Pacyfik się plącze po nocy, grzebie po garnkach, a to mu grzanki francuskie zrobiłam , usiadł przy stole i zagaja czy znam bajkę o lnie (ostatnio w bajkach siedzi, bo dostał temat La Fontaina na ”książce”). Pogrzebałam w googlach i znalazłam moją ulubioną bajkę o lnie Konopnickiej (jego ulubiona jest Andersena, ale to już inna opowieść). Ta jest parytecie złota, dobrej monarchii i nerwach króla. Czytałam mu na głos do śniadania i coraz to nerwy mnie brały na demokrację, bo jakiż to kiedyś świat był prosty.
Maria Konopnicka
“Jak to ze lnem było”
Był raz król taki, co miał wielkie królestwo, wszelkiego dobra i bogactwa pełne, tylko że w nim złota nie było.
pola tam były wielkie, sady śliczne, od grusz, od jabłoni czerwieniejące z dala, po lasach zwierzyny huk, w ziemi żelaza dość, na powietrzu ptactwo takie, że co jedno odleci, to drugie przyleci, bydła, koni, owiec stada okrutne, nieprzerachowane, po rzekach ryby jakie tylko, i małe, i duże, kwiecia też po łąkach mnóstwo dla królewiątek małych, co jedno przekwitnie, to drugie zakwita. Ot, wszelkiej rozkoszy moc wielka! Miasta też były w tym królestwie znaczne i wojska duże po zamkach, po wieżach mocnych, i ludu po wsiach dość. Ale król niczym się nie cieszył, tylko ciągle markotny był, że złota nie ma w jego państwie.
– Cóż mi po tym zbożu – mówił – albo i po tych lasach, i po tych rybach w rzece, i po tych stadach wielkich, kiedy ja to wszystko muszę het precz wywozić do moich sąsiadów za złoto, bo go u mnie ni ma. Żeby tu u mnie złoto było, cały lud mój by się ubogacił.
Lud jego biedny po wsiach skórami się odziewał i koszuli na grzbiecie me miał, a dopiero sami bogacze z miasta musieli w dalekie kraje posyłać po materie drogie, po jedwabie na ubiory swoje.
– Bylem tylko złoto miał – mówił król – to mi już niczego nie braknie i memu ludowi.
Tak wyszedł raz sobie na drogę i chodzi w zamyśleniu wielkim, a drogą kupcy jadą. Jak też zobaczyli króla, tak zaraz mu pokłon oddali, towary rozwiązują i pytają, czy czego nie trzeba. Król pokłon przyjął grzecznie, towary obejrzał, głową pokręcił i mówi:
– Na nic mi te wasze towary, bo mi tylko jednej rzeczy potrzeba. Więc zaraz się dopytywać zaczęli, czego.
– Potrzeba mi złota – mówi król – żeby u mnie w ziemi było, żebym je dobywać mógł i cały mój lud zbogacił, i siebie.
Zafrasowali się kupcy, bo tej woli królewskiej nie mogli uczynić, i zamilkli. A był między mmi staruszek jeden, jako ten gołąb siwiutki, z brodą po pas, w bieli cały odziany i bardzo mądry. Ten, widząc frasunek swoich towarzyszów i króla, pragnącego złota dla ubogiego narodu, co koszuli na grzbiecie nie ma, pomyślał, wystąpił naprzód i rzekł:
– Królu, panie! Mam-ci ja takie siemię w mieszku, co jak je wiosną posieją w polu, to złoto ci z niego się urodzi. I zdjął ze swego wielbłąda troki, i wyjął z nich spory mieszek, i przed królem postawiwszy, rozwiązał. Król bardzo się zadziwił, że takie ziarno na świecie jest, co z niego złoto wyrasta. Onemu kupcowi sygnet piękny dał i choć ten mieszek był ciężki, sam go do zamku swego poniósł. Nazajutrz dał wiedzieć w całym państwie, jako w ten a w ten dzień król sam będzie w polu takie ziarno siał, co z niego wyrośnie złoto.
Zadziwował się naród cały na taką nowinę, zbiegli się wszyscy na ono pole patrzeć, jak też to cudowne ziarno wygląda. Matki prowadziły dzieci, synowie – ojców starych i zeszła się ludu wielka, wielka moc. Aż król wyjechał na siwym koniu w bisior drogi ubranym, z muzyką, z trębaczami i z dworem całym, a za nim sam skarbnik królewski mieszek z ziarnem niósł pod baldachimem z karmazynu, co go czterech pachołków królewskich trzymało. Kiedy wszyscy na skraju pola stanęli, król koronę z głowy zdjął, że to niby prosty siewacz na swej roli staje, i wziąwszy od skarbnika mieszek wzdłuż bruzdy pięknie wyciągniętej poszedł, czerpiąc z mieszka ręką ono ziarno cudowne i rzucając je w świeżo zaoraną, czarną, pulchną ziemię. A tu zaraz za królem brony szły, co je najpierwsi panowie w onym królestwie prowadzili i ten posiew bronowali, jak zwykle żyto albo i pszenicę, albo insze jakie ziarno. Kiedy już pole zasiane było i zabronowane, król koronę znów na głowę włożył i wrócił z wielką paradą na zamek swój, z dworzanami swymi i z muzyką, i z trąbami, i z wielką uciechą, że takie pole złota zasianego ma. Minął dzionek, minął drugi, król ciągle z okna w ono pole pogląda, czy złoto nie rośnie, ale nic. Aż jednego dnia uderzył deszcz ciepły z nieba i słonko po nim przygrzało. Patrzy król, a tu na calusieńkim polu cości jakby ze ziemi na wierzch się parło. Uradował się bardzo.
– Oho! – mówi. – Nie zazna teraz mój naród biedy, jak mi się to złoto urodzi. Pole nie takie zasieję na przyszłą wiosnę, ale dziesięć razy większe. I chodzi sobie wesół po komnatach, pieśni sobie śpiewać każe, sztuki różne pokazować – taki rad.
– Nie będę – mówi – patrzeć choć z tydzień w pole, aż zażółknieje złoto, żeby oczy moje uciechę miały. Przeszedł tydzień. Patrzy król, a tu zamiast żółtego złota na calusieńkim polu śliczna zieloność, jakoby murawa, tak źdźbło przy źdźble wzeszło i do słońca w górę idzie. Zadziwił się bardzo w sobie i mówi:
– Myślałem, że od razu żółte złoto róść będzie, a tu zieleń taka. Ale nic… czeka. Czekał tydzień, czekał dwa, powyrastały łodyżki równiutkie jedna przy drugiej, jak to wojsko wielkie. Już się i pączki pozwijały, już i ku kwitnieniu się ma. A co kto przejdzie, to się dziwuje, że to złoto tak rośnie, jakby jakie zwyczajne ziele. Dworacy kręcą głowami, cości szepcą, cości między sobą radzą. Król patrzy, twarz pogodną zrobił i mówi:
– Nic to! Pewno się w kwitnieniu ono złoto okaże złotym kwiatem. Jednego ranka pojrzy, aż tu pole jak długie i szerokie niebieszczy się tak, jak to niebo nad ziemią. Kwiatuszek koło kwiatuszka na łodyżce sterczy, aż się w oczach modro od tego robi, jakby w wodę patrzał. Zadziwił się król, wąsa szarpnął, iż tak złoto ono modro kwitnie, cały dzień frasobliwie po komnatach chodził, wieczerzy jeść nie mógł i markotny spać się układł. Aż rankiem uderzył się w czoło i mówi:
– O, ja głupi! Wszakże to nie kwiat, ale nasienie będzie samo złoto! Czegożem się wczoraj frasował? I począł dobrej myśli być, i ucztę panom swoim sprawił, i radowali się wszyscy, że król tak mądrze im to wyłożył o nasieniu owym, co złotem być miało – i tak wszyscy cieszyli się społem. Przeszło lato, z kwiatuszków owych modrych porosły główeczki, takie okrągluśkie. Król idzie w pole. bierze w palce, ogląda i myśli:
“Już też w tych główeczkach na pewno złoto jest: tylko patrzeć, jak się to posypie”. Rozgniótł jedną, patrzy, aż tu takie samo siemię, jak to, które siał. Rozgniewał się król bardzo, dwór cały zwołał, kazał to zielsko z całego pola wyrwać, kijami zbić, że to mu takiego wstydu i zawodu narobiło, i do wody cisnąć. Pachołkowie rozkazanie królewskie wypełnili, łodyżki co do jednej wyrwali, kijami zbili, aż się ono nieszczęsne ziarno posypało, w pęki powiązali i do wody wrzucili. Ale że to już ich samych złość wzięła, więc jeszcze w wodę kamieniami ciskali i tyle tego narzucali, że się one łodygi w pękach zastanowiły, z wodą nie poszły i u brzegu przywalone kamieniami zostały. Król tymczasem po całym świecie szukać słał onego kupca, żeby go stracić za ten postępek, że to takiego monarchę poważył się oszukać. Tak szukają tego kupca, tak szukają – nic! Król też znów smutny począł bywać, jako i na początku, i nieraz sam bez dworu w zamysłach różnych chodził, trapiąc się, że ludu swego nie mógł zbogacić. Idzie on raz brzegiem rzeki, patrzy – kamieni wielka moc, a spod nich cości sterczy. Zawołał pachołka, w wodę mu kazał iść i czeka. Niedługo pachołek wraca i powiada:
– Królu, panie! Toć to jest ono zielsko, co miało złoto rodzić i z pola wyrwane zostało. A król: – Jeszcze mi na oczach będzie to podle zielsko leżeć? Mój wstyd przypominać? Weź mi je zaraz i wynieś precz, żebym go więcej nie spotkał! Ano, poszedł pachołek po drugiego, one kamienie odrzucili, pęk łodyg przegniłych z wody wydobyli, wynieśli je het, pod las, cisnęli i poszli. Kupca szukali tymczasem precz po całym świecie, wedle królewskiego przykazu. Król ciągle się frasował, to tu, to tam jeździł po kraju, a co spojrzy na ten biedny naród, co koszuli na grzbiecie nie ma, to się omal łzami nie zaleje; takie litościwe serce miał. Ano, widzą panowie, że król taki smutny, tak rada w radę uradzili, żeby wyprawić wielkie polowanie. Zjechali się różni książęta, różni panowie, różni dostojni goście, nasprowadzali psów, koni, masztalerzów, psiarków, łuczników, naprzywozili łuków i różnej broni takiej, że to ha! różnych rarogów, dojeżdżaczy sokolników: polowanie takie, że to na całe królestwo sławne.
Ucieszył się król tym widokiem, rozweselił, o strapieniu swoim coś niecoś zapomniał, bronie różne czyścić kazał, sfory ogarów sforować, charty na smycze brać, konie kułbaczyć, wozy pod zwierzynę zaprzęgać, aż uderzyli trębacze w rogi łosiowe, psiarnie zaczęły ujadać, bicze ino świstały w powietrzu: tu się sokoły na całe gardło drą, tu pisk, krzyk, wrzawa taka, że to jak na największym jarmarku. Aż siadł sam król na konia, po bokach mu książęta i wielcy panowie pojechali. Jadą. jadą, przyjechali pod las. Dziwują się goście, że taka knieja gęsta, pewno i zwierza pełna, to się ino psy rwą, ino konie parskają kiedy wtem spojrzy król w bok jakoś, a tu na polanie leżą one pęki łodyg, przez pachołków z wody dobyte, wyschłe, wymizerowane, sczerniałe. Król zapalił się gniewem na twarzy, humor mu się od razu przemienił, zawraca konia, przeprasza gości i na powrót na zamek jedzie. Tak się rozgniewał, że ledwo tchnął, łowczemu wracać przykazał z końmi, wozami i psiarnią, a na pachołki swoje krzyknął:
– Hej tam! Zabrać mi to przeklęte zielsko i otłuc kijami, żeby aż z mego paździerze poszły. I z wielką pasją do domu wracał, a z nim goście jego. A pachołki tymczasem, one pęki łodyg porwawszy, zaczęli je kijami okładać tak, że aż z nich paździerze leciały. Naleciał tych paździerzy okrutny pokład, a łodygi aż pobielały, jak z nich ta pierwsza surowizna zeszła. Łodygi na rozstaje rzucili, na krzyżową drogę, żeby je słońce paliło. a wiatr po świecie roznosił. Leżały one łodygi, leżały, słońce je paliło, wiatr je poplątał, ale ich roznieść nie mógł, bo za wielka moc tego była. A kupca szukali, precz szukali, tylko znaleźć nie mogli. A król zapomniał jakoś o swoim strapieniu i wybrał się ze swoim dworem w drogę. Na siwym koniu jechał, a za nim rycerze i dwór, i pachołki, i różna czeladź, zwyczajnie, jak to się należy do królewskiej wspaniałości i osoby. Jadą, jadą, przyjechali na rozstajne drogi, aż tu koń, co pod królem szedł, dęba stanął. Ściągnął go król raz i drugi, koń szczupakiem chlusnął przez drogę w bok i, zaplątawszy nogi, nie wiedząc jak, na ziemię runął. Uskoczył król, strzemię z nogi zrzuciwszy, ale się okrutnie przeląkł. Zaraz tuż nadbiegli rycerze i słudzy, patrzą, w co się królewski koń wplątał, a to w te łodygi, co je pachołki na rozstaj rzuciły. Król, jak był blady ze strachu, tak się zrobił czerwony od gniewu, czeladź swoją skrzyknął i kazał precz do trzeciej skóry zielsko owo kijami zbić, a potem je w ogniu spalić. Czeladź zaraz się do kijów porwała, one łodygi do trzeciej skóry obiła, tak że samo włókno cienkie i jak srebro takie bielusieńkie zostało, i dalej nosić na kupę, żeby spalić. Patrzał na to wszystko król razem z dworem swoim, aż kiedy czeladź głownie zapalone pod one włókna podkładać miała, przyleciał pachołek i krzyknął:
– Królu, parie! Znaleźliśmy tego kupca, któregoś szukać rozkazał. A tuż zaraz prowadziły straże onego starca, związanego, przed królewskie oblicze. Król zmarszczył czoło i tak srogo wejrzał na pojmanego, że cały dwór struchlał i prawie tchnąć nie śmiał. Ale stary ten człowiek wcale się nie przestraszył i sam do króla spokojnie przystąpiwszy, rzekł:
– Kazałeś mnie, królu, szukać jak złoczyńcę po całym królestwie swoim, a otom jest. Sam szedłem do ciebie, dowiedziawszy się, że mnie potrzebujesz, bom wpierw w dalekich drogach bywał, a tu mnie u bram twego miasta straż pojmała. Rozkaż, aby odstąpili, a iżbym z tobą sam mówił. Tak mówił ten starzec, ale król bardzo był zagniewany i srogo krzyknął:
– Do ciemnicy cię wtrącę, boś mnie, króla i pana. oszukał, a siemię owo, z którego miało mi się urodzić złoto, wydało tylko zielsko nikczemne, ku spaleniu zdatne! Patrz! Oto cała kupa lego twego złota -dodał biorąc się w boki z wielką pasją. Starzec popatrzał i rzekł:
– Królu, panie! Kiedy taka wola twoja, abym do ciemnicy szedł, niech mnie do ciemnicy wiodą: ale tych łodyg nie każ ogniem wytracać, tylko je ze mną w loch rzucić daj! A za dwa miesiące usłyszysz co nowego o mnie. Król zezwolił, a tejże godziny starca i całą kupę owych łodyg siwych cisnęli do lochu. Byłby tam staruszek niechybnie z głodu zginał, ale mu przynosiła jeść córka dozorcy, młoda, śliczna i pracowita dziewczyna. Na imię jej było Rózia. Rózia przychodziła co dzień do lochu ze swoją przęślicą, na której przędła jedwab dla bogatej pani, i czekała, aż się staruszek posili. Pewnego dnia namówił ją ów więzień, że zamiast jedwabiu naskubała włókienek z onego zielska, nawinęła na przęślicę i zaczęła prząść. Ze żartów, ot, bo myślała, że z tego nic nie będzie. Tymczasem patrzy, a tu równiuteńka niteczka snuje jej się a snuje, aż wrzeciono furczy. Zadziwiła się bardzo, a że jej jedwabiu już brakło, zaczęła one włókienka prząść. Kiedy już tego dużo naprzędła, rzekł jej staruszek:
– Idź teraz do domu i tak jak z jedwabiu tkasz, tak i tę przędzę utkaj. Rózia usłuchała staruszka. Na warsztacie z owej przędzy postaw naciągnęła, potem pięknie w poprzek cewką zasnuła i zrobiła… płótno. Kiedy to właśnie było gotowe, przyszedł urzędnik królewski patrzeć, czy on stary więzień jeszcze żyje. Zadziwił się, że staruszek taki żwawy, więc powiada do niego:
– Proś, o jaką chcesz łaskę, bo dziś królewska córka za mąż idzie. Wtedy ów staruszek mówi:
– Dobrze. Chciałbym królewnie podarunek weselny dać i dlatego proszę, abym przed króla był stawiony. Ano, urzędnik wypuścił go z lochu i pod strażą do króla przywiódł. Spojrzy stary, a tu wielka moc pań i panów, królewna jak lilia, pan młody jak słońce, muzyka gra, kołacze aż pachną, pacholęta kwiatami drogę ścielą. Zmarszczył król czoło na starego pojrzawszy, ale że to w takie gody gniewać się nie mógł, więc pyta, z czym tu przychodzi.
– Z podarunkiem dla królewny – mówi staruszek i rozwija przed królem ślicznie utkane płótno, które Rózia, nauczona przez niego, wybieliła na rosie i słońcu.
– Cóż to takiego jest? – rzekł król ciekawie. – Królu, panie! Toć-ci jest owo złoto, które z owego siemienia, com ci je dał, wyróść miało. Len to był, ubogiego narodu bogactwo, com go z ziemi twojego królestwa dobyć chciał. Kazałeś go topić? Dobrześ uczynił, bo jego łodyżki w wodzie odmięknąć muszą. Kazałeś go z wody precz cisnąć? Dobrześ uczynił, bo go trzeba suszyć. Po moknięciu owym kazałeś go kijami z paździerzy obić? Dobrześ uczynił, bo tę złą paździerz obić trzeba z łodygi, żeby ją uprawić. Kazałeś je zaś powtórnie kijami obijać? I toś dobrze uczynił, bo do trzeciej skóry len obić trzeba i kijem go wyłamać, żeby do włókna się dostać. Kazałeś mnie do lochu wrzucić? I toś dobrze uczynił, bo mnie tam żywiła dobra dziewczyna, którą-m oto nauczył, jak się włókno lniane przędzie i na płótno tka. A toś tylko źle uczynił, żeś to wszystko robił w gniewie i nie z wyrozumienia, ale z zapalczywości. Że to jednak taki dzień szczęśliwy dziś jest w twojej królewskiej rodzinie, więc ci z serca krzywdę moją odpuszczam, a na ręce królewny ten oto dar składam. Królewna niech każe po wsiach len siać i tak go sprawić z rozwagą i miłością, jakeś go ty królu, z gniewem sprawiał, a z płótna niech da koszule dla wszystkich sierot i niemocnych szyć, co jest więcej niż złoto, bo jest poratowanie ubóstwa i niedostatku. Skończył stary, a król słuchał jeszcze i aż na twarzy ze wstydu się mienił, że tak ukrzywdził niesłusznie człowieka. A zaś potem wstał, starca w ramiona wziął, przeprosił i koło siebie posadziwszy rzekł:
– Dziękuję ci. mój ojcze, żeś mi to uczynił, czego moje niespokojne chęci uczynić nie mogły. Złota chciałem, a tyś mi lepszą rzecz dał. Bo w złocie możni tylko by chodzili, a w tym lnie oto cały lud mój ubogi chodzić będzie. I zaraz dał krajać koszule z płótna onego i sierotom rozdzielić, z czego wielka radość była w całym kraju.
Bardziej bajeczny niż bajka był obraz odmalowany we wstępie.
Ale ta bajka jest szalenie pouczająca;
I to;
Czy to nie najlepsze nauki dla przyszłych polityków, czy raczej władców?
Nie dziwię się teraz, że Konopnicką szkalują wszelkie lewizny.
Ten starzec to metaforyczna figura Boga. Parafrazując;
Kazałeś mnie do lochu wrzucić, obić i ukrzyżować? I toś dobrze uczynił, bo dzięki temu moje ciało może być dla was pożywieniem .. A toś tylko źle uczynił, żeś to wszystko robił w gniewie i nie z wyrozumienia, ale z zapalczywości. Że to jednak taki dzień szczęśliwy dziś jest Intronizacji w twojej królewskiej rodzinie, więc ci z serca krzywdę moją odpuszczam i na wasze ręce dary składam, com je dla was od dawna przygotował.
Może kiedyś Pani wytłumaczę dlaczego pierwsza bajka dla mnie bajeczniejsza.
A ta druga, owszem, piękna. Nawiasem, to zdałem sobie sprawę, że chyba nigdy nie widziałem lnu jak rośnie. A materiałowy lubię bardzo.
Bo wykończyli Polski Len- tak nazywała się fabryka w Krośnie która zaopatrywała cały świat- akurat tam byłam jak ją rozwalali, ludzie płakali, bo ich rodzice składali się by kupić od Niemców maszyny i sami je montowali, a teraz kazano im je rozbierać na złom. Zamówień mieli na kilka lat naprzód, fabryka szła na wszystkie zmiany by nadążyć- kilka tysięcy ludzi poszło na bezrobocie, plus rolnicy którzy siali len i robotnicy czyniący wstępną obróbkę, plus sieć sklepów firmowych Polskiego Lnu.
I dlatego nienawidzę zła i złych, autentycznie mam nienawiść do nich, gniew we mnie wzbiera jak w kotle parowym do którego za dużo dołożony bez kontroli ciśnieniomierza.
I będę szczera- jeśli w jakiś sposób uczestniczymy w miłości Boga, czerpiąc ją od Niego, musimy też uczestniczyć w Jego gniewie który udziela się sprawiedliwym.
Powiem jeszcze, że mało kto zwraca uwagę na metrum w utworze, a Konopnicka ma doskonałe metrum i ile czytać głośno- czyta się to melodyjnie, z zawijasami linii melodycznej, zmianami tempa, głosności i narowami rytmu.
Odkryłam to teraz dopiero.
Jak naprawię (albo podłączę kamerkę) to nagram i puszczę, o ile też nauczę się zapisywać pliki muzyczne, oj, przydałby mi się Markul, dawno go nie było.
Gdybyś spotkała Chrystusa, to byś go nawyzywała od idealistów i kazała mu słuchać ks. Guza.
Martwi mnie to szukanie usprawiedliwienia dla własnych ułomności, bo to o krok od ustanowienia własnej regligii.
Ks. Guz pisze powołując się na naukę i zycie Jezusa Chrystusa, nie odwrotnie, i z tego punktu potępia idealizm.
Może kiedyś to zrozumiesz.
Jezus był realistą, i człowiekiem z krwi i kości.
Wiem, nie jest to łatwa nauka.
Ja lubiałem Koszałka Opałka na winylu.
Dawniej były słuchawiska dla dzieci w radiu. Były dzieci, były radia.
A radia śpiewały, bo miały lampowe wzmacniacze i parzyste alikwoty.
Tak, proszę nagrać, ale możliwie dobrym sprzętem. Pani ma taki miły głos.
Pamietam te czasy, i wcześniejsze. Te wczesniejsze były jeszcze lepsze niż te które Pan pamięta z dzieciństwa. Rodzice i dziadkowie chronili nas przed złem świata, bo pamiętali świeżo wojnę. Moje dzieciństwo to był jednak raj, choć i cierpienia dużo było, ale złego się nie pamięta by było powierzchowne tylko.
U nas w domu rządziły kobiety, zresztą kobiety w domu i tak rządzą. Na tym froncie było ciepło, syto i bezpiecznie, był porządek, krochmalona pościel, konfitury i zapach maciejki i lilii, a w zimie śniegu, pasty pierników i choinki.
Przyciszone głosy wieczorem w ciepłej kuchni, a rano odrywanie kolejnej kartki z kalendarza, bulgoczący czajnik na kuchni i śpiewanie godzinek i kiedy ranne wstają zorze, i chwalcie łąki umajone. I zaraz dźwięki krowich dzwonków i ryczenie, bo je pastuch miejski wyprowadzał świtkiem na Błonia na cały dzień, a później sygnalizowały w ten sam sposób nastanie wieczora.
Oj, to były czasy jak w litewskim dworku za Mickiewicza.
Czy to się kiedyś wróci?
Przecież Pani wróciła przed chwilą.
A i wcześniej:
Dobrze Pani wie, że to teraz Pani – Polska.
A i wnuczęta będą wspominać Pani raj. I tak w Maciejowe koło.
Przecież jeszcze do niedawna był sklep w bok od Zwierzynieckiej. Obok maszyny do szycia i takie tam. To już nie ma?!
A wogóle to materiałowe sklepy to na psy, plastik zeszły. Trzeba się nachodzić za czystym, prawdziwnym jedwabiem – chociaż i tak same szantungi jak już coś, grubszą bawełną, dobrą wełną, że o kaszmirze nie wspomnę.
Wełna bielska padła. Znaczy się załatwili. Len też.
Ile pracy trzeba będzie…
Szczerze jak najbardziej, to się czuje…
Ale chyba cokolwiek za mocno.
Czy usiłował Pan kiedyś wyobrazić sobie co czuła jazda polska pod Wiedniem?
Jak musieli być wkurwieni? Uważa Pan, że to konieczne dla zaryzykowania zycia i osierocenia rodzin wkurwienie było niemoralne? Pochodziło od diabła, albo było na jego obraz?
Nie wiem jak gniewa się Bóg, kiedy już nie widzi żadnej woli współpracy, ale czy ludzki święty gniew nie jest na obraz i podobieństwo?
O. Pelanowski mówił, że Jezus musiał być wściekły kiedy przeganiał kupców biczem który sobie ukręcił. Wyobraża Pan sobie, że Jezus czynił to beznamiętnie? Tak po prostu machał z miłością i wywalał stoły, albo myślał przy tym czy właśnie osądza ich czyny, czy ich osoby?
Skoro czynił to Syn Boży, to Duch św. i Ojciec byli Jego wspólnikami.
Bóg więc zna człowieka i skoro mamy czynić jak Jezus, to znaczy że maksymalny gniew jest dopuszczony jako pełnoprawne uczucie.
Skoro mamy nienawidzić zła w człowieku, to nasz gniew kieruje się na osoby sprawców.
I chciałabym tego nie powtarzać więcej razy, szczególnie Markowi, bo mówię jak dziad do obrazu, a obraz swoje.
Uważam, że mężczyźni nie zdolni do gniewu są czegoś istotnego pozbawieni.
Myślę, że Husarzy nie była wkurwieni, tylko podnieceni, pełni poczucia siły, w euforii a jednocześnie skupieni zwierzęcym instynktem, który sam kieruje ręką trzymającą lancę bez nakazu myśli.
Tak działa adrenalina, wie, kto walczył choćby na sportowo.
Skupienie, radość. Otwarta walka w dobrej sprawie to radość.
Nienawiść, gniew dużo prędzej przypisałbym powstańcom i AKowcom na akcjach, bo mogli się gniewać za poniżenie, śmierć bliskich i ciągłe życie w strachu.
Jestem pewien, że Pan Jezus umiał to doskonale rozgraniczyć i gniewał się na samo zło, a nie – na osoby – i nie musiał o tym specjalnie myśleć.
Tak powiedział komuś pewien spowiednik, że żadne uczucia łącznie z gniewem nie są grzechem. Jest nim dopiero świadome przyzwolenie na gniew, rozbudzanie go w sobie i podtrzymywanie myślą.
No i trzeba rozróżniać gniew od mówienia podniesionym głosem, używania epitetów czy szorstkiego traktowania.
Gniew grzeszny, nienawiść to przedewszystkim złorzeczenie, pragnienie nieszczęścia dla drugiej osoby, przeklinanie.
Chyba najważniejsze jest to, co nami kieruje: serce i rozum podlegające sumieniu, czy namiętności. W końcu z jakiegoś powodu umiarkowanie jest jedną z cnót głównych.
Moim zdaniem zamąciłeś;
Jeszcze raz;
Czy uważasz, że Jezusowi rozwalającemu stoły mozna przypisać te uczucia? Tę radość? Czy Mistrz Pelanowski się myli,a ty masz rację? Jezus wiedział z jak podłymi typkami ma do czynienia, z ludźmi nie mającymi woli współpracy, takimi którym dziś kapłan może odmówić spowiedzi wg. prawa kanonicznego, z zadowolonymi z siebie fałszywcami.
Takim nalezy się szorstki ton, który można natychmiast zmienić w razie poprawy, czy oznak jakiejkolwiek dobrej woli. Ten ton ma ukarać ducha za lenistwo, niechlujność, cynizm i stąd błędy. Nieraz słyszałam ten ton w konfesjonale, zimny jak sztylet. Bądźcie zimni albo goracy, -zarówno w gniewie, jak w miłości. To oznacza pełnię, życie.
Husarzy wiedzieli DLACZEGO walczą i z KIM. Walczyli z ludźmi, którzy palili, gwałcili, mordowali okrutnie i rabowali dla zysku, fałszywej, fanatycznej wiary która pozwalała im cieszyć się rozpruwaniem brzuchów, jak dziś nasi sąsiedzi, cyniczni alianci i nasz własny rząd- działają ślepo, cynicznie i dla zysku własnego nie zważając na cierpienia narodu, a nawet z mściwą rozkoszą, jak Palikot, czy Hartman.
Husarzy więc pałali świętym gniewem serca który kazał im walczyć do oddania życia. Gniewem który płynie ze sprawiedliwej natury człowieka, nie z filozofowania o moralności.
I nie myl tego z namiętnością. Jezus nie rozwalał stołów z namietności, Husarze i Powstańcy nie walczyli z namiętności, ale ze wściekłości serca i nakazu rozumu.
Trochę żeśmy się nie zrozumieli.
Twierdzę, że uczucia Jazdy Polskiej pod Wiedniem i gniew Jezusa na kupców w świątyni Salomona to potencjalnie – zupełnie nieporównywalne rzeczy.
Miałem na myśli sam moment szarży, a co zacni Husarzy myśleli o wrogach w noc przed bitwą, albo kiedy ciągneli przez obce ziemie na odsiecz Wiedniowi i Europie – tego nie wiem.
Jeszcze sprawa wygnania kupców ze świątyni.
Uważam, że trzeba bardzo uważać z naśladowaniem akurat tego momentu w życiu Jezusa, ponieważ jego wiedza o sercach, sumieniach i zamysłach ludzkich i w ogóle jego perspektywa była zupełnie inna, niż kiedykolwiek będzie to dane jakiejkolwiek innej osobie. On miał prawo sądzić, jednak uczył nas, byśmy nie sądzili.
Pewne jest to, że jest on doskonały w swym postępowaniu, zarówno jako Bóg i jako człowiek. Każdy jego wybór jest wyborem zgodnym z wolą Ojca, czego o nas nie da się powiedzieć.
To najważniejsze. W pozostałych sprawach też przypisałaś mi sądy, których nie wypowiedziałem, ale już mniejsza o to.
Ewidentnie niewieścio Pani to wszystko rozpatruje.
Prawda jest inna. Jak Pani pozwoliła sobie pisać za Husarzy to i ja sobie pozwolę. Piszę też o sobie, o swoich drobnych skokach i dłuższych biegach.
Otóż najważniejsze i najtrudniejsze zadania, natury fizycznej czy intelektualnej, obojętne jakie, ale wymagające napięcia każdego nerwu i mięśnia, krótkotrwałe czy rozłożone w czasie.
Takie rzeczy jeśli mają wyjść trzeba robić na zimno.
Instynkt, pamięć mięśnowa i “Boże prowadź!”. Tylko.
Żadne takie – o jaki on brzydki, jak ja go nie lubię…
Co to ma do rzeczy?! To odciąga uwagę, tracimy nanosekundy. To jest nie istotne dla ostatecznego celu.
Przykład.
Można się spytać Pana Kozakiewicza co myślał, i czy wogóle myślał przed i w trakcie skoku.
Co myśli Pan Adaś jak leci, co myśli Pan Kamil.
Właśnie o to chodzi, że Oni wtedy nie myślą. Znaczy się jedyne o czym myślą to żeby dobrze zrobić to co mają do zrobienia w danej chwili.
A po wszystkiemu, czemu nie, można se powyzywać czy powzdychać.
Nie chodzi o to co myśleli, ale jaką mieli wtedy wiedzę i świadomość- to wiedza poparta doświadczeniem rodzi silne przekonanie, a ono porusza uczucia.
Jak ktoś naogladał się i nasłuchał o spalonych wsiach, bestialstwie i dzikości, podczas tych opowiadań doświadczał poruszenia uczuć i przed bitwą ta wiedza przywołuje te poruszenia i je kumuluje co rodzi u jednych zimną determinację, lub wściekłość, chęć zemsty, nienawiść do zła, albo heroizm w słusznej sprawie- zależy to od temperamentu. Na końcu już się wiele nie myśli, jest tylko Akt czynu. Nie bez znaczenia jest wierność wodzowi i jego talenty przywódcze.
A historia Jezusa, lub proroków Starego Testamentu pozwala ocenić własne reakcje pod względem moralnym, czy są zwierzęce, czy ludzkie i prawe.
Jakby to nie było do naśladowania, nie byłoby tego w Ewangeliach.
Perspektywa może być inna, ale liczy się dopuszczalność gniewu o ile jest usprawiedliwiony okolicznościami.
Na zimno jest trudniej, ale można.
…Przepraszam Cię, Circ, ale kompletnie pomyliłaś pojęcia.
Tak, pamiętam, że psychologia dla Ciebie to jest mniej/więcej UFO,
ale nad nami, mężczyznami, mogłabyś się trochę zlitować…
TOBIE to trzeba tłumaczyć??? – no dobra, jako urażony facet niech będzie.
Gniew jest czymś rozciągniętym w czasie – o, np teraz możesz się na mnie pogniewać i gniewała się będziesz “bo”.
“Żołnierzu, dlaczego mi w szeregu nie salutujecie? Bo Pan Generał przecież rok temu mnie zdegradował. No i co z tego? No to ja myślałem, że my się gniewamy…”
Mężczyzna zdolny do gniewu, Circ, jest czegoś istotnego pozbawiony.
Pozdrawiam-nie-gniewnie:):):)
Karolujozefie – bardzo dobrze to opisałeś, czapkę z łepetyny zdejmuję przed Waćpanem. Jakby tak przełożyć “Boże prowadź” na “Bóg jest ze mną”?
No dobra, dobra – do istoty rzeczy, tego co chciałbym przekazać.
Sprawa wygląda w ten sposób, że jeżeli ktoś będzie Ci np ubliżał, wyśmiewał się z Ciebie, robił cokolwiek co Cię wkurwia – jeżeli Cię to ruszy emocjonalnie = przegrałeś. Ktoś przejął kontrolę nad Tobą – i Ty
na to niezbyt świadomie, ale jednak pozwoliłeś. Teoretycznie myślisz “o rzesz ty taki owaki, ja ci tu zaraz(…)” – natomiast fakt jest ponury –
poddałeś się manipulacji, uległeś.
Oczywiście nie bierz tego do Siebie, Karolujozefie. Ot, pozwoliłem sobie
“podpiąć się” pod Twój mądry koment.
…a tak swoją drogą, masz może jakieś wiarygodne informacje nt szkodliwości(?) endorfin? Pozwalam sobie zadać to pytanie, jako że o bieganiu napisałeś… Dwóch kolegów-biegaczy pochowaliśmy… Uzależnienie???
Pozdrawiam serdecznie
Raz kolejny – Bóg zapłać!
Ale z tą czpką i łepetyną to ciekawa sprawa. Bo i wpisuje się to też w to co pisałem wcześniej.
Tzw. pamięć mięśniowa.
Jak idzie sąsiadka to łapa sama do pustego łba leci.
W sroższej części zimy miałem z tym problem. Bo czapa wełniana, bez daszka jak w kaszkiecie. No i macham Ci ja rękami absurdalnie…
No ja wiem, że tzreba i tak w całości zdejmować, ale czasem przy śnieżycy i wichurze to znowu się mogę Babci narazić, że z gołą głową i bez czapki…
Panie Ripie, Pan wie najlepiej jak ciężki jest los chłopa! Grzecznego chłopa…
W Liście do Efezjan czytamy: „Gniewajcie się, a nie grzeszcie: niech nad waszym gniewem nie zachodzi słońce” (4, 26). Czyżby zatem gniew nie był grzechem?
Zacytowane powyżej zdanie wydaje się wskazywać, że uczucie gniewu nie zawsze musi być kojarzone z grzesznym, czyli złym postępowaniem. Niektórzy kościelni teologowie i myśliciele, jak np. św. Tomasz z Akwinu, zaliczali gniew nawet… do cnót. Może to dziwić, biorąc pod uwagę bezapelacyjny fakt, że należy on przecież do kanonu siedmiu grzechów głównych.
Usiłując rozstrzygnąć tę kwestię, najlepiej odwołać się do uniwersalnej podstawy we wszelkich dociekaniach moralnych, którą jest przykazanie miłości. Kierując się nią w naszym działaniu, będziemy zawsze na właściwej drodze. Na pewno nie pobłądzimy.
„Święty gniew”
Według Katechizmu Kościoła Katolickiego (1765), uczucie miłości wywołuje w nas „pragnienie nieobecnego dobra i nadzieję jego uzyskania”. Na co dzień jednak nasze „upodobanie do dobra” jest wystawiane na ciężką próbę. Wystarczy włączyć telewizor, przejrzeć prasę, czasem tylko wyjrzeć przez okno, by spostrzec, jak wiele jest wokół nas przejawów niesprawiedliwości. Co więcej, często ta sytuacja nie jest spowodowana niewystarczającą ilością odpowiednich środków, które mogłyby zapewnić sprawiedliwość, ale zwykłą ludzką bezmyślnością lub brakiem dobrej woli.
Dojrzały emocjonalnie człowiek nie może przecież przejść obojętnie obok ludzi, którzy doznają krzywdy albo ją wyrządzają. Jeśli zaś doświadczają jej szczególnie dzieci, osoby chore czy bezbronne, rodzi się w nas smutek i poczucie sprzeciwu. Odczuwamy zatem „święty gniew”. Święty, bo wywołany przez naruszenie porządku miłości, który ustanowił Bóg. Można zatem podsumować, że czasem gniew wynika wprost z miłości.
Przykład „świętego gniewu” daje nam sam Jezus z Nazaretu, kiedy gwałtownie i kategorycznie sprzeciwia się handlowaniu w świątyni jerozolimskiej (por. Mt 21, 12-17; J 2, 13-22). A zatem, gdy ktoś bezcześci to, co święte, lub gdy dzieje się niesprawiedliwość, „święty sprzeciw” wydaje się po prostu naszym obowiązkiem. W Pierwszej Księdze Samuela odnajdujemy postać Helego, który tego obowiązku nie dopełnił i został surowo ukarany śmiercią swoich synów.
Gniew i ludzka godność
Gniew odczuwamy także wtedy, gdy sami stajemy się ofiarami niesprawiedliwości. Mamy prawo występować w obronie własnej godności i dobrego imienia, czego znów uczy nas Nauczyciel z Galilei, gdy w czasie przesłuchania przed swoją męką i śmiercią mówi: „Jeśli źle powiedziałem, udowodnij, co było złego. A jeżeli dobrze, to dlaczego Mnie bijesz?” (J 18, 23).
W podobny sposób można też interpretować werset z Ewangelii według św. Łukasza: „Jeśli cię kto uderzy w policzek, nadstaw mu i drugi” (6, 29). Nie jest to bowiem wezwanie do bierności. Jednym z możliwych wyjaśnień jest odwołanie się do pewnego starożytnego zwyczaju. Otóż uderzenie w prawy policzek (por. Mt 5, 39, gdzie jest mowa o nadstawianiu właśnie prawego policzka) zadawane jest grzbietową częścią dłoni. Taki cios wymierzano niewolnikowi, czyli komuś niższego stanu. Nadstawienie zaś lewego policzka miało być domaganiem się poszanowania własnej godności. Abstrahując od tego zwyczaju, trzeba z całą mocą podkreślić, że chrześcijanin na zło nie może odpowiadać złem, ale je przezwyciężać czynieniem dobra (por. Rz 12, 21).
Zły gniew
Nauczanie Kościoła katolickiego jednoznacznie precyzuje, że gniew nie powinien być pragnieniem odwetu. My zaś postępujemy źle, gdy pragniemy go, wobec osoby, którą należy ukarać (por. KKK 2302). Gniew nie może kierować się przeciwko osobie, ale przeciw złu (por. Mt 5, 22). Można domagać się dla kogoś kary, ale nie po to, by temu komuś zaszkodzić. Wszelkie sankcje zatem mają zmierzać ku skorygowaniu nieodpowiednich postaw i zachowań. Miłość bowiem wyklucza postulat zemsty.
Jest rzeczą bardzo ważną, aby panować nad intensywnością naszych emocji. Są one olbrzymią siłą. Potrafią wpływać w znaczącym stopniu na nasze zachowanie. Gniew zaś może przerodzić się w nienawiść i agresję, które zmierzają ku totalnej destrukcji. Takim uczuciom dali się ponieść np. apostołowie Jakub i Jan, gdy Samarytanie odmówili Jezusowi i Jego uczniom gościny (por. Łk 9, 51-55). Proponowali Mistrzowi: „Niech ogień spadnie z nieba i pochłonie ich”. Spotkało ich za to srogie upomnienie od Nauczyciela.
Gniew i my sami
Nasze poczucie sprzeciwu może być złe, gdy podyktowane jest „miłością własną”. Czasem pycha sprawia, że nie potrafimy się pogodzić z sukcesem innych. Zamiast cieszyć się – zazdrościmy. Nie doceniamy czyjejś pracy, ale wytykamy błędy. W powodzeniu drugiego dopatrujemy się własnej klęski. Budzi to nasz gniew. Podobnie dzieje się, gdy coś odbywa się w inny sposób, niż sobie to zaplanowaliśmy, gdy ktoś podejmuje decyzje nie po naszej myśli. Przypominamy wtedy biblijnego Jonasza, przedkładającego własną korzyść nad życie mieszkańców Niniwy i zagniewanego o to, że 120 tys. ludzi (por. Jon 4, 11) ocalało, choć on przepowiedział ich zagładę. Warto zatem zastanowić się czasem, czy i nam nie przydałaby się lekcja, jaką Jonasz otrzymał od Boga. Może trzeba, by jakiś „robaczek” zniszczył nasz „krzew rycynusowy”. Wtedy pewnie zrozumiemy, że jest coś ważniejszego niż nasze widzimisię.
Niekiedy gniewamy się, czyli czujemy złość na samych siebie, bo nie spełniamy własnych oczekiwań. Stawiamy sobie wtedy wymagania, którym nie potrafimy podołać. Dążymy do perfekcji. Nasz gniew wywołuje rozbieżność pomiędzy naszymi pragnieniami, a tym, jacy faktycznie jesteśmy. Pewnym przejawem tego typu postawy może być nieumiejętność przyjęcia jakiejkolwiek krytyki. Nasza reakcja nie bywa bowiem wtedy formą refleksji nad własnym postępowaniem, ale przeobraża się w gniew, złość i poirytowanie. Każdy błąd potrafimy sobie wtedy doskonale wytłumaczyć. Winimy wszystkich, ale nigdy siebie.
Oswojenie gniewu
Gniew, podobnie jak większość emocji i uczuć, wydaje się sam w sobie moralnie ambiwalentny. Z psychologicznego punktu widzenia jest naszą emocjonalną reakcją na niepowodzenie lub wzburzenie, które przeobraża się niekiedy w krzyk, chaotyczne gesty, a nawet rękoczyny. Może być jednak z pewnością poskromiony. Dzieje się tak przede wszystkim za sprawą dwóch cech. Są nimi odpowiedzialność i łagodność. Reagowanie gniewem jest często ucieczką od odpowiedzialności, wówczas gdy człowiek jest niezdolny do rozwiązania trudności. Łagodność natomiast charakteryzuje dojrzałą chrześcijańską osobowość (por. Flp 4, 5).
Potrzeba wielkiej roztropności, by uczucie gniewu nie przerodziło się w grzech. Wiele zależy od naszego temperamentu i predyspozycji. Jeśli wiemy, że łatwo popadamy w irytację, powinniśmy więc unikać konfliktowych sytuacji. Seneka już bowiem pisał, że „najlepiej jest natychmiast opanować pierwszą pobudkę do gniewu, zwalczać go w samych jego zarodkach i dokładać starań, aby nie popaść w ogóle w gniew”.
Trzeba nam dobrze poznać siebie. Nie chodzi o jakiś prywatny rodzaj psychoanalizy. Najlepszym sposobem jest codzienna modlitwa i osobisty rachunek sumienia. W jego trakcie możemy pokazać Bogu nasze reakcje, emocje i intencje. Samych siebie zaś poznajemy w perspektywie Jego miłości. Pozwólmy zatem Bogu działać, bo tylko On jest w stanie nas zmienić.
http://www.niedziela.pl/artykul/81545/nd/Gniew
Wiadomo, że zwykły gniew jest grzechem, ale mało się mówi dziś o świętym gniewie i o tym, że szatana trzeba nienawidzić.
Takim świętym od gniewu sprawiedliwego i świętego był św. Leutfryd.
Zacznijmy od przytoczenia fragmentu na temat świętego Leutfryda z książki Fizjonomia świętych Ernesto Hello.
Niezwykle święty, ale mało znany święty Leutfryd jest przykładem dla naszych dni, charakteryzujących się powszechnością miernoty.
Urodził się w VII wieku, w Neustrii (obecnie Francja), w dobrej rodzinie. Jednak opuścił ją, by zostać benedyktyńskim kapłanem. Po wielu zmaganiach założył Opactwo Świętego Krzyża (dziś miejscowość nosi nazwę La Croix Saint-Leufroy – przyp. red.). Miał dar proroctwa, zdolność czynienia cudów i był wyjątkowo surowy.
Pewnego dnia kobieta poczęła naśmiewać się z łysiny świętego. Tymczasem on odparł: „Dlaczego naśmiewasz się z mojego naturalnego defektu? Od tej pory, na twej głowie nie będzie więcej włosów niż na moim czole i tak też będzie z każdym z twoich potomków”.
Przechodząc w niedzielę obok mężczyzny pracującego na polu, święty Leutfryd podniósł oczy ku niebu i modlił się: „Panie, spraw, by ta ziemia była zawsze jałowa”. Od tej pory nie widziano tam ani pszenicy, ani ziarna. Miast tego rosły ciernie i osty.
Oto wspaniałe historie!
Święty Leutfryd miał wielki zapał dla sprawiedliwości, ale jeszcze bardziej pałał miłosierdziem.
Zasada ta jest ważna. Święty łączył w sobie i sprawiedliwość i miłosierdzie. Obie cnoty muszą iść ręka w rękę.
Święty Leutfryd, nawet w gniewie i podczas udzielania reprymendy, zachowywał gorącą miłość bliźniego… To były linie równoległe w jego życiu.
Kiedy jeden z mnichów zmarł, bracia znaleźli trzy monety w jego kieszeni. Znaczyło to, iż nieboszczyk złamał ślub ubóstwa. Dowiedziawszy się o tym, święty Leutfryd rozkazał, by jego ciało zostało pochowane w niepoświęconej ziemi.
Następnie oddalił się w miejsce ustronne na 40 dni, gdzie modlił się i opłakiwał duszę, która zdawała się być stracona.
Ci, których pobożność jest jedynie sentymentalna, nie zrozumieliby tego zdarzenia. W takich okolicznościach modliliby się: „Och, biedny człowiek. Wybacz mu Boże” i uznawali go za zbawionego. Przeciwnie. Święty rozkazał pogrzebać go w niepoświęconej ziemi, a następnie udał się na odosobnienie, błagając o zbawienie mnicha. Sam nasz Pan Jezus Chrystus posiadał to połączenie srogości i litości.
Po tych dniach odosobnienia, Pan objawił świętemu Leutfrydowi, że Jego litość uratowała duszę mnicha, mimo iż Jego sprawiedliwość była gotowa go potępić.
W okresie pomiędzy śmiercią a zbawieniem, mnich znajdował się w otchłani. Wtedy święty Leutfryd udał się na odosobnienie, odprawił pokutę i człowiek ów został zbawiony.
Ktoś mógłby się zastanawiać, jak to było możliwie, skoro mnich już nie żył, a sąd odbywa się od razu, kiedy dusza opuszcza ciało. Trudno powiedzieć, ale nie możemy stawiać granic Bożemu miłosierdziu. Może Bóg pozostawił duszę połączoną z ciałem, czekając na pokutę świętego. Cokolwiek by jednak nie rzec, ta historia przeczy liberalnemu podejściu, iż mnich byłby automatycznie zbawiony.
Święty Leutfryd był pełen gniewu wobec diabła.
http://www.traditia.fora.pl/katechizm-nauka-katolicka,15/leutfryd-swiety-gniewu-sprawiedliwego-i-swietego,2335.html