Kornel Makuszyński – Wspomnienia z rewolucji bolszewickiej w Kijowie (1917-18)

Kornel Makuszyński (ur. 8 stycznia 1884 r. w Stryju – zm. 31 lipca 1953 r. w Zakopanem) pisarz i poeta wielkiego sukcesu literackiego, wykształcony na uniwersytetach we Lwowie i Sorbonie jeden z najweselszych i najbardziej optymistycznych pisarzy dwudziestolecia międzywojennego, członek Polskiej Akademii Literatury i autor będących już dziś klasyką powieści „nie tylko dla dzieci”: Awantury o Basię, Szatana z siódmej klasy, Panny z mokrą głową, a także tomów wierszowanych przygód małpki Fiki Miki i Koziołka Matołka z nieśmiertelnymi ilustracjami Mariana Walentynowicza. Był też autorem wspomnień, zbiorów opowiadań i utworów publicystycznych. Do takich należą zapiski zamieszczone w tomie “Radosne i smutne” z 1921 r. opisujące okres  dogorywania Imperium Carów, które Makuszyński spędził na zesłaniu w Kijowie w latach 1915-18. Był tam prezesem Związku Literatów i Dziennikarzy Polskich oraz kierownikiem literackim Teatru Polskiego w Kijowie.  Po zakończeniu I wojny wrócił do Warszawy, gdzie do wybuchu II wojny światowej czekało go pasmo wielkich sukcesów literackich i uwielbienie jego nieletniej a także nieco starszej publiczności. Wybuch wojny i zbombardowanie jego mieszkania wraz utratą cennych zbiorów i gotowych do druku jego kolejnych książek m. in. rękopisu “Drugich wakacji Szatana” planowanego do wydania w grudniu 1939 r. (szczęśliwie ocalały również gotowe do druku „Szaleństwa panny Ewy”, wydane po wojnie w 1957 r.) były początkiem jego „drogi krzyżowej”, zakończonej śmiercią w 1953 r. w Zakopanem, w zapomnieniu i odrzuceniu przez ówczesne władze zarządzające życiem literackim. Niewielu było w Polsce pisarzy tak bezwzględnie objętych zakazem publikacji, a do tego osobiście znienawidzonych przez ówczesnego ministra kultury Wincentego Rzymowskiego. Sam pisarz tłumaczył to tym, że w 1937 r. zajął miejsce w Polskiej Akademii Literatury zwolnione przez Wincentego Rzymowskiego, który musiał opuścić to zaszczytne grono z powodu oskarżenia o plagiat. Makuszyński – wraz ze swa drugą żoną, śpiewaczką Janiną Gluzińską cierpiał  w Zakopanem nędzę, żyli z korepetycji muzycznych jakie dawała pani Makuszyńska  i niestety niewiele wiadomo, aby wstawiały się za nim  tak dobrze usadowione w nowym ustroju tuzy literackie, jak  Zofia Nałkowska czy  Jarosław Iwaszkiewicz. „Szkodziła mu” nieprzejednana postawa antykomunistyczna a także „zły wpływ”, jaki mogły wywierać na młodzież indoktrynowaną w duchu socrealizmu jego książki, których każde zdanie tryskało światłem, humorem i mądrością kultury łacińskiej. Po wojnie wydał już tylko jedną książkę: powieść dla młodzieży „List z tamtego świata”, która ukazała się dzięki istnieniu jeszcze przez jakiś czas po wojnie prywatnej oficyny Gebethnera i Wolffa.

           

Wybrany przeze mnie z tomu „Radosne i smutne” Kornela Makuszyńskiego (wg. II wydania z 1922 r. ) fragment jego zapisków jest wstrząsająco realistycznym i dosadnym, a zarazem pełnym niezłomnego humoru opisem działań wojennych w Kijowie, gdzie w latach 1917-18 krwawo walczyły ze sobą, kosztem tysięcy cywilnych mieszkańców, w tym polskiej inteligencji i ziemiaństwa, uchodzących do Kijowa ze niszczonych i mordowanych przez ludność ukraińską polskich majątków ziemskich – różne antybolszewickie i zbolszewizowane frakcje ukraińskie. „Jedni warci drugich” – pisze o nich Makuszyński.

                                                                                        Pokutujący Łotr

*  *   *

 Rozdz. V.

        Należące do dalekich już wspomnień rządy ukraińskich bolszewików w Kijowie znane są z wielu relacji, tak samo jak i ulubiona anegdota z owych czasów, która się stała wreszcie zmorą, nie było bowiem miasta, w którem by się nie zdarzyła historja ze zdarciem futra ze spokojnego obywatela, któremu za nie dano żołnierski szynel. Obywatel począł przykrawywać szynel na swój wzrost i znalazł zaszyte w kołnierzu rubli czterdzieści trzy tysiące, kopiejek dwadzieścia trzy. Znam stu świadków tego zdarzenia, naocznych świadków,  każdego z innego miasta.

Ros. plakat antybolszewicki, c. 1918

Wspomnieniem z czasów tych takiem, które grozą swoją wryło się w pamięć, jest wspomnienie pogrzebów, jakich nikt na świecie nie widział; przeciągały ulicami korowody, karawany długie wozów, zwyczajnych wozów roboczych, zaprzężonych w nieśpieszące się woły chłopskie. Tak grzebano swoje ofiary, wrogi bowiem rozkładały się po parkach i ogrodach. Defilowały śmiertelne te wozy długim szeregiem, czasem ich było pięćdziesiąt, a na każdym z czterech desek zbita trumna, umajona gałęzią jedliny. Czasem zmęczone, małe dziecko, co już za wozem iść nie mogło, sadzano na trumnie i tak jechało, biedactwo, przy trupie ojca, uśmiechnięte, że jedzie. Zawsze były w Kijowie takie pogrzeby; cokolwiek się działo, ktokolwiek się pobił z kimkolwiek, defilowały za dni kilka w nieskończonym szeregu owe straszne trumny, a że tam wciąż się coś działo, wciąż ktoś był niezadowolony, jedynym przemysłem tego dziwnego narodu było zbijanie trumien.

Funt chleba więcej był wart, niż ludzkie życie. Stare dzieje, nie ma o czem mówić. Godziło się jednakże obserwować powolny obłęd duszy wielkiego miasta, patologiczne objawy niemocy, jego histerję niebohaterską i bezradność. Histerja, wszelki poryw zabijająca, miała podłoże swoje w zdenerwowaniu strasznych dni bombardowania, rosła jednak i przechodziła w chorobę chroniczną, podsycana szaleństwem plotki. Przechodzi pojęcie, czego nie potrafi wymyślić histeryczny bliźni, aby bez celu doprowadzić bliźniego do obłędu strachu; czasy owe zrodziły człowieka, który jest bakcylem paniki. Jest to indywiduum gorsze od armaty, która może tylko zabić, ale nie męczy. W czasach, o których rzekłby kapitan Fracasse  Gauthier’a, że na ich widok „klepsydra zadrżała w ręku Czasu”, można przewidywać wszystko i, przewidując, przed wszystkiem się zabezpieczyć pod warunkiem, że się wytruje wprzód ludzi, siejących szeptem panikę, nałogowych trucicieli, tragicznych, komiwojażerów strachu. Mówię to raczej na użytek naszych czasów.

Urodzony z matki paniki i z ojca strachu, snuł się wszędzie i będzie się snuł zawsze tam, gdzie cokolwiek ma się stać. Wszyscy są śmiertelnie zmęczeni i już nikt za żadną cenę nie chce słyszeć o nieszczęściu. Tylko on jest niezmęczony i zaczyna działać. Mnoży się króliczą modą i szaleje. Nazywa się taki, indjańskiem zawołaniem, „Blada Twarz”.

Blada Twarz jest wyrafinowanym złoczyńcą i lubuje się zadawaniem męki; nie znosi ludzkiego spokoju i czyni wszystko, by go zburzyć. Karmi ludzi strachem. Węszy, gdzie jeszcze, w jakim cichutkim zakątku ostał się człowiek dobrej myśli i pogodnego serca.

Wtedy Blada Twarz zjawia się w mglistej chmurze oparów z zapachem siarki, zjawia się z duszą zielonego koloru, wchodzi w dom spokojnego człowieka i stąpa tak ponuro, jak ów hiszpański grand z zakładu pogrzebowego, co przychodzi zdjąć miarę z nieboszczyka. Człowiek pogodny, który marzył właśnie o tem, jak grają u Loursa w bilard, otwiera szeroko ramiona i maluje zacną gębę uśmiechem, takim, jak słońce.

– Sto lat! — powiada. — Jakże tam panu przeszło bombardowanie? Gorąco było,— bo gorąco, ale Pan Bóg się zlitował. Skończyło się nareszcie szczęśliwie, że upiłbym się z radości.

Blada Twarz spojrzy na niego z tą śmiertelną, zezowatą litością, z jaką człowiek zrównoważony patrzy na zawodowego warjata, i powoli, dobitnie, głosem, który z zakatarzonego dobywa się żołądka, rzeknie:

– Dziś w nocy zarżną pana…

Człowiek pogodny otwiera nagle szeroko oczy, jak literat, który znalazł tysiąc rubli, potem otwiera usta, jak karp w agonji, potem się dziko śmieje przez chwilę, jak bohater tragedji przed skonaniem, potem powoli opada na fotel we wdzięcznej pozie paralityka.

Pol. plakat antybolszewicki c. 1919

Wtedy się nad nim Blada Twarz nachyli i sączy mu w ucho truciznę, jak to stary łajdak duński król czynił ojcu Hamleta:

– Mam najpewniejsze wiadomości… nie mogę powiedzieć skąd, ale na to mogę dać słowo honoru. Dziś w nocy od trzeciej do czwartej zarżną wszystkich w wieku do lat sześćdziesięciu, tylko blondynów, w domach, które mają numery nieparzyste.

Wtedy człowiek, który był pogodny, miał serce czyste, po wielu lękach radość w duszy i uśmiech w oczach, nie jest już pogodny, nie ma czystego serca, radości w duszy i uśmiechu w oczach, bo się już w ogóle nie rusza i długo leży zemdlony, Jeśli nie miał szczęścia i nie zwarjował od razu, „na twardo”, — zacznie szaleć powoli i tejże nocy urządzi w domu fortecę i będzie konał trzydzieści sześć razy na godzinę, bo tyle razy skrzypi w jego pokoju stara szafa. Zasię Blada Twarz, spłodziwszy nowego warjata, idzie dalej, zamyślony ponuro, zezem patrzący na boki, czujny na każdy szelest, wszystko widzący, rozumiejący wszystko. Czasem przystanie, spojrzy na coś przenikliwie i szepnie tylko:

–  Ho! ho! to dziwne!…

I wtedy już wie o tem, czego jeszcze nie wie nikt. Rozumie to bowiem Biada Twarz, że wszystko jest pozór i udane, zaś poza mgłą rozpacz, ha! i śmierć.

Wobec tego odwiedza Blada Twarz szczęśliwą matkę, która tuli dwoje dzieci i jest radosna. Wtedy Blada   Twarz zaczyna litościwie kiwać głową i mówi dotkliwym, strasznym, krwawym szeptem tylko dwa słowa:

– Nieszczęśliwe maleństwa!

Niewiasta czuje, jak jej do każdego włosa napływa trwoga, zimna, jak lód. Zasię Blada Twarz:

– Ja nie chcę pani straszyć, ja w ogóle nikogo nie straszę, ale niedawno, w pewnem mieście nad Wołgą, takie małe dzieci nabijano do armat i strzelano niemi do rodzicielskich domów.

– Jezus, Marja!

– Nie ma się czego bać, tutaj mają to robić dopiero w przyszłym  tygodniu.

W tej chwili Blada Twarz rozjaśnia na chwilę fizjognomję, bo lęk śmiertelny padł na cały dom. Wieść bieży po nim na złamanie karku, powtarzają ją „dęby dębom, bukom buki”, kucharka kucharce, stróż stróżowi, wieczorem zaś dnia tego widziano na tej ulicy i stwierdzono pod przysięgą, że tuzin dzieci, związanych za nogi po parze, wieziono na wozie, dzieciom zaś, uwolnionym od rekwizycji, na znak uwolnienia, wyłupywano scyzorykiem lewe oko, aby uspokoić rodziców, że im już nikt dzieci nie zabierze.

Blada Twarz krąży znowu po mieście i szuka ofiary. Chodzi i słucha i szepce i zaraża strachem, swój własny strach sycąc, słyszy szelest zimny śmierci, widzi tylko trupy i myśli, myśli, wciąż śmiertelnie myśli, aż mu ze stęchlizny zwarzonego strachem, rozmiękczonego mózgu strzeli genjalna myśl. Bierze wtedy myśl tę w drżące ręce, rozpatruje ze wszystkich stron, rozdrapuje szponem i zaczyna w nią wierzyć metodycznie tak długo, aż wreszcie uwierzy. Wtedy biegnie szybko, a chyłkiem, wpada w gromadkę ludzi, wierzących w Boga i w boże miłosierdzie, i mówi:

– Wczoraj jeden mój znajomy, pewny człowiek, człowiek, który w życiu swojem nie skłamał…

– Ma miłość boską, mów pan prędzej…

– …ten człowiek kupił funt kiełbasy… Uważajcie tylko: kiełbasa! Niby nic… Niewinna rzecz… Takby się przynajmniej zdawało, więc je… sam mi to opowiadał…

– No i co, no i co???

– Zaraz! Człowiekowi przez gardło przejść nie może. Otóż je i czyta gazetę. W gazecie  nic nie było…

– W kiełbasie?!

– W kiełbasie było… Coś mu zgrzytnęło pod zębami, więc myślał ze guzik, albo szkło, słowem jakiś nieszkodliwy drobiazg, a to był sygnet…

– Chryste Panie!

– Był sygnet… z herbem… na kawałku ludzkiego palca.

W tem miejscu dwie panie zemdlały, jeden pan spojrzał wymownie na hak w powale, reszta zwiesiła głowy na piersi, a wszystkie serca umarły nagle i zostały pochowane w piętach.

– Jaki herb? — szepnął ktoś trochę z tamtego świata.

– Rawicz! — rzecze Blada Twarz.—Były plotki, że Grzymała, ale to był Rawicz. Sam widziałem.

– Rawicz! — jęknęło echo i schowało się pod kanapę, podtuliwszy pod siebie ogon. Szyby w oknach drgnęły cichutko, szafa skrzypnęła z trzaskiem, pociemniały światła, na ścianie przechylił się obraz, a na schodach głucho zawył pies.

Nazajutrz opowiadano w tej dzielnicy, że ozór wędzony, wystawiony za szybę sklepu ma dziwny kolor i dziwny kształt. Potem jedna Blada Twarz mówiła drugiej Bladej Twarzy:

– Ten ozór, to jest język pewnej starej panny, która mieszkała samotnie. Wyrwali go jej żywcem z gardzieli, bo nie chciała powiedzieć, gdzie chowa złoto. Miała cztery miliony w angielskich gwineach. Mój znajomy doskonale to wiedział, bo za tydzień mieli się pobrać.

Tak to oni sobie mówią, a Blada Twarz myśli, myśli i myśli… Ma stale czterdzieści parę stopni gorączki i za osobistego wroga uważa człowieka, który się nie boi. Przytem Blada Twarz ma w obłędzie metodę i zachowuje kalendarzową ścisłość. W poniedziałek zawsze wszystko jest podminowane, we wtorek jak z arki Noego wypuszczają zarazki dżumy do bogatych dzielnic, na środy przypada zatruwanie wodociągów, na czwartki (mniej więcej na godzinę piątą po południu) wieszanie za nogi na latarniach, w piątek każdy człowiek, który się ukaże na ulicy w zielonem ubraniu, jest rozstrzeliwany bez sądu, w sobotę każdy mieszkający na niższych piętrach wywieziony będzie do kopalni, ludzie z wyższych pięter muszą sobie dać wyrwać jedenaście zdrowych zębów. W niedzielę spokój i obmyślanie katuszy na tydzień przyszły”.

Jako tedy widać, Blade Twarze (są one zawsze i wszędzie) wiodą żywot pracowity i nie spoczywają, póki się ludzie z rozpaczy nie poczynają wieszać, lub zachłannie garściami zjadać truciznę, aby sobie skrócić męki.

Blade Twarze, ulegając potrzebie zrzeszeń, zakładają związki zawodowe (w Kijowie zwało się ono: „Centropanika”) i mają zawsze na składzie świeże trupy, kaftany bezpieczeństwa, wszystkie materjały wybuchowe, laseczniki cholery i dżumy (tylko wagonami), zsiadłą krew w butelkach, przepisy na racjonalne pomieszanie zmysłów i tym podobne artykuły, błogo na uspokojenie działające.

Jednego tylko ludzie nie wiedzą, tego mianowicie, że każdy człowiek spokojny, który nie chce oszaleć, lecz jako tako w pogodzie ducha przeżyć ciężkie czasy, — jeśli zrzuci ze schodów na fizjognomię każdą Bladą Twarz, co przychodzi zarażać lękiem, — dostępuje odpustu lat siedmiu i siedmiu kwadragen.

Rozdz. VI.

   Ci szlachetni mołojcy, którzy dziurawili przez dwa tygodnie swoje własne miasto, mieli w swoim rycerskim, żywocie jeden jedyny uczciwy zamiar – kiedy za wszelką cenę postanowili powiesić cały ministerjalny gabinet.

Zrewoltowana ukraińska ludność na ulicach Kijowa ok. 1918 r.

Na to gabinet zacytował im słowa z „Wesela”: — „Pan mi razy dwa nie powie”, i uciekł, jako młody jelonek. Z tem to był najmniejszy kłopot. W szczerze demokratycznych społeczeństwach trudno jest o kaszę, albo o cukier, nigdy jednak jeszcze nie bolała głowa o to, skąd wziąć ministra. Zjawiły się tedy jakoweś nowe chuligany, z których jeden nie umiał wcale pisać, inny umiał czytać tylko z drukowanego, ale miał rewolwer, powstała tedy nowa władza, na widok której najgłupszy nawet prokurator dostawał świerzbu palców, ale gęby! — Boże miłosierny, co to były za gęby! Trzeba jednakże przyznać, że zdobywcy Kijowa była to menażerja szeroko wesoła; każdy taki kacyk, obwieszony nabojami i zasobny, jak arsenał, miał zawsze „narzeczoną” z zadartym nosem i z fizjognomją uśmiechniętą, rozkosznicę z ustami od ucha do ucha a la Gwynplain Wiktora Hugo, i woził ją pędem w automobilu, ryczącym z uciechy. Czasem, dla zabawienia dzieweczki, strzelał w okna kamienicy, czasem kupował jej cały magazyn perfum za dziesiątki tysięcy rubli, albo urządzał ucztę w najbardziej wyzłoconej restauracyjnej sali.

Bandyterka ukraińska anarchisty-analfabety Machnowa. Dzięki nim bolszewikom udał się marsz na Kijów i pokonanie oddziałów Denikina.

Bandyterka ukraińska pod dow. anarchisty-analfabety Machnowa. To dzięki nim, powiódł się bolszewicki atak na Kijów i pokonanie oddziałów Denikina w 1919 r.

Szara czerń bawiła się w inny sposób. Wypatrywała największego magazynu z winami, który przezornie był zamknięty na głucho, co dla ludzi wyzwolonych i gardzących przesądami zachodnio–europejskimi stanowiło dziecinną przeszkodę. Stawali sobie dobrzy mołojcy półkolem i wśród serdecznego śmiechu ciskali w żelazne rolety sklepu ręczne granaty. Wtedy ostatnia kontrrewolucyjna zapora pękała z hukiem, a szlachetni bohaterowie wpadli w napełnione winem i koniakiem okopy, by zaś, zwabiony zapachem alkoholu wyzwolony naród, wałęsający się po ulicach, nie wziął przemocą udziału w libacji, strzelano z karabinu maszynowego na wszystkie strony. Był to codzienny proceder, ujmujący w swojej prostocie, dowodzący, jak bardzo nieskażoną i naiwnie dziecinną duszę ma Tyrolczyk Wschodu. Patrzył z pomnika bat’ko Chmielnicki i radował się w dobrej duszy.

Po kilku dniach, czerń regularna, to jest taka, która była panem życia i śmierci z racji zwycięstwa i zachowywała dość wesołe pozory władzy, pomieszała się z czernią nieregularną, która była panem życia i śmierci z tej racji, że uciekła z kryminałów, źle strzeżonych. Najbystrzejszy jednakże psycholog nie umiałby na pierwszy rzut oka odróżnić jednych od drugich, w praktyce zaś było to absolutnie wszystko jedno, czy się ma być rozstrzelanym na mocy rozkazu „prawnego”, czy bez rozkazu.

Kiedy się czasem ci niedokrewni krewni spotkali, krążąc po ulicach całymi oddziałami, rozpoczynała się wówczas strzelanina, gęsta i bezładna; zawsze wtedy zabijano kogoś trzeciego, co właśnie przechodził ulicą, owi zaś wiedli z sobą pertraktacje, wyjaśniali kuzynostwo i rozchodzili się z poczuciem wzajemnego szacunku. Obie zaś strony z pasją uprawiały rewizje, które były najpotworniejszą zmorą tego czasu; miało się wprawdzie „prawo” niewpuszczenia do mieszkania ludzi, nie mających „urzędowego polecenia” na odbycie rewizji, takie samo jednakże prawo ma sarna wobec kłusownika. Wtedy zwyczajny kryminalista, jeśli uważał, że trzeba zachować chociażby pozory przyzwoitości, pokazywał ćwiartkę papieru, lub kawałek gazety, równocześnie zaś browning i wtedy przy jaskrawem świetle siedmiu tysięcy świec w oczach jasnem się zdawało, że pewnie ci ludzie mają słuszność. Na udokumentowanie jej, brali wtedy co się dało, szczególnie zaś wino. Można wtedy było chyłkiem wołać    pomocy    „władzy”,    która    przychodziła    wyjaśnić „nieporozumienie”. Praktyczniej jednak było dać się obrabować raz jeden i już nie wołać pomocy.

Tzw. niebieskie płaszcze – hajdamacy Ukraińskiej Armii Narodowej UNR, Kijów 1918

Nieszczęśliwi mieszkańcy zasięgnęli wtedy rady u śmierci i postanowili bronić się sami. Obrony domowe, organizowane z początku dość wesoło, poczęły z czasem działać doskonale, wtedy szczególnie, kiedy owi „regularni” poczęli wycofywać się z Kijowa na wieść o zbliżaniu się głodnego sprzymierzeńca niemieckiego, a w mieście pozostali bandyci. Ambo meliores (jeden wart drugiego – PŁ): ci, co poszli, i ci, co się zbliżali, a na ich czele ów osławiony ataman, ten sam, co później nieco zirytował się na jaśnie wielmożnego hetmana. Ów tedy minister wojny, za młodości baletnik, ataman i coś tam jeszcze, słowem figura z pod ciemnej, ukraińskiej gwiazdy, uciekał niedawno, jak zając, teraz wracał ze „sprzymierzeńcem”, który go wkrótce potem, kopnąwszy, zrzucił ze schodów ministerjalnej szczęśliwości. Trudno było zresztą zorjentować się w tym strasznym, nieszczęśliwym, krwią zalanym kraju, kto kogo chce aktualnie zarżnąć, powiesić i spalić, kto ma prawo kradzieży, kto jest ministrem czynnym, kto zaś z ministrów już siedzi na kryminalnej wilegiaturze? W tej chwili jednak, zanim przyszły ministry, rządziły w mieście bandy i opryszki pierwszej wody, które miały nowoczesną broń i stare, narodowe, niezawodne tradycje Gonty i Żeleźniaka. Postanowiło tedy miasto bronić się i nie dać się zarżnąć bez protestu.

Każdy dom zorganizował straż, nieustannie czynną, w dzień i w nocy, przyczem pozawierał przymierza zaczepno–odporne z domami sąsiednimi, które, na odgłos alarmu, zobowiązane były do przyjścia z pomocą domowi napadniętemu.

Ponieważ bohaterstwo mieszkańców było dość problematyczne i mogło się zdarzyć, że spokojny obywatel, postawiony na straży, zwarjuje ze strachu i zacznie mordować własne dzieci, wynajmowano kondotjerów, złożonych z byłych oficerów rosyjskich. Dostawał taki dwadzieścia pięć rubli na dobę, jedzenie i mieszkanie i miał bronić kamienicy wraz z mieszkańcami, którzy, dziwnem zrządzeniem natury, byli wonczas wszyscy bardzo bladzi, z miłym zielonkawym odcieniem. Każdy dom zamienił się w fortecę i miał zapasy nabojów, czasem po kilka tysięcy. Rygor panował wojenny, most zwodzony podnoszono, to jest właściwie bramę zamykano o zmroku i we wszystkiem należało być posłusznym radzie wojennej, złożonej z wybitnych generałów, z których jeden w życiu swojem był nawet na polowaniu, reszta zaś handlowała cukrem, nasionami, czem Bóg dał. Komendantem całego frontu domowego był jednakże specjalista, autentyczny oficer, który cudem uszedł śmierci z rąk bolszewickich.

Nasz komendant był to dzielny, młody chłopak, budzący zaufanie; w każdym razie po jego mianowaniu strach całej, ogromnej, idjotycznie budowanej kamienicy, do której było sto wejść, spadł poniżej zera. Dwa dni bowiem przedtem strach ten omal że nie rozsadził termometru, że zaś ja osobiście mam wybitne do wszystkiego szczęście, byłem naturalnie przy tem. Było tak. Kiedy mi bolszewicy rozbili mieszkanie, przygarnęli nas najzacniejsi przyjaciele, dzieląc się najlepszem sercem i najlepszem winem z przedstawicielami literatury, gdyż i kochany twórca „Sobola i Panny” (Józef Weyssenhoff  – PŁ) rozbił tu swoje namioty. Byliśmy blisko Boga, bo na ósmem piętrze, wśród najlepszych przyjaciół i zdawało się, że pognębimy śmierć. Gdzież tam! Pewnego dnia nakazuje mi generał domowy, abym się stawił na warcie od godziny 12 do 2 w nocy. Trudno, od tego jest generałem, aby rozkazywał. Zakląłem po żołniersku: „psia krew” i poszedłem czuwać. Towarzystwo było pierwszej klasy, gdyż, ku cichej wszystkich radości, łaził z jakąś dubeltówką niedawny wicegubernator, dość miła figura. Drzwi pozabijane deskami, telefon w pogotowiu, dusze pochowane w piętach, miny rzadkie; rozmawiamy cicho, aby nie budzić zła, od czasu do czasu zaś ktoś się haniebnie nieszczerze śmieje, aby innym dodać odwagi, o swojej beznadziejnie zwątpiwszy. Każdy ma nadzieję, że te dwie godziny jakoś szczęśliwie miną, i po godzinie zaczynają się wszyscy krzepić. Wtem gwałtowne pukanie do drzwi.

Tak puka tylko śmierć, a w teatrze zawsze stuka tak nieszczęście.

Cała straż znieruchomiała; nikt nie odpowiada. Na ulicy zaczynają wrzeszczeć:

– Otwieraj!

– Kto tam? — pyta ktoś odważniejszy.

– Rewizja!

– Proszę pokazać dokument! — powiada odważny, ale naiwny człowiek.

Zbrodniarz zza bramy odpowiada jakiemś narodowem, ruskiem przekleństwem, takiem, że mury zadrżały. Wobec tego zajęczały telefony, wzywając pomocy neutralnych, gruzińskich oddziałów do pomocy, cała zaś straż, mająca do rozporządzenia kiepskie dubeltówki przeciwko kilkunastu karabinom, zaczyna się cofać w porządku na dawno przygotowane pozycje, aby nieprzyjaciel, niemiecką metodą, szedł za nami — niepewnie. Nieprzyjaciel natomiast rozbija kolbami drzwi i daje salwą w sień, przez którą właśnie przemykał się jakiś nieszczęśnik, mieszkaniec domu. Padł na miejscu z biodrem, rozerwanem kulą wybuchową.

Dom cały drżał w trwodze przez kilka godzin, nikt bowiem nie był pewien, co tym Kalibanom może przyjść do zbrodniczej głowy; indywidua te, straszne, jeśli się znajdą wobec bezbronnych; bohaterowie wobec kobiet i dzieci, są ohydnymi tchórzami na widok jakiejkolwiek zorganizowanej siły. Mało tedy ukradłszy, uciekli na wiadomość, że przybywa pomoc wojskowego oddziału, ten jednakże nie bardzo starał się o odnalezienie bandytów, z którymi łączyła go nić głębokiej sympatji. Lepiej tedy było polegać na własnym przemyśle i uznać starą prawdę, że w Rosji szanowany jest tylko ten, co klnie i bije.

Kląć nie wypadało, — zaczęto tedy bić, co się okazało nierównie więcej skutecznem, niż białka oczu na niebo wywróciwszy, dać się mordować wedle filozofji owego kapłona, który, zarzynany w poniedziałek, mówił smutno, że źle mu się zaczyna tydzień.

Pol. plakat antybolszewicki, ok. 1919

Wobec czego rozdział następny będzie grzmiał od strzałów i będzie pełen siarki, prochu, wichru i wyjącej śmierci.

Rozdz. VII.

Złodziejaszki ukraińskie, o ile który nie zrobił karjery dyplomaty-cznej lub wojskowej, lubią chadzać bandami, nieomalże z muzyką na czele; nie są to ludzie lekkomyślni, korzystający z byle jakiego łupu, lecz stare weterany kryminałów, wiedzący doskonale, gdzie się opłaci zachód i złodziejska mitręga, w którym domu można się spodziewać połowu, na który zaś szkoda wystrzału.

Były tedy w Kijowie domy bledsze ze strachu i domy, nadrabiające miną. Każdy jednak sprawił sobie przyrząd alarmowy, bynajmniej nieskomplikowany: brało się kawałek żelaznej sztaby, wieszało się to na drabinie: w razie jakiejś hajdamackiej awantury, bohaterski mieszkaniec domu, stojący na warcie, chwytał drugą żelazną sztabę i z wielką mocą tłukł w żelazo wiszące.        Niezbyt stary nieboszczyk porwałby się z grobu na ten alarm, myśląc, że wołają na sąd ostateczny, cóż dopiero nieszczęśliwy lokator nieszczęśliwej kamienicy, który spał przytem jednem okiem? Piekielny ten hałas dudnił w studni podwórza, łkał, krzyczał, jęczał, rzęził, wpadał na schody, tłukł się po nich, dzwonił w szyby, walił żelaznym dźwiękiem w drzwi, aż się zwalił wreszcie na struchlałe piersi człowieka, który głupio myślał, że wreszcie prześpi noc jedną spokojnie. Budziły się domy obok, wreszcie cała ulica, wzdłuż której wszystkie domy poczynały grać swoją oszalałą pobudkę na takich żelaznych sztabach, na płatach blachy, na prawidłowych tamtamach, Bóg wie, na czem. Dodawało to odwagi napadniętym, wrogom zaś miały z tego hałaśliwego powodu zadrżeć łydki.

Tak jednooki obrońca Kudaku strzelał w noc i ciemność, kiedy go chciały zaskoczyć rezuny!

Ha! prawie tak samo.

„W taką noc piękną”, w szekspirowską noc, kiedy z za Dniepru wypłynął księżyc, jedyna w tym kraju żywa istota nieograbiona, myśleliśmy, że czar natury, który słonie pobudza do mistycznego tańca, a tygrysy łagodniejszymi czyni, podziała również na tych złośliwych pawianów, których święty Włodzimierz, zdaje się, że niedbale ochrzcił, lub niedochrzcił, na tych krwawych podludzi, których by się zasromał Gaetano Mamione (neapolitański bandyta z XVIII w. – PŁ) co ciepłą krew pił z ludzkiej czaszki.

Gdzież tam!

Już była druga po północy, kiedyśmy, omówiwszy możliwość napadu, doszli do przekonania, że właściwie już na napad za późno. Wskutek tej nieznajomości złodziejskiej natury, ten i ów, znużony czuwaniem przez wiele nocy, legł na łożu. Wtem wśród ciszy nocnej zahuczał przeraźliwie, brzękiem dreszcz budzącym, sygnał alarmowy i urwał się nagle: to salwa karabinowa przecięła głos ten piorunem.

Co się stało, — nikt nie wie, co? W jednej chwili wszyscy są na nogach, dom szumi, jak ul i słychać tylko głuchy tupot nóg na kamiennych schodach; to obowiązani do obrony biegną pędem na stanowiska. Za chwilę wszyscy ubrani, skupiają się poza osłoną murów; dzieci ubiera się szybko, nerwowo ukrywa się dotąd nieukryte klejnoty i pieniądze; kobiety czynią znak krzyża świętego, ten i ów z mężczyzn idzie na zwiady. Klatka schodowa pełna niepokojów, płaczliwych szeptów, szybkich pytań i odpowiedzi, lub dziecięcego płaczu.

Nadchodzi relacja:

„Napad na dom sąsiedni. Bandytów około czterdziestu, obrońców domu szesnastu. Będą się bronić do ostatka. Dowódcą obrony jest Polak, nasz znajomy”.

Dom napadnięty, wysunięty w tył od linji ulicy, miał przed sobą łysy ogródek, zamknięty wysokiemi sztachetami z żelaza. Dzielny dowódca domu (oby został generałem!) kazał już dawno ustawić przed domem wysokie barykady z sągów drzewa i teraz bronił domu z poza tych barykad, kierując ogień wprost, na niezasłoniętą ulicę. Banda oblegająca miała więc pozycję trudną, tem większe było tedy niebezpieczeństwo, że albo będzie usiłowała przejść przez dom nasz, połączony z tamtym, lub obejść cały kompleks domów i wejść od tyłów, co było możliwe. Z nami było trudno, gdyż mieliśmy trzydziestu tygrysów, wynajętych do obrony, którzy już stali z gotowymi karabinami, broniąc flanku, należało zbadać sprawę okrążenia. Pytania, jak na wojnie:

– Kto dziś tam dowodzi?

– Aktor z polskiego teatru… Znakomity aktor, — dodaje ktoś uspakajająco.

Skóra mi ścierpła na myśl, co takiemu generałowi jak znakomity aktor, może przyjść do głowy; takiemu generałowi, który złoconą szpadę don Fernanda oddał królowi maurytańskiemu, „otoczony” wraz z wojskiem przez czterech drabów, co sobie gęby pomalowali na czarno. Rezuny jednakże musieli się dowiedzieć, jaki tam straszliwy czuwa Bayard (francuski rycerz z XVI w. – PŁ) bo, zgłupiawszy, waliły salwami wprost na dom, który w jednej chwili zmienił się w Fort Chabrol i grzmiał tryumfalnie, choć nieco nerwowo, lecz z fantazją, pluł ogniem, ryczał hukiem, ponad który wzbijał się czasem tubalny głos dowódcy, jak tenor, co nad chór wystrzela nutą.

Wywiadowcy nasi wypełzli na balkony i obserwowali bitwę z boku, od strony ulicy i podawali szeptem wiadomości w głąb domu.

Relacje były krótkie i niezawodne.

– Jest ich trzydziestu ośmiu… Część leży na ulicy, część za drzewami, część za murem.

(To źle! — odpowiadała zalękła dusza domu).

– Jeden się wykopyrtnął… Leży! Nie rusza się.

(To dobrze! — odpowiedziała zdziwiona dusza domu).

– Drugi! Słowo daję — drugi! trzeci! Jest trzeci!

(Ależ to nadzwyczajnie! — uradowała się dusza domu).

I wraz się znów przelękła, gdyż napastnicy, rozdrażnieni oporem, zaczynali się wściekać psią modą i coraz natarczywiej poczęli kąsać stalowymi zębami kul żelazne kraty ogrodzenia i tłuc kulami szyby okienne. Wtedy dom, ugodzony w szklane swoje oczy, ryknął hukiem, jak Polifem i cisnął w nich salwą, pogardliwie krótką, bryznął krwawą śliną ognia w plugawe pyski i zaśmiał się echem, co się w całej odezwało dzielnicy, w której nie spała żywa dusza.

Nagle jednak jakby osłabł; bulgot strzałów słychać tylko od ulicy, dom zaś począł cichnąć i śmiertelną harmonję swoich doskonałych salw jakby porwał na strzępy głosów karabinowych.

Co to się stało?

Pot nam wyszedł na czoło i zaczęliśmy nasłuchiwać tem słuchaniem, którem słucha całe ciało…

Co to znaczy?!… Wtem jakiś cień skrada się chyłkiem od strony obrońców.

– Co tam? co to jest?

Cień ciężko dyszy, potem mówi szeptem:

– Naboje się kończą… Dawajcie naboje!

Nie upłynęła minuta, a już przez parkany ostrożnie przeniesiono tysiąc ładunków. Za chwilę bohaterski dom, (którego miano na wieczną rzeczy pamiątkę podać należy, dom przy ulicy Instytutowej N° 20),— jakby oszalał z radości i jakby zdumiony księżyc jeszcze chcąc bardziej zadziwić, trysnął żywym płomieniem i klasnął tak, że mróz poszedł po kościach.

– Djabli wzięli czwartego! — zaraportował balkon naszego domu, krótko i skromnie.

Wśród napastników powstał podejrzany ruch; część zaszła z pozycji poza ochronę murów i poczęła radzić; nasza pikieta na balkonie zmieniła się cała w ucho, lecz nie usłyszała nic, po kwadransie jednak obwieściła skutek złodziejskiej narady:

– Wiozą karabin maszynowy!

Wiadomość głupia i nieprzyjemna. Zaczyna być gorzej, a do świtu jeszcze dość daleko; sprawa zaczyna pokrywać się mrokiem, księżyc, nizko wiszący, wytrzeszczył zalękłe oczy. Łotrom z ulicy uczyniło się lepiej, zaczynają działać szybko i nerwowo. Ustawili łajdackie narzędzie na wprost domu, na bruku ulicy, tak jednak, że słabo był osłonięty; specjalista legł tak, że ledwie go dojrzeć można („Wierni go towarzysze płaszczami okryli”) i począł oszalałą swoją robotę.

Uczynił się sądny dzień; rzucany pełnemi garściami groch kul dudnił po ścianach, tłukł szyby okien, szczękał na żelazie ogrodzenia. Z rzadka odpowiadały mu karabiny obrońców, zmuszonych do pilniejszego ukrywania się, coraz bardziej zdenerwowanych, chociaż gotowych na wszystko, gdyby bowiem dom zdobyto, nieszczęsny byłby jego los. Najdzikszy Indjanin z plemienia Siouxów nie zarżnie z taką wrodzoną wprawą człowieka, jak to uczynić umie Tyrolczyk Wschodu.  (Makuszyński odnosi tu do Ukraińców popularny w Europie stereotyp na temat mieszkańców Tyrolu w Austrii: skłonni do awantur i zaczepki, nieufni, dwulicowi – PŁ).

Ze zdobywanego domu poczęła strzelać głucha rozpacz, jakby trzaskiem salw karabinowych chciała przywołać na pomoc wschód słońca w tem słusznem przekonaniu, że odwagi dodaje tym rasowym bandytom noc. Na pomoc nikt nie przychodził, wszystkie domy okoliczne czekały swojej kolei, straż każdego z nich stała na posterunku. Teraz każda chwila stawała się okropniejszą.

Obrońcy domu, rozsypani w tyraljerkę, ukryci za występem muru, lub za stosem drzewa, nie mogli się połączyć z sobą w celu powzięcia jakiejś decydującej akcji wspólnej, — wróg zaś, ośmielony nieustannym ogniem swojego maszynowego karabinu stawał się coraz bardziej bezczelny i widocznie za bożem dopuszczeniem w zwycięskiem upojeniu zgłupiał. Jednej bowiem chwili ponad trzask karabina wybiegł ściszony, lecz przejmujący głos któregoś z obrońców, któremu odpowiadać począł głos dowódcy załogi domowej, wiążąc się z tamtym w doskonały, zwarty, nieskazitelnie dramatyczny djalog, jakiego nie zdołałby tak na poczekaniu stworzyć cały warszawski Związek autorów dramatycznych.

– Jerzy! — wołał głos, lecąc wśród kul, które po stokroć przebiły nieszkodliwie serce tego szlachetnego imienia.

– Jestem! — odkrzyknął dzielny dowódca i strzelił, aby odpowiednią nadać wagę okrzykowi.

– Widzisz tego przy kulomiocie?

– Widzę! w tej chwili…

Sto kul porwało na strzępy resztę bohaterskiego zdania, z którego musiała popłynąć krew.

– Mierz dobrze! — krzyknął człowiek z mroku. Przezacny księżyc wydobył się z pierzyny chmur i zdawało się, że silniej zabłysnął.

Wszystkie serca uderzyły mocniej, a ów Jerzy, rycerskie imię noszący, podniósł karabin, przylgnął do niego, zrósł się z nim i tak długo trwał nieruchomie, jakby zaskrzepł na mrozie.

– Tratatata!… — zaniepokoiła się bezecna maszyna.

Zrewoltowana ludność na ulicach Kijowa ok. 1918 r.

Tamten, mrokiem, jak hiszpańskim płaszczem, okryty, ani drgnął w załomie murów, aż mu szlachetne serce musiało dać znak, bo nagle strzelił. Specjalista od karabina maszynowego na jedno mgnienie się zdumiał, a potem nakrył się nogami i „począł kopać ziemię” — wedle recepty wszystkich pisarzów historycznych, zupełnie stylowo.

Zdumiał się księżyc, zdumieli się mołojcy zaniemówiły z radości nasze pikiety na balkonach. Pierwszorzędny ten strzał bowiem ugodził nie tylko owego specjalistę, lecz zabił równocześnie bezecnego ducha armji oblężniczej. Postrzelali tedy jeszcze, już dla własnej satysfakcji i, widząc zbliżanie się świtu, cofnęli się chyłkiem, unosząc swoich zabitych, czy rannych, z plugawą złością w plugawych sercach.

Pol. plakat antybolszewicki ok. 1919 r.

Rozdz. VIII.

W całym tym nieszczęśliwym kraju nastał „dzień gniewu i klęski”. Tysiąc już piór krwią pisząc, opowiedziało te straszliwe epizody, dreszcz budzące. Sine, z rozpłataną piersią widma, krążą w mrocznem wspomnieniu, tak, że się myśleć o tem nie chce, dusza się bowiem wzdryga. Ze wszystkich zakątków, ze wszystkich dróg i gościńców waliły się rozkrzyczane wieści leżały rozełkane echa, gonił płacz i krwią napęczniały jęk: ukraińska dzicz morduje cywilizację. Niepodobne to było do wiary, żeby to się działo w takim stopniu, w jakim się działo istotnie, z opowieści tych bowiem wynikało, że Atylla to był baranek, Tymur Kulawy miał duszę anielską. Nad tą ziemią bogatą i śliczną, zapanował zwierz, nie tylko morderczy, lecz złośliwy, ohydnie złośliwy, dla którego na ziemiach cywilizowanych miejsca być nie powinno. Straszliwy rezun, wnuk Gonty i Żeleźniaka, a krewny paryskich „dyplomatów”, „mordował szlachcica, bo uważał to za przykazanie swoje główne, mordował jego żonę, bo ta urządziła mu szpital, a kiedy dziki zwierz ukraiński skaleczył się w lesie przy kradzieży drzewa, opatrywała mu dobremi rękoma ranę; rozcinał brzuchy panienkom ze dworu, bo uczyły czytania młodych rezunów i głaskały je po wszawych głowach. Kiedy wymordował wszystkich, wtedy rabował dom wedle swojej metody; nie wiedział, co uczynić z jakimkolwiek sprzętem, więc go rozbijał siekierą; plądrował wśród bezcennych pamiątek, podpaliwszy starą bibljotekę, aby mu było widno wśród walpurgicznej nocy; z pasją tłukł zwierciadła, darł obrazy, wyrywał posadzki, tłukł marmury. Jednakże niczego z taką nie palił lubością, jak książki. Ta krwawa imitacja człowieka miała przed zbiorem książek jakiś niesamowity, niepojęty lęk; mówił sobie ukraiński Hotentot — (tylko z braku lepszego porównania śmiem obrazić poczciwych Hotentotów,) — że ktoby te wszystkie książki przeczytał, ten byłby mędrszym, niż sam …Kiereński, trzeba je tedy spalić.

Tak oto przez setki lat gromadzone pomniki kultury zmieniły się w kupę popiołu, zalanego krwią. W czasie kilku nocy, których Bóg się pewnie przeraził, w męczeńskim ogniu umarła dusza tego kraju. Ludzie umierali, jak bohaterowie, jak męczeńscy misjonarze wśród dzikich, kobiety umierały, wystrzeliwszy wszystkie ładunki po obronie rozpaczliwej i strasznej.

W epidemji zbrodni, te były najohydniejsze, których nikt pojąć nie zdoła. Zdarzyło się, że do rodzącej czarownicy, trzeba było wezwać lekarza. Pojechał po niego rezun i całował po rękach prosząc, by się udał z pomocą. Lekarza tego uważano za świętego człowieka, szedł naprzeciwko tyfusowej śmierci bez wahania do najbiedniejszego, w tej chwili tedy udał się z pomocą do rezunów. Kiedy czynność swoją spełnił, zamordowano go ohydnie, potem zamordowano jego córkę.

Jest coś w tych opowieściach, czego dobry Bóg chrześcijański w nieskończonym swym rozumie nie pojmie nigdy. Ludzkość została sponiewieraną po tysiącu lat chrześcijaństwa w tym kraju. Zdumiałby się członek paryskiego towarzystwa geograficznego, który ze zgrozą wspomina o tem, jak w czternastym wieku Nowo–Zelandczycy powiesili misjonarza, kobiety wyłupiły mu oczy i zjadły mózg, zdumiałby się i nie jechałby już po opowieści z czternastego wieku na wyspach Eioji, albo w cieśninie Torres. Rzeczy okropniejsze działy się w środku Europy w 1918 roku. Popełniał je człowiek na pół cywilizowany, po namyśle, po przygotowaniach, z lubością i rozkoszą, chytry i czający się za węgłem, lecz ohydny w swojej psiej pokorze, jeśli został rozbrojony ; wtedy pada na kolana i całuje nogi i Boga woła na świadectwo, że jest niewinny. Taka jest dziwna plugawa podłość w tym strasznym rezunie, że zbrodniarz, schwytany, lecz hardo idący na szubienicę, jest wobec niego, jak bohater wobec wściekłego psa.

Ostatecznie pojąć można szał zniszczenia u człowieka, dotkniętego zbrodniczym obłędem, któremu widok pożaru pałacu sprawia sadystyczną rozkosz. Uważał pana za swojego wroga i spalił jego dom, hajdamackie zaś czarownice, pół nagie, pijane i straszne, zarażone syfilisem przez żołdactwo, z frontu uciekające, tańczą dokoła pożaru. Jest to rodzajowy obraz wiosennej, ślicznej nocy ukraińskiej. Wtedy jednak zaczynają się znów rzeczy niepojęte; ludzi już wymordowano, morderczy zaś szał woła o ofiarę. Wtedy ten syn ziemi, którego po strasznej śmierci ziemia w siebie przyjąć nie zechce, rozwija całą, łotrowską pomysłowość i z dworskiej stajni wyprowadza krowę. Nieszczęsne zwierze zawieszono na drzewie, pod niem zaś rozpalono ognisko i „pańska” krowa, oszalała z bólu, pieczona żywcem, wydaje z siebie rzężenia i jęki potworne ku obłąkanej radości tych ludzi, którzy w „spokojnem” życiu codziennem uważają za obowiązek kopnięcia przy każdem spotkaniu najprzyjaźniejszego psa, pewnie z głuchej wściekłości, że nieszczęsny, ukraiński pies uczciwszą ma duszę.

Niema, zdaje się, już w środkowej Afryce podobnego plemienia, nie powinno się tedy po rozmaitych europejskich Praterach obwozić dobrookich Aszantów i chudonogich Syngalezów, lecz w mocnych żelaznych klatkach pokazywać zdumionej Europie tych szermierzy wolności, pupilów zjełczałej dyplomacji. Zdumiała by się Europa, podwika bezzębna, którą Barnum bawił dotąd niepomysłowo.

Cała ziemia ukraińska spłynęła męczeńską krwią; płynęła ona po pochyłych ulicach Kijowa, wsiąkała w pszeniczną ziemię wsi, w każdej zaś tliły zgliszcza odwiecznych, dobroczynnych siedzib ludzkich. Noc ukraińska krwawiła niebo bezustannie, — krew była na ziemi i na niebie. Bóg się skrył w chmurach, a ziemia bez Boga oszalała, zalana łzami.

Wszystko to odbywało się na tle idjotycznego politycznego rozdziału, bo Kijów zajęli ukraińscy bolszewicy, reszta kraju była w mocy Ukraińców „wolnościowców”. Był to rozdział farsowy, w który dotychczas wierzą tylko ludzie, tak beznadziejnie naiwni, jak dyplomaci.

Tu i tam mordował ten sam zwierz. Cała Ukraina przepojona jest bolszewizmem, a o nomenklaturę sprzeczają się tylko łotry naczelne, polityczne kondotjery, dowódcy rezunów. Jedną ten cały kraj ma duszę, zarażoną wścieklizną, która czasem dla politycznego szachrajstwa udaje podział na „szlachetną” i na bolszewicką. Chłop ukraiński, fachowy bolszewik i niefachowy bolszewik, morduje wedle tej samej metody i wedle tego samego hasła. Hasłem jest zniszczenie wszystkiego, co polskie, zniszczenie aż do fundamentów, agitator tłómaczył chłopu, że przedewszystkiem należy zrównać z ziemią dom pański, pan bowiem, nie mając do czego powrócić, nie powróci; stąd pochodziła przedewszystkiem ta niepojęta zaciekłość i wytrwałość w niszczeniu domu, który temu oszalałemu chłopu mógłby się przydać na szkołę, czy na szpital.

Pol. plakat antybolszewicki 1920 r.

W tem była metoda, reszta należała do nadzwyczajnych przyjemności. Jedną z najkapitalniejszych było rozbijanie gorzelń, to już było więcej, niż przyjemność, to było dumne narodowe święto, którego nie widział Dante, bo był tylko w piekle, nie był jednak na Ukrainie.

Tysiączna czerń otaczała gorzelnie, drżąca i niecierpliwa; w szlachetnym tłumie nie brakło nikogo, był tam ślepy stuletni starzec i trzyletnie dziecko. Każde z nich rozumiało powagę chwili i z radosnym niepokojem patrzyło wychodzącymi z orbit oczyma, jak mistrz ceremonji, albo stary, rutynowany pijak, albo rutynowany kryminalista czynił przygotowania do djabelskiego sabbatu. Metoda obrzędu była w części swojej pierwszej rozumna i zapowiadająca sprawiedliwy podział. W żelaznej cysternie, zawierającej spirytus, patentowany fachowiec czynił kilkanaście małych otworów, czerń zaś podstawiała pod te strugi, które są wynalazkiem Mefistofela z pierwszej części „Fausta” — niezliczone naczynia. Gdyby czerń pijacką można było ex abrupto zorganizować w społeczeństwo po pijanemu nawet praworządne, wszystko byłoby nieciekawe, każdy bowiem rezun z pełnem naczyniem poszedłby się upić sprawiedliwie do swojej plugawej nory, obwieszonej porwanymi na strzępy dywanami z pałacu. „Lud” ukraiński lubi jednakże rzeczy efektowne i niecodzienne. Każdy z takich bandytów, napełniwszy naczynie, nie odchodził lecz pił na miejscu. Piły kobiety i dzieci, pili do nieprzytomności starzy i młodzi. Po chwili był ten i ów, jak piorunem rażony, wlawszy w siebie litr czystego spirytusu. Dzieci wiły się w konwulsjach, a po nich, tratując czasem na śmierć szczęśliwych już pijanych, wśród okrzyków rozpaczy, by nie zabrakło napoju, bieżał do zdroju okropny tłum. Jeden drugiego darł za włosy i kąsał. Wreszcie zabrakło im cierpliwości, więc siekierami wydarto większy otwór w kadzi i zimny płomień wódki buchał, jak odkryte źródło. Otworzono drugą, rozbito trzecią kadź, dokoła oszalała czerń wyjąca djabelskim, okropnym spazmem ciska precz konwie i garnki: to komplikuje pracę, którą można uczynić prostszą. Wódka zalewa ziemię, więc się tłum rzuca na kamienną podłogę gorzelni, straszny, potworny, błędny i wściekły; chwyta wódkę rękoma i podnosi do ust, ale i to jest za mozolne, więc się rzucają na twarze i zanurzają je w powodzi spirytusu. Czasem się już taki nie podniesie i sinym, z nagła obrzękłym pyskiem uderza o kamień. Kobiety rozchełstane i wściekłe drą palcami podłogę, albo poją dzieci; igrzysko czyni się szatańskie, powietrze jest oszalałe, twarze ludzkie straszne. Ktoś na śmierć pijany stoczył się na bok, jego miejsce zajmuje w tej chwili inny pragnący i pije i żłopie i mlaska i rży  i wyje z radości. Zdarzyło się podczas takiego rozpętania, że dzień minął, a wódki było jeszcze wiele; było jej tyle, że się wylało po za budynek, gdzie ją ciżba zaczęta chłeptać z błota i z gnojówki. Zaległa jednak ciemność, wtedy za wyraźnem bożem zrządzeniem, zapalił ktoś zapałkę i cisnął ją w strugę spirytusu.

Tego dnia musiał być uroczysty festyn w piekle, bo wedle relacji dziennikarskich przeszło sto białych dusz ukraińskich wlazło w piekielny, ulubiony dziegeć.

Kiedyś, jakiś nowy Szewczenko, opisze w balladzie tych męczenników idei, którym chytry Lach spreparował wódkę, aby się w niej spalili na węgiel.

I jakiś nowy Wyspiański, rozpamiętywując owe dni, z których następny był bardziej, od poprzedniego krwawy, napisze owe polskie: „myśmy wszystko zapomnieli…”

Gdy bowiem kto chciał pamiętać, musiałby jeszcze za tysiąc lat nienawidzieć i za tysiąc jeszcze lat musiałby gardzić. My mamy to szlachetne, jedyne jakie jest piękne kalectwo duszy, że nie umiemy nienawidzieć. Powiemy sobie i to będzie straszną prawdą, że ci dzicy ludzie byli przez zwierzęcość swoją najnieszczęśliwszymi na świecie, że nieszczęsny kraj ten to był jeden ogromny szpital obłąkanych. Początki obłędu zaszczepiły im wojna, rozwojowi obłędu sprzyjało krwawe wspomnienie, do furji szaleństwa przywiódł ludzkie zwierzę zapach pierwszej krwi. Potem już było wszystko jedno.

Szaleńców karać nie można, — po cóż nienawidzieć szaleńców?

 Wojsko polskie wkracza (na krótko…) do Kijowa – maj 1920 r.

Może przyjdzie jeszcze ten czas, że i ten człowiek oszalały, co piłą rzezał człowieka i gwałcił dzieci, stanie nagle nieprzytomny z lęku przed ohydnem widmem tego czynu i człowiek się w nim odezwie? Każdy szał strasznie rozbudzony, przemija, — przeminie tedy i ten. Dziki człowiek z ukraińskiego stepu, w nędzy swojej duchowej i z głodu umierający na najżyźniejszej ziemi świata, pojmie może w niesłychanym trudzie, że się stało za jego sprawą coś strasznego, że krwawemi rękoma zabił duszę swojej ziemi, zamęczywszy ludzi i zwierzęta, splugawiwszy ziemię, poraniwszy drzewa.

l znowu trzeba będzie zapomnieć wszystko i znowu trzeba będzie budować ochronki i szpitale w imię świętego ducha polskiego, który, zawsze „wszystko zapomina”.

Jeszcze jednak nie dziś, kiedy krew bulgoce coraz świeża, a stara nie wyschła jeszcze na zgliszczach polskiego domu, nie dziś jeszcze, kiedy na ukraińskim stepie szaleje krwawy, okropny, bezlitosny plugawy, wściekły rezun.

Kornel Makuszyński

 

O autorze: pokutujący łotr