maryi Panny, a zburzonej przez Berneńczyków (25).
Znalazł się tam rano w sam dzień święta Nawiedzenia (2 lipca) i został otoczony przez tłumy heretyków, obrzucających go gradem zniewag. Przechodząc do czynów, byliby zeń uczynili ofiarę swej wściekłości, gdyby nie był zdołał uratować życia szybką ucieczką. Trudno zrozumieć, jakim sposobem potrafił ujść rąk rozjuszonych heretyków, on sam przypisywał to jedynie cudowi, mówiąc, że nigdy by nie uniknął śmierci, gdyby nie szczególna opieka Najświętszej Panny i dodawał ze zwykłą sobie pokorą, że nie był godzien umrzeć na służbie Syna Bożego i Jego Niepokalanej Matki.
Powróciwszy do Thonon, dowiedział się, że w mieście jeden z katolików niebezpiecznie zachorował; przewidując, że trzeba będzie zanieść mu wiatyk, kazał zrobić małą pozłacaną szkatułkę na srebrnym łańcuszku. Odtąd, ile razy miał nieść Przenajświętszy Sakrament, zawsze zawieszał na szyi to puzderko, owijał się płaszczem i szedł do mieszkania chorego z obliczem poważnym a postawą uroczystą i nikogo po drodze nie pozdrawiał, cały zatopiony w swym Bogu i Zbawcy, którego miał szczęście nieść, przyciskając do piersi. Święty ogień, którym gorzało wtedy jego serce, odbijał się na twarzy (26) i nieraz z trudem powstrzymywał łzy. “O mój Zbawicielu, mówił, kiedyż wreszcie zakrólujesz nad nieprzyjaciółmi Twoimi?” (27). Miłość wkładała mu w usta słowa, które tak często powtarzał później w podobnych okolicznościach: “Ulubiony mój jest moim, spoczywa na mym łonie. Wróbel znajduje schronienie, a synogarlica gniazdko dla swych piskląt. O Królowo Niebieska, najczystsza Synogarlico i cóż skłoniło Syna Twego, że obrał piersi moje na miejsce spoczynku?”. Wielką boleść sprawiało mu, że musiał ukrywać przed oczami ludzkimi Sakrament Boskiej miłości. Ażeby choć w części wynagrodzić Panu Jezusowi cześć publiczną, której Mu odmawiano, uprzedził wiernych, że, gdy zobaczą go idącego w skupieniu, otulonego płaszczem, bez pozdrawiania nikogo, będzie to znak, że niesie Boga Majestatu, a wtedy niech wszystko opuszczą i idą za nim z daleka, aby nie wzbudzać podejrzeń w heretykach (28). Tak też czynili i szli za Świętym do domu chorego a tam dopiero, dając upust swoim uczuciom, składali gorące hołdy Jezusowi Chrystusowi, ukrytemu pod osłoną Sakramentu (29). Pewnego dnia, prokurator skarbowy, Klaudiusz Marin, spotkawszy św. apostoła, niosącego wiatyk i nie domyśliwszy się tego, pomimo umówionego znaku, zbliżył się do niego, chcąc pomówić o ważnych sprawach.
– Niosę Króla królów i Pana panów – odpowiedział apostoł przyciszonym głosem i z wyrazem głębokiej pobożności – o interesach mówić będziemy później, a teraz oddal się, proszę, aby nie wyglądało, że mi towarzyszysz (30).
Od czasu pielgrzymki Franciszka do Voirons, Pan Bóg w szczególny sposób błogosławił jego pracy. Protestanci w większej liczbie stawiali się na jego kazania. W dniu św. Aleksego (17 lipca) niektórzy z nich, żywo wzruszeni słowami kaznodziei, objawili chęć nawrócenia się. W liście, pisanym w tym czasie do O. Kanizjusza, Święty powiada, że jeżeli nieliczni kalwini przychodzili go słuchać, było to raczej wynikiem prostej ciekawości. “Jednakże, dodaje, w ciągu tych dziewięciu miesięcy osiem dusz z łaski Bożej ukorzyło się przed Panem” (31).
Żniwo zaczynało dojrzewać, apostoł udał się przeto do biskupa o robotników. 1-go sierpnia, w dzień św. Piotra w Okowach, w który przypada patronalne święto katedry, celebrował razem z kanonikami i miał kazanie, zastosowane do uroczystości. Pisząc nazajutrz do swego przyjaciela Favre, Święty donosi, że stara się o pracowników na misję w Thonon i szuka sposobów ich utrzymania. “Ale, dodaje, nie widzę żadnego końca nieskończonych podstępów wroga rodzaju ludzkiego (32)… Jutro wracam do mojej Sparty, jeżeli nie na to, aby ją upiększyć, to przynajmniej, aby zachować ją dla lepszych robotników” (33). Jednakże zamierzony powrót został widocznie odłożony na kilka tygodni, bo spotykamy świętego apostoła niebawem w zamku Sales (34), gdzie 23-go tegoż miesiąca odbył się w jego obecności ślub siostry jego Gaspardy ze szlachetnie urodzonym Melchiorem de Cornillon.
Powróciwszy do swych neofitów, Franciszek z nową gorliwością zabrał się do prac apostolskich. Oprócz nauk, jakie głosił w niedziele i niekiedy w dnie powszednie w kościele św. Hipolita, oprócz rozmów z nowonawróconymi, nawiedzał troskliwie ubogich i chorych, udzielając im obfitej jałmużny, pomimo swych szczupłych dochodów. Przebiegał także wioski i docierał niekiedy aż do Douvaine, gdzie mieszkał jego krewny, Michał de Foras, chociaż protestant, jednakże przyjaciel jego rodziny (35); to znowu dochodził do wsi Veigy, będącej w posiadaniu katolika (36), zaglądał też do parafii Corsier, której był proboszczem. Chodził tak, nauczając po kilka razy dziennie, narażając się na upał i słotę, bezsenność i znużenie, wzgardę i zniewagi.
Nieraz noc go zaskoczyła, wśród takich wycieczek. Pewnego wieczora zabłąkał się wraz z wiernym Rollandem w gęstym lesie, podczas ciemnej nocy. Przez długi czas błądzili po omacku, nie znajdując drogi. Wreszcie natrafili na jakąś ruinę i poznali, że to są szczątki dawnego kościoła; a że na niektórych częściach rozwalonego budynku sterczały gdzieniegdzie resztki dachu, mogące przed deszczem dać schronienie, przeto postanowili doczekać tu dnia. Święty apostoł usiadł na omszałych kamieniach, jak niegdyś Jeremiasz na gruzach Jerozolimy i ze wzruszeniem zaczął rozpamiętywać niektóre ustępy z Pisma świętego, przedziwnie zastosowane do chwili: “O świątynio, wołał, któremukolwiek ze Świętych Pańskich jesteś poświęcona, wielbię na twoich szczątkach Boga żywego po wszystkie wieki i Syna Jego Jedynego, Jezusa Chrystusa, który cierpiąc dla mnie, dał mi przykład, jak mam cierpieć dla Niego. Odejdź stąd gwałtowny wichrze północy, a przyjdź wietrze południa, powiej w tym ogrodzie, aby w nim zakwitły kwiaty wszelkich cnót (37). O Panie! wkradły się narody do dziedzictwa Twego; sponiewierały Twój święty przybytek (38). Pobłogosław usiłowaniom moim, wylej ducha Twego na serce nieszczęsnego narodu i zapal w nim ogień Twojej miłości. Spraw, przez nieskończone miłosierdzie Twoje, aby podźwignęły się mury Jerozolimy, aby składano Ci na ołtarzach ofiarę sprawiedliwości i Krew Baranka bez zmazy (39)”. Przez jakiś czas oddawał się podobnym rozmyślaniom, a wreszcie zasnął i nad ranem dopiero obudził go Jerzy Rolland (40).
Kiedy mąż Boży wracał do domu po dniach tak pracowicie spędzonych, poświęcał jeszcze część nocy na modlitwę i naukę, bo oprócz Kontrowersyj pisał traktat teologiczny i polemiczny pt.: De summa Trinitate et Fide Catholica, który Antoni Favre miał umieścić na początku swego kodeksu Fabriańskiego (41). Pewnego wieczora, gdy siedział zajęty pracą, usłyszał hałas i krzyki ludzi, dobijających się gwałtem do domu. Domyślając się, że to zabójcy wyważają drzwi, schował się do kryjówki, którą gospodyni dla niego przygotowała. Rzeczywiście złoczyńcy wpadli do pokoju, ale Świętego nie znaleźli i rozjuszeni zawodem, rozbiegli się po całym domu, przetrząsali wszystkie zakątki, a w końcu nic innego nie zdołali wymyślić na usprawiedliwienie gwałtu, jak powtórzyć swą zwykłą piosenkę, że to jest oszust, zwodziciel i czarownik, który tylko za pomocą czarnej magii potrafił ukryć się przed poszukiwaniem (42). Jakiś hultaj, przez nich namówiony, zeznał nawet pod przysięgą, że na własne oczy widział, jak Franciszek brał udział w nocnej schadzce czarnoksiężników, zwanej pospolicie “sabatem” i zaklinał się, że niech go powieszą, jeśli nie znajdą na ciele tego diabelskiego przyjaciela znaków, wyciśniętych przez ducha ciemności; lud łatwowierny i ciemny wierzył w te baśnie i odzywały się głosy, że należy spalić publicznie tego wstrętnego czarnoksiężnika. Franciszek dalekim był od przerażenia i tylko uśmiechał się pogardliwie, a czyniąc wielki znak krzyża, mówił: “Oto jedyny znak, który noszę na moim ciele, jedyne czary, jakich używam. Tym wszechmocnym znakiem uśmierzam nawałnice i rozpędzam burze na mnie rozpętane; tym świętym znakiem uzbrojony, nie lękam się niczego i bez żadnej trwogi patrzałbym na całe armie, zwrócone przeciwko mnie” (43).
Głosił więc dalej kazania z zapałem i powodzeniem. W osiemnastą niedzielę po Zielonych Świątkach (17 września) mówił o rzeczywistej obecności Pana Jezusa w Przenajświętszym Sakramencie i obiecał dowieść tej tajemnicy wiary, jasno jak słońce, na zasadzie obietnic Samego Chrystusa Pana i słów Jego, wypowiedzianych przy ustanowieniu Eucharystii, jak również na mocy cudów: “A was, panowie, dodał, zwracając się do kalwinów, zaklinam na wasze zbawienie i na Krew Zbawiciela, przyjdźcie posłuchać dowodów Kościoła katolickiego aby nikt nie miał prawa powiedzieć o was, że potępiacie to, czegoście nie słyszeli” (44).
Kazanie to nabrało wielkiego rozgłosu pomiędzy heretykami i przygotowało nawrócenie bardzo wielu z pośród nich. “Mój bracie, pisał Franciszek nazajutrz do swego przyjaciela Favre (45), obszerniejsze i wdzięczniejsze pole otwiera się przed nami dla misji, bo mało brakowało, aby wczoraj pan d’Avully i syndycy miasta nie przyszli publicznie na moje kazanie, gdyż powiadomieni, że będę mówił o św. Eucharystii, pałali żądzą usłyszenia dowodów katolickich na poparcie tej tajemnicy. Ale ci, co nie śmieli przyjść jawnie z racji prawa, które sami na siebie ukuli, słuchali mnie później w miejscu ukrytym”.
Od czasu do czasu otrzymywał misjonarz od swoich przyjaciół serdeczne listy, zachęcające go do wytrwałości, albo poezje, ułożone na temat różnych spornych kwestyj religijnych; udzielał ich mieszczanom z Thonon, zwłaszcza panu de Prez, który je z przyjemnością czytywał. Prezydent Favre dedykował mu nawet swoją książkę pt.: “Wnioski o prawie“, gdzie w przedmowie tak się wyraża: “Od czasu, jak obdarzyłeś mnie Twą poufną przyjaźnią, przekonałem się aż nadto, że zasługujesz na miłość tych nawet, którzy nie są złączeni z Tobą żadnym ściślejszym węzłem. Bo i któż mógłby być tak obojętnym, żeby nie podziwiał, nie kochał i nie czcił tych pięknych zalet, które w tak młodym wieku zjednały Ci tyle chwały? … Nie mówię tu jedynie o Twej nauce i wymowie, owocach wszechstronnie wykształconego umysłu; znajduję w Tobie przymioty daleko wznioślejsze: mądrość, umiarkowanie, jednostajność usposobienia i wszelkie inne cnoty uprzywilejowanej duszy, z których jedna tylko w tak wysokim stopniu rzadko się zdarza w człowieku, a cóż dopiero wszystkie razem; toteż żadne oszczerstwo nie jest zdolne ich przyćmić i ci tylko mogą ich nie kochać w Tobie i nie szanować, którzy są tak nieszczęśliwi, że uważają za cnotę – nienawidzić cnoty. Co do mnie, dodaje, uważać będę że wygrałem wielki los, jeżeli książka moja przejdzie do potomności, jako trwały pomnik naszego przywiązania, jako świadectwo, że nikt Ciebie więcej, niż ja, nie kochał i więcej nie cenił Twojej przyjaźni” (46).
Wielką pociechą i zachętą były te słowa dla serca prepozyta, tym bardziej, że właśnie w tym czasie głęboko odczuwał śmierć barona d’Hermance, serdecznego opiekuna misji.
Ale głównie w rozmowach z Bogiem przy ołtarzu czerpał Franciszek całą swą siłę i męstwo. Co rano chodził ze Mszą św. do kaplicy św. Szczepana w Marin, odległej o pół godziny drogi, czasami jednak udawał się do zamku Allinges, ażeby utrzymać w dobrym usposobieniu dzielnych żołnierzy załogi. Stąd zachodził do kościoła parafialnego, położonego u stóp twierdzy; tam miewał kazania, spowiadał i udzielał Komunii św.; przechowywano bowiem w tej świątyni Najświętszy Sakrament, jakkolwiek Mszy św., dla braku aparatów, nie można było stale odprawiać. Pewnego dnia jakiś poczciwy staruszek przyjął rano Komunię św. i takiej doznał pociechy z połączenia się ze Stwórcą, że ukląkł powtórnie u świętego Stołu zakosztować tych samych rozkoszy. Spostrzegł to Święty:
– Mój przyjacielu – odezwał się – wszak dałem ci już Komunię św., odejdź, bo nie można dwa razy na dzień komunikować.
– Ach, mój Ojcze – odpowiedział starzec – ponieważ Bóg rzeczywiście w Hostii przebywa, daj mi Go proszę, tak mi z Nim dobrze.
Franciszek wielką miał pociechę z tej prostoty, ale odrzekł:
– Odsuń się teraz, mój bracie; przyjdź jutro, a przyrzekam, że ci dam Pana Jezusa.
Uradowany starzec wiernie stawił się na czas oznaczony i miał szczęście przyjąć znowu swojego Boga (47).
Czasem w kościele było bardzo mało ludzi, ale Święty na to nie zważał i spełniał kapłańskie obowiązki z tą samą sumiennością, co przy najliczniejszym zebraniu wiernych. Gdy pewnego dnia (26-go grudnia) przyszło na kazanie tylko siedem osób, powiedział ktoś, że nie warto przemawiać do tak szczupłej garstki.
– Jestem obowiązany uczyć me owieczki – odpowiedział – bez względu na to, czy ich jest mało, czy wiele. Gdyby jedna tylko osoba mogła z mojej nauki skorzystać, wystarczyłoby to, abym wszedł na kazalnicę.
Poszedł więc i miał kazanie, a za temat obrał wzywanie Świętych, oraz oddawanie czci relikwiom i obrazom. Podczas gdy mówił, wyjaśniając gruntownie prawdziwą naukę Kościoła w tej mierze, jeden z obecnych, prokurator z Thonon, który dotąd wiernie trzymał się wiary katolickiej, wybuchnął nagle płaczem. Franciszek wykładał swój przedmiot spokojnie i obiektywnie; zdawało się, że słowa jego nie powinny były nikogo do łez pobudzić. Sądził przeto, że powodem tego wzruszenia było nagłe zasłabnięcie; przestał więc mówić i zapytał prokuratora, czy nie potrzebuje jego pomocy, bo w takim razie przerwie kazanie.
– O nie, mój Ojcze – odpowiedział prokurator – proszę cię, mów dalej, właśnie twoje kazanie jest lekarstwem na moją chorobę.
I po skończonej nauce rzucił się do nóg Świętego, wołając głośno:
– Ach, księże prepozycie, tyś mnie dziś wskrzesił do nowego życia, tyś zbawił moją duszę! Niech będzie błogosławiona godzina, w której usłyszałem twe słowa. Ta godzina rozstrzygnęła o mojej wieczności.
Potem wobec wszystkich wyznał, że w następny czwartek miał zamiar publicznie przejść na wiarę kalwińską, ponieważ jeden z pastorów wmawiał w niego, że cześć oddawana Świętym, jest bałwochwalstwem. Przed godziną, gdy dzwoniono na kazanie, wszedł do kościoła, a gdy nie zastał w nim nikogo, prócz kilku ubogich wieśniaków, powiedział sobie w duchu: “Jeżeli ksiądz prepozyt tylko dla chwały Boga przemawia z ambony, to wypowie kazanie; ale jeżeli robi to dla próżnej chwały, nie zechce mówić do tak małej liczby słuchaczy i tym mnie przekona, że jest szarlatanem i że jego słowom wierzyć nie można”. Niezmiernie był przeto zbudowany, widząc Franciszka nauczającego z tą samą gorliwością, jak gdyby przemawiał do najświetniejszego audytorium. Kazanie to otworzyło mu oczy i ze wstrętem odrzucając występne pertraktacje z pastorami, głośno wyznawał szczere przywiązanie do wiary katolickiej i uległość Kościołowi rzymskiemu (48). Święty nieraz przytaczał to zdarzenie na dowód, że nigdy nie należy wstrzymywać się od głoszenia słowa Bożego, choćby liczba słuchaczów była najmniejsza.
Książę sabaudzki dowiedział się niebawem o ruchu religijnym, który zaczynał wzmagać się w Chablais, a pragnąc swoją powagą poprzeć tę zbożną sprawę, polecił baronowi d’Avully, aby w jego imieniu zapytał Franciszka, czym mógłby przyczynić się ze swej strony do rozwoju misji. Święty apostoł odpowiedział listem, który najlepiej świadczy o jego pełnym mądrości sądzie o rzeczach (49).
Przede wszystkim, ze względu na to, że religia nie może szerzyć się i utrzymywać bez pośrednictwa księży, a w całej parafii nie ma ani domów na ich pomieszczenie, ani środków dla ich wyżywienia, prosi przeto księcia, aby przeznaczył na utrzymanie kaznodziejów katolickich pensje, wypłacane przed wojną dwudziestu pastorom protestanckim. “Inaczej, pisał, póki nie będzie dochodów zapewnionych dla księdza, lud nie uwierzy, że Wasza Wysokość interesuje się misją, i dzieło zaczęte zamrze z braku pracowników dla jego podtrzymania i rozszerzenia”.
Po drugie, zwraca uwagę na to, że nie wystarcza utrzymywać księży w niektórych tylko miejscowościach, ale trzeba ich skupiać w centrach ludności, dla odprawiania nabożeństw i wygłaszania regularnych kazań i prosi, aby: dźwignięto z ruin i naprawiono we właściwych miejscowościach zburzone kościoły, przywrócono dawne parafie i proboszczów dla obsługi wiernych, przeznaczono fundusze na wydatki potrzebne dla ozdobienia domów Bożych i przywrócenia okazałości kultu Bożego, oraz uświetnienia nabożeństw, jako to zaprowadzenia organów i innych podobnych rzeczy, które ściągałyby lud do kościołów.
Po trzecie, przewidując, że wskutek dawnych uprzedzeń, wielu będzie się jeszcze trzymało z dala od Kościoła katolickiego, prosi księcia, aby wystosował orędzie do mieszkańców Chablais, w którym mocą autorytetu swej książęcej władzy, a zarazem i ojcowskiej miłości, wzywałby ich, ażeby przychodzili słuchać dowodów prawdziwości naszej świętej wiary, od której ojcowie ich zostali oderwani gwałtem, lecz nie odłączyli się od niej z przekonania. Jednocześnie uprasza księcia o wydelegowanie do Thonon senatora, któryby zebrał Radę Generalną mieszczan i obwieścił jej treść orędzia; jednocześnie wskazuje senatora Favre, jako najodpowiedniejszego do przeprowadzenia tej sprawy.
Zapewnia następnie księcia, że pokłada wielkie nadzieje w przykładzie barona d’Avully, ale dodaje, że jeszcze trzy inne środki zdają mu się nadzwyczaj pożądane. Po pierwsze, aby książę utworzył oddział piechoty albo kawalerii z młodzieży, pochodzącej z prowincji Chablais, w celu zatrudnienia tych młodych ludzi, którzy czas tracą na próżniactwie i wdrożenia ich do porządku i posłuszeństwa przez dyscyplinę wojskową. Oddział taki służyłby za obronę kraju od grożących jeszcze ciągle napadów heretyckich, a gdyby młodzież została należycie obznajmiona z religią katolicką, to po powrocie z wojska do domów, mogłaby szerzyć zasady wiary w rodzinach i pomiędzy ludem.
Drugim środkiem zaradczym byłoby wykonywanie dawnych edyktów, które wykluczały heretyków od wyższych urzędów; opróżnione w ten sposób miejsca można by poobsadzać katolikami. Wreszcie apostoł radzi księciu założyć w Thonon kolegium Jezuitów, którego zbawienny wpływ dałby się wkrótce odczuć w całym kraju i kończy list następującymi słowy: “Nic mi już nie pozostaje, jak podziękować Bogu z całego serca, że zsyła Waszej Książęcej Mości tak piękną sposobność oddania Jego Boskiemu Majestatowi ważnych usług, dla których postanowił go księciem i panem narodów. Wszystko to wprawdzie pociąga za sobą wydatki, ale najwyższym stopniem jałmużny chrześcijańskiej jest: przyczyniać się do zbawienia dusz”.
Zdziwi może niejednego, że Franciszek Salezy, ten człowiek tak łagodny, chciał usuwać upartych heretyków od urzędów publicznych, ale w tym stosował się tylko do praw ówczesnych, ogólnie przyjętych i stosowanych przez wszystkie chrześcijańskie narody Europy, zarówno katolickie jak i schizmatyckie, które nie uznawały heretyków przy pełnieniu funkcyj publicznych (50).
Tymczasem po mieście Thonon rozeszła się pogłoska, że do fortecy św. Katarzyny (51) miał niezadługo przybyć hrabia de Martinengue. Ta wiadomość doszła Franciszka późnym wieczorem, i w tej chwili, mimo nieodpowiedniej pory, wsiada na koń i przybywa wczesnym rankiem do Genewy, gdzie spodziewał się zastać hrabiego. Tu dowiaduje się, że wyjechał i że senator Favre również tego samego ranka opuścił miasto. Puszcza się więc za nim w pogoń, wypytując o niego po drodze napotkanych podróżnych. Nie mogąc go dogonić, skręca na drogę do Thorens, gdzie 16 stycznia (1596) trafia na obrzęd chrztu w rodzinie swojego kuzyna Kaspra Salezego, zostaje ojcem chrzestnym dziecka i wstępuje do swego kuzyna de Chevron-Villette w Giez, który go zatrzymuje u siebie przez kilka dni (64 list).
Po powrocie do Chablais (7 lub 8 lutego) spostrzegł, że most na rzece Drance, po którym musiał przechodzić, spiesząc ze Mszą św. do kaplicy św. Szczepana, został zerwany przez powódź. Woda uniosła jedną z arkad; wąska, drewniana belka, przerzucona prowizorycznie od jednej arkady do drugiej, tak była pokryta lodem, że nie można jej było przebyć, bez widocznego niebezpieczeństwa życia. Ta trudność nie powstrzymała Świętego. Daremnie mu przedstawiano, że lepiej zaniechać przez jakiś czas Mszy św., aniżeli narażać się na śmierć, ale waga, jaką przywiązywał do świętej Ofiary, przemogła w jego duszy wszelkie inne względy. Począł czołgać się po zamarzłej desce, dopomagając sobie rękami i nogami i takim samym sposobem, po odprawieniu Mszy św. powrócił, z tą niezłomną a pokorną odwagą, jaką tylko może wzbudzić miłość, silniejsza nad śmierć (53). Wkrótce potem odbudowano most, ale żeby na przyszłość zapobiec podobnym trudnościom, nowy gubernator (54) kazał odrestaurować kaplicę OO. Bernardynów w Montjou, położoną nad jeziorem, koło miasta Thonon. W tej nowej świątyni Franciszek odprawiał świętą Ofiarę, której słuchało zaledwie piętnastu czy szesnastu katolików; tam też odmawiał brewiarz, odprawiał medytację i spędzał na modlitwie przed tabernakulum kilka godzin dziennie.
Nieustraszona odwaga misjonarza, jego niezachwiana słodycz, surowość życia i nieustanna praca wzbudzały coraz większy podziw i wywoływały silny prąd ku katolicyzmowi. Kilka osób nawróciło się w mieście, a po wsiach cztery, czy pięć parafij dopraszało się księży (54).
Kazania wielkopostne, które wygłaszał Franciszek, bądź w Thonon, bądź w okolicznych wioskach, przyśpieszyły ten ruch. “Gdyby wystawiono kościół w Thonon i w kilku innych miejscowościach, pisał do księcia 19 marca, niezadługo zobaczylibyśmy większą część kraju nawróconą” (55).
To powodzenie pobudziło gorliwego apostoła do śmielszych kroków. Pewnego razu, w dzień targowy, wyszedł na środek rynku, a stanąwszy na krześle, przemawiał do ludu przez dwie godziny z rzędu, z taką siłą, że tłumy porzuciły targi i słuchały go z natężoną uwagą. Po kazaniu wielu mówiło, rozchodząc się do domów: “Daj nam, Boże, stanąć po dobrej stronie!“. Zresztą Franciszek nigdy nie omieszkał po wyjaśnieniu swej tezy, wyzywać pastorów na dysputę.
Pastorem w Thonon był Ludwik Viret, człowiek raczej przebiegły, niż uczony, który miał szczególny talent oszukiwania dusz prostych i łatwowiernych. Zamiast odpowiedzieć na publiczne wyzwanie, uważał za rzecz dużo łatwiejszą, wyrażać się z pogardą o kazaniach misjonarza i wyszydzać go, tak publicznie, jak prywatnie.
– Strzeżcie się, mawiał, tego pustego afiszowania nauki; to jest sofista; cała jego mądrość polega na tym, że umie używać zwrotów retorycznych.
– W takim razie, odpowiadano mu, czemu nie starasz się go zawstydzić, zbijając jego argumenty? Przecież głośno oświadcza, że jego dowody są niezaprzeczone i wyzywa każdego, aby je obalił przez rozumne dowodzenie; chełpi się, że żaden pastor nie śmie z nim prowadzić dyskusji, skąd wysnuwa wniosek, że nie czujecie gruntu pod nogami. Jeżeli nie zdołacie się obronić, przestaniemy wam wierzyć; wasze milczenie dowiedzie, żeście nauczycielami błędu i kłamstwa; cofając się – przegracie sprawę (56).
Pastor Viret, tknięty do żywego tymi słowy, które powtarzano wszędzie i nie wiedząc, jak się wydobyć z matni, zwołał zjazd wszystkich pastorów prowincji Chablais i kraju Vaud, aby wspólnie rozważyć, co czynić w tak krytycznym położeniu. Rezultatem narady było, że trzeba zastraszyć “obrońcę papizmu”, wzywając go na publiczną dysputę, gdzie on sam jeden będzie musiał zmierzyć się ze wszystkimi zgromadzonymi pastorami. Lecz wielkie było ich zdziwienie, gdy jeden z pastorów, wysłany by zanieść wyzwanie prepozytowi, przyszedł ich zawiadomić, że misjonarz przyjął propozycję z radością, jakby najpożądańszą nowinę; należało zatem natychmiast oznaczyć miejsce i czas publicznej dysputy. Przyciśnięci do muru, odbyli kilka zebrań, ażeby ustalić szczegółowo przedmiot dyskusji. Chcieli przede wszystkim zacząć od wyznania wiary, tj. od ustalenia zasad swej doktryny, uważanych za potrzebne do zbawienia, wiedzieli bowiem, że tego domagać się będzie przeciwnik i nie było sposobu uchylić się od takiej podstawowej kwestii. Ale kiedy zaczęli formułować akty wiary, żadną miarą nie mogli dojść do porozumienia; w co wierzyli jedni, to odrzucali drudzy; ilu pastorów – tyle było zapatrywań; w końcu musieli zaniechać ustalenia formuły wyznania wiary.
To niepowodzenie w osiągnięciu zgodności zapatrywań, zbiło z tropu pastorów i chętnie byliby się rozjechali, porzucając wszelkie dysputy publiczne, gdyby baron d’Avully, który był główną ostoją protestantyzmu i brał udział w naradach, nie sprzeciwił się stanowczo takiemu rozwiązaniu kwestii i nie nastawał na to, aby dysputa się odbyła. Ten mąż głębokiej wiedzy studiował wiele kwestyj religijnych ze źródeł heretyckich i więcej jeszcze utwierdził się w błędzie przez obcowanie z pastorami Genewy i Berna, którzy weń wpoili wiele uprzedzeń do Kościoła rzymskiego, przedstawiając jego naukę jako stek niedorzeczności. Ale jego usposobienie poczęło ulegać zmianie od czasu, gdy usłyszał po raz pierwszy kazanie Franciszka w Annecy; uprzedzenia topniały coraz więcej w miarę, jak poznawał lepiej męża Bożego i spostrzegał z drugiej strony całą niemoc pastorów w zbijaniu jego argumentów; tym bardziej przeto nastawał, aby dotrzymali słowa. W oznaczonym dniu, całe miasto zbiegło się zaciekawione do najwyższego stopnia na miejsce dysputy. Franciszek przybył punktualnie, ale inaczej było z pastorami. Już dawno wybiła oznaczona godzina, a nikt się nie zjawiał. Wreszcie po długich oczekiwaniach staje sam jeden tylko pastor Viret i zabiera głos. Całe zebranie z zapartym oddechem czeka na dyskusje, gdy pastor oświadcza w imieniu swoim i kolegów, że po głębokim rozważeniu kwestii postanowili zaczekać, bo nie można rozpoczynać tak ważnej sprawy bez zezwolenia księcia Sabaudii. Nastąpiło ogólne rozczarowanie, a prepozyt na tak marne wykręty nie mógł powstrzymać się od śmiechu i oświadczył, że pastorowie widocznie pragną uniknąć dysputy, skoro uciekają się do tak błahych wymówek. Zresztą zezwolenie księcia Sabaudii nie ulega wątpliwości i on, misjonarz, może go jak najprędzej dostarczyć. Nie zwlekając przeto, udał się do nowego gubernatora, barona de Ternier, który mu wręczył odpowiedni akt z właściwymi pieczęciami. Wówczas pastorowie zaczęli wysuwać inne powody zwłoki, których marności nie omieszkał Franciszek wykazać. Wreszcie rozjechali się cichaczem, jak niepyszni, pozostawiając pastorowi Viret polecenie wytłumaczenia ich nieobecności (57).
Nikt złapać się nie dał na podobne wybiegi; wszyscy zrozumieli, że pastorowie nie czują się na siłach stanąć do walki z szermierzem Kościoła rzymskiego. To utwierdziło katolików w wierze, heretykom kazało rumienić się za tchórzostwo swych wodzów, wyrobiło w ludności lepsze wyobrażenie o prawdziwej nauce i przyjaźnie usposobiło umysły do jej przyjęcia. Niektórzy nawet prosili świętego apostoła o osobiste rozmowy w sprawach religijnych, a on przyjmował wszystkich z radością, uważając poufne konferencje za dużo skuteczniejsze dla sprawy nawrócenia aniżeli publiczne dysputy.
– W dysputach publicznych, mówił, obydwie strony zapalają się i jeżeli uda się nawet zawstydzić heretyka, jedynym owocem jego pognębienia są kwasy i zawziętość w sercu, utrudniające nawrócenie; podczas gdy w prywatnych konferencjach miłość własna nie cierpi z powodu porażki, dlatego działanie na duszę staje się o wiele skuteczniejszym.
Istotnie niewielu było takich, których by nie zdołał przekonać w poufnej rozmowie; z dobrocią rozstrzygał ich wątpliwości, wyjaśniał zawiłe kwestie, a zamiast zbijać stawiane zarzuty (58), wykazywał piękność wiary katolickiej. Nie przemawiał jako przeciwnik, któremu idzie raczej o zwycięstwo, aniżeli o prawdę, ale jak serdeczny przyjaciel, dbały jedynie o dobro swych dzieci (59).
Niekiedy napełniał Bóg duszę misjonarza wielką pociechą. W piątek wielkanocny (19-go kwietnia) gdy trwał na modlitwie, dusza jego zapłonęła takim żarem miłości Bożej, że zupełnie od siebie odchodził. W jego sercu obudziło się ogromne pragnienie całkowitej ofiary z siebie na chwałę Bożą, przez nawracanie heretyków i grzeszników. Żądza ta, podobna do gwałtownej namiętności, rozpalającej duszę, wprowadzała go w święty szał miłowania Boga i zdobywania Mu coraz więcej serc (60). Na kartce, znalezionej po jego śmierci, czytamy słowa: “Zdaje mi się, że moja gorliwość przemieniła się w szał dla Umiłowanego”. Amor meus, furor meus.
Nie wiem, co we mnie silniejszym być może,
Potęga uczuć, czy szał żarliwości.
Lecz to wiem tylko, Panie mój i Boże,
Że płonę cały, Jezu, w Twej miłości!
Ten wiersz często lubił powtarzać – przebija w nim, jeżeli nie dusza poety, to w każdym razie serce Świętego (61).
W kilka dni potem udał się Franciszek na synod, mający odbyć się w drugą środę po Wielkiejnocy (1 maja), z zamiarem proszenia o pomoc dla misji. 6-go maja pisze do nuncjusza w Annecy: “Nie mogę na razie posłać Waszej Przewielebności listy nawróconych w Chablais, bo ją zostawiłem w Thonon, ale gdyby mi dano dostateczną ilość kaznodziejów, spodziewam się, że mógłbym wkrótce obwieścić radosne nowiny” (62).
Święty miał nadzieję otrzymać kaznodziejów od Jego Wysokości Księcia, którego przyjazd do Chambéry został zapowiedziany; tymczasem pojechał na kilka dni do rodzicielskiego zamku. Wkrótce jednak zatęsknił do swoich ukochanych neofitów. 10-go maja pisze do pana d’Avully: “Nuży mię tak długie czekanie na księcia; jeżeli nie przyjedzie w przyszłym tygodniu, wrócę do Thonon. Wysyłam tam na razie mego kuzyna” (list 71-szy).
Po powrocie do Thonon oddał się Franciszek na nowo swej pracy apostolskiej. Do wycieczek poza miasto i kazań, dodał obecnie katechizacje po kościołach i domach prywatnych, uważając ten sposób nauczania za najpożyteczniejszy i najbardziej odpowiedni do wyrobienia właściwego zrozumienia rzeczy, rozbudzenia zainteresowania i wrażenia w pamięć prawd religijnych. Czasami uciekał się do dialogów lub konferencyj, aby zaostrzyć ciekawość ludu i pociągnąć tłumy przez urok nowości. Gdy w lipcu odwiedzili go dwaj młodsi bracia, kazał jednemu z nich, Bernardowi, nauczyć się części ułożonego przez siebie dialogu o najistotniejszych zasadach wiary i przedniejszych obowiązkach chrześcijanina, a gdy młodzieniec umiał już dobrze rolę, ogłosił Święty po całym mieście, że w kościele św. Hipolita odbędzie się wieczorem dialog publiczny o wierze. Nowość pomysłu przyciągnęła wielu ciekawych, katolików i heretyków. Święty stawiał pytania, a młodzieniec dawał odpowiedzi, jeden i drugi z takim ożywieniem i wdziękiem, że widzowie byli zachwyceni i zbudowani (63).
Żarliwość apostoła skłoniła wreszcie pana d’Avully do publicznego wyznania wiary katolickiej. Żywo dotknięty zachowaniem się pastorów, którzy nie śmieli stanąć do publicznej dysputy, a jeszcze więcej zrażony rozbieżnością ich zapatrywań na pierwsze artykuły wiary, wywnioskował, że doktryna ich jest co najmniej podejrzana. Pochłonięty tą myślą, udał się do męża Bożego, aby zasięgnąć u niego światła w rzeczy tek wielkiej wagi. Święty przyjął go z całym wylaniem apostolskiej miłości i przy pierwszej zaraz rozmowie, mówiąc o poróżnieniu się pastorów w rzeczach wiary, dowiódł, że jest ono koniecznym następstwem zasady reformacji, według której każdy ma prawo dowolnej interpretacji Pisma św.; że jedność wiary, ta znamienna cecha Kościoła Chrystusowego, nie istnieje i istnieć nie może poza obrębem Kościoła rzymskiego. Ten bowiem posiada władzę najwyższą do nieomylnego tłumaczenia Pisma św. i określenia, w co trzeba wierzyć. Po ustaleniu tej zasady wykazał z jednej strony starożytność wiary katolickiej, zawsze tej samej od czasów apostolskich i opartej na niezbitych dowodach, z drugiej zaś pochodzenie herezji, która, aby się utrzymać, była zmuszoną przekształcić Pismo św., oraz dopuścić się różnych fałszów, jak to łatwo stwierdzić w pismach nowatorów. Baron, jako człowiek poważnie myślący, nie chciał nic przedsięwziąć bez dojrzałej rozwagi; zabrał się sam do zgłębiania katolickich i heretyckich autorów. Chciał się przekonać, o ile twierdzenia jego nowego mistrza zgodne są z prawdą. Im głębiej badał, tym jaśniej poznawał, że szczerość i prawda są po stronie katolików. Codziennie zdawał św. apostołowi sprawę ze swych dociekań i napotykanych trudności. Ponieważ często przerywano im te poufne rozmowy, postanowili odbywać je za miastem na dużej łące, otoczonej zwartym lasem stuletnich dębów. Przez dłuższy czas codziennie prowadzili dwu lub trzy godzinne rozmowy w tym zacisznym ustroniu, aż wreszcie pan d’Avully doszedł do przekonania, niedopuszczającego cienia wątpliwości. Zamierzył wówczas przedłożyć genewskim i berneńskim pastorom wykład przedniejszych artykułów wiary katolickiej z prośbą, aby odpowiedź oparli nie na bezpodstawnych twierdzeniach, lecz na stałych i niezbitych dowodach. Zamiar barona musiał wprawdzie opóźnić chwilę jego powrotu do prawdziwej owczarni, jednak Franciszkowi bardzo się podobał. Był pewien, że polemika z pastorami utwierdzi nowego wyznawcę w jego przekonaniach i uczyni niezwyciężonym filarem wiary katolickiej. Pan d’Avully spełnił swój zamiar, napisał do pastorów ale nie otrzymał odpowiedzi (64). To mu wystarczyło i nie czekając dłużej odbył spowiedź generalną przed św. apostołem. Nie chcąc jednak, przez resztę ostrożności czy z obawy żeby nie narazić sobie dawnych przyjaciół, aby ceremonia wyrzeczenia się błędów miała miejsce w Thonon, udał się do Turynu i tam 28-go sierpnia, wobec inkwizytora wiary, głosem donośnym i pewnym dopełnił aktu, którym wyrzekł się błędów Kalwina i uczynił uroczyste wyznanie wiary katolickiej, apostolskiej i rzymskiej (65). Następnie przyjął Komunię św. z rąk nuncjusza, który tego samego dnia zawiadomił o fakcie kardynała de Santa Severina.
Papież Klemens VIII, uradowany, wystosował do nowonawróconego breve gratulacyjne (66): “Drogi Synu, pisał, z radością wielką dowiedzieliśmy się o niezmiernej łasce, jaką ci wyświadczył Ten, który potężny jest i bogaty w Swym miłosierdziu. On to, mocą Swej prawicy wydźwignął cię z mroków błędu i oświecił niebieskim światłem abyś poznał i zakosztował piękna prawdy katolickiej i wszedł do Kościoła rzymskiego, poza którym nie masz zbawienia… Radujemy się z całym Kościołem katolickim, z księciem twoim panem, który cię miłuje i poważa, z twoją szlachetną małżonką, której łzy i modlitwy dotarły przed tron Boży i pozyskały cię Chrystusowi… Idź więc, drogi Synu i opowiadaj wszystkim o cudach, jakie Bóg zdziałał w twej duszy, a ponieważ prześladowałeś Kościół Boży jak Szaweł, czyń teraz wszystko co możesz, aby Go bronić i utrwalać, jak Paweł”.
Heretycy, zrozpaczeni tym zwrotem potężnym ku wierze katolickiej, starali się go powstrzymać i podczas gdy szerzono wieści między pospólstwem, że prepozyt za pomocą czarnej magii oczarował barona, pastor la Faye, który po pastorze Bèze odgrywał pierwszą rolę w Genewie, pokusił się wmówić w pana d’Avully, że padł ofiarą oszustwa. Oświadczył, że gotów jest pojechać do Thonon i tam publicznie przekonać jego uwodziciela, dowodami jaśniejszymi nad światło dzienne, że wszystkie racje, przytaczane na korzyść Kościoła rzymskiego, są czcze i bezsilne. Baron wziął go za słowo i pośpieszył zawiadomić Franciszka, że czeka go wizyta pastora i konferencja na temat wiary. Wieść ta szybko rozniosła się po całym kraju i heretycy, dumni z fanfaronady swego pastora, chełpili się, że niezadługo “papizm” zostanie zgnębiony. Jednocześnie katolicy niepokoili się o los walki z człowiekiem tak chytrym i zręcznym. Kilka dni przeszło w oczekiwaniu ważnego wypadku, ale pastor nie pokazywał się. Pan d’Avully pojechał do Genewy, nalegając, aby dotrzymał słowa; odbierał tylko wymijające odpowiedzi. Powracał kilkakrotnie do pastora, zaznaczając z naciskiem, że chodzi już nie o dane słowo, ale o honor jego własny i całej religii, – wszystko było na próżno (67). Wówczas Franciszek, obawiając się by nie powiedziano, że konferencja nie doszła do skutku z jego winy i że to on odwleka ją ze strachu, oświadczył głośno z ambony, że jest gotów do walki, ale jego przeciwnik cofa się, mimo wszelkich nalegań, choć sam pierwszy rzucił rękawicę.
– Nie jestem wprawdzie godzien – mówił z pokorą i zarazem ufnością w Bogu, – stanąć w obronie Kościoła i nie liczę na siebie samego ani na własny rozum, ale na świętość sprawy i ważność mego posłannictwa. Ufam, że Bóg, który mnie posłał władzą mego biskupa, abym opowiadał Jego słowa, udzieli mi potrzebnej mądrości do pognębienia rzeczników fałszu, – On, który przez dwunastu prostaczków skruszył pychę uczonych filozofów (68).
Pełen apostolskich uczuć, zaproponował Franciszek baronowi aby razem z nim udał się do Genewy dla zmuszenia pastora la Faye do odbycia konferencji. Pan d’Avully z wielką radością przyjął propozycję i wyjechali natychmiast w towarzystwie kanonika Ludwika Salezego, radcy miasta Thonon, pana Fournier i innych obywateli, częścią protestantów, częścią katolików, jako świadków dysputy. Po przybyciu do domu pastora, odezwał się Franciszek do niego:
– Dałeś pan od dawna słowo baronowi d’Avully, że przyjedziesz do Thonon, ażeby mu dowieść w mojej obecności, żem go sprowadził na manowce i wpoił w niego fałszywe doktryny. Ponieważ nie dotrzymałeś słowa, przybywam tutaj bronić mojej nauki i dowieść, że to ty właśnie jesteś w błędzie. Zostawiam zupełną swobodę co do wyboru tematu, bo za łaską Bożą czuję się na siłach wykazać w każdym punkcie panu d’Avully, za pomocą niezbitych dowodów, że wszyscy, którzy oddalają się od wiary rzymsko-katolickiej, są w grubym błędzie (69).
Zaskoczony w najprzykrzejszy sposób, pastor musiał wreszcie zmierzyć się z groźnym przeciwnikiem; niemożliwym było dalej tchórzyć bez narażenia się na pośmiewisko ogółu; nadrabiał więc miną i z pozorną pewnością siebie zgodził się na dysputę. Udano się na plac publiczny zwany placem Molarda i tam pastor (70), nadużywając danej mu swobody co do wyboru tematów, zmieniał nieustannie przedmiot dyskusji, skoro tylko czuł, że grunt usuwa mu się pod nogami. Zanim jeden punkt był należycie wyjaśniony, prędko przeskakiwał do drugiego.
– Cierpliwości trochę, mój panie, – nalegał Święty, demaskując chytrość przeciwnika, – odpowiedz naprzód na jedno, a potem przejdziemy do drugiego.
– Korzystam z przysługującego mi prawa – odpowiadał pastor.
Franciszek przyciskał go do muru w coraz nowej kwestii, wykazywał wszystkie jego podstępy, nacierał, nie przepuszczając nic zgoła. Przez całe trzy godziny trwały te zmagania; antagoniści przeskakiwali z przedmiotu na przedmiot, dyskutując kolejno o Kościele, o sakramencie Eucharystii, o ofierze Mszy św., o dobrych uczynkach, o czyśćcu, o czci Świętych i innych artykułach wiary. Wreszcie pastor, doprowadzony do ostateczności wobec niezwyciężonych racyj przeciwnika i widząc, że się nie wymknie, przerwał nagle konferencję gwałtownym wybuchem gniewu, obrzucając Franciszka potokiem obelg. Nazwał go sofistą, czarownikiem, fałszywym prorokiem, uwodzącym lud przy pomocy zdradliwej wymowy, a wreszcie odszedł, nie zważając na przedstawienia pana d’Avully. Ten ostatni zabrał wówczas głos, wyrażając wobec całego zebrania szczery żal, że dał się tak długo uwodzić ministrom fałszu i podkreślając, jak źle stoją ich sprawy, skoro nie znaleźli innego argumentu na odparcie dobrych racyj, prócz złości i zniewagi (71).
To świetne zwycięstwo religii katolickiej, odniesione w samym centrum herezji, miało niezmierną doniosłość. Cała prowincja Chablais zachwiała się w swych dotychczasowych przekonaniach i w świętym apostole zaczęła upatrywać niezwyciężonego szermierza prawdy.
Książę sabaudzki znowu zapragnął, jak się zdaje, obdarzyć dzielnego misjonarza senatorską godnością; tak przynajmniej wnosić można z listu, pisanego do Franciszka przez senatora Favre, pod datą 18 listopada 1596 r. “Twoje cnoty są powodem przychylności, jaką Jaśnie Oświecony książę żywi ku tobie; jawnie to okazuje, przeznaczając cię bez twojej wiedzy, na godność senatora, do której inni z takim upragnieniem wzdychają. I byłbyś ją dawno otrzymał, gdyby twoja skromność nie zwyciężyła woli księcia i pragnień całego naszego dostojnego zgromadzenia” (72).
Około tego czasu mieszkańcy Allinges i Mesinges przyobiecali wyrzec się uroczyście herezji. Wskutek tego książę sabaudzki nadał im pewne przywileje, a biskup genewski przyznał prawo posiadania własnego pasterza. Święty apostoł, mocą władzy udzielonej mu przez biskupa, zamianował na wspólnego proboszcza dla Allinges i Mesinges Piotra Mojonier, kapłana obdarzonego kaznodziejską wymową i doskonałego kierownika dusz, który przedtem obsługiwał kościół w Larringe za rzeką Drance.
Za przykładem nawróconych poszło wkrótce kilku protestantów, zajmujących poważne stanowiska, a między innymi: Gabriel d’Avully, który, podobnie jak ojciec, uczynił wyrzeczenie się błędów kalwińskich w kościele Opatrzności, 4-go października, następnie Ferdynand Desprez, jego kuzyn, Jan Sage, de Draillant, Anzelm Duchesne, de Margencel itd. (73). Wielu innych, po zbadaniu dzieł Ojców Kościoła, okazało skłonność do przyjęcia prawdziwej wiary. Pomiędzy tymi ostatnimi znajdował się pastor protestancki, Piotr Petit, który przez siedem lat pełnił obowiązki w Choulex, a potem złożony z urzędu za winy rzeczywiste, czy urojone, schronił się do Thonon.
Widząc się samotnym, bez pomocy, wobec tak bogatego żniwa, Franciszek czuł, że serce mu pęka.
– Dłużej sam jeden tylko pozostać tu nie mogę, mówił do nuncjusza, inaczej wystawię się na pośmiewisko naszych nieprzyjaciół; wzgardzą moim posłannictwem, jeśli się przekonają, że mnie nikt nie popiera (74).
Toteż otrzymawszy w tym czasie list od księcia, który go wzywał na swój dwór do Turynu, postanowił udać się tam niezwłocznie.
Wyjechał konno w pierwszych dniach października, w towarzystwie swego wiernego Rollanda, kierując się w stronę góry Wielkiego św. Bernarda, a po wielu trudach i przygodach stanąwszy u jej podnóża, śmiało zaczął się na szczyt wdrapywać. Przebył już większą część drogi i zbliżał się do szczytu, gdy nagle wybuchła okropna burza; gwałtowny wicher szalał z wściekłością, roznosząc śnieg na wszystkie strony i zasypując wszelki ślad drogi. Podróżni nie wiedzieli, co począć, ani którędy jechać; lada chwila mogli się stoczyć w przepaść. Chłód przenikliwy przejmował ich na wskroś, a zmęczone konie z trudem brnęły w śniegu. Święty uzbraja się w całą odwagę i na chybił trafił puszcza się naprzód; po długim czasie rozpaczliwej jazdy, Opatrzność staje się ich przewodnikiem i docierają do klasztoru, który św. Bernard z Mentony pobudował na szczycie góry, aby służył za gospodę podróżnym.
Rolland, uszczęśliwiony z ocalenia, puka do wrót i dobrzy zakonnicy przyjmują z otwartymi rękami obu podróżnych, skostniałych od zimna i według słów jednego z historyków, – bardziej podobnych do posągów, niż do żyjących ludzi. Tutaj, otoczeni najtroskliwszą opieką, ogrzani przy dobrym ogniu, nakarmieni i ułożeni w wygodnej pościeli, odzyskali prędko siły, dzięki ziemskim aniołom, których tylko religia jedna potrafi trzymać na lodowych szczytach. Nie dość, że ich wyratowali i przygarnęli, ale jeszcze nalegali jak najusilniej, aby przez pewien czas pozostali w klasztorze, przynajmniej tak długo, dopóki nie uśmierzy się gwałtowność burzy, bo, jak opowiadali, przed kilku dniami znaleziono w górach zmarzniętych ludzi.
Biedny Rolland, ze strachu miał już duszę na ramieniu, ale Franciszka nic nie mogło powstrzymać, gdyż wiedział, że musi jak najśpieszniej dotrzeć do Turynu dla spraw, od których zależy zbawienie wielu osób. Oświadczył, że zdaje się na opiekę Opatrzności i puścił się w dalszą drogę. Opatrzność go nie zawiodła, bo dojechał szczęśliwie do miasta Aosty, u podnóża góry, a stąd ruszył do Turynu (75).
Książę sabaudzki przyjął go z niezwykłą łaskawością i zwoławszy natychmiast posiedzenie rady przybocznej, na której obecnym był nuncjusz, wezwał św. apostoła, aby wobec tego zgromadzenia oświadczył, jakie kroki należy przedsięwziąć dla ostatecznego nawrócenia prowincji Chablais.
Franciszek przypomniał główne punkty swego listu, który niedawno wysłał do księcia, a przechodząc do szczegółów praktycznego zastosowania przedstawił: że 1) na razie trzeba posłać przynajmniej ośmiu kaznodziejów, wolnych od wszelkich innych zajęć i uposażyć każdego w sto dukatów (écus d’or) (76) na utrzymanie, ażeby ciągle istniał w pogotowiu lotny oddział dla spieszenia z pomocą tam, gdzie okaże się potrzeba, 2) ażeby zastąpić 52 kościoły parafialne, które istniały ongiś na przestrzeni od rzeki Drance aż do Genewy i 19 kościołów w prowincji Ternier, nie licząc opactw, klasztorów i kaplic, prosi o 15 lub 16 proboszczów, którzy obsługiwaliby po kilka parafij, aż do chwili, gdy zasoby skarbu publicznego pozwolą na odbudowanie wszystkich zburzonych kościołów. Proboszczów trzeba uposażyć po 160 dukatów (77) (rocznie), oprócz mieszkania w plebanii z odpowiednimi budynkami. Jest to bardzo skromne wynagrodzenie, ze względu na to, że proboszczowie będą musieli utrzymywać wikarych, niezbędnych dla parafij, przyjmować kaznodziejów do pomocy w misji i udzielać jałmużny biednym, koniecznej wobec ich potrzeb i dla dobrego przykładu. 3) Ponieważ miasto Thonon stanowi centrum kraju, należy tutaj otoczyć kult katolicki większą okazałością; trzeba więc wspanialszej świątyni i proboszcza z dochodem 400 dukatów (78), ażeby mógł utrzymać sześciu księży, którzy nadaliby śpiewom i obrzędom uroczysty nastrój, zdolny do przyciągania ludu. 4) Potrzeba założyć kolegium jezuickie, a w razie niemożności natychmiastowego urzeczywistnienia tej myśli, przynajmniej tymczasem – szkołę katolicką. 5) Należy utrzymać konsystorz, założony przez kalwinów, dla publicznego napominania i nakładania umiarkowanych kar za takie występki, które nie podlegają jurysdykcji świeckiej, jak pijaństwo, wybryki, tańce i gry hazardowe, zbytek w ubiorach i ucztach, kłótnie małżeńskie, nieposłuszeństwo dzieci względem rodziców, złe obchodzenie się rodziców z dziećmi, niewierność małżeńską, mowy niemoralne, piosnki nieobyczajne, przekleństwa, bluźnierstwa i inne tym podobne przestępstwa. “Jeżeli taka cenzura, mówił Franciszek Salezy, okazała się pożyteczną do utrzymania w karbach ludności pod panowaniem fałszywej religii, tym więcej potrafi zdziałać dobrego wśród nowo nawróconych. Konsystorz ma zostawać pod przewodnictwem kapłana, naznaczonego przez biskupa, mającego przy sobie radę, złożoną w połowie z duchownych, w połowie ze świeckich, wybieranych z pośród poważnych obywateli miasta i okolicy, odpowiednich wiekiem, nieskalaną opinią i obyczajami bez zarzutu”.
Na zakończenie swego referatu dodał św. apostoł: “Łatwo będzie Waszej Wysokości sprostać tym wszystkim zadaniom i nawet więcej uczynić; bo jako Wielki Mistrz Zakonu św. Maurycego i Łazarza, będący w posiadaniu wszystkich dóbr kościelnych, niesprzedanych przez Berneńczyków, i na zasadzie warunku, zastrzeżonego przez Stolicę Świętą, Wasza Książęca Mość ma wszelkie prawo czerpać z dochodów tych dóbr dostateczne sumy na odbudowę zburzonych kościołów, oraz utrzymanie proboszczów i kaznodziejów. Sprawa jest nagląca, zwłoka grozi niebezpieczeństwem… Prowincja Chablais jest kompletnie zrujnowana i tylko od Waszej Wysokości zależy ją podźwignąć. Pracowałem tam przez 27 miesięcy na własny koszt, będąc posłusznym pragnieniu Waszej Wysokości, wyrażonemu wobec biskupa Genewy. Nie wiem, czym siał ziarno Ewangelii na kamienie, czy między ciernie; wszakże pewnym jest, że nie osiągnąłem znacznych nawróceń, prócz barona d’Avully i adwokata Poncet; lecz ufam, że znana pobożność Waszej Książęcej Mości nie pozwoli zaginąć tylu wysiłkom i pracom. Liczymy na Jego poparcie w przekonaniu, że zwycięstwo nad herezją więcej blasku doda Jego panowaniu, niż wszelkie triumfy na polu bitew”.
Przemowa apostoła zrobiła najlepsze wrażenie na zgromadzeniu, książę zwłaszcza był z niej nadzwyczaj zadowolony; chciał ją mieć na piśmie i polecił sporządzić z niej dwie kopie, jedną dla swej kancelarii, drugą dla nuncjusza. Rozmówił się w tej sprawie z przedniejszymi kawalerami zakonu św. Maurycego i Łazarza; a ci wydelegowali jednego z pomiędzy siebie, aby porozumiał się z Franciszkiem i pojechał do Sabaudii, dla zbadania na miejscu, jak rzeczy stoją. Przy tym książę zapewnił Świętego, że udzieli jego dziełu wszelkiego poparcia; tymczasem upoważnił go do obsadzenia sześciu probostw, na utrzymanie których łożyć będzie zakon kawalerów świętego Maurycego. Równocześnie zaprosił nuncjusza papieskiego, aby zechciał czuwać nad wykonaniem tego rozporządzenia.
Książę zatrzymał jeszcze długo u siebie Franciszka Salezego, rozmawiał z nim o wielu ważnych sprawach, tyczących Sabaudii i tego, co można by było dla niej uczynić, a zwłaszcza dla miasta Genewy. Święty, korzystając z zaufania Jego Wysokości, dał mu przede wszystkim do zrozumienia, że najskuteczniejszym środkiem zniszczenia herezji byłoby wypędzić ją z Genewy, uśmierzając hardość tego buntowniczego miasta.
– Szatan – mówił – obrał tu sobie siedlisko i stąd rozlewa truciznę na cały świat. Tu jest stolica kalwinizmu i wszelkiego błędu, która wszechwładnie panuje nad tak zwanymi, reformowanymi kościołami we Francji, nadając im prawa i narzucając swoje decyzje pod względem doktryny i karności kościelnej. Jest to święty gród dla heretyków, którzy przybywają zwiedzać go pobożnie, tak jak katolicy zwiedzają Rzym; tu jest ognisko wszelkich zamachów na Stolicę Świętą i książąt katolickich, schronisko dla apostatów. Genewa – to matka żywicielka herezji, dostarczająca pastorów dla całej Francji i Anglii; za pomocą swych wspaniałych drukarń zalewa świat złymi książkami, kosztem skarbu publicznego; wreszcie przez szkoły, predykacje i konferencje znieprawia ludzi wszelkich narodów, korzystając ze swego świetnego położenia geograficznego, u wrót Francji, Italii i Niemiec (79).
Przechodząc do innych środków zwalczania herezji, zachęcał misjonarz księcia, aby sprowadził za zezwoleniem Papieża Jezuitów i Kapucynów na stałe do kraju i zapewnił im materialne warunki życia, ażeby ufundował w Annecy drukarnię dla wydawania książek katolickich przeciw herezji i wyjednał u Papieża na jej utrzymanie dochody jednego z opactw, wreszcie, aby otworzył w Thonon albo Annecy dom pracy dla tych, którzy zajmują się sztuką i przemysłem, oraz seminarium dla uczniów, studiujących gramatykę, retorykę i poetykę.
– Łatwo będzie to wszystko przeprowadzić – mówił – przy dochodach z tylu bogatych opactw, których Papież z pewnością chętnie pozwoli użyć na tak wzniosły cel. Powyższe zarządzenia umożliwią protestantom powrót na łono Kościoła katolickiego, gdyż pomiędzy nimi wielu jest takich, nawet wśród Genewczyków, którzy chcieliby wyrzec się herezji, ale powstrzymuje ich od tego obawa niedostatku i nędzy. Te środki pozostawiają jeszcze wiele do życzenia – mówił – i przyniosą dodatni skutek dopiero z biegiem czasu; ale żyjemy w wieku żelaznym, który nie pozwala na więcej.
– Masz słuszność, księże prepozycie, odpowiedział z westchnieniem książę, nie było chyba smutniejszych czasów nad te, w których żyjemy.
– Skoro Wasza Wysokość pozwala mi jeszcze mówić, ciągnął dalej Franciszek, skorzystam z tego i będę się wstawiał za kapitułą katedralną w Genewie. Wasza Książęca Mość wydał już w Sabaudii nakaz restytucji wszystkich dóbr, zagrabionych kościołom, a zwłaszcza kapitule genewskiej, najdawniejszej i najczcigodniejszej ze wszystkich w kraju. Teraz, gdy wiara katolicka przeniknęła do Chablais, ośmielam się pokornie prosić o rozszerzenie owego nakazu i na wspomnianą prowincję, aby uboga genewska kapituła mogła wejść w posiadanie swoich własnych dóbr, a zwłaszcza beneficjów probostwa w Armoy. Wasza Wysokość zapewne nie wie, w jakiej nędzy i cierpieniu pozostają jej członkowie. Pozbawieni wszelkich środków utrzymania, wypędzeni jak złoczyńcy z rodzinnego miasta, zmuszeni są odprawiać nabożeństwa w wyżebranym kościele, a jednak pełnią swe obowiązki tak sumiennie, że, pomimo skrajnego ubóstwa, nie ma w całej Europie kościoła, gdzie by służba Boża odbywała się z większą okazałością. Najwyżsi pasterze, biorąc pod uwagę nędzę kanoników genewskich, przeznaczyli im połowę pierwszorocznych zbiorów każdego opróżnionego w diecezji beneficjum, oraz zwolnili ich od płacenia dziesięcin, bez względu na potrzeby kraju. Tymczasem urzędnicy Waszej Wysokości w latach 1589, 1590 i 1591 odebrali im całe posiadane zboże, które Izba obrachunkowa oszacowała na przeszło dwa tysiące sześćset florenów (80). Wskutek tego zmuszeni byli żebrać na utrzymanie u krewnych i przyjaciół. Błagam więc Waszą Wysokość o potwierdzenie wspomnianych rozporządzeń Stolicy Świętej; gdyby zaś Wasza Książęca Mość zechciał w zamian za owe dwa tysiące sześćset florenów sprawić aparaty kościelne dla naszego kościoła, wstąpiłby chlubnie w ślady swych pobożnych przodków, zwłaszcza świątobliwego księcia Amadeusza, który zrzekłszy się papiestwa, dla spokoju chrześcijańskiego świata, poprzestał na stolicy genewskiej i umarł ozdobiony mitrą tego kościoła.
Książę sabaudzki, uwzględniając te słuszne żądania (81), nakazał, aby do głównej świątyni miasta Thonon wprowadzono uroczyste nabożeństwa, zarządził restytucję dóbr kościelnych na rzecz proboszczów, a beneficjum parafii Armoy na rzecz kapituły genewskiej; jednocześnie potwierdził zwolnienie tejże kapituły od dziesięcin, stosownie do woli najwyższego Pasterza; polecił też sporządzić szczegółowy wykaz dochodów ze wszystkich dóbr duchownych w Chablais, aby zorientować się, w jaki sposób należy nimi rozporządzać. Wręczył wreszcie świętemu apostołowi trzy listy: jeden do najwyższego sędziego (82) prowincji Chablais, drugi do gubernatora – komendanta twierdzy Allinges, polecając mu otoczyć misję opieką i całym swym wpływem czuwać nad tym, aby każdy miał zupełną swobodę uczęszczania na katolickie kazania. Trzeci list wystosowany był do obywateli miasta Thonon i wzywał ich do korzystania z nauk, głoszonych dla ich zbawienia. W liście tym, uważając poczynione obietnice za fakt dokonany, pisał książę: “Uradowaliśmy się wiadomością, że słuchacie kaznodziejów, którzy głoszą słowo Boże i wyjaśniają prawdy wiary katolickiej. Zaklinam was, abyście nie opuszczali sposobności, otwierającej wam drogę zbawienia, a którą sami postaraliśmy się wam dostarczyć, oraz abyście rozważali ze szczerym umiłowaniem prawdy, racje, które wam przez kaznodziejów będą przedstawiane i z ufnością zwracali się do nich o rozwiązanie napotykanych trudności; bo niczego tak nie pragniemy, jak waszego powrotu do religii katolickiej” (83).
Zaopatrzony w listy księcia, udał się Franciszek z powrotem do swej ukochanej trzody. Obrał drogę przez górę Małego świętego Bernarda w nadziei, że mniej będzie zasypana śniegiem. Ominął Annecy z obawy kwarantanny, ustanowionej tam z powodu panującej zarazy i udał się do zamku Sales, gdzie miał zaczekać na dyplomy książęce. Ale niestety, dyplomy nie nadchodziły, a kawalerowie zakonu świętego Maurycego i Łazarza wzbraniali się odstąpienia swych dochodów na rzecz misji. Toteż w dniu 14 listopada pisał prepozyt do nuncjusza (84): “Na miłość Boską zaklinam Waszą Przewielebność, aby zanim skończy się Adwent, Pan Jezus mógł powrócić do tych okolic! Muszę jechać do Thonon, chociaż jestem pewien, że stanę się pośmiewiskiem wrogów, jeżeli nie otrzymam na piśmie rozkazów Jego Wysokości” (85).
–––––––––––
Ks. Hamon, Żywot świętego Franciszka Salezego Biskupa i Księcia Genewy, Doktora Kościoła. Przekład z nowego jubileuszowego wydania z 1922 r. dokładnie przejrzanego i poprawionego przez Ks. Gonthier kanonika anezyjskiego i Ks. Letourneau proboszcza Stow. Świętego Sulpicjusza. Tom I. Kraków 1934, ss. 135-168.
Przypisy:
(1) Karol August, s. 116.
(2) Z zeznań Franciszka Favre. – Karol August, s. 104.
(3) Ibid., s. 104.
(4) E. N., t. XI, s. 117.
(5) Karol August, s. 107.
(6) Łk. XIV, 30.
(7) Année de la Visitation z 3 kwietnia.
(8) E. N., t. XI, list 48.
(9) Wielkanoc w 1595 r. wypadała 26 marca.
(10) D’Avully poślubił Joannę Andrzeję de Saint-Jeoire, siostrę gubernatora Allinges. Po śmierci tegoż (21 listopada 1595 roku) odziedziczył zamek w Chapelle-Marin i baronię Hermance. Z tego powodu nazywał się odtąd baronem d’Avully, podobnie, jak margrabiowie de Coudrée używali tytułu margrabiów d’Allinges, jakkolwiek Allinges było tylko prostym hrabstwem.
(11) E. N., t. XI, s. 134.
(12) Ibid., s. 118.
(13) E. N., t. XI, str. 122, list 49, po łacinie.
(14) Ps. XXXIII, w. 20.
(15) E. N., t. XI, s. 121.
(16) Ibid., s. 128.
(17) E. N., t. XI, s. 128.
(18) Karol August, s. 123.
(19) E. N., t. XI, s. 401, list z 19 kwietnia.
(20) Gallus otrzymał to probostwo w r. 1591, jakkolwiek był tylko klerykiem; ponieważ nie chciał przyjąć święceń kapłańskich, zrzekł się swego beneficjum, jak również godności kanonika katedralnego i ożenił się. Parafia Corsier była jeszcze protestancką, tytuł proboszcza mógł upoważnić Franciszka do pobierania z niej dochodów, których nie sprzedali Berneńczycy. Wiemy jednak, że w trzy lata później nic z niej nie miał.
(21) Jan od św. Franciszka, s. 101. – Z zeznań pp. Bouvard i de Charmoisy itd. – O. de la Rivière, s. 155.
(22) E. N., t. XI, s. 139, po łacinie.
(23) “Kiedy głosiłem wiarę katolicką w Chablais, mówił później do pewnej przełożonej Nawiedzenia, miałem nieraz ochotę nauczyć się jakiego rzemiosła, aby za przykładem świętego Pawła, własnoręcznie zarabiać na życie. Niestety, taki ze mnie niezdara, że zaledwie potrafię łatać sobie suknie. Muszę jednak przyznać, że za łaską Bożą dla nikogo w Chablais nie byłem ciężarem, a jeżeli nie miałem z czego żyć, moja dobra matka przysyłała mi po kryjomu bieliznę i pieniądze”. (Zezn. M. de Chaugy).
(24) E. N., t. XI, s. 145.
(25) W Oeuvres Hist. księdza Gonthier, t. II, s. 41, można wyczytać opis tej sławnej pielgrzymki.
(26) Z zezn. Klaudiusza Marin.
(27) Ps. 109.
(28) Z zezn. św. de Chantal.
(29) Z zezn. p. Dumont.
(30) Karol August, s. 115.
(31) E. N., t. XI, s. 145, list z 21-go lipca, po łacinie.
(32) Istotnie heretycy prowadzili dalej zaciętą walkę i wszelkimi sposobami starali się utrzymać prostsze umysły przy kalwinizmie. W sierpniu 1595 sławny du Perron, późniejszy kardynał, pozyskał dla Kościoła Jana de Sponde, Francuza, szlacheckiego rodu. Wieść o tym nawróceniu doszła do Chablais i wywołała tam wrażenie przychylne dla katolicyzmu. Chcąc je zatrzeć, protestanci szerzyli tysiące niedorzecznych pogłosek. I tak, bezczelnie twierdzili, ze sam Bóg bierze reformację w obronę, dotykając p. de Sponde ciężką chorobą pomieszania zmysłów, dochodzącą do furii tak, że katolicy muszą go trzymać w ukryciu, mocno skrępowanego. Głoszono nawet, że de Sponde, zanim wpadł w obłąkanie, miał powrócić do kalwinizmu za namową pewnego sławnego pastora, który dla swego krasomówstwa zasłużył na miano Demostenesa. Sama Opatrzność nastręczyła świętemu apostołowi okazję do odparcia tych niedorzeczności. Ksiądz Girard, proboszcz kościoła w Bourg-en-Bresse, przysłał mu książkę, wydaną przez nowonawróconego, w której tenże zbija traktat Bèze’a o cechach prawdziwego Kościoła. Franciszek, uszczęśliwiony przesyłką, spieszy pokazać katolikom otrzymane dziełko, jako najlepsze świadectwo przeciw rozsiewanym potwarzom: “Patrzcie, mówi, jak nie można wierzyć słowom heretyków; jeżeli tak bezwstydnie kłamią w rzeczy, którą łatwo sprawdzić można, do jakich bezczelności są zdolni w czym innym?”.
(33) E. N., t. XI, s. 153, po łacinie.
(34) Ibid., s. 156.
(35) Michał de Foras mieszkał w warownym dworze w Bourg-Neuf de Ballaison, obecnie Bourg, wioska, należąca do gminy Douvaine. Bliższe o nim szczegóły znaleźć można u Gonthier, Oeuvres Hist., t. I, s. 169.
(36) Piotr de Grailly, pan na Veigy i Villelagrand, pojął niedawno przedtem w małżeństwo pannę Suchet, której rękę ofiarowywano przedtem świętemu Franciszkowi Salezemu.
(37) Pieśń nad pieśn. IV, 16.
(38) Ps. 78, 1.
(39) Ps. 50, 20. 21.
(40) Karol August, s. 98.
(41) E. N., t. XI, s. 164.
(42) Karol August, s. 103.
(43) Ibid., s. 102.
(44) E. N., t. VIII, s. 268.
(45) Ibid., t. XI, s. 158, po łacinie.
(46) E. N., t. XI, s. 409, (25. X i 22. XI).
(47) De Cambis, s. 155.
(48) Z zezn. św. de Chantal art. 11. – Duch św. Franciszka Salezego, cz. II, r. XXXVIII.
(49) E. N., t. XI, s. 168, list 63, (29. XII. 1595).
(50) W taki sam sposób postępowały i protestanckie narody; w Anglii, na przykład, każdego kapłana, którego zastano przy ołtarzu, czekała kara śmierci.
(51) Warownia, zbudowana świeżo przez księcia na wzgórzu, dzielącym gminy: de Viry i Saint-Julien.
(52) Karol August, s. 117.
(53) Piotr Hieronim de Lambert, baron z Ternier, zmarł w 1611 r.
(54) E. N., t. XI, s. 183, list z 19. II, po łacinie.
(55) Ibid., s. 189.
(56) Karol August, s. 119 i 120.
(57) Karol August, s. 121. – De Cambis, I, s. 195.
(58) De Cambis, I, s. 172.
(59) Duch św. Franciszka Salezego, cz. III, r. XVI i XVII.
(60) Année de la Visitation z 19-go kwietnia.
(61) Oryginał, własnoręcznie przez Franciszka napisany, z wielkim nabożeństwem przechowywał u siebie margrabia de Lullin; później złożył go w darze infantce hiszpańskiej, regentce Holandii, a ta przyjęła go z wielką czcią i zaliczyła do najcenniejszych swoich relikwij.
(62) List 70, t. XI, s. 195. W liczbie nowonawróconych znajdowała się córka pana d’Avully, która została żoną p. de la Fléchère.
(63) De Cambis, t. I, s. 171 i 172 (16. VII).
(64) Karol August, s. 126 i 127.
(65) Ibid., s. 127.
(66) To breve zostało wydanym 20-go września.
(67) Karol August, s. 128.
(68) Z zezn. Franciszka Favre.
(69) Karol August, s. 129.
(70) Zezn. Franciszka de la Pesse, który świadczy, że słyszał ten szczegół od Jerzego Rollanda; zezn. Matki de Chaugy, Siostry Jakóbiny Coste, obecnej przy dyspucie i innych świadków.
(71) Karol August, s. 129.
(72) Soc. Sav. d’Histoire, t. XLII, s. 188.
(73) Gonthier, Oeuvres Historiques, t. I, s. 228.
(74) List 72, t. XI, s. 203 (wrzesień 1596).
(75) Karol August, s. 139.
(76) Tych 100 złotych wynosiło 368 franków na obecną monetę, bo jeden złoty równał się trzem frankom sześćdziesięciu ośmiu centymom.
(77) Czyli pięćset osiemdziesiąt osiem franków osiemdziesiąt centymów.
(78) To wynosiło 1472 franków na dzisiejszą monetę.
(79) Opuscules.
(80) To wynosiło 1196 franków na dzisiejszą monetę.
(81) Karol August, s. 141-147.
(82) Judex major, czyli przewodniczący w trybunale.
(83) Karol August, s. 148.
(84) List 73, t. XI, s. 205.
(85) Prawdopodobnie przyjechał do Thonon 23, a kazanie miał 24 (list 74).
ROZDZIAŁ III.
Wzniesienie pierwszego ołtarza w Thonon. – Przywrócenie
pierwszych proboszczów. – Syndyk Fournier wyrzeka się
herezji. – Konferencje z pastorem Bèze. – Niestrudzona
działalność misjonarza.
Od listopada 1596 do września 1597.
Powróciwszy od księcia bez uprawnień i subsydiów, Franciszek, jak przewidywał, powitany został z szyderstwem przez kalwinów. Pracował jednak dalej z całym zaparciem się siebie, a Bóg pobłogosławił usiłowaniom jego i barona d’Avully, który mu z całego serca dopomagał, bo po dwóch czy trzech tygodniach apostoł miał szczęście przyjąć wyznanie wiary św. od osiemdziesięciu osób różnego wieku (1). Jednocześnie dowiedział się, że Karol Emanuel polecił, aby mu wypłacono ze szkatuły książęcej trzysta dukatów, jako zwrot wydatków, poniesionych w początkach misji.
Zbliżało się Boże Narodzenie, a Franciszek pragnął z całego serca odprawić w tym dniu Mszę św. w kościele św. Hipolita. Zawiadomił o tym syndyków miasta, ale ci zaprotestowali gorąco.
– Gwałcicielu spokoju publicznego, – mówili – któż cię upoważnił do stawiania ołtarza w tym kościele? Czy nie wiesz, że traktatem w Nyon miasto nasze zostało ogłoszone wolnym, a zatem nie masz prawa odprawiać nabożeństwa bez naszego zezwolenia?
– Skoro miasto jest wolnym, – odparł Święty – to nie możecie zabraniać nam odprawiania obrzędów naszej wiary, podobnie, jak i my nie przeszkadzamy wam w waszych nabożeństwach. Tak tę rzecz rozumie książę sabaudzki, na dowód czego macie tu listy, upoważniające mnie do wykonania tego, co obecnie czynię; nie wasza to rzecz sprzeciwiać się rozkazom księcia.
– Tyś go podszedł i oszukał! – wołali. – Książę nie chce naruszać naszych praw; stanowczo więc zabraniamy ci przystępować do budowania jakichkolwiek ołtarzy.
I niezwłocznie kazali notariuszowi sporządzić formalny akt protestu. Prepozyt odpowiedział, że uważa opozycję za bunt i obrazę majestatu książęcego i żaden opór nie powstrzyma go od wykonania otrzymanych rozkazów.
– Jedno, co mogę uczynić, – dodał – to dać wam pisemne oświadczenie, że wznosząc tu ołtarz i odprawiając Mszę św., nie zamierzam bynajmniej wkraczać w wasze prawa, o ile je rzeczywiście posiadacie i poddaję się ostatecznej decyzji księcia. Napiszę zaraz do niego, napiszcie i wy, jeśli się wam podoba i poprzestaniemy na jego odpowiedzi! (2)
Niewzruszona stanowczość Świętego, złączona z roztropnością, zmieszała syndyków; spuścili z tonu i poprzestali na żądaniu, aby ołtarz był tylko prowizoryczny i zrobiony z drzewa. Prepozyt zgodził się na to dla świętego spokoju i sprowadził zaraz cieśli, którzy wzięli się do dzieła. Widząc to, garstka fanatyków, uzbrojonych w miecze i kije, rzuca się na nich z krzykiem i pogróżkami; katolicy ze swej strony przybiegli na ratunek i wszczął się niesłychany zamęt, który już miał zmienić się w krwawą walkę, gdy mężny apostoł zjawia się wśród tłumu z obliczem spokojnym i postawą dostojną; na głos jego uśmierza się burza i zgraja cała rozchodzi się do domów.
Franciszek kazał prędko zbudować ołtarz, przybrał kościół, na ile tylko pozwoliły mu szczupłe fundusze, porozwieszał obrazy, ściany kazał obić materią i płótnem, umieścił wiele świec i w noc Bożego Narodzenia, tak drogą każdemu katolickiemu sercu, lud wierny mógł wysłuchać pierwszej Mszy św. w kościele, gdzie już od sześćdziesięciu lat święta Ofiara przestała się odprawiać. Apostoł rozdał Komunię św., którą wierni przyjęli z niewypowiedzianą pociechą, a potem przemówił do nich o tajemnicy Wcielenia z takim przejęciem, że wszyscy rozeszli się do domów opromienieni łaską Ducha Świętego, który przemawiał przez jego usta. Po odprawieniu drugiej Mszy św. o świcie, celebrował około godziny dziewiątej uroczystą sumę, na której miał szczęście widzieć zgromadzonych siedemset do ośmiuset osób, przybyłych z okolicznych wiosek, a nawet spoza rzeki Drance (3). Od owego pamiętnego dnia nigdy w tym kościele nie ustała Przenajświętsza Ofiara; a w niedziele i święta rozbrzmiewały tu solenne nabożeństwa, przy asyście księży, którzy zjeżdżali się z okolicy (4).
Stosownie do zapowiedzi, nie zaniechał Franciszek napisać do księcia sabaudzkiego ze skargą na syndyków miasta. “Wzniesienie ołtarza w kościele św. Hipolita, – mówi w swoim liście (5) – nie naruszyło bynajmniej traktatu w Nyon; a zresztą choćby i naruszyło, nie jest ich rzeczą o to się upominać; przecież nie zmuszano tu nikogo. Gorliwość, z jaką służę Waszej Wysokości, skłania mnie do powiedzenia, że bardzo wiele na tym zależy, aby Wasza Książęca Mość, pozostawiając protestantom tak zwaną przez nich wolność sumienia, zastrzeżoną traktatem w Nyon, we wszystkim dawał pierwszeństwo katolikom i ich kościelnym obrzędom”.
Równocześnie napisał Święty do nuncjusza w Turynie, aby jak najprędzej wyjednał u księcia odpowiedź, “bo – mówił – jest to już ostatni wysiłek szatana, który spełznie na niczym, jeżeli za staraniem Waszej Przewielebności utrwali się tutaj kult katolicki z odpowiednią czcią i okazałością” (6).
Na odpowiedź księcia nie trzeba było długo czekać. “Uznajemy za dobre, – pisze pod datą 7 stycznia 1597 r. (7) – że Wasza Wielebność wzniosłeś ołtarz w kościele św. Hipolita i pochwalamy wszystko, co zostało uczynionym ku chwale Bożej i dla wykorzenienia herezji. Bolejemy nad tym, że stawiano opór Waszej Wielebności, ale niezmiernie cieszymy się, że został zwyciężonym. Prosimy postępować nadal z tą samą roztropnością, która jest cechą charakteru Waszej Wielebności”.
Stosownie do życzenia, wyrażonego w poprzednim liście prepozyta, wysłał książę sabaudzki do Chablais senatora Favre z poleceniem obwieszczenia mieszczanom w Thonon jego książęcej woli. Szczęśliwy, że może dopomóc przyjacielowi w zbożnej działalności, zgromadził wysłannik księcia przedniejszych mieszczan i zapowiedział im stanowczym tonem, że jego Książęca Wysokość bierze pod swój protektorat wszystkich księży i katolików w kraju; a nadto życzy sobie, aby kult religii katolickiej stał się publicznym w Thonon, aby Msza św. była odprawiana uroczyście w kościele św. Hipolita i głoszone słowo Boże, na które dźwiękiem dzwonu zwoływać się będzie wiernych (8).
To obwieszczenie wywarło znakomite skutki, tym więcej, że Opatrzność sama postawiła senatora w możności czuwania nad jego wykonaniem. Zawakował właśnie urząd prezydenta Rady genewskiej i Karol Emanuel, na przedstawienie księcia de Nemours, zamianował pana Favre na tę wysoką, choć niezyskowną godność, pozostawiając mu tytuł i dochody senatora w Chambéry; zmusiło go to do zamieszkania na stałe w Annecy, gdzie przebywała Rada (9). Tutaj mając pod bokiem miasto Thonon i swego przyjaciela, mógł bardzo często do niego przyjeżdżać i z nim się widywać, oraz wspierać jego pracę swoim autorytetem; a każde jego zjawienie się w Thonon wywierało wielki wpływ na mieszkańców przez samo jego zachowanie się, pełne pobożności i religijnej powagi. Inny jeszcze powód sprowadzał prezydenta do Thonon; był to wzgląd na dobro własnej swej duszy. Razem z całą swoją rodziną pozostawał on pod kierunkiem duchownym świętego apostoła, często otwierał przed nim swoje sumienie i zasięgał rady; ten mąż uczony, autor “Kodeksu Fabriańskiego” i tylu innych dzieł, z prostotą dziecka szedł posłusznie za wskazówkami Świętego. Przez czternaście lat swego pobytu w Annecy nie zboczył nigdy z drogi doskonałości chrześcijańskiej; regularnie co tydzień przystępował do spowiedzi i Komunii św. i czerpał stąd tak niezwykłe męstwo i hart duszy, że kiedy zachorował niebezpiecznie, wśród najcięższych cierpień nie wydobyła się z ust jego żadna skarga. Nieraz, z psalmistą Pańskim i z św. Augustynem powtarzał: “Gotowe serce moje, o Boże! gotowe serce moje. Pomnażaj, Panie, cierpienia moje, bylebyś i cierpliwość pomnożył”.
Tymczasem prepozyt otrzymał od nuncjusza, arcybiskupa Bari, wiadomość, że dzięki interwencji księcia i markiza de Lullin, kawalerowie zakonu św. Maurycego i Łazarza zgodzili się wreszcie na uposażenie sześciu parafij, wyznaczając dla każdej skromną roczną rentę; a jeden z nich, kawaler Bergera, ma niezwłocznie przyjechać do Thonon dla rozporządzenia funduszami.
Oczekując instalacji proboszczów, Franciszek postanowił spełnić posłannictwo, powierzone mu przez Stolicę Świętą. Teodor de Bèze, wyrocznia kalwinizmu, wywierał podówczas zgubny wpływ na umysły; mieszkał w Genewie i chociaż już zaczynał schodzić z pola, był to jednak ten sam słynny herezjarcha, który na dyspucie w Poissy z wielką energią powstawał przeciw wierze katolickiej. On to z Jakubem André, teologiem z Tubingi, wiódł w Montbéliard publiczną rozprawę, on przewodniczył synodom w la Rochelle, Nîmes i Bernie, w Paryżu głosił predykacje w pałacu Kondeusza, słowem pędził zapamiętale wszędzie, gdzie tylko mógł Kościołowi krzywdę wyrządzić. Liczył wówczas już 77 lat, a ten podeszły wiek ograniczył jego szkodliwą działalność; lecz sam urok jego imienia i rozgłos zdolności sprawiały, że kalwinizm miał w nim ostoję, a wiara katolicka najzaciętszego wroga. Wiedział o tym dobrze Ten, który ze stolicy Piotrowej śledził z wytężoną uwagą potrzeby Kościoła; a poruszony zaślepieniem starca, mającego już wkrótce stanąć przed Bogiem dla zdania sprawy ze swych uczynków, myślał poważnie o pozyskaniu tej duszy dla prawdziwej wiary. Rozumiał ile dobrego wyniknęłoby dla Kościoła z nawrócenia takiej osobistości, ale nie łudził się bynajmniej co do trudności przedsięwzięcia. Trzeba było pozyskać człowieka upojonego miłością własną i geniuszem, który uważał siebie za wyższego nad wszystkich i żadnej innej, prócz swojej, nie uznawał powagi. Należało opanować umysł subtelny, przebiegły i płodny w wykrętne rozumowania, który potrafił zawikłać najjaśniejszą prawdę i otoczyć sofizmatami najgruntowniejszy argument przeciwnika, aby następnie umknąć w labiryncie nieokreślonych i ciemnych dowodzeń. Trzeba było doprowadzić do uznania swych błędów człowieka, który był świadom swej rozległej i metodycznej erudycji, wodza, przywykłego do rozkazywania i rozmiłowanego w swej niezależnej, wysokiej pozycji (10).
Aby stanąć do walki z takim przeciwnikiem, trzeba było szermierza o niepospolitej sile i zdolnościach; takiego właśnie szukał Klemens VIII. Przyjechał wówczas do Rzymu O. Esprit de Beaume, kapucyn i ten wskazał Papieżowi apostoła z Chablais, jako męża najodpowiedniejszego do tak wielkiego posłannictwa, ze względu na jego naukę, łagodność i roztropność. Najwyższy Pasterz przyjął tę radę jako wyraz woli Bożej i po omówieniu sprawy z Ojcem Esprit, posłał go do Thonon, wręczając mu breve do Franciszka Salezego i polecając, aby ustnie wytłumaczył temuż zamiary Stolicy Świętej. “Z radością, mój Synu, dowiedzieliśmy się z ust Ojca Esprit, pisał Papież w swoim liście (11), ile dobrego dokonała twoja pobożność i gorliwość w Chablais. Ten zakonnik zawiadomi cię w naszym imieniu o zamiarze, odnoszącym się do chwały Bożej, który nam niezmiernie leży na sercu. Przyjmiesz jego słowa z tą samą wiarą, jak gdyby były przez nas wyrzeczone i zabierzesz się do dzieła z całą gorliwością, jakiej mamy prawo spodziewać się po tobie, znając twoją mądrość i poświęcenie dla nas i dla Stolicy Świętej”.
Franciszek otrzymał breve po powrocie z Turynu i niczego nie zaniedbał, aby jak najlepiej wypełnić wolę Ojca Świętego. Usilnie polecił tę sprawę modlitwom biskupa i kapłanów, których uważał za godnych tajemnicy; złożył przy tym Bogu ofiarę z własnego życia; wiedział bowiem dobrze, że gdyby Genewczycy dowiedzieli się o celu jego podróży, kazaliby mu przypłacić głową śmiałość wtargnięcia do ich własnej stolicy dla pozbawienia herezji jej głównej podpory (12).
Tak uzbrojony do walki, św. apostoł kilkakrotnie w początkach 1597 r. jeździł do Genewy, lecz za każdym razem, będąc już w domu pastora, nie mógł spełnić misji, gdyż zastawał go zawsze w towarzystwie, a sprawa, z jaką przybywał, musiała być sam na sam załatwioną. Te podróże nie pozostały jednak bez skutku, bo uwydatniły jeszcze bardziej cnotę misjonarza. Nieraz gwałtowna burza zaskoczyła go na jeziorze, przez które musiał się przeprawiać, tak, że zdawało się, nie ujdzie z życiem. Nie tracił jednak zwykłego spokoju i owszem, jak później mówił, nigdy w życiu większego nie doznawał; a częste powtarzanie Imienia Jezus napełniało go taką ufnością, że nawet nie myślał o niebezpieczeństwie. We wzburzonych falach upatrywał obraz wściekłości, z jaką szatani rzucają się na dusze, aby je pogrążyć w przepaści grzechu i piekła (13). W czasie swych wycieczek do Genewy poznał w tym mieście pięciu czy sześciu katolików, którym przyobiecał przywieźć Komunię św. wielkanocną.
W końcu stycznia prepozyt przebywał w Annecy (14), gdy mu doniesiono, że kawaler zakonny Bergera, przyjechał do Chablais dla poboru podatków z zakonnych posiadłości i w celu uregulowania sprawy pensji proboszczów. Powrócił więc z pośpiechem i zaraz po przybyciu do Thonon, miał szczęście odebrać wyrzeczenie się błędów heretyckich od Piotra Fournier, który przed trzema laty był syndykiem miasta. Ze względu na wysokie stanowisko neofity, chciał Franciszek nadać temu aktowi jak największą powagę. Na kilka dni przed ceremonią zapowiedział o niej z ambony, wzywając lud do wzięcia w niej licznego udziału. W dniu oznaczonym (4 lutego) udał się do kościoła św. Hipolita, prowadząc syndyka za rękę. Towarzyszyło mu wielu katolików, którzy chcieli być świadkami wzruszającej uroczystości. Zbliżano się już do kościoła, gdy nagle, podmówieni przez rozgniewanych pastorów heretycy uderzyli na pochód, zarzucając jego uczestników gradem kamieni; kilka osób nawet ciężko poranili. Oburzeni katolicy, chcieli gwałt odeprzeć siłą, ale święty apostoł na to nie pozwolił. Nakazał procesji iść dalej, a kiedy lud wszedł do kościoła, stanął na progu, i tu, zwróciwszy się do napastników, łagodnymi słowy zdołał uśmierzyć ich wzburzenie; wszystko powróciło do dawnego spokoju, a sam akt odbył się w największym skupieniu, co wszyscy obecni przypisywali jedynie cudowi (15).
Za przykładem pana Fournier poszła niedługo większa część parafii Brens i mieszkańcy wioski Saint-Julien, w obwodzie Ternier. Wśród tych pocieszających nawróceń czas prędko płynął i zbliżył się Wielki Post. Zaczął go Franciszek od posypywania głów popiołem w kościele św. Hipolita, przy czym pięknie przemówił o potrzebie dobrych uczynków (19 lutego). Rzecz dziwna: ta ceremonia, która zwykle tyle zbawiennych myśli budzi, a depcząc pychę człowieka, przypomina mu, że jest prochem i w proch się obróci, wywołała krytykę i szyderstwo ze strony heretyków. Akt sypania popiołu nazwano niedorzecznością, głupstwem i śmiesznością, przynoszącą hańbę ojczyźnie. Od drwin przyszło do złośliwych dowcipów, potem do oburzenia, a wreszcie do rozruchów. Kiedy w następny piątek Franciszek szedł przez ulicę, gromada heretyków po zbójecku uderzyła na niego. Na szczęście nie zgadzali się pomiędzy sobą, bo jedni pragnęli uprowadzić go do więzienia i tam zamknąć jako szaleńca, inni chcieli jako złoczyńcę ukamienować. Gdy tak spierali się z sobą, święty apostoł spostrzega drzwi pod jakimiś schodami; rzuca się w nie i z okrzykiem: “Kto się w opiekę podda Panu swemu”, uchodzi szczęśliwie z rąk nieprzyjaciół (16).
Koło 1-go marca, kawaler Bergera przystąpił do rozdawania żywności i pieniędzy, przeznaczonych na utrzymanie proboszczów; ale dał tylko część tego, do czego przedtem zakon się zobowiązał tak, że zamiast sześciu proboszczów, mógł Franciszek zainstalować tylko trzech. Przy tym kościoły w całej prowincji były w opłakanym stanie. Brakowało wszystkiego: kielichów, mszałów, bielizny kościelnej, aparatów kapłańskich, przede wszystkim zaś ołtarzy. Lud, zubożały przez wojny, nie mógł zdobyć się na ofiary, a książę nie spieszył z pomocą. Pomimo to zdołał Franciszek obsadzić jeszcze jedno probostwo w malutkiej wiosce Cervens (16 marca). Nie tracił przy tym czasu. Pisał list za listem, to do księcia, to do nuncjusza, przedstawiając potrzeby katolików i prosząc dla nich o pomoc. Miewał nauki pasyjne, a w ciągu Wielkiego Tygodnia przygotowywał wiernych do Komunii wielkanocnej. Przy słuchaniu spowiedzi odczuwał czasem wielkie znużenie, ale pobożność penitentów niewysłowioną pociechą napełniała jego serce. Trzy ostatnie dni przed Wielkanocą, poświęcił słuchaniu spowiedzi żołnierzy, przybyłych z Martinengo.
Nieostrożność, jakiej dopuścił się jeden z nich, świadczy o dobrym usposobieniu wojska. Przyszedł do swoich kolegów w czasie śniadania, a widząc jak smacznie zajadają, zapomniał, że ma przystąpić do Komunii św. i razem z nimi zasiadł do stołu. Niedługo potem wyszła Msza święta. W chwili Komunii nasz żołnierz zbliżył się wraz z drugimi do ołtarza. Spostrzegli to jego towarzysze i robili mu z tego powodu gorzkie wymówki; sam oficer ostro go upomniał, za grzech śmiertelny poczytując jego postępek. Biedak zmartwił się ogromnie; jęczał, wzdychał i płakał. Inni żołnierze, litując się nad jego smutkiem, poradzili aby poszedł do “dobrego ojca”, tak bowiem nazywali świętego apostoła. Biedak usłuchał rady, ale kiedy znalazł się wobec męża Bożego, nie był w stanie słowa przemówić; rzucił się tylko do jego stóp, głośno szlochając.
– Cóż ci się stało, moje dziecko – zapytał ze współczuciem Franciszek. – Nie trap się, proszę, powiedz w czym mógłbym ci dopomóc.
– Ach, ojcze, – powiedział żołnierz – dopuściłem się strasznej zbrodni.
– Ależ, mój drogi, – odezwał się prepozyt – czy nie wiesz, że Bóg jest nieskończenie miłosierny i nie ma grzechu, którego by nie chciał odpuścić, byleby tylko w sercu grzesznika widział prawdziwą skruchę. Nie bój się, powiedz coś zrobił.
– Ojcze mój, przyjąłem Komunię św. po śniadaniu; zlituj się, ratuj moją duszę, inaczej zginę na wieki.
– A czy to z rozmysłem uczyniłeś?
– O nie, drogi ojcze, uczyniłem to tylko przez roztargnienie; upewniam cię, że tysiąc razy wolałbym umrzeć, aniżeli dopuścić się czegoś podobnego.
– W takim razie, bądź spokojny, synu, – rzekł Franciszek – Pan Jezus z pewnością ci przebaczył; pociesz się i wiedz, że rozpacz, której się oddajesz, daleko jest cięższym grzechem, aniżeli poprzednia, niedobrowolna wina.
– Bogu niech będą dzięki – odezwał się żołnierz – ale jaką pokutę mam odprawić za ten grzech?
– Odmów jedno Ojcze nasz i Zdrowaś Maryjo – powiedział Franciszek.
– Jak to! – zawołał zdumiony żołnierz, – tak mała pokuta za tak ciężkie przewinienie!
– Idź w pokoju, mój synu, zrób co powiedziałem a wszystko będzie dobrze.
Te słowa uspokoiły poczciwego żołnierza, odszedł uszczęśliwiony i tak przywiązał się odtąd do Świętego, że chciałby był z nim ciągle przebywać (17).
Po Wielkiejnocy zamierzał Franciszek spróbować znowu, czy nie uda mu się rozmówić z pastorem Bèze. Włożył pięć konsekrowanych hostyj do małej srebrnej puszki, w której zwykle nosił wiatyk dla chorych, umieścił ją na piersiach i wraz z kanonikiem Ludwikiem Salezym puścił się w drogę do Genewy. Przybył tam we wtorek wielkanocny, 8 kwietnia i stanął w zajeździe l’Ecu de France (18). Zaledwie wszedł do pokoju, gdy nagle wbiegła za nim miejscowa służąca hotelowa, Jakubina Coste, i rzuciwszy mu się do nóg ze łzami, opowiedziała historię swojego życia. Była to wiejska dziewczyna, pasterka; dostała się na służbę do pewnego bogatego kalwina w Genewie, który używał wszelkich sposobów, aby ją skłonić do zmiany religii. Nic nie pomogło. Jakubina w swoich przekonaniach zachwiać się nie dała i co niedziela i święto uczęszczała do pobliskiej miejscowości, gdzie odbywała się Msza św. W końcu, widząc, że w domu owego kalwina wierze jej grozi coraz większe niebezpieczeństwo, opuściła swojego pana i przyjęła miejsce służącej we wspomnianej oberży w nadziei, że będzie mogła usługiwać katolikom, zwłaszcza kapłanom i zakonnikom, którzy by tam zajeżdżali. Była obecna dyspucie, którą na placu Molarda odbył prepozyt z pastorem la Faye, cieszyła się niewymownie, gdy odniósł zwycięstwo i od owej chwili marzyła tylko o zobaczeniu się z nim. Chciała, aby jej powiedział, co ma czynić dla podobania się Bogu. Franciszek wysłuchał z zajęciem opowiadania, a podziwiając działanie łaski w tej szczerej i prostej duszy, utwierdził ją w dobrych postanowieniach i udzielił wielu mądrych rad. Po spowiedzi kazał jej przygotować się do Komunii św., miał bowiem na sobie puszkę z konsekrowanymi hostiami.
– Ale, mój ojcze, – odezwała się z prostotą służąca – jakżeż to będzie, kiedy nie masz ministranta?
– Nie troszcz się o to, córko, – odpowiedział – nasi Aniołowie Stróżowie, którzy nas nigdy nie odstępują, i teraz służyć nam będą za ministrantów. Wszak to ich zadanie – towarzyszyć wszędzie Przenajświętszemu Sakramentowi. Lecz – dodał – dam ci tylko połowę hostii, bo nie mam przy sobie więcej nad pięć komunikantów, które obiecałem przywieźć pięciu poczciwym katolikom w tym mieście. Jednak bądź pewna, że pod połową hostii nie mniej otrzymasz, niż gdybyś całą przyjęła, bo w każdej cząstce ukryty jest twój Stwórca i Zbawiciel, wraz ze wszystkimi skarbami i zasługami swej św. Męki (19).
Po rozstaniu się z Jakubiną, pośpieszył misjonarz do Teodora Bèze (20). Pastor przechadzał się samotnie w jednej z sal swego domu, gdy wprowadzono Franciszka. Nowoprzybyły powitał grzecznie starca, wymienił swoje nazwisko i oświadczył, że wiele słyszał o mądrości pana pastora, o jego głębokiej wiedzy i wymowie, o licznych towarzyskich i społecznych jego przymiotach i dlatego pozwolił sobie przyjść, aby mu złożyć należne uszanowanie i poufnie z nim porozmawiać o niektórych kwestiach wielkiej doniosłości.
Te słowa, wypowiedziane z wielką uprzejmością, a także powabna postać Franciszka i słodki wyraz jego twarzy, zjednały mu jak najlepsze przyjęcie. Pastor poprowadził gościa do swego pokoju na poufną pogadankę. Z początku toczyła się rozmowa o przedmiotach obojętnych.
– Panie – rzekł wreszcie Franciszek – teraz dopiero przekonałem się, że opinia publiczna nie myli się, zaliczając cię do rzędu najznakomitszych ludzi. Od dawna już pragnąłem zobaczyć się z tobą; miałem nadzieję, że wysłuchasz mnie z dobrocią i szczerze odpowiesz na zapytania, które chciałbym ci przedłożyć (21).
Bèze nie wiedział, do czego ten wstęp prowadzi; przez długą chwilę milczał, jakby wahając się co odpowiedzieć.
– Panie, – dodał apostoł – nie lękaj się, spojrzyj na mnie; wszak widzisz, że nie wyglądam na człowieka, któryby podstępnie chciał z tobą poczynać.
– Ujmuje mnie pan swoją grzecznością – odparł Bèze – zachowanie pańskie zachwyca mnie. Podziwiam jego spokój i otwartość. Zawsze pragnąłem znaleźć podobne przymioty w tych, którzy prowadzą dysputy religijne. Pytaj mnie, o co chcesz; będę się starał rozwiązać wszelkie przedstawione mi kwestie, z tą znajomością rzeczy, do jakiej dają mi prawo odbyte studia i długoletnie doświadczenie.
– A więc – zapytał Franciszek – zechciej mi pan przede wszystkim powiedzieć, czy w Kościele rzymsko-katolickim można dostąpić zbawienia? (22)
To pytanie wprawiło w kłopot pana Bèze: Jeżeli odpowie “nie”, będzie to znaczyło, że do chwili wystąpienia Lutra i Kalwina nie było prawdziwego Kościoła na świecie, a takie twierdzenie zadałoby kłam słowom Chrystusa Pana, który przyobiecał być ze swoim Kościołem “po wszystkie dni, aż do skończenia świata”. Jeżeli powie “tak”, uzna tym samym Kościół rzymsko-katolicki za prawdziwy Kościół Jezusa Chrystusa, bo protestanci jednozgodnie wówczas utrzymywali, że poza prawdziwym Kościołem nie masz zbawienia. Nie wiedział więc co odpowiedzieć i przez jakiś czas siedział milcząc, zapatrzony w jeden punkt pokoju. Po chwili wstał i przeszedł do swego gabinetu; widocznie chciał głębiej zastanowić się nad odpowiedzią. Pozostał tam około kwadransa, a do uszu Franciszka dochodził odgłos jego niejednostajnych kroków, skąd wnosił, że w duszy biednego pastora odgrywa się straszna walka i uczuł dla niego wielką litość. O jak biednymi są, myślał, ci, którzy oddalają się od prawdziwej owczarni i jak gorąco dziękować należy Bogu, że nas przy prawdziwej wierze zachować raczył (23).
Wreszcie Bèze powrócił; był blady, a na twarzy jego malowało się znużenie. Przeprosił gościa, że pozwolił mu tak długo na siebie czekać, a potem odezwał się do niego:
– Panie, ujęty twą szczerością, pragnę nawzajem otworzyć przed tobą serce. Pytałeś mnie, czy można się zbawić w rzymskim Kościele? Odpowiadam bez wahania, że “tak”. Jest to niezaprzeczona prawda i nie ma żadnej wątpliwości, że wasz Kościół jest matką wszystkich Kościołów (24).
– Serdecznie dziękuję panu za odpowiedź – odparł Franciszek. – A teraz niech mi wolno będzie zadać drugie pytanie: Ponieważ w Kościele rzymsko-katolickim można osiągnąć zbawienie, więc proszę mi powiedzieć, dlaczego wyznawcy Kalwina, chcąc zaszczepić we Francji swą wiarę, tyle krwi tam przelali, po co te wszystkie gwałty i mordy, po co wojny, pożogi i rzezie?
I rozwijając dalej poruszony temat, z gorącym uczuciem odmalował apostoł przed oczami starca straszny obraz klęsk i spustoszeń, jakich we Francji dokonała herezja. Pastor Bèze, który był jednym z inicjatorów wojny domowej i najusilniej płomień jej podżegał, zdawał się przygnębiony. Przez czas jakiś nie mówił nic, przechadzając się wielkimi krokami po sali; wreszcie stanął przed Świętym i głosem drżącym i przerywanym odezwał się:
– Widzisz, mój panie, jakkolwiek w rzymskim Kościele można dostąpić zbawienia, były w nim nadużycia, które należało usunąć. Powiedz mi na przykład, jak niedorzeczną jest wasza zasada, że bez dobrych uczynków zbawić się nie można. Wmawiacie w lud, że sama wiara nie wystarcza aby się dostać do nieba. Cóż! kiedy najczęściej nie pełnimy dobrych uczynków; więc postępując wbrew sumieniu, idziemy na potępienie. Trzeba było ratować dusze, które swoimi naukami strącacie do piekła; dlatego okazała się konieczność nowej religii, która przyjmując za dogmat zasadę, że sama wiara bez uczynków wystarcza, ułatwiałaby tym sposobem zbawienie (25).
– Jeżeli bez dobrych uczynków – odrzekł Franciszek – można dostąpić zbawienia, jakże wytłumaczyć liczne ustępy z Pisma świętego, w których czytamy, że aby być zbawionym, nie dosyć jest unikać złego, należy przy tym czynić dobrze. Proszę sobie przypomnieć słowa, zapisane u św. Mateusza w rozdziale XXV: “Idźcie ode mnie przeklęci w ogień wieczny, który zgotowany jest diabłu i aniołom jego; albowiem łaknąłem, a nie daliście mi jeść, pragnąłem, a nie daliście mi pić. Byłem gościem, a nie przyjęliście mnie; niemocnym i w ciemnicy, a nie nawiedziliście mnie”. Czyż stąd jasno nie wynika, że dobre uczynki ściśle i surowo są nam nakazane, ponieważ samo ich opuszczenie jest dostatecznym powodem do skazania duszy na ogień wieczny? Pańska szczerość i otwartość dają mi pewną rękojmię, że jeśli tego argumentu jakim gruntownym twierdzeniem nie zdołasz odeprzeć, bezwątpienia poddasz się w tym względzie orzeczeniu Kościoła katolickiego (26).
Bèze aż do tej chwili zachowywał stoicką powagę; ale po ostatnich słowach Franciszka nie mógł już zapanować nad sobą; poczerwieniał cały, a zapalając się coraz większym gniewem, wybuchnął oburzeniem na papistów.
– Panie, – rzekł Franciszek z najzupełniejszym spokojem – patrząc na zimną krew, jaką zachowywałeś na początku rozmowy, sądziłem, że wierzysz z całą pewnością w prawdziwość swojej religii, a naszą uważasz za błędną; tymczasem obecne pańskie oburzenie przekonywa mnie, że uznałeś siłę moich dowodów i nie jesteś w stanie im zaprzeczyć. Przepraszam bardzo! Nie przyszedłem tutaj, aby panu wyrządzić przykrość, pragnąłem tylko porozmawiać z nim o kilku spornych punktach i przekonać się osobiście, jakie jest pańskie zapatrywanie. Chciałem także przedstawić niektóre moje zarzuty; ale jeżeli tym rozgniewałem pana, proszę mi darować. Przyrzekam, że odtąd nigdy nie poruszę z panem żadnej kontrowersyjnej kwestii.
Zawstydzony słowami Franciszka, Bèze zaczął żałować swego uniesienia i starał się je usprawiedliwić religijną żarliwością. Chcąc zaś swój błąd naprawić, prosił Franciszka, aby go odwiedzał jak najczęściej, obiecując, że zawsze mile go przyjmie i nigdy nie podda się rozdrażnieniu, bez względu na to, jaki będzie przedmiot rozmowy (27).
Tak zakończyła się trzygodzinna konferencja z pastorem Bèze. Przedłużona wizyta Franciszka wzbudziła obawy w domownikach Pastora i w kilku innych osobach, czekających w przedpokoju. Podejrzenie przybrało szersze rozmiary, udzielano go sobie nawzajem i w całym mieście rozeszła się pogłoska o niebezpiecznym przybyszu, przed którym trzeba się mieć na baczności.
Franciszek nic sobie nie robił z tej gadaniny. I owszem, kiedy dowiedział się od przechodzącego ulicą żołnierza z Allinges, że w mieście jest ciężko chory katolik, który mieszka w domu heretyka, Abrahama Joly, udał się tam natychmiast z ostatnią posługą. Daremnie mu przedstawiano, że naraża życie na niebezpieczeństwo; bo gdyby Genewczycy dowiedzieli się, że mimo wydanych przez nich surowych nakazów, ośmiela się spełniać obrzędy katolickie w ich mieście, zamordowaliby go niezawodnie. Obawa, aby chory nie umarł bez Sakramentów świętych, przemogła w nim wszelkie inne względy. Gdy przybył do domu, w którym mieszkał chory, kazał się do niego zaprowadzić; mile go pozdrowił, pocieszył, a potem polecił obecnym ustąpić, mówiąc, że musi z konającym sam na sam pozostać. Wszyscy, jakkolwiek heretycy, usłuchali go natychmiast; nikomu nawet na myśl nie przyszło, aby mu przeszkodzić w spełnieniu kapłańskiego obowiązku, tym mniej, aby go zadenuncjować. Niewiadomo, czy jego majestatyczna postawa taką cześć we wszystkich wzbudziła, czy też Bóg sam usta im zamknął; dość, że Święty wysłuchał spokojnie spowiedzi chorego i zaopatrzył go wiatykiem na drogę wieczności, a spełniał te wszystkie czynności z takim spokojem ducha, z taką pogodą na twarzy, jakby się znajdował wśród katolików. Żołnierz, który go przyprowadził i był świadkiem pobożnej ceremonii, tak był zbudowany zachowaniem się misjonarza, że od tej chwili powziął dla niego prawdziwe uwielbienie (28).
Nazajutrz zajął się Franciszek owymi pięcioma katolikami, o których wspomnieliśmy wyżej. Umocnił ich w wierze, wyspowiadał, udzielił Komunii św., a po spełnieniu obowiązku, z sercem wezbranym boleścią, opuścił następnego dnia Genewę. Gdy Ludwik Salezy zapytał go o powód smutku, odpowiedział:
– Ach, drogi bracie, Pan Jezus płakał nad ukochaną przez siebie, a niewdzięczną Jerozolimą, a ja nie miałbym opłakiwać naszej biednej Genewy? (29)
Opuściwszy Genewę, pojechał Franciszek na kilkutygodniowy wypoczynek do zamku Thorens-Sales. W tym czasie uczestniczył w synodzie, który odbył się w Annecy, w połowie kwietnia.
Z Sales napisał do nuncjusza w Turynie, prosząc go, aby użył całego wpływu u księcia w sprawie pana d’Avully, którego protestanci chcieli koniecznie złożyć z urzędu w Zgromadzeniu starszych. Drugą sprawą, którą polecił nuncjuszowi, była prośba o wyjednanie u księcia pozwolenia na przeprowadzenie reformy w opactwach Aulps i Abondance. Te dwa klasztory, położone na pograniczu pomiędzy Chablais i Faucigny, odstąpiły od pierwotnej karności. Franciszek czynił co mógł, aby je skłonić do ścisłego zachowywania reguły, ale gdy mu się to nie udawało, wniósł skargę naprzód do Stolicy Świętej przez wspomnianego wyżej nuncjusza, a potem do księcia sabaudzkiego i senatu w Chambéry. Opat z Abondance, przerażony skutkami, jakie z powyższych zażaleń mogły wyniknąć dla doczesnych spraw klasztoru, spiesznie wysłał do księcia i do nuncjusza listy z wielkimi pochwałami dla swoich zakonników i z gorzkim utyskiwaniem na rzekomą dwulicowość i nieszczerość Franciszka. Na szczęście obydwaj: książę i nuncjusz, poznali się na wybiegu i zanim przystąpiono do reformy klasztoru, Karol Emanuel zmusił opata do utrzymywania własnym kosztem kaznodziejów w Evian i zobowiązał go do składania corocznie znacznej jałmużny na rzecz Klarysek, znajdujących się w tymże mieście, które były w ostatniej nędzy (30).
W dwa lub trzy dni po wysłaniu listu do nuncjusza, pojechał Franciszek do Annecy i stamtąd 21 kwietnia wysłał list do Papieża ze sprawozdaniem o swej bytności u pastora Bèze. “Przekonałem się, pisze (31), że pastor ma kamienne serce, od dawna już zatwardziałe w złem. Nie zdołałem zachwiać jego przekonań, a przynajmniej nie widziałem w nim chęci odstąpienia od nich. Nie wątpiłbym wszakże o jego nawróceniu, gdyby dostęp do niego był łatwiejszy i gdyby można bezpiecznie, a spokojnie z nim porozmawiać. Najlepiej byłoby urządzić publiczną dysputę z pastorami, o ile Wasza Świątobliwość pozwoliłby na to. W rzeczach tak trudnych i tak niezmiernie ważnych już i to należy uważać za wygraną, że przełamało się pierwsze lody”. Święty apostoł zawiadomił następnie najwyższego Pasterza, że mieszkańcy z Gex i Gaillard usilnie proszą o pozwolenie powrotu do prawdziwej wiary, ale Genewczycy, którzy w imieniu króla francuskiego opanowali ten kraj, utrudniają im ten zamiar. Dlatego Święty błaga Papieża, aby swą interwencją wymógł na Henryku IV, świeżo nawróconym do wiary, przedsięwzięcie odpowiednich kroków w celu zniesienia podobnej tyranii i zmuszenie republiki genewskiej do obdarzenia wszystkich obywateli wolnością sumienia.
Odpowiedź Klemensa VIII była nadzwyczaj przychylna (32). Ojciec Święty chwalił gorliwość Franciszka, zachęcał go, aby dalej prowadził zaczęte dzieło i przyrzekł napisać do króla francuskiego, aby skłonić go do obrania środków, pomocnych apostolskiej gorliwości misjonarza.
W Annecy Franciszek, zamiast wypocząć, załatwiał ważne sprawy. Kilkakrotnie odwiedził O. Cherubina, który przyjechał do miasta na kazania pasyjne, a podczas zimy głosił z powodzeniem słowo Boże, w okolicach Annemasse. Dowiedziawszy się, że zakonnik ten podjął się odbyć publiczną dysputę z pastorami, niezwłocznie napisał do nuncjusza z prośbą o odpowiednie upoważnienie. Najwięcej leżała mu na sercu sprawa uzyskania robotników dla plonów, które już były bliskie żniwa. Nie tylko w Chablais, ale i w okręgu Ternier domagano się gwałtownie proboszczów; tymczasem niepodobna było zaradzić potrzebie. Kawalerowie zakonu św. Maurycego i Łazarza sprzeniewierzyli się swoim obietnicom; a zamiast tego, do czego się zobowiązali, wypłacili śmiesznie małą sumkę 100 florenów i 30 miar (33) żyta. Święty apostoł spodziewał się, że z Annecy będzie mógł zabrać pewną liczbę kapłanów, ale nadzieja zawiodła tak, że na misje zjawił się tylko Ojciec Esprit, kapucyn (34).
Ten dobry i uczony zakonnik, zaraz po przybyciu do Thonon, odważył się wyzwać na publiczną rozprawę kalwińskiego pastora. Było to 23 maja, nazajutrz po Wniebowstąpieniu. O. Esprit udał się na kazanie pastora Viret. Wyszedłszy z kościoła przed końcem nabożeństwa, zaczekał przed drzwiami na kaznodzieję; powitał go grzecznie i poprosił, aby zechciał stwierdzić niezbitymi dowodami to, co na kazaniu powiedział. Za całą odpowiedź, pastor obrzucił go potokiem obelg.
– Daruje pan – zauważył z zimną krwią O. Esprit – ale taka odpowiedź nie starczy za dowody.
Viret wpadł w wielki gniew i okrył Ojca nowym gradem obelg. Słysząc to, jakiś mieszczanin, kalwin, wziął pod rękę pastora i uprowadził go siłą na stronę. Inni tymczasem znieważali kapucyna.
– Któż cię tu przysłał, niegodziwcze – wołali. – Jakim prawem przychodzisz nam pokój zakłócać?
– Precz z papistą! – krzyczały kobiety.
Wrzawa i oburzenie wzrastały i można było obawiać się najgorszych następstw. Franciszek, zawiadomiony o zajściu, przybył spiesznie i nawet najbardziej zawziętych zdołał słodyczą rozbroić, przekonał ich, że podobnym postępowaniem ściągają na siebie gniew księcia sabaudzkiego, z którego rozkazu misjonarze głoszą kazania i rozprawiają o rzeczach wiary (35).
Jednakże Święty ostrzegł Ojca Esprit, aby na przyszłość działał z większą oględnością, a zamiast jątrzyć i rozgoryczać serca, starał się pozyskiwać je dobrocią. Równocześnie doniósł księciu sabaudzkiemu o zdarzeniu. W liście prosił księcia, aby dał poznać heretykom, jak dobrze byłoby przez niego widzianym, gdyby zechcieli posłuchać argumentów kapłanów katolickich, stosownie do traktatu zawartego z Berneńczykami. “Niech Wasza Książęca Mość, pisał, zaznaczyć raczy, że nie zmusza nikogo do zmiany wyznania, lecz powodowany pragnieniem ich wiekuistego dobra, wzywa do poważnego zastanowienia się nad religią katolicką. Niech dobrze poznają prawdy, na których się ona opiera, a potem niech idą spokojnie za głosem sumienia”. W tym samym duchu napisał Franciszek do nuncjusza (36).
Jednocześnie dowiedział się nasz Święty, że biskup ciężko zachorował i wzywa go do siebie. Wyjechał natychmiast do Annecy, skąd wyprawił na swoje miejsce kanonika Rogès. Zaledwie biskup de Granier powitał swego ukochanego syna, nadeszła od Papieża bulla, upoważniająca kapucynów do odbycia publicznej dysputy. Ponieważ ostateczne rozstrzygnięcie tej sprawy pozostawił Papież biskupowi, ten wezwał do siebie O. Cherubina, kazał mu sporządzić na piśmie oświadczenie, że gotów jest do rozprawy i posłał je do Genewy przez kanonika Ludwika Salezego (37). Franciszek ze swej strony zawiadomił nuncjusza o zaszłych wypadkach, a jednocześnie doniósł, że za radą swoich przyjaciół postanowił wziąć udział w konkursie na probostwo parafii Petit-Bornand (38), osieroconej przez śmierć dotychczasowego proboszcza, Jakuba Bally. Ponieważ konkurs miał odbyć się dopiero 30 czerwca, wrócił zatem do swojej drogiej trzódki w Chablais i tam zainstalował dwóch nowych proboszczów w Brens i w Bernex (39).
W tym czasie, jak twierdzi Karol August Salezy, jeden z pastorów krainy Vaud, nazwiskiem Galletier, przyjechał z własnej inicjatywy do Thonon, aby pomówić z prepozytem o rzeczach dotyczących wiary. Widywał się z nim niejednokrotnie i z pomocą jego nauk poznał prawdę i świętość religii katolickiej. Oświadczył szczerze, że jest w błędzie, lecz nie miał dość siły, aby zaraz uczynić wyznanie wiary katolickiej. Po powrocie do kraju nie taił się ze swymi przekonaniami, dlatego Berneńczycy, którzy mieli Vaud w swoim posiadaniu, wytoczyli mu proces i skazali na śmierć.
23-go czerwca otrzymał Święty od Klemensa VIII breve, w którym Papież wezwał go do ponowienia bezskutecznych dotychczas usiłowań nawrócenia pastora Bèze (40).
Franciszek gotów był spełnić wolę najwyższego Pasterza. Przedtem jednak udał się na konkurs w Petit-Bornand, świetnie wywiązał się z egzaminu i otrzymał tytuł zarządzającego dochodami tej parafii, zanim nie nadejdzie nominacja od Papieża, gdyż okazało się, że Stolica Święta zastrzegła sobie obsadzenie tego probostwa. Tymczasem jednak, Mikołaj Bally, brat zmarłego proboszcza, przedstawił w Rzymie uczyniony przez nieboszczyka, prawdziwy, czy też sfałszowany akt zrzeczenia się probostwa na jego korzyść, wskutek czego otrzymał dnia 4 lipca dyplom na proboszcza od samego Papieża.
Ominęło Franciszka to beneficjum, którego dochody pozwoliłyby mu zrobić wiele dobrego w Chablais, natomiast wynikły stąd dla niego wielkie przykrości; ale Święty o tym jeszcze nie wiedział. Nie domyślając się niczego, zdał na Opatrzność załatwienie sprawy i z prezydentem Favre wyjechał do Genewy.
Skoro przybyli do pastora Bèze, wprowadzono ich do sali, w której za chwilę miał ukazać się gospodarz domu. Na ścianie wisiał obraz Kalwina z następującym napisem:
Hoc vultu, hoc habitu Calvinum sacra docentem,
Geneva felix audiit,
Cujus scripta piis toto celebrantur in orbe,
Malis licet ringentibus.
Co znaczy: “Oto prawdziwe rysy i dokładna podobizna Kalwina, apostoła prawdziwej religii. Genewa miała szczęście słyszeć jego naukę, a pobożni ludzie, nie zważając na gniew i zapalczywość złych, po całym świecie wysławiają jego pisma”.
Obaj wzięli się zaraz do przerobienia tych niedorzecznych wierszy, co przez zastąpienie trzech słów innymi wyrazami prędko im się udało. W tej chwili wszedł Bèze:
– Panie – odezwał się apostoł – zanim dostąpiliśmy zaszczytu zobaczenia pana, zastanawialiśmy się nad piękną poezją pańską, podziwialiśmy gładki jej styl i rytm, ale pozwolę sobie powiedzieć, że aby ten czterowiersz był bardziej zgodny z prawdą i złotymi literami mógł być przekazany potomności, należałoby go zmienić w następujący sposób:
Hoc vultu, hoc habitu Calvinum falsa docentem,
Geneva demens audiit,
Cujus scripta piis toto damnantur in orbe,
Malis licet ringentibus (41).
Co znaczy: “Oto prawdziwe rysy i dokładna podobizna Kalwina, apostoła fałszywej religii. Genewa na tyle była szalona, że go słuchała; a pobożni ludzie, nie zważając na gniew i zapalczywość złych, po całym świecie potępiają jego pisma”.
Te słowa, wypowiedziane z całą szczerością, nie zrobiły na pastorze złego wrażenia; przyjął gości bardzo grzecznie. Franciszek przedstawił swojego przyjaciela; Bèze oświadczył, że uważa sobie za wielki zaszczyt poznać męża tak niepospolitych zasług i zaczął rozprawiać o nader uczonych kwestiach. Nie tego pragnął Franciszek; chcąc zatem skierować rozmowę na przedmiot religijny, zwrócił uwagę na dzieła Ojców Kościoła, grubo pokryte kurzem, których cały stos nagromadzono w jednym kącie pokoju i zapytał, co to za księgi? (42)
– Ach, to dzieła dawnych Ojców, które podług mnie niewiele warte – odpowiedział Bèze i machnął ręką z politowaniem.
– Ja, przeciwnie, – odparł prepozyt – ponad wszystko je cenię.
I biorąc do ręki pierwszy lepszy tom, otworzył go; było to dzieło św. Augustyna. Odczytał jeden ustęp, w którym święty doktor dowodzi, że łaska pozostawia człowiekowi wolną wolę.
– Trudno pojąć, – odezwał się Bèze – aby człowiek bez przynaglenia Ducha Świętego mógł cokolwiek dobrego uczynić, bo nasze współdziałanie nigdy tu wystarczyć nie może.
To znaczy, że Duch Święty zarówno do dobrego, jak i do złego duszę pobudza, zatem Bóg sam czyni wszystko, a człowiek jest w Jego ręku tylko bezduszną machiną; tak uczą przywódcy protestantyzmu, którzy zaprzeczają wolnej woli człowieka. Dla sprostowania grubego błędu pastora, Franciszek użył bardzo przystępnego porównania:
– Zegarmistrz – mówił – sporządza zegarek według prawideł swojego kunsztu; nastawia go potem na odpowiednią godzinę i nakręca, aby maszynerię w ruch wprawić; poczym wskazówki zegarka, jakby z własnego popędu, przebiegają wszystkie godziny na cyferblacie, mocą ruchu, jaki im z początku nadano. To samo dzieje się z duszą grzesznika. Skoro Duch Święty pobudzi ją do serdecznej skruchy, ona ze swej strony powinna współdziałać z pierwszym natchnieniem, aby otrzymać odpuszczenie grzechów; następnie, wciąż pracując z łaską, przebiega dalsze stopnie oczyszczenia i usprawiedliwienia.
Bèze, uderzony tak właściwym i naprędce przytoczonym porównaniem, przyznał, że ono wybornie rozwiązywało kwestię, która dotąd wydawała mu się niezmiernie zawiłą. Ale Franciszek, obawiając się, aby pastor, zapominając o przysłowiu, że wszelkie porównanie chroma, ze zbytecznego wpatrywania się w podobieństwo, nie zaczął go naginać do swojego błędu, prędko dodał:
– Jednakże wielka zachodzi różnica między działaniem Boga a zegarmistrzem; ten zmusza zegar do ruchu przez nakręcanie sprężyny tak, że zegar nie może dowolnie raz iść, a drugi raz nie iść; gdy tymczasem Bóg, w dziele naszego usprawiedliwienia, nie zadaje nam bynajmniej przymusu. Jego łaska pozostawia nam zupełną wolność; nalega, pociąga wolę, ale jej nie krępuje. Możemy zawsze przyjąć albo odrzucić poruszenia łaski, która nagląc nas usilnie do wykonania jakiegoś dobra, jednocześnie słodko pobudza wolę, aby czyniła to mile i chętnie. “Umiłowałem cię miłością wieczną i dlatego przyciągnąłem cię, litując się” (43), mówi Bóg przez usta Jeremiasza. Bóg pociąga, ale gwałtu nie zadaje. “Byś wiedziała dar Boży i kto jest, co ci mówi: Daj mi pić, tedybyś go snać była prosiła, a dałby ci wodę żywą” (44), odezwał się Pan Jezus do Samarytanki, jakby chciał powiedzieć: – Od ciebie zależało prosić mnie o tę wodę, ale gdybyś nie chciała o nią prosić, nikt nie zmusiłby cię do tego. – Wierzaj mi, panie, – dodał Franciszek – że św. Augustyn takie a nie inne znaczenie przypisuje wspomnianym słowom Chrystusa Pana; zatem utrzymywać, że człowiek nie ma swobody co do przyjęcia albo odrzucenia łaski, znaczyłoby przeczyć Pismu św., Ojcom Kościoła i samemu doświadczeniu. Sobór Trydencki potępia podobne twierdzenie i bardzo słusznie. Niechże się więc pan strzeże takiego bluźnierstwa, bo inaczej w Bogu upatrywałbyś główną przyczynę zguby złych ludzi. Zaiste, zapoznajemy hojność Bożą względem sprawiedliwych, jeżeli nie chcemy uznać, że dobro, które pełnią, jest dziełem łaski. Niemniej uwłaczamy dobroci Pana Boga względem grzeszników, gdy twierdzimy, że odmawia im potrzebnej pomocy do powstania z upadków (45).
Następnie skierował Franciszek rozmowę na inny przedmiot, poruszany już w pierwszej konferencji, to jest na znaczenie i działalność Kościoła katolickiego. Bèze powtórzył to, co przedtem, że w tym Kościele, który jest matką wszystkich innych, można dostąpić zbawienia, ale kościół protestancki jest także prawdziwym kościołem. Posiada zaś tę wyższość nad katolickim, że ułatwia wiernym drogę do nieba, bo uczy, że i bez dobrych uczynków można się zbawić.
– Nie mogę uwierzyć, mój panie, – powiedział Franciszek – aby człowiek, tak obeznany z Pismem św. i z dziełami Ojców Kościoła, jak pan, mógł z całym przekonaniem twierdzić, że dobre uczynki nie są konieczne do zbawienia. Czyż św. Paweł nie powiedział, że “Bóg odda każdemu, według uczynków jego” (46) i czy sofizmat może nas obronić przed straszliwymi karami, jakimi Bóg grozi tym, którzy dobrze nie czynią?
– Ach, panie – odrzekł Bèze z głębokim westchnieniem – może być, że chodzę po manowcach, ale codziennie proszę Boga, aby mi okazał miłosierdzie i skierował na prawdziwą drogę.
Z ciężkim westchnieniem, po kilka razy powtarzał te słowa. Święty apostoł widział, że tym razem nic więcej nie da się zrobić. Pożegnał więc pastora, który odprowadził gości aż do drzwi, a ściskając ich serdecznie za ręce, raz jeszcze powtórzył powyższe oświadczenie, ale tak głośno, że mogli je słyszeć znajdujący się w przyległym pokoju (47).
Franciszek chciał kuć żelazo, póki gorące. Dlatego ponownie odwiedził pastora, ale już sam jeden. Sądząc zaś, że może obawa utracenia dóbr ziemskich przeszkadza starcowi zdecydować się na krok stanowczy, ofiarował mu, w imieniu Papieża, roczną pensję w kwocie 4000 dukatów (14720 franków na dzisiejszą monetę). Ale Bèze za wiele miał w sobie pychy, zanadto był uwikłany w herezję, aby wyznać publicznie błąd i wrócić do prawdy. Odpowiedział więc na czynione mu propozycje, że wprawdzie uznaje Kościół katolicki za matkę wszystkich kościołów, lecz ma nadzieję i w swojej religii dostąpić zbawienia. Nieszczęsny starzec żył jeszcze kilka lat, trapiony, jak mówią, wątpliwościami i zgryzotami sumienia (48).
Za powrotem do Thonon, miał prepozyt wiele sposobności okazania swych cnót. W niedzielę (16 lipca) tłumaczył na ambonie następujący ustęp z Ewangelii: “Jeśli cię kto uderzy w prawy policzek, nadstaw mu drugi” (49). Kiedy wychodził z kościoła, jakiś kalwin zbliżył się do niego i impertynencko zapytał:
– Dlaczego mówiłeś, Ekscelencjo, że należy nadstawić lewy policzek temu, kto nas w prawy uderzy? Może lękałeś się, aby jeden nie był czerwieńszy od drugiego? Ciekaw jestem, co byś zrobił, gdybym cię teraz w twarz uderzył? Wątpię, czy wprowadziłbyś w czyn to, czego nauczałeś. Z pewnością można by cię wtedy zaliczyć do rzędu ludzi, którzy inaczej mówią, a inaczej czynią (50).
– Mój przyjacielu – odpowiedział Franciszek – wiem dobrze, jak powinien bym w takim razie postąpić, ale nie wiem, co uczyniłbym, bo jestem słaby i pełen nędzy. Całą nadzieję pokładam w miłosierdziu Boga mojego, który wątłą trzcinę może łatwo przemienić w niewzruszony filar. Przypuśćmy, że sprzeniewierzając się łasce Bożej, nie zniósłbym po chrześcijańsku wyrządzonej mi przez ciebie zniewagi; w takim razie ty powinien byś zrobić to, czego uczy Ewangelia, w tym właśnie miejscu, które przytoczyłeś. Upominając bowiem kaznodziejów, którzy nie czynią tego, czego uczą, Pismo św. dodaje, że należy słuchać ich nauk ale nie naśladować uczynków.
– A jednak – odparł kalwin – Pan Jezus nie nadstawił drugiego policzka słudze, który Go uderzył.
– Jak to! – zawołał Franciszek – to pan nawet i Boskiego Mistrza zalicza do rzędu tych, którzy nauczają, a nie czynią? Niechże nas Bóg zachowa, abyśmy tak myśleć mieli o Zbawcy naszym, tym wzorze wszelkiej doskonałości. Wszystkie Jego czyny są święte; nie mamy prawa ich krytykować, ani pytać, dlaczego tak a nie inaczej w danym wypadku postąpił. Łatwo jednak odgadnąć, czemu Pan Jezus nie nadstawił drugiego policzka: oto zapewne dlatego, że pałając gorliwością o zbawienie tego nędznika, chciał go do skruchy pobudzić, przedstawiając mu całą wielkość popełnionej przez niego zbrodni. Natomiast w dalszym ciągu swej Męki, wzniosłym przykładem potwierdził głoszoną przez siebie naukę, wydając Przenajświętsze swoje Oblicze na policzki i plwociny, a całe ciało na razy i bicze (51).
Podobała się kalwinowi ta odpowiedź, bo odszedł zadowolony, ale obecni tam katolicy wcale nie byli kontenci. Chcieli, aby Franciszek surowo zgromił zuchwalca. Nie znali ducha męża Bożego, który nie odstąpiłby od swej zwykłej słodyczy nawet wobec stokroć większych, aniżeli ta, zniewag.
Wkrótce potem zaszło inne zdarzenie, które jeszcze lepiej uwydatniło nieustraszone męstwo misjonarza i wykazało władzę jego nad sercami. Dwaj panowie, pokłóciwszy się z sobą, stanęli do pojedynku i gotowi do walki, wyjęli już miecze, aby się krwawo rozprawić, gdy Franciszek, któremu dano znać o wypadku, przybiega:
– Panowie! – woła – jak możecie gubić dusze wasze dla marnego honoru! Zaklinam was, jeżeli macie Boga w sercu, zaniechajcie walki!
Zapaśnicy zdają się tych słów nie słyszeć; uniesieni gniewem uderzają na siebie zapalczywie, zadając straszliwe ciosy. Franciszek, który nadzwyczaj zręcznie umiał władać bronią, rzuca się pomiędzy nich i wyrywa z ich rąk miecze. Wtedy dopiero okazują się powolnymi jego upomnieniom; rozumne i przekonywujące słowa trafiają wreszcie do ich serc, żal zastępuje miejsce poprzedniej zaciętości, podają sobie ręce i rozchodzą się w najlepszej zgodzie (52).
Święty prepozyt niestrudzenie opowiadał Królestwo Boże i nie opuszczał żadnej sposobności, zmierzającej do tego celu. Prowadził wytrwale dusze pobożne po ścieżkach doskonałości, nowonawróconych utwierdzał w wierze, tym zaś, którzy jeszcze byli uwikłani w herezję, starał się wszelkimi sposobami otworzyć oczy na światło prawdy. Aby pozyskać ich zaufanie, okazywał im wyjątkową uprzejmość i oddawał nawet usługi, nie wchodzące w zakres jego kapłańskich obowiązków.
Ponieważ studiował prawo i był obeznany z kodeksem cywilnym, nieraz obierano go za rozjemcę w kwestiach spornych; rozstrzygał je zazwyczaj ku obustronnemu zadowoleniu. Posiadał również wiadomości z medycyny; w różnych więc dolegliwościach i chorobach zasięgano jego rady. Na lekkie cierpienia sam wskazywał odpowiednie środki, w poważniejszych radził zwracać się do lekarza i pilnował, aby ściśle stosowano się do jego zaleceń. W ten sposób zyskiwał ogólną miłość i zaufanie. Wiernie wstępując w ślady Apostoła, stawał się wszystkim dla wszystkich, aby wszystkich pozyskać Chrystusowi. Lecz o ile chętnie oddawał się na usługi bliźnich, o tyle sam nie chciał, aby mu służono; nieraz własnymi rękami naprawiał sobie odzież. Razu jednego, gdy oddawał się tej skromnej pracy, przyszedł do niego w pewnej sprawie jeden pan, świeżo do wiary nawrócony; widząc prepozyta kapituły, zajętego szyciem, nie mógł ukryć zdziwienia; trudno mu było zrozumieć, aby człowiek tak zasłużony i na tak wysokim znajdujący się stanowisku, mógł się poniżać do tego stopnia. Święty uśmiechnął się.
– Nie widzę w tym nic niewłaściwego, – odrzekł – że naprawiam to, co sam zniszczyłem.
Ten rys pokory zbudował owego pana do tego stopnia, że, jak sam później mówił, to właśnie zdarzenie najbardziej umocniło go w wierze (53).
Pewna dama w podeszłym wieku przychodziła kilka razy dziennie do Franciszka i w bardzo rozwlekły sposób przedstawiała mu ciągle te same trudności, co naturalnie zabierało mu dużo czasu. Święty zawsze mile ją przyjmował i pozwalał wypowiadać wszystko, co chciała, nie okazując nigdy ani znudzenia, ani zniecierpliwienia. Wreszcie udało mu się szczęśliwie usunąć wszystkie jej wątpliwości; jedna tylko pozostała trudność, mianowicie: celibat księży. Daremnie wyłuszczał przyczyny, które spowodowały Kościół do surowego przestrzegania tego przepisu; na wszystko zawsze niezmiennie odpowiadała:
– Niech ksiądz mówi co chce, ja nie rozumiem, jak Kościół rzymski może wkładać tak ciężkie jarzmo na swoje sługi; przecież to prawdziwa tyrania!
– Ależ pani – odpowiedział apostoł – gdyby księża mieli rodzinę, jakżeby im starczyło czasu na oddawanie społeczeństwu usług, do których ze swego urzędu są zobowiązani? Ja sam, gdybym był żonaty, obarczony troską o doczesne potrzeby mojej rodziny i zajęty wychowaniem dzieci, czyż mógłbym tak często przyjmować wizyty pani i poświęcać tyle czasu na rozwiązywanie jej trudności?
Te słowa wystarczyły zupełnie, aby skłonić ową panią do odstąpienia od swych przekonań; uznała potrzebę celibatu i wyrzekła się błędów heretyckich (54).
Apostolskie życie Franciszka z każdym dniem przysparzało wyznawców Kościołowi; łatwo o tym przekonać się można z ksiąg, w których misjonarz wiernie zapisywał nazwiska nowonawróconych (55). Nie przestawał i później zajmować się troskliwie potrzebami neofitów; dowiadywał się o ich położeniu, a jeżeli znajdowali się w niedostatku, odsyłał ich do zamku państwa de Blonay, którzy nie tylko zaopatrywali materialne potrzeby biedaków, ale słowem i przykładem starali się utwierdzić ich w wierze. Ci cnotliwi małżonkowie byli zwykłą ucieczką Świętego, a w zamian za doczesną jałmużnę, jaką obdarzali jego ubogich, odbierali od niego wszelkiego rodzaju duchowne usługi. Często ich odwiedzał, kierował duszami, udzielał Sakramentów św., pobudzał do życia doskonałego (56), a za wzór małżeńskiego pożycia stawiał im mistyczny związek Chrystusa z Kościołem. Nauki Świętego odniosły pożądany skutek; pobożni małżonkowie, pragnąc wiernie wstępować w ślady Jezusa Chrystusa, przyrzekli sobie wzajemnie, że które z nich przeżyje drugie, nie wstąpi już w powtórne związki małżeńskie, lecz poświęci się całkowicie Bogu. To zobowiązanie podpisali po Komunii św., umyślnie na tę intencję przyjętej; nie była to płonna obietnica, bo pan de Blonay po owdowieniu dotrzymał słowa i przyjął święcenia kapłańskie. Później, pod kierunkiem swego świętego przyjaciela, zajaśniał niezwykłymi cnotami. Franciszek nie inaczej go nazywał jak bratem i zatrzymywał się zawsze w jego domu, ilekroć podróże apostolskie sprowadzały go w pobliskie okolice. W czasie swych wizyt w zamku pana de Blonay, Franciszek nie ograniczał gorliwości do samej tylko jego osoby; rozciągał ją na cały dom, przede wszystkim troskliwą opieką otaczał dzieci przyjaciela; lubił budzić w ich serduszkach miłość ku Panu Jezusowi i uczył unikać wszystkiego, co mogłoby zasmucić tego dobrego Pana. Szczególną uwagę Świętego zwracała młodsza córeczka pana de Blonay, Amata. Miła ta dziecina chciwie słuchała jego nauk, z wielką roztropnością odpowiadała na pytania i bardzo lubiła, kiedy Święty uczył ją pobożnych pieśni, a zwłaszcza ułożonych ku uczczeniu Krzyża świętego. Jak tylko Franciszek przybywał do zamku, maleńka Amata z radością biegła na jego spotkanie i przez cały czas na krok odstąpić nie chciała misjonarza. Często, żeby swobodniej patrzeć na Świętego, chowała się w kącie pokoju za firanką, albo za parawanem i stamtąd wpatrywała się w niego z najwyższym uwielbieniem. Miała wówczas wrażenie, jak sama później opowiadała, że to nie człowiek, lecz anioł w ludzkim ciele. Franciszek, przewidując, że dzieweczka zostanie kiedyś świętą i gorliwą zakonnicą, szczególnie ją miłował i otaczał serdeczną opieką.
– Tak kocham twoją małą – pisał do pana de Blonay – jak gdyby była moją własną córką, albo siostrą; obydwaj jesteśmy jej ojcami, z tą różnicą, że jeden przygotowuje dla niej posag, a drugi obmyśla jej miejsce w służbie Bożej.
Starał się usilnie wzbudzić w dziecku wstręt do grzechu powszedniego, który osłabia w duszy miłość Bożą i przyprawia o utratę łaski. Głównie jednak przedstawiał jej okropność grzechu śmiertelnego, przez który człowiek sprzedaje niejako swoją duszę diabłu i z niepojętą złośliwością przekłada stworzenie nad Stwórcę. Każdy, kto popełnia grzech śmiertelny, żywi zwykle w duszy tajemną chęć, aby najwyższy Sędzia nie dostrzegł jego upadku i nie karał go zań, przeto grzech ten zawiera w sobie eo ipso, jakby półświadome pragnienie, aby Bóg przestał istnieć. Dzieweczka skorzystała z tych zbawiennych nauk i powzięła taki wstręt do grzechu, że, jak nieraz później mawiała, “należy obawiać się go więcej niż zarazy, piorunów, więcej nawet niż samego piekła i trudno zrozumieć, jakim sposobem dusza, stworzona na obraz Boży i wzbogacona Jego darami, może dopuścić się najlżejszej dobrowolnej obrazy względem tej najwyższej Dobroci”. Miała ledwie lat dziewięć, kiedy znalazłszy w domu sąsiada heretyckie książki, przyniosła je do świętego apostoła i z wielką żywością prosiła, aby je w ogień wrzucił. Zapytana, czy przez ciekawość ich nie przeczytała:
– Co? – zawołała – ja miałabym je czytać? Wolałabym, aby mnie żywcem spalono; nie chcę wiedzieć nic, co sprzeciwia się nauce świętego, apostolskiego, rzymsko-katolickiego Kościoła (57).
Wróg wszelkiego dobra, szatan, usiłował wywrzeć na Franciszku zemstę za usiłowania, jakie podejmował w celu obalenia jego królestwa w Chablais. Wiele osób w tej prowincji podpadło opętaniu i znosiło okrutne cierpienia. Wzywano na pomoc Franciszka, który przez egzorcyzmy kościelne, jednych zupełnie od opętania uwolnił, drugim przyniósł ulgę i tak – samą złość piekła zdołał obrócić na chwałę Kościoła. Pastorowie heretyccy, rozjątrzeni wpływem, jaki Franciszek wywierał na lud, starali się oczernić go w oczach pospólstwa, rozsiewając o nim najpotworniejsze wieści. Jedni powtarzali znane już brednie, że prepozyt jest szalbierzem, czarnoksiężnikiem i że nieczystą mocą wyrzuca ducha ciemności; inni przebieglejsi twierdzili, że u wspomnianych osób nie było żadnego opętania, lecz naturalny wynik rozbujałej wyobraźni i osłabienia systemu nerwowego; inni wreszcie zaprzeczali istnieniu szatanów, a zatem i możności wpływu ich na ciała ludzkie. Na poparcie podobnych twierdzeń, rozrzucano w tysiącach egzemplarzy bezbożną książkę jakiegoś podobno lekarza paryskiego, pełną zarzutów i oszczerstw, wymierzonych przeciw używanym przez Kościół egzorcyzmom. Aby zapobiec wpływowi wspomnianej książki, zarówno niebezpiecznej, jak przewrotnej, uważał Franciszek za obowiązek sprostować zawarte w niej błędy i w tym celu napisał traktat o demonomanii, to jest o opętaniu przez diabła.
W rozprawie tej (58) wskazuje naprzód, że natura ludzka nie jest obcą anielskiej i dlatego od chwili grzechu pierworodnego szatan, ten upadły anioł, wywiera wpływ na człowieka. Czasem pociąga go do złego i wystawia jego duszę na najsroższą walkę; innym razem, o ile Pan Bóg pozwoli, trapi jego ciało, przenosząc je na rozmaite miejsca, miotając nim na wszystkie strony, lub obalając na ziemię; przemawia przez jego usta, działa przez członki, słowem, jest panem jego ciała, trzyma je w pętach; że tak jest, świadczy o tym Ewangelia, historia Kościoła i dzieła świeckich pisarzy. Następnie tłumaczy autor, że moc szatana względem osoby opętanej jest ograniczona, bo nie może ani zadać gwałtu jej woli, ani też przymusić do grzechu. Samą przyczynę opętania wyjaśnia Święty w następujący sposób. Pan Bóg dopuszcza na człowieka to nieszczęście, albo jako karę za grzechy, albo dla wyćwiczenia w cnocie; szatan zaś wchodzi w człowieka z chęci szkodzenia mu i z nienawiści ku rodzajowi ludzkiemu. Opisuje następnie Święty charakterystyczne cechy opętania, a wreszcie wskazuje lekarstwo, jakie Bóg w Swojej dobroci przygotował na usunięcie tak wielkiego zła i mówi, że Kościół ma władzę uwalniać opętanych, przez odmawianie nad nimi egzorcyzmów. Zwyczaj egzorcyzmowania istniał od najpierwszych wieków chrześcijaństwa. Wtedy już, za najsilniejszy dowód Boskiego posłannictwa Kościoła podawali apologeci chrześcijańscy poganom cudowną moc, jaką Bóg obdarza kapłanów w wypędzaniu czarta z ciał opętanych. Powyższe wywody pogłębia i rozwija Święty przy pomocy Pisma świętego, dzieł Ojców Kościoła, historii świętej i pism świeckich autorów; kończy zaś twierdzeniem, że Bóg nie daje szatanom całkowitej władzy nad opętanymi i ogranicza wrogie ich działanie na dusze, udzielając Kościołowi światła do poznania ich podstępów. Czarci, widząc, że odkryto ich sidła, udają się do świata, jako do swego uniżonego służalca i pobudzają go do gwałtów i potwarzy, którymi jakby dwoma ramionami, zbrojnymi w miecze, atakuje dzieci Boże. Kościół wprawdzie nie posiada oręża na odparcie gwałtu, ale przeciw potwarzom broni się niewinnością swoich spraw, prawdą słów i powagą nieomylnych wyroków (59).
–––––––––––
Ks. Hamon, Żywot świętego Franciszka Salezego Biskupa i Księcia Genewy, Doktora Kościoła. Przekład z nowego jubileuszowego wydania z 1922 r. dokładnie przejrzanego i poprawionego przez Ks. Gonthier kanonika anezyjskiego i Ks. Letourneau proboszcza Stow. Świętego Sulpicjusza. Tom I. Kraków 1934, ss. 169-196.
Przypisy:
(1) E. N., t. XI, s. 219, list z dnia 12 grudnia.
(2) Karol August, s. 151.
(3) O. la Rivière, s. 158.
(4) Karol August, s. 153.
(5) List 80 (21. XII. 1596), t. XI, s. 225.
(6) T. XI, s. 228, list 81 (po włosku).
(7) E. N., t. XI, s. 447.
(8) Mission des Capucins, ks. II, s. 28.
(9) E. N., t. XI, s. 418.
(10) Teodor de Bèze, urodzony w Vezelay, prowincji Nivernais w 1519 r., odbywał studia w Orléans i tam, wraz z zamiłowaniem do nauk i literatury, nabrał pociągu do sekciarskich nowinek. Znał doskonale autorów greckich i łacińskich, pisał udatne wiersze, a po otrzymaniu stopnia licencjata przybył do Paryża, gdzie dla swej miłej powierzchowności, dowcipu, żywego usposobienia, pięknych manier i pełnej uroku wymowy bardzo był w towarzystwach poszukiwany. W roku 1548 wydrukował swoje Juvenilia, czyli zbiór poezyj, zawierający wiersze zbyt swobodne i nieobyczajne. Wkrótce potem ożenił się z córką krawca w Paryżu. Wskutek przegranego procesu musiał uciekać do Genewy, gdzie pochlebstwem wkradł się w łaski Kalwina i otwarcie przystał do jego nauki. Po śmierci tegoż stanął na czele sekty i gorąco ją popierał, ożywiając swym zapałem zwolenników jej, rozsianych po Europie. Przekonamy się w dalszym ciągu tego opowiadania, ze przed śmiercią poznał prawdziwość religii katolickiej, lecz wzgląd ludzki powstrzymał go od wyznania publicznie swoich przekonań. Prócz wyżej wspomnianego zbioru wierszy napisał wiele innych dzieł wierszem i prozą, przede wszystkim rozprawę pt. Traité du droit qu’ont les magistrats de punir les héretiques.
(11) E. N, t. XI, s. 453.
(12) Karol August, s. 155.
(13) Meditations de la M. de Chaugy.
(14) Zdaje się, że pojechał do Thorens, aby pobłogosławić związek małżeński swojego brata, Galusa z Joanną Martin-Dufresnoy de Loysin. Intercyzę ślubną podpisano 30 stycznia.
(15) Karol August, s. 171.
(16) Année de la Visitation z 21 lutego. W tym samym czasie, może nawet w tymże dniu, Franciszek napisał do księcia, do Kawalerów Mieczowych i do nuncjusza. Prosił tego ostatniego, aby mu wyjednał do pomocy O. Cherubina, O. Esprit i innych.
(17) Karol August, s. 173.
(18) Obecnie ulica du Rhône l. 46.
(19) Année de la Visitation z 10 kwietnia, – de Cambis, s. 213.
(20) La Rivière, s. 181.
(21) Karol August, s. 155.
(22) De Maupas, s. 113.
(23) Karol August, s. 157.
(24) Tę samą odpowiedź dali pastorowie kalwińscy Henrykowi IV, co było powodem jego nawrócenia, a pastorowie luterańscy Ludwikowi Rudolfowi, księciu brunszwickiemu, wskutek czego ten książę wraz ze swą córką i pierwszym ministrem wyrzekli się protestantyzmu. Sam Melanchton, na zapytanie swej umierającej matki, która religia jest lepsza, protestancka czy katolicka, odpowiedział: “Protestancka jest najwygodniejsza, ale katolicka najbezpieczniejsza”. Haec facilior, illa securior.
(25) Dziś przeważnie protestanci uznają, iż dobre uczynki potrzebne są do zbawienia, a tym samym odrzucają naukę Lutra, Kalwina, Bèze’a i wszystkich pierwszych przywódców reformacji. “Obrusza cię – mówił Luter w swej odpowiedzi do Cochleusa – kiedy utrzymuję, że sama wiara wystarcza człowiekowi do usprawiedliwienia. Papiści gorszą się taką nauką, ale ja sobie z tego nic nie robię, bo dla mnie papista i osioł to wszystko jedno. Jedynym dowodem na potwierdzenie głoszonej przeze mnie zasady jest, że ja tak chcę i tak każę; moja wola ma starczyć za wszelkie rozumowania”. Protestanci, zawstydzeni podobnie niedorzecznymi odpowiedziami, powrócili co do tego artykułu do nauki Kościoła katolickiego; oby i co do wszystkich innych otworzyli oczy na prawdę!
(26) Karol August, s. 158.
(27) Ibid., s. 133, – de Cambis, s. 235 i 236.
(28) Karol August, s. 160. – Zezn. kanonika Gard, Franciszka Favre, markiza de Lullin itd.
(29) Année de la Visitation z 10 kwietnia.
(30) List 87-92, t. XI.
(31) E. N., t. XI, list 93. Ten list równie jak i następny, pisany jest w języku łacińskim. Podajemy tutaj tylko ich treść.
(32) E. N., t. XI, s. 453.
(33) Miara genewska, będąca w użyciu w większej części Chablais równała się 79 litrom, miara dziś używana w Thonon zawiera ich tylko 54.
(34) Ojciec Esprit, rodem z Beaume w Comtat-Venaissin, odznaczał się surowością życia, piękną wymową i niestrudzoną gorliwością. Przyczynił się w wielkiej mierze do uświetnienia czterdziestogodzinnego nabożeństwa, które odbyło się w Annemasse z ogromnym dla dusz pożytkiem; powiemy o tym później.
(35) Karol August, s. 197.
(36) E. N., t. XI, list 95, 96 (27 maja).
(37) Ta konferencja nie odbyła się wcale. Syndycy miasta Genewy okazywali gotowość przyjęcia jej; pastorowie przeciwnie, zażądali zwłoki, a potem wręcz odmówili, twierdząc, że “ich nauka nie potrzebuje żadnych dysput ani konferencyj”. Zobacz: Vie du P. Chérubin, przez Truchet, albo: Saint François de Sales et les ministres de Genève, przez Fleury.
(38) Wioseczka Petit-Bornand, należąca do parafii Faucigny położona jest w dzikiej dolinie Borne. To beneficjum w latach urodzaju przynosić mogło około 200 dukatów dochodu.
(39) 30-go maja zainstalowano w Brens Ludwika Salezego, współdziedzica tej posiadłości. W ciągu oktawy Bożego Ciała (5-12 czerwca) wygłosił Franciszek kazanie o Przenajświętszym Sakramencie (kazanie 43-45).
(40) E. N., t. XI, s. 453.
(41) Autorowie rękopiśmiennych żywotów świętego Salezego, jemu przypisują tę poprawkę. Z drugiej strony Taisand w swoim dziele pod tytułem: Vie de célèbres jurisconsultes, éloge de Favre, twierdzi, że autorem poprawki był prezydent Favre. Prawdopodobnie obaj przyjaciele wspólnie jej dokonali, lecz Franciszek, przytaczając powyższe zdanie przyznał całą zasługę prezydentowi, a ten – naszemu Świętemu, stąd ta niezgodność u historyków, która zresztą jest rzeczą małej wagi.
(42) De Maupas, s. 121.
(43) Charitate perpetua dilexi te, ideo attraxi te, miserans (Jer. XXXI, 3).
(44) Jan IV, 10.
(45) Karol August, s. 180 i 181.
(46) Rzym. II, 6.
(47) Karol August, s. 182.
(48) Wielu utrzymuje, że Bèze przy końcu życia odwołał swoje błędy. O. Franciszek Feu-Ardent, Franciszkanin, opowiada, jakoby tenże radził pewnemu pastorowi, aby odstąpił reformacji, a wrócił na łono Kościoła katolickiego. Ksiądz Joly w swych uczonych uwagach krytycznych o dykcjonarzu Bayle’a świadczy, że gdy jedna z krewnych Bèze’a radziła się go w rzeczach wiary, pastor usilnie ją zachęcał do przyjęcia katolicyzmu, bez względu na to, co on sam w tej materii uczynił lub napisał. Podobno swej służącej nawet mówił Bèze, że religia katolicka jest najlepszą. (Histoire des missions des PP. Capucins). Mówią nadto, że w czasie jubileuszowych uroczystości w Thonon sławny ten herezjarcha miał sen, który wywarł na jego duszy głębokie wrażenie. Dowodem tego miał być list, znaleziony w papierach św. Franciszka Salezego, ręką Bèze’a napisany. Dodają jeszcze, że wkrótce potem próbował pastor uciec z Genewy. Bądź co bądź prawdą jest, iż nieszczęsny starzec trwał w wyznaniu kalwińskim aż do samej śmierci, która nastąpiła 23 października 1605 r.
(49) Mt. V, 39.
(50) Mt. XXIII, 3.
(51) Duch św. Franciszka Salezego, cz. XIV, r. 19.
(52) Karol August, s. 183.
(53) Karol August.
(54) O. la Rivière, s. 176.
(55) Karol August, Tables de Pièces authentiques, n° 130.
(56) Vie de la Mère de Blonay, r. I.
(57) Vie de la Mère de Blonay, r. XXV, s. 395. Jak później zobaczymy, młoda Amata wstąpiła do Wizytek, została przełożoną pierwszego klasztoru i pracowała nad beatyfikacją apostoła Chablais.
(58) Karol August, Table des Pièces authentiques, n° 138. Wedle zdania wielu pisarzy, autorem tego dzieła nie jest św. Franciszek Salezy, lecz kardynał de Bérulle, który je wydał pod tytułem Traité des Energumènes. Dom Mackey twierdzi przeciwnie, że biskup genewski dał kardynałowi swój rękopis o Demonomanii, a ten wydrukował go w swoim Traktacie.
(59) Karol August, s. 168, – de Cambis, t. I, s. 245.
ROZDZIAŁ IV.
Czterdziestogodzinne nabożeństwo w Annemasse. – Biskup
de Granier przedstawia Świętego na sufragana. – Ciężka
choroba Franciszka. – Działalność O. Cherubina w Thonon.
Od września 1597 do kwietnia 1598 r.
Podczas, kiedy Apostoł słowem i piórem walczył w obronie Kościoła, udało się wreszcie biskupowi de Granier, znaleźć mu pomocników. Byli nimi znani już nam: O. Cherubin z Maurienne i O. Esprit de Baume, dwaj przyjaciele Świętego (1), których mieliśmy sposobność poznać, oraz Ojciec Saunier (2), Jezuita, pracujący od dwóch przeszło lat w okręgu Ternier.
28 lipca, trzej misjonarze wyruszyli razem w drogę do Annemasse, jednego z przedmieść Genewy, o dwie mile położonego od miasta, gdzie mieszkańcy przechowali nienaruszoną wiarę swych przodków. Zastali tam Franciszka (3), kanonika Ludwika Salezego, proboszcza miejscowego, Baltazara Maniglier i barona de Viry (4). Nazajutrz po przybyciu zakonników, zebrali się wszyscy na naradę, aby wspólnie obmyślić środki, które przyspieszyłyby powodzenie misji. Postanowili ponowić prośby u księcia, w celu: 1) wyjednania dla probostw już założonych i dla tych, które w przyszłości założone być miały, wszystkich dochodów, zastrzeżonych dla sprawy obsługi dusz, a pozostających dotychczas w ręku kawalerów zakonnych świętych Maurycego i Łazarza; 2) otwarcia w mieście Thonon kolegium OO. Jezuitów, z warunkiem, aby zakonnicy głosili Ewangelię we wszystkich okolicznych miejscowościach, oraz w innych wsiach i miastach diecezji. Fundacja ta nie przedstawiała żadnych trudności, ponieważ kościół kolegialny w Viry zgadzał się ustąpić na jej korzyść, za odpowiednim wynagrodzeniem, klasztor świętego Hipolita wraz z obszernymi i wspaniałymi zabudowaniami, przynoszący 1200 dukatów (5). Do powyższych próśb dołączono następujące: 1) aby książę choć w części zwolnił katolików w Thonon od płacenia zwyczajnych i nadzwyczajnych podatków, gdyż wtedy heretycy, zwabieni doczesną korzyścią, chętniej przychodziliby na kazania i tym samym łatwiej można by ich przekonać o prawdziwości wiary katolickiej; 2) aby w zamian za klasztor św. Hipolita, ustąpiony przez kolegiatę w Viry, przyłączył do tejże kolegiaty kościoły w Saint Julien i w Thairy, wraz z prawem poboru dziesięcin z dwóch sąsiednich parafij (Beaumont i Bemex). W zamian za to kościół w Viry obowiązuje się utrzymywać kapelana wojskowego w fortecy św. Katarzyny. Uradzono wreszcie prosić księcia, ażeby zobowiązał Genewczyków do przeprowadzenia z teologami Kościoła katolickiego publicznej dysputy, której pastorowie heretyccy domagali się już po wiele razy, a nigdy przyjąć jej nie chcieli; nadto, aby do parafii w Annemasse przyłączył dochód z dziesięcin, należący niegdyś do zakonnic z Bellerive, a który później zagrabiony został bezprawnie przez pewnego heretyka z Genewy i dotąd pozostawał w jego rękach (6).
Ojciec Cherubin, cieszący się wielkim poważaniem u dworu, został wydelegowany, aby zawiózł podanie do księcia sabaudzkiego, który walczył wówczas przeciw wojskom hrabiego Lesdiguières, w okolicach Miolans. Wysłannik spełnił sumiennie polecenie i otrzymał od księcia nader przychylną odpowiedź; ale na wykonanie obietnicy trzeba było długo czekać, bądź dlatego, że książę nie chciał drażnić Berneńczyków przed ukończeniem wojny z Francją, bądź, że najlepsze zamiary panujących napotykają nieraz na nieprzewidziane przeszkody (7). O. Cherubin prosił także księcia, aby mu pozwolił urzeczywistnić zamiar urządzenia czterdziestogodzinnego nabożeństwa w Annemasse, powzięty razem z Franciszkiem i biskupem genewskim. Spodziewał się, że ta uroczystość doda większego blasku religii katolickiej i niezmiernie przyczyni się do jej postępów w okolicy; biskup zgodził się chętnie i przyrzekł sam przybyć z celebrą do Annemasse. Nuncjusz papieski i książę sabaudzki nie tylko pochwalili zamiar, ale obiecali również przyczynić się do pokrycia kosztów uroczystości. Nuncjusz dał na ten cel dwieście dukatów (8), książę pięćset (9); ten ostatni ofiarował nadto bardzo piękne makaty dla ozdoby kościoła, oraz pożyczył wszystko srebro ze swej prywatnej kaplicy dla przyozdobienia ołtarza, na którym miał być wystawiony Przenajświętszy Sakrament. Prócz tego nakazał swym urzędnikom, aby gorliwie przyczynili się do podniesienia okazałości nabożeństwa; a ponieważ mimo najszczerszej chęci sam nie mógł być na nim obecny, polecił gubernatorowi Sabaudii, aby go zastąpił na tej podniosłej uroczystości.
W końcu stosując się do życzenia ks. biskupa de Granier, a zarazem chcąc niejako wynagrodzić apostołowi Chablais jego niezmordowaną pracę dla dobra Kościoła, książę zamianował Franciszka sufraganem biskupa genewskiego.
Biskup Klaudiusz de Granier od dłuższego już czasu uginał się pod ciężarem lat, a stargane jego siły nie mogły odpowiedzieć gorliwości, jaką pałał dla chwały Bożej i zbawienia dusz; czuł, że nie potrafi obyć się bez sufragana, a zdając sobie sprawę z ważności wyboru kapłana, odpowiedniego na ten urząd, gorąco prosił Pana Boga, aby go oświecił. Miał wprawdzie przy sobie siostrzeńca, księdza de Chissé, odznaczającego się nauką i świątobliwością, który zdawał się tym lepiej przygotowanym do godności biskupiej, że od pewnego czasu spełniał obowiązki wikariusza generalnego i oficjała, okazując przy tym wybitne zdolności administracyjne. Ale biskupowi nie wystarczało, aby kandydat był godnym i odpowiednim; chciał pomiędzy godnymi wybrać najgodniejszego. Dlatego po wielu modłach i długim namyśle, przenosząc sprawę Bożą nad związki pokrewieństwa, postanowił wyznaczyć na sufragana Franciszka Salezego.
Wiedział jednak, że człowiek nigdy nie traci, gdy zasięga rady ludzi mądrych, zwłaszcza w rzeczach tak wielkiej wagi; przedstawił więc sprawę zaufanym osobom i wszyscy jednogłośnie przyklasnęli jego zamiarowi; własny siostrzeniec biskupa ucieszył się bardzo z wyboru, czym najlepiej okazał, że był godnym swego świątobliwego wuja; jeden tylko Franciszek był przeciwnego zdania i stanowczo odrzucił propozycję. Ilekroć biskup powtarzał nalegania, tylekroć doznawał coraz silniejszego oporu, co tym więcej utwierdziło go w przekonaniu, że wybór jest trafnym. Wreszcie ks. de Granier skorzystał z podróży jaką O. Cherubin miał odbyć do Chambéry i postanowił przedstawić księciu swoje pragnienie. Jego Wysokość Karol Emanuel dawniej już marzył, aby w razie śmierci biskupa genewskiego, święty apostoł zastąpił jego miejsce; zatem załatwienie sprawy ze strony księcia nie przedstawiało najmniejszej trudności. Przyjął propozycję z największym uznaniem i natychmiast wydał odpowiedni dyplom książęcy, mianujący Franciszka Salezego biskupem Genewy; jednocześnie prosił Papieża, aby go przyoblekł w godność biskupią, bądź tymczasowo, jako sufragana, bądź w inny sposób, motywując swą prośbę wysokim uzdolnieniem naukowym kandydata, świątobliwością jego życia, oraz zasługami apostolskimi w dziele nawrócenia heretyków prowincji Chablais. Ks. Klaudiusz de Granier ucieszył się niezmiernie z otrzymanych listów; nie pokazywał ich jednak nikomu, nawet świętemu apostołowi, czekając stosownej chwili, kiedy będzie mógł wydobyć je na światło dzienne.
W trakcie tego biskup genewski zarządził, aby we wszystkich parafiach diecezji ogłoszono z ambon, że w dniach 7, 8 i 9 września, odbędzie się w Annemasse czterdziestogodzinne nabożeństwo, na które zaprasza wszystkich wiernych. Franciszek ze swej strony obmyślał, jakim sposobem dałoby się najskuteczniej przyciągnąć lud na uroczystość. Istniał wówczas pobożny zwyczaj, że przedstawiano na scenie główne tajemnice wiary, albo zdarzenia z Pisma świętego, a ówczesne społeczeństwo przypatrywało się im z niemniejszym zaciekawieniem, jak dzisiejsza publiczność sztukom teatralnym. Ponieważ tego rodzaju widowiska nie tylko zaspakajały ciekawość widzów, ale dodatnio wpływały na dusze, przeto święty apostoł umyślił urządzić podobne przedstawienie, spodziewając się, że będzie bardzo użytecznym dla uczestników odpustu.
Polecił więc swojemu kuzynowi Salezemu i bratu Ludwikowi, aby ułożyli dramat, biorąc za temat ofiarę Abrahama. Sztukę pomyślnie ukończono, a przy rozdawaniu ról Święty wziął na siebie tę, która wymagała największej powagi, to jest rolę Boga Ojca.
O. Cherubinowi przypadło w udziale urządzenie teatru; wzniesiono scenę na rynku miasteczka Annemasse, a naokoło poustawiano namioty, to jest na wbitych w ziemię palach, porozwieszano płótna i dywany, aby w razie potrzeby dać schronienie publiczności.
Wieść o czterdziestogodzinnym nabożeństwie i mającym się odbyć misterium obiegła szybko kraj; w dniu oznaczonym zdawało się, że cała Sabaudia zbiegła się na widowisko; wszystkie drogi wiodące do miasteczka roiły się od pielgrzymów, a były ich takie tłumy, że Genewczycy, przerażeni napływem katolików tuż przy ich granicy, wysłali oddział żołnierzy, mających w razie potrzeby przeszkodzić wtargnięciu pątników na terytorium rzeczypospolitej.
Pomiędzy ludnością wywołało to wielkie zaniepokojenie; lękano się, aby nie doszło do konfliktu pomiędzy wojskiem Genewczyków a katolikami, co sprowadziłoby najsmutniejsze skutki. Dano znać Franciszkowi, a ten, dla uspokojenia strwożonych umysłów, postanowił dać przykład wielkiej odwagi; zamierzał urządzić ogromną procesję od Thonon aż do Annemasse, odległego mniej więcej o siedem kilometrów. Sam miał postępować na jej czele, za krucyfiksem, aby publicznie wynagrodzić Panu Jezusowi Ukrzyżowanemu zniewagi, wyrządzane świętemu znakowi Jego Męki przez cały czas panowania heretyków w tym kraju. Przedstawił swój zamiar naprzód komendantowi twierdzy Allinges, panu Lambert; ten nie tylko się zgodził, ale obiecał, że sam weźmie udział w procesji; następnie wyjawił Święty swe pragnienia katolikom w Thonon, którzy aczkolwiek pochwalali jego przedsięwzięcie, nie mogli ukryć obawy, że heretycy gotowi są napaść na nich w drodze.
Wiedzieli dobrze, że sekciarzy doprowadzi do wściekłości widok katolików, niosących po raz pierwszy wzniesione triumfalnie godło krzyża. Przypuszczali, że doda im jeszcze większej śmiałości ta okoliczność, że wojska Genewczyków stoją w pogotowiu, aby przybyć z pomocą, w razie jakichkolwiek zaburzeń. Ostatecznie jednak stanęło na tym, że 6-go września wszyscy, chcący wziąć udział w procesji, udadzą się wczesnym rankiem do kościoła św. Hipolita, jako punktu zbornego, a Franciszek po Mszy św. zorganizuje pochód. Przede wszystkim należało wyznaczyć kogoś do niesienia krzyża; ale nikt nie chciał podjąć się tego zadania, tak wielką była obawa przed heretykami; wtedy Franciszek nakazał słudze swemu, Jerzemu Rollandowi (10), wziąć krzyż do ręki; a gdy i ten, nie mniej od innych przerażony, okazywał niechęć do spełnienia polecenia i wyrażał swoje obawy, Święty odezwał się z uśmiechem:
– Nie bój się, będę przy tobie; jeżeli kto zechce wyrządzić ci krzywdę, to i mnie spotka ten sam los; a jeżeli umrzeć wypadnie, umrzemy razem.
Po usunięciu tej trudności, zaśpiewano hymn Vexilla regis, potem zaczęto litanię do Wszystkich Świętych i przy odmawianiu pierwszych wezwań, procesja ruszyła (11). Jerzy Rolland postępował z krzyżem na czele; za nim szli wszyscy, mający dość sił do odbycia pielgrzymki; a Franciszek, przyodziany w komżę i stułę, zamykał pochód. W miarę, jak procesja, przy śpiewie pobożnych pieśni, przechodziła przez wioski Chablais, mieszkający w nich nowonawróceni przyłączali się do pątników tak, że wkrótce tłumy, idące za świętym apostołem dorównywały liczbą tym, które go poprzedzały. Droga była nierówna i błotnista, pomimo to pątnicy nieprzerwanie śpiewali litanie, hymny i psalmy, aż wreszcie stanęli szczęśliwie w Annemasse. Zaledwie tam przybyli, powiedziano Franciszkowi, że nadchodzi bractwo świętego Krzyża z Annecy. Bez chwili spoczynku wyszedł naprzeciwko z licznym orszakiem. Pokutnicy, przybrani w szerokie czarne habity, postępowali długim szeregiem, po większej części boso, z różańcem w ręku, śpiewając żałobnym tonem litanię do Pana Jezusa Ukrzyżowanego. Ludwik Salezy, jako zastępca przeora, szedł na końcu. Święty, do łez wzruszony, złączył się z procesją i wprowadził ją do kościoła, gdzie chór odśpiewał pieśń przed ołtarzem Najświętszej Maryi Panny. Następnie wszyscy rozeszli się, bo już noc nadchodziła (12).
Nazajutrz, o godzinie 10 rano, ks. biskup odprawił uroczystą wotywę na otwarcie czterdziestogodzinnego nabożeństwa; po Ewangelii, Franciszek wygłosił odpowiednią do uroczystości przemowę, pełną uczucia i apostolskiego zapału. Po Komunii kapłańskiej, wiele osób przystąpiło do Stołu Pańskiego; a po Mszy świętej odbyła się wspaniała procesja, podczas której Pan Jezus, ukryty w Sakramencie Swojej miłości, szedł z triumfem wśród rozmodlonych tłumów. Biskup wystawił monstrancję na przygotowanym bogatym tronie, a O. Cherubin wypowiedział kazanie, pełne namaszczenia. Zaraz potem kompania z Chablais i bractwo Krzyża świętego z Annecy rozpoczęły publiczną adorację, którą odprawiały kolejno kompanie z innych części Sabaudii, w tym porządku, w jakim przybyły na miejsce. Przykład wiernych z Chablais podziałał tak skutecznie, że przez cały czas czterdziestogodzinnego nabożeństwa procesje napływały prawie bez przerwy. Adoracja każdej kompanii trwała godzinę, a zaczynała się nauką, którą kolejno wygłaszali, Franciszek i jego współpracownicy. Celem nauk było skupić umysły, ożywić wiarę, rozpalić serca i przygotować je do składania gorących hołdów Panu Jezusowi, utajonemu w Najświętszym Sakramencie.
Inna jeszcze ceremonia oddziałała zbawiennie na wiernych. Na gościńcu, wiodącym z Annemasse do Genewy, stał niegdyś kamienny krzyż z marmurową figurą Ukrzyżowanego Chrystusa i z takąż statuą Najświętszej Panny. Heretycy strzaskali krzyż; wierni postarali się zastąpić go drewnianym, bo nie stać ich było na bogatszy i pragnęli, aby ceremonia wzniesienia krzyża odbyła się w pierwszym dniu czterdziestogodzinnego nabożeństwa. Franciszek zgodził się na to z radością; w niedzielę rano poświęcił krzyż i kazał przybić na nim tabliczkę z następującym napisem, ułożonym przez siebie, a zawierającym treść nauki Kościoła o oddawaniu czci świętemu znakowi naszego zbawienia:
Nie czci katolik drzewa, ni kamienia,
Z którego krzyż jest zrobiony,
Lecz Tego, który dla jego zbawienia
Na krzyżu był umęczony.
Wieczorem tegoż dnia, bracia Krzyża świętego z Annecy, pod przewodnictwem biskupa i przy udziale niezliczonych tłumów, udali się na miejsce, gdzie leżał krzyż. Wzięli go na ramiona i śpiewając hymn Vexilla regis, ponieśli procesjonalnie na miejsce przeznaczenia. Tam, uszczęśliwieni, że mogą zatknąć sztandar zbawienia tuż prawie pod bramami Genewy, wznieśli go wysoko, a następnie umocowali w ziemi. Wtedy O. Esprit zabrał głos i przedstawił wymownie, że krzyż jest pamiątką nieskończonej miłości Boga, który na nim wylał za nas Krew Swoją, aż do ostatniej kropli i dlatego winniśmy oddawać mu najgłębszą cześć. Kaznodzieja przemawiał z taką siłą i entuzjazmem, że nie tylko katolicy (a było ich około trzydziestu tysięcy), ale i protestanci, którzy przyszli z ciekawości, bili się w piersi i wzywali miłosierdzia Bożego (13).
Po kazaniu rozdał mówca wiele drukowanych kartek o czci Krzyża świętego, których autorem był pewien świątobliwy zakonnik, kapucyn; jedna z tych kartek wpadła w ręce pastora la Faye, który ostro napadał na cześć Krzyża świętego, jak powiemy później.
Tak minął pierwszy dzień czterdziestogodzinnego nabożeństwa, dzień prawdziwie błogosławiony dla wiary. Za szczególny dowód opieki Bożej uważano powszechnie fakt, że protestanci genewscy zachowali się spokojnie i nie wyrządzili katolikom żadnej przykrości. Nie mniej pocieszającym był dzień następny (8 września); kompanie przybywały do Annemasse we wzorowym porządku, a śpiewy pielgrzymów i całe ich zachowanie się tchnęło najżywszą pobożnością. Zwracała ogólną uwagę sześcio do siedmiotysięczna kompania (14) z okręgu Ternier, w której znajdowało się siedmiuset nowonawróconych; był to owoc trzechletnich prac i nauk Dominikanów i Jezuitów. Widok tak licznego audytorium zelektryzował O. Cherubina; wygłosił on gorące kazanie, które wielkie zrobiło wrażenie na obecnych. Największy zapał ogarnął słuchaczy, gdy kaznodzieja, przedstawiwszy jasno treść nauki katolickiej, zawołał:
– Nie mówimy tutaj, najmilsi bracia, ani jednego słowa, którego nie bylibyśmy gotowi powtórzyć gdzie indziej, oraz bronić jego prawdy wobec wszystkich pastorów. Ileż to razy proponowali nam oni przeprowadzenie dysputy w kwestiach spornych! Za każdym razem z radością przyjmowaliśmy ich wyzwanie i czekaliśmy tylko na list bezpieczeństwa, któryby nam pozwolił udać się do Genewy, bez narażenia życia; ale takiego listu przysłać nam nie chciano. Teraz oto w waszej obecności bierzemy Boga za świadka, że w każdym czasie najchętniej zgodzimy się na wszelkie rozprawy, byleby tylko jaśniej niż słońce wykazać, że was zwiedziono i oderwano na wasze nieszczęście, od prawdziwej owczarni (15).
Wielu słuchaczy nie mogło opanować wzruszenia, a żałując, że tak długo pozostawali w błędzie, dziękowali serdecznie Bogu, że nareszcie otworzył im oczy na światło prawdziwej wiary.
Łatwo domyślić się, że gorące i częste przemówienia kapłanów, oraz radość, jaśniejąca na twarzy nowonawróconych, jako najlepsze świadectwo wesela, przepełniającego ich dusze z powodu odnalezienia utraconej prawdy, wszystko to robiło wrażenie na heretyków w Annemasse. Sam napis na krzyżu wystarczył do oświecenia wielu. Nieraz dawały się słyszeć głosy:
– Patrzcie, jak bezczelnie zwodzili nas pastorowie twierdząc, że katolicy oddają cześć drzewu i kamieniom; przecież ten napis wyraźnie mówi, że jest inaczej; bo pod figurą krzyża nie co innego wielbią, jak samego Jezusa Chrystusa (16).
Prawda zabłysła w ich duszy i trzeba przyznać, że nie zamykali oczu na światło, bo większość nawróciła się, a czterdziestogodzinne nabożeństwo odniosło najlepsze skutki, jakich można się było spodziewać.
Pastorowie, przerażeni triumfem katolicyzmu i niezadowoleni, że O. Cherubin bez ogródki odkrył wybiegi, jakimi starali się wykłamać i uchylić od dysputy, skłonili syndyków Genewy do oskarżenia przed Berneńczykami Papistów, a szczególniej Kapucynów. Zarzucano im, że pracują nad obaleniem traktatów i wyniszczeniem religii protestanckiej w obwodach Thonon i Ternier. W odpowiedzi, Berneńczycy wystosowali natychmiast skargę do gubernatora w Allinges i księcia sabaudzkiego, grożąc, że jeśli nie zamkną ust Kapucynom, oni wypowiedzą wojnę. Gubernator polecił O. Cherubinowi i jego towarzyszom, aby dla świętego spokoju wrócili do swego klasztoru; lecz O. Cherubin nie był z tych, co łatwo ustępują; napisał o wszystkim do Papieża, do nuncjusza w Turynie, a najbardziej nalegająco do księcia sabaudzkiego, przedstawiając, że byłoby rzeczą niegodną katolickiego księcia dać się zastraszyć pogróżkami pastorów, którzy dlatego użyli pośrednictwa Berneńczyków, żeby uniknąć publicznej dysputy. Dodał przy tym, że jemu, jak również jego współtowarzyszom, udało się już nawrócić wielką liczbę heretyków; uważa zatem, że cofnięcie świeckich i zakonnych misjonarzy w chwili, kiedy cztery tysiące protestantów uczęszcza na katolickie kazania, a w niedalekiej przyszłości można się spodziewać o wiele obfitszego żniwa, byłoby z ogromną krzywdą dla rozwoju wiary. Książę przyznał zupełną słuszność O. Cherubinowi, a nie dając zastraszyć się groźbami Berneńczyków, powinszował mu osiągniętych rezultatów i zachęcił, aby z tą samą gorliwością pracował nadal.
Po skończonym czterdziestogodzinnym nabożeństwie, we wtorek, o godzinie 2-ej po południu, Franciszek wrócił do Thonon, zabierając z sobą prawdopodobnie O. Saunier.
16-go września, w sam dzień trzeciej rocznicy jego przyjazdu do Thonon, przybyli jeszcze dwaj Ojcowie Kapucyni: Antoni le Tournon i Esprit de Beaume, którzy dotąd pozostawali w Annemasse. Było więc ledwie czterech misjonarzy; ale, jak świadczył sam Święty, gorącość ducha nowych pracowników zastępowała małą ich liczbę.
Franciszek miał teraz trochę więcej wolnego czasu. Użył go na pisanie rozmaitych rozpraw, będących odpowiedzią na zarzuty i pisma antykatolickie, które protestanci rozsiewali pomiędzy ludem. Pastor Viret głosił na wszystkie strony, że Msza św. jest bałwochwalczym obrzędem, a dogmat o rzeczywistej obecności Pana Jezusa w Najświętszym Sakramencie sprzeciwia się zasadniczo symbolowi wiary i nie pozostaje “w analogii” z zawartymi w Credo artykułami.
Zdaniem Franciszka, Viret użył tego wyrażenia, aby się popisać swoją uczonością, chociaż zapewne ani jeden z jego słuchaczy nie rozumiał, co znaczy słowo: analogia (17). Nalegano na Świętego, ażeby odparł powyższe kłamliwe zarzuty; czyniąc zadość żądaniom, napisał traktat pod tytułem: “Proste rozważania o apostolskim składzie wiary, zawierające wykład nauki katolickiej o Przenajświętszym Sakramencie Ołtarza” (18). W tym dziełku pobożny autor nie tylko wyjaśnia w formie modlitwy dowody, mające umocnić wiarę w niepojętą tajemnicę rzeczywistej obecności Pana Jezusa w Eucharystii, lecz nadto wykazuje analogię między tą tajemnicą, a wszystkimi innymi, wyrażonymi w Credo. I tak, przy pierwszym słowie składu apostolskiego “Wierzę”, autor woła z głębokim przekonaniem i miłością: “O Boże, gdy rozważam tajemnicę Twojego Przenajświętszego Ciała, rozumiem, że na to tylko zostawiłeś Je na Ołtarzu i tylu cudami wsławiłeś, aby nam służyło za pokarm na pustyni tego życia. Przejmuje mnie to najgłębszym uwielbieniem; a jedynym wyrazem moich uczuć jest pokorne wyznawanie przed Tobą mojej nędzy. O cudzie niepojęty! Rozum i zmysły tysiączne stawiają mi trudności. Jak to, mówię, czyż to być może, aby Zbawiciel dał nam Ciało Swoje ku pożywaniu? Ale za łaską Twoją, Boże mój, wierzę! I nie dlatego wierzę niezachwianie, abym pojęciem i rozumem mógł ogarnąć tak wielką tajemnicę. O nie, im trudniej mi pojąć i zrozumieć Twój Przenajświętszy Sakrament, tym bardziej wydaje mi się On godnym podziwu i uwielbienia, bo światło wiary nierównie jaśniej błyszczy tam, gdzie rozum napotyka nieprzeniknione dla siebie ciemności”. Tłumacząc potem następne słowa Składu Apostolskiego: “w Boga Ojca Wszechmogącego, Stworzyciela nieba i ziemi”, autor mówi: “Bóg jest Bogiem we wszystkim, ale Bóstwo Jego najwyraźniej okazuje się w tym, co jest mniej dostępnym naszemu pojęciu. Jeżeli Słowo Boże miało w sobie tyle mocy, że nicość do bytu powołało, jakoż daleko więcej może, jeżeli chce, utrzymać przy życiu to, co istnieje, albo też materię rzeczy istniejącej przemienić w inną. Bóg potęgą Swoją zdolny jest stworzyć rzecz jakąś, czemuż by na wielu miejscach jednocześnie nie mógł sprawić tego, co mocen jest uczynić na jednym?”. Autor przechodzi następnie do artykułu, który głosi, że “Jezus Chrystus narodził się z Maryi Panny” i tak go wykłada: “Boże, czyż można by przyrodzonym sposobem wytłumaczyć ukształcenie Twego Najświętszego Ciała, kiedy ono, wbrew przyrodzonemu prawu, zostało poczęte i narodzone z Dziewicy? Jeżeli zaś to najczcigodniejsze Ciało wyszło z dziewiczego łona Maryi, jak promień słoneczny, co przenika kryształ, w niczym nie naruszając jego całości i zgoła miejsca nie zabierając, cóż w tym trudnego do uwierzenia, że i w Najświętszym Sakramencie to Boskie Ciało miejsca dla siebie nie potrzebuje?”.
Pastor Viret uznał, że ostatnie słowa zasługują na krytykę i wbrew powszechnemu mniemaniu samych protestantów, śmiał utrzymywać, że Maryja porodziła Jezusa Chrystusa sposobem zwykłych niewiast. Twierdzenie zatem, jakoby Jej macierzyństwo miało być cudownym, uważał nie tylko za błąd, lecz i za herezję. Święty bez żadnej trudności wykazał pastorowi całą niedorzeczność jego wystąpienia; udowodnił za pomocą Pisma św., że dziewictwo Maryi nie poniosło żadnej skazy przy porodzeniu Syna Bożego; a prorok Izajasz nie tylko zapowiada, że Dziewica pocznie, ale, że Dziewica porodzi. Następnie wykazuje, że słowa, którym pastor ośmiela się kłam zadawać, wyjęte są w całości z pism św. Ambrożego, a św. Augustyn ogłasza Jowiniana za heretyka, ponieważ bronił tego samego błędu, którego trzyma się pastor. Kończy wreszcie, zbijając bez litości wszystkie bezpodstawne dowody, jakie Viret przytacza na poparcie swego twierdzenia. Pastor raz jeszcze próbował się bronić, ale święty apostoł natychmiast pospieszył z nową odpowiedzią, a przypierając swego przeciwnika do muru całą siłą argumentacji, poraził go tak zwycięskimi dowodami, że biedak musiał całkowicie skapitulować. Jedynym owocem jego trudów był wstyd z odniesionej porażki i przygana, jaka go spotkała ze strony własnych współwyznawców za to, że wdał się niepotrzebnie w spór, przecząc temu, co wszyscy protestanci ogólnie uznawali za prawdę (19).
Franciszek kończył właśnie pisemną rozprawę z pastorem Viret, gdy dano mu znać, że pastor la Faye wydał anonimowy paszkwil, skierowany przeciw czci Krzyża świętego, w odpowiedzi na kartki, jakie misjonarze w czasie opisanej przez nas uroczystości w Annemasse rozdawali między ludem. Była to napaść gwałtowna i bluźniercza przeciw świętemu znakowi naszego zbawienia. Biskup zgromadził natychmiast kapłanów, znajdujących się w Thonon, chcąc się z nimi naradzić, jak postąpić w tym wypadku. Wszyscy byli zdania, że trzeba dać odpowiedź na piśmie i że prepozyt kapituły najlepiej wywiąże się z zadania, a to dla wielu powodów: nikt lepiej od niego nie umie walczyć z podobnymi napaściami; on kazał wystawić krzyż, przeciw któremu powstawano; a wreszcie znał od dawna pastora la Faye. Franciszek czuł się zawstydzony okazanym mu dowodem szacunku i zaufania; więcej doznawał stąd przykrości, niż komu innemu sprawiałyby największe upokorzenia. Podjął się jednak chętnie tej pracy: “bo, jak pisze w przedmowie do swego dziełka, uważa sobie za obowiązek bronić czci Krzyża świętego, jako pierwszy członek Bractwa, znajdującego się pod tym wezwaniem”. Przede wszystkim odczytał bezbożny paszkwil, notując na marginesie fałszywe zwroty, kłamstwa i bluźnierstwa pastora. Na końcu podpisał słowa, świadczące o jego czci i posłuszeństwie dla Stolicy Świętej, bez zezwolenia której nie byłby przeczytał tej heretyckiej książki: “Liber haereticus pro Francisco qui licentiam habuit”.
Nieprzewidziana okoliczność przeszkodziła mu w pracy. Ksiądz biskup de Granier postanowił wysłać do Rzymu swojego siostrzeńca, Franciszka de Chissé, z poleceniem, aby wyjednał u Papieża odebranie dochodów z prowincji Chablais od zakonu św. Maurycego i Łazarza, oraz upoważnienie wznowienia dawnych parafij w jej okręgach; że zaś nikt lepiej od Franciszka nie mógł w tych sprawach poinformować Najwyższego Pasterza, przeto biskup przydał go swojemu siostrzeńcowi za towarzysza. Przedtem jednak polecił mu pojechać po instrukcje do księcia, który podówczas doglądał robót przy ukończeniu fortecy Barraux.
Nasz Święty opuścił Thonon 20-go października i tegoż dnia przybył do Annecy; zaraz nazajutrz publicznie ogłosił dyplom książęcy, uwalniający wszystkich nowonawróconych od ciężarów, które heretycy obowiązani byli ponosić; następnie, po otrzymaniu od biskupa potrzebnych wskazówek, udał się do księcia. Ten przyjął go z wielką dobrocią i wypytywał dokładnie o stan religii katolickiej w Chablais, oraz o postępy, jakie tam czyni wiara święta. Franciszek z pełną uszanowania swobodą przedstawił księciu, co należałoby uczynić w celu doprowadzenia rozpoczętego dzieła do pomyślnego końca. Książę uwzględnił wszystkie żądania, a mianowicie zwrot dochodów, należących do parafij, zawieszenie pensyj pastorom i odebranie dóbr duchownych, znajdujących się w ręku kawalerów zakonu św. Maurycego i Łazarza.
Uszczęśliwiony Franciszek zabierał się już do wyjazdu, gdy książę nastręczył mu sposobność do nowej pracy dla chwały Bożej. Na czele załogi wojskowej w Chablais stał pewien pułkownik, nazwiskiem Maurycy Brotty, zacięty heretyk; książę posłał po niego, przedstawił Franciszkowi i prosił, aby ten rozwiązał wątpliwości, oddalające pułkownika od wiary katolickiej. Konferencja trwała trzy godziny. Książę zostawił ich samych, aby swobodniej mogli z sobą pomówić, ale z drugiego pokoju przysłuchiwał się rozmowie; wreszcie wszedł, pytając:
– No cóż, który z was zwyciężył? Brotty, czy uznajesz teraz prawdziwość naszej religii?
– Wasza Książęca Mość – odpowiedział pułkownik – teologię znam tylko z imienia, nic więc dziwnego, że w walce doznałem porażki. Ale dobrze wraziłem sobie w pamięć wszystkie argumenty księdza prepozyta, pomówię o nich z pastorami i skoro raz jasno poznam prawdę, chwycę się jej całym sercem.
Książę wywnioskował z tej odpowiedzi, że Brotty się chwieje; niezmiernie ucieszony, zachęcił go, aby poważnie zastanowił się nad wszystkim i bardzo pochlebnie wyrażał się przed nim o apostole prowincji Chablais (20). Zobaczymy później, jakie szczęśliwe skutki wynikły z tego pierwszego spotkania.
Biskup genewski pragnął gorąco, aby Franciszek jeszcze przed wyjazdem do świętego miasta, zgodził się na przyjęcie godności sufragana, tym bardziej, że książę już jego wybór zatwierdził.
Opowiadają, że na jakiś czas przedtem biskup był obecnym na dramacie, w którym przedstawiano wilków, odzianych w owczą skórę. Pod tym wrażeniem udał się na spoczynek i we śnie ujrzał mnóstwo wilków, znienacka napadających na jego owczarnię. Rzucił się na ratunek; ale ponieważ był sam jeden, nie mógł, mimo największych usiłowań, odpędzić całej gromady dzikich bestyj, które w jego oczach rozszarpały kilka owiec. Zbolały do najwyższego stopnia, wołał żałosnym głosem: “Ratunku, ratunku!!”. Kapelan, który spał w przyległym pokoju, zbudzony krzykiem, przybiegł prędko, pytając pasterza o powód przestrachu. Biedny biskup potrzebował dłuższego czasu, aby otrząsnąć się z wrażenia; wreszcie opowiedział, co mu się śniło.
– Ach, – dodał – czyż to nieprawda, że drapieżne wilki zewsząd otaczają moje biedne owieczki… Starość mnie przygniata, gdzież znajdę dość siły do odparcia tylu nieprzyjaciół? Któż mi pomoże ich zwalczyć?
Kapelan starał się go uspokoić, przedstawiał na pociechę, że diecezja znajduje się w kwitnącym stanie, że jest w niej wielu zacnych i wzorowych kapłanów, między którymi odznacza się apostoł z Chablais.
– Jest to prawdziwy skarb, darowany nam przez Boga; będzie on twoim współpracownikiem, pasterzu, tak z nazwy, jak z czynu.
– Daj Boże, – zawołał świątobliwy biskup – oby się tylko zgodził!… Synu mój, Franciszku, gdzież jesteś? zlituj się nad moją siwizną!
Kapelan wrócił do siebie, a biskup resztę nocy spędził na obmyślaniu, w jaki sposób wymóc zgodę na świętym kapłanie. Skoro dnieć zaczynało, posłał po Franciszka z poleceniem, aby przybył niezwłocznie. Święty apostoł, nie domyślając się niczego, stawił się natychmiast; jak tylko biskup go zobaczył, wybiegł naprzeciw, uścisnął serdecznie, przytulił do serca i w imię świętych węzłów przyjaźni, w imię chwały Bożej i dobra Kościoła zaklinał, aby mu przyszedł z pomocą.
– Ależ najchętniej – odpowiedział Franciszek, nie rozumiejąc jeszcze o co chodzi.
– A więc proszę cię, – odparł biskup – zechciej zostać moim sufraganem.
Na te słowa święty kapłan spuścił oczy, zarumienił się i umilkł. Widać było, że w jego duszy odbywa się walka. Naraz podniósł głowę:
– Pasterzu, – rzekł – nie wymawiam się od pracy; ale twoje przywiązanie do mnie zawodzi cię; nie posiadam przymiotów, odpowiednich do tej godności. Masz w diecezji kapłanów, odznaczających się urodzeniem, nauką i cnotą, nierównie zdolniejszych do dźwigania tego ciężaru. Daruj więc, proszę, ale twojej propozycji przyjąć nie mogę.
Daremnie biskup powtarzał nalegania; Franciszek jedną tylko miał na wszystko odpowiedź, a pożegnawszy biskupa, wrócił do zamku Sales (21).
Pierwsza nieudana próba nie zniechęciła biskupa genewskiego; zwierzył się ze swym zamiarem kanonikom katedralnym i prosił ich o modlitwę w tej intencji. Zrobił więcej; udał się osobiście do zamku Thorens, aby z całą rodziną Salezych nowy szturm przypuścić do serca apostoła. Użył w tym celu wszystkich środków; lecz ani przedstawienia ojca, ani nalegania matki i prośby całej rodziny, nie mogły złamać oporu męża Bożego. Biskup nie dał za wygraną; im więcej napotykał przeszkód w dopięciu zamiaru, tym wytrwalej do niego dążył. Udał się do pośrednictwa osób, o których sądził, że mogą mieć wpływ na prepozyta; ale i te zabiegi nie odniosły pożądanego skutku.
Wreszcie, aby odnieść trudne zwycięstwo nad pokorą Świętego, postanowił użyć ostatniego środka; posłał do Franciszka księdza Piotra Critain, swojego kapelana. Ksiądz Critain stanął wieczorem w zamku Sales i na razie nie zdradził się, z jakim przyjeżdża poselstwem. Nazajutrz z rana prosił Franciszka, aby z nim odmówił brewiarz w krużgankach zamku; po modlitwie zapytał, czy domyśla się celu jego podróży.
– Bynajmniej – odpowiedział Święty.
– A więc, – rzekł ksiądz Critain – proszę przyjąć do wiadomości, że ks. biskup przysyła mnie tutaj, aby Waszą Wielebność zawiadomić o konieczności zamianowania go swoim sufraganem i żąda ostatecznej w tym względzie decyzji. On sam prosił Waszą Wielebność, abyś się na to zgodził, używał pośrednictwa innych, a dotąd stale doznaje odmowy. Bardzo jest tym zasmucony, dlatego przemawiam dziś do sumienia Waszej Wielebności, chcąc cię ostrzec, abyś nie rozminął się z wolą Bożą. Racz zastanowić się i powiedzieć, jaką odpowiedź mam zawieźć księdzu biskupowi?
– Proszę oznajmić naszemu Najprzewielebniejszemu Pasterzowi, – odparł Franciszek – że żywię dla niego najgłębszą cześć; dobroć jego wzrusza mnie do głębi; ale urząd, jaki mi ofiaruje, o wiele przechodzi moje zasługi; ksiądz kapelan będzie jeszcze łaskaw dodać, że jeżeli zostanę sufraganem, Jego Ekscelencja będzie musiał ustąpić mi część swoich dochodów, które zaledwie wystarczają na jego utrzymanie. Byłoby mi bardzo przykro, gdyby z mego powodu doznawać miał niedostatku. Spełnię wszelkie rozkazy księdza biskupa; jestem gotów pisać traktaty, wygłaszać kazania, jeździć po misjach; ale co do biskupstwa, nie może być o nim mowy, bo nie jestem stworzony do rozkazywania.
– Sądzę, – odparł ksiądz Critain – że Wasza Wielebność nie chciałbyś sprzeciwiać się woli Bożej. Otóż, wybór twojej osoby przez księdza biskupa nosi najwidoczniejsze cechy tej najświętszej woli. Pasterz nie szedł w tym za głosem krwi; gdyby tak było, wyniósłby na godność sufragana jednego z członków swojej rodziny. Nie działał z pośpiechem, gdyż długo rozważał swój zamiar. Nie ufał własnemu rozumowi, zasięgał bowiem rady najoświeceńszych z pośród przyjaciół i znajomych, świeckich i zakonników, a wszyscy przyklasnęli wyborowi. Czyż podobna jednomyślność nie jest dowodem woli Bożej? Starodawnych biskupów wybierano za zgodą wiernych i było wówczas powszechnie przyjętą zasadą, że głos ludu, to głos Boży. Oto dyplom księcia Sabaudii, który z radością potwierdza wybór, uczyniony przez biskupa. Mam także list kardynała de Médicis; oświadcza, że z największą chęcią podejmuje się prosić Stolicę Świętą o wyniesienie Waszej Wielebności na godność biskupią. Jakiegoż jeszcze dowodu woli Bożej żądać tu można? (22)
Na te słowa Franciszek westchnął głęboko; zdawał się niezmiernie przygnębiony. Nic nie odpowiedział, lecz pogrążony w zadumie, chodził po galerii z założonymi rękami. Z jednej strony myśl o biskupstwie przerażała go, z drugiej drżał na myśl sprzeciwienia się woli Bożej. W tej rozterce wewnętrznej jedyną ucieczką wydała mu się modlitwa:
– Pójdziemy do kościoła w Thorens, – odezwał się do księdza Critain – tam każdy z nas odprawi Mszę o Duchu Świętym. Będziemy sobie wzajemnie służyli; a potem zrobimy, co nam Duch Święty poda do serca.
Jak powiedział, tak uczynił; ksiądz Critain pierwszy odprawił Mszę św., po nim Franciszek; ten ostatni ukląkł następnie na stopniach ołtarza i pozostał długo nieruchomy, jakby w zachwycie, z oczami utkwionymi w tabernakulum, z twarzą rozjaśnioną. Potem wstał i wyszedł z kościoła.
– I cóż, księże prepozycie, – zapytał ks. Critain – jakąż ci Pan Bóg dał odpowiedź?
– Proszę powiedzieć mojemu Pasterzowi, – odparł święty apostoł – że zawsze lękałem się biskupstwa; ale skoro każe, gotów jestem być mu posłusznym. Jeżeli mi się uda co dobrego uczynić na tym stanowisku, zawdzięczać to będę jedynie jego modlitwom. Proszę jednak księdza kapelana zachować w tajemnicy wszystko, co między nami zaszło (23).
Ksiądz Critain powinszował apostołowi odniesionego nad sobą zwycięstwa i obiecał nie mówić nikomu o jego wewnętrznych walkach. Wybrał się natychmiast z powrotem, lecz po drodze wstąpił do państwa de Boisy i zawiadomił ich, równie jak kanonika Salezego, o szczęśliwym zakończeniu sprawy, gdyż sądził, że przed nimi nie jest obowiązanym do tajemnicy. Gdy przybył do Annecy, zastał biskupa w licznym towarzystwie; podszedł do niego i szepnął do ucha radosną nowinę.
– Bogu Najwyższemu niech będą dzięki! – zawołał głośno biskup, a powstając, dodał ze łzami radości: – Do tej chwili nie zdołałem zrobić nic, mającego jakąkolwiek wartość, ale teraz, kiedy mi się udało otrzymać mojego syna, Salezego, na sufragana i następcę, mogę sobie powiedzieć, że praca moja nie poszła na marne i że uczyniłem wiele dla dobra diecezji.
Nie posiadając się z radości, zacny starzec przyśpieszył o ile tylko mógł przygotowania do wyjazdu. Chcąc jeszcze bardziej posunąć sprawę, rozkazał, aby przeprowadzono w Thorens prawne dochodzenie co do wieku prepozyta; polecił nadto O. Cherubinowi zastąpić Franciszka w Thonon, gdy nagle spodobało się Bogu odwlec spełnienie pragnień czcigodnego pasterza. Święty apostoł zapadł na gorączkę, która naraziła jego życie na niebezpieczeństwo i skazała na blisko pięciomiesięczny przymusowy wypoczynek. Podczas gdy prepozyt przykuty był do łoża choroby, O. Cherubin pracował w Chablais. Prawie cała prowincja okazywała gotowość przyjęcia wiary katolickiej; inaczej miała się rzecz z samym miastem Thonon. Większość mieszczan nie tylko uparcie zamykała oczy na prawdę, ale tysiącznymi sposobami usiłowała przeszkadzać nawróceniom. Ci fanatycy znaleźli w O. Cherubinie nieubłaganego przeciwnika. Wytrawny i zręczny kaznodzieja, o gruntownej i silnej wymowie, mąż niezwykłej pobożności, niestrudzony apostoł, O. Cherubin odznaczał się prócz tego ową niezmordowaną żarliwością, która niczym odstraszyć się nie daje i umie stawiać czoło przeciwnościom. W naukach, głoszonych w kościele parafialnym, a czasem i na placu publicznym, tak śmiało wyzywał na dysputę pastora Viret, że ten wreszcie musiał stanąć do walki i został haniebnie pobity.
Na dzwonnicy przy kościele św. Hipolita wisiały wówczas dwa dzwony, z których większy był pęknięty. Jakkolwiek kalwini zaprzestali już w tym kościele nabożeństw, używali jednak dzwonów, aby zwoływać swoich wyznawców na kazania. O. Cherubinowi było już tego za wiele; napisał do księcia, prosząc, aby zakazał heretykom dotykać dzwonów. Nie czekając odpowiedzi, postanowił sam załatwić się z protestantami. Pewnego dnia, kiedy miało być kazanie kalwińskie, idzie do kościoła wraz z Ojcem Esprit i dwoma świeckimi. Zamyka na klucz drzwi kościelne, wchodzi na dzwonnicę, wciąga tam sznury od dzwonów, oraz drabinę i spokojnie czeka, aż heretycy przyjdą dzwonić na kazanie. Przychodzą rzeczywiście, a zastawszy drzwi zamknięte, wyważają je, idą prosto ku dzwonnicy i z wielkim zdumieniem widzą, że nie ma ani sznurów, ani drabiny do wejścia na górę. Wtedy O. Cherubin ukazuje się na dzwonnicy i oznajmia, że ma w ręku pismo księcia sabaudzkiego, mocą którego dzwony mają odtąd służyć wyłącznie do użytku katolików.
– Nic słuszniejszym być nie może – dodaje – nad książęcą wolę; bo nie przystoi, aby ten sam dzwon zgromadzał lud na opowiadanie prawdy i głoszenie fałszu.
Takiej nowiny nie spodziewali się heretycy. Uniesieni gniewem, gromadzą się tłumnie pod dzwonnicą, chwytają za broń, a nie poprzestając na groźbach, strzelają – na szczęście chybiając – do O. Cherubina i jego towarzysza, O. Esprit. Inni przynoszą drabiny, aby przypuścić szturm do obecnych na dzwonnicy, lecz nieustraszony Kapucyn za każdym razem zrzuca drabinę. Rozjuszeni do najwyższego stopnia, myśleli już o podkopaniu dzwonnicy i całkowitym jej obaleniu, gdy na szczęście przybył pan de Vallon, obywatel-protestant, który miał wielki mir u swoich. Umiarkowanymi słowy zdołał uspokoić wzburzone umysły; potem przemówił głośno do O. Cherubina, prosząc, żeby zszedł na dół. O. Cherubin, zamiast zastosować się do jego życzenia, stanął w oknie, pokazał pismo książęce i oświadczył, że dopilnuje ścisłego wykonania woli księcia, choćby to życiem miał przypłacić. Obecność pana Vallon powstrzymała nareszcie heretyków od gwałtownego protestu; rozeszli się spokojnie, ale w sercu poprzysięgli zemstę. W nocy weszli na dzwonnicę, podłożyli ogień pod duży dzwon i chcąc go rozbić, zaczęli z całej siły bić weń młotem. Aby nie było słychać uderzeń, owinęli młot płótnem. Mimo to O. Cherubin obudził się. Wygląda przez okno i domyśla się wszystkiego. Natychmiast ubiera się, idzie z Ojcem Esprit do prokuratora skarbowego i nalega, aby pośpieszył zaradzić złemu. Prokurator wymawia się, tłumaczy, że byłoby bardzo nieroztropnie w nocy wszczynać niesnaski z ludźmi, którzy do wszystkiego są zdolni. Ale co O. Cherubinowi mówić o niebezpieczeństwie, kiedy on niczego się nie boi? Prosi więc prokuratora, błaga, wreszcie prawie przemocą prowadzi go na miejsce. Na ich widok, heretycy grożą, że zamordują każdego, kto ośmieli się wejść na górę, a nawet rzucają stamtąd rozpalone głownie. Prokurator przerażony chce się cofnąć, ale nieustraszony Kapucyn zatrzymuje go:
– Nie bój się pan! – woła – jesteśmy pod opieką Najświętszej Panny, nie stanie się nam nic złego!
To mówiąc, pierwszy odważnie wskakuje na drabinę, za nim prokurator. Dochodzą szczęśliwie na szczyt dzwonnicy i tam zastają przedniejszych mieszczan, zbierających kawałki pokruszonego dzwonu. Prokurator rozkazuje, aby oddali klucze i zeszli na dół. Czynią to bez oporu. Co więcej, stosownie do otrzymanego rozkazu, zgadzają się odwieźć własnymi końmi rozbity dzwon do twierdzy Allinges, aby tam ulano inny, dla użytku katolików (24).
Wkrótce potem, około Bożego Narodzenia, wydelegował książę prezydenta Favre do Chablais z poleceniem, aby wybadał usposobienie mieszkańców tej prowincji względem wiary katolickiej (25). Prezydent przekonał się, że prawie wszyscy gotowi są do jej przyjęcia. Skutkiem tego wydał mieszkańcom miasta Thonon rozporządzenie, aby uczęszczali na nauki O. Cherubina. Zakazał nadto kalwinom odprawiać nabożeństwa w kościele św. Hipolita i używać dzwonów dla swoich zebrań.
W poście 1598 r. miewał O. Cherubin nauki pasyjne w Thonon, a głos jego był tak donośnym i dźwięcznym, że z kościoła słychać go było w sąsiednich budynkach. Protestanci, którzy nie mieli jeszcze odwagi pokazywać się w kościele, wiedzeni ciekawością, przychodzili po kryjomu do pobliskich domów, aby go słuchać. Prawdy, głoszone przez znakomitego kaznodzieję, kiełkowały nieznacznie w ich duszach na kształt dobrych ziarnek, zapuszczając coraz głębiej korzenie. Z czasem te ziarna wzrosły, rozwinęły się i tak powoli wiara przenikała do serc. Nader pożądany wpływ na umysły wywarła także publiczna konferencja, jaką O. Cherubin przeprowadził w tym czasie z protestanckim pastorem Lignariuszem, z pochodzenia Niemcem i profesorem teologii w Genewie (26). Jak wiemy, pastorowie tego miasta oświadczyli chęć odbycia dysputy o wierze z kapłanami katolickimi, ale nie dotrzymali słowa. Wstydzili się swego tchórzostwa i czekali sposobności, kiedy będą mogli uratować swój honor. Choroba prepozyta uwolniła ich na pewien czas od najgroźniejszego przeciwnika, postanowili więc skorzystać z pomyślnej chwili. Wysłali Lignariusza do Thonon z poleceniem, aby wystąpił do walki z Kapucynami i nie wątpili, że zwycięstwo będzie po ich stronie. Konferencja odbyła się 14-go marca. Przedmiotem jej było pytanie, do kogo należy prawo rozstrzygania o prawdziwym znaczeniu Pisma świętego. Jedna i druga strona przemawiała z wielkim umiarkowaniem. Sekretarze pilnie zapisywali zarzuty i odpowiedzi. Po kilkugodzinnej rozprawie odłożono dalszą dyskusję do dnia następnego; ale pastor już się nie pokazał. Pobity na głowę pierwszego dnia, nie odważył się ponownie wstąpić w szranki i jak najprędzej wyjechał do Genewy. Nalegano aby wrócił, usiłowano zmusić go do tego poczuciem honoru i w tym celu rozlepiono na rogach ulic afisze, wzywające go na dysputę. Posłano nawet, imieniem księcia sabaudzkiego, listy bezpieczeństwa, zapewniające mu wszelką swobodę działania. Nic nie pomogło. Baron d’Avully uznał więc za stosowne ogłoszenie drukiem sprawozdania z pierwszego dnia rozprawy (27).
To zwycięstwo poddało O. Cherubinowi i baronowi d’Avully myśl wystarania się o czterdziestogodzinne nabożeństwo w Thonon, jak to miało miejsce w zeszłym roku w Annemasse. Biskup napisał do Papieża, a proboszcz ze swej strony wystosował list do nuncjusza. Zanim wszakże przystąpiono do odpowiednich przygotowań, O. Cherubin postanowił omówić cały projekt z biskupem. Wyjechał więc 7 kwietnia do Annecy, by po drodze zatrzymać się w zamku Sales dla zobaczenia się z proboszczem, który przebywał tam na rekonwalescencji, czekając chwili, gdy będzie mógł wyjechać do Rzymu.
Jak wyżej wspomnieliśmy, apostoł Chablais na wyjezdnym do Włoch zapadł w Annecy na silną gorączkę, która go przyprawiła o niebezpieczeństwo życia. Ta przykra i długa choroba uwydatniła z jednej strony przedziwną cierpliwość Świętego i jego doskonałe oddanie się Bogu, a z drugiej dowiodła, ile miłości i czci mieli dla niego biskup, kanonicy i całe miasto.
W pierwszych dniach stycznia nastąpiła recydywa i przez cały tydzień chory był między życiem i śmiercią. Zwołano konsylium z dwóch lekarzy. Jeden orzekł, że nie ma nadziei zachowania chorego przy życiu; drugi był zdania, że choroba jest długa i nieuleczalna. Zbytecznym byłoby dodawać, że pani de Boisy, na pierwszą wiadomość o groźnym stanie syna, pośpieszyła do niego i ani na chwilę go nie odstępowała. Ją więc zobowiązano, aby ostrzegła chorego o niebezpieczeństwie i potrzebie przygotowania się na śmierć. Łatwo zrozumieć, jak ciężkim dla biednej matki było to zadanie i ile gwałtu musiała zadać swojemu sercu; ale żywa jej wiara, heroiczna miłość ku Bogu i zupełne poddanie się Jego woli, przeważyły w jej duszy boleść matczyną; z nadludzką odwagą oznajmiła synowi, że chwile jego są policzone.
Pierwszym uczuciem, jakie ta wiadomość obudziła w Franciszku, był żal za grzechy, których, według swego mniemania, należycie nie odpokutował (28). Najlżejsze uchybienia stawały mu w pamięci, napełniając niewinną jego duszę niewypowiedzianą obawą. Płakał, jęczał, był nieutulony w żalu. Nieustannie powtarzał słowa, wyjęte z Pisma świętego, modlitw kościelnych, lub własnego serca: “Dimitte me, Domine, ut plangam paululum dolorem meum antequam vadam et non revertar, ad terram tenebrosam et opertam mortis caligine (29). Heu mihi, Domine, quia peccavi nimis in vita mea! Loquar in amaritudine animae meae; dicam Deo: Noli me condemnare (30), Domine, quando veneris judicare terram. Ubi me abscondam a vultu irae tuae? Commissa mea paveo et ante te erubesco. – Dozwól mi, Panie, abym trochę opłakał boleść moją, pierwej nim pójdę, i nie wrócę się, do ziemi ciemnej i okrytej mgłą śmierci. Biada mi, Panie, gdyż wiele zgrzeszyłem w życiu moim. Będę mówił w gorzkości duszy mojej. Rzeknę Bogu: Nie potępiaj mnie, Panie. Kiedy przyjdziesz sądzić ziemię, gdzież się skryję przed gniewem twarzy Twojej? Występków moich lękam się i wstydzę się przed Tobą”. Gdy mówił te słowa, na twarzy jego malowało się uczucie niezwykłej, głębokiej skruchy. Wołał także za królem Ezechiaszem: “Wiek mój przeminął i zwinion jest ode mnie, jako namiotek pasterski. Przerżnięty jest, jako od tkacza żywot mój: gdym jeszcze zaczynał, przerżnął mię (31). Ach, gdyby mi Bóg zdrowie przywrócił, używałbym życia lepiej aniżeli dotąd i z większą pilnością zajmowałbym się sprawą mojego zbawienia”. Płakał rzewnie, a miał tak silną gorączkę, że język przysychał mu do podniebienia; oddychał ciężko i twarz jego pokrywała śmiertelna bladość (32).
Wreszcie walka ustała, chory odzyskał swobodę umysłu. Przygnębienie, spowodowane myślą o popełnionych uchybieniach, minęło bezpowrotnie. Ufność zastąpiła miejsce bojaźni, a Święty poddał się całkowicie woli Bożej, oświadczając gotowość przyjęcia z Jego ręki życia lub śmierci (33).
Tymczasem ogólny żal panował w Annecy. Biskup zwłaszcza i kanonicy byli niepocieszeni. Pierwszy rozchorował się ze zmartwienia, kanonicy zaś gremialnie przyszli do proboszcza, aby się z nim pożegnać i odebrać od niego błogosławieństwo. Wyraziwszy Świętemu smutek z powodu choroby i obawę utracenia go, prosili, aby ku pożytkowi duszy powiedział im kilka słów. Franciszek, głęboko wzruszony, uściskał ich serdecznie, podziękował za odwiedziny i na pociechę przypomniał, że zostawia ich pod strażą Tego, który sam tylko jest wielkim i prawdziwym Pasterzem; w Nim jednym powinni pokładać nadzieję, nie opierając się na lichym i nędznym stworzeniu. Mówił potem o marności tego świata, niepewności życia doczesnego, pobudkach, jakie skłaniać ich powinny do częstego rozpamiętywania śmierci, oraz o sposobie przygotowywania się do niej. Słowa jego zrobiły na kanonikach silne wrażenie. Nieraz już podziwiali namaszczenie, z jakim przemawiał na kazalnicy; lecz nigdy jeszcze nie wzniósł się tak wysoko, nigdy jeszcze nie dostrzegli w jego naukach tyle miłości Boga i bliźniego, tyle słodyczy i mocy zarazem. Każdy z kanoników pragnął mówić osobno z ukochanym proboszczem i rad jego zasięgnąć. Chętnie na to zezwolił; powiedział każdemu, co powinien by poprawić w swym postępowaniu i w jaki sposób ma zmierzać ku temu. Kiedy już wszyscy przeszli swą kolej, rzucili się na kolana, prosząc o błogosławieństwo. Udzielił go Święty z głębokim wzruszeniem, podziękował raz jeszcze za życzliwość i polecił się modlitwom, poczym kanonicy odeszli w milczeniu, z zakrwawionym sercem (34).
Długa rozmowa wyczerpała siły chorego. Wpadł w omdlenie, trwające całą godzinę; żadnymi środkami nie można go było ocucić. Chwilami sądzono, że umarł. Umysł jego wszakże nie był, jak zwykle w takich razach, uśpiony; przeciwnie, zachowywał całą przytomność i z trudem odpierał pokusę, która gwałtownie na niego nacierała. Była to jakaś wątpliwość co do istotnej obecności Pana Jezusa w Przenajświętszym Sakramencie, z rozwiązaniem której nie mógł sobie na razie dać rady. Odpowiedź na nią znalazł później, po przyjściu do zdrowia.
Ażeby zwyciężyć groźną pokusę, usiłował wzbudzać akty wiary w nieomylność uczącego nas o tej prawdzie Kościoła. Często wzywał na pomoc Imienia Jezusowego i czynił na sobie znak krzyża, aż wreszcie wyszedł zwycięsko z walki. Niewiadomo, jakiego rodzaju był lęk, który go trapił. Nikomu tego nie wyjawił, tylko swojemu bratu, Ludwikowi Salezemu, obowiązując go do tajemnicy. Obawiał się, że dla niejednego samo zastanawianie się nad rozwiązaniem owej wątpliwości mogłoby stać się niebezpiecznym (35).
Nazajutrz po wypadku, przyszli do chorego członkowie orkiestry katedralnej, chcąc go nieco rozerwać. Przynieśli z sobą rozmaite instrumenty i zapytali, jaki motet muzyczny sprawiłby mu największą przyjemność. Wskazał naprzód na hymn kościelny o Marii Magdalenie, w którym święta pokutnica wyraża gorącą miłość serca ku Chrystusowi Panu i pragnienie złączenia się z Nim: Ardens est cor meum videre Dominum (36). Potem prosił, aby mu zaśpiewali psalm, w którym król prorok opisuje w gorących słowach swoją tęsknotę za Bogiem. Quemadmodum desiderat cervus ad fontes aquarum, ita desiderat anima mea ad te, Deus (37). W czasie śpiewu, a zwłaszcza przy końcu każdej strofki, Franciszek wzdychał ciężko, a po odejściu śpiewaków obrócił się do ściany ze łzami skruchy i nadziei, odmawiając psalm Miserere (38).
W kilka chwil potem spojrzał na otaczające go osoby, a widząc lekarza (39), mieszającego jakiś płyn, zapytał, co robi:
– Quod ego facio, tu nescis modo, – odrzekł lekarz, zapożyczając z Ewangelii słów Chrystusa Pana, wymówionych do św. Piotra – scies autem postea. (Co ja robię, ty teraz nie wiesz, dowiesz się później).
– Profanujesz pan Pismo święte, stosując je do spraw doczesnych – odezwał się chory. – Chrześcijanin powinien używać słów Bożych tylko do rzeczy świętych, wymawiając je zawsze z wielkim uszanowaniem.
Lekarstwo, które przyrządzał wówczas doktór, znane było pod nazwą “złotego napoju” (40). Ówcześni lekarze uważali je za środek, wywołujący poty i w wielu chorobach niezawodnie skuteczny. Czy tak jest w istocie, niewiadomo, ale to pewna, że zaraz po jego wypiciu doznał chory znacznej ulgi i 14-go stycznia czuł się dość silnym, aby w sprawie kościołów w Chablais napisać jednocześnie do nuncjusza i do księcia (41).
Po Wielkiejnocy, która w tym roku przypadała 22-go marca, udał się Franciszek do zamku Sales. Zaledwie kilka dni tam przebył, gdy wybuchła zaraza w Annecy (z początkiem kwietnia) i czyniła wielkie spustoszenia. Mieszkańcy wyjeżdżali gromadnie z miasta, ale biskup nie chciał opuścić swoich diecezjan. Dwaj dzielni kapłani poszli za jego przykładem, poświęcając się usłudze chorych. Dowiedziawszy się o tym, prosił Franciszek biskupa de Granier, aby mu pozwolił do nich się przyłączyć. Czcigodny starzec nie tylko nie przychylił się do jego prośby, lecz nakazał mu oddalić się od zarażonego miejsca i pojechać do Thonon. Posłuszny proboszcz przygotowywał się już do opuszczenia zamku Sales, gdy przybył O. Cherubin. Opowiadał Świętemu o swoich pracach i walkach w Chablais, oraz o dyspucie z Lignariuszem. Obydwaj rozmawiali z sobą o środkach, jakie należy przedsięwziąć, aby zapewnić powodzenie czterdziestogodzinnemu nabożeństwu, o potrzebach założenia drukarni diecezjalnej i wielu innych sprawach, mających na celu chwałę Bożą i zbawienie dusz.
W dwa dni potem, 10 kwietnia, w liście do nuncjusza tak pisze Franciszek: “Jadę dzisiaj do Thonon, gdzie będę potrzebny przez jakiś czas. Przygotuję tam listę osób, które w ciągu trzech ostatnich lat przeszły na łono Kościoła katolickiego i przyślę ją Waszej Ekscelencji, aby zachęcił Jego Świątobliwość do udzielenia nam potrzebnej pomocy” (42).
–––––––––––
Ks. Hamon, Żywot świętego Franciszka Salezego Biskupa i Księcia Genewy, Doktora Kościoła. Przekład z nowego jubileuszowego wydania z 1922 r. dokładnie przejrzanego i poprawionego przez Ks. Gonthier kanonika anezyjskiego i Ks. Letourneau proboszcza Stow. Świętego Sulpicjusza. Tom I. Kraków 1934, ss. 197-220.
Przypisy:
(1) W liście przesłanym nuncjuszowi pod dniem 21-go lutego, wyraził Franciszek pragnienie, aby ci dwaj zakonnicy znajdowali się w liczbie innych współpracowników.
(2) Jan Saunier, naprzód profesor z Chambéry, potem misjonarz w okolicach Saint-Julien, został prefektem szkół w Chambéry. Umarł w Paryżu, w dniu 9-go października 1620 r.
(3) W liście do nuncjusza, pisanym 14-go września, wymieniając osoby, które były obecne na zebraniu w Annemasse, nie wspomina proboszcz wcale o sobie. Czyni to może z pokory, gdyż Karol August wyraźnie mówi o jego tam obecności, świadcząc, że miał w ręku postanowienia, powzięte na tym zgromadzeniu. Noszą one podpis Świętego.
(4) Marin, baron, potem (12 marca 1598 r.) hrabia de Viry, szambelan i radca stanu, odznaczał się pomiędzy najgorliwszymi katolikami. Umarł w 1605 r.
(5) To jest cztery tysiące czterysta szesnaście franków.
(6) Opuscules.
(7) Vie de Claude de Granier, s. 170, – Karol August, s. 187.
(8) To jest siedemset trzydzieści sześć franków.
(9) To jest tysiąc osiemset czterdzieści franków.
(10) Sprawozdanie św. de Chantal, art. 12.
(11) La Rivière, s. 172.
(12) Karol August, s. 189.
(13) Autor książki Vie de Claude Granier wspomina o dziwniejszej jeszcze rzeczy, mianowicie, że cudem wszechmocy Bożej niektóre osoby aż w Genewie słyszały część kazania O. Esprit; zaszłe w najbliższych potem dniach nawrócenia kilku Genewczyków potwierdzają wiarogodność tego zdarzenia.
(14) Tę liczbę podaje Konstanty de Magny w książce pt. Vie de Mgr. de Granier. Sądzimy, że jest ona przesadną. Karol August przypuszcza, że ogólna liczba katolików obecnych na poniedziałkowej ceremonii, dochodziła do siedmiu lub ośmiu tysięcy.
(15) Karol August, s. 191.
(16) Spraw. markiza de Lullin.
(17) Przedmowa do Traktatu o Miłości Bożej.
(18) Autor kończy broszurę dewizą: Foy sans descaler, która jest anagramem jego imienia i nazwiska. Niesłusznie więc przypisują ją niektórzy O. Cherubinowi.
(19) Karol August, s. 170.
(20) Karol August, s. 194.
(21) Karol August, s. 242.
(22) Karol August, s. 244.
(23) Karol August, s. 246.
(24) Rejestry obrad miejskich, świeżo wydane w pamiętnikach akademii Chablais, świadczą, że wielki dzwon był już pęknięty w październiku tegoż roku, a w grudniu rada miejska postanowiła go pokruszyć. Wykonaniu tej to prawdopodobnie decyzji chciał zapobiec O. Cherubin. Lękał się, że kalwini zechcą przywłaszczyć sobie metal i albo go sprzedadzą później, albo każą ulać nowy dzwon.
(25) List 103, XI, s. 316.
(26) Herman Lignariusz, rodem z Westfalii; właściwe jego nazwisko było Durholz.
(27) Grillet, Dict. de Savoie, t. III, s. 382. – Karol August, s. 195.
(28) Duch św. Franciszka, cz. XIV, r. XXIII.
(29) Job. X, 20. 21.
(30) Job. X, 1. 2.
(31) Iz. XXXVIII, 12.
(32) Karol August, s. 247.
(33) Filibert de Bonneville, r. XXII, s. 246.
(34) O. Jan od św. Franciszka, s. 140. – Karol August, s. 248.
(35) Karol August, s. 249. – O. Jan od św. Franciszka, s. 142.
(36) To jest: Dusza moja płonie pragnieniem oglądania Pana.
(37) To jest: Jako jeleń spragniony wzdycha do źródeł wodnych, tak dusza moja wzdycha do Ciebie, o Boże! (Ps. XLI).
(38) Karol August, s. 250. – O. Jan od św. Franciszka, s. 142.
(39) Lekarz, o którym mowa, nazywał się Charrière.
(40) To lekarstwo było mieszaniną jednej uncji złotej tynktury z szesnastu uncjami innych płynów. Sama tynktura była roztworem chemicznym winnego spirytusu i złota, a wyglądała jak miód o czerwono-brunatnej barwie.
(41) List 103, 104, 105, 107 – XI.
(42) List 108, XI, s. 328.
ROZDZIAŁ V.
Tłumny powrót ludności do wiary katolickiej. – Czterdziesto-
godzinne nabożeństwo w Thonon. – Rozporządzenie książęce
przeciw heretykom.
Od kwietnia do grudnia 1598 r.
Katolicy w Thonon ucieszyli się niezmiernie, ujrzawszy wśród siebie ukochanego apostoła, który pierwszy przyniósł im światło prawdziwej wiary. Franciszkowi także miło było znaleźć się wśród swych dziatek, ale radość jego nie była zupełną. Przekonał się, że liczba nawróconych nie powiększyła się od jego wyjazdu. Protestanccy obywatele miasta Thonon spokornieli wprawdzie nieco, ale niemniej “wrogo” byli usposobieni dla “światła”. Wieśniacy, przeciwnie, okazywali niezwykłą gotowość przyjęcia wiary katolickiej i “na gwałt dopraszali się kapłanów”, gdyż, jak zauważył proboszcz, “maluczcy i prostaczkowie zwykle imają się chętniej krzyża Chrystusowego, aniżeli bogaci i uczeni światowcy”. Na nieszczęście, kawalerowie zakonni św. Maurycego i Łazarza coraz bardziej pogrążali się w niskim egoizmie. Jak powiedzieliśmy, zamiast obiecanej w ubiegłym roku pensji dla sześciu proboszczów, dali zaledwie dla trzech. W tym roku nie tylko nie okazali się hojniejszymi, ale zdawało się, że chcą cofnąć i to, czego już z trudem udzielili.
W tym czasie dowiedział się Franciszek, że 2-go maja tegoż roku 1598, został zawarty traktat w Vervins, dzięki staraniom świątobliwego kardynała de Médicis, legata papieskiego, który później został papieżem, pod imieniem Leona XI. Trudno było o pomyślniejszy obrót rzeczy dla nawrócenia Chablais. Traktat w Vervins, przywracając spokój Europie, zapewniał księciu sabaudzkiemu posiadanie prowincji Chablais i okręgu Ternier. Pozostawiał również do rozstrzygnięcia papieżowi spór o margrabstwo Saluces, który toczył się pomiędzy księciem sabaudzkim a królem francuskim. Ludność mogła być spokojna, że nie dostanie się w ręce Berneńczyków i nie dozna z ich strony prześladowań za przejście na katolicyzm; a to właśnie było największą przeszkodą w nawróceniu całego kraju.
Jednocześnie dowiedział się proboszcz, że prezydent Favre wyjeżdża do Włoch w sprawach księżny de Nemours. Udał się więc do zamku Sales w nadziei, że będzie mógł towarzyszyć przyjacielowi. Ale biskup był wówczas w Vignière (1), gdzie odbywał kwarantannę z powodu zarazy. Franciszek nie mógł dostać się do niego, ani otrzymać papierów, potrzebnych na podróż do Rzymu; musiał poprzestać na wręczeniu prezydentowi pism do Papieża i nuncjusza. W liście do tego ostatniego tak się wyraża: “Teraz jest najdogodniejsza chwila do działania. Trzeba z jednej strony wszystkimi siłami przeć na Genewę, żeby zastosowała się przynajmniej do Interimu (2); z drugiej zaś, zdziałać jak najwięcej dobrego w okolicach miasta. Reformy w opactwach, kazania, dysputy, wydawnictwo pism katolickich itp. – oto obszerne pole pracy” (3).
Gdy biskup przebył kwarantannę, proboszcz zobaczył się z nim, potem pojechał do zamku Sales i stamtąd, 13 czerwca, to jest w dniu, w którym w Annecy ogłoszono podpisanie pokoju, wysłał do nuncjusza list z prośbą, aby wpłynął swoją powagą na wykonanie rozporządzeń, zawartych w Interimie.
Około 13-go lipca, wyruszył Święty do Chablais. Zabrał trochę funduszów, a co ważniejsza, wiózł z sobą kilku kapłanów i kanoników, z których jedni dani mu byli za pomocników, drugich przeznaczono na parafie.
Istotnie, w ciągu tego roku udało się Franciszkowi Salezemu obsadzić proboszczów w dwóch głównych parafiach okolicy Chablais, mianowicie w Bellevaux i w Bons. Proboszczem w Bons został ksiądz Jan Mangier, wzorowy kapłan, doskonały katecheta i nieubłagany wróg herezji. Do Bellevaux przeznaczonym został ks. Klaudiusz Chevalier, którego Franciszek sam pragnął zainstalować. Kiedy przybyli na miejsce, nikt nie chciał ich przyjąć; do tego stopnia pastorowie zdołali wmówić w lud, że misjonarze, to czarnoksiężnicy, wnoszący wszędzie ze sobą przekleństwo i nieszczęście. Z trudem i to za drogie pieniądze udało im się zdobyć kawałek owsianego chleba, dawanego zwykle bydlętom, trochę sera i odrobinę wody. Wina za żadną cenę nie chciał im nikt sprzedać. Skromny ten posiłek musieli spożywać na ziemi, bo żadnego stołka pożyczyć im nie chciano. Franciszek, przyzwyczajony do podobnych niewygód, cieszył się, że ma sposobność do naśladowania ubóstwa Chrystusowego. “Otóż to jest życie prawdziwie apostolskie”, mówił wesoło do towarzysza; ten zaś ze swej strony, jako godny współpracownik Świętego, chętnym sercem podjął się obsługi tej tak mało sympatycznej parafii. Pan Bóg pobłogosławił jego wielkoduszności. Wkrótce ludzie przekonali się, że ich proboszcz wcale nie jest tak strasznym człowiekiem, za jakiego odmalowali go pastorowie, lecz dzielnym, bezinteresownym kapłanem, odznaczającym się gorliwością i obszerną wiedzą. Coraz chętniej szli za jego głosem i ten krzew winny, który zdawał się być uschniętym, wydał wkrótce owoce nad wszelkie spodziewanie (4).
Święty apostoł nie pozostawiał własnym siłom kapłanów, rozmieszczonych na różnych posterunkach misji. Wiedział, że jego obowiązkiem jest nie tylko dodawać im męstwa i odwagi do walki z trudnościami, na których nie zbywało, lecz nadto starać się o zaprowadzenie jednolitej metody w zarządzie parafiami i w duszpasterstwie. Dlatego dwa razy na tydzień gromadził kapłanów w Thonon; wygłaszał konferencje o sposobach kierowania duszami, wyłuszczał podstawowe zasady, których w danym wypadku trzymać się należy i tłumaczył, jak stosować je w praktyce. Te konferencje były niezmiernie pożyteczne, zarówno dla rozwoju misji, jak i dla wykształcenia kleru. Kapłani słuchali ich chętnie i z zajęciem, nie tylko dlatego, że Święty po mistrzowsku do nich przemawiał, ale że sam pełnił to, czego nauczał. Nigdy nie dał im odczuć swej wyższości, w każdym wypadku przekładał swoich współbraci nad siebie i uważał się za ostatniego z wszystkich. Rektor Marrignier opowiada w swoich zeznaniach, że kiedy święty apostoł podróżował z nim razem, nigdy nie chciał przewodniczyć przy wspólnym odmawianiu brewiarza, ustępując tego zaszczytu ks. Marrignier, jako proboszczowi. Raz musieli zatrzymać się na noc w ubogiej oberży, gdzie znajdowało się tylko jedno łóżko. Franciszek przyjął to niewygodne pomieszczenie z większym zadowoleniem, niż inni najpiękniejsze pałace i chętnie spożywał skromny posiłek; pomimo usilnych nalegań księdza Marrignier, ustąpił mu łóżka, a sam położył się na podłodze. Łatwo pojąć, że niepodobieństwem było, aby kapłani nie ulegali wpływowi swego starszego brata, który wiedzą przewyższał wszystkich, a uniżał się nieustannie w głębokiej pokorze.
W tym czasie jeden z obywateli okręgu Vaud, kalwin, nazwiskiem Ferdynand Bouvier (5), miał dać światu wzniosły przykład. Opatrznościowy zbieg okoliczności, pozwolił mu zaznajomić się z Franciszkiem. Razu pewnego, gdy był na łowach z krewnym swym, markizem de Lullin, spostrzegł ze zdziwieniem, że psy, które wypuścił w pogoń za zdobyczą, wróciły doń przestraszone. Poszedł więc naprzód, by zbadać przyczynę niezwykłego zdarzenia i ujrzał ze zdumieniem tłum ludu, zebrany wokoło katolickiego kapłana. Był to Franciszek. Siedział na ogromnym kamieniu, pod gołym niebem, wystawiony na piekące promienie słońca i z zapałem wykładał prawdy wiary katolickiej. Bouvier wsłuchiwał się w słowa kaznodziei; było w nich tyle światła, mocy i natchnienia, że uczuł się silnie wzruszonym. Od tego czasu niejednokrotnie odwiedzał potajemnie świętego misjonarza i rozmawiał z nim o kwestiach religijnych. Zachowanie się Lignariusza i sprawozdanie z konferencji utwierdziły go w przekonaniu, że nauka Kalwina jest błędną. Franciszek miał nadzieję, że wkrótce zaliczy Bouviera do grona nowonawróconych przez siebie heretyków; ale właśnie wtedy wyszło z druku dzieło bezbożnego Duplessis-Mornay, skierowane przeciw ofierze Mszy świętej. Mornay był to człowiek, równie biegle władający piórem, jak mieczem i uchodził za najznakomitszego i najuczeńszego z kalwinów; uważano go za naczelnika i przywódcę partii protestanckiej, nazywając nawet papieżem hugenotów. Bouvier odczytał świeżo wydaną książkę, a argumenty przeciw nauce Kościoła katolickiego, wydały mu się słuszne i uzasadnione. Zanosi więc książkę do Franciszka, a nie zastając go w domu, pozostawia dziełko na stole, zagiąwszy karty, które najbardziej nim wstrząsnęły. Franciszek, jak tylko wrócił, przejrzał książkę, zanotował główne błędy i wyrwał cztery, czy pięć kart, pełnych bluźnierstw i wstrętnych potwarzy. Bouvier nie dał na siebie czekać.
– Panie, – odezwał się do wchodzącego apostoł – wasz Duplessis-Mornay jest jednym z najbezczelniejszych kłamców, jakich kiedykolwiek widziałem.
I na dowód pokazał mu mnóstwo ustępów z dzieł Ojców Kościoła, które autor poobcinał i poprzekręcał (6). Bouvier osłupiał; nie wierzył własnym oczom. Franciszek w dalszym ciągu wykazał wszystkie bluźniercze zarzuty, które nagromadził Mornay, przeciw nauce Kościoła katolickiego. Wobec tego Bouvier postanowił zapytać pastorów genewskich, co sądzą o książce Mornay’a. I tak zrobił, lecz żadnej konkretnej odpowiedzi nie otrzymując, postanowił z nimi zerwać. Franciszek, uradowany tą decyzją, pracowicie przeszedł z neofitą cały kurs religii katolickiej. Tak przygotowany Bouvier wyrzekł się błędów heretyckich w obecności biskupa genewskiego, kiedy ten przybył do Thonon na czterdziestogodzinne nabożeństwo, o czym wkrótce powiemy (7). W tym czasie odebrał Franciszek list od pani de Boisy, która go zawiadomiła o swym przybyciu z czworgiem dzieci do zamku Brens i prosiła, aby zechciał udać się tam, bo cała rodzina gorąco pragnie widzieć się z nim, a ona sama chciałaby zasięgnąć jego rady w wielu ważnych sprawach. Zamek Brens znajdował się niedaleko Thonon, a wiemy, jak czule kochał Franciszek rodzinę. Pomimo to nie przystał na prośbę matki; sądził, że jego nieobecność w owej chwili, byłaby z krzywdą dla misji. Poprzestał na wysłaniu do pani de Boisy wiernego Rollanda, któremu powiedział przy pożegnaniu (8):
– Proszę cię, wytłumacz mojej matce, że jej zaprosiny uważam za pokusę, którą, mimo jej woli, zastawia na mnie nieprzyjaciel zbawienia. Tyle tu dzieci Bożych, moich sióstr i braci w Chrystusie, którym jestem potrzebny! Bez sprzeniewierzenia się Bogu nie mógłbym ich opuścić jedynie dla dogodzenia sobie i sprawienia rodzinie marnej, doczesnej przyjemności.
Rolland wiernie spełnił polecenie, a pani de Boisy musiała odjechać bez zobaczenia się z synem.
Zbliżał się dzień czterdziestogodzinnego nabożeństwa (25 lipca). Ponieważ potrzebne było zezwolenie i poparcie księcia, przeto ksiądz biskup de Granier, posłał O. Cherubina, do Chambéry dla załatwienia tej sprawy. Książę gorąco pochwalił zamiar. Chcąc podnieść w oczach ludu religię katolicką przez nadanie uroczystości możliwego blasku, zobowiązał się z własnej szkatuły pokryć wszelkie wydatki i nakazał gubernatorowi prowincji i oficjalistom, aby każdy w swoim zakresie dostarczył, czego będzie potrzeba. Posłał także złotem i srebrem tkane makaty, oraz tapicerów dla ich rozwieszenia i obiecał sam wziąć udział w ceremonii, po powrocie z zamierzonej podróży do Bresse. Ojciec Święty na prośbę biskupa genewskiego udzielił odpustu zupełnego wszystkim, którzy uczestniczyć będą w nabożeństwie i przysłał znaczniejszą sumę na opłacenie kosztów uroczystości.
Biskup genewski ogłosił ten odpust w swojej diecezji, toż samo uczynili biskupi z Lyonu i Lozanny. Należało spodziewać się olbrzymiego napływu ludności. Ażeby więcej zainteresować społeczeństwo, posłał O. Cherubin pastorom z Genewy i Berna zaproszenie na publiczną dysputę. Syndycy z Genewy mocno nalegali na pastorów, aby przyjęli wezwanie i wysłali najuczeńszych z pomiędzy siebie do Thonon, dla ukończenia rozprawy, zaczętej przez profesora Lignariusza. Przedstawiali, jaka z ich odmowy wynikłaby hańba dla całego reformowanego kościoła. Daremne były zabiegi, gdyż pastorowie panicznie lękali się O. Cherubina, a daleko bardziej prepozyta, który był wtedy w Thonon. Nie czuli odwagi do walki z tak groźnymi przeciwnikami.
O. Cherubin wracał do Thonon, kiedy Franciszek Salezy wyjeżdżał stamtąd do Chambéry. Książę Karol Emanuel, razem z posłem króla francuskiego, uradzili, aby w tym mieście zaprzysiąc uroczyście pokój, zawarty w Vervins i w tym celu zaprosili do Chambéry biskupów z Genewy, Belley i Maurienne. Pierwszy z nich zabrał z sobą swojego proboszcza. Ceremonia odbyła się w niedzielę, 2-go sierpnia, w kościele św. Franciszka. Nazajutrz miał książę krótką konferencję z Świętym, wyznaczył termin czterdziestogodzinnego nabożeństwa na 15-go sierpnia, obiecał sam na nie przybyć i okazał osobliwą łaskawość nowonawróconym, zwłaszcza najuboższym z nich.
Po rozstaniu się z księciem, wyjechał Franciszek do Annecy, potem do Thorens-Sales, skąd napisał do prokuratora skarbowego w Chablais, z poleceniem przygotowania apartamentów dla biskupa. W cztery, czy pięć dni później sam był w drodze do Thonon. Zaraz po przyjeździe dowiedział się, że uroczystość odłożono na dzień 23-go sierpnia z powodu, że don Juan de Mendoza, dowódca pułków hiszpańskich, będących na żołdzie Francji, ma przechodzić z wojskiem przez miasto. Wysłał więc zaraz posłańca z listem, w którym prosił Mendozę, aby ustępując drogi Zbawicielowi, sam inną zechciał obrać dla siebie.
Koło tego czasu, raczył Bóg uwielbić swego sługę, przygotowując tym sposobem umysły do korzystania z chwil łaski. Między heretykami, nad których nawróceniem apostoł z takim zapałem pracował, znajdowała się pewna kalwinka, mieszkająca na przedmieściu Thonon, w Saint-Bon. Pani ta, zawzięta heretyczka, uparcie trwała w swych błędach, a chociaż żywiła wielką cześć dla świętego Franciszka, słuchała chętnie jego nauk i przyznawała słuszność jego wywodom, powtarzała uparcie, że nigdy nie porzuci wiary protestanckiej, ponieważ w niej się urodziła. Pani ta, gdy została matką, odkładając z dnia na dzień chrzest dzieciątka, doczekała się, że umarło. Nad wyraz zasmucona, gorzko wyrzucała sobie, że przez własne niedbalstwo zamknęła ukochanemu synkowi wstęp do nieba. Trzeba było pogodzić się ze smutną rzeczywistością i pomyśleć o pogrzebie. Idzie na cmentarz zamówić miejsce dla dzieciny, gdy nagle w drodze spotyka św. apostoła. Biegnie, rzuca mu się do nóg i woła z głośnym szlochaniem:
– Ojcze, błagam, zlituj się, przywróć życie mojemu synowi, choćby na chwilę, aby można było go ochrzcić, a ja przyrzekam, że zostanę katoliczką.
Głęboko wzruszony jej boleścią, Franciszek nie może słowa wymówić; pada na kolana i błaga Boga, aby zlitował się nad matką i dzieckiem. Modlitwa jego została wysłuchana. Za powrotem do domu zastaje matka żywym dziecię, którego stratę już opłakała! Porywa je na ręce i biegnie do kościoła, napełniając ulice okrzykami szczęścia. Dziecię żyło jeszcze dwa dni; przez ten czas wszyscy mogli naocznie przekonać się o prawdziwości cudu. Matka z całą rodziną przeszła na wiarę katolicką. Wielu protestantów, których O. Cherubin publicznie wezwał do zbadania faktu, przeprowadziło ścisłe dochodzenia, a przekonawszy się o autentyczności cudu, wyrzekło się herezji (9).
To zdarzenie bardziej jeszcze zachęciło ludność do wzięcia udziału w czterdziestogodzinnym nabożeństwie. Kończono właśnie ostatnie przygotowania. Jak powiedzieliśmy, dzień rozpoczęcia uroczystości był wyznaczony. Odłożono go następnie na kilka dni i znowu opóźniono. Powstrzymano nawet z odległych miejscowości procesje, które już były w drodze. Czekano ciągle, to na księcia sabaudzkiego, który zapowiedział swoją obecność, to na kardynała Aleksandra de Médicis, legata papieskiego we Francji, który w powrocie do Włoch miał przejeżdżać przez Thonon i uczestniczyć w uroczystościach. Na rozpoczęcie nabożeństwa wyznaczono na koniec niedzielę 20-go września i, jak się zdawało, wszelkie przeszkody były już usunięte, kiedy niespodziewanie przyszła wiadomość od księcia, że przed końcem miesiąca nie może zjechać do Thonon i prosi, aby na niego zaczekano (10). Biskup natychmiast zawiadomił o tym misjonarzy. Ci uznali, że nowa zwłoka osłabiłaby zapał ludu i byli zdania, aby dłużej nie odkładać, a potem przy księciu i kardynale ponownie toż nabożeństwo odprawić. Jedna tylko przedstawiała się trudność. Dla braku czasu nie można było zawiadomić księcia, a istniała obawa, że przekroczenie jego woli nie będzie rzeczą roztropną. Biskup rozstrzygnął kwestię. Mając nadzieję, że książę nie zgani kroku, spowodowanego pragnieniem większej chwały Bożej, zadecydował, że nabożeństwo rozpocznie się w oznaczonym terminie i niezwłocznie wyjechał do Thonon.
Zajął się przede wszystkim wyszukaniem miejsca na głoszenie kazań w ciągu uroczystości. Kościół św. Hipolita był niezaprzeczenie za szczupły na ten cel (11). Ogromną świątynię, pod wezwaniem świętego Augustyna, zajmowali wprawdzie jeszcze protestanci, ale mała ich garstka topniała z dniem każdym. Biskup postanowił użyć ten właśnie kościół, poświęcił go na nowo w sposób bardzo uroczysty i złożył na wielkim ołtarzu portatyl, który Berneńczycy przy wprowadzeniu kalwinizmu do Thonon przenieśli do prywatnego domu (12). Dnia 19-go września w suchedniową sobotę, po raz pierwszy po sześćdziesięciu trzech latach, biskup udzielił w tej świątyni Sakramentu bierzmowania i święceń kapłańskich. Wykonsekrował również kilka ołtarzy, poświęcił aparaty kościelne, oraz pewną ilość krzyżów, które w całym Chablais miano wznieść po drogach, wiodących do wielkiego gościńca, oraz nakazał, aby każda kompania, przybywająca do Thonon, zabrała jeden z takich krzyżów na miejsce przeznaczenia.
Ponieważ najobszerniejszy kościół nie mógłby pomieścić wielkiej liczby adorujących, nakazał biskup, aby na placu, przyległym do kościoła, wzniesiono wspaniały ołtarz dla wystawienia Przenajświętszego Sakramentu. Nadto przekonano się w Annemasse, że przedstawienia teatralne znakomicie działają na lud, bo rozbudzając pobożność, stanowią zarazem niewinną rozrywkę. Dlatego O. Cherubin kazał zbudować prosty i skromny teatrzyk.
Już w wigilię uroczystości ściągały do Thonon liczne tłumy pielgrzymów, nie tylko z ościennych prowincyj, jako to: Sabaudii, Burgundii, Szwajcarii, Valais, z miast Aosty i Bressy, ale i z wielu dalszych krajów. Wśród tak olbrzymiego napływu ludności, 20-go września, rano, zaczęło się czterdziestogodzinne nabożeństwo. Biskup genewski odprawił pontyfikalną Mszę w kościele świętego Augustyna, następnie obniósł triumfalnie Przenajświętszy Sakrament po głównych ulicach. Na czele procesji postępowali długim szeregiem kapłani, a za baldachimem szli: gubernator prowincji, naczelnik miasta Fryburga, liczni przedstawiciele szlachty i niezliczone masy ludu. Szerokim kołem rozwinęła się procesja przed ołtarzem na placu przy kościele św. Augustyna, a gdy biskup złożył na nim Przenajświętszy Sakrament, zaczęto publiczną adorację. Przez trzy dni co godzina zmieniały się kompanie z różnych parafij Sabaudii, oddając kolejno cześć Bogu, w Hostii utajonemu. Podobnie, jak w Annemasse, na początku każdej godziny wygłaszali kazania albo Franciszek, albo który z jego współpracowników. Można tam było ujrzeć nie tylko mieszkańców Chablais, Bellevaux, Lullin, Saint-Cergues, Evian, ale i z Bonneville, Taninge, Cluses, Sallanches, dzielnych górali z Faucigny, oraz tłumy innych, którzy prześcigali się wzajemnie w pobożności i gorliwości. Mieszkańcy wioski Saint-Cergues prosili ze łzami o przyjęcie ich na powrót do Kościoła katolickiego. Ich kompania niosła starodawny krzyż, który wielką cześć u nich odbierał do czasu kalwińskiej inwazji; potem przechowywano go pomiędzy dwoma odłamkami muru. Pielgrzymi z Evian, przyniósłszy z sobą narzędzia Męki Pańskiej, czekali na swoją kolej adoracji we wspomnianym teatrzyku, słuchając z głębokim wzruszeniem, jak jeden z pomiędzy nich opowiadał, klęcząc, szczegóły Męki Zbawiciela. Mieszkańcy z okręgu Ternier przybyli bardzo późno, na schyłku dnia, tak z powodu znacznej odległości, jak bardziej jeszcze, wskutek starcia z Genewczykami, którzy z pogwałceniem traktatu napadli ich tuż przy wałach genewskiej fortecy. Ci poczciwi wieśniacy przez większą część nocy spowiadali się i słuchali nauk Franciszka, O. Cherubina i kanonika Ludwika, którzy ubiegali się między sobą w gorliwości. Trudno wypowiedzieć, ile pożytku płynęło na dusze z tych świętych ćwiczeń. Przykłady poświęcenia, dawane przez kapłanów, zwłaszcza przez biskupa genewskiego i Franciszka, gorące modły, wznoszone do Boga przez tak liczne tłumy, nauki, natchnione prawdziwie apostolską żarliwością, których pod osłoną nocy słuchali heretycy, wstrzymywani dotychczas względem na opinię ludzką od powrotu do Kościoła (13), – wszystko to stało się triumfem prawdziwej wiary i zapowiedzią bliskiego nawrócenia całego kraju. Czterdziestogodzinne nabożeństwo zakończyło się wspaniałą procesją, w czasie której odniesiono Przenajświętszy Sakrament do kościoła św. Augustyna.
Franciszek bynajmniej nie myślał o spoczynku po przebytych trudach. Resztę dnia spędził na przygotowaniach do przyjęcia wiary świętej czterdziestu osób, które po długim oporze zdecydowały się wreszcie porzucić herezję. Święty musiał usunąć ostatnie wątpliwości, wyjaśnić niektóre, niezupełnie jeszcze zrozumiałe dla nich prawdy, oraz zachęcić do odprawienia tak ważnego aktu w uczuciach żywej wiary i serdecznej pobożności. Wieczorem poprowadził ich do biskupa, który przyjął odwołanie heretyckich błędów. Prosił potem Franciszek Jego Ekscelencję o niezwłoczne udzielenie neofitom Sakramentu bierzmowania. Wiedział, że biednym ludziom, przybyłym z dalekich okolic, trudno było czekać dnia następnego, a czuł, że słabi jeszcze w wierze, potrzebowali umocnienia na czekającą ich walkę. Spotkał się tutaj z przykrym oporem osób, należących do otoczenia biskupa; dowodzono, że Jego Ekscelencja jest bardzo zmęczony, a byłoby okrucieństwem narażać go na nowe trudy. Złośliwi szerzyli nawet pogłoski, że prepozyt chce zamęczyć biskupa na śmierć, by zająć jego stanowisko. Franciszek nie obruszał się na te przycinki.
– Ufam w dobroci Boskiej, – odparł spokojnie – że praca ta nie zaszkodzi pasterzowi.
Ks. biskup de Granier istotnie uległ jego życzeniu i wybierzmował owych czterdziestu neofitów, którzy, rozradowani i umocnieni w wierze, powrócili do domów.
Pomimo nadzwyczajnego znużenia, napisał biskup jeszcze tego dnia do księcia sabaudzkiego, zawiadamiając o powodach, które nie pozwoliły dłużej odkładać uroczystości. Doniósł zarazem, ile z niej łask spłynęło na wiernych i zapewnił, że odbyte nabożeństwo było zaledwie przygotowaniem do tego, co zamierzano uczynić, kiedy sam książę przyjedzie do Thonon. Doręczenie tego listu, oraz dwóch innych od Franciszka i O. Cherubina, powierzono proboszczowi z Annemasse. Książę przebywał wówczas w Chambéry. Proboszcz zdał szczegółowo sprawę z przebiegu nabożeństw, a w końcu dodał:
– Wnosząc z przychylnego usposobienia umysłów, należy się spodziewać, że ponowna uroczystość czterdziestogodzinnego nabożeństwa, jeżeli Wasza Książęca Mość na nią przybyć raczy, dokona nawrócenia całej prowincji.
Zachęcił w końcu księcia, aby swoją powagą popierał religię katolicką, bez względu na widoki polityczne, które skłaniałyby do przeciwnego postępowania.
– Niechże Bóg na wieki będzie uwielbiony i błogosławiony za wszelkie dobro, które z miłosierdzia swojego uczynił i czyni jeszcze w moim państwie, – odpowiedział książę, wznosząc oczy ku niebu. Potem położył rękę na krzyżu, który zawsze nosił na piersiach, jako wielki mistrz zakonu Zwiastowania i zawołał:
– Nie będę szczędził niczego, nawet krwi własnej w obronie Kościoła świętego i dla nawrócenia moich poddanych. Chcę i pragnę, aby w moim państwie wyznawano samą tylko apostolską, rzymskokatolicką religię i nie dbam o sądy ludzkie. Jadę teraz do Bresse, a zaraz po powrocie napiszę do biskupa, z oznaczeniem dnia czterdziestogodzinnego nabożeństwa.
Wydał następnie rozporządzenie, mocą którego włożył na Franciszka Salezego obowiązek rozdawania jałmużn w Ripailles i w Filly (14). Wiedział, że to polecenie dogodzi miłosierdziu apostoła i da mu sposobność głoszenia wśród ubogich, zasad Ewangelii św. Wręczając proboszczowi z Annemasse odnośne pismo, wraz z krótką odpowiedzią dla O. Cherubina, dodał:
– Proszę mnie polecić modlitwom biskupa genewskiego i jego godnych współpracowników; zobaczę się z nimi niedługo.
Książę krótko zabawił w Bresse, spotkał bowiem legata Stolicy Świętej w miasteczku Chanaz, na wybrzeżu Rodanu; z nim razem powrócił do Chambéry, a potem, wyprzedzając legata, pośpieszył do Thonon.
Wieść o zbliżaniu się księcia wywołała w mieście dwa, wprost przeciwne uczucia. Katolicy, w uniesieniu radości gotowali się do przyjęcia go z wielkim przepychem; za to mieszczanie kalwini drżeli z przerażenia. Mówiono, że książę zamierza przeprowadzić sądowny proces przeciw tym z heretyków, którzy w r. 1591 otwarli bramy miasta Berneńczykom i Genewczykom. Zamieszki wojenne zmusiły go wprawdzie do pozostawienia bezkarnie owego zamachu, ale pokój przywrócił mu obecnie swobodę działania. Postanowił więc z przykładną surowością ukarać przywódców buntu, oraz ich wspólników. Wiadomość ta wzbudziła między heretykami ogólną panikę. Zgromadzenie starszych zebrało się spiesznie na naradę. Nie widziano innego środka ratunku, jak tylko zwrócenie się o pośrednictwo do biskupa genewskiego. On jeden, ich zdaniem, miał dostateczny wpływ na księcia i mógł gniew jego zażegnać. Udano się natychmiast do biskupa; pan de Vallon (15), jako naczelnik zgromadzenia, zabrał głos, przedstawiając rozpaczliwe położenie swoich współwyznawców. Zacny pasterz dobrotliwie wysłuchał przemowy, zapłakał razem z nieszczęśliwymi i z serdeczną dobrocią oświadczył, że jak najchętniej podejmie się orędować za nimi, i postara się uczynić to z prawdziwie ojcowską miłością. Nie tracąc więc ani chwili, nie kończąc nawet zaczętego posiłku, wyruszył wraz z nimi na spełnienie miłosiernego czynu. Był to rzewny, a dotąd nieznany widok: Biskup, w towarzystwie wikariusza generalnego, księdza de Chissé i Franciszka Salezego, postępował na czele członków protestanckiego Zgromadzenia starszych, a ci szli za nim, jak za ojcem i zbawcą. Liczni przedstawiciele szlachty i mieszczan z Thonon uzupełniali pochód. Byli już daleko poza miastem, gdy spotkali księcia. Ten, zobaczywszy swego pasterza, zsiadł z konia i uprzejmie podał mu rękę. Biskup padł na kolana, błagając o litość dla winnych. Oświadczył, że nie powstanie, dopóki książę nie przychyli się do jego prośby. Całe zgromadzenie również na klęczkach, z trwogą i niepokojem oczekiwało wyroku. Książę jechał do Thonon mocno rozgniewany, z postanowieniem wymierzenia surowej kary głównym przywódcom buntu, ale wzruszający obraz, jaki miał przed oczami, zdziwił go i rozbroił. Podniósł z dobrocią biskupa i zapewnił, że przez wzgląd na niego przebacza winowajcom. W odpowiedzi przemówił biskup; wyraził przede wszystkim głęboką wdzięczność, a potem wysławiając łaskawość księcia względem poddanych, prosił, aby cała prowincja Chablais doznawała i nadal błogosławionych jej skutków.
– Przyrzekam to, – odparł wzruszony książę – uczynię wszystko, czego Wasza Ekscelencja ode mnie zażąda, a to nie tylko z miłości ku moim poddanym, ale przez wzgląd na wolę pasterza, dla którego żywię głęboką cześć i przywiązanie (16).
Szlachetny postępek biskupa genewskiego, uwieńczony tak pomyślnym skutkiem, zjednał mu wszystkie serca. Najzatwardzialsi z pomiędzy heretyków, wzruszeni do głębi, otwierali powoli umysły na poznanie prawdy.
W dwa dni po opisanym zdarzeniu miało rozpocząć się czterdziestogodzinne nabożeństwo. Franciszek gotował się do kazania. Bóg, który przez upokorzenia lubi uświęcać swoich wybranych, dopuścił, że Święty, pomimo wszelkich usiłowań, nie był w stanie nic ułożyć.
– Nigdy jeszcze, – mówił do kanonika Ludwika – umysł mój nie był tak rozproszony i bezpłodny; nic a nic obmyślić nie mogę. Nie niepokoję się tym jednak; ufam, że Bóg będzie działał i mówił przeze mnie, jeśli chce, abym przyczynił się cokolwiek do Jego chwały i dobra dusz. Ale jeżeli dobroć Jego da mi sposobność do umiłowania wzgardy i upokorzenia, dopuszczając, abym ze wstydem zszedł z ambony, chętnie ofiaruję Mu się zarówno na jedno, jak i na drugie.
Wiedział Święty, że wielkie poszanowanie trzeba mieć dla słowa Bożego i kusi Pana ten, kto dostatecznie nie przygotowuje się do głoszenia kazań. Zamknął się więc w samotności, aby lepiej rozważyć obrany temat i dopiero nazajutrz, 30-go września, wraz z całym duchowieństwem, prowadzonym przez dwóch biskupów, genewskiego i z Saint-Paul-Trois-Châteaux (17), wyszedł o milę za miasto na spotkanie legata, który miał właśnie przyjechać.
Przybył w oznaczonym dniu, a wspaniały orszak doprowadził go aż do bramy miasta, gdzie w otoczeniu szlachty czekał na niego książę ze swoją świtą. Po zwykłych powitaniach udał się legat do kościoła św. Hipolita, aby tam uczcić Przenajświętszy Sakrament, a potem pojechał do ratusza, gdzie mu przygotowano mieszkanie. Zaledwie chwilę spoczął, gdy książę sabaudzki przyszedł złożyć mu wizytę, w towarzystwie biskupa genewskiego, Franciszka Salezego i wielu obywateli. Biskup opowiedział kardynałowi, jakie postępy wiara święta z każdym dniem czyni w jego diecezji, a ten, głęboko wzruszony, uścisnął go, podziękował za podjęte trudy i zapewnił, że zawiadomi Papieża o szczęśliwym powodzeniu misji.
– Tak jest, – odezwał się książę sabaudzki – nasz czcigodny biskup jest dobroczyńcą tej prowincji. Pragnę popierać jego działalność całą władzą, jaką posiadam, a nawet, gdyby trzeba było, i życie w tej sprawie położę.
Wskazując potem na Franciszka Salezego, dodał:
– Eminencjo, oto prawdziwy apostoł Chablais, oto mąż, zesłany nam przez Boga. On to pierwszy, z narażeniem życia, odważył się przedrzeć sam jeden do tego kraju; rzucił tam posiew słowa Bożego, wyplenił kąkol, zatknął krzyż Chrystusowy i zaszczepił wiarę katolicką w okolicach, z których przed sześćdziesięciu z górą laty, wyparło ją piekło. Pośpieszyłem tu wprawdzie, aby orężem wesprzeć jego zbożne usiłowania, ale nikt nie zaprzeczy, że cała chluba z dokonanego dzieła należy się naszemu misjonarzowi.
Powyższe słowa wywołały zdumienie w obecnych, a zwłaszcza w protestantach. Nie przypuszczali, że książę tak wysoko ceni Franciszka. Święty apostoł nie wiedział, co począć z sobą, pokora jego przechodziła męki. Rumieniec okrył jego oblicze, i tak był zmieszany, że nie mógł słowa wypowiedzieć. Upadł na kolana przed kardynałem i na znak uszanowania ucałował kraj jego szaty. Podniósł go legat i czule uścisnął:
– Dziękuję ci, księże, – powiedział – za twoją gorliwość. Pracuj dalej z tym samym poświęceniem; zdam sprawę najwyższemu Pasterzowi ze wszystkiego, co czynisz dla zbawienia dusz (18).
Te słowa powiększyły zakłopotanie Franciszka. Spostrzegł to legat i większy jeszcze powziął szacunek dla człowieka, który z tylu zasługami łączył taką skromność.
W kościele św. Augustyna kończono tymczasem przygotowania do czterdziestogodzinnego nabożeństwa. Przybrano dom Boży z prawdziwym przepychem. Całą nawę obito fioletowym aksamitem, oraz kosztowną materią, tkaną złotem i srebrem. Naprzeciwko ambony, znajdującej się po stronie Ewangelii, wystawiono okazały tron, z bogato przybranym baldachimem. Miejsce to przeznaczone było dla księcia i kardynała. W pewnej odległości, na pozłacanych doryckich kolumnach, wznosiła się kopuła, usiana złotymi gwiazdami, które wspaniale błyszczały w blasku niezliczonych świateł. Kolumny te, ustawione w półkole, zamieniały prezbiterium w piękną kaplicę. Od środka prezbiterium wznosił się nieznacznie i łagodnie szereg stopni, aż do ołtarza, gdzie stało kosztowne tabernakulum, przybrane kwieciem; tam miał spocząć Przenajświętszy Sakrament (19).
W piękny poranek czwartkowy, 1-go października, udał się książę do mieszkania kardynała, skąd towarzyszył mu do kościoła św. Hipolita, w którym gromadka protestantów miała przejść na łono Kościoła katolickiego. Legat, przybrany w szaty pontyfikalne, usiadł przed wielkim ołtarzem, zwrócony twarzą do ludu. Opodal zasiadł książę sabaudzki, a za nim biskupi, którzy zjechali do Thonon (20). Dalsze miejsca zajmowali referendarze, protonotariusze apostolscy, kawalerowie zakonu Zwiastowania, a przed nimi, na osobnej ławie, teologowie i inni duchowni dygnitarze. Za ławką stali przedniejsi panowie książęcego dworu. Resztę kościoła wypełniały zwartą masą niezliczone tłumy ludu.
Gdy wszystko było gotowe, pastor Petit (21), stojąc na czele tych, którzy mieli wyrzec się herezji, zabrał głos. Mówił przeszło godzinę.
– Po trzech głównych znamionach przekonałem się, że Kościół katolicki jest prawdziwą owczarnią Chrystusową. Znamionami tymi są: jedność, bo wszystkie, stanowiące go narody, trzymają się jednej i tej samej nauki; świętość, gdyż liczne i oczywiste cuda świadczą, że Bóg jest z nim; apostolskość, ponieważ od czasów apostolskich, aż do naszych, nieprzerwanym łańcuchem następują kolejno po sobie prawowici pasterze.
Ostatecznym stąd wnioskiem była usilna prośba pastora o przyjęcie go na łono Kościoła katolickiego. Po skończonej przemowie ukląkł przed legatem, odczytał akt wyrzeczenia się błędów heretyckich i otrzymał rozgrzeszenie. Toż samo uczynił jeden z najznaczniejszych protestantów, Michał de Foras, a za nim wielu obywateli z Chablais i mieszczan z Thonon. Po skończonej ceremonii zabrzmiało uroczyste Te Deum, jako wyraz wdzięczności za dobrodziejstwa Boże.
Rozpoczęła się suma, którą pontyfikalnie odprawił biskup genewski. Podczas niej, podwójne chóry śpiewaków: legata i księcia sabaudzkiego, wykonywały przepiękne utwory. Po sumie przeniesiono uroczyście Najświętszy Sakrament do kościoła św. Augustyna, gdzie odbyć się miało czterdziestogodzinne nabożeństwo. Wspaniała to była procesja. Nie pominięto niczego, co mogłoby jej nadać nowe, a niezwykłe cechy. Ulice, przez które miała przechodzić, przystrojono dywanami, obrazami i zielenią. Monstrancja z Przenajświętszym Sakramentem błyszczała od pereł i drogich kamieni. Baldachim nieśli, z jednej strony książę sabaudzki i brat jego Amadeusz, z drugiej, dwaj naczelnicy Fryburga. Za Najświętszym Sakramentem postępował kardynał-legat, w otoczeniu biskupów, potem panowie, składający dwór książęcy, świeżo do wiary nawróceni mieszczanie z Thonon i członkowie bractwa eucharystycznego, a za nimi niezliczone tłumy ludu z sąsiednich prowincyj. Procesja we wzorowym porządku zbliżyła się aż do rogu ulicy, gdzie gościł biskup z Saint-Paul-Trois-Châteaux. Tam stał ołtarz, bogato przystrojony, a nad nim wznosił się łuk triumfalny, podpierający zameczek, który był zakończony u góry piramidą, otoczoną z czterech stron wieżyczkami, zbrojnymi w armatki. W chwili, kiedy kardynał przechodził pod łukiem triumfalnym, sztuczny obłok, zawieszony w powietrzu, rozstąpił się, a z głębi wyleciał biały gołąbek, ze złotym dzióbkiem i złotymi nóżkami. Zatrzymał się nad głową legata i podał mu w dzióbku wierszyk łaciński, napisany złotymi literami na błękitnym papierze (22), potem zwrócił się do księcia z francuskim wierszykiem, równie zręcznie ułożonym (23).
Zaledwie znikł sztuczny obłoczek, ukazał się statek o trzech rzędach wioseł, tak misternie zawieszony w powietrzu, że zdawał się płynąć po pełnym morzu. Zbliżył się do zameczku i z wielkim hukiem zaczął go ostrzeliwać. Z zameczku odpowiedziano gęstymi strzałami armatnimi a te napełniły powietrze duszącym dymem, ku wielkiemu przerażeniu niejednego z obecnych, który nic podobnego jeszcze w życiu nie widział. Pomimo zgiełku, jaki stąd powstał, procesja postępowała dalej i nie zatrzymując się, weszła do kościoła świętego Augustyna. Tu, przed portalem wejściowym usypano górę, z której wierzchołka, jak z Etny, wydobywał się ogień, w postaci fajerwerków; u stóp jej biło źródło czystej jak kryształ wody. Miał to być symbol Kościoła, który wznosząc nieustannie ku niebu płomienie gorącej miłości, przenika jednocześnie serca wiernych żywymi zdrojami swojej nauki (24). Wnętrze kościoła jaśniało od świateł, a w powietrzu rozbrzmiewała zachwycająca muzyka. Gdy procesja weszła do świątyni, a Przenajświętszy Sakrament złożono na ołtarzu wspaniałej kaplicy, urządzonej w prezbiterium, książę i legat, z całym otoczeniem, zajęli przygotowane dla siebie miejsca. Na ambonie ukazał się O. Cherubin. Za tekst wziął słowa, wyjęte z psalmu CV: Quis loquetur potentias Domini, auditas faciet omnes laudes ejus? Któż wypowie wielkie dzieła Pana? Kto wysłowi wszystką chwałę Jego? Kaznodzieja mówił o rzeczywistej obecności Pana Jezusa w Eucharystii i gruntownymi dowodami popierał tę prawdę. Franciszek wypowiedział drugie kazanie na temat słów Zbawiciela: Duch jest, który ożywia, ciało nic nie pomaga (25), a wyłożył je uczenie i pięknie. Nie było to zresztą jedyne jego kazanie, bo w ciągu czterdziestogodzinnego nabożeństwa wygłosił przeszło dziesięć, a prawie zawsze brał za treść albo wyżej wymieniony ustęp, albo dwa inne: Słowa, którem Ja wam mówił, duchem i żywotem są – to czyńcie na Moją pamiątkę. Wyjaśniając słuchaczom znaczenie powyższych słów Zbawiciela, chciał Święty zapobiec zarzutom, jakie wyprowadzali z nich heretycy, biorąc je w dosłownym znaczeniu.
Po wystawieniu Przenajświętszego Sakramentu kompanie zmieniały się kolejno na adoracji. Każda z nich miała na wchodzenie i wychodzenie z Thonon oznaczoną godzinę, tak, że pomimo nadzwyczajnego napływu ludności nie było w mieście nieładu, ani zamieszania. Wszystkie kompanie, bez względu na to, skąd przybywały, musiały przejść przez plac Halle i koło ratusza, a to dla trzech powodów. Naprzód aby tam we framudze, wyrzeźbionej w belce okna, uczcić krzyż, świeżo do ratusza sprowadzony. Był on pomalowany na błękitno i okuty złotą blachą, ze złoconą figurą Pana Jezusa. Po wtóre, dla utrwalenia w pamięci czterowiersza, ułożonego przez Franciszka w Annemasse. Wyryty złotymi literami, umieszczonym został na tabliczce pod krzyżem. Po trzecie, aby nacieszyć oczy i pobożność legata, który nie mógł napatrzeć się rozmodlonym tłumom, przechodzącym pod jego oknami w Thonon, gdzie przez tak długi czas wszechwładnie panowała herezja. Kompanie, obszedłszy miasto dokoła, wracały na kazanie do kościoła św. Augustyna, a potem odprawiały adorację. W pierwszym dniu nabożeństwa, o godzinie drugiej po południu, legat w towarzystwie księcia sabaudzkiego poszedł do kościoła św. Augustyna, aby tam przyjąć na łono Kościoła katolickiego znaczną liczbę heretyków, którzy usilnie o tę łaskę prosili. Zaczął od ludności wiejskiej, która w tym celu przybyła z kilku parafij. Z rozrzewnieniem ujrzał wśród tłumów dziewięćdziesięcioletniego starca, który kazał przynieść się do Thonon, aby otrzymać rozgrzeszenie od herezji. W dwudziestym roku życia zmuszono go do wyrzeczenia się wiary, w której był wychowany. Od tego czasu z utęsknieniem wyczekiwał chwili, gdy będzie mógł powrócić do religii ojców. Gdy ta wreszcie nadeszła, radość jego nie miała granic. Przeciskał się przez tłum z takim zapałem, że wszystkich oczy były na niego zwrócone. Upadł do stóp legata, głośno wyrzekł się herezji, a po otrzymaniu rozgrzeszenia, za przykładem św. starca Symeona zawołał uszczęśliwiony. Teraz puszczasz sługę Twego, Panie, w pokoju, gdyż oczy moje oglądały zbawienie Twoje (Łk. II, 29-30).
Po tej uroczystości nastąpiła niebawem druga: przyjęcie pięciu, czy sześciuset osób na łono Kościoła św. (26), następnie trzecia i tak co godzina. Stale jeden z kapłanów musiał odbierać od nowonawróconych akt wyrzeczenia się herezji (27). Wielu rozgrzeszył sam legat, a kiedy z powodu zmęczenia musiał ustąpić, zastępowali go w tym biskup genewski i św. apostoł.
W drugim dniu święta dał książę sabaudzki piękny przykład swym poddanym. Przybrany w kosztowny łańcuch i płaszcz, jak to zwykli czynić Kawalerowie zakonu w największe uroczystości, udał się do kościoła św. Hipolita. Tam wysłuchał Mszy św., odprawionej przez O. Cherubina i przystąpił do Stołu Pańskiego, razem z bratem swoim, Don Amadeuszem Sabaudzkim, markizem de Lullin i wielu panami dworu, którzy wyspowiadali się w nocy przed św. apostołem. Przed Komunią św. O. Cherubin, trzymając w ręku hostię św. rzewnie przemówił do obecnych, czym ich do łez wzruszył. Po skończonej Mszy świętej udał się książę wraz z świtą do kościoła św. Augustyna na adorację Przenajświętszego Sakramentu. Około godz. 2-ej po południu przybył tam ponownie. Tym razem kazanie wygłosił O. Galezjusz. Biorąc za temat słowa Psalmu: Laetatus sum in his quae dicta sunt mihi, in domum Domini ibimus. “Uradowałem się, gdy mi powiedziano: pójdziemy do domu Pańskiego”, nader wymownie dowiódł, że Kościół rzymski posiada wszelkie znamiona prawdziwości i dlatego niezaprzeczenie Domem Pańskim zwać się może. Ku wieczorowi, dla uwieńczenia tak święcie spędzonego dnia, był książę obecny na jednej jeszcze ceremonii. Przy ulicy świętego Krzyża stał niegdyś pamiątkowy krucyfiks, który obalili heretycy. Franciszek Salezy kazał zrobić inny i chciał go wystawić z jak największą okazałością. Ażeby przeniesienie mogło odbyć się procesjonalnie, złożono krzyż w kościele św. Hipolita, dokąd udali się członkowie bractwa Najświętszego Sakramentu. Odziani w białe szaty i w uroczystej procesji, przy udziale zebranych tłumów, ponieśli go na miejsce, gdzie miał stanąć. Tu w obecności księcia, biskupów i przeszło czterdziestotysiącznego tłumu, wśród dźwięków muzyki grającej radosne hymny, śpiewów ludu, głosu trąb, bębnów i wystrzałów muszkietowych umocowali go w ziemi gołymi rękami, bez pomocy jakichkolwiek narzędzi. Chociaż krzyż bardzo był wysoki i ciężki, stało się to tak szybko, że obecnym wydało się niemal cudem. Kiedy krzyż stanął, książę, który własnymi rękami pomagał osadzić go w ziemi, ukląkł, pomodlił się i pochylony głęboko, ucałował z czcią znak zbawienia. Toż samo uczynili bracia od Przenajświętszego Sakramentu, biskupi i panowie dworu (28), a po dziękczynnym Te Deum, odśpiewanym uroczyście przez chór wraz z ludem, odprawił Franciszek procesję do kościoła św. Augustyna na adorację Przenajświętszego Sakramentu. Książę, zamiast zająć przygotowane miejsce pod baldachimem, ukląkł w jednej ze stall, gdzie mógł modlić się z większym skupieniem. Był obecny na kazaniu, w którym O. Cherubin mówił o czci należnej krzyżowi Pańskiemu i Przenajświętszemu Sakramentowi, o tych dwóch tajemnicach miłości, tak ściśle z sobą złączonych. Ze skupieniem słuchano słów wymownego kaznodziei, który dowodził faktami z historii, że zwyczaj stawiania krzyżów pochodzi z najdawniejszych czasów, a zacny ród książąt sabaudzkich odznaczał się zawsze szczególną gorliwością w szerzeniu chwały krzyża. W jego obronie walczył tak dzielnie, że zasłużył na zaszczyt noszenia białego krzyża w herbie. Po kazaniu książę odmówił jeszcze w kościele pacierze wspólnie z członkami bractwa Przenajświętszego Sakramentu i pozostał tam aż do drugiej godziny po północy, to jest do chwili, kiedy zakończyć się miało czterdziestogodzinne nabożeństwo. Franciszek wygłosił kazanie, zamykające uroczystość, poczym biskup genewski przeniósł Przenajświętszy Sakrament z prowizorycznego ołtarza, do kościoła świętego Augustyna. Baldachim niósł książę sabaudzki, naczelnik Fryburga i panowie de Watteville i de Grand-Cour. Ulice, przez które przechodziła procesja, były wspaniale iluminowane. Kardynał de Médicis jeszcze tegoż dnia rano był na kazaniu proboszcza, poczym opuścił Thonon, zachwycony wszystkim, co widział.
Kiedy książę wrócił do pałacu, stawili się przed nim wysłannicy Berna, prosząc, aby udzielił protestantom w całym Chablais tej swobody religijnej, jakiej zażywała tam wiara katolicka i aby pozwolił co najmniej trzem pastorom pozostać w kraju.
– Od czasu, jak zagarnęliście tę prowincję w swoje posiadanie, – odpowiedział książę – nie przestaliście zmuszać ludu do przyjmowania kalwińskich nowinek. Teraz, kiedy siłą oręża zdołałem ją odzyskać, prawie wszyscy moi poddani wyrażają pragnienie, abym dawną a prawdziwą wiarę na nowo wśród nich przywrócił. Nie powinniście zatem dziwić się, ani mieć mi za złe, jeżeli, korzystając z przysługującego mi prawa, urządzam sprawy religijne zgodnie z pragnieniem mego ludu, o ile to za dobre uważam.
Odpowiedź ta zamknęła posłom usta i odjechali z niczym (29).
Chociaż książę przemówił do posłów tak szlachetnie i energicznie, nie był jednak spokojny o następstwa, jakie jego odmowa spowodować mogła. Spór pomiędzy Francją a Sabaudią o posiadanie margrabstwa Saluces nie był jeszcze ostatecznie rozstrzygniętym i narażał na nową wojnę obydwa państwa. W razie przegranej należało się obawiać, że malkontenci z kantonu berneńskiego połączą się z Francją przeciw Sabaudii. Czyż więc, myślał książę, sama roztropność nie nakazuje, aby nie tylko temu, ale i innym kantonom poczynić pewne, przykre wprawdzie, ale konieczne na razie ustępstwa? Tego samego zdania byli niektórzy ministrowie stanu; podzielało je nawet kilku zacnych i uczonych dostojników Kościoła. Rozważał więc książę, czy nie należy przyjąć naczelników z Fryburga z większą przychylnością, aniżeli posłów Berneńskich, tym bardziej, że mieli mu tylko złożyć powinszowanie z powodu przywrócenia religii katolickiej w Chablais. Nie wiedząc jak postąpić w tak ważnej okoliczności, zwołał posiedzenie swojej rady na dzień 4 października rano i wezwał na nią Franciszka. Czuł dobrze książę, jak wielkiej doniosłości była kwestia, nad którą miano się zastanawiać; dlatego pilnie polecał tę sprawę Bogu. Tegoż dnia był z całym dworem na prymicjach pewnego nowo wyświęconego kapłana, trzymał do chrztu dziecko ubogiego wieśniaka neofity i był obecnym aktowi wyrzeczenia się herezji trzystu kilkudziesięciu osób z parafii Bons i Saint-Didier. Franciszek ze swej strony modlił się z całą gorącością ducha, wiedząc, że od rozstrzygnięcia tej sprawy zależał owoc wszystkich jego trudów; oddawał ją zwłaszcza pod opiekę św. Franciszka z Asyżu, swojego patrona, którego uroczystość w dniu tym obchodzono. Stawił się punktualnie na posiedzenie. Wielu z tych, którzy pierwsi wyrażali swe zdanie, mając na widoku raczej polityczne aniżeli religijne względy, oświadczyło, że należy pozostawić trzech pastorów, jednego w Thonon, drugiego w Bons, a trzeciego w Nernier. Wreszcie przyszła kolej na Świętego.
– Mości książę, – odezwał się do panującego z apostolską odwagą – pozostawić pastorów w tej ziemi znaczyłoby tyle, co ją utracić; a raczej powiedzmy, utracić i niebo, którego jedna piędź warta więcej, aniżeli świat cały. Nie może być mowy o przymierzu pomiędzy Chrystusem Panem, a Belialem. Jeżeli Wasza Książęca Mość tolerował dotąd pastorów w tym kraju, nikt nie może go zmusić, aby ich miał nadal zatrzymywać, ze szkodą swojego ludu… (30).
Podobała się ta rada księciu i na niej poprzestał. Jeden ze zgromadzonych wystąpił z uwagą, że nieroztropnie byłoby drażnić Berneńczyków, gdyż na wypadek naruszenia pokoju z Francją, mogliby zawładnąć prowincją.
– Im mniej ziemi, tym więcej nieba – odparł książę. – Pastorowie opuszczą mój kraj i niech już nikt tej sprawy przy mnie nie porusza (31).
Następnie wydał książę obiad dla wysłańców szwajcarskich, w czasie którego deputowani z Berna raz jeszcze ponowili prośbę o utrzymanie pastorów:
– Dobrze, – odpowiedział książę – niech zostaną, ale pod warunkiem, że i wy przyjmiecie do Berna tych kapłanów, których mi się spodoba tam posłać.
Posłowie zamilkli, gdyż taki warunek wcale im nie przypadał do smaku. Tak to zwykle bywa, że ci, co najgłośniej przemawiają za tolerancją, sami najmniej jej okazują.
Po odjeździe deputowanych, książę, któremu niezmiernie leżało na sercu utrwalenie wiary świętej w Chablais, zabrał się do czytania memoriału, otrzymanego przed kilku dniami od Franciszka Salezego.
W memoriale tym (32), prosi apostoł księcia: 1° aby dochody z beneficjów całej prowincji, pozwolił obrócić na utrzymanie proboszczów, oraz innych kapłanów, potrzebnych dla nauczania ludu, udzielania Sakramentów świętych i doglądania zarządu parafiami. Gdyby podobne rozporządzenie pociągnęło za sobą zbyt wiele trudności, proponuje Święty, aby dochody z parafij szły na utrzymanie proboszczów i innych kapłanów; dochody zaś z wszystkich pozostałych kościelnych beneficjów, aby przez trzy lata były obracane na odbudowę kościołów, ołtarzy i potrzeby dotyczące służby Bożej, których lud nie jest w stanie pokrywać, z powodu skrajnego ubóstwa. Po wtóre prosi o: zamianowanie w Thonon nauczyciela-katolika, w miejsce protestanta; wydanie rozporządzenia, mocą którego wprowadzono by w życie zapis, przeznaczony na utrzymanie dwunastu ubogich uczniów katolików; wznowienie zakazu posyłania uczącej się młodzieży na studia zagranicę; usunięcie heretyków od wszelkich publicznych posad, urzędów, stopni i godności, których dotąd używali na prześladowanie katolików i szerzenie błędów; jak najprędsze wydalenie z Thonon protestanckiego pastora, a wreszcie nadanie mieszkającym w tym mieście katolikom praw obywatelskich, aby mogli brać udział w obradach z głosem decydującym i korzystać ze wszystkich przywilejów mieszczaństwa. Książę dał przychylną odpowiedź na wszystkie powyższe punkty. Odnośnie do pierwszego artykułu, wydał książęcym dyplomem osobne rozporządzenie prokuratorowi skarbowemu, Klaudiuszowi Marin. Jednakże senat, równie jak izba obrachunkowa, uchylili się od spełnienia książęcej woli, najrozmaitsze podając powody. Snać lękano się wejść w zatargi z Kawalerami zakonnymi, którzy dzierżyli beneficja w swoich rękach. Władza kościelna musiała uciec się do Rzymu, jak o tym później powiemy, i wtedy dopiero odebrano beneficja prowincjonalne od zakonu Kawalerów mieczowych św. Maurycego i Łazarza, oraz pozbawiono go prawa posiadania tychże. Co do drugiego artykułu, książę zaznaczył, że kilka jego punktów już zostało wykonanych. Wydany przez niego ogólny edykt zabraniał wysyłania dzieci na naukę zagranicę, bez specjalnego pozwolenia. Wygnanie z kraju pastorów, zostało właśnie dokonane. Co do innych punktów, obiecał książę wziąć je pod rozwagę i oświadczył, że chce zupełnie usunąć religię protestancką ze swego państwa, nawet w prywatnych instytucjach. Wreszcie tegoż dnia wysłał listy do księdza Klaudiusza d’Angeville, seniora kolegiaty w La Roche, przeora z Douvaine, oraz do prokuratora skarbowego, Klaudiusza Marin, z poleceniem, aby spisali inwentarz wszystkich beneficjów, wzięli je w posiadanie i nie inaczej z nich korzystali, jak tylko według jego życzeń i rozkazu biskupa, albo proboszcza.
W Thonon pozostała jeszcze pewna liczba heretyków. Część ich należała do warstw ludowych i nie miała w kraju żadnego wpływu. Książę uważał, że należy pozostawić ich w spokoju, a zamiast zmuszać siłą do przyjęcia religii katolickiej, raczej pociągać do niej słodyczą. Miał nadzieję, że nauki pasterzy, dobry przykład katolików i czas, ten najlepszy doradca, przywiodą ich nieznacznie do wiary przodków. Lecz byli jeszcze protestanci, którzy należeli do wyższej klasy społeczeństwa, to jest do mieszczaństwa i szlachty. Ci swym stanowiskiem, majątkiem, działalnością i przykładem, wywierali wielki wpływ na masy i gdyby pozostali w kraju, mogliby odwodzić od wiary neofitów, a niemniej przeszkadzać nawróceniu tych, którzy jeszcze trzymali się herezji. Książę sądził, że tolerancja względem nich byłaby błędem politycznym i krzywdą dla wiary. Herezja stanowiła silny łącznik pomiędzy jego sekciarskimi poddanymi a protestantami ościennych krajów, którzy nieustannie pobudzali do buntu. Gdyby ludzie tak wpływowi jak oni, mogli swobodnie głosić swoje przekonania, szkodziliby tym niemało rozwojowi wiary, która, jak książę wiedział, jest najpierwszą potrzebą ludzkości, najtrwalszą rękojmią ładu i wierności poddanych. Ciężko mu było surowo wystąpić, ale innej rady nie widział. Nie mógł dla małej garstki, poświęcać dobra ogółu, wystawiać Chablais na klęski, grożące mu w razie powtórnego rozpanoszenia się herezji, ani narażać ludu na niebezpieczeństwo utraty wiary, z takim trudem odzyskanej. Nie miał zamiaru siłą zmuszać nikogo do nawrócenia, bo nie chciał gwałcić sumień; pragnął jedynie skłonić opornych do słuchania wykładów religii katolickiej, które otworzyłyby im oczy na prawdę. Dotąd bowiem nie można było na nich wymóc, aby uczęszczali na jakiekolwiek nauki. Postanowił więc przełamać zgubny dla nich samych i dla całego kraju upór i zagrozić, że jeśli w nim trwać będą, wpadną w jego niełaskę. Gdyby i to nie pomogło, miał zamiar opornych, jako niebezpieczne jednostki, skazać na banicję, a odcinając od ciała narodu zgangrenowane członki, zdrowe jego części przed zarazą zabezpieczyć.
Nie poddawajmy tych objawów rozporządzeń władzy świeckiej z XVI w. pod sąd nowoczesnych poglądów. Pamiętajmy, że w owych czasach, zarówno protestanci, jak i katolicy, używali surowych środków na obronę swej wiary. Kalwini genewscy daleko mniej, aniżeli ktokolwiek, mieli prawo uskarżać się na ostre względem nich postępowanie książąt katolickich, gdyż sami z większą jeszcze bezwzględnością stosowali je do osób, które nie podzielały ich wierzeń. Pochwalili oni okrutne obejście się Kalwina z Michałem Servet, a Teodor Bèze w książce, wydanej w r. 1554, twierdzi, że urzędy świeckie mają prawo i obowiązek ścigania heretyków karami (De haereticis a magistratu civili puniendis) (33).
We wtorek, 6 października, zwołał książę sabaudzki na ratusz wszystkich obywateli Thonon, oraz przedniejszych mieszkańców Chablais. Tam, w obecności biskupów z Genewy i z Saint-Paul-Trois-Châteaux, Franciszka Salezego i O. Cherubina, wygłosił przemowę, którą w streszczeniu podajemy:
“Od czasu, jak dzielnością naszego oręża, odzyskaliśmy tę prowincję, niesłusznie zagrabioną przez heretyków, nie szczędziliśmy żadnych usiłowań, w celu oswobodzenia jej z pod piekielnej tyranii, jaką nałożyła na nią herezja. Posyłaliśmy do was, uwiedzionych błędami, doktorów teologii, kaznodziejów, a przede wszystkim obecnego tutaj księdza proboszcza, aby światłem prawdziwej wiary rozjaśnili otaczające was ciemności. Używaliśmy względem was jedynie łagodnych środków, w nadziei, że uznacie Kościół za swoją matkę i powrócicie na jej łono. Istotnie, wielu z pośród was sprawiło nam tę pociechę; znamy ich imiona, miłujemy ich i korzystamy z każdej sposobności, aby im okazać nasze zadowolenie. Są wszakże, którzy trwają uporczywie w złem. Ani świętość, powaga i doskonałość religii katolickiej, ani jej starożytność, trwałość i cuda, ani wreszcie nasz przykład i zachęta, nie są w stanie ich poruszyć. Do nich zwracamy się dzisiaj i publicznie oświadczamy, że jeśli nadal nie zmienią swojego postępowania, ściągną na siebie całe brzemię naszej niełaski” (34).
Po tej przemowie, Jego Książęca Wysokość prosił, aby panowie radcy wypowiedzieli swoje zdanie. Pomiędzy nimi było wielu, którzy uważali, że przymusowe nawracanie całej prowincji mogłoby do reszty rozdrażnić Berneńczyków. Prezydent Izby Obrachunkowej, J. F. Berliet, zabrał głos, mówiąc:
– Losy rzucone, Rubikon przebyty, zaczęliśmy dzieło, dokończyć je musimy. Prawie cały kraj już się nawrócił, albo bliskim jest odzyskania wiary, z wyjątkiem małej garstki tych, którzy trwają jeszcze w herezji, raczej z pychy i uporu, niż z przekonania. Czyż więc zaciętość kilku jednostek, lub małoduszna obawa, miałyby, z narażeniem dusz na niebezpieczeństwo, stanąć na przeszkodzie do spełnienia pragnień ogółu?
Księciu podobała się ta mowa:
– O tak, – zawołał – wolę zrezygnować z okręgu Nyon, który podobno Berneńczycy chcą mi ofiarować, wolę utracić państwo, a nawet i życie, niż pozbawić Kościoła uzyskanych korzyści! (35)
Cała Rada, biskupi, Franciszek Salezy i O. Cherubin, przyklasnęli szlachetnemu oświadczeniu księcia, który, zwracając się do mieszczan, rzekł stanowczo:
– Chcę od was usłyszeć ostatnie słowo. Niechże ci, którzy nosząc biały krzyż na sercu (36), należą, albo pragną należeć do naszej wiary, staną po prawej stronie; ci zaś, którzy są przybrani w czarne barwy, właściwe heretykom i przekładają schizmę Kalwina, nad Kościół Chrystusowy, niech ustąpią na lewo (37).
Po tych słowach, większość zebranych stanęła po prawicy księcia, reszta, w liczbie trzydziestu do czterdziestu osób, po lewicy. Franciszek zbliżył się do nich natychmiast i ze zwykłą sobie słodyczą zaklinał ich, aby przeszli na drugą stronę. Przedstawiał, że o to tylko chodzi, aby się dali pouczać o prawdziwości wiary katolickiej, a jeżeli prostym sercem zechcą słuchać nauk, jakich im kapłani szczędzić nie będą, światło wiary niechybnie zabłyśnie przed oczami ich duszy. Natomiast, jeżeli wytrwale opierać się będą słowom kaznodziejów, doświadczą przykrych następstw tak bezrozumnego oporu. Wielu dało się przekonać i przeszło na prawą stronę; pozostało zaledwie siedmiu, czy ośmiu mieszczan i szlachty (38), z których najznaczniejszymi byli: pułkownik Brotty, Joly i adwokat Desprez. Wtedy książę, zwracając się ku nim z oburzeniem, odezwał się gniewnie:
– A więc to wy, wrogowie Boga i waszego księcia, ośmielacie się stawiać nam opór? Pokażę, że jestem waszym panem i monarchą.
Ktoś z obecnych starał się usprawiedliwić ich postępowanie, książę nakazał milczenie. Potem polecił jednemu ze swoich sekretarzy, aby zapisał imiona opornych, a im kazał oddalić się, wyznaczając krótki termin do opuszczenia kraju (39). Wyszli natychmiast, i udali się do okręgu Nyon, leżącego po drugiej stronie jeziora genewskiego.
Pozostali w kraju heretycy taką okazywali powolność, że tłumnie nawracali się i nie było w Chablais tygodnia, w którym biskup genewski od znacznej ich liczby nie odebrałby aktu wyrzeczenia się błędów. 3-go października, przybyli w tym celu do Thonon mieszkańcy z Machilly i 800 osób z margrabstwa Lullin. Nazajutrz przyłączyła się do nich ludność z Bons i Saint-Didier. W środę, 7-go października, na drugi dzień po opisanym przez nas pamiętnym zebraniu, pośpieszyły pojednać się z Kościołem katolickim parafie: Ballaison, Douvaine, Filly, Messery, Hermance i kilka innych, nawróconych przez O. Sebastiana, kapucyna. Niezmordowany ten apostoł niczego nie szczędził w celu pozyskania dla wiary ubogich wieśniaków; stawał się wszystkim dla wszystkich do tego stopnia, że pracował wraz z nimi w winnicach. W czwartek przybyły parafie z Cusy, Excenevex i Fessy, w piątek 300 osób z okręgu Ternier, o siedem do ośmiu mil odległego od Thonon. W sobotę nadeszli wieśniacy z Saxel, Brens, Veigy, Corsier, Chavanex, Sciez i z Margencel. Ci nieśli krzyż, który od dawnych czasów odbierał cześć w ich wiosce. W chwili najścia Berneńczyków, ukryli go starannie i tyrani w żaden sposób odnaleźć go nie mogli. O. Cherubin w tak gorących słowach pochwalił ich gorliwość, że słuchacze nie mogli zapanować nad wzruszeniem. Wreszcie trzy wioski, z najbliższych okolic Thonon: Tully, Rive i Vongy (40), zgłosiły się z prośbą o przyjęcie ich na łono Kościoła katolickiego. Tym sposobem, w ciągu dwóch, czy trzech tygodni, dwa tysiące rodzin, wyrzekło się herezji. Inne zamierzały uczynić to samo (41).
12 października 1598, Karol Emanuel, nie zważając na groźby Berna i Genewy, wydał nowy dyplom, orzekający: 1° że w okręgach Chablais i Ternier żaden z właścicieli dóbr lub dochodów kościelnych, pod karą konfiskaty, nie może wprost czy ubocznie wynająć ich, ani też wydzierżawić komu innemu, tylko katolikowi; 2° że nie wolno nikomu, bez względu na jego stan i pochodzenie, znieważać czynnie lub słownie, straszyć pogróżkami i prześladować katolików i tych, którzy pragną przyjąć wiarę katolicką, a to pod karą grzywny około 1000 franków lub innej, stosownie do orzeczenia sędziego; 3° że uznaje się kalwinów za niezdolnych do piastowania jakiegokolwiek urzędu i godności, a zawarte przez nich kontrakty i akta urzędowe są nieważne.
Radość, jakiej doznawał bogobojny książę ze wzrostu wiary katolickiej w kraju, zamącona została listem, który odebrał w tym czasie od króla francuskiego. Monarcha ten oznajmiał, że zawierając traktat pokojowy w Vervins, objął nim także Genewę, a przeto książę nie ma prawa niepokoić tego miasta z jakiegokolwiek powodu.
Żądanie Henryka IV zdziwiło i zasmuciło księcia, równie jak i wszystkich katolików. Przy zawieraniu traktatu w Vervins nie było bowiem żadnej wzmianki o Genewie. Z drugiej strony, pozbawienie księcia sabaudzkiego prawa zbrojnego wystąpienia przeciw temu miastu, upoważniło Genewczyków do zatrzymania w swoim posiadaniu dóbr, bezprawnie wydartych biskupowi genewskiemu i kapitule, jako i okręgów Gex i Gaillard, niesłusznie zagarniętych, wreszcie dwunastu parafii w okręgu Ternier, których zwrócić nie chcieli. To ich ośmielało także do stosowania w całej mocy okrutnych praw, wydanych przeciw religii katolickiej.
W tak trudnym położeniu, biskup genewski był zdania, że należy posłać do Rzymu prepozyta, który przedstawiłby Papieżowi smutne skutki, mogące wyniknąć z tej sprawy, prosząc Ojca Świętego o napisanie listu do Henryka IV, z wykazaniem niesłuszności jego wystąpienia w obronie Genewy. Gdyby król francuski koniecznie obstawał przy włączeniu tego miasta do ziem, objętych traktatem, w takim razie miał Franciszek prosić Papieża, aby postawił Genewczykom dwa, zgodne ze sprawiedliwością i dobrem Kościoła warunki. Pierwszy, aby religii katolickiej nadali w swoim mieście zupełną swobodę wyznania; drugi, aby zwrócili biskupowi genewskiemu i kapitule dobra, zagarnięte przez nich samych, lub ich poprzedników. Przy tej sposobności obowiązał biskup prepozyta do załatwienia innej jeszcze sprawy, niemniej ważnej dla dobra Kościoła. Mimo dekretu księcia i nalegań biskupa, zakon mieczowy św. Maurycego i Łazarza nie chciał zrzec się posiadania beneficjów w Chablais, które Grzegorz XIII ustąpił mu, do czasu przywrócenia religii katolickiej w kraju; a tymczasem dochody z tych beneficjów, były koniecznie potrzebne na utrzymanie proboszczów i misjonarzy. Jedynie bulla papieska mogła skłonić zakon do ustąpienia wspomnianych dóbr, a biskup wiedział, że tego poselstwa nikt lepiej nie spełni, jak prepozyt, doskonale obeznany z tą sprawą i gorąco pragnący szczęśliwego jej zakończenia.
Przed wyjazdem, odmówił Franciszek przyjęcia znacznej sumy, którą mu ofiarował książę, tytułem wynagrodzenia kosztów, poniesionych przez niego w ciągu czterech pierwszych lat misji w Chablais, gdyż, jak wiemy, sam wtedy się utrzymywał. Daremnie gubernator d’Angeville, który był administratorem beneficjów w Chablais i okręgu Ternier, przesyłał mu pieniądze na ręce prokuratora Klaudiusza Marin, skarbnika tychże beneficjów; apostoł nie chciał nigdy ich przyjąć, przeznaczając zawsze pieniądze na utrzymanie proboszczów i naprawę zniszczonych kościołów (42). Bezinteresowność Franciszka niezmiernie podobała się księciu i tak jego, jak i cały dwór jeszcze bardziej przekonała o wysokiej cnocie męża Bożego. “Proboszcz Salezy, mawiał często książę, to prawdziwy ojciec i apostoł ludności w Chablais. Gdyby Pan Bóg dał Kościołowi więcej tak dzielnych, gorliwych i pełnych poświęcenia obrońców, zmieniłoby się oblicze ziemi; aleśmy tego niegodni”.
Wspaniałomyślny apostoł nie chciał wszakże nikomu ustąpić obowiązku, jaki książę, rozporządzeniem z dnia 24 września, włożył na niego, to jest rozdziału jałmużn w Ripaille i w Filly. W pierwszej z tych miejscowości było przeorstwo, w drugiej opactwo, a książętom sabaudzkim przysługiwało prawo ściągać rocznie z obydwóch klasztorów pewną kwotę na jałmużny, którymi potem według swego uznania rozporządzali (43). Franciszek wiernie wywiązał się z poleconego mu zadania. Rozdawał naprzód codziennie po dziewięć czterofuntowych bochenków chleba miejscowym ubogim, a pewną kwotę pieniężną przeznaczył dla przychodniów. Potem do wiosek, położonych za rzeką Drance, posyłał co tydzień po trzydzieści bochenków, a do Thonon i innych okolicznych miejscowości po dwadzieścia. Razem rozdawał po pięćset funtów chleba tygodniowo. A ponieważ wiele osób, z powodu wieku i słabości, nie mogło stawić się na miejsce, gdzie publicznie rozdzielano jałmużnę, przeto wyjednał Franciszek u obydwóch klasztorów pięć wielkich beczek zboża i rozsyłał po miarce najbardziej potrzebującym. Rzewny to był i budujący widok, gdy Święty, otoczony biedakami, rozdzielał jałmużny! Wyglądał jak najtkliwsza matka, w gronie ukochanych dzieci. Niezwykła dobroć, przebijająca w rysach twarzy, oraz ta miła serdeczność w obejściu, która budzi zaufanie, przywiązywały do niego ubogich i podwajały w ich oczach wartość otrzymanego datku. Miłość, którą Franciszek pałał ku Bogu, nie pozwalała mu ograniczać się na zaopatrywaniu doczesnych potrzeb biedaków. Dołączał zawsze jakieś zbawienne słowo, a na końcu kazał im odmawiać, klęcząc, Skład Apostolski, Dziesięcioro Przykazań Bożych, modlitwę o podwyższenie wiary świętej, oraz za duchowne i doczesne potrzeby księcia i o pomyślność jego rządów.
Po spełnieniu tego obowiązku chrześcijańskiego miłosierdzia, udał się Franciszek na kilkodniowy wypoczynek do zamku Sales. Trudno wypowiedzieć, jaką radość wywołał jego przyjazd w całej rodzinie. Cieszono się nim, podziwiano jego cnoty, zwłaszcza pokorę, dzięki której Święty zdawał się w sobie nic dobrego nie widzieć, chociaż wszystkie usta głosiły jego pochwały. Obcowanie z nim rodziło w sercach umiłowanie dobra, wzbudzając jednocześnie cześć i przywiązanie do jego osoby. Radość ta nie trwała długo. W ostatnich dniach października, czy też z początkiem listopada, puścił się Franciszek w drogę do stolicy chrześcijańskiego świata (44).
Podczas, gdy misjonarz był w drodze do Rzymu, książę sabaudzki sam starał się zastąpić go w apostołowaniu. Zapraszał heretyków do swojego pałacu, przyjmował ich tam nadzwyczaj łaskawie, czym zdobywał ich zaufanie; zapewniał, że nie pragnie nic innego, jak ich szczęścia, a jeśli wyprą się herezji, za własne dzieci uważać ich będzie. Książę, przy wrodzonej wymowie, posiadał niezwykłe wykształcenie w rzeczach wiary, przeto jasno i z wielką siłą przekonania tłumaczył im zasady religii katolickiej. Zachęcał, aby odbywali konferencje z misjonarzami, zwłaszcza z prepozytem i O. Cherubinem. Konferencje te uzupełniały dzieło łaski w duszach. Uszczęśliwiony książę prowadził potem swoich konwertytów do kościoła świętego Hipolita, gdzie w ręce biskupa genewskiego składali akt wyrzeczenia się herezji. Działalność księcia rozciągała się na wszystkie okolice Chablais. Po przybyciu do którejkolwiek parafii zgromadzał najznakomitszych jej mieszkańców i szczególnie ojcowskim był dla tych, którzy przyjęli wiarę katolicką, lub przynajmniej skłonność do niej okazywali. Pozostałym tłumaczył, że Bóg jest jeden, tak, jak jeden tylko Kościół być musi, poza którym nie ma zbawienia. A tym jedynym kościołem, jest Kościół katolicki. I przytaczał dowody z precyzją i logiką; mówił, jak ojciec do ukochanych dzieci; zaklinał ich, by nie rzucali się w przepaść wiecznego potępienia i dawał jasno do zrozumienia, że idzie mu jedynie o zbawienie dusz. Ta dobra wola wzruszała do głębi serca słuchaczy; nikt nie był w stanie oprzeć się i często dawały się słyszeć głosy: “pragniemy przyjąć wiarę, którą wyznaje nasz dobry książę, wyrzekamy się herezji!”. Miłe były księciu te zapewnienia i coraz bardziej przywiązywały go do ludu. Nieraz poufale rozmawiał z wieśniakami, słuchał opowiadania o ich kłopotach i zmartwieniach, przyobiecywał pomoc, czasem nawet czule ich ściskał. Zapał dla osoby księcia ogarnął cały kraj. Lud gromadził się tłumnie na drodze, którą miał przejeżdżać, a dokoła brzmiały entuzjastyczne okrzyki: “Niech żyje Jego Książęca Mość! Niech żyje Kościół katolicki! Niech żyje papież!”. Prowincja Chablais przybrała wkrótce katolicki wygląd, na placach publicznych pojawiły się krzyże. Pozostało jeszcze kilku upartych heretyków, względem których kazał książę stosować wspomniane poprzednio rozporządzenia. Wiedział bowiem, że panujący powinien łączyć surowość z łagodnością, stosownie do okoliczności. Tak roztropnym postępowaniem wykorzenił ostatecznie w swoim państwie herezję.
Gorliwość księcia nie ograniczyła się na tym. Chciał bardziej jeszcze umocnić i utrwalić dokonane dzieło. Pierwszym jego krokiem na tej drodze było zapewnienie odpowiedniego utrzymania proboszczom i misjonarzom w Chablais. Dochodzenia, przeprowadzone przez panów d’Angeville i Martin wykazały, że w okręgu Ternier dopiero dziewiętnaście parafij z przyległościami wróciło pod panowanie księcia sabaudzkiego; reszta pozostała pod władzą Genewczyków, a zatem wydaną była na łup herezji; nadto przekonała się komisja, że wśród ruin, pozostałych po heretykach, znalazły się jeszcze niektóre dobra i kościoły, zdatne do użytku. Książę osobiście zbadał stan rzeczy, porozumiał się z biskupem w sprawie obsadzenia w całym kraju proboszczów i kaznodziejów, a administratorem generalnym dóbr kościelnych w Chablais i w okręgu Ternier zamianował pana d’Angeville. Z początku chciał powierzyć ten urząd prepozytowi, ale zwrócono mu uwagę, że byłoby z uszczerbkiem dla dobra Kościoła, zajmować administracyjnymi szczegółami apostoła, który do daleko większych rzeczy jest zdolny.
Książę zgodził się również na propozycję O. Cherubina, prepozyta i innych osób, aby otworzyć w Thonon rodzaj uniwersytetu. Wydał przywilej drukarzowi na postawienie dwóch pras i wyznaczył 300 złotych na zakupno potrzebnych materiałów. Wreszcie 12 listopada zatwierdził następujący projekt, przedłożony mu przez apostoła Chablais.
1° Mieszkańcy prowincji Chablais i okręgu Ternier mają żyć według religii katolickiej, a o ile należą do innego wyznania, pozostawić im trzeba odpowiedni czas, bądź na oświecenie się w zasadach katolicyzmu, bądź na sprzedanie dóbr swoich katolikom i opuszczenie Sabaudii. Jeżeliby nie uczynili tego w oznaczonym terminie, należy skonfiskować ich majątki i postąpić z nimi według litery prawa.
2° Nie wolno pod karą, określoną przez Jego Książęcą Wysokość, głosić jakiejkolwiek nowej nauki, ani urządzać publicznych dysput w rzeczach wiary, chyba w zamiarze oświecenia się w niej i w obecności teologów Kościoła katolickiego, albo też innych duchownych osób. Nie wolno w jakikolwiek sposób utrudniać uczęszczania na nabożeństwa katolickie i inne ćwiczenia religijne.
3° Mieszkańcy prowincji Chablais i okręgu Ternier mają zachowywać święta, wigilie, posty i inne przykazania kościelne. Mają brać udział w procesjach pod karą, jaką Jego Książęcej Mości spodoba się ustanowić.
4° Nie wolno nikomu czytać, ani przechowywać u siebie ksiąg heretyckich, potępionych i zabronionych przez Kościół. Ci, którzy te książki posiadają, winni w przeciągu miesiąca złożyć je w ręce osób, w tym celu od biskupa wyznaczonych. Po upływie tego czasu wolno będzie urządzać rewizje w podejrzanych domach, a przestępców podda się cenzurom kościelnym i innym, prawem określonym karom, bez względu na opór lub apelację.
5° W dni świąteczne każdy obowiązany jest bywać na sumie, nieszporach i kazaniu pod karą, zależną od uznania Jego Książęcej Mości.
6° Zabrania się w dni świąteczne otwierać sklepy, nadto w też same dni podczas sumy, nieszporów, procesji i kazań nie wolno przebywać w karczmie, oddawać się grze i tańcom.
7° Rodzice i gospodarze obowiązani są posyłać dzieci, służbę i domowników na naukę katechizmu. W tych dzielnicach miast i miasteczek, w których znajdują się parafie, mają być wyznaczeni odpowiedni dozorcy, których obowiązkiem będzie utrzymywać dokładny spis osób, mających uczęszczać na katechizacje i podawać proboszczom imiona tych, którzy zaniedbują się w tym względzie, aby zastosować przeciw nim odpowiednie środki karne.
8° Edykt, odsuwający od urzędów publicznych osoby, które uparcie trwają przy herezji, ma być wykonany co do formy i treści; nadto nie wolno heretykom spełniać wspomnianych urzędów przez inne, podstawione przez siebie osoby, ani też dopomagać w spełnianiu tychże. Ci, którzy by to uczynili, podlegają wymienionym w edykcie karom.
9° Należy ustanowić komisarzy w celu wykrycia osób, które przyczyniły się do zrujnowania kościołów i plebanij, oraz tych, które sprzedały i kupiły lub przywłaszczyły sobie drzewo i kamień, czy to z ołtarzy, czy też z chrzcielnic i kropielnic. Za wymienione występki mają osoby te ponieść odpowiednią karę. Należy je nadto zmusić, by własnym kosztem odbudowały kościoły i plebanie, zaopatrując je w potrzebne sprzęty.
10° Każdy, kto obecnie dobra kościelne ma w swoim ręku, winien zwrócić je niezwłocznie.
11° Osoby, posiadające akta, papiery, książki rachunkowe i inne dokumenty, tyczące się dochodów kościelnych, mają przed upływem miesiąca złożyć takowe w ręce komisarza, który później doręczy je, komu będzie potrzeba.
12° Osobni komisarze czuwać winni nad tym, aby dzierżawcy wiernie dostarczali oznaczoną w kontraktach ilość zboża na jałmużny, a prowadząc przeszłe rachunki, ściągali od dzierżawców to, co ubogim w dawnych latach ujęto.
13° Dzwony, znajdujące się w Allinges, mają być w terminie dwóch tygodni zwrócone kościołom, do których przynależą, a złożony również w twierdzy Allinges metal ze skruszonych w Thonon, Filly i innych parafiach dzwonów, ma być oddany biskupowi, albo jego delegatom i na ulanie innych dzwonów użyty.
14° Książę bierze pod swoją szczególną opiekę biskupa, prepozyta i innych kapłanów, wraz z ich stołownikami i służbą, nie dopuszczając, aby jakakolwiek szkoda, czy to na osobie, czy na majątku spotkać ich miała. Ogłasza więc panom gubernatorom, urzędnikom i syndykom w prowincji Chablais i w okręgu Ternier, że będą odpowiedzialni osobiście za wszelką krzywdę, poniesioną przez wymienione wyżej osoby.
15° Panowie gubernatorowie i urzędnicy mają czuwać nad ścisłym zachowaniem powyższych artykułów. W tym zaś, co wchodzi w zakres jurysdykcji kościelnej, powinni iść ręka w rękę z przedstawicielami tejże jurysdykcji, przestrzegając wszelkiej słuszności i sprawiedliwości, stosownie do przepisów prawa, edyktów i woli księcia.
Książę sabaudzki pilnie rozważył wymienione artykuły i przyjął je, z pewnymi atoli zmianami. Mając w ostatnich czasach większą styczność z poddanymi, nabył niejednego pod tym względem doświadczenia. Zabronił zatem wyznawać religię protestancką w swoim państwie, zakazał heretykom wydalać się z kraju dla słuchania protestanckich kazań, przebywać zagranicą dłużej niż osiem dni, rozporządzać swoim majątkiem wprost lub ubocznie, w sposób korzystny dla herezji, zawierać związki małżeńskie, chrzcić dzieci, albo nauczać je poza obrębem Kościoła katolickiego. Pod surowymi karami wzbronił przechowywać u siebie lub sprzedawać książki zakazane; polecił heretykom uczęszczać na katolickie kazania, oraz posyłać dzieci, służbę i domowników na katechizacje i nauki. Nakazał przy tym urzędnikom, aby nakładali kary na każdego, kto wprost lub ubocznie odwodziłby kogokolwiek od wiary katolickiej i aby pilnie strzegli wykonania powyższych rozporządzeń. Wreszcie postanowił utworzyć Radę, mającą czuwać nad obyczajami, oraz karać występki, które nie podpadają pod wyroki sądu i prawa, jako to pijaństwo, rozpustę, kłótnie i inne nadużycia. Rada miała się składać z pewnej liczby osób duchownych, z jednego członka korporacji miejskiej, oraz z gubernatora, sędziego prowincji, albo prokuratora skarbowego. Obowiązkiem Rady było ustanowić po miastach i wsiach dozorców dla pilnowania porządku, a w razie potrzeby przysługiwało jej prawo: 1) skazywać na więzienie, 2) grzywny do wysokości 60 sous, 3) i na inne kary, bez przeprowadzenia procedury sądowej.
Dnia 19-go listopada podpisał książę dwa nowe rozporządzenia, mające na celu uchronienie mieszkańców Chablais od konieczności udawania się do Lozanny i do Genewy dla zakupów, sprzedaży, zaciągania pożyczek, oraz na studia i naukę rzemiosł.
Chcąc zapobiec pierwszej niedogodności, nałożył dwa floreny podatku na każdą ośmiokorcową beczkę wina, sprzedaną w Chablais, przeznaczając uzyskany w ten sposób dochód na założenie Skarbca pobożności, to jest banku, gdzie pożyczano by ludowi pieniądze na bardzo niski procent.
Drugą trudność starał się usunąć założeniem tak zwanego Przybytku cnoty, a na pomieszczenie tej instytucji przeznaczył dom skonfiskowany kasztelanowi F. Clerc za zdradę. Instytucja ta miała być pewnego rodzaju szkołą przemysłową, gdzie umieszczano młodych włóczęgów i żebraków na naukę rzemiosł, aby tym sposobem uchronić ich od występków i wychować na pożytecznych członków społeczeństwa.
W trzy dni po podpisaniu wspomnianych dekretów, Karol Emanuel, pozostawiwszy w Thonon dwa oddziały katolickich Szwajcarów, puścił się przez Simplon w drogę do Mediolanu. Miał tam powitać hiszpańską parę królewską, jadącą na ślub do Ferrary.
Dobry ten książę zjednał sobie miłość i uwielbienie wszystkich katolików, a Franciszek, w przedmowie do Traktatu o miłości Bożej, tak się o nim wyraża:
“Księcia cechowała wielka pobożność, której towarzyszyły: roztropność, stałość, wielkoduszność i sprawiedliwość. Dlatego wyżej w nim cenię to, czego wówczas w małym zakątku swojego państwa dla chwały Bożej dokonać zdołał, aniżeli w innych panujących głośne i okazałe czyny…”. “Miał serce tak wrażliwe na działanie łaski, – mówi na innym miejscu (45) – że pozwolił Bogu kierować nim według upodobania. Wszystkich sił i zdolności użył, aby prywatnymi namowami i przykładem dobrych uczynków skłonić lud do powrotu na łono Kościoła. Za jego staraniem po surowej zimie nastąpiła w kraju jakby urocza wiosna. Drzewo krzyża wzniosło zewsząd ku niebu swe ożywcze konary, śpiew kościelny, niby gruchanie gołębicy, rozbrzmiał dokoła, a świeże, kwitnące winnice łaski rozniosły na wsze strony miłą woń życia i zbawienia”.
–––––––––––
Ks. Hamon, Żywot świętego Franciszka Salezego Biskupa i Księcia Genewy, Doktora Kościoła. Przekład z nowego jubileuszowego wydania z 1922 r. dokładnie przejrzanego i poprawionego przez Ks. Gonthier kanonika anezyjskiego i Ks. Letourneau proboszcza Stow. Świętego Sulpicjusza. Tom I. Kraków 1934, ss. 221-254.
Przypisy:
(1) Vignière, wioska w Annecy-le-Vieux, leży na drodze, wiodącej do Thônes.
(2) Na mocy Interimu miano zwrócić katolikom dobra, niegdyś do nich należące, lecz w całym kraju zapewniona była protestantom wolność wyznania.
(3) E. N. XI, s. 334.
(4) Karol August, s. 177.
(5) Obywatel ten, jako komendant twierdzy Chillon, postanowił, przy pomocy kilku mieszkańców kraju Vaud, zrzucić znienawidzone jarzmo Berna. Spisek odkryto, a komendanta uwięziono (1588). Udało mu się umknąć szczęśliwie z więzienia i przedostać do Sabaudii (zob. Gonthier, Oeuvres Hist., t. I, s. 275). Potomstwo Ferdynanda Bouvier żyje do dziś dnia w osobie Franciszka Bouvier, barona Yvoire i brata jego, Filiberta.
(6) Sławny ksiądz du Perron, biskup Évreux, zapatrując się na tę książkę, podobnie jak święty Franciszek Salezy, publicznie oświadczył, że gotów jest wykazać w niej pięćset błędów. Mornay, do żywego urażony, przyjął wyzwanie. Konferencja odbyła się w r. 1600 wobec Henryka IV-go. Du Perron dokazał swego, a Mornay ukorzony, schronił się do zamku w Saumur, swej posiadłości. Henryk, bardziej niż kiedy upewniony o prawdziwości wiary katolickiej, odezwał się do Sully’ego: “Papież protestantów dostał po nosie. – Słusznie go nazywasz papieżem, królu, odparł Sully, bo przyoblecze Perron’a kardynalską purpurą”. Istotnie, wkrótce potem najwyższy Pasterz zamianował Perron’a kardynałem.
(7) De Cambis, t. I, s. 267. – Karol August, s. 196.
(8) Baudry, II, 114.
(9) Karol August, s. 202.
(10) E. N. XI, s. 451.
(11) Kościół św. Hipolita nie był wówczas tak obszerny, jak dzisiaj. Od czasu świętego Franciszka Salezego kilkakrotnie przerabiano go i powiększano.
(12) Kościół ten, założony około 1427 r. dla pustelników reguły świętego Augustyna przez księcia Amadeusza VIII, poświęcony był naprzód świętemu Sebastianowi, a potem, pod nazwą kościoła świętych Maurycego i Łazarza, oddano go do użytku kolegium. Z chwilą zamknięcia tegoż (1860) kościół zamieniony został na szopę. W chwili, gdy to piszemy, burzą jego mury, aby na tym miejscu wystawić gmach pocztowy.
(13) Karol August, s. 201 i 205. – Pastor Viret i Jakub Clerc, jego towarzysz, widząc, że nie zdołają utrzymać się na swym stanowisku, opuścili Chablais.
(14) To rozporządzenie zostało wydane 24-go września.
(15) Guy Joly, pan na Vallon i Dursilly.
(16) Vie de Claude de Granier, s. 319 i 187.
(17) Tomasz Pobel nigdy nie mógł objąć swojej biskupiej stolicy. Zrezygnował z niej w r. 1585. Był przeorem w Ripaille, opatem w Entremont itd. Umarł w 1619 roku.
(18) De Cambis, t. I, s. 297. – Karol August, s. 207.
(19) Karol August, s. 207.
(20) Pomiędzy osobami, które należały do otoczenia legata, Karol August wymienia: nuncjusza Gonzagę, biskupa Mantuy, biskupów z Torcelli i z Termolly, generała Obserwantów, pana Justi, audytora św. Roty, referendarzy Adornę i Ragassona i protonotariusza, pana Malvicin.
(21) Piotr Petit, z Languedoc, w ciągu dwóch czy trzech lat był ministrem w Armoy, potem w Choulex. Złożony z urzędu za pijaństwo i gwałtowne obchodzenie się z żoną i dziećmi, o ile w tym wierzyć można kalwińskim pisarzom, schronił się do Thonon, gdzie z całym przekonaniem przeszedł na łono Kościoła katolickiego. (List z 21-go grudnia 1596 i 27-go listopada 1597 r.). Petit został później (1602) komendantem w Thonon; umarł 15-go października 1621 roku.
(22) Oto treść wierszyka, podanego legatowi, po łacinie:
Major Alexandro, triplices de Marte triumphos
Unus agis, pacem restituisque tribus.
Palladis optata stringis tres fronte coronas;
Victor et asserta religione redis.
His tibi pro meritis trinus qui regnat in aevum
Tergemino sacrum cinget honore caput.
To znaczy: Aleksandrze de Médicis, tyś przeszedł wielkością Aleksandra macedońskiego, gdyż odniósłszy potrójne zwycięstwo nad bogiem Marsem, traktatem w Vervins przytłumiłeś zarzewie wojny pomiędzy trzema wielkimi mocarstwami: Francją, Hiszpanią i Sabaudią. Wracasz teraz jako zwycięzca, zdobywszy potrójną koronę z gałązek Pallady i przywróciwszy religii dawną świetność. Szczęśliwa to wróżba, że kiedyś Trójca Święta otoczy twą skroń potrójnym diademem papieskiej tiary.
(23) Powinszowanie dla księcia składało się z czterech wierszy, w których była wzmianka o zwycięstwach, jakie odniósł nad herezją w Chablais. Oto ich treść: Gorliwość twa, książę i twoje zasługi rokują ci szczęście, godne wielkości twego serca i otóż niebo w swej dla ciebie łaskawości sprawia, że w pełni pokoju większe odnosisz zwycięstwa, aniżelibyś to mógł uczynić na polu bitwy.
(24) Karol August, s. 208 i 209.
(25) Jan. VI, 64.
(26) Przesuwali się kolejno mieszkańcy miejscowości: Armoy, Lyaud, Orcier, Perrignier, Lully, Avully, Bellevaux; Vigny, Brenthonne, Loisin i Bellevaure.
(27) List 118 i 119, XI, ss. 356-363.
(28) Karol August, s. 211 i 212.
(29) De Cambis, t. I, s. 299. – Karol August, s. 213.
(30) O. Jan od św. Franciszka, s. 127.
(31) Zeznanie św. de Chantal, art. 23. – Karol August, s. 214.
(32) Opuscules.
(33) W owym czasie Anglia zostawała pod panowaniem królowej Elżbiety, która tysiące katolików na śmierć męczeńską skazała. Co do Genewy, każdy, kto chciał się tam osiedlić, musiał złożyć przysięgę, iż żyć będzie “według zasad reformacji”. Tak samo było w Szwecji, Danii i Norwegii.
(34) Karol August, s. 218.
(35) Sprawozdanie przesłane do Sykstusa V 12 listopada 1603 r. przez tegoż Berliet, który wkrótce po wspomnianych obradach został mianowany arcybiskupem Tarentu.
(36) To jest ci, którzy uznają mnie za swego monarchę, gdyż biały krzyż był herbem panującego w Sabaudii rodu.
(37) Karol August, s. 218.
(38) “Adeo ut ad septem aut octo viros totum illud virus reductum fuerit”, mówi Mgr. Berliet.
(39) Karol August, s. 219. Historyk ten czyni uwagę, że książę udzielił tylko trzydniowej zwłoki. Grillet przeciwnie utrzymuje, że książę pozwolił im zostać w państwie nie trzy dni, lecz sześć miesięcy, aby mogli dostatecznie oświecić się w wierze; po upływie tego czasu mieli opuścić kraj. To twierdzenie wydaje nam się dokładniejsze, gdyż 15-go października adwokat Desprez był jeszcze w Thonon, skąd pisał do pastorów w Genewie, nagląc ich, aby przyjęli konferencję, proponowaną przez O. Cherubina (zob. Fleury, Les conférences, s. 99).
(40) Te daty są wyjęte ze spisu nowonawróconych, który się przechowuje w archiwum watykańskim. Wydrukowano go po raz pierwszy w Lipsku (Vier Documente, etc.), a następnie umieszczono w drugim tomie dzieła Mém. de l’Académie Salésienne i w książce ks. Gonthier pt. Oeuvres Historiques, t. I, s. 351 i następne.
(41) 14-go października nawrócili się parafianie z Anthy, 19-go października mieszkańcy Yvoire, wreszcie 9-go listopada z Massongy, Nernier, Concise i Thonon.
(42) Karol August, s. 241.
(43) Jałmużny, rozdawane przez zakonników z Ripaille i Filly, pochodziły z dawnych fundacyj. Berneńczycy, po zawładnięciu prowincją Chablais, dla względów politycznych prowadzili dalej to rozdawnictwo jałmużn. Prócz datków, codziennie przy furcie rozdzielanych w postaci chleba, sera i wina, dawali mnisi z Ripaille dwom lub trzem ubogim z każdej parafii w Chablais bony na dary w naturze.
(44) Do Rzymu przyjechał prawdopodobnie 17-go grudnia. Nazajutrz, 18-go, napisał do nuncjusza w Turynie, zawiadamiając go o swym przybyciu do wiecznego miasta. (Oeuvres, t. II, s. XI).
(45) List 204, XII. E. N., s. 234.
Ks. Hamon, Żywot świętego Franciszka Salezego Biskupa i Księcia Genewy, Doktora Kościoła (a). Przekład z nowego jubileuszowego wydania z 1922 r. dokładnie przejrzanego i poprawionego przez Ks. Gonthier kanonika anezyjskiego i Ks. Letourneau proboszcza Stow. Świętego Sulpicjusza. Tom I. Kraków 1934, ss. 109-254.
(Pisownię i słownictwo nieznacznie uwspółcześniono; tytuł artykułu oraz numeracja rozdziałów od red. Ultra montes).
————————————————————————————————————————————————————-
Pozwolenie Władzy Duchownej:
L. 4567/34.
POZWALAMY DRUKOWAĆ.
Z Książęco Metropolitalnej Kurii.
Kraków, dnia 21 kwietnia 1934.
† ADAM STEFAN.
Ks. Stefan Mazanek
kanclerz.
————————————————————————————————————————————————————-
Przypisy:
(a) “Św. Franciszek Salezy (Franciscus Salesius), Biskup, Wyznawca, Doktor Kościoła; – święto 29 stycznia.
Urodził się 21 sierpnia 1567 na zamku Sales pod Thorens (Sabaudia), jako najstarszy syn Franciszka de Sales pana na Nouvelles i Franciszki de Sionnas. Słuchał prawa w Paryżu i Padwie, postanowił jednak zostać kapłanem i przyjął święcenia w r. 1593. W ciągu 4 lat niezmordowaną pracą duszpasterską i bezgranicznym poświęceniem zdobywał z powrotem dla katolicyzmu całkiem już skalwinizowaną prowincję Chablais. W r. 1599 mianowany koadiutorem biskupa genewskiego, po jego śmierci w r. 1602 został biskupem Genewy (stolica w Annecy). Założył seminarium, organizował konferencje dla duchowieństwa i synody. Z św. Joanną Franciszką de Chantal założył zakon wizytek. Nadzwyczajną uprzejmością, dobrocią, łagodnością a zarazem mądrą stanowczością zdobywał tysiące dusz dla Chrystusa i Kościoła. Niezrównany spowiednik, kaznodzieja (b) i pisarz duchowny. (Wstęp do życia pobożnego – Filotea, Traktat o miłości Bożej) (c). Umarł 28 grudnia r. 1622 w Lugdunie; grób w Annecy. Kanonizowany w r. 1665, ogłoszony Doktorem Kościoła w r. 1877, patronem dziennikarzy i literatów w r. 1923″. – Biskup Karol Radoński, Święci i Błogosławieni Kościoła Katolickiego. Encyklopedia Hagiograficzna. Warszawa – Poznań – Lublin [1947], s. 135.
(Przypisy od red. Ultra montes).
© Ultra montes (www.ultramontes.pl)
Cracovia MMVIII-MMIX, Kraków 2008-2009
DUCH
ŚWIĘTEGO FRANCISZKA SALEZEGO
CZYLI
WIERNY OBRAZ MYŚLI I UCZUĆ TEGO ŚWIĘTEGO
–––––––
DUCH
ŚWIĘTEGO FRANCISZKA SALEZEGO
CZYLI
WIERNY OBRAZ MYŚLI I UCZUĆ TEGO ŚWIĘTEGO
PRZEDMOWA TŁUMACZA
Przeglądając uważnie karty historii, widzimy, że w każdym niemal okresie życia ucywilizowanych narodów Opatrzność zsyłała ludzi, których wpływ sięgał daleko poza ich ojczyznę i poza czas, w którym żyli. Są to zwykłe skutki wyższości rozumu, głębokości uczucia, słowem potęgi ducha. Ta siła ducha staje się wtedy zwłaszcza potęgą niedościgłą, która ogarnia miliony serc i sięga poza światy ziemskie: gdy wrodzone zdolności i przymioty duszy ożywia i uświęca łaska Boża, to jest duch Boży, duch Chrystusowy, tak obficie rozlany w Ewangelii, a jednak, w całej pełni, tak niewielu dusz stający się udziałem.
Do liczby tych wybrańców Bożych, co z natury obdarzeni znakomitymi przymiotami duszy, w ciągu życia rozwinęli i spotęgowali je przez usilną i wierną pracę w winnicy Pańskiej, należał, bez wątpienia Święty Franciszek Salezy, o którym współcześni słusznie mówili, że im dawał doskonałe wyobrażenie Chrystusa Pana w czasie czcigodnego pobytu Jego na tej ziemi.
Urodzony w roku 1567 ze znakomitej rodziny Sabaudzkiej, na zamku Sales, od lat najmłodszych dawał dowody wielkich zdolności i większej jeszcze pobożności. Wyższe nauki pobierał w Sorbonie, gdzie między innymi słuchał wykładów sławnego Maldonata; następnie dla kształcenia się w prawie udał się do Padwy. Zawsze umiał on łączyć głębokie studia naukowe z najściślejszym wykonywaniem wszelkich powinności świątobliwego chrześcijanina.
Skoro ukończył nauki, świat otworzył mu szeroko podwoje do tego wszystkiego, co może nęcić i pociągać niedoświadczonego młodzieńca.
Ojciec Franciszka, zakładając na nim całą przyszłość swej rodziny, zaproponował mu najświetniejsze związki małżeńskie, a książę Sabaudzki ofiarował krzesło senatorskie; ale Święty młodzieniec dawno już zdecydował swój wybór: postanowił on poświęcić się wyłącznie służbie Bożej i zbawieniu bliźnich.
Od chwili jak tylko został diakonem, natychmiast, z polecenia biskupa genewskiego Graniera, którego potem został następcą, rozpoczął prace apostolskie, głosząc bezustannie słowo Boże, nie tylko w Sabaudii, ale i w zarażonej kalwinizmem Szwajcarii, w Paryżu i w różnych miastach Francji, a kazania te poparte życiem świętym i tą niezrównaną słodyczą, jaką przed innymi przymiotami jaśniało jego życie, sprawiały zdumiewające skutki. Samych heretyków nawróconych jego wpływem, podają przeszło na siedemdziesiąt tysięcy.
Wśród tych prac prawdziwie apostolskich, wśród najróżnorodniejszych zajęć, którym się oddawał z całą gorliwością, stając się wszystkim dla wszystkich, znalazł ten mąż Boży dość czasu nie tylko na częste korespondencje, ale na pisanie gruntownych dzieł, w których z dziwną prostotą i jasnością wskazywał prostą i bezpieczną drogę do doskonałości chrześcijańskiej. Dlatego też Kościół święty stawia go w rzędzie swych mistrzów i nauczycieli, których doktorami swymi nazywa(1). Dosyć tu przytoczyć Filoteę, czyli Drogę do życia pobożnego, która należy do tej małej liczby książek, niewielkich objętością, ale wielkich duchem, jaki je wypełnia, za co pobożność chrześcijańska złotymi je nazwała.
Niniejsze dziełko, chociaż nie jest pióra św. Franciszka, słusznie jednak owocem jego ducha nazwane być może, gdyż w zupełności usprawiedliwia tytuł, będąc wiernym odbiciem jego pięknej duszy.
Właściwym autorem tego dzieła jest, znakomity nauką i pobożnością, Jan Piotr Camus, Biskup Bellejski, gorący wielbiciel i przyjaciel św. Franciszka Salezego.
Ten uczony Prałat powziął szczęśliwą myśl, częste rozmowy i ciągłe stosunki ze Świętym Biskupem Genewskim obrócić nie tylko na własną korzyść, ale jeszcze spożytkować je dla dobra ogółu wiernych.
Wszystko więc, co słyszał w przedmiocie wiary i moralności od swego Świętego przyjaciela, każde jego wybitniejsze postąpienie, a nawet nic nieznaczące na pozór szczegóły codziennego życia, zapisywał skrzętnie; następnie dopełniwszy te uwagi wypisami, poczerpniętymi z jego listów i dzieł, zebrał je w jedną całość, która istotnie stała się prawdziwym skarbcem praktycznej mądrości i doskonałości chrześcijańskiej. Ale znakomite to dzieło, obok swej wysokiej wartości, grzeszyło brakiem układu, pomieszaniem przedmiotówa nawet częstym powtarzaniem się: toteż wkrótce uznano potrzebę opracowania i skrócenia go, czego dokonał r. 1727 Doktor Sorbony, ks. Callot. Wreszcie, w naszych czasach, ks. Busson, Wikariusz Generalny Diecezji de Montauban, to mnóstwo najciekawszych przedmiotów ułożył wedle pewnego systemu, mając głównie na względzie ogół wiernych. Z tej to właśnie pracy korzystaliśmy przy niniejszym tłumaczeniu. Nadmienić tu wypada, że już przed stu przeszło laty (roku 1770 i 1778) dokonane zostało tłumaczenie Ducha św. Franciszka Salezego na język polski, przez Wizytki krakowskie, podług skrótu Callota; tłumaczenie to jednak pozostawia wiele do życzenia, tak pod względem czystości języka, jak i co do porządku w układzie samego dzieła a przy tym zupełnie ono już wyczerpane zostało. Powyższe tedy przyczyny skłoniły mię do przedsięwzięcia niniejszego przekładu. Pragnę gorąco, aby ten piękny obraz doskonałości życia i świętości duszy wielkiego sługi Bożego oświecał umysły i zapalał serca czytelników niegasnącym nigdy ogniem miłości Boga i bliźniego, która, bez wątpienia, stanowi treść i istotę Ducha świętego Franciszka Salezego.
Duch Świętego Franciszka Salezego czyli wierny obraz myśli i uczuć tego Świętego. Tłumaczył z francuskiego ks. Adolf Pleszczyński K. Ś. T., Warszawa 1882, ss. V-VIII.
Przypisy:
(1) Breve Piusa IX d. 16 listopada 1877 r.
CZĘŚĆ I
O CNOCIE I O DOSKONAŁOŚCI W OGÓLE
ROZDZIAŁ I
NA CZYM ZALEŻY CNOTA
Dosyć pospolitym błędem między nami jest mniemanie, że posiadamy pewne cnoty, ponieważ nie dostrzegamy w sobie przeciwnych im występków. Wiele nawet pobożnych osób spoczywa na tym zdradliwym wezgłowiu, na którym nikt bezkarnie usnąć nie może. Cnotami moralnymi nazywamy pewne usposobienia i skłonności duszy, nabyte jedynie przez ciągle powtarzające się czyny, tym cnotom odpowiednie.
Być np. łagodnym wtedy, kiedy nikt się nam nie sprzeciwia, nie gniewa nas, nie drażni, nie jest bynajmniej osobliwością; przeciwnie, byłoby to bardzo dziwnym, gdybyśmy mieli być kwaśni i gniewliwi dla tych, którzy nam chętnie ulegają i starają się nam dogodzić. Nawet zwierzęta dzikie dają się oswoić tym, którzy się z nimi obchodzą łagodnie. Niewielką jest rzeczą, mawiał św. Grzegorz, być dobrym z dobrymi; ale być dobrym ze złymi, czynić dobrze tym, którzy nas prześladują, mówić łagodnie i z miłością o tych, którzy szarpią naszą sławę: jest to stać się wyższym nad namiętności i być podobnym do wyniosłych szczytów górskich, które sięgają poza granice burz i nawałnic.
Ci, którzy mówią tak pięknie o łagodności np. i cierpliwości, a sami ledwie ze skóry nie wyskoczą, za najmniejsze słowo obrażające, albo się na nie gorzko przed innymi skarżą, okazują dowodnie, że cnoty te na ustach tylko a nie w sercu mają.
Cnoty męstwa, i mocy cnoty, mówił nasz Święty, nie nabywamy nigdy w czasie pokoju, tj. dopóki nie jesteśmy doświadczani przez pokusę przeciwną cnocie. Ci, co są bardzo łagodni, nie doznając żadnych przeciwności, i którzy nie nabyli tej cnoty przez zwalczanie siebie samych, mogą być zapewne bardzo wzorowi i budujący; ale gdy przyjdzie czas próby, ujrzymy ich natychmiast wzburzonych, co dowodzi, że ta ich łagodność nie była cnotą doświadczoną i mężną; była ona raczej urojoną, niż rzeczywistą. Zupełnie jest co innego przestać popełniać jakiś występek, a mieć cnotę mu przeciwną. Wielu ludzi wydaje się nam cnotliwymi, a przecież nie mają oni wcale prawdziwej cnoty, bo jej nie nabyli przez usilną nad sobą pracę. Zdarza się często, że namiętności nasze pozostają uśpione i przytłumione; ale jeżeli w czasie tego spoczynku nie uzbrajamy się w siłę do odparcia i zwalczenia ich, gdy się obudzą i powstaną przeciwko nam, w walce z nimi pokonani będziemy.
Dlatego, bądźmy zawsze pokornymi i nie sądźmy też, że posiadamy cnoty, chociażbyśmy nie popełniali nawet dobrowolnie i z rozmysłem przeciwnych im występków.
ROZDZIAŁ II
JAKIE CNOTY NAD INNE PRZEKŁADAĆ NALEŻY
Oto w jaki sposób nasz Święty oceniał cnoty:
1. Wolał On zawsze te cnoty, do których pełnienia częściej zdarza się nam sposobność, jak inne, które rzadziej wykonywać możemy.
2. Wymagał, aby nie sądzono o wartości nadprzyrodzonej cnoty z zewnętrznego jej wykonania. Wobec Boga, mówił On, cenę naszym cnotom nadaje tylko stopień miłości, który towarzyszy ich wykonaniu, nie zaś blask, jaki je otacza. Któż nie widzi, że liczne drobne czyny cnotliwe więcej podnosząchwałę Boga, niż inne rzadkie świetniejsze wprawdzie, ale mniej ożywione miłością Bożą?
3. Wynosił cnoty ogólne, to jest takie, które wpływają na większą ilość czynów, nad te których wpływ jest ograniczony. I tak: wyjąwszy miłość, jako królowę wszystkich cnót, stawił On na pierwszym miejscu modlitwę, która jest pochodnią innych; pobożność, która poświęca wszystkie nasze czyny służbie Bożej; pokorę, która nas uczy mało cenić siebie samych i własne czyny; łagodność, która raczej ustępuje niż się opiera; cierpliwość, która znosi wszystko bez szemrania: Święty stawił te cnoty przed wielkodusznością, szczodrobliwością, umartwieniem, czystością, prostotą, ponieważ te ostatnie mają prawie wyłącznie jeden oznaczony przedmiot na celu.
4. Cnoty świetne i rozgłośne miał trochę w podejrzeniu. Ich rozgłos, mówił On, jest niebezpieczny, bo podnieca próżność, tę prawdziwą truciznę cnoty.
5. Ganił tych, którzy w ocenieniu cnót, stosowali się do sądu ogółu, złego w podobnym przedmiocie sędziego. “Wyliczajcie, mówi On w swojej Filotei, cnoty najlepsze, a nie najokazalsze”. Jeżeli do trafnego ocenienia dzieł sztuki, potrzeba nam koniecznie iść za sądem znawców, czyż rozsądnym jest, mierzyć szacunek swój dla cnót, miarą opinii w tym względzie świata, tego świata tak nieumiejętnego w nauce świętych, tak pełnego złości, żądz i pychy?
6. Święty Biskup ganił również i to, gdy chciano ćwiczyć się w ulubionych sobie cnotach więcej jak w tych, do których zobowiązywały: urząd, powołanie i obowiązek. Znaczyło to, mówił, służyć Panu, nie według czcigodnej Jego woli, ale według natchnień własnej natury. Bogu, dodawał On, podoba się tylko to, co się czyni w duchu wiary, wyrzeczenia się siebie i dla podobania się Jemu; On odrzuca nasze dzieła, jeżeli źródłem ich jest własne upodobanie lub interes osobisty.
ROZDZIAŁ III
O MAŁYCH CNOTACH
Lubo nasz św. Biskup posiadał najwznioślejsze cnoty, niemniej jednak miał szczególne upodobanie i w takich, które wydają się najmniejszymi w oczach ludzi.
Każdy, mówił On, chce posiadać cnoty świetne, przywiązane do szczytu krzyża, bo te z daleka widzieć i uwielbiać można; ale mało jest takich, którzy by lubili zbierać te drobne kwiateczki, rosnące w cieniu u stóp drzewa Żywota: a jednak one są najbardziej pachnące i najlepiej zroszone krwią Jezusa Chrystusa.
Sposobności do wykonywania wielkich cnót zdarzają się rzadko; ale w zwykłych cnotach ćwiczyć się można zawsze i wszędzie. Zaiste, nagromadzilibyśmy dla siebie wielkie skarby duchowe, gdybyśmy używali każdej chwili życia na służenie Bogu w pokorze i w gorącej miłości. Naśladujmy w tym względzie roztropność oszczędnego człowieka, który zbierając skrzętnie skromny, codzienny zarobek, staje się w końcu właścicielem ogromnego majątku.
Przypomnijmy jeszcze tutaj, że mało są warte dzieła wielkich cnót, jeżeli ich nie spełniamy z wielką miłością. Sama tylko miłość nadaje, wobec Boga, wartość naszym czynom. Z nią, kubek zimnej wody, podany bliźniemu, zasługuje na żywot wieczny; z nią dwa pieniążki wdowy ewangelicznej miały większą wartość, wedle wyroku Samego Zbawiciela, jak znakomite dary bogaczów wświątyni jerozolimskiej.
Znosić chętnie zły humor i niedoskonałości bliźniego, a nawet wzgardę innych i własną nędzę, cierpieć z radością małe niesprawiedliwości, upokorzenia, wyrzuty niezasłużone, natrętność; spełniać czynności pośledniejsze od swego stanu, odpowiadać uprzejmie na słowa pełne goryczy albo uszczypliwości; nie gniewać się za odmowę spełnienia nam danej usługi a z wszelką przyjmować wdzięcznością od innych usługę; uniżać się przed równymi i niższymi a z podwładnymi i sługami obchodzić się z dobrocią: wszystko to wydaje się małym dla tych, którzy szukają rozgłosu i chwały.
Tego rodzaju ludziom trzeba cnót, że tak powiemy, wspaniałych, aby jednały sławę; ale nie one to czynią nas Bogu miłymi. Kto chce być sługą Chrystusa, nie dba zupełnie o przypodobanie się ludziom, i wnet stanie się Jego nieprzyjacielem, jeżeli zapragnie przyjaźni świata, jego oklasków i zaszczytów.
ROZDZIAŁ IV
MAGDALENA U STÓP KRZYŻA
Nasz Święty miał szczególne upodobanie w obrazach przedstawiających św. Magdalenę u stóp krzyża. Nazywał On je swoją księgą, swoją biblioteką.
Widząc raz podobne malowidło w moim domu, mówi Biskup Bellejski: “O, zawołał On, jakąż ta pokutnica korzystną zrobiła dla siebie zamianę! Ona wylała łzy swoje na stopy Jezusa Chrystusa, a stopy te odpłaciły jej krwią – ale krwią, która zmyła wszystkie jej winy. O! jak powinniśmy cenić sobie, dodał, te drobne cnoty, które rosną u stóp krzyża,ponieważ zroszone są najdroższą krwią Syna Boskiego”.
– A któreż to są owe cnoty, spytałem?
– Oto pokora, odpowiedział mi, cierpliwość, łagodność, łaskawość, znoszenie ułomności bliźniego, pobłażliwość, słodycz serca, dobroduszność, serdeczność, współczucie, przebaczanie uraz, prostota, szczerość i tym podobne. Cnoty te są jako fiołki, co się lubują świeżością cienia, co karmią się rosą, co chociaż nie odznaczają się świetnością, pociągają jednak wszystkich swą miłą wonią.
– A znajdująż się jeszcze inne, pytam, na wierzchołku krzyża?
– I owszem, odpowiedział mi, jest ich jeszcze wiele, i cnoty te są wielkiej zasługi, jeżeli im towarzyszy wielka miłość. Te zaś są: roztropność, sprawiedliwość, wspaniałość, żarliwość, hojność, jałmużna, męstwo, czystość, umartwienia zewnętrzne, posłuszeństwo, bogomyślność, stałość, wzgarda bogactw i zaszczytów i inne tego rodzaju. Cnoty te same przez się są świetniejsze nad inne, i jeżeli je ożywia duch miłości, mają także wartość nadprzyrodzoną bardzo wysoką; lecz niestety! zwykle nie tak się dzieje w praktyce; są one wyżej nad inne cenione, głównie dlatego, że są rozgłośne i jednają poważanie ludzi. A jednak powinny być one uprawiane jedynie dlatego, że się więcej Bogu podobają i że podają nam sposobność do okazania Mu większej miłości.
ROZDZIAŁ V
CZĘSTO POŻYTECZNYM JEST UKRYWAĆ SWE CNOTY
Pewien prałat odwiedził raz św. Biskupa i był przez niego przyjęty, według zwyczaju, ze wszelką uprzejmością i ugaszczany przez dni kilka. W piątek, Święty udał się do pokoju swego gościa i prosił go do stołu na wieczerzę. Na wieczerzę! odpowiedział gość, o nie! dziś nie jest dzień wieczerzy; tak mało robimy dobrego, że dobrze jest przynajmniej raz w tydzień, w piątek, przepościć. Święty zostawiwszy mu swobodę, posłał do jego pokoju lekki posiłek, a sam poszedł do stołu wraz ze swoim otoczeniem i z kapelanami onego prałata. Gdy już wieczerzali, kapelani ci, mówiąc o swoim prałacie, zapewniali, że on tak był ścisłym w wykonywaniu ćwiczeń pobożnych i umartwień, iż nigdy nie dozwalał sobie żadnych zwolnień. Jeśli przyjął, na przykład, jakieś zaproszenie na dzień, w którym dobrowolny post sobie naznaczył, siadał wprawdzie do stołu, ale tak się posilał, ile mu na to pozwalały ścisłe prawidła postu.
Raz, kiedyśmy rozmawiali o świętej wolności dzieci Bożych, błogosławiony Biskup wspomniał mi tę historię, co podało mu sposobność do zrobienia następujących uwag. Uprzejmość, mówił On, jest córką miłości. Zresztą, jak posłuszeństwo czasem lepsze jest od ofiary, tak samo, w pewnych okolicznościach, lepszą odpostu będzie ochotna względność na wymagania gościnności.
Nie należy tak przywiązywać się do ćwiczeń, choćby najpobożniejszych, żebyśmy ich czasem nie mogli przerwać, dla słusznych przyczyn. Zdarzyć się bowiem łatwo może, że pod pozorem stałości umysłu zakrada się miłość własna, która sprawia, że więcej przywiązujemy się do środków, jakimi są praktyki pobożne, niż do celu, jakim jest Bóg, do którego one prowadzić powinny.
A co się tyczy przedmiotu, o którym mówimy, dorzucił św. Biskup, to gdyby w takiej okoliczności, ten jeden post piątkowy był przerwany, ukryłby wiele innych postów ściśle zachowanych. Zaiste, ukrycie przed okiem ludzi dzieł tego rodzaju, nie mniejszą ma zasługę, jak ją mają same te dzieła. Bóg jest Bogiem ukrytym, i chce aby Mu w skrytości służono (1). Prałat ten mógł umartwienie swoje odłożyć na sobotę albo na dzień inny. Wreszcie, mógł je zupełnie opuścić, bo do tego nie był obowiązany ślubem, albo zastąpić wykonaniem jakiej innej cnoty, nie mniej, w tej okoliczności, godnej zasługi, np. cnoty uprzejmości.
ROZDZIAŁ VI
CNOTA NIE PRZESZKADZA SPRAWIEDLIWEMU UPADAĆ SIEDEMKROĆ DZIENNIE (1); WYJAŚNIENIE TYCH SŁÓW
Pewna pobożna dusza rozmyślając nad tym ustępem ksiąg świętych i trzymając się zbyt litery, popadła w nadzwyczajne udręczenie. Jeżeliż tak jest ze sprawiedliwym; mówiła ona, ileż razy muszę ja upadać, która nie jestem sprawiedliwą! I gdy w rachunku sumienia, który czyniła co wieczór z największą pilnością, zdarzyło się jej często nie dorachować siedmiu błędów, stawało się to jej źródłem niepokoju i niewymownego zamieszania ducha.
Dla pozbycia się tego zmartwienia udała się ona po radę do naszego św. Biskupa, i oto co On jej odpowiedział:
“Nie powiedziano, w tym miejscu Pisma św., które mi przytaczasz, że sprawiedliwy widzi i czuje, jakoby siedem razy na dzień upadał; ale tylko że upada siedem razy. A zatem on i powstaje siedem razy, nie wiedząc o tych powstaniach. Nie martw się więc tym bynajmniej, ale idź z pokorą i wyznaj coś w sobie spostrzegła; to zaś czegoś nie spostrzegła, poleć miłosierdziu Tego, który podkłada rękę swoją pod tych, którzy upadają bez złej woli, aby się nie rozbili, i tak ich prędko i z lekka podnosi, iż się nawet nie spostrzegają, że upadli, bo ręka Boska podźwignęła ich z upadku, ani że powstali, bo ona ich podniosła tak szybko, że nawet o tym nie pomyśleli”.
Znajdują się takie dusze, które nie mają dosyć baczności na siebie, i przecie nigdy nie rozważają postępków swoich; inne znów nazbyt o tym myślą i upadają w nieznośne zamieszanie. Należy unikać obu tych ostateczności, zarówno niebezpiecznych. “Jest to pewnym, mówi ten Święty, że póki otoczeni jesteśmy tym ciałem tak ociężałym i tak skazitelnym, zawsze nam na czymś zbywa. Nie wiem, czym ci kiedyś nadmienił: że potrzeba mieć cierpliwość dla wszystkich, a najpierw względem siebie samych, gdyż sami siebie bardziej niecierpliwimy, jak ktokolwiek inny, odkąd umiemy rozeznawać między starym a nowym Adamem, między wewnętrznym a zewnętrznym człowiekiem”.
Tęż samę naukę zaznacza On w swojej Filotei, gdzie powiada, że najlepszym sposobem ćwiczenia się w łagodności jest znosić cierpliwie nasze własne niedoskonałości, (wszelako bez podchlebiania sobie) pracując nad poprawą z energią ale bez niepokoju, stale, ale ze spokojem duszy.
ROZDZIAŁ VII
PO CZYM MOŻEMY POZNAWAĆ POSTĘP NASZ W CNOCIE
Pomiędzy środkami, które mogą służyć do poznania, czy robimy postęp w cnocie, nasz Święty stawia na pierwszym miejscu upodobanie w napomnieniach. Jak bowiem jest znakiem dobrego żołądka, kiedy trawi łatwo grube potrawy i twarde mięsa, tak też równie jest znakiem zdrowia duchowego, kiedy możemy mówić z Prorokiem: Sprawiedliwy będzie mię karał miłosiernie i będzie mię strofował, lecz olejek grzesznika (pochlebcy) niechaj nie tłuści głowy mojej(1).
Podobne usposobienie dowodzi, że wady, w które popadamy, zachodzą raczej z prędkości, z nieuwagi, z ułomności, a nie ze złości i rozmysłu. Kto kocha napomnienia, kocha cnotę, przeciwną błędowi, o który go strofują. Chory, pragnący zdrowia, przyjmuje mężnie, a nawet z radością, lekarstwa, jakie mu podają, chociażby najbardziej przykre i gorzkie; podobnie i ten, kto pragnie cnoty, (tego prawdziwego zdrowia duszy), uznaje wszystko łatwym, co służy do jej nabycia, lub do odzyskania jej.
Inny sposób poznawania, czy robimy postęp w cnocie, jest korzystanie z każdej sposobności do ćwiczenia się w pokorze.
Te zaś sposobności są dwojakiego rodzaju: jedne czynne, kiedy my sami upokarzamy się; drugie bierne, kiedy nas inni upokarzają. Pierwsze przyjmujemy zwykle ochotnie, drugie z oburzeniem odtrącamy. Chcemy się upokarzać, ale nie znosimy, aby nas upokarzano. A jednak jest to pewnym, że nawet upokorzenie lekkie, jakieś mało-znaczące upomnienie, czynione nam ze strony innych, nierównie jest dla nas pożyteczniejszym, jak to, które pochodzi od nas samych, choćby ono było daleko surowsze. Nasz własny wybór psuje zwykle najlepsze nasze czyny. Często, kiedy uczynki nasze mamy za owoce pełne soku łaski, są one podobne do jabłek rosnących na brzegach morza martwego, co choć na zewnątrz piękne i pociągające, wewnątrz mieszczą tylko proch i popiół.
ROZDZIAŁ VIII
O RÓŻNYCH RODZAJACH UCZYNKÓW
Nasze uczynki, ze względu na zbawienie mogą być czworakie, a mianowicie: żywe, martwe, zamarłe i ożywione.
Uczynki żywe są te, które będąc dokonane w stanie łaski poświęcającej i z pobudek nadprzyrodzonych, mają w sobie pierwiastek życia wiecznego i zasługują na niebo.
Uczynki martwe nie mają w sobie tego pierwiastku życia, ponieważ dokonane były w grzechu śmiertelnym. Uczynki te, jakkolwiek moralne i ze swej natury dobre, nie są jednak takimi ze względów nadprzyrodzonych; są one jako gałęzie bezpłodne, które nie mogą wydać żadnego owocu dla nieba, ponieważ nie są zapłodnione miłością.
Uczynki zamarłe są te, które będąc spełnione w stanie łaski i z pobudek wiary, były żywymi i mającymi zasługi dla zbawienia, lecz zostały następnie sparaliżowane przez jakiś grzech śmiertelny, późniejszy i straciły wszelką wartość nadprzyrodzoną; pozostają one w tym stanie śmierci, dopókąd łaska poświęcająca nie wyprowadzi ich z niego i nie przywróci im pierwotnego życia.
Uczynki ożywione są te, które poprzednio były zamarłe, a następnie zostały ożywione i jakby wskrzeszone, przez powrót duszy grzesznika do życia łaski. Gdy się to nawrócenie dokona wszystkie dzieła święte, spełnione przed upadkiem, ożywiają się, nabierają znów w oczach Boga, wartości pierwotnej i odzyskują moc swej zasługi i uświęcenia. Były one podobne do drzew, których siły żywotne ubezwładniła srogość zimy; ale zaledwie ogrzało je ciepło wiosennego słońca, znów one kwitną, wydają liście i owoce, bo odżył w nich pierwiastek życia, który był dłużej lub krócej zmartwiał przez ostre zimna.
Co się tyczy uczynków dobrych, dokonanych w stanie łaski poświęcającej, ale nie z pobudek nadprzyrodzonych, te choć są zupełnie dobrymi, nie mają jednak żadnej istotnej wartości dla zbawienia. Bóg obiecał nagrodę wieczną za te tylko czyny, które z pobudek nadprzyrodzonych spełniamy.
ROZDZIAŁ IX
ŚLUB PODNOSI ZASŁUGĘ CZYNÓW CNOTLIWYCH
Nie ulega wątpliwości, że post na przykład ślubowany, doskonałym jest i większej zasługi aniżeli post do którego nie jesteśmy wcale zobowiązani ślubem. Oto powody tego, według nauki Doktora anielskiego.
1. Ślub, jako akt pobożności, która jest jedną z najpierwszych cnót moralnych, więcej znaczy ze swej natury aniżeli post. Ta zacność cnoty pobożności dodana do zacności postu, powiększa jego wartość i nadaje mu doskonałość, jakiej nie miał sam przez się.
2. Kto pości zobowiązany do tego ślubem, ofiaruje nie tylko owoc ale i drzewo samo. On nie tylko że pości, ale co więcej przez ślub, zrzekł się swobody nieposzczenia.
3. Ślub dodaje ścisły obowiązek do aktu postu, obowiązek, od którego zwolnić może tylko dyspensa, albo bardzo ważna przyczyna. Tym sposobem, ślub krępując wolę, dodaje jej siły i czyni ją stalszą i pewniejszą w wykonaniu przedsięwzięcia.
4. Nasz św. Biskup dodaje, iż dobro jedno przyłączone do drugiego dobra, musi je jeszcze lepszym uczynić.
Ale nie zapominajmy, że przed Bogiem tylko miłość nadaje rzeczywistą cenę naszym czynom; pościć więc, nie będąc do tego obowiązanym ślubem, ale z gorącą miłością Boga, jest dziełem większej zasługi, niż gdyby się to czyniło wskutek ślubu, ale z mniejszą miłością. To właśnie powinno zniewalać osoby pełniące dobre uczynki ślubowane, aby się starały wykonywać je w miłości i z miłości, jeżeli nie chcą stracić zasługi za nie przed Bogiem.
ROZDZIAŁ X
NALEŻY PRAGNĄĆ DOSKONAŁOŚCI
Nasz Święty bardzo cenił dobre pragnienia. Od dobrego ich kierunku, mówił On, zależy nasz postęp na drodze zbawienia.
W rzeczy samej, ażeby postępować w miłości Bożej, która całą naszą doskonałość stanowi, trzeba mieć ustawiczne pragnienie kochania Boga coraz bardziej; trzeba stać się podobnym do tych ptaków tajemniczych, widzianych przez proroka Ezechiela, które leciały ciągle naprzód, nie zwracając się nigdy poza siebie, albo do wielkiego Apostoła, który postępował bezustannie ku wytkniętemu celowi, nie oglądając się wcale na przebytą już przestrzeń. W rzeczach bowiem duchowych, nade wszystko zaś w miłości Bożej, jakikolwiek zrobilibyśmy postęp tu na ziemi, nie dojdziemy nigdy do zupełnej doskonałości.
Miłość może i powinna zawsze postępować wyżej, bo ona dosięgnie szczytu tej świętej drabiny aż dopiero w niebie!
Święty Biskup lubił powtarzać te słowa św. Bernarda: Amo quia amo, amo ut amem. Kocham Boga, ponieważ Go kocham, i kocham, abym Go kochał (1).
Nie dość mocno kocha Boga ten, kto nie pragnie kochać Go jeszcze coraz więcej.
Wielkie dusze nie zadawalniają się tym, że kochają Boga, z całego serca, ponieważ wiedząc, że On jest godzien być kochanym nieskończenie więcej, aniżeli może ich serce, chciałyby mieć jak największą zdolność kochania, aby Go kochać jak najbardziej.
ROZDZIAŁ XI
DALSZY CIĄG TEGO SAMEGO PRZEDMIOTU
Pomiędzy pragnieniami ziemskimi a pragnieniami niebiańskimi, zachodzi tak wielka różnica, jaka jest pomiędzy czasem a wiecznością. Daniel, Dawid i wszyscy święci byli mężami pragnień, ale pragnień niebiańskich. Tych pragnień nie możemy mieć nigdy dosyć; one to są skrzydłami, które nas podnoszą do Boga, owymi skrzydłami gołębicy, o jakie prosi prorok, aby być zaniesionym na łono prawdziwego spoczynku. Ale pragnień ziemskich, które zwracają się jedynie do dóbr znikomych tego świata, tych nie możemy mieć nigdy dosyć mało. Św. Augustyn nazywa je lepem skrzydeł duchowych. Trzeba też je powściągać stale bez względu na wszelkie pozory, które im dają do nas przystęp: bo pragnienia ziemskie są jako szkodliwe zwierzęta, co pustoszą winnicę naszej duszy.
Dusza św. Biskupa była całkowicie wolną od tych pragnień, o czym wiemy z następujących jego słów: “Chcę mało, a to, co chcę, chcę jeszcze mniej; nie mam prawie zupełnie pragnień, ale gdybym się na nowo urodził, nie miałbym żadnych”. I prawdę powiedziawszy, ziemia niewiele warta, a niczym jest dla tych, którzy pragną nieba. Czas jest tylko cieniem przemijającym dla tych, co dążą do wieczności. Dusza, która tęskni za mieszkaniem wiecznym, nie znajduje tu na ziemi celu godnego swych pragnień.
Chociażby należało mieć dla Boga miłość nienasyconą i bez granic, ponieważ miłość Boża nie ma miary, jednak Święty uczy nas w swoim Teotimie, że nasza obojętność powinna rozciągać się nawet do postępu w cnotach, nawet do rzeczy, które się odnoszą do służby Boga i do darów łaski. Albowiem niewątpliwą jest prawdą, że namiętność pragnienia, chociażby przedmiot jej był najszlachetniejszy, potrzebuje być ustawicznie trzymaną na wodzy, bo ostatecznie jest to zawsze namiętność, która jako rumak ognisty, niehamowany wędzidłem, unosi nas pomimo naszej woli i wymyka się w końcu spod jej władzy zupełnie.
ROZDZIAŁ XII
NIEMOŻLIWĄ JEST DOSKONAŁOŚĆ BEZ WEWNĘTRZNEGO ODRODZENIA
Święty Biskup mawiał często, że łaska Boska, w swoich sprawach działa wedle porządku, jaki zachowuje natura w tworzeniu dzieł swoich. Natura rozpoczyna tworzenie każdej istoty od jej wnętrza; na przykład, nasienie rozwija się, rośnie i kiełkuje w ziemi, zanim wyda roślinkę na zewnątrz.
Podobnie i łaska Boża rozpoczyna działanie swoje wewnątrz nas, to jest, w duszy naszej; ją najpierw przetwarza a potem przez nią zmienia i całe życie nasze zewnętrzne.
Stosownie do tej prawdy postępował nasz Święty, kiedy chciał jaką duszę zwrócić od życia światowego do życia chrześcijańskiego. Nie mówił On jej wtedy, ani o zmianie stroju, ani o żadnej zewnętrznej rzeczy, ale zwracał się wprost do serca, wiedząc dobrze, że gdy ta twierdza zostanie zdobytą i reszta niedługo się ostoi. Gdy ogień miłości Bożej ogarnie serce, wszystko, co nie jest z Boga, wyda się nam bez wartości i porzucamy to z łatwością.
Razu jednego mówił ktoś św. Biskupowi ze zdziwieniem, że pewna osoba zacna i wielkiej pobożności, zostająca pod jego kierunkiem, nie przestała jeszcze nosić zausznic. “Zapewniam Cię, odpowiedział On, że osoba ta przystępuje do spowiedzi, okryta zawsze tak długim welonem, że nie wiem wcale jak wygląda. Zresztą, Rebeka, która równie była cnotliwą, jak ta osoba, nie utraciła, sądzę, nic ze swej świątobliwości, że nosiła zausznice dane jej przez Eliezera, w upominku od Izaaka”.
Ta sama osoba kazała przyozdobić brylantami złoty krzyżyk, który nosiła na sobie; z tego powodu obwiniono ją przed Świętym o próżność. To, co uważacie za próżność, powiedział On, w moich oczach jest aktem pobożności, który mię buduje. Daj Boże, dodał, aby wszystkie krzyże były ozdobione brylantami! Użyć w taki sposób rzeczy zbytku światowego, znaczy obrócić łupy egipskie, na służbę przybytku. Zdobić sztandar zwycięski naszego zbawienia, jest to szczycić się w krzyżu Jezusa Chrystusa.
ROZDZIAŁ XIII
PIĘKNE ZDANIE TAULERA O DOSKONAŁOŚCI
Święty Biskup cenił bardzo jedno piękne zdanie Taulera, jakiego tenże nauczył się od prostego wieśniaka, który był mu mistrzem w życiu duchownym. Gdy zapytano tego wielkiego ascety, gdzie znalazł Boga: “Tam, odpowiedział, gdzie straciłem siebie samego, a gdzie siebie samego znalazłem, tam utraciłem Boga”. Znaczenie tych słów przypomina nam dwa przeciwne sobie miasta: Babilon i Jerozolimę. Miłość własna człowieka, górując nad miłością Boga, zbudowała pierwsze z tych miast, które rozciąga się daleko, bo prowadzi aż do nienawiści Boga. Miłość Boga, panując nad miłością własną człowieka, wzniosła Jeruzalem, miasto święte, które rozciąga się równie daleko, bo prowadzi aż do nienawiści siebie samego.
Z tego wynika, że grzech niczym innym nie jest, jak odwróceniem się od Stwórcy a oddaniem się stworzeniu; łaska zaś, nawracając nas, sprawia tylko przeciwną zmianę, to jest, odrywa nas od stworzenia, a zwraca napowrót do Stwórcy. Tego to właśnie naucza nas Duch Święty, mówiąc, że nikt nie może służyć dwom panom: Bogu i mamonie(1), i że światłość nigdy w zgodzie z ciemnością być nie może, ani też Chrystus z Belialem (2).
Umrzeć sobie i swoim namiętnościom aby żyć wedle nauki Jezusa Chrystusa: Oto prawdziwe życie i doskonałość chrześcijańska. Umierać dla Jezusa Chrystusa, aby żyć wedle natury i namiętności: oto droga, która prowadzi do śmierci wiecznej. Jeżeli żyjecie według ciała, mówi Apostoł, pomrzecie, ale jeśli według ducha sprawy ciała umorzycie, tedy żyć będziecie(3).
Przypisy:
(1) Mt. VI, 24.
(2) 2 Korynt. VI, 14.
(3) Rzym. VIII, 13.
ROZDZIAŁ XIV
O RÓŻNICY POMIĘDZY GRZECHEM POWSZEDNIM A NIEDOSKONAŁOŚCIĄ
Nasz święty Biskup mawiał, że grzech powszedni jest zawsze w woli, bez zezwolenia której nie może być grzechu. Niedoskonałość przeciwnie, jest to poruszenie złe, bez rozmysłu uprzedzające zezwolenie woli. Na przykład śmiać się niepomiarkowanie z dobrowolnym upodobaniem, nie troszcząc się o mogące powstać stąd zgorszenie, jest grzechem powszednim; ale będąc niespodzianie pobudzonym do śmiechu, wybuchnąć nim mimowolnie, jest tylko niedoskonałością. Gniew dobrowolny może być grzechem powszednim; ale gdy spostrzegłszy się, natychmiast go potępimy i powściągniemy, staje się zwykłą niedoskonałością. Dlatego też zwykłe niedoskonałości nie są zupełnie przedmiotem spowiedzi, gdyż nie stanowią materii dostatecznej do ważnego rozgrzeszenia.
Co innego grzechy powszednie, te są dostateczną materią rozgrzeszenia, ale niekonieczną, bo można i w inny sposób otrzymać za nie przebaczenie.
Taką wskazówkę dał raz nasz Święty pewnej pobożnej duszy, której wprzód oznajmił, że to z czego się oskarżała, były same niedoskonałości, nie potrzebujące rozgrzeszenia.
Wiedzieć o tym rozróżnieniu jest pożytecznym, chociaż i dusze nie znające go, dojść mogą do wysokiej doskonałości.
ROZDZIAŁ XV
DOSKONAŁOŚĆ NIE SPRZECIWIA SIĘ ŻADNEMU POWOŁANIU
Każdy, mówi Paweł św., w którym wezwaniu jest wezwan, w tym niechaj trwa (1). Jedną ze szczęśliwości tego życia jest, bez wątpienia, umiłowanie stanu, w jakim nas Bóg postawił. Kto pożąda innego, nie znajdzie nigdy pokoju. Źle przyjmujemy zwykle gościa, którego chcemy się pozbyć. Jednak w tym, jak i w innych rzeczach, trzeba unikać wszelkiej przesady. Szacunek zbytni dla swego powołania zawsze kryje w sobie pewne próżności. To uczucie uwydatnia się w częstych i przesadnych pochwałach swego stanu, a nade wszystko w pogardzie, z jaką mówimy niekiedy o innych powołaniach. Mówić: ja nie jestem, jako inni ludzie (2), jest to stawać się podobnym do faryzeusza, który nie wyszedł ze świątyni usprawiedliwionym.
Oto jak mówi w tym przedmiocie święty Biskup do zakonnic nawiedzenia (*): “Córki nawiedzenia będą zawsze pokornie mówiły o swoim małym zgromadzeniu, przenosząc nad nie wszystkie inne co do ich zacności i powagi, ale jednak nad wszystkie inne swoje własne będą najbardziej miłowały, i przy nadarzonej sposobności zaświadczą chętnie, jak błogo żyją w tym powołaniu. Podobnie mężatki powinny przenosić swych mężów nad wszystkich innych, nie we względzie godności, lecz uczucia. Podobnie każdy ojczyznę swą, nad inne, nietyle w szacunku, ile w miłości przenosi, a każdy żeglarz więcej ceni okręt, na którym podróżuje, niż inne chociaż bogatsze i lepiej zaopatrzone. Wyznawajmy otwarcie, że inne zgromadzenia są lepsze, bogatsze i doskonalsze, ale jednak bynajmniej nie powabniejsze i nie pożądańsze dla nas: ponieważ Pan nasz chciał, ażeby to było naszą ojczyzną i naszą łódką, i aby serce nasze zaślubione było z tym zakonem”. Najlepiej jest dziecku na łonie jego matki, a najzdrowszy i najmilszy pokarm dla niego mleko matczyne.
Przypominam sobie, że święty Biskup, w szczególny sposób chwalił przyjaciela swego biskupa z Sal (Juvenala Ancynę), za to, że ten mąż świętobliwy, będąc kapłanem kongregacji świętego Filipa Neriusza w Rzymie, rzadko kiedy mówił o tym zgromadzeniu, a jeżeli wypadło mu coś powiedzieć, wyrażał się o nim w sposób najpokorniejszy, pomimo że przejęty był dla niego głęboką czcią i tkliwym przywiązaniem. Uczucia owego prałata względem tego zgromadzenia były tak szczere że je opuszczał ze łzami żalu i jedynie na wyraźny rozkaz Papieża, powołujący go do objęcia biskupstwa. Przeciwnie zaś, gdy mu się zdarzyło mówić o innych zgromadzeniach zakonnych, wyrażał się o nich zawsze z największymi pochwałami.
Taki to jest zwykły sposób mówienia świętych, w oczach których wszystko jest wielkie, wyjąwszy ich samych i tego, co się do nich odnosi. Oni wynoszą zacność dziewictwa, nie ganiąc małżeństwa; oni chwalą ubóstwo dobrowolne, nie potępiając bogaczy, zwłaszcza jeżeli ci robią dobry użytek ze swych bogactw; oni zalecają posłuszeństwo, nie lekceważąc władzy i zwierzchności; oni cenią życie wspólne, nie poniżając życia rodzinnego ani samotnego. Oni bowiem wiedzą, że istota doskonałości, nakazanej wszystkim chrześcijanom, wszelkiego stanu i powołania, zasadza się na miłości, bez której nikt nie może się spodziewać zbawienia; i że ta doskonałość może być zdobyta przez wszystkich bez wyjątku, ponieważ Bóg, bez względu na osoby, zlewa swe łaski zarówno na wszystkie serca, które chcą z nich korzystać.
Przypisy:
(1) 1 Korynt. VII, 20.
(2) Łk. XVIII, 11.
(*) Wizytek.
ROZDZIAŁ XVI
NALEŻY DĄŻYĆ DO DOSKONAŁOŚCI ZA POŚREDNICTWEM SWEGO STANU
Nasz Święty mówił, że główną i najpoważniejszą sprawą każdego prawdziwego chrześcijanina powinno być: starać się bezustannie o udoskonalenie się w swoim powołaniu. To zaś staranie zależy na tym, aby używać wszelkich środków, jakie podaje stan, do postępu w miłości Boga i bliźniego.
Nie zapominajmy nigdy, że prawdziwa doskonałość chrześcijańska zasadza się jedynie na miłości: ponieważ żadna cnota bez miłości, nie może nas doprowadzić do ostatecznego celu naszego przeznaczenia, jakim jest chwała Boga. Bez miłości żadna cnota nie jest zupełną; miłość dopiero jest dopełnieniem wszelkich cnót. Dosięgnąć zatem tego dopełnienia, tego ostatniego stopnia doskonałości naszych czynów: powinno być celem usiłowań każdego, stosownie do natury i rozległości środków jego stanu.
Zaleca to nam Apostoł Paweł św. mówiąc: a nad to wszystko, miejcie miłość, która jest związką doskonałości(1), a która nie tylko jednoczy nas z Bogiem, ale jeszcze łączy i wiąże z sobą wszystkie inne cnoty i zwraca je do prawdziwego ich celu, jakim jest Bóg.
Przypisy:
(1) Kol. III, 14.
ROZDZIAŁ XVII
NIESŁUSZNOŚĆ SĄDÓW LUDZKICH W SPRAWIE ZBAWIENIA I DOSKONAŁOŚCI
Synowie ludzcy kłamliwi są w wagach, mówi Psalmista, aby oszukiwali sami z marności spólnie(1). Jedni z nich, dla uwolnienia się od bojaźni Boga, która im nie daje pokoju, wmawiają w siebie: że Bóg jest zbyt dobry, aby miał karać za grzechy człowieka, człowieka tak ułomnego, podległego tylu słabościom, i którego skłonności pociągają tak gwałtownie do złego. Inni jeszcze bezbożniejsi, łudzą się w tym samym zamiarze, że Bóg nie widzi spraw ludzkich,albo się nimi wcale nie zajmuje. Są znów i tacy, którzy wpadając w przeciwną ostateczność, wyobrażają sobie Boga strasznego, tylko uzbrojonego w gromy i gotowego uderzać i karać grzesznika z upodobaniem. Ci żyją też w ustawicznej trwodze. Zapominają oni, że miłosierdzie Boże, w skutkach swoich, jest daleko większe, jak sprawiedliwość i przewyższa wszystkie dzieła Jego(2), i że ono to powstrzymuje karzącą prawicę Pana w najsprawiedliwszym nawet Jego gniewie (3).
Tę sprzeczność pojęć brał nieraz nasz Święty za przedmiot rozumowania w swoich publicznych i prywatnych napomnieniach: Mawiał tedy: “ci, którzy są tak przewrotni, że nie dbają zupełnie o swoje zbawienie, czynią albo za wiele, albo za mało złego. Czynią za wiele złego, jeżeli mając jeszcze w sercunieco światła wiary, wierzą w istnienie piekła: ponieważ w takim razie, choćby przez miłość własną, powinniby bać się powiększenia swoich win, które zmuszają niejako sprawiedliwość Boską do surowego obejścia się z nimi. Czynią zaś za mało, jeżeli stracili zupełnie wiarę i nie lękają się niczego w życiu przyszłym”.
Ale trudno jest, dodawał św. Biskup, zejść do tego stopnia bezbożności i rozpaczy, aby urągać zuchwale okropnym męczarniom jakie wedle zapewnienia wiary zgotowane są w wieczności tym, którzy umierają bezbożnie. Zaiste! trzeba by być gorszym od samych potępieńców, ażeby powiedzieć naprawdę: nie lękam się potępienia!
Co się zaś tyczy tych, którzy nie wyrzekli się zbawienia, i co mają nadzieję pracować na nie, oni także wedle słów św. Biskupa, czynią za wiele, albo za mało. Czynią za wiele złego, aby mogli dojść do tego celu; bo zaniedbują się w dobrym i nie dość nad sobą czuwają. Pod zgubnym pozorem, że Bóg jest bardzo miłosierny i przebacza łatwo, wyobrażają sobie, że nie jest koniecznym dlazbawienia być ścisłym wykonawcą prawa Bożego. Czują się oni upoważnieni dobrocią Boga do obrażania Go i liczą na bezkarność ale jest to nadzieja fałszywa, niebezpieczna i zawodna. Co się tyczy dobrego, czynią go za mało, a i to niewiele jest jeszcze spełnione tak niedoskonale, że nie zasługuje na miano dobrego. Są oni tak niedołężni, że ich dobre dzieła, jako strzały dziecinną ręką puszczone, nie mogą trafić do celu.
Niestety! Jakże mało znajduje się takich, nawet pomiędzy pobożnymi, którzy by mieli na względzie we wszystkich swoich sprawach ten cel ostateczny: obrócenia ich wyłącznie na chwałę Bożą. A jednak jest to konieczny warunek do pozyskania zbawienia.
Przypisy:
(1) Ps. LXI, 10.
(2) Ps. CXLIV, 9.
(3) Por. Ps. LXXVI, 10.
ROZDZIAŁ XVIII
NALEŻY KORZYSTAĆ ZE SWYCH NIEDOSKONAŁOŚCI
Komary i muchy są mniej lub więcej w lecie dokuczliwe, ale bynajmniej nie okrutne. Wystawiają one na próbę jednostajność naszego usposobienia, ale nie cierpliwość. Nie przywołuje się na pomoc tej wielkiej cnoty przeciw tak małej przykrości.
Znajdują się osoby z tak drażliwym sumieniem, że najmniejsza niedoskonałość je gniewa; potem zaś oburzają się na siebie za swe uniesienie, i oburzenie to jest często większą winą, aniżeli poprzedni gniew. Wszystko to pochodzi z ukrytej miłości własnej, która jest tym trudniejszą do uleczenia, im mniej ją w sobie widzimy. Osoby te mają tak dobrą opinię o sobie, że uważają się za doskonałe, i dlatego trapią się, gdy dostrzegą w sobie jakie błędy lub niedoskonałości. Można je przyrównać do tych nierozumnych pieszczochów, co zajęci ciągle swoim zdrowiem, lada dolegliwość uważają za chorobę i ciągłymi lekami i ostrożnościami niszczą wreszcie naprawdę swój organizm.
Nasz Święty mawiał w tym względzie, że uszkodzenia szańców odłamkami ich naprawiać należy, tj. że trzeba korzystać nawet z własnych niedoskonałości, obracając je na ugruntowanie się w odważnej pokorze i w silnej nadziei, wtenczas nawet, kiedy wszelka jej rękojmia znikać się zdaje. Tym sposobem wyciągniemy wielkie korzyści zbawieniaz tego nawet, co zdawało się dla niego groźnym. Nasze niedoskonałości, pisał On do pewnej duszy podobnie zaniepokojonej, nie powinny się nam podobać i trzeba wołać z Apostołem: O jakże nędznym jestem! któż mię wyzwoli z ciała śmierci? ale nie powinny one bynajmniej nas dziwić i pozbawiać odwagi. Wśród nich nabywamy cnót: poddania się, pokory i nieufności w nas samych; ale strzeżmy się zniechęcenia, smutku, a tym bardziej zwątpienia o miłości Boga względem nas; bo chociaż Bogu nie mogą się podobać nasze niedoskonałości i grzechy powszednie: jednak kocha On nas, bez względu na nie… Dlatego to król Dawid słusznie mówił do Pana: Bądź litościw nade mną, o mój Boże, ponieważ chory jestem(1).
Nabierając w ten sposób męstwa wśród naszych niedoskonałości, staniemy się podobni do Apostoła, którego duch potężniał w miarę, jak słabło ciało. Jeżeli umiemy się upokarzać na widok naszych ułomności, korzystamy już z nich wiele, bo nabywaniem pokory, tej doskonałej cnoty, wynagradzamy sowicie uszczerbki, wyrządzone nam przez te ułomności.
Przypisy:
(1) Ps. VI, 3.
ROZDZIAŁ XIX
WIERNOŚĆ W MAŁYCH RZECZACH, JEST PODSTAWĄ DOSKONAŁOŚCI
Święty Biskup powtarzał często te słowa ksiąg świętych: Kto zaniedbywa drogi swojej umęczon będzie(1). Kto gardzi małymi rzeczami, pomału upadnie(2).
Zdaniem też jego było, że wielka wierność względem Boga okazuje się w małych rzeczach, a wierność niedoskonała i zwykła w nadzwyczajnych zdarzeniach. Kto nie wydaje bez potrzeby grosza nawet, ten daleko staranniej zaoszczędzi znaczną sumę. Nie chwali jednak Święty umysłów skrupulatnych, zajmujących się dziecinnymidrobnostkami; ale przeciwnie, zaleca jak najusilniej świętą swobodę ducha we wszystkich sprawach i pragnie tylko, abyśmy kochali Boga miłością czujną, baczną, dokładną i wierną w najmniejszych nawet rzeczach.
A czego On nauczał, sam spełniał to najdokładniej; był bowiem we wszystkim najakuratniejszym człowiekiem, jakiego kiedykolwiek znałem. Bez żadnego pośpiechu lub zaniepokojenia, Święty postępował zawsze i we wszystkim prostą drogą sprawiedliwości i nie zbaczał z niej nigdy. W sprawowaniu służby Bożej publicznej, jak również i w prywatnych swoich modlitwach, zachowywał wszelkie przepisane obrzędy. Nie zaniedbywał też nigdy żadnego obowiązku grzeczności i uprzejmości. Nie okazał się nigdy znudzonym, ani znużonym natrętnością tych, których grzeczności i nadskakiwania były zbyt długie i nieznośne.
Nie zdarzyło się, aby komu przerwał mowę lub mniej grzecznie odpowiedział. Najlepsza igła magnesowa nie zwraca się tak dokładnie ku północy, jak dusza jego zwracała się ku dobru. Bóg sam był biegunem, który przyciągał jego serce. Często też powtarzał ze św. Pawłem: Niechaj się wszystko czyni między wami z przystojnością i w porządku(3).
Przypisy:
(1) Przypow. XIX, 16.
(2) Ekli. XIX, 1.
(3) I Kor. XIV, 40.
ROZDZIAŁ XX
O WIERNOŚCI W MAŁYCH RZECZACH
Pyłki unoszące się w powietrzu, niewidzialne są dla nas w cieniu; ale widzimy je wyraźnie i w ogromnej ilości w promieniach słońca.
Podobnie się dzieje i z duszą naszą: im więcej w niej światła łaski Bożej, tym jaśniej ona widzi swoje najdrobniejsze błędy i tym gorliwiej poprawia się z nich, stając się coraz doskonalszą w wierności Bogu w małych rzeczach. O Panie, mówi Psalmista, odsłoń oczy moje: a przypatrzą się dziwom zakonu Twego; i jeszcze: Rozmyślałem drogi moje, a obracałem drogi moje ku świadectwom Twoim (1).
Pewnego razu bawiono się wobec świętego Biskupa w jakąś grę, w której jeden z grających oszukiwał drugiego. Święty, któremu się to nie podobało, napomniał łagodnie winnego.
– Mała to rzecz, odpowiedział, my gramy tylko po groszu.
– A cóż by było, zagadnął Święty, gdybyście po złotówce grali? Kto jest wierny w małych rzeczach, będzie i w większych; kto nie śmie wziąć szpilki, ten nie poważy się sięgnąć i po talary.
Powtarzał też często: “Wielka wierność względem Boga zależy na powstrzymywaniu się od najmniejszych błędów; gdyż wielkie są same przez się straszne, i dlatego łatwiej jest nam ich uniknąć”. Możemy być spokojni i pewni, że zasada ta dobrze zrozumiana i zastosowana, nie prowadzi do żadnych skrupułów: Gdyby mogła być pod tym względem szkodliwą, nie byłaby pewnie tak ukochaną przez Świętego, który sam bynajmniej nie podlegał skrupułom i umiał tak zręcznie wykorzeniać je w drugich.
Nie zapominajmy zresztą, że wielka zachodzi różnica pomiędzy unikaniem małych niedoskonałości jedynie przez miłość dla Boga, a pomiędzy unikaniem ich dla jakiejś niewolniczej bojaźni. Ta ostatnia właśnie pobudka jest dogodną podstawą dla skrupulatów, którzy zwykle ślepo przywiązują się do siebie samych i do swoich urojeń.
Przypisy:
(1) Ps. CXVIII, 18. 59.
ROZDZIAŁ XXI
JAK NALEŻY PODNOSIĆ SIĘ Z UPADKÓW
Święty Biskup nauczał: kiedy zdarzy się komu potknąć lub upaść na duszy, powinien natychmiast powstać zwolna i spokojnie, albowiem pośpiech i zamieszanie mogłoby narazić na nowy, jeszcze niebezpieczniejszy upadek.
Oto, co mówi On w tym przedmiocie: “Kiedy się nam przytrafi wykroczyć w czym przez nagły wybuch miłości własnej lub namiętności naszych, uniżmy natychmiast jak najbardziej serce nasze przed Bogiem i wołajmy w duchu ufności i głębokiej pokory: Zmiłuj się nade mną Panie, bomci chory!(1). Następnie powstańmy w pokoju i w cichości ducha, a związawszy rozerwaną chwilowo nić miłości naszej dla Boga, prowadźmy dalej naszą pracę.
Nie należy zrywać strun, ani ciskać lutni, gdy się dosłyszy niezgodność w jej tonach; potrzeba tylko pilnie się wsłuchać, skąd płynie fałszywy ton; a potem ostrożnie naciągnąć albo zwolnić stronę, stosownie do potrzeby”.
Tym, którzy utrzymywali, że każdy powinien sądzić siebie surowo, odpowiadał: Prawda powinniśmy być sędziami względem nas samych; ale każdy sędzia naraża się na niebezpieczeństwo popełnienia niesprawiedliwości, jeżeli wydaje sąd porywczo albo pod wpływem jakiej namiętności, bo ażeby sądzić sprawiedliwie, potrzebuje on mieć umysł spokojny, wolny od wszelkiej stronniczości: tak też dla sprawiedliwego osądzenia samego siebie, potrzeba być wolnym od zamieszania, uprzedzeń i mieć pokój w duszy.
Przypisy:
(1) Ps. VI, 3.
ROZDZIAŁ XXII
O SPROSTOWANIU INTENCJI
Zapytywano mię nieraz, czy spełniwszy jaki dobry uczynek bez żadnej intencji, można brak jej dopełnić i czyn sam uświęcić przez dobrą intencję, później uczynioną?
Odpowiem na to najlepiej własnymi słowy św. Biskupa: “Jeżeli czasami, mówi On, czyn zewnętrzny, ze zwyczaju, uprzedza uczucie wewnętrzne, niechże przynajmniej zaraz za czynem nastąpi intencja. Jeżeli np. zanim się ukłoniłem zewnętrznie memu zwierzchnikowi, nie miałem ku niemu wprzód tego uczucia uszanowania wewnętrznie, niechże ono przynajmniej towarzyszy ukłonowi lub zaraz po nim następuje”.
Zresztą dlaczegoż byśmy nie mogli czynić pożytecznymi dla zbawienia naszych czynów, nadając im, już po ich dokonaniu, dobrą intencję, jeżeli przez pokutę, która następuje po grzechu, możemy odzyskać łaskę i pojednać się z Bogiem. Jeżeli skruszona i upokorzona dusza, mocą łaski Bożej która na nią wtedy spływa, może zgładzić wszystkie nieprawości swoje: czemuż by nie mogła, mocą tejże łaski, dobrego zamienić na lepsze i podnieść do zasługi wiecznej, jakiś uczynek, który,chociaż ze swej natury dobry, miałby jednak, przez zbyt ziemską intencję, tylko doczesną wartość.
Podobnie jak krzywe drzewo lub żelazo, za pomocą gorąca, da się wedle woli naszej naprostować, tak też, skrzywiona doczesnością intencja każdego czynu dobrego prostuje się ku niebu przez święty ogień miłości Bożej.
ROZDZIAŁ XXIII
O WYMÓWKACH
Ogólnie mówiąc, pożyteczniej jest oskarżać się, aniżeli się uniewinniać; jednak tak w jednym, jak i w drugim razie, należy być rozsądnym i roztropnym.
Prawdą jest, co mówi Pismo święte, że sprawiedliwy pierwszy oskarża samego siebie; wyznaje on szczerze swe błędy i ułomności, aby wywołać zbawienne upomnienia. Prawdą jest również, że uniewinnianie się ze swych błędów jest poniekąd złem, bo może dowodzić fałszywego o nich sądu. Gdyby pierwsi nasi rodzice nie wynajdywali byli wymówek, to na niewiastę, to na węża; gdyby byli wyznali swój grzech szczerze i ze skruchą: zgnietliby niezawodnie jadowitą żmiję i uleczyli natychmiast ranę swej duszy, a Bóg, który sam wzywał ich do tego łaskawie, pytając: Adamie gdzie jesteś! przebaczyłby im w miłosierdziu swoim. Takie jest w tym przedmiocie zdanie wielu świętych doktorów Kościoła.
Dlatego Dawid woła w psalmach swoich: Postaw Panie straż ustom moim: a drzwi osadzone wargom moim. Nie nachylaj serca mego ku słowom złośliwym, ku wymawianiu wymówek w grzechach(1). Ten święty król nazywa złośliwymi słowami wymówki, którymi staramy się pokryć nasze winy.
Jednak i w tym względzie, ażeby być sprawiedliwym, należy się zachować roztropnie. Oto, co zaleca nasz Święty w tej mierze: “Bądźcie sprawiedliwi, mówi On, ani oskarżajcie, ani uniewinniajcie bez dojrzałej rozwagi biednej waszej duszy: uniewinniając bezzasadnie, możecie uczynić ją zuchwałą; obwiniając zaś lekkomyślnie, możecie osłabić jej odwagę i uczynić ją bojaźliwą. Postępujcie z prostotą, a iść będziecie niezawodnie z ufnością”.
Słyszałem także z ust Jego to piękne zdanie: “Kto uniewinnia siebie niesłusznie i wykrętnie, obwinia się jawnie i prawdziwie; kto zaś oskarża się szczerze i pokornie, zasługuje na to, aby go wytłumaczyć łagodnie i darować mu winę z miłością”.
Wyznanie szczere i pokorne, mówi św. Ambroży, jest prawdziwym na grzechy lekarstwem dla żałujących za nie.
Przypisy:
(1) Ps. CXL, 3-4.
ROZDZIAŁ XXIV
O DUSZACH NAZBYT CZUŁYCH DLA SIEBIE SAMYCH
Nasz święty Biskup miał z natury usposobienie nadzwyczaj słodkie i tkliwe, ale ta słodycz jego charakteru połączona była z wielką mocą ducha. Dlatego nie lubił on dusz miękkich i zbyt czułych dla siebie, i usposobienie takie zwalczał wszędzie, gdziekolwiek je dostrzegł. Odróżniając zupełnie tę czułostkowość od słabości i ułomności, które naturze ludzkiej są jakby wrodzone, Święty miał wiele wyrozumienia dla grzeszników, a szczególniej dla tych, którzy upadli bardziej z ułomności i krewkości ciała, aniżeli z rozmyślnej złości; ale dla zbyt rozczulających się nad sobą był nieco ostrym, i surowym. Tę miękkość duszy i ciała, zarówno jak zbytnią wrażliwość, uważał za zupełnie przeciwną prawdziwej i gruntownej pobożności, ponieważ obie te wady pochodzą ze szkodliwej miłości własnej.
Zalecając innym surowość dla siebie samych, św. Biskup praktykował ją przede wszystkim we własnym życiu; nie uskarżał się też prawie nigdy na dolegliwość ciała lub ducha, jakie go dotykały.
Tym duchem mężnego znoszenia wszelkich przeciwności umiał On tak dobrze natchnąć swe córki duchowne ze zgromadzenia Wizytek, że wiele z nich znosiło najdotkliwsze nawet cierpienia, nie skarżąc się na nie, w tym przekonaniu, że wszelkie użalenie się jest oznaką pieszczenia się i zbytniej dla siebie czułości, niegodnej zakonnic, które ślubują szukać ulgi i wytchnienia tylko u stóp Ukrzyżowanego. I tak, jedna z tych zakonnic, na godzinę przed śmiercią, ściśnięta wszystkimi boleściami konania, nie śmiała nawet powiedzieć, żecierpi, z obawy, aby przez to nie obrazić naszego Boskiego Zbawiciela. Ta świątobliwa dusza, posunęła tu za daleko swą surowość; zapomniała bowiem, że sam Chrystus Pan, zawołał z krzyża: Boże mój, Boże mój, czemuś mię opuścił?(1), i że w ogrodzie oliwnym rzekł do uczniów swoich: smutna jest dusza moja aż do śmierci(2), że więc nie każda skarga w cierpieniach jest grzechem. Niemniej jednak godną podziwienia jest ta siła duszy w utrapieniach życia, jaką Święty założyciel natchnął swe córki duchowne.
Co się tyczy chorych, wymagał On, aby ci opowiedzieli po prostu, co im dolega, nie zmniejszając choroby przez fałszywe męstwo, ani też jej nie powiększając przez pieszczenie się i gnuśność. Nadto zalecał ścisłe wypełnienie wszelkich przepisów lekarzy.
Co do smutków wewnętrznych, pewnej osobie, która się użalała ze zbytnią dla siebie tkliwością na oschłość w modlitwie, powiedział: “Przywiązujemy się zawsze do słodyczy i rozkoszy pociech, a jednak cierpkość oschłości jest dla nas pożyteczniejszą; i chociaż Piotr św. lubił górę Tabor, a pragnął uciec od góry Kalwarii, jednakże ta ostatnia nie przestanie być nam droższą, a krew na niej wylana pożądańszą od jasności okazanej na pierwszej”. A zresztą, dodawał, “zdrowiej jest pożywać chleb bez cukru, aniżeli cukier bez chleba”.
Przypisy:
(1) Mt. XXVII, 46.
(2) Mt. XXVI, 38.
ROZDZIAŁ XXV
O ŻYCIU ZAMARŁYM I O ŚMIERCI OŻYWIAJĄCEJ
“Potrzeba, mówił św. Franciszek, abyśmy żyli życiem zamarłym i umierali śmiercią żywą, to jest, ożywiającą nas w życiu ukochanego Króla i słodkiego Zbawiciela naszego”.
Te sprzeczne pojęcia, które pozornie nie mogą zgodzić się z sobą, są sposobem mówienia Pisma świętego. Św. Paweł mówi: Umarli jesteście, a życie wasze ukryte jest z Jezusem Chrystusem w Bogu(1). I dalej: Chrystus umarł dla nas, aby ci którzy żyją, nie żyli więcej samym sobie, ale Temu, który umarł i zmartwychwstał dla nich (2). A mówiąc sam o sobie powiada: Żyję ja, już nie ja, ale Jezus Chrystus żyje we mnie(3).
Żyć życiem zamarłym, znaczy to żyć nie wedle zmysłów i skłonności przyrodzonych ale wedle ducha wiary. Takie życie jest niejako letargiem natury i ciała, ale jest prawdziwym życiem ducha. Takie umorzenie nas samych i naszej własnej woli jest prawdziwym życiem duszy, gdyż ono polega na miłości, której znów wyłączną cechą jest nie szukanie w niczym własnego upodobania. Tak żyć, znaczy to umorzyć w sobie starego człowieka, aby się duchownie odrodzić w nowego.
Umierać zaś śmiercią ożywiającą, jest to umartwiać i krzyżować ciało ze wszystkimi jego pożądliwościami, aby wskrzesić w sobie życie łaski, jakie nam wysłużył, życiem, męką i śmiercią swoją Pan i Zbawiciel nasz Jezus Chrystus.
Zaprawdę, jeżeli nie umieramy z Jezusem Chrystusem, nie będziemy też z Nim żyli (4).
Przypisy:
(1) Kol. III, 3.
(2) II Kor. V, 15.
(3) Gal. II, 20.
(4) II Tym. II, 11.
ROZDZIAŁ XXVI
CHWAŁA BOSKA JEST CELEM ZBAWIENIA NASZEGO
“Wszystko, co czynimy dla zbawienia naszego, mówił św. Biskup, jest pełnieniem służby Bożej, bo i sam Zbawiciel na tym świecie sprawował jedynie nasze zbawienie”.
Ażeby dobrze zrozumieć to zdanie, należy wiedzieć, że służyć Bogu dla nagrody, dla samego nawet nieba, nie znaczy to bynajmniej szukać przede wszystkim chwały Bożej. A jednak ostatecznym celem, dla którego Bóg stworzył niebo i wszystkie rzeczy jest chwała Jego, nie zaś zbawienie ludzi; to ostatnie jest tylko celem pośrednim dzieł Boga i środkiem pomnożenia chwały Bożej, tego ostatecznego kresu wszechistnienia.
Dobrze to zrozumiał Król Prorok, gdy nazywając szczęśliwymi mieszkańców niebieskich przybytków, nie zasadza właśnie ich szczęścia na posiadaniu skarbów, rozkoszy i chwały nieba, ale na tym głównie, że w niebie będą oni chwalić Boga, po wszystkie wieki wieków (1). Dlatego to prawdą jest, że cokolwiek bądź czynimy dla zbawienia naszego, służymy przez to Bogu, bylebyśmy tylko chwałę Bożą uważali za cel naszego zbawienia.
Wiemy dobrze, że Zbawiciel nasz przyszedł na ten świat jedynie po to, aby sprawować zbawienie nasze dla chwały Ojca niebieskiego, jak to sam powiedział: Jać nie szukam chwały swej: jest który szuka i sądzi (2).
Przy czym oświadczył, że gdyby szukał chwały swojej, chwała ta niczym jest, to jest byłaby próżną, bo nie sam Bóg byłby głównym jej celem. Tak też mamy rozumieć to, co w składzie apostolskim powiedziano jest o Jezusie Chrystusie, że z miłości dla nas i naszego zbawieniazstąpił z nieba, wcielił się, stał się człowiekiem i był ukrzyżowan. Te słowa dla nasnie znaczą bynajmniej, abyśmy mieli być ostatecznym celem, wcielenia i męki Jezusa Chrystusa: końcem bowiem i koroną tajemnicy Odkupienia, jest chwała Boga; nasze zaś zbawienie i nasze szczęście wieczne to tylko cel pośredni.
W tym przedmiocie panuje wielka nieświadomość pomiędzy większością chrześcijan. Jeżeli zapytamy ich, dlaczego wykonywają dobre uczynki, odpowiedzą nam bez wątpienia, że czynią to dla zbawienia swego. Ale gdy dalej pytać ich będziemy, dlaczego tak usilnie pragną zbawienia: usłyszymy z ust ich szczerą odpowiedź, że celem ich pragnień jest posiadanie dóbr przyrzeczonych wybranym w niebie; płynącą zaś z ich zbawienia chwałę Bogu jedynie należną, uważają oni za cel podrzędny.
Przypisy:
(1) Ps. 83, 5.
(2) Jan. VIII, 50-54.
ROZDZIAŁ XXVII
NIEZADOWOLENIE ZE SWEGO STANU JEST
NIEBEZPIECZNYM DLA ZBAWIENIA
Nie masz nic zwyklejszego wpośród ludzi żyjących na świecie, a nawet i po klasztorach, jak niezadowolenie ze swego stanu. Kiedy nieprzyjaciel zbawienia nie może nas skłonić do złego przez oczywiste pokusy, naciera wtedy podstępem; gdy nie ma sposobu zachwiać nas w cnocie, usiłuje przynajmniej niepokoić; a jednym z tych nieznośnych niepokojów, jakie szatan obudza w duszy, jest niesmak i niezadowolenie ze swego powołania.
Duch Święty upomina nas w księgach świętych, aby każdy trwał w stanie, w jakim go Bóg postawił; duch zaś kłamstwa, przeciwnie, pobudza do porzucenia swego stanu tych, którzy w nim żyją po Bożemu, aby, gdy obiorą sobie inny, przywieść ich łatwiej do upadku.
Dlatego to niezmiernie ważną jest rzeczą w sprawie zbawienia, trzymać się mocno w łódce, w jakiej nas Bóg umieścił; w tej bowiem pewniej jak w każdej innej przebędziemy szczęśliwie burzliwe morze tego życia i dobijemy do bezpiecznego portu wieczności.
Tak myślał w tym względzie nasz Święty. “Nie pragnij, mówi On, zajmować się czym innym ale tylko tym, czym zajmować się powinieneś. Nie zasiewaj pragnień twoich w cudzym ogrodzie; swój własny tylko dobrze uprawiaj. Nie pragnij być tym czym nie jesteś. Myśl pilnie, abyś stawał się coraz doskonalszym, w swoim stanie, abyś nosił dobrze krzyże mniejsze czy większe jakie tam napotkasz. Wierzaj mi, jest to wielka, a jednak tak mało pojmowana prawda życia duchownego, że każdy kocha wedle upodobania swego, ale mało jest takich, którzy by kochali z powinności i wedle upodobania Boskiego. Na co się nam przyda budować pałace w Hiszpanii, jeżeli musimy mieszkać we Francji? Jest to moja stara nauka, którą powinniście już dobrze zrozumieć”.
ROZDZIAŁ XXVIII
ZAMIŁOWANIE W SŁOWIE BOŻYM JEST ZNAKIEM DOSKONAŁOŚCI
Podobnie jak dobry apetyt jest pewnym znakiem zdrowia ciała, tak i apetyt duchowy, czyli zamiłowanie słowa Bożego, pozwala dobrze sądzić o zdrowiu duszy. Rzeczy święte i rozmowy duchowne są zawsze bardzo miłe duszom świątobliwym.
Umiłowanie słowa Bożego, mówi św. Bernard, jest jednym ze znaków przeznaczenia do nieba; jest ono prawdopodobnie cząstką tego łaknienia i pragnienia sprawiedliwości, które Zbawiciel zalicza do ośmiu błogosławieństw.
Niepodobna, zaiste, pragnąć swego udoskonalenia, a nie słuchać chętnie tych, którzy nam ukazują środki prowadzące do niego. Często jednak ci, którzy chętnie słuchają słowa Bożego, popełniają ważny błąd, przywiązując się do tego lub owego kaznodziei, a przecież chleb żywota może zawsze duszę nakarmić bez względu na osobę, przez którą Bóg go nam podaje! Skądże to więc pochodzi, że pomiędzy kaznodziejami jedni są mniej słuchani, jak drudzy? Najczęściej pochodzi to nie z winy kaznodziei, ale z powodu niesprawiedliwych pod tym względem sądów ludzi. Świat zatopiony w uciechach nie smakuje zupełnie w mówcach, którzy twardą mówią prawdę, lubuje się zaś w tych co mu schlebiają. Lecz Duch Święty mówi: Bóg połamie kości tych, którzy się podobają ludziom(1). Jeślibym się ludziom podobał, mówi Apostoł Paweł św., nie byłbym sługą Chrystusowym(2).
Największa część słuchaczów chciałaby, jak ów człowiek, o którym mówi Prorok, aby mówiono co się im podoba; inni znów żalą się, jak ten król izraelski na sługę Bożego, że im mówią o takich rzeczach, o których oni słuchać nie lubią. Ludzie chcieliby, aby im mówiono tylko o przebaczeniu i o miłosierdziu, ale niemiło im słuchać, gdy potępiają ich grzechy, gdy grożą zasłużonymi za nie karami i potępieniem, jeżeli pokuty czynić nie będą. Lekceważą kaznodziejów, którzy po prostu, bez sztuki oratorskiej ukazują drogi zbawienia; wychwalają zaś tylko tych, co wymownymi i pięknymi słowami głaszczą ich uszy.
“Zauważyłem, mówi nam w tym przedmiocie św. Biskup, że gdy piszę do kogo na lichym papierze i nieszczególnym charakterem, on mi za to dziękuje z takim uczuciem, jakbym pisał do niego na najlepszym papierze i najpiękniejszym charakterem. A to dlatego, że nie zważa ani na lichy papier, ani na brzydki charakter, ale tylko na mnie piszącego. Tak samo i ze słowem Bożym postępować należy, nie zważając wcale na to, kto je nam głosi i podaje. To przekonanie bowiem, że sam Bóg raczy mówić i nauczać nas przez usta swoich kaznodziejów, powinno nas dostatecznie zniewolić do czczenia i szanowania ich osoby. Jeżeli chcemy napić się wody, aby nią ugasić pragnienie; jest nam obojętnym, czy ona będzie nam podaną w naczyniu srebrnym, czy też glinianym, lub szklanym; chodzi nam bowiem tylko o wodę a nie o naczynie.
Albo co może kogo obchodzić, jakie rury: z drzewa, z kamienia, czy z ołowiu sprowadzają wodę do fontanny, byleby ona miała piękny wytrysk i należycie zraszała ogród?
Podobnie jeżeli słowo Boże, jako rosa niebieska, upładnia rolę serc naszych i zaszczepia w nie Zbawiciela, osoba kaznodziei powinna być nam obojętną”.
Przypisy:
(1) Ps. LII, 6.
(2) Gal. I, 10.
ROZDZIAŁ XXIX
ŚWIĘCI NIE PRAGNĄ DŁUGIEGO ŻYCIA
Podziwiając pewnego razu, siłę i czerstwość ciała świętego Biskupa, Jego wielką wstrzemięźliwość w jedzeniu, roztropność w oszczędzaniu swego zdrowia dla służby Bożej, powiedziałem Mu, że wszystko to obiecywało Mu długie życie. Miał On wtedy lat 42 lub 43.
– Długie życie, odpowiedział mi, jest tylko wtedy najpożądańsze, kiedy obraca się na służbę Bożą. Potem odezwał się słowami Proroka: Ach! ja nieszczęśliwy, że się mieszkanie moje przedłużyło! Mieszkałem z obywatelami Ceder, (w ciemności) długo przebywała dusza moja(1).
Sądząc że słowa te wyrażały tęsknotę za katedrą genewską, którą nazywał ukochaną swą oblubienicą, przytoczyłem mu inny tekst Pisma świętego: Siedzieliśmy nad brzegami wód babilońskich i tam płakaliśmy wspominając na Syjon(2).
– O! nie, odpowiedział mi, nie to wygnanie jest mi tak ciężkie; alboż mi niedobrze przebywać w tym miejscu mojego schronienia, w drogim Annezjum? Ja mówię o wygnaniu tego życia, bo dopóki tu żyjemy, czyż nie jesteśmy wygnańcami Boga i niebieskiej ojczyzny naszej? Nieszczęsny ja człowiek, kto mię wybawi od ciała tej śmierci? Nic innego, jedno łaska Boża przez Jezusa Chrystusa Pana naszego(3).
Nie macie powodu, odrzekłem, narzekać na to życie, w którym wszystko się Wam uśmiecha i które jest dla Was jakby ciągłym tryumfem. Przyjaciele Was kochają, a nawet wrogowie naszej wiary Was szanują. Jesteście zaś pociechą i rozkoszą tych, którzy z wami obcują.
– Wszystko to, rzecze Święty, drobnostką jest i niewiele na to liczyć można. Ci, którzy śpiewali hosanna SynowiBożemu, we trzy dni potem krzyczeli ukrzyżuj Go. Zresztą, nad wszystko droższą mi jest moja dusza i zapewniam cię, że gdyby kto mógł przyrzec mi na pewno, drugie tyle, ilem już przeżył, i że żyć będę, bez żadnych boleści i przeciwności, a we wszelkich pomyślnościach i rozkoszach jakich tylko w tym życiu zapragnąć można, nie ucieszyłoby mię to bynajmniej.
Jakże małą wartość ma wszystko doczesne dla tego, kto spogląda w wieczność. Lubię niezmiernie te piękne słowa św. Ignacego Lojoli: O! jak obrzydłą wydaje mi się ziemia, – gdy wpatruję się w niebo! Quam sordet mihi terra, dum coelum aspicio!
Przypisy:
(1) Ps. 119, 5-6.
(2) Ps. 136, 1.
(3) Rzym. VII, 24-25.
ROZDZIAŁ XXX
PRAGNIENIE ŚMIERCI
Zapytujecie mię, czy godzi się pragnąć śmierci dlatego, aby Boga więcej nie obrażać.
Oto co słyszałem od naszego Świętego w tym przedmiocie. Zawsze jest rzeczą niebezpieczną życzyć sobie śmierci, gdyż to się bynajmniej nie zgadza ze zwykłym usposobieniem duszy, w jakim znajdować się powinniśmy względem zbawienia. Pragnienie to właściwe jest albo duszom stojącym na wysokim stopniu doskonałości, albo też ludziom zniechęconym do życia i w ogóle do wszystkiego.
Powoływać się w tym względzie na przykład Świętych, jak Dawida, Pawła Apostoła i innych, byłoby zaiste wielką zarozumiałością; bo ażeby pragnąć śmierci tak jak oni, potrzeba by mieć i tę świętość do jakiej oni doszli. Chcieć zaś umrzeć z przyczyny nudów, melancholii lub ze złości, jest to być bliskim rozpaczy.
– Ale mówią niektórzy, że tylko dlatego pragną śmierci, aby Boga więcej nie obrażać; ważna to racja, lecz trzeba by niesłychanej nienawiści grzechu, aby móc się zdobyć na podobne pragnienie: sami bowiem święci, jeżeli pragnęli umrzeć to raczej dla cieszenia się Bogiem i dla tym godniejszego uwielbienia Go, aniżeli z obawy popełnienia grzechu. W ogóle można powiedzieć, że pod osłoną takiego życzenia kryje się prawie zawsze jakieś złudzenie.
Jest tam pewnie coś w życiu, co się nam nie podoba, i co je czyni nieznośnym: dlatego też radzi byśmy się go pozbyć; ale ta prawdziwa przyczyna pragnienia śmierci ukrywa się zwykle w sercu, a na ustach brzmi tylko chęć wielbienia Boga, lub też nie obrażania Go więcej. Czegóż jednak spodziewają się po śmierci ludzie niezadowoleni ze swego życia? Zapewne chcą pójść do nieba? Ale aby się tam dostać, nie dość jest nie grzeszyć; trzeba nadto czynić dobrze i to jeszcze w taki sposób, aby te dobre uczynki zasługiwały na niebo. Jeżeli zaś pragną dostać się do czyśćca, można ich zapewnić, że w chwili gdyby znaleźli się na progu czyśćcowym, odwołaliby to nieroztropne życzenie i błagali o powrót do życia, dla czynienia na ziemi mniej surowej pokuty, aniżeli ta, którą by musieli odbywać w tym miejscu najsprawiedliwszej i najsurowszej wypłaty.
CZĘŚĆ II
O MIŁOŚCI BOŻEJ
ROZDZIAŁ I
KONIECZNOŚĆ MIŁOŚCI BOŻEJ
Bez miłości Bożej wszystkie cnoty razem wzięte – były podobne w oczach św. Franciszka Salezego do jednej kupy kamieni. Dlatego to każdemu zalecał on nade wszystko miłość mówiąc z wielkim Apostołem: Wszystko wasze niech się dzieje w miłości(1).
Powtarzał przy tym bezustannie wedle nauki Apostoła narodów, że bez miłości wszystko jest bezpożyteczne: wiara, jałmużna, umiejętności, zgłębienie tajemnic, męczeństwo nawet samo; gorąco też pragnął widzieć tę prawdę głęboko wyrytą w umysłach wiernych.
Na co się przyda, mówił on, biec, jeżeli się nie biegnie do celu? O jakże wiele dobrych uczynków przepada bezowocnie dla zbawienia, jedynie dlatego, że nie są ożywione duchem miłości!
A jednak tak mało o tym myślimy i zgoła zapominamy, że intencja jest duszą spraw naszych, i że Bóg przyobiecał nagrodę za te tylko uczynki, które są dokonane z miłości i dla chwały Jego.
“Zbawienie, powiada św. Biskup, ukazane jest wierze, zapewnione nadziei, ale dane być może tylko miłości. Wiara pokazuje drogę do ziemi obiecanej, jako słup obłoku i ognia, ocienia nas i oświeca zarazem; nadzieja karmi nas manną słodyczy; ale miłość jedynie, wprowadza nas, jako arka przymierza, do krainy niebiańskiej, przyobiecanej prawdziwym Izraelitom, gdzie już nie będziemy potrzebowali ani kolumny wiary za wodza, ani też manną nadziei karmić się nie będziemy”.
Jako budowniczy, prowadząc swe dzieło, potrzebuje mieć ciągle w ręku gruntwagę, łokieć, węgielnicę, tak również i my, dla wzniesienia sobie miasta świętego ze spraw naszych, jako z kamieni żywych, powinniśmy mieć zawsze przed oczyma prawidło i wagę miłości i czynów wszystkich dla Boga, według tych słów wielkiego Apostoła: Czy jecie, lub pijecie, albo co innego robicie, wszystko to czyńcie w imię Pana naszego Jezusa Chrystusa(2).
Przypisy:
(1) I Kor. XVI, 14.
(2) I Kor. X, 31; Kol. III, 17.
ROZDZIAŁ II
MĘKA CHRYSTUSA PANA, JAKO SILNA POBUDKA DO MIŁOŚCI BOGA
Wedle przekonania św. Biskupa, najdzielniejszym bodźcem do postępu w świętej miłości jest rozmyślanie nad cierpieniami i śmiercią naszego Zbawiciela. Jest to środek, mówił on, najłagodniejszy i najsilniejszy zarazem do rozniecenia w nas miłości Bożej.
A gdy go pytano, jak mógł pogodzić łagodność z mocą: odpowiadał tak, jako i Apostoł, gdy mówi: miłość Chrystusowa przyciska nas(1); tak jako i Duch Święty, gdy w pieśni nad pieśniami naucza nas, że miłość mocna jest jako śmierć, a stała i mężna w potyczce jako piekło(2). Miłość, dodał, jest najsłodszą ze wszystkich słodyczy: ona osładza największą nawet gorycz; a jednak została przyrównaną do tego, co jest najmocniejsze i najgwałtowniejsze to jest do śmierci i do piekła. I rzeczywiście, jak nie ma nic mocniejszego nad słodkość miłości, tak też nie ma nic milszego i przyjemniejszego nad jej moc i potęgę.
Oliwa i miód są płynami najłagodniejszymi, ale gdy się gotują gorącość ich jest niezrównaną. Podobnie też i pszczółka jest niezmiernie łagodną, ale gdy ją podrażnimy, nie ma nic dokuczliwszego nad jej żądło wpuszczone w ciało.
Jezus na krzyżu rozpięty, to lew z pokolenia Judy, w którego ranach, wedle przypowieści Samsona, znajduje się plastr miodu najmocniejszej miłości. Jak śmierć Boskiego Zbawiciela naszego, jest najsilniejszym dowodem miłości Jego ku nam, tak też powinna ona być i dla nas najmocniejszą pobudką do umiłowania Go nade wszystko. O Panie! wołał św. Bernard, niechaj potęga i słodycz Twojej miłości ukrzyżowanej pochłoną całe serce moje! O gdybym mógł umrzeć, ukochany Odkupicielu duszy mojej z miłości ku Tobie, jakoś Ty raczył umrzeć z miłości ku mnie!
O tym to zbytku miłości, który odebrał życie miłośnikowi dusz naszych na Kalwarii, mówili Mojżesz i Eliasz, świadkowie chwalebnego Przemienienia na górze Tabor. Chcieli oni nas przez to nauczyć, że nawet w chwale niebieskiej, której przemienienie było zaledwie słabym odblaskiem, po rozważeniu dobroci Boga w jej istocie i ukochaniu jej dla niej samej, najskuteczniejszym środkiem na rozpłomienienie w nas miłości ku Zbawicielowi jest właśnie rozpamiętywanie Jego boleści i Jego śmierci. Rozważając to aniołowie i święci wyśpiewują: Godzien jest Baranek, który jest zabity, wziąć moc, i bóstwo, i mądrość, i siłę, i cześć, i chwałę i błogosławieństwo wieczne(3).
Przypisy:
(1) II Kor. V, 14.
(2) Pieśń VIII, 6.
(3) Apok. V, 12.
ROZDZIAŁ III
PRAGNĄĆ BYĆ ZNIENAWIDZONYM DLA BOGA I NIENAWIDZIEĆ WSZELKĄ MIŁOŚĆ BEZ BOGA
Nasz św. Biskup zalecał, abyśmy pragnęli być nienawidzeni dla Boga, wedle tych słów Ewangelii św.: Błogosławieni jesteście, gdy wam złorzeczyć będą, i mówić wszystko złe przeciwko wam kłamiąc, dla mnie; weselcie się dnia onego i radujcie się, bo oto zapłata wasza obfita jest w niebie(1). Błogosławieni, którzy prześladowanie cierpią dla sprawiedliwości(2). I dalej: Jeśli was świat nienawidzi, wiedzcie, iż mnie pierwej niż was nienawidził. Byście byli z świata, świat by, co jego było, miłował: lecz iżeście nie są z świata, alem ja was wybrał z świata, przetoż was świat nienawidzi(3). Otóż w jaki sposób trzeba pragnąć być nienawidzonym dla Boga.
Należy także nienawidzieć każdą miłość, która nie jest w Bogu i dla Boga, a to dla następujących przyczyn:
1. Ponieważ wszelka przyjaźń czysto ludzka, chociażby w początkach swoich była najuczciwszą i zupełnie prawą, może się wkrótce zepsuć i stać się występną, zwłaszcza między osobami różnej płci;
2. Ponieważ chcieć być kochanym inaczej, jak w Bogu, jest pewnego rodzaju kradzieżą; jest to chcieć wydrzeć Bogu cząstkę serca, które całkowicie do Niego należeć powinno i które nigdy dosyć kochać Go nie może;
3. Ponieważ miłość taka obraża świętą zawiść Boga, który nie znosi żadnego współzawodnika w sercu swego stworzenia. On chce być kochanym bez podziału, chce jako jedyny król panować nad wszemi uczuciami; inaczej miłość nie jest prawdziwą – jest złą miłością;
4. Ponieważ jest to wielką próżnością i niedorzeczną pychą sądzić się godnym czyjejkolwiek miłości.
“O, jak szczęśliwi są ci, mówił nasz Święty, którzy nie mają w sobie nic miłego, przynajmniej mogą być pewni, iż miłość, której doznają, jest całkowicie w Bogu”.
O Boże! albo nas zabierz z tego świata, albo świat oddal od nas. Oderwij serce nasze od świata, albo świat wyrwij z serca naszego. Wszystko, co nie jest Bogiem, jest niczym, albo bardzo małą rzeczą. Bo cóż ja mam w niebie, albo czegom chciał na ziemi oprócz Ciebie?(4).
Przypisy:
(1) Mt. V, 11; Łk. VI, 23
(2) Mt. V, 10.
(3) Jan. XV, 18-19.
(4) Ps. 72, 25.
ROZDZIAŁ IV
PRAWDZIWA MIŁOŚĆ JEST PODSTAWĄ I MIARĄ WARTOŚCI NASZYCH CNÓT
Podobnie jak roztropność jest podstawą prawdziwych cnót moralnych nabytych, tak równie miłość jest podstawą prawdziwych cnót wlanych, żywych i zasługujących. Prawidłem cnót moralnych jest prawość rozumu ludzkiego; prawidłem zaś cnót tamtych jest prawość rozumu, oświeconego od Boga, czyli krócej mówiąc, wola Boża, ta królowa wszelkiej woli uświęconej i istota każdej prawdziwej mądrości. Taka jest nauka św. Tomasza z Akwinu, przyjęta przez wszystkich innych teologów.
O! gdyby wszyscy Chrześcijanie w życiu swym postępowali wedle tej zasady, widzielibyśmy w nich zupełnie inną świątobliwość, aniżeli tą, którą okazują powierzchownie. Miłość obłudna nie zastępowałaby u wielu miejsca miłości prawdziwej.
Najmniejsze sprawy dokonane z wielką miłością są daleko szacowniejsze, niż inne o wiele okazalsze, ale z mniejszą spełnione miłością. Nasz Święty tak wyraża w tym względzie swoje zdanie: “Wiem dobrze, że małe przykrości są nierównie dokuczliwsze dla swej wielościi natręctwa, aniżeli wielkie, i domownicy bardziej jak obcy; ale też wiem, że zwycięstwo w nich częstokroć przyjemniejsze jest Bogu, niżeli wiele innych zwycięstw, które w oczach świata uchodzą za wielką zasługę”. Dlatego wymagał święty Biskup, abyśmy cenili cnoty nie tyle dla ich wartości naturalnej, jak raczej dla miłości Pana Boga, a co mówi o modlitwie w jednym z listów swoich, należy stosować i do każdej innej cnoty. “Trzeba kochać, – są Jego słowa, – modlitwę, ale ją trzeba kochać dla miłości Bożej. Otóż, kto ją kocha dla miłości Bożej, chce daru modlitwy posiadać tylko tyle, ile Bóg chce mu go udzielić, a Bóg chce mu go udzielić tyle, ile na to posłuszeństwo pozwala”. W taki to sposób św. Biskup wyprowadza wartość modlitwy z miłości Bożej; w rozprawie zaś swojej o miłości zaleca, aby posłuszeństwo wspierało się na miłości. “Zaprawdę, mówi, kochając, posłusznymi jesteśmy, jako i będąc posłusznymi, kochamy, ale to posłuszeństwo powinno być wielce miłe dlatego, że prowadzi do doskonałej miłości, adoskonałość ta zależy nie od tego, że kochając, jesteśmy posłusznymi, ale że będąc posłusznymi, kochamy. Tak dalece, że jak Bóg jest zarówno ostatnim celem i jedynym źródłem wszelkiego dobra; tak też i miłość, która jest źródłem wszelkiego dobrego uczucia, jest zarazem jego ostatnim celem i udoskonaleniem”.
Książę Apostołów mówił: Nade wszystko miejcie ustawiczną miłość jedni ku drugim: bo miłość zakrywa wielkość grzechów(1). Niechaj tedy każdy postępuje w sprawach swoich według łaski od Boga mu udzielonej. – “Jeżeli kto mówi, niech się wydaje, że Bóg przez usta jego mówi; jeżeli kto pracuje, niech dla Boga pracuje i z pomocą Jego świętą: aby we wszystkich rzeczach Bóg był pochwalony i uwielbiony przez Pana naszego Jezusa Chrystusa, któremu przynależy cześć, chwała i poszanowanie przez nieskończone wieki wieków, Amen”.
Przypisy:
(1) I Piotr. IV, 8.
ROZDZIAŁ V
MIŁOŚĆ BOŻA NADAJE WARTOŚĆ WSZELKIM SPRAWOM NASZYM
Miłość Boga wedle przekonania naszego Świętego, nadaje prawdziwą wartość naszym czynom; w nich im więcej jest miłości, tym cenniejsze są one. Dobre uczynki nie oceniają się, jak sztuki złota, które im cięższe, tym większą mają wartość; podobne są one raczej do płomienia, który tym więcej jest czysty i jasny, im mniej zawiera dymu i wilgoci.
Błądzą ci, którzy oceniają wartość uczynków cnotliwych wedle ich naturalnej dobroci, wedle trudności wykonania ich, albo też wedle zewnętrznej ich świetności; albowiem prawdziwa ich zacność płynie z łaski a nie z natury.
Przyznać jednak należy, że, co się tyczy chwały podrzędnej, wypadkowej świetności albo trudności w stanie łaski dokonanego czynu, zasługują na odpowiednie uznanie; ale w oczach ludzi mają one szczególną wartość i rozgłos, są wielce cenione i wychwalane. Istotna zaś chwała każdego dobrego czynu zasadza się wyłącznie i jedynie na miłości.
Raz, w obecności naszego Świętego, zarzucano Zakonowi nawiedzeniazbytnią łagodność jego reguły. Święty na to tak odpowiedział: “Kto więcej miłuje, ten będzie więcej umiłowany, ten będzie więcej uwielbiony w niebie”. W końcu dodał: “Nagroda przeznaczona jest samej tylko miłości”. Bez miłości wszystkie cnoty są niedoskonałe i nie mogą wprowadzić nas do nieba.
ROZDZIAŁ VI
NA CZYM POLEGA ISTOTA MIŁOŚCI BOŻEJ
Św. Biskup zasadzał istotę miłości na tym, aby Boga samego i wolę Jego cenić wyżej nad wszystkie inne rzeczy.
Najistotniejszym dowodem posiadania łaski Bożej, jest zupełna zgodność woli naszej z wolą Boga. Jeżeli zaś wola nasza w czymkolwiek sprzeciwia się woli Bożej, znak to, że przekładamy coś nad samego Boga, a przez to utracamy natychmiast miłość Jego, która zaraz ustępuje z serca, jak tylko przestaje w nim panować.
Miłując Boga, nie tylko nic nad Niego, ale i na równi z Nim miłować nie możemy. Ten, mówi św. Augustyn, kocha Boga mniej niż powinien, kto kocha z Nim jakąkolwiek rzecz nie dla Niego samego. Nie znaczy to jednak bynajmniej, abyśmy prócz Boga samego nikogo więcej kochać nie mogli. Przeciwnie, Bóg chce, Bóg nam nakazał, abyśmy kochali siebie samych i bliźnich naszych; ale zakazuje nam kochać cokolwiek bądź nad Niego, albo na równi z Nim. Tego rodzaju kochanie jest zupełnie niezgodne z prawdziwą miłością Boga, która gdy zapanuje w sercu człowieka, wszystkie inne stworzenia stają się dlaniego wobec Stwórcy tym czym są gwiazdy wobec słońca, to jest ciemnieją i nikną.
ROZDZIAŁ VII
PRZYKŁAD
Wszystkie sprawy, wszystkie zamiary i pragnienia św. Biskupa miały za cel jedyny – miłość Boga, i to właśnie jest najwyższym stopniem doskonałości chrześcijańskiej, tak w tym jak i w przyszłym życiu; kto by jej szukał gdzie indziej, myliłby się bardzo. Następujące dwa wyjątki z pism Świętego potwierdzą powyższe zdanie.
“Dałby to Bóg w nieskończonej dobroci swojej, pisze on w jednym ze swoich listów, aby miłość Jego była najpierwszą i największą miłością naszą. Ale kiedyż to się stanie, że nas ta miłość pochłonie i ogarnie całe nasze życie, abyśmy zupełnie obumarli samym sobie, a żyli całkowicie w Bogu! O! niech Jemu samemu będzie cześć, chwała i błogosławieństwo na wieki”.
Drugi ustęp brzmi tak:
“O! zaiste, gdybym wiedział, że w sercu moim znajduje się choćby jedna nić uczucia, które by nie było z Boga, w Bogu i dla Boga: wyrwałbym ją natychmiast; wolałbym nawet nie istnieć wcale, aniżeli istnieć, a w czymkolwiek nie należeć do Boga zupełnie i bez granic. Gdybym wiedział, że znajduje się we mnie choćby najmniejsza cząstka, która by nie była naznaczona znamieniem Jezusa Chrystusa, wydarłbym ją natychmiast z siebie i odrzucił precz, wedle tego, co naucza Ewangelia św., że trzeba wyłupić oko, odciąć rękę albo nogę, gdy one nas gorszą”.
Wszystko, co nie było całkowicie Bogiem i w Bogu, dla Boga i według Boga, nie tylko poczytywał on za nic, ale miał nawet do tego wstręt wielki. Pamiętał on zawsze o tych słowach naszego Boskiego Mistrza: ktoć nie jest ze mną, przeciw mnie jest(1), i na nich opierał to zdanie, które często powtarzał: że dla pomnożenia w sobie miłości Bożej, potrzeba aby pragnienie jej ciągle w sercu wzrastało, wzrastać zaś ono może tylko wtedy, gdy pozbywać się będziemy wszelkich innych pragnień.
(Zobacz, co naucza w tym przedmiocie św. Biskup w swoim Traktacie o miłości Boskiej, Księga XII, Rozdz. 2 i 3).
Przypisy:
(1) Łk. XI, 23.
ROZDZIAŁ VIII
JAKA JEST MIARA MIŁOŚCI BOSKIEJ
Jeżeli zapytamy, jaka jest miara miłości Boskiej, odpowiada na to św. Bernard, że miarą miłości Boskiej jest miłość bez miary; bo jako przedmiot miłości jest nieskończony, tak i sama miłość nie może i nie powinna mieć żadnych granic (1).
Nasz Święty nazywał nędznymi i leniwymi takie dusze, które kładą granicę swej miłości ku Bogu, zamykając się w pewnym kole obowiązków, poza które ani kroku zrobić nie chcą, jakby usiłowały uwięzić w swych rękach Ducha Bożego.
Bóg jest nieskończenie większy od serca naszego, cóż za szaleństwo chcieć Go ograniczyć jakąś drobną przestrzenią! Jeżeli miłość Jezusa Chrystusa posuniętą była aż do zbytku, nie jestże hańbą dla nas kochać Go pod jakąś miarą! Jeżeli morze i piekło nie mówią nigdy “dosyć“, cóż powinna mówić św. miłość, której płomienie, według Pieśni nad pieśniami, gorętsze są od płomieni piekła (2)?
Nasz Święty wypowiada jeszcze w tym względzie godne uwagi zdanie:
Pozostawać długo, mówi On, wjednym stanie jest niepodobieństwem. Kto nie zarabia, ten traci w tym handlu; kto nie wstępuje na coraz wyższy stopień tej drabiny, ten z niej zstępuje; kto nie zwycięża, ten zwyciężonym być musi w tej walce. Życie nasze na ziemi, to ustawiczne bojowanie z otaczającymi nas nieprzyjaciółmi, którym jeżeli się mężnie nie oprzemy zginąć musimy. Aby się zaś im oprzeć, trzeba ich zwyciężać i nad nimi zapanować, a za zwycięstwem dopiero idzie tryumf i nagroda. Św. Bernard stwierdza tę piękną naukę następującymi słowami: “Kto nie postępuje naprzód, ten się cofa: albowiem podobnijesteśmy do tych, którzy płynąc przeciw prądowi bystrej rzeki, zostają przezeń uniesieni natychmiast, gdy choć na chwilę przestaną wiosłować”.
Cierpieć albo umrzeć, było hasłem św. Teresy. Miłość Boska tak mocno przykuła do krzyża tę wierną służebnicę Jezusa ukrzyżowanego, że chciała żyć jedynie dlatego, aby cierpieć z miłości ku Niemu. Św. Franciszek Seraficki pałał tym samym pragnieniem; był on przekonany, że Bóg o nim zapomniał i żalił się na to z miłością, jeżeli dzień jaki przeżył bez krzyża boleści. Boleść była dla niego nawiedzeniem Boga, – a jak ubóstwo nazywał swoją panią, tak znów cierpienie miał za swą siostrę.
Hasłem św. Franciszka Salezego było: Kochać albo umrzeć; umrzeć i kochać. “Umrzeć wszelkiej innej miłości, a żyć dla miłości samego Jezusa, abyśmy nie umarli na wieki, ale żyjąc w Twojej miłości wiecznej, o Zbawicielu dusz naszych, abyśmy Ci wiecznie wyśpiewywali: niech żyje Jezus, kocham Jezusa! Niech żyje Jezus, którego kocham! Kocham Jezusa, który żyje i króluje na wieki wieków. Amen”. Gdzie indziej mówi:
“Pragnę umrzeć albo kochać Boga. Śmierć albo miłość, bo życie bez tej miłości o wiele jest gorsze nad śmierć samą”.
Przypisy:
(1) De diligendo Deo, Cap. I.
(2) Pieśń VIII, 6.
ROZDZIAŁ IX
O MIŁOŚCI UPODOBANIA
Kochać Boga miłością upodobania znaczy to kochać Go miłością zupełnie bezinteresowną i całkowicie odnoszącą się do Jego chwały. Jeżeli chcemy stać się rozkoszą Boga i być wedle serca Jego: powinniśmy z największym upodobaniem rozmyślać o tym, że On jest Bogiem, że dobroć Jego nieskończona, i że niepodobieństwem jest dodać cośkolwiek do Jego doskonałości.
Oto w jaki sposób objaśnia tę myśl święty Biskup:
“Dusza, mówi on, która ćwiczy się w miłości upodobania, woła bezustannie w świętym swoim milczeniu: dosyć mi na tym, że Bóg jest Bogiem, że dobroć Jego jest nieskończoną a doskonałość bezmierną. Mało mi na tym zależy, czy umieram, czy żyję, gdy umiłowany mój żyje wiecznie życiem tryumfu i chwały.
Śmierć sama nie zdoła zasmucić serca, które wie, że najwyższa jego miłość żyje. Duszy kochającej wystarcza to zupełnie, że ten, którego kocha nade wszystko i bardziej niż siebie samą, obfituje we wszelkie dobra wieczne: ponieważ żyje więcej w tym, którego kocha, aniżeli w ciele, które ożywia; albo raczej już nie żyje sama w sobie, ale jej najukochańszy żyje w niej”.
Prawdziwe tedy upodobanie w Bogu zależy na upodobaniu sobie w Nim dla Niego samego, na szukaniu zadowolnienia swego jedynie w tym, co Boga zadawalnia, nie troszcząc się wcale, czy nam się to podoba. Tak łącząc nasze szczęście ze szczęśliwością Boga, kochamy Go miłością upodobania.
ROZDZIAŁ X
O MIŁOŚCI SPRZYJANIA
Kochać Boga miłością sprzyjania, znaczy to chcieć i pragnąć dla Niego dobra. Ale czyż można pragnąć jakiego dobra dla Boga? Czyż On nie jest władcą wszelkiego dobra? Dwojakiego rodzaju dobro należy rozróżnić w Bogu: jedno wewnętrzne, które zależy na nieskończonych Jego doskonałościach; to dobro – to Jego istota, to On sam. Drugie, zewnętrzne dobro, chociaż jest Boskie i Bogu należne, nie jest jednak w Nim, polega ono na czci, na uwielbieniu, na służbie i na chwale, jaką stworzenia winny Bogu oddawać, gdyż ostatnim celem ich istnienia jest chwała Stwórcy.
Tego dobra zewnętrznego możemy dla Boga pragnąć i starać się o nie: 1. Pełniąc wszystkie nasze sprawy w tej jedynie intencji, aby Go błogosławić, czcić, a zarazem unikając tego wszystkiego, co by mogło zmniejszyć Jego chwałę; 2. zachęcając bliźnich naszych do służenia Bogu i wysławiania Jego wielkości, za przykładem króla-proroka, mówiącego: Pójdźcie, wychwalajcie Pana ze mną: wywyższajcie Imię Jego społecznie(1); 3. sprzeciwiając się każdemu złemu, które by mogło Boga obrazić, czy uprzedzając je, czy powstrzymując wzrost jego, i to właśnie nazywa się żarliwością, której płomienie trawiły Dawida, widzącego jak grzesznicy zapominają zupełnie o Bogu. Oto są uczynki miłości sprzyjania.
Miłość sprzyjania może się jeszcze wykonywać względem Boga, jako dobra nieskończonego, które On posiada i jakim jest w swych nieskończonych doskonałościach.
Kochamy więc Boga tą miłością: 1. Gdy cieszymy się, że On jest tym, czym jest; 2. gdy w nadzwyczajnym uniesieniu miłości, życzymy Mu jakiego dobra, pragnąc rzeczy nawet niepodobnych; takie miał pragnienie św. Augustyn, gdy wołał: “Ach! Panie, ja jestem Augustynem, a Ty jesteś Bogiem; ale gdybym, co nie jest, ani być może, ja był Bogiem a Ty Augustynem, pragnąłbym zamienić się z Tobąi zostać Augustynem, ażebyś Ty był Bogiem”. 3. Gdy cieszymy się wreszcie z tego, że żadnym nawet życzeniem nie moglibyśmy już nic więcej przydać do tych niepojętych doskonałości, które stanowią nierozdzielną własność Jego Boskiej istoty. O! święty, święty, święty Panie Boże zastępów, pełne są niebiosa i ziemia chwały Twojej. Chwała Bogu na wysokościach przez nieskończone wieki. Amen.
Przypisy:
(1) Ps. 33, 4.
ROZDZIAŁ XI
O JEDNOSTAJNEJ ZAWSZE MIŁOŚCI
Prawdziwym znakiem, mówił św. Biskup, że kochamy jedynie Boga we wszystkim, jest kochać Go jednostajnie i zarówno we wszystkich rzeczach. Bóg jest w sobie zawsze niezmienny, więc też zawsze jednostajnie kochanym być powinien, a niejednostajność naszej ku Niemu miłości ma swoje źródło w tym, że cenimy rzecz jakąś nie w Bogu i nie dla Boga.
Życzyć by należało, aby ta prawda wyryta była na frontach domów naszych i na czele każdej duchownej książki, abyśmy mając ją zawsze przed naszymi oczami, tym doskonalej zachować ją mogli. Jednostajność miłości naszej ku Bogu jest kamieniem probierczym, dla odróżnienia prawdziwej cnoty od fałszywej. O! gdyby dusza nasza znajdowała się w tym jednostajnym stanie świętej miłości: moglibyśmy wtedy powiedzieć o niej że na podobieństwo arki Noego spoczęła bezpiecznie na szczycie najwyższych gór, na najwznioślejszych wyżynach pobożności.
Na ten czas wszystko byłoby dla nas obojętnym: życie czy śmierć, zdrowie czy choroba; żadne zmienne koleje tego życia nie zdołałyby nas zaniepokoić, bo wszystkie uważalibyśmy jako spełnienie opatrznych zamiarów Boga, który jest zawsze równo godzien kochania, czy dotyka i karze, czy nas łaskami swymi pieści. Sprawiedliwość i miłosierdzie są zarówno córkami dobroci Boga, dobrotliwa ręka Jego gdy nas dotyka, to jako ręka operującego lekarza rani tylko dlatego, aby uzdrowić. Same nawet gromy Boga zmieniają się w dobroczynny deszczyk, orzeźwiający dusze wybranych Jego. Błogosławieni, którzy płaczą, albowiem oni będą pocieszeni(1). Dusza wielkiego Apostoła narodów przejętą była tą jednostajnością świętej miłości, gdy śmiało oznajmiał, że nic na świecie nie mogłoby odłączyć go od miłości Jezusa Chrystusa (2).
Przypisy:
(1) Mt. V, 5.
(2) Rzym. VIII, 35-38.
ROZDZIAŁ XII
PRAGNIENIE MIŁOŚCI BOGA JEST WIELKIM KROKIEM KU TEJŻE MIŁOŚCI
Kochać, mówiąc ogólnie, znaczy to, chcieć dobra, bądź to obecnego, bądź przyszłego. Jeżeli dobro jest nieobecne, miłość staje się pragnieniem; jeżeli zaś jest ono obecne, miłość staje się radością z posiadania jego. Kto znajduje swe szczęście w kochaniu, ten je znajduje również i w pragnieniu, a im więcej kocha to, czego pragnie, tym więcej pragnie je kochać.
Pragnąc kochać Boga – znaczy to sporym krokiem dążyć do miłości; a kochając, pragnąć jeszcze więcej kochać, jest to dzielnym środkiem dla zrobienia wielkiego postępu w tejże miłości. Takie właśnie jest pragnienie ubogich, które Bóg chętnie wysłuchuje, takie przygotowanie ich serc, na które On łaskawym spogląda okiem, to życzenie dusz pobożnych, którym On niczego nigdy nie odmawia.
Kto dobrze kocha, ten mocno pragnie, a kto mocno pragnie, ten dobrze szuka, szukając zaś dobrze, znajduje łaskę to jest życie w Panu. Posłuchajmy jak pięknie naucza w tym przedmiocie nasz święty Biskup: “Nie trzeba, mówi on, o nic prosić Pana Boga z większą usilnością, jak o tę czystą, świętą miłość Zbawiciela naszego. O! jak powinniśmy pragnąć tej miłości i jak kochać to pragnienie! Sam rozum wymaga, abyśmy pragnęli kochać to, co nie może być nigdy dostatecznie ukochane, i abyśmy miłowali pragnąc tego, co nie może być nigdy nadto upragnione”.
ROZDZIAŁ XIII
PRAGNIENIE MIŁOŚCI BOGA JEST ZNAMIENIEM ŁASKI POŚWIĘCAJĄCEJ W DUSZY
Jedną z największych trosk dla dusz pobożnych jest nieświadomość, czy istotnie znajdują się w stanie łaski, gdyż żaden nie może wiedzieć z zupełną pewnością, chybaby za szczególnym objawieniem, jeśli jest godzien miłości albo nienawiści(1).
Jednakże wedle nauki doktora anielskiego (Tomasz św.) są pewne znamiona, po których sądzić można z ufnością, że znajdujemy się w stanie łaski Bożej.
Pierwszym znamieniem jest: nie poczuwać się do żadnego grzechu śmiertelnego, którego byśmy się nie spowiadali i nie usiłowali zmazać przez sakrament pokuty.
Drugim znamieniem jest: znajdować upodobanie w Bogu i w tym wszystkim co do służby Jego należy: ten bowiem, bez wątpienia, podoba się Bogu, komu Bóg się podoba, że usiłuje nie obrażać Go nigdy. Ja miłuję tych, którzy mnie miłują(2), powiedział Pan.
Trzecim znamieniem jest mieć za nic wszystkie stworzenia w porównaniu z Stwórcą, co Ewangelia wyraża pod imieniem nienawiści: Ten, który nie ma w nienawiści ojca swego, matki i własnej duszy swojej, nie może być uczniem moim(3).
Do tych wybornych znamion nasz Święty dodawał jeszcze dwa inne, niemniej godne uwagi i być może odpowiedniejsze do uspokojenia dusz, znajdujących się w podobnym ucisku wewnętrznym. Pierwszym z tych znaków jest, po ścisłym zbadaniu swego stanu wewnętrznego przekonać się, czy wsercu naszym nie panuje stała, szczera i niezachwiana wola nie obrażania Boga nigdy dobrowolnie żadnym grzechem śmiertelnym; na tym bowiem usposobieniu zasadza się ścisłe zjednoczenie z wolą Boga, który pragnie tylko zbawienia naszego.
Drugim znakiem, według św. Franciszka, jest mocne i stałe pragnienie kochania Boga. Przez to pragnienie mocne i stałe rozumiał on pragnienie prawdziwe, a nie próżne słowa; rozumiał wolę skuteczną i wytrwałą, a nie owe mdłe zachcenia, które pozostają bez żadnego skutku, i bardzo prędko znikają.
Przypisy:
(1) Ekl. IX, 1.
(2) Przypow. VIII, 17.
(3) Łk. XIV, 26.
ROZDZIAŁ XIV
INNE ZNAMIĘ MIŁOŚCI BOGA: CHĘTNIE CIERPIEĆ DLA NIEGO
Synu mój, mówi Mędrzec, przystępując do służby Bożej, stój w sprawiedliwości i w bojaźni, a przygotuj duszę swą na pokusę(1); bo ten, kto nie jest kuszony, cóż wie?(2). Przez wiele ucisków trzeba nam wnijść do królestwa Bożego(3).
Syn Boży nie inszą drogą wszedł do swej chwały, tylko drogą cierpień; i my więc, jeżeli nie chcemy dźwigać krzyża Jego, nie możemy być z liczby uczniów Jego: jeśli z Chrystusem ucierpiemy: spół też królować będziemy; jeśli się zaprzemy, i On się nas zaprze (4).
“Potrzeba, mówił nasz Święty, ofiarować często serce nasze miłości Chrystusa na tym samym ołtarzu krzyża, na którym On swoje serce z miłości ku nam ofiarował. Krzyż jest bramą królewską, prowadzącą do przybytku świątobliwości, a kto jej szuka gdzie indziej, nie znajdzie nigdy”.
Kochać Boga w czasie pomyślności jest to dobra miłość, byleby nie kochać pomyślności zarówno z Bogiem albo więcej od Niego: albowiem Bóg nie chce mieć w sercu naszym współzawodnika. Aby więc kochać Boga jak należy, wśród pomyślności, potrzeba do Niego samego odnosić wszystkie powodzenia, których nam na to użycza, abyśmy Mu tym lepiej służyli i tym bardziej Go wielbili.
Daleko krótsza i mniej kłopotliwa jest droga do nieba przez krzyże i przeciwności: na niej łatwiej jest ustrzec się ciężkiego błędu i zatrzymania się około stworzenia, zamiast dążenia do Stwórcy.
Miłość Boga w cierpieniu nie zasadza się wcale na upodobaniu w przeciwnościach, które dlatego tylko powinny być nam miłe, że ręka Boska je na nas dopuszcza.
Miłość Boga w szczęściu, z trudnością wyzwala się spod wpływu upodobania w samej pomyślności; w przeciwnościach zaś jest ona jako wino czyste, nie mające żadnych mętów; wtedy to miłością czystą jednoczymy się doskonale z Jezusem ukrzyżowanym. Najpewniejszym znakiem prawdziwej i gruntownej miłości jest cierpieć z radością dla przedmiotu ukochanego, a umrzeć dla niego: to dowód najwyższej miłości.
Przypisy:
(1) Ekli. II, 1.
(2) Ekli. XXXIV, 9.
(3) Dzieje Apost. XIV, 21.
(4) II Tymot. II, 12.
ROZDZIAŁ XV
KOCHAĆ BOGA Z CAŁEGO SERCA, A BLIŹNIEGO DLA BOGA JEST ZUPEŁNĄ DOSKONAŁOŚCIĄ CHRZEŚCIJAŃSKĄ c. d.
Słyszę ciągle rozprawiających o doskonałości, mówił pewnego razu nasz św. Biskup, ale widzę bardzo mało osób doskonałych.
Każdy pojmuje doskonałość wedle swego upodobania. Jedni zasadzają ją na prostocie ubioru, inni na wstrzemięźliwości i surowości życia; ci na jałmużnach, tamci na uczęszczaniu do sakramentów.
Wielu upatruje doskonałość w modlitwie, albo w kontemplacji biernej; niektórzy wreszcie w łaskach nadzwyczajnych, które zowią się darmo danymi, takimi są np. dar czynienia cudów, albo proroctw: lecz wszyscy ci wyżej wymienieni mylą się, gdyż biorą środki za cel, albo skutki za przyczynę.
Co do mnie, dodał Święty, znam tylko jedną doskonałość, która polega na kochaniu Boga z całego serca, a bliźniego jak siebie samego. Wszelka inna doskonałość, bez tej jest fałszywą. Sama tylko miłość, jest jedynym węzłem łączącym nas doskonale z Bogiem i z bliźnimi, a to połączenie jest kresem naszego przeznaczenia i ostatecznym końcem wszelkiej doskonałości. Mylą się i oszukują siebie wszyscy, którzy innej szukają doskonałości.
Wszystkie najznakomitsze nawet cnoty są niczym bez miłości: ani wiara, choćby góry przenosiła i przenikała wszelkie tajemnice, ani duch proroctwa, ani dar języków, ani rozdanie wszystkiej majętności ubogim, ani męczeństwo samo: wszystko to nie przyda się na nic bez miłości. Kto nie ma miłości, nie ma w sobie życia duchowego, jest martwy. Bez miłości wszelkie uczynki, choćby na pozór najświetniejsze, są bezpłodne, to jest, nie mają żadnej wartości dla zbawienia i nie zasługują na niebo.
Umartwienia, modlitwa i inne ćwiczenia w cnotach są dobrymi środkami do postępu w doskonałości, jeżeli spełnione będą z miłością i z pobudek tejże miłości; nie należy jednak zakładać doskonałości na tych środkach, ale na celu do którego one prowadzą.
ROZDZIAŁ XVI
MIŁOŚĆ JEST DOSKONAŁOŚCIĄ I ZARAZEM NAJPEWNIEJSZYM ŚRODKIEM DO JEJ OSIĄGNIĘCIA
“Miłość, mówił św. Biskup, jest cnotą przedziwną; jest ona jednocześnie środkiem i celem, jest drogą i jej kresem, to jest drogą prowadzącą do postępu w doskonałości. Chcę wam jeszcze pokazać drogę zacniejszą(1), mówi Paweł św. i natychmiast opisuje obszernie własność i przymioty miłości”.
Bez miłości nikt nie dojdzie do najwyższego i ostatecznego celu życia, jakim jest Bóg: i oto dlaczego ona jest drogą; bez niej nie ma prawdziwej cnoty: i dlatego ona jest prawdą; przez nią to przechodzimy ze śmierci grzechu do życia łaski: dlatego też jest ona życiem. Miłość jest jeszcze życiem, ponieważ ona ożywia wiarę, nadzieję i wszelkie inne cnoty; jako dusza ożywia ciało, tak miłość jestżyciem i doskonałością duszy.
Rozwijając dalej tę myśl, mówił, że całą tajemnicą jak dojść do kochania Boga z całego serca – jest kochać Go. Jak bowiem uczymy się mówić mówiąc, biegać biegając, pracować pracując, tak też nauczymy się kochać Boga i bliźniego kochając ich. Na to nie ma innego sposobu.
Najlepszym tedy środkiem do ukochania Boga, jest kochać Go coraz więcej, postępować ciągle na tej drodze i nie oglądać się nigdy poza siebie. Niechaj początkujący w tej nauce zaczną kochać, a usiłując bezustannie coraz więcej kochać dojdą do mistrzostwa w miłości. Ci zaś, którzy są już doskonali w miłości, niech postępują jeszcze, niech postępują ciągle i bez wytchnienia, a miłość ich stanie się gorętszą i czystszą. Niechaj nikomu nie zdaje się, że już doszedł do celu: bo miłość w tym życiu wzrastać może aż do ostatniego tchnienia.
Często powtarzajmy z Dawidem: Oto rzekłem, teraz zaczynam (2); albo z wielkim Franciszkiem Serafickim: kiedyż zaczniemy kochać Boga i służyć Mu z całego serca, kiedyż będziemy miłować bliźniego, jak siebie samych!
Przypisy:
(1) I Kor. XII, 31.
(2) Ps. 76, 11.
ROZDZIAŁ XVII
MIŁOŚĆ BOGA DARZY DUSZĘ WIELKIMI POCIECHAMI. – PRZYKŁAD
Jeżeli kiedy na tej ziemi, Bóg doświadcza duszę sprawiedliwego, nie zostawia jej nigdy bez słodkich pociech wśród udręczeń. “Gdybyś wiedziała, mówił raz nasz Święty do pewnej zaufanej osoby, jak się Bóg obchodzi z mym sercem, dziękowałabyś za to dobroci Jego”. I mnie mówił on często to samo, lubo innymi słowy, a mianowicie: “O jako dobry jest Bóg Izraela, dla dzieci swoich prostego serca, gdyż On jest takim i dla tych, którzy są tak nędznymi, nieczułymi na Jego łaski i tak przywiązanymi do ziemi, jak ja jestem! Jako Duch Jego jest słodki dla dusz, które Go miłują i które Go szukają ze wszystkich sił swoich. Zaiste, imię Jego jako balsam wylany. Nic też dziwnego, że tyle dusz mężnych postępuje za Nim z tak gorącym pośpiechem, z taką żywą radością. O! jakże wielu rzeczy uczy nas łaska Boża i jak słodkie są jej światłości!”
“Drżę niekiedy z bojaźni, mówił dalej święty Biskup, ażeby mi Bóg nie zapłacił rajem na tym świecie. I tak: właściwie mówiąc nie wiem co to jest przeciwność; nie znałem nigdy niedostatku; dolegliwości ciała doznawane niekiedy nie zasługują nawet na nazwę cierpień; potwarze są zaledwie cieniem krzyża, rozpraszają się bowiem, nie zostawiając po sobie śladu. Nie dosyć na tym, Bóg obsypał mię doczesnymi i duchownymi dobrami; opływam we wszystkim, a jednak pozostaję nieczułym! Żyję w potwornej niewdzięczności!
Ach! proszę Cię, pomóż mi dziękować za to Bogu. Wspomagaj mię twymi modłami, abym uniknął strasznego nieszczęścia i nie zmarnował bezpożytecznie tak wielkich darów. Bóg zna moją słabość i dlatego obchodzi się ze mną jak z dziecięciem, karmiąc mię samymi słodyczami; ale kiedyż dozwoli mi żyć nieco pod krzyżem, bo przecież aby z Nim królować w chwale, potrzeba wprzód z Nim cierpieć i umierać!”
“O, mówił dalej, jakimże to jest dobrem żyć i pracować jedynie w Bogu i w Bogu samym się weselić. Odtąd, za pomocą łaski Bożej, nie chcę być niczym dla nikogo, ani też nikt dla mnie, inaczej tylko w Bogu i dla Boga samego. Mam nadzieję w Bogu, że to wykonam, gdysię głęboko przed Nim upokorzę. Niech żyje Jezus! już mi się zdaje, że wszystko jest niczym prócz Boga samego, w którym i dla którego kocham coraz bardziej dusze moich bliźnich”.
“Ach! kiedyż to nastąpi, że miłość przyrodzona ze krwi, ze stosunków, z wzajemnego pociągu, albo z wdzięczności płynąca zostanie oczyszczoną przez doskonałe posłuszeństwo, poddaną najczystszej miłości upodobania Bożego! Kiedyż przyjdzie do tego, że miłość własna nie będzie więcej pragnąć ani obecności, ani oświadczeń, ani oznak zewnętrznych, ale pozostanie spokojną i zupełnie nasyconą nieodmienną pewnością, jaką jej daje Bóg w swojej wieczności! Cóż może przydać obecność do tej miłości, która się poczęła w Bogu, którą On sam utrzymuje i pomnaża? Jakichże oznak stałości można wymagać w tej jedności, której Bóg sam twórcą. Ani zbliżenie, ani oddalenie, nie mogą mieć żadnego wpływu na gruntowność miłości, której Bóg sam jest początkiem i końcem”.
Gdym słuchał tych słów z ust Świętego, serce moje płonęło ogniem miłości, jak niegdyś serca uczniów idących do Emaus. O! kiedyż nadejdzie ta szczęsna chwila, że będziemy kochać w niebie miłością nieodmienną i nieprzerwaną Tego, który nas ukochał miłością wieczną i którego miłosierdzie pociągnęło nas do tej miłości!
CZĘŚĆ III
O MIŁOŚCI BLIŹNIEGO
I. Rozmaite sposoby kochania bliźniego
II. Ciąg dalszy poprzedzającego rozdziału. – Co znaczy kochać bliźniego w Bogu
III. O znaczeniu błędów i niedoskonałości bliźniego
V. Zdarzenie opowiedziane przez św. Franciszka Salezego w przedmiocie przebaczenia nieprzyjaciołom
VI. Prawdziwa miłość usuwa z serca wszelką niechęć ku bliźniemu
VIII. Miłość zabrania obmowy
IX. Miłość zabrania sądzić bliźniego lekkomyślnie
XI. Miłość zabrania sprzeczać się z bliźnim bez przyczyny
XII. Miłość powinna być pełną współczucia
XIII. Miłość bliźniego ma swoje smutki. – Przykład
XV. Napomnienia braterskie są wynikiem prawdziwej miłości bliźniego
XVI. Czy miłość nakazuje upominać
XVII. Ciąg dalszy rozdziału poprzedzającego. Sposób upominania braterskiego
XVIII. Jak poznać, czy upomnienie wypływa z miłości
XIX. Inny sposób rozpoznania, czy upomnienie pochodzi z miłości
XX. Miłość obudza gorliwość o dobro bliźniego, ale gorliwość mądrą i umiarkowaną
XXI. Miłość chętnie wymawia błędy bliźnich. Przykład
XXII. Miłość dzieli się z bliźnim, tym wszystkim, co może mu być pożyteczne do zbawienia
XXIII. Miłość nie zapomina o umarłych
CZĘŚĆ IV
O PODDANIU SIĘ WOLI BOŻEJ I O UFNOŚCI W BOGU
I. Należy poddać się woli Bożej we wszystkich zdarzeniach tego życia
II. Kto poddaje się woli Boga, ten oddaje się w Jego ręce
III. Powinniśmy poddawać się woli Bożej we wszystkich okolicznościach życia
IV. Poddanie się woli Bożej, daje nam jednostajność ducha
V. Prawdziwa ufność w Bogu połączona jest zawsze z nieufnością ku samemu sobie
VI. Ufność w Bogu daje bezpieczeństwo w niebezpieczeństwach. – Przykład
VII. Ufność w Bogu daje nam rezygnację, świętą obojętność i spokojne oczekiwanie
VIII. Ufność w Bogu jest najlepszym środkiem przeciwko bojaźni
IX. Ufność w Bogu utrzymuje pokój serca wśród kłopotów tego życia
X. Ufność w Bogu połączona jest zawsze z bojaźnią i nadzieją
XI. Ufność w Bogu oddala małoduszność
XII. Ufność w Bogu jest najlepszym przygotowaniem do dobrej śmierci
CZĘŚĆ V
O CIERPLIWOŚCI
I. Cierpliwość w dotkliwych cierpieniach
II. Cierpliwość w długich chorobach
III. Dalszy ciąg poprzedzającego rozdziału. Przykład
IV. Ciąg dalszy. – Inny przykład
V. Cierpliwość i inne cnoty, które trzeba wykonywać, gdy nas potwarzają
VI. Dalszy ciąg poprzedzającego rozdziału
VII. Cierpliwość składa własne uniewinnienie w ręce Boże
VIII. Jak należy wykonywać cierpliwość wśród doznanych uraz
IX. Znalezienie się Świętego wtedy, kiedy się dowiedział, że źle o nim mówią
X. Inny przykład cierpliwości w potwarzach
XI. Przykład cierpliwości w niesprawiedliwym ucisku
XII. Cierpliwość znosi natręctwo
XIII. Cierpliwość się nie żali
XIV. Dalszy ciąg – tegoż samego przedmiotu
XV. Należy dobrze czynić i nie zważać na sądy ludzkie
XVI. O cierpliwości względem nas samych
CZĘŚĆ VI
O POKORZE
III. Ulubione błogosławieństwo św. Biskupa
IV. Należy rzadko mówić o pokorze
V. Pokora obawia się wysokich stanowisk
VI. Pokora gardzi czcią ludzką, ma jednak rozsądne staranie o dobrej sławie
VII. Przykład pokory
VIII. Drugi przykład pokory
IX. Trzeci przykład pokory c. d.
XI. Prawdziwa pokora wystrzega się mówienia źle o sobie
XII. Człowiek prawdziwie pokorny nie ufa swej cnocie
XIII. Prawdziwa pokora uczy uległości nawet względem niższych
CZĘŚĆ VII
O UBÓSTWIE
II. Ubóstwo jest wielkim dobrem
III. Ubóstwo chrześcijańskie nie pragnie rzeczy ziemskich
IV. Duch ubóstwa nie pragnie pomyślności
V. Miłość naszego Świętego względem ubóstwa. Przykład
VI. Duch ubóstwa zadawala się samym Bogiem
VII. Duch ubóstwa rodzi miłość dla biednych
VIII. Duch ubóstwa umie, przy obfitości, obchodzić się bez wielu rzeczy i cierpieć niedostatek
IX. Przez duch ubóstwa, święty Biskup o nic nie prosił i niczego nie odmawiał
X. Duch ubóstwa w dostatkach i o duchu wspaniałości w ubóstwie. – Przykład
XI. Duch ubóstwa poprzestaje na rzeczach niezbędnych tj. na dostatecznych
XII. Duch ubóstwa nie martwi się utratą dóbr doczesnych. – Przykład
XIII. Duch ubóstwa da się pogodzić z bogactwem. Przykład
XIV. Inny przykład bezinteresowności
XV. Duch ubóstwa ulega zwyczajom towarzyskim nie poddając się jednak żadnej próżności
CZĘŚĆ VIII
O UMARTWIENIU
II. Umartwienie powinno być połączone z modlitwą
III. Korzyści z umartwienia skłonności przyrodzonych
IV. Duch umartwienia zgadza się z życiem zwyczajnym
VI. Duch umartwienia powinien unikać nieroztropnych umartwień ciała
VII. O poście
VIII. Duch umartwienia ukrywa surowości, zamiast popisywać się nimi. Przykład
IX. Ciąg dalszy rozdziału poprzedzającego. – Przykład
X. Kto chce się prawdziwie umartwiać, powinien znosić niesprawiedliwość w milczeniu
XI. Prawdziwe umartwienie strzeże się użaleń
XII. Ten sam przedmiot
CZĘŚĆ IX
O CZYSTOŚCI
I. O skromności
II. Jak należy łączyć czystość z uczynkami miłości
III. O skromności oczu. Przykład
IV. O skromności przy kładzeniu się do snu
CZĘŚĆ X
O ŁAGODNOŚCI
III. Łagodność połączona z powagą
IV. Łagodność jest umiarkowaną w grzecznościach
V. Łagodność umie cudownie dodawać serca
VI. Należy pilnie czuwać nad sobą, aby nie utracić łagodności w upominaniu
CZĘŚĆ XI
O SAMOTNOŚCI I ZAPARCIU SIEBIE SAMEGO
I. Prawdziwa samotność – to zjednoczenie z Bogiem
II. Zaparcie się siebie jest wrogiem mądrości ciała
III. Samotność ma swoje niebezpieczeństwa i sprzeciwia się wykonywaniu wielu cnót
IV. Można się uświątobliwić i w dworskim życiu
V. Św. Biskup przywiązywał wielkie znaczenie do życia czynnego
VII. Jak potrzeba sposobić się do stanu zakonnego
IX. Duch zaparcia się nie bada z niepokojem, godzien li jest miłości albo nienawiści
CZĘŚĆ XII
O POKUSACH, SKRUPUŁACH I INNYCH DOŚWIADCZENIACH WEWNĘTRZNYCH
I. O pokusach
II. Niektóre przestrogi względem pokus
III. O małych pokusach
IV. O wielkich pokusach. – Przykład
V. O skrupułach i o ich głównym źródle
VII. O smutkach wewnętrznych c. d.
VIII. O utrapieniach wewnętrznych c. d.
IX. O smutku
CZĘŚĆ XIII
O POBOŻNOŚCI I O MODLITWIE
I. Można być pobożnym a przy tym złym
II. Prawdziwa pobożność przystoi wszelkim stanom i zgadza się ze wszystkimi obowiązkami
III. Ten sam przedmiot
IV. Prawdziwa pobożność nie czyni człowieka odludkiem
V. O wdzięcznej woni, jaka płynie z przykładów prawdziwej pobożności
VI. O skupieniu ducha i o aktach strzelistych
VIII. Myśl o obecności Bożej żywi pobożność
IX. Pobożność daje się pogodzić z roztargnieniami nieodłącznymi od zatrudnień
XI. Prawdziwa pobożność wolna jest od wszelkiego pośpiechu
XII. Różnorodność ćwiczeń nie sprzyja gruntownej pobożności
XIII. Prawdziwa pobożność korzysta ze wszystkiego dla podniesienia się do Boga. Przykład
XIV. O życiu czynnym i o życiu bogomyślnym
XVI. O jedności przedmiotu w modlitwie myślnej
XVII. O oschłości w modlitwie
XVIII. O dobrych postanowieniach na modlitwie
XIX. O chorobach, które się modlić przeszkadzają
XX. O nabożeństwie ku Najświętszej Maryi Pannie
XXI. O różańcu
XXII. O bractwach
CZĘŚĆ XIV
ŚRODKI SZCZEGÓLNE UŚWIĘTOBLIWIENIA SIĘ
1-szy środek: Czytanie duchowne
II. Jak należy czytać, aby czytać z pożytkiem
III. Najlepsze książki świeckie mało są odpowiednie do wzbudzenia ducha chrześcijańskiego
Drugi środek: Sakramenty
CZĘŚĆ XV
O PROSTOCIE CHRZEŚCIJAŃSKIEJ
I. O prostocie
II. Jak bardzo święty Biskup cenił prostotę
III. Prostota nie znosi wszelkiego kłamstwa
IV. Prostota unika dwuznaczności
V. O dwoistości
VI. Prostota jest nieprzyjaciółką polityki
VII. Prostota unika wszelkiej wyłączności
VIII. Prostota jest szczerą
X. Zbyt długie namyślanie się przeciwnym jest duchowi prostoty
CZĘŚĆ XVI
O POSŁUSZEŃSTWIE
I. Na czym polega cnota posłuszeństwa
II. O posłuszeństwie przełożonych
III. Należy rozkazywać z posłuszeństwa, d. c. poprzedzającego przedmiotu
IV. Należy być posłusznym prawym władzom. Przykład
V. Co znaczy być dobrym przełożonym?
VI. Duch posłuszeństwa skłania do szanowania przełożonych bez względu na to, jakimi oni są
VII. Należy łagodnie uczyć innych posłuszeństwa, nie zmuszając do niego
VIII. Jak należy rozkazywać służącym
http://www.ultramontes.pl/salezy.htm
przez niedowiarstwo lub herezję
BISKUP I KSIĄŻĘ GENEWY, DOKTOR KOŚCIOŁA
Biskup genewski nie miał zwyczaju poruszać w swych pismach zagadnień teologii dogmatycznej. Z wyjątkiem książek polemicznych, jakimi są Kontrowersje i Sztandar Krzyża, wszystkie jego dzieła należą do moralno-ascetycznych. Jeżeli jednak zajmuje się kwestiami dogmatycznymi, czyni to znakomicie i okazuje się mistrzem w całym znaczeniu słowa.
W jednym z rozdziałów Kontrowersyj, który przytaczano często w czasie rozpraw Soboru Watykańskiego, wyraża się w następujący sposób:
Święty Piotr, ów kamień węgielny władzy i zarządu Kościoła, nie może ulec skażeniu albo obaleniu przez niedowiarstwo lub herezję, które niechybnie do piekła prowadzą. Kościół nie zawsze może zwoływać sobory powszechne, a w pierwszych trzech wiekach nie było ich wcale. W zdarzających się zatem trudnościach do kogo zwracać się należy, u kogo szukać pewniejszej reguły, lepiej określonego prawa, jeżeli nie u naczelnej Głowy, u Namiestnika Chrystusowego na ziemi? Tymi namiestnikami są po świętym Piotrze wszyscy następcy tego Apostoła. Dopóki trwa przyczyna, dotąd i skutki trwać muszą. Kościół potrzebował zawsze nieomylnej wyroczni, do której mógłby się uciekać; fundamentu, którego ani bramy piekielne, ani herezja zwyciężyć by nie mogły; wreszcie potrzebował Pasterza, któryby swej owczarni w błąd nie wprowadził. Wszyscy zatem następcy świętego Piotra muszą być obdarzeni tymi przywilejami, które nie są przywiązane do osób, lecz wypływają z ich godności i pasterskiego urzędu (1).
Św. Franciszek Salezy
Cyt. za: Ks. Hamon, Żywot świętego Franciszka Salezego Biskupa i Księcia Genewy, Doktora Kościoła. Przekład z nowego jubileuszowego wydania z 1922 r. dokładnie przejrzanego i poprawionego przez Ks. Gonthier kanonika anezyjskiego i Ks. Letourneau proboszcza Stow. Świętego Sulpicjusza. Tom II. Kraków 1934, ss. 270-271.
Śladami Chrystusa. Cnoty i cuda św. Franciszka Salezego. Według dzieła Ks. Hamon’a: Żywot św. Franciszka Salezego. Przekład z francuskiego za pozwoleniem Autora. Kraków 1934, ss. 22-23. (Fragment Rozdziału II. Wiedza teologiczna św. Franciszka Salezego).
(Pisownię nieznacznie uwspółcześniono; tytuł art. od red. Ultra montes).
—————————————————————————————————————-
Pozwolenie Władzy Duchownej:
Wik. gen.
Ks. Stefan Mazanek
kanclerz.—————————————————————————————————————-
Przypisy:
(1) Controverses, cz. II, r. VI, art. XIV, str. 304-305.
(*) “Św. Franciszek Salezy (Franciscus Salesius), Biskup, Wyznawca, Doktor Kościoła; – święto 29 stycznia.
Ur. 21 sierpnia 1567 na zamku Sales pod Thorens (Sabaudia), jako najstarszy syn Franciszka de Sales pana na Nouvelles i Franciszki de Sionnas. Słuchał prawa w Paryżu i Padwie, postanowił jednak zostać kapłanem i przyjął święcenia w r. 1593. W ciągu 4 lat niezmordowaną pracą duszpasterską i bezgranicznym poświęceniem zdobywał z powrotem dla katolicyzmu całkiem już skalwinizowaną prowincję Chablais. W r. 1599 mianowany koadiutorem biskupa genewskiego, po jego śmierci w r. 1602 został biskupem Genewy (stolica w Annecy). Założył seminarium, organizował konferencje dla duchowieństwa i synody. Z św. Joanną Franciszką de Chantal założył zakon wizytek. Nadzwyczajną uprzejmością, dobrocią, łagodnością a zarazem mądrą stanowczością zdobywał tysiące dusz dla Chrystusa i Kościoła. Niezrównany spowiednik, kaznodzieja i pisarz duchowny. (Wstęp do życia pobożnego – Filotea, Traktat o miłości Bożej). Um. 28 grudnia r. 1622 w Lugdunie; grób w Annecy. Kanonizowany w r. 1665, ogłoszony Doktorem Kościoła w r. 1877, patronem dziennikarzy i literatów w r. 1923″. – Biskup Karol Radoński, Święci i Błogosławieni Kościoła Katolickiego. Encyklopedia Hagiograficzna. Warszawa – Poznań – Lublin [1947], s. 135. (Przyp. red. Ultra montes).
© Ultra montes (www.ultramontes.pl)
Kraków 2006
******************
Franciszek Salezy – prorok miłości, patron dziennikarzy katolickich
Elżbieta Adamczyk
Franciszek Salezy, święty i doktor Kościoła, żyjący we Francji w latach 1567-1622, w Polsce znany jest chyba najbardziej jako patron dziennikarzy i pisarzy katolickich. Jego wspomnienie przypada w kalendarzu liturgicznym 24 stycznia. We Francji cieszy się od wieków dużą popularnością. Biskup Genewy, współzałożyciel zakonu wizytek i teolog, którego duchowość zainspirowała powstanie licznych zgromadzeń zakonnych i stowarzyszeń życia apostolskiego zwanych „salezjańskimi” pozostawił dużą spuściznę pisarską. Najbardziej znanymi dziełami, tłumaczonymi również na język polski są: Filotea, czyli Wprowadzenie do życia duchowego oraz Teotimo, czyli Traktat o miłości Boga. Przeznaczeniem jego dzieł było prowadzenie do Boga ludzi świeckich.
Św. Franciszek Salezy nazywany bywa we Francji bardzo często Prorokiem Miłości. Czym sobie zasłużył na takie określenie? Pełna odpowiedź wymagałaby wywodu obszerniejszego niż kilka zdań, możliwych do umieszczenia w obecnym tekście. Zachętą dla wszystkich, którzy zechcą być może poznać bliżej duchowość św. Franciszka niech będzie jedynie myśl przytoczona za o. André Ravierem, jezuitą, że punktem centralnym w salezjańskiej teologii miłości jest problem wolności ludzkiego serca. Św. Franciszek Salezy nazywa serce ośrodkiem najgłębszej ludzkiej więzi z Bogiem, sobą samym i bliźnimi. Te więzi mogą być dobre lub złe, w zależności od tego czy ich przedmiot jest dobry czy zły, duchowy czy cielesny. W każdym przypadku to z serca człowieka płynie owa siła życiowa, która angażuje go całego i dąży ponad wszystko do zjednoczenia. Ostatecznym przeznaczeniem człowieka jest zjednoczenie z Bogiem w wieczności, a najważniejszym danym mu przykazaniem jest miłować Boga całym umysłem, duszą i ciałem. Czy jest to osiągalne dla natury ludzkiej skażonej grzechem? Św. Franciszek Salezy twierdzi, że tak. Trzeba jednak, by miłość, znana ludzkiemu sercu np. w macierzyństwie, czy małżeństwie oczyszczona została przez łaskę, by człowiek pozwolił Duchowi Świętemu odnowić się i przemienić na obraz i podobieństwo Boga. Wówczas serce, które dokonało wyboru Boga jako jedynego Pana zdolne będzie miłować Go we wszystkich i wszystkim dla Niego, gdyż – jak nauczał Jezus – jedno jest przykazanie miłości.
Tak w wielkim skrócie objaśnić można powód określenia św. Franciszka Salezego Prorokiem lub Doktorem Miłości. Dlaczego jednak przypisano mu patronat nad prasą katolicką? Tu sprawa wydaje się prostsza, choć nie mniej ciekawa. Otóż, w rok po święceniach kapłańskich 27-letni Franciszek Salezy otrzymał od biskupa zadanie ponownego przywrócenia dla Kościoła katolickiego licznych mieszkańców kantonu Chablais, którzy pozostając poddanymi katolickiego księcia Sabaudii ulegli wpływom kaznodziejów kalwińskich i porzucili wiarę rzymską. Zadanie było tak trudne, że poprzednikom młodego kapłana nie udało się go wypełnić. Początkowo i jego starania nie odnosiły skutku, nikt go nie chciał słuchać, aż do czasu, gdy za namową Pana de Charmoisy zaczął pisać traktaty w formie krótkich artykułów objaśniających prawdy wiary chrześcijańskiej w świetle Pisma Świętego. Teksty były wolne od polemizowania lecz przepełnione pasterską miłością i zatroskaniem o dusze sobie powierzone. Pierwszym był List do Panów z Thonon datowany 25 stycznia 1595 r., w dniu Nawrócenia św. Pawła. Autor wyjaśnił w nim adresatom zasadę i cel nowej formy, w jakiej zapragnął głosić im Słowo Boże. Odtąd prawie, co tydzień mieszkańcy okolicy znajdowali pod swoimi drzwiami drukowane homilie, napisane językiem żywym i obrazowym, podejmujące konkretne tematy i jasno przedstawiające problem.
Było to więc prekursorskie wykorzystanie prasy w ewangelizacji, które pozostaje do dziś dla mediów katolickich wzorem i wskazówką, tym bardziej, że dzieło św. Franciszka odniosło spektakularny sukces i wiele „zaginionych owieczek” powróciło na łono Kościoła. Autor pism, w uznaniu za zasługi został wyświęcony na biskupa Genewy. Zgodnie ze zwyczajem w wielu diecezjach francuskich w dniu wspomnienia św. Franciszka Salezego dziennikarze katoliccy gromadzą się wraz z biskupami miejsca na modlitwie, refleksji nad spuścizną duchową Patrona i poszukiwaniu w niej inspiracji do dalszej pracy.
Adres: ul. Ks. I. Skorupki 3, 90-458 Łódź
Tel.: (42) 664-87-52
http://www.niedziela.pl/artykul/24067/nd/Franciszek-Salezy—prorok-milosci-patron
Uczmy się świętości życia od św. Franciszka Salezego
24 stycznia 2010
24 stycznia obchodzimy święto św. Franciszka Salezego, od którego wzięło nazwę Zgromadzenie Salezjańskie.
Dlatego dobrze jest poznać źródła salezjańskiej duchowości!
Św. Franciszek Salezy /1567-1622/
Pięć zasad życia duchowego według św. Franciszka Salezego [1]
1. „Trzeba rozkwitać tam, gdzie Bóg nas zasadził”
2. „Ćwiczenie w cnotach”
3. Spotykać Boga w wydarzeniach codziennych
4. Łączyć modlitwę i życie
5. Codzienność przemieniona
/Na końcu znajduje się również krótka nota historyczna/
1. „Trzeba rozkwitać tam, gdzie Bóg nas zasadził”
To zdanie, przypisywane Franciszkowi Salezemu, bez najmniejszej wątpliwości wskazuje na jeden z podstawowych rysów tej duchowości. Na pierwszym miejscu polega ona na szczerym umiłowaniu własnego stanu życia. Pani Brûlart, która zazdrościła sytuacji swojej siostry zakonnicy, tłumaczył: „Trzeba kochać to, co kocha Bóg; otóż On kocha pani powołanie; my też je naprawdę kochajmy i nie upierajmy się przy myśli o powołaniu innych” (LTY II 351). Powód jest oczywisty: „Jeśli chcemy być święci według naszej woli, nigdy nimi nie będziemy naprawdę; musimy nimi być zgodnie z wolą Bożą. Otóż wolą Bożą jest, by pani, z miłości do Niego, szczerze kochała praktykowanie swojego stanu” (LTY III 214).
Kiedy indziej napisze do pani Brûlart: „Proszę nie siać swoich pragnień w ogrodzie bliźniego; proszę uprawiać wyłącznie własny ogród. Niech pani nie pragnie nie być tym, czym jest, ale pragnie bardzo mocno być tym, czym jest. […] Czemu służy budowanie zamków w Hiszpanii, skoro musimy mieszkać we Francji? Taka jest moja stara nauka, i proszę ją zastosować; powiedz mi, droga córko, czy naprawdę tak postępujesz” (LTY II 167).
Tutaj dotykamy palcem duchowego realizmu Franciszka Salezego, który niczego bardziej się nie obawia, jak mnożenia bezowocnych pragnień. „Dobrze jest wiele pragnąć, ale trzeba wśród pragnień zaprowadzić porządek i w rzeczywistości wydobywać każde z nich zgodnie z czasem i z własną możliwością. […] Najmniejsze dokonanie jest bardziej pożyteczne niż wielkie pragnienia rzeczy oddalonych od naszych możliwości, jako że Bóg bardziej pragnie u nas wierności w małych rzeczach, które stawia w granicach naszych możliwości, niż zapału do wielkich, które od nas nie zależą” (LTY II 182). Mówił także: „Niekiedy nazbyt się upieramy, żeby stać się dobrymi aniołami, a zaniedbujemy bycia dobrymi mężczyznami i dobrymi kobietami” (LTY II 204).
Tego typu duchowość unika „wyjątkowości”, zwłaszcza w sferze pobożności, w której naraża się na zbytnią widoczność. W jednej z Rozmów ze swoimi córkami z klasztoru wizytek mówił w związku z jedną z nich: „Jeśli chce zostać świętą świętością wyjątkową, to jej sprawa, ale takich świętości stale trzeba się obawiać. Gdy chcemy być świętymi świętością prawdziwą, trzeba by była ona wspólna, jak świętość naszego Pana i Matki Bożej” (RZM XVIII 1256). Jednym z ulubionych jego powiedzeń było, że „nie trzeba pragnąć dojścia do świętości całkiem nagle; należy postępować wspólną i zwyczajną drogą, która jest najpewniejsza” (TMB….).
Póki co, nigdy nie wolno mylić doskonałości, do której są wezwani wszyscy, niezależnie od swojej sytuacji, ze „stanem doskonałości”, który normalnie dotyczy życia zakonnego. „Bo wielka zachodzi różnica między stanem doskonałości a doskonałością. Wszyscy biskupi i zakonnicy są w stanie doskonałości, a nie wszyscy są doskonali. Co, niestety, aż nadto rzuca się nam w oczy” (FIL, s. 175). Wszyscy zostali wezwani nie tylko do doskonałej miłości, jaką jest świętość, a doskonałość jest dostępna dla wszystkich. Znamienny jest jego wniosek: „A my, gdziekolwiek jesteśmy, wszędzie możemy i powinniśmy troskliwie się starać o życie doskonałe” (FIL, s. 23).
2. „Ćwiczenie w cnotach”
Jak dotąd, owa duchowość wydaje się raczej pasywna: trzeba zgodzić się na życie takie, jakie się jawi, na swoją własną rzeczywistość, i starać się ją kochać jako wyraz woli Bożej i Jego miłości wobec nas. Ale to stanowi jedynie punkt wyjścia. Teraz chodzi o rozwinięcie konkretnej postawy działania, którą Franciszek Salezy nazywa „ćwiczeniem w cnotach”. Po uznaniu i wyrażeniu zgody na chwilę obecną i na opatrznościowe miejsce, w którym Bóg „nas zasadził”, trzeba „zakwitnąć” i wydać owoc, ale zawsze licząc się z sytuacją konkretną i z powołaniem każdego.
W życiu chrześcijańskim wszystko jest owocem łaski Ducha Świętego, ale dar łaski wymaga współpracy człowieka. Nabywanie cnót wymaga w każdym razie sporej dozy wysiłku, odwagi, zdecydowania, wytrwałości i bezinteresowności. Do swoje siostry Gaspardy pisał: „Wierz mi, prawdziwa cnota nie wzrasta w odpoczynku zewnętrznym, podobnie jak dobre ryby w zgniłych wodach bagien” (LTY IV 339). Chodzi tu o prawdziwe ćwiczenie – taki jest sens słowa asceza– albo „walka duchowa”.
Cnoty do praktykowania są różne w zależności od osoby, a „w wyborze cnót, w których mamy się ćwiczyć, winniśmy się skłaniać raczej do tych, które są bardziej zgodne z naszym powołaniem i z naszymi obowiązkami, aniżeli do tych, które nam bardziej przypadają do smaku. […] Każde powołanie wymaga ćwiczenia się w osobnej, jemu właściwej, cnocie. Inne są cnoty duchownych, a inne świeckich; inne żołnierskie, inne biskupie, a inne królewskie; inne panieńskie, inne małżeńskie, a inne wdowie” (FIL, s. 131-132).
Żeby jednak nie pomylić drogi przez odwracanie priorytetów, trzeba wiedzieć, że istnieje hierarchia cnót. Dla Franciszka Salezego nie ma najmniejszej wątpliwości: na czele staje miłość, podczas gdy inne towarzysza jej lub ją naśladują: „Matka i królowa pszczół nie wychodzi w pole inaczej, jak z całą swą dziatwą, z całym swoim ludem. Podobnie i miłość, wchodząc do serca wprowadza z sobą cały rój wszystkich cnót, szykując je i ćwicząc, niczym wódz żołnierzy” (FIL, s. 130). Inne cnoty – szczególnie łagodność – zależą od miłości, są jej wyrazem i konkretnymi realizacjami lub także środkami do ich jej nabywania, bowiem wielką prawd a jest, że „jedynie miłość czyni nas doskonałymi” (FIL, s.174).
Czym stają się w tym wykazie cnót tradycyjne ćwiczenia ascetyczne? Nie ulegają zniszczeniu, ale przesunięty jest akcent. Tak właśnie Franciszek Salezy poleca raczej pracę niż post, raczej umiarkowanie w przyjemnościach niż wyrzeczenie. Zamiast wybierać stale najgorsze jako pokutę, lepiej jest wstrzymać się od wyboru:
Większą wydaje mi się cnotą jeść bez wyboru to, co nam podadzą, i w takim porządku, w jakim nam podadzą, czy nam do smaku, czy nie do smaku, aniżeli zawsze wybierać co gorsze. Bo choć ten ostatni sposób może się wydawać ostrzejszy, to jednak w pierwszym jest więcej zaparcia się siebie samego, tym bowiem sposobem wyrzekamy się nie tylko smaku, ale i własnej woli; bo niemałym jest umartwieniem poddawać się w sprawach smaku obcej ręce i zdać go na wszelki traf. A przy tym ten rodzaj umartwienia – dla nikogo niewidoczny, nikogo nie zasmucający – jest jedynie właściwy w życiu społecznym (FIL, s. 217-218).
3. Spotykać Boga w wydarzeniach codziennych
Życie duchowe, tak jak je pojmuje Franciszek Salezy, nie dotyczy „wyłącznie spraw nadzwyczajnych, ale głównie codziennej drobnej krzątaniny”. Wydaje mu się to tak ważne, że nalega: „Dobrze jest zmierzać ogólnym dążeniem do najwyższej doskonałości życia chrześcijańskiego, nie należy jednak filozofować w odniesieniu do szczegółów, chyba tylko na temat poprawy i na temat postępu zgodnie z codziennymi wydarzeniami z dnia na dzień” (LTY IV 122). Nie trzeba czekać na okoliczności nadzwyczajne, by praktykować niektóre cnoty, jak spokój czy panowanie nad sobą w strapieniach. Właśnie pośród najbardziej banalnej codzienności może dokonać się spotkanie w Bogiem. „Czy chcesz podobać się Bogu? Jeśli nie wybrałeś rodzaju życia, wybierz go; jeśli go wybrałeś, wykonuj obowiązek swego stanu: tu znajdziesz Boga, Bóg się tobą zaopiekuje” (KAZ II 194).
Po aktywnym aspekcie duchowości dnia codziennego, trzeba przyjrzeć się „szczytowi” tej duchowości, którym może być jedynie szczytem gotowości, gościnności, oddania się. Jeżeli jest jakiś ważny punkt w duchowości Franciszka Salezego, to jest nim „święta obojętność”, streszczona w formule: „Niczego nie żądać, niczego nie odmawiać”
Autor wychodzi od zasady, że wszystkiego, co zdarza się w życiu – z wyjątkiem grzechu – Bóg chce, a przynajmniej to dopuszcza. Wobec tego ten, kto naprawdę Boga kocha, gotowy jest przyjąć każde wydarzenie, jakie by nie było, z „prostym usposobieniem” przyjmowania tego, co przyjdzie, jako przychodzące „z Bożego upodobania” (TMB IX 15). Bóg daje się poznać w wydarzeniu czy to gdy je zsyła, czy gdy je tylko dopuszcza.
Gdy idzie o pasywność i o świętą obojętność, która w istocie polega na skrajnej obojętności woli w odniesieniu do tego, co się zdarzy, Franciszek Salezy sam uściśla sprawy, biorąc przykład z choroby. Filotei poleca: „Gdy zachorujesz, użyj lekarstwa, na jakie cię stać i podług Boga, bo inaczej czyniąc, kusiłabyś Go. Ale to uczyniwszy, wyczekuj skutku z zupełnym zdaniem się na wolę Bożą. Jeśli Mu się spodoba, żeby lekarstwo zwyciężyło chorobę, dziękuj Mu w pokorze; ale jeśli zechce, żeby choroba zwyciężyła leki, błogosław Mu w cierpliwości” (FIL, s. 142). Tak właśnie mądrość i świętość doprowadzają mnie do przyjęcia tego, co nieuniknione, lecz nie tylko do przyjęcia, ale do pragnienia tego, czego chce Bóg, spajając własną wolę z Jego wolą.
Ostatnia Rozmowa założyciela wizytek na dwa dni przed śmiercią dotyczyła właśnie „świętej obojętności”. Poproszony o to, by powiedział „to, co najgłębiej nam się wyryje w pamięci”, odpowiedział: „Co mam ci powiedzieć, droga córko? Wszystko już ci powiedziałem w tych dwóch słowach: niczego nie odmawiać, niczego nie pragnąć; nie mam nic innego do powiedzenia” (RZM… )
4. Łączyć modlitwę i życie
Kiedy autor Filotei podejmuje temat modlitwy, usiłuje przede wszystkim przekonać symboliczną rozmówczynię, że chodzi tu o konieczność żywotną: „Modlitwa stawia nasz umysł w światłości i jasności Bożej, a naszą wolę w ogniu miłości Niebieskiej. Nic zatem bardziej nie oczyszcza rozumu z jego niewiedzy, a woli ze złych skłonności, jak modlitwa.
Docenia i poleca modlitwę ustną lub zewnętrzną, czy to liturgiczną, czy wspólnotową lub osobistą. Jednakże jakość takich modlitw wypływa z wnętrza, z serca modlącego się: „Bo jedno Ojcze nasz odmówione z uczuciem więcej jest warte od wielu mówionych z pośpiechem” (FIL, s. 76). Na modlitwie należy stosować nastawienie wewnętrzne i unikać popadania w pobożną gadaninę i w puste formuły, jak to czyni papuga. Istotnie, „nie świadczy o odprawianiu modlitwy jakieś mamrotanie wargami, jeśli nie wiąże się z tym skupienie serca”, oraz modlitwy tych, którzy je odmawiają niczym ta papuga, są w pogardzie u Boga, który patrzy bardziej do serca tego, kto się modli, niż na słowa, jakie wypowiada” (KZN IX 62).
Cenił przede wszystkim „modlitwę myślną”, którą polecał wszystkim, nawet ludziom świeckim. Lepsza jest dlatego, że daje naprawdę pierwszeństwo nastawieniu wewnętrznemu przed zewnętrznym. Jej jakość zależy od miłości, ponieważ modlitwa warta jest tyle, ile warta jest miłość. Chociaż w Drodze do życia pobożnego nie zapomniał o podaniu „prostego sposobu rozmyślania” (FIL, s. 78), stwierdzał, że „tajemnica tajemnic podczas modlitwy polega na pójściu w prostocie serca za upodobaniem” (LTY VIII 238), albowiem „prawdziwa miłość wcale nie posiada metody” (LTY VIII 239). Istnieje ścisły związek pomiędzy sposobem modlitwy a sposobem życia: „Wielu bardzo się myli, sądząc, że do dobrego jej wykonywania trzeba mnóstwa rzeczy, licznych metod. Widzimy niektórych, co z wielkim natężeniem szukają wszelkich możliwych metod, aby zdobyć pewną sztukę, która wydaje im się konieczna do dobrego jej odprawiania, i ustawicznie wokół rozmyślania rozdrabniają się i czynią skrupulatne dociekania” (KZN III 259). Przy czym święty pokpiwa sobie z tych, którzy sądzą, „iż nie wolno zakasłać lub się poruszyć z obawy, żeby Duch Święty się nie przestraszył” (KAZ IX 259). Ta modlitwa myślna, którą on nazywa także „modlitwą serdeczną”, ma dwie formy: medytacja i kontemplacja. Obydwie podtrzymują życie duchowe, jak jedzenie i picie podtrzymują życie ciała: „jedzenie znaczy tutaj rozmyślanie, […] kontemplację można porównać do picia” (TMB, s. 320).
Jeżeli modlitwa myślna wymaga zabezpieczenia sobie dla tego ćwiczenia określonego czasu w ciągu dnia, to istnieje także trzecia forma modlitwy, o wiele bliższa życia i możliwa do pogodzenia z każdym rodzajem zajęcia. Chodzi o modlitwą życiową, którą można także nazwać modlitwą przeżywaną (oratio vitalis, sive operum). Jej opis znajdujemy w kazaniu na temat postaci Poprzednika Chrystusa: „Wszystkie czyny tych, którzy żyją w bojaźni Bożej, są ciągłymi modlitwami, a to nazywa się modlitwą życiową. […] Jego życie było ustawiczną modlitwą. To samo można powiedzieć o tych, którzy dają jałmużnę, którzy nawiedzają chorych i przykładają się do wszystkich tego typu dzieł, że odprawiają rozmyślanie, a wszystkie te dobre uczynki doznają nagrody od Boga” (KAZ X 61-62). Zajęcia żadną miarą nie zdołają przeszkodzić zjednoczeniu z Bogiem, a ci, którzy praktykują tę formę modlitwy, nie potrafią o Bogu zapomnieć, tak jak nie mogą o sobie wzajemnie zapomnieć zakochani:
A jak ci, co kochają miłością ludzką, przyrodzoną, niemal zawsze mają myśl zwróconą ku przedmiotowi swojej miłości i serce pełne dla niego uczucia, a usta pełne wdzięcznych słów i pochwał, podczas nieobecności zaś szukają tego przedmiotu miłosnymi listami i na każdym drzewie wypisują jego imię (FIL, s. 100).
Pośród czynności każdego dnia i „nacisku spraw doczesnych” zawsze można znaleźć chwilkę samotności, aby złączyć się z sercem Boga: „Nie omieszkuj więc, Filoteo, podczas zewnętrznych zajęć i wśród gwaru świata uciekać się często do samotności swojego serca. A tej twojej samotności nie zdoła cię pozbawić panujący wokół ciebie zgiełk ludzki, bo przecież ludzie nie są wokół twojego serca, ale wokół ciała, a więc i twoje serce może być zawsze samotne w obecności Boga” (FIL, s. 96). Ćwiczenie to jest łatwe, bo „może się odbywać wśród wszystkich naszych spraw i zajęć” (FIL, s. 99).
Metodę Franciszka Salezego znakomicie ukazuje ta uwaga domowników baronowej de Chantal w chwili, kiedy zmieniła swego kierownika: „Pierwszy kierownik Pani – mówili – kazał jej modlić się tylko trzy razy dziennie, i to nas wszystkich nudziło; zaś biskup Genewy każe jej się modlić o każdej godzinie dnia, i to nikomu nie przeszkadza”[2].
Jak twierdzi Michel Favre, Franciszek Salezy żył tym, czego nauczał innych: „Wszystko to, co robił, robił dla Boga i w Bogu. To nazywał zazwyczaj modlitwą czynną; uważał ją za najlepszą ze wszystkich modlitw, jak to często od niego słyszałem” (PRC I 33). Matka de Chantal wydała takie zaskakujące świadectwo na temat życia modlitwy swojego duchowego ojca: „Na wiele lat przed śmiercią już prawie wcale nie poświęcał czasu na rozmyślanie, jako że miał na głowie mnóstwo spraw; pewnego dnia zapytałam go, czy je odprawił” ‘Nie – odpowiedział – ale przecież robię to, co ma tę samą wartość’. Znaczy to, iż zawsze trwał w tym zjednoczeniu z Bogiem; mawiał, że w tym życiu trzeba odprawiać rozmyślanie dzieła i czynu. Prawdą więc jest, że jego życie było ustawiczną modlitwą”[3].
5. Codzienność przemieniona
Życie codzienne składa się z chwil, ale – jak pisze do hrabiego de Bellegarde – „w chwilach tych wszakże, niczym w małej pestce, zawarte jest nasienie całej wieczności” (LTY VII 130). Zegar podaje nam ilościową miarę czasu, ale jego jakość zależy od nas. Jeżeli tego chcemy, „możemy uczynić świętymi wszystkie nasze lata, nasze miesiące, nasze dni i godziny poprzez dobre ich wykorzystanie” (LTY III 348).
Autor Filotei chce nas przekonać, że obok „wielkich dzieł” winniśmy brać pod uwagę „drobne i mało ważne: „drobne przykrości i niedostatki, i mało ważne szkody i straty codzienne”, „drobne okazje”, „codzienne drobne czyny miłości”, „określoną drobną przykrość”, „to drobne zawstydzenie”, „te małe cierpienia”. Wszystko zależy od intencji, z jaką podchodzimy do naszych czynów: „Nie stajemy się doskonali i nie jesteśmy bardziej mili Bogu z powodu wielości ćwiczeń, pokut i wyrzeczeń, ale oczywiście poprzez czystość miłości, z jaką ich dokonujemy” (RZM IX 1100).
Podczas ostatniej Rozmowy z siostrami wizytkami w Lyonie, na dwa dni przed śmiercią, powtórzy swoją ulubioną naukę: „Nie przez wielość naszych dzieł podobamy się Bogu, ale przez miłość, z jaką ich dokonujemy”.
Życie kontemplacyjne samo w sobie jest lepsze od życia czynnego, ale „jeżeli w życiu czynnym istnieje większe zjednoczenie [z Bogiem], ono jest lepsze”. Dlatego też „jeżeli jakaś siostra, pracując w kuchni, przestawiając garnki na ogniu, robi to z większą miłością niż inna, ogień materialny niczego jej nie pozbawi, przeciwnie, pomoże jej, Bogu będzie bardziej miły”. Samotność z Bogiem jest dobra, ale zdarza się dość często, „że będziemy z Bogiem tak samo złączeniu w działaniu jak i w samotności”.
[1] Na podstawie książki: Morand Wirth sdb, François de Sales et l’éducation. Formation humaine et humanisme integral, Paris, Éditions Don Bosco, 2005, s. 417-429. Przekład : ks. Tadeusz Jania sdb (2006).[2] F.-M. de CHAUGY, Mémoires sur la vie et les vertus de Sainte Jeanne-Françoise de Chantal, s. 64-65.
[3] Zob. list matki de Chantal do mnicha Jean de Saint-François, z dnia 26 grudnia 1623 roku, in JEANNE-FRANÇOISE FRÉMYOT DE CHANTAL, Correspondance, t. II, s. 305.
Nota historyczna
Św. Franciszek Salezy urodził się 21 sierpnia 1567 roku w zamku de Thorens, dziedzicznej posiadłości rodu Salezych, jako wątłe, ledwo żywe dziecko. Był pierworodnym synem z jedenaściorga dzieci państwa Franciszki i Franciszka de Boisy. Thorens to miejscowość w Sabaudii w Alpach, położona w bliskości Włoch, skąd powiewały prądy renesansu, oraz w pobliżu Szwajcarii – stolicy reformacji. Prądy te wycisnęły swoiste piętno na obliczu społecznym, kulturalnym i politycznym Sabaudii.
Gdy Franciszek ukończył sześć lat, ojciec posłał go do szkoły w La Roche. Potem uczył się w kolegium w Annecy (1576-1582), następnie studiował w Paryżu (1582-1588) oraz w Padwie (1588-1591). Z okresu paryskiego odnotowuje się kryzys wiary Franciszka, a raczej pokusę zwątpienia, o której on sam wspomina w listach. Chodziło o dyskutowaną między teologami paryskimi kwestię predestynacji. Przez pewien czas wydawało mu się, iż jest przeznaczony na potępienie. Z rozpaczy i zwątpienia został wyrwany, gdy w pewnym kościele natrafił na modlitwę św. Bernarda „Memorare”. W całym okresie studiów Franciszek dał się poznać jako zdolny uczeń, dociekliwy, o żywym usposobieniu, ale też o wielkiej cierpliwości i posłuszeństwie wobec swojego wychowawcy, ks. Déage. Pan de Boisy żywił wobec syna wielkie ambicje: zapewnił mu znakomite wykształcenie. W 1591 roku Franciszek ukończył studia, uzyskawszy doktorat in utroque iure (z prawa cywilnego i z prawa kościelnego). Odsłania się przed nim błyskotliwa kariera. Ojciec widzi go już jako adwokata i członka Senatu w Chambery; przewiduje też dla swego pierworodnego narzeczoną z wyższej sfery szlacheckiej.
Jednak w głębi duszy Franciszek pragnie zostać kapłanem. Nieomal wbrew ojcu, do swoich studiów literackich i prawniczych dołączył jako dodatkowy przedmiot, poza obowiązkowymi studiami, teologię. Ale w jaki sposób realizować może powołanie i jednocześnie ojcowskie plany? Pan de Boisy jest jednak człowiekiem głębokiej wiary. Kiedy więc jego syn otrzymuje godność dziekana Kapituły Kanoników w Genewie, ojciec poddaje się woli Bożej.
Święcenia kapłańskie przyjął Franciszek 18 grudnia 1593 roku. Od 1594 roku rozpoczyna się jego słynna misja w Chablais, centrum reformacji – słynna z racji licznych trudności, przygód, a zwłaszcza sukcesów w nawracaniu kalwinów na katolicyzm. W 1599 roku zostaje koadiutorem Genewy, a w 1602 roku jej biskupem. Jako biskup dał się poznać z najlepszej strony; zatroskany o wszystkich w swej diecezji, także o odstępców. Szczególną zaś troską objął kapłanów, dbał, aby byli na jak najwyższym poziomie duchowym i intelektualnym.
W 1610 roku wraz z Joanną Franciszką de Chantal założył Kontemplacyjny Zakon Nawiedzenia Najświętszej Maryi Panny. Zmarł w 1622 roku w Lyonie. Zostawił po sobie ogromną spuściznę literacką. Poszczególne traktaty duchowe były i są nadal wydawane i tłumaczone na wiele języków. Bp Salezy zapisał się, o czym świadczą jego listy, jako niestrudzony przewodnik duchowy, zwłaszcza ludzi świeckich. Na podstawie swoich listów publikuje dzieła z dziedziny duchowości, które zyskują olbrzymi rozgłos. W 1608 r. powstaje Filotea. Wstęp do życia pobożnego, dzieło napisane z myślą o ludziach świeckich, którzy pragną dążyć do świętości. W 1616 r. Franciszek publikuje Traktat o Bożej miłości, mający za zadanie wspierać tych, którzy już trwają w woli dążenia do doskonałości, czyli zakonników i duchownych, oraz im pomagać.
Wielu historyków podkreśla rolę, jaką św. Franciszek Salezy odegrał w zwróceniu uwagi na świeckich. Biorąc pod uwagę epokę, w której żył, należy stwierdzić, iż doskonałości i świętości nie szukano wówczas w świecie, a słowo „powołanie” kojarzono z kapłaństwem bądź kratą klauzury. Pobożność tej epoki mocno bazowała na dziełku Tomasza a Kempis „O naśladowaniu Chrystusa”. Pisma Jana od Krzyża i Teresy z Avila też były kojarzone raczej ze stanem duchownym i zakonnym.
W tej atmosferze religijnej św. Franciszek Salezy zwraca uwagę na świeckich. Zapewne przyczyniły się do tego ówczesne prądy, zwłaszcza humanizm. To, czego dokonał Bp Salezy, było wielkim novum w życiu religijnym tamtych czasów.
Jakby na światło dzienne wyprowadził pobożność z klasztorów i kościołów, przedstawiając ideał doskonałości jako dostępny dla wszystkich i podkreślając wyraźnie wielkość powołania do życia w świecie.
Charakterystyczne dla Franciszka Salezego jest także wskazanie na indywidualny charakter powołania, a co za tym idzie, indywidualną drogę do doskonałości. To ponowne odkrycie ideału świętości, dostępnego dla wszystkich, należy poczytać jako jego wielką zasługę dla Kościoła.
http://spm.salezjanie.pl/2010/01/24/uczmy-sie-swietosci-zycia-od-sw-franciszka-salezego/
Św. Franciszek Salezy – doktor Kościoła i ostoja kontrreformacji
Św. Franciszek Salezy – jedna z najwybitniejszych postaci katolickiej kontrreformacji we Francji, uważany jest przez współczesnych za najdoskonalsze odbicie Zbawiciela w swoich czasach.
Nadzieja w Bogu wiecznym, nieśmiertelnym Na początku listopada 1622 roku św. Franciszek Salezy, biskup Genewy, towarzyszył księciu Sabaudii w wyprawie z Chambéry do Awinionu, udającej się na spotkanie króla Francji Ludwika XIII. Biskup skorzystał z okazji, aby odwiedzić jeden ze znajdujących się po drodze klasztorów Nawiedzenia Najświętszej Maryi Panny (ss. wizytek), którego to zgromadzenia był współzałożycielem. 11 listopada dotarł do klasztoru w Belley. Wśród żyjących tam sióstr była jedna, którą biskup darzył niezwykłym szacunkiem z powodu jej niewinności, cnoty i prostoty, dla których nazywał ją Klarą (na podobieństwo obdarzonej tymi cnotami świętej). Siostra Klara na widok biskupa zaczęła rozpaczliwie płakać: – “O Przewielebny! Wasza Miłość umrze w tym roku! Błagam Was, abyście poprosili Naszego Pana i Jego Najświętszą Matkę, aby tak się nie stało”. “Jak to, moja córko!” – odpowiedział zaskoczony biskup.”Nie uczynię tego. Nie cieszycie się, że nareszcie odpocznę? Zrozumcie: tak jestem umęczony dźwiganiem tylu ciężarów i trosk, że już nie mogę wytrzymać. A poza tym nie możemy pokładać naszych nadziei w ludziach, którzy są śmiertelni, ale tylko w Bogu, który jest wieczny”. Te słowa podsumowują niejako życie i dzieło św. Franciszka Salezego.
Pod opiekę Najświętszej Dziewicy Franciszek z Sales, pierworodny z 13 dzieci baronów de Boisy, urodził się 21 sierpnia 1567 roku. Imię otrzymał z powodu czci, jaką jego rodzice otaczali św. Franciszka z Asyżu, a osiągnąwszy wiek młodzieńczy sam wybrał świętego na swojego przewodnika i wzór do naśladowania. Młody baron osiedlił się w Paryżu, gdzie rozpoczął studia w jezuickim kolegium Clermont. Mając poczucie odpowiedzialności i intuicję czynienia zawsze wszystkiego ku większej chwale Boga, Franciszek zgłębiał przede wszystkim retorykę, filozofię i teologię. W tym okresie przyszły święty coraz bardziej przekonywał się, że Bóg pragnie, aby całkowicie Mu się poświęcił. Uczyniwszy ślub czystości, oddał się przeto pod opiekę Najświętszej Dziewicy.
Odrzucając dobra tego świata… W wieku 24 lat Franciszek, mając za sobą ukończone studia prawnicze z tytułem doktora praw, powrócił do rodziny. Ojciec wybrał już dla niego żonę: młodą dziedziczkę jednej z najlepszych rodzin szlacheckich w okolicy. Mimo młodego wieku ofiarowywano mu również stanowisko członka Senatu Sabaudii. Z czysto ludzkiego punktu widzenia, czyż można było pragnąć czegoś więcej? Jednak ku przerażeniu ojca, Franciszek odrzucił obie te propozycje… W tym czasie zmarł dziekan katedry w Chambéry. Kanonik i krewny Franciszka, Ludwik z Sales, otrzymał wtedy polecenie od papieża, aby mianował na to stanowisko swojego siostrzeńca. Baron de Boisy, po wahaniach, zezwolił w końcu synowi, aby ten poświęcił się całkowicie służbie bożej. Nie mógł jednak przewidzieć, że przeznaczeniem Franciszka będzie wyniesienie na Ołtarze i zaszczytny tytuł doktora Kościoła!
Zapał antykalwiński Pierwsze pięć lat po święceniach kapłańskich ks. Franciszek poświęcił na ewangelizację Chablais, miasta położonego na południowym krańcu Jeziora Genewskiego, nawracając z narażeniem życia zagorzałych kalwinistów. W ten sposób z powrotem przyprowadził na łono prawdziwego Kościoła tysiące dusz uwiedzionych przez herezję Kalwina. W tym samym czasie sprawował obowiązki duszpasterza żołnierzy na zamku Allinges, którzy mimo iż nazywali siebie katolikami, bylijeśli chodzi o sprawy religijne – rozwiązłymi ignorantami. Powoli jednak dzięki pokorze i wytrwałości w czynieniu dobra, zaczęła się rozchodzić jego sława jako wielkiego spowiednika i przewodnika sumień. W 1599 r. Franciszek, dziekan Chambéry, został mianowany prepozytem – biskupem pomocnikiem Genewy, a trzy lata później, po śmierci głównego biskupa, objął zwierzchnictwo nad tą diecezją.
Apostoł wśród szlachetnie urodzonych Ten fakt znacznie poszerzył pole działania Franciszka Salezego. Zakładał szkoły, nauczał katechezy dzieci i dorosłych, prowadził ku świętości wiele dusz szlachetnie urodzonych, które odegrały doniosłą rolę w reformie religijnej zapoczątkowanej w tej epoce, jak np. Madame Acarie (jedna z pierwszych karmelitanek we Francji, zmarła w opinii świętości) i św. Joanna z Chantal, z którą zakładał klasztory pod wezwaniem Nawiedzenia Najświętszej Maryi Panny. Wszyscy pragnęli słuchać świętego biskupa. Zapraszano go w wiele miejsc, aby głosił kazania. Wszędzie otaczany był wielką czcią. Również rodzina królewska Sabaudii, nie mogąc się oprzeć sławie i autorytetowi biskupa Genewy, zapraszała go wielokrotnie, aby głosił swoje kazania na dworze. W 1608 r. św. Franciszek uporządkował i opublikował swe zapiski i rady (dawane swojej kuzynce) w książce “Wprowadzenie do życia pobożnego”. Dzieło to stało się przyczyną wielu nawróceń i przyniosło zakonowi wizytek wiele powołań. Św. Franciszek Salezy rozwinął potem hasło swego życia w niezwykłej książce, którą napisał dla swoich cór z klasztoru Nawiedzenia na prośbę św. Joanny z Chantal, słynnym traktacie o miłości do Boga: “Miarą kochania Boga jest kochanie Go bez umiaru”.
Otoczony chwałą w Niebie i na Ziemi Współcześni biskupa Genewy nie mieli wątpliwości co do jego świętości. Św. Wincenty é Paulo zawsze ilekroć wychodził z jakiegoś spotkania z Franciszkiem Salezym, mawiał: “Ach, jakże dobry musi być Pan Bóg, jeśli biskup Genewy jest tak przepełniony dobrocią!” (*). Na łożu śmierci jego oblicze jaśniało tak niezwykłym światłem, że otaczający go ludzie nie mogli wyjść z podziwu. Gdy tylko skonał, tłumy nawiedziły klasztor Nawiedzenia Najświętszej Marii Panny w Lyonie we Francji, aby móc ucałować jego stopy i przyłożyć do świętego ciała różaniec. Kult świętego rozpoczął się już w momencie jego śmierci. Często zdarzały się niezwykłe cuda. Podczas zarazy w Lyonie, siostry wizytki nie mogły nadążyć z rozdawaniem kawałeczków relikwii świętego. W Orleanie Matka de la Roche zanurzała relikwie przezacnego biskupa w wodzie rozdawanej tłumom podczas trwania zarazy. To św. Joanna z Chantal zapoczątkowała czynności związane z procesem kanonizacyjnym swojego ojca duchowego. Cieszyć się z wyniesienia go do chwały ołtarzy mogła jednak dopiero w Niebie, jako że powolne trwanie procesu pozostawało w tyle za pragnieniami jej żarliwego serca. Św. Franciszek Salezy zmarł 28 grudnia 1622 r. Został kanonizowany 19 kwietnia 1665 r. Papież Pius IX ogłosił go Doktorem Kościoła w 1877 roku, a w 1923 roku Ojciec Święty Pius XI – patronem dziennikarzy i pisarzy katolickich.
(*) Mons. Bougaud, List do o. Juana de San Francisco, Wydawnictwo Katolickie, Madryt, 1924, tom I, str. 142, 145.
Naucz mnie, bym umiał w milczeniu znosić swoje zmartwienia i choroby. Coraz to ich przybywa i chęć mówienia o nich rośnie z roku na rok. Nie ośmielam się prosić, abyś ofiarował mi dar wysłuchania z radością bliźnich, kiedy mówią o swoich dolegliwościach, ale naucz mnie znosić to bez zniecierpliwienia.
Nie odważam się także prosić o lepszą pamięć, lecz jedynie o trochę więcej skromności i mniej pewności siebie, gdy moja pamięć nie zgadza się z pamięcią innych. Naucz mnie tej zadziwiającej mądrości: umieć się mylić. Podtrzymuj mnie i wspieraj, abym był – na ile to możliwe – życzliwy i wyrozumiały. Stary zrzęda to koronne dzieło diabła.
Naucz mnie odkrywać w bliźnich niespodziewane talenty i ofiaruj mi piękny dar, bym nie wzdragał się o nich mówić. Mam zmarszczki i siwe włosy. Nie chcę się uskarżać, ale Tobie, Panie, to wyznam: boję się starości.
Czuję się tak, jakby zbliżał się czas pożegnania, nie mogę powstrzymać czasu. Czuję, jak z dnia na dzień opuszczają mnie siły i tracę dawną urodę. Byłem dumny z tego, że wciąż jeszcze mogę mierzyć się z młodymi. Teraz czuję i przyznaję, że nie jestem już do tego zdolny. Byłbym śmieszny, gdybym podejmował takie próby. Ale Ty, Panie, powiadasz: „Kto we mnie wierzy, temu niczym orłu wyrosną skrzydła” (Iz 40,31).
Daj sercu mojemu dość siły, bym przyjął życie, tak jak Ty je dla mnie zgotowałeś. Nie zrzędliwie, nie żałośnie, nie w przygnębieniu, nie jako odchodzący, ale jako wdzięczny i przygotowany na wszystko, do czego mnie jeszcze powołasz. I abym temu sprostał, daj dość siły mojemu sercu.
Święty Franciszek Salezy
http://pustkow.freehost.pl/czytelnia/nk.php?p=nk1001_02&c=1&nr=202
Do Eucharystycznego serca Jezusa
św. Franciszek Salezy
O Jezu, jakże bym chciał, aby moje serce
żyło jedynie w posłuszeństwie
Twojemu czcigodnemu Sercu!
Stałbym się pokorniejszym, łagodniejszym, miłosierniejszy,
ponieważ Twoje serce jest podziwiane
w szczególny sposób za łagodność,
pokorę i miłosierdzie.
Gdzie, o Boże, obdarzysz mnie łaską uwolnienia
mojego nędznego serca i dania na to miejsce Twojego,
jeśli nie w sakramencie Eucharystii,
najwyższej rękojmi miłości?
Niech Cię chwalą, uwielbiają
i składają dzięki w każdym momencie
o Eucharystyczne Serce Jezusa.
we wszystkich tabernakulach świata,
aż do końca czasów! Amen.
http://www.czasserca.pl/index.php?option=com_content&view=article&id=106&Itemid=43&limitstart=3
ks. Kazimierz Panuś
ŚW. FRANCISZEK SALEZY
ISBN: 978-83-7505-356-2
wyd.: WAM 2009
Spis treści | |
Wstęp | 5 |
Młodość i studia | 7 |
Kapłan | 10 |
W cieniu „kalwińskiego Rzymu” | 12 |
Misja w Chablais | 17 |
W obronie krzyża | 24 |
Biskup genewski | 29 |
Akademia Florimontańska | 37 |
Autor Filotei i Teotyma | 41 |
Twórca salezjańskiej szkoły duchowości | 53 |
Nowe spojrzenie na kobietę | 64 |
Współzałożyciel Zakonu Nawiedzenia NMP | 68 |
Francuska szkoła duchowości | 76 |
Przyjaźń z Wincentym a Paulo | 78 |
Wybitny kaznodzieja | 82 |
Mistrz korespondencji | 87 |
Ostatnia podróż | 89 |
W gronie świętych | 91 |
Doktor Kościoła | 94 |
Patron pisarzy katolickich i dziennikarzy | 96 |
Zakończenie | 00 |
Literatura o św. Franciszku Salezym w języku polskim | 103 |
Wstęp
Słynny cytat z Johanna Wolfganga Goethego: Wer den Dichter will verstehen, muss in Dichters Lande gehen („Kto poetę chce zrozumieć, musi udać się do jego kraju”), można z powodzeniem odnieść również do świętych. Pełniejsze ich poznanie ułatwia znajomość miejsca i czasu ich życia. 21 sierpnia 1567 roku, na zamku Thorens w Sabaudii, niedaleko kalwińskiej stolicy — Genewy, przyszedł na świat Franciszek. Pochodził z rodu hrabiów de Sales, jednego z najbardziej znamienitych rodów francuskich XVI wieku. Był najstarszym spośród licznego rodzeństwa. Jego ojciec Franciszek de Boisy i matka Franciszka de Sionnaz nadali mu na chrzcie świętym imiona Franciszek Bonawentura. Prawie całe jego życie przebiegało u stóp cudownych alpejskich szczytów. Na początku przebywał w różnych zamkach, zamieszkiwanych przez jego rodzinę, lub w posiadłościach, takich jak: Sales (dzisiaj zniszczone), Thorens, Compey, Tuile i Brens. Odkrywał piękno jezior: Leman, Annecy i Le Bourget oraz urok Alp Sabaudzkich, łagodnych i potężnych zarazem. Ponieważ otoczenie wpływa na człowieka, Franciszek napełniał się miłością i podziwem dla stworzenia, patrząc na górskie rzeki i jeziora, rośliny i zwierzęta, kwiaty i owoce.
Od młodości była podziwiana za piękno i głębię cnót chrześcijańskich. Tęskniła za życiem zakonnym, mimo to, wbrew jej woli, bardzo młodo (miała zaledwie 12 lat) wydano ją za hrabiego Ludwika Costa. W 1485 r. obydwoje zamieszkali w Piemoncie. Początkowo młodej mężatce spodobało się życie światowe. Pod wpływem franciszkanina Anioła Carletti powróciła jednak do wcześniejszych aspiracji i wstąpiła do III Zakonu Franciszkańskiego, przywdziewając tercjarski habit.
Ludwik nie akceptował zmiany swojej żony, stał się arogancki i chciwy. Więził Paulę, zdarzało się nawet, że ją bił. Utrudniał jej praktyki religijne i prowadzenie działalności charytatywnej. Widząc brak zainteresowania, a nawet niechęć do siebie ze strony męża, Paula poświęciła się wychowaniu urodzonego w 1488 r. syna – Jana Franciszka. Rozpoczęła również życie pokutne, wiele czasu poświęcając modlitwie.
W latach 1493-1503 zapanował głód. Paula chętnie wykazywała się hojnością wobec wielu biednych, chorych i bezdomnych, którzy przychodzili po pomoc. Ludwik Costa w 1504 r. zmienił swoje życie, czego przyczyną była nagła i ciężka choroba jego wieloletniej kochanki. Paula przebaczyła mężowi niewierność i lata poniżania. Zaopiekowała się nawet śmiertelnie chorą dawną kochanką męża i pomogła jej przygotować się do pojednania z Bogiem. Pod wpływem tych wydarzeń Ludwik zaczął zupełnie inaczej traktować swoją żonę. Mogła jawnie nosić habit franciszkański. Gdy mąż poważnie zachorował, kochająca żona opiekowała się nim i pielęgnowała go. Poleciła go też wstawiennictwu Anioła Carletti, który zmarł w Cuneo. Ludwik został uzdrowiony i udał się na pielgrzymkę do grobu błogosławionego franciszkanina, a historia tego uleczenia została uwzględniona w postępowaniu beatyfikacyjnym Anioła Carlettiego z Chivasso.
Gdy Paula owdowiała, poświęciła się całkowicie opiece nad ubogimi. Na ten też cel przeznaczyła cały swój majątek.
Zmarła w opinii świętości 24 stycznia 1515 r., mając 42 lata. Papież Grzegorz XVI 14 sierpnia 1845 r. potwierdził jej kult jako błogosławionej.
Teksty św. Franciszka Salezego doskonałe na dzisiejsze czasy.
Szkoda że religię zastąpiła psychologia i psychiatria. Stąd tyle cierpienia i niepokoju.
Tak masz rację, dlatego przytoczyłam ich takie obszerne fragmenty. Jak wielki jest w nich Duch Boży wystarczy spojrzeć na dzieła św. Jana Bosko, który Św. Franciszka Salezego przyjął za swojego patrona i realizował wszystko wg. Jego Ducha.
Nie złość się na siebie
Dariusz Piórkowski
Nie gniewaj się, że się gniewasz, nie trap się tym, że nie wszystko ci wychodzi. W ten sposób nauczysz się bardziej kochać siebie i ludzi – pisze św. Franciszek Salezy.
Ten wybitny człowiek, którego dzisiaj wspominany, jest moim ulubionym świętym, słusznie dołączonym do grona doktorów Kościoła. Historia przypisała mu miano “łagodnego doktora miłości”, chociaż całe życie zmagał się z porywczością i gniewem. Pochodził z zamożnej rodziny, uczeń szkół jezuickich. W 17 roku życia przeżył pierwszy poważny kryzys wiary. Podczas dyskusji o predestynacji, przeraził się, że może być potępiony. Wkrótce potem złożył ślub czystości. Został księdzem, a następnie biskupem Genewy, w trudnym czasie wojen religijnych, podziałów między chrześcijanami. Zjednywał sobie wiele ludzi swoją łagodnością. A oto jak on sam o niej pisze:
“Możemy też praktykować łagodność na własnej osobie, nie gniewając się nigdy na siebie ani na swe niedoskonałości. Wprawdzie rozum domaga się tego, ażeby nasze uchybienia budziły w nas żal i odrazę, jednak to uczucie nie powinno zawierać w sobie goryczy, gniewu i złości. W tym właśnie wielu wykracza, bo wpadłszy w uniesienie gniewu, gniewają się, że się gniewali, są rozdrażnieni tym, że dali się ogarnąć rozdrażnieniu, niecierpliwią się, że się niecierpliwili. W ten sposób ich serca są stale pełne zniecierpliwienia i gniewu.
Co do mnie, gdyby mi na przykład bardzo zależało na tym, aby nie ulec próżności, a jednak dopuściłbym się ciężkiego upadku, nie chciałbym gromić mego serca w ten sposób: o jakżeś nędzne i wstrętne, żeś po tylu postanowieniach dało się uwieść próżności! Umrzyj ze wstydu, nie podnoś już oczu do nieba, serce zaślepione, bezwstydne, zdradzieckie, niewierne swemu Bogu – i tym podobne słowa. Chciałbym przemówić mu do rozsądku i upomnieć ze współczuciem: I co, biedne serce, wpadliśmy do dołu, którego tak usilnie postanowiliśmy unikać! Ach, podnieśmy się i wyjdźmy z tego dołu na zawsze! Wzywajmy miłosierdzia Boga i ufajmy, że przybędzie nam z pomocą, abyśmy na przyszłość byli mocniejsi. Powróćmy na drogę pokory. Odwagi! Miejmy się na baczności. Bóg nam dopomoże i da nam zwycięstwo. Na takim upomnieniu chciałbym oprzeć mocne i niewzruszone postanowienie, że więcej już nie wpadnę w tę wadę”
(Traktat o życiu wewnętrznym, rozdział IX)
Jak więc Franciszek definiuje łagodność względem samego siebie? Jego zdaniem, polega ona na niewyrażaniu gniewu i złości na siebie, za to, że nie jestem taki, jakim powinienem być. Innymi słowy zwraca się do czytelnika, aby nie chłostał się negatywnymi uczuciami za swoje niepowodzenia i słabości. Bo to nic nie daje poza tym, że czyni człowieka jeszcze bardziej rozdrażnionym i powiększa jego cierpienie. Dopuszczanie do siebie czarnych myśli zadręcza a nie uwalnia człowieka z jego niedoskonałości.
Genewski biskup wyraźnie stawia granicę między złością na siebie i “żalem za nasze winy”. Według niego, żal za grzechy nie oznacza surowości wobec siebie i wewnętrznego dręczenia. Ma niewiele wspólnego z pogardą i poniżaniem siebie we własnych oczach (znamienne są epitety podane w przykładzie, jak nie strofować siebie: “bezwstydne, zdradzieckie, zaślepione serce”). Nie może też polegać na karaniu siebie za własne słabości czy nawet upadki.
Prawdziwy żal musi mieć odniesienie do tego, co w człowieku dobre, do dobrych pragnień, do szerszej wizji, która nie koncentruje się tylko na niespełnionym ideale. Co ciekawe, łagodność nie jest porzuceniem stanowczości, rozmyciem wszystkiego, tylko rezygnacją z uczuciowego katowania samego siebie.
Najbardziej zastanawiający jest przykład postępowania ze sobą, który podaje sam Franciszek. Negatywny wzorzec to “gromienie serca”, a pozytywny to “upomnienie ze współczuciem”. Uderza nie tylko różnica w tonie “upomnienia” między pierwszym a drugim przypadkiem, ale także coś, co przy pierwszej lekturze może nam łatwo umknąć. Mianowicie pierwsze upomnienie jest wyrażone w liczbie pojedynczej i w formie nakazów. “Umrzyj, nie podnoś oczu do nieba”. Nie wspominając już całej serii pogardliwych określeń. Kiedy jednak jest mowa o upomnieniu “z miłosierdziem” następuje nagle zmiana. Wszędzie pojawia się liczba mnoga i zachęta: “Wpadliśmy do dołu, podnieśmy się”. Przyznam, że mnie ta różnica bardzo zaintrygowała. Skąd się wzięła? Z kim Franciszek wpadł do dołu i z kim chce się podnieść? Dlaczego mówi o sobie w liczbie mnogiej?
W obu przypadkach jest wprawdzie odniesienie do Boga, ale w pierwszym człowiek czuje się od Niego oddzielony. W drugim ufa miłosierdziu. Patrzy najpierw na Boga i widzi Go nie jako surowego i karzącego sędziego, lecz jako kogoś, kto towarzyszy, współczuje, podaje rękę, by pomóc. Od tego bowiem jak postrzegamy Boga zależy również to, jak będziemy odnosić się do siebie.
W pierwszym przypadku rozum wpatrzony w pewien ideał odrywa się od człowieka i patrzy na niego z góry, z poczuciem wyższości. Człowiek liczy tu tylko na siebie. Uważa, że sam musi stać się doskonały. Nie ma najmniejszego odniesienia do tego, że Bóg lub ludzie mogą pomóc. Jest tylko pełne rozczarowania utkwienie oczu w ideał, którego nie można zrealizować. Poczucie głębokiego zawodu, pełnego goryczy.
W drugim przypadku przemawia się sercu “do rozsądku”, upomina niejako rozum, aby nie był jak bicz, który nie ma względu na ludzką słabość i przeciwstawia się uczuciom. Upomnienie ze współczuciem to inaczej patrzenie na siebie oczyma Boga. A te oczy to nie tylko wymaganie i wysoko postawiona poprzeczka, lecz także miłosierdzie, życzliwość i nadzieja.
Nic więc dziwnego, że w jednym z ostatnich swoich kazań św. Franciszek powiedział do ludzi: “Musimy przyznać, że jesteśmy słabymi stworzeniami, które niewiele rzeczy robią dobrze, ale Bóg, który jest nieskończenie życzliwy, cieszy się z naszych małych osiągnięć”.
Dariusz Pórkowski SJ – Słowo w naczyniach glinianych
Książka przeznaczona jest przede wszystkim dla osób, które zamierzają przeżyć owocnie okres Wielkiego Postu, otwierając się na mądrość płynącą z codziennych czytań. Stanowi również cenną inspirację dla tych, którzy chcieliby lepiej poznać siebie, obserwując własne uczucia i postawy przez pryzmat Słowa Bożego. “Słowo w naczyniach glinianych” z pewnością zachęci czytelnika do regularnej lektury Pisma Świętego oraz do odnowienia w sobie zdolności do uważnego słuchania.
http://www.www.deon.pl/religia/duchowosc-i-wiara/zycie-i-wiara/art,1701,nie-zlosc-sie-na-siebie.html
Zanim apostołowie zaczęli szerzyć Dobrą Nowinę i uzdrawiać chorych, najpierw mieli aktywnie przysłuchiwać się mowie Jezusa i przypatrywać się Jego działalności. Ta kolejność nie jest przypadkowa. Słuchanie Chrystusa poprzedza wszelkie inne działanie. To odkrycie spowodowało, że przestawiłem akcenty. Najpierw uczę się słuchać Słowa, a potem staram się je głosić w różnych formach. Zebrane tutaj rozważania na każdy dzień Wielkiego Postu i Triduum Paschalnego są właśnie świadectwem mojego nasłuchiwania Pana i Jego milczenia. Są próbą podzielenia się z braćmi i siostrami w wierze, w jaki sposób odczytuję Bożą mowę skierowaną do mnie w Tradycji, w ludzkiej mądrości, w relacjach, w wydarzeniach i osobistej historii życia. Większość medytacji krąży wokół pytań, rozterek i zadziwień, które Słowo Boże wzbudziło w moim sercu. Są to pytania, na które nie zawsze znajduję odpowiedzi. Ale może na tym właśnie polega ich wartość, że pytania każą cierpliwie czekać na krzepiące słowo.
Dariusz Piórkowski SJ
Nie bądź aktorem, lecz sobą
„Strzeżcie się, żebyście uczynków pobożnych nie wykonywali przed ludźmi po to, aby was widzieli; inaczej nie będziecie mieli nagrody u Ojca waszego, który jest w niebie”. (Mt 6, 1)
Hannah Arendt, żydowska myślicielka, zinterpretowała powyższe ostrzeżenie Chrystusa w dość literalny sposób. Jej zdaniem, Jezus twierdzi, że nasze uczynki zachowują wartość, jeśli nie są widziane przez innych. Kiedy dobry uczynek staje się jawny wobec szerszej publiczności, traci swoją „dobroć”. W tym napomnieniu Arendt upatrywała jeden z powodów rzekomego wycofania się chrześcijan ze sfery publicznej. Czy jednak Jezus rzeczywiście chce, abyśmy ukrywali przed innymi naszą dobroć? Czy nie byłby to przejaw fałszywej pokory? Przecież sam działał publicznie. Arendt przeoczyła wcześniejsze zdanie z tej samej Ewangelii: „Tak niech świeci wasze światło przed ludźmi, aby widzieli wasze dobre uczynki i chwalili Ojca waszego, który jest w niebie” (Mt 5, 16). Ale czy te dwie wypowiedzi nie wykluczają się wzajemnie?
(fragment książki)
http://www.sklep.deon.pl/produkt/art,1397,slowo-w-naczyniach-glinianych.html
Kilka słów o Słowie 24 I 2015
Michał Legan
Michał Legan