Myśl dnia
kard. Stefan Wyszyński
Siejecie wiele, lecz plon macie lichy; przyjmujecie pokarm, lecz nie ma go do sytości; pijecie,
Początek Księgi proroka Aggeusza.
«Tak mówi Pan Zastępów: Ten lud powiada: “Jeszcze nie nadszedł czas, aby odbudowywać dom Pana”».
Wówczas Pan skierował te słowa przez proroka Aggeusza: «Czy to jest czas stosowny dla was, by spoczywać w domach wyłożonych płytami, podczas gdy ten dom leży w gruzach? Teraz więc tak mówi Pan Zastępów: “Rozważcie tylko, jak się wam wiedzie. Siejecie wiele, lecz plon macie lichy; przyjmujecie pokarm, lecz nie ma go do sytości; pijecie, lecz nie gasicie pragnienia; okrywacie się, lecz się nie rozgrzewacie; ten, kto pracuje, aby zarobić, pracuje odkładając do dziurawego mieszka”.
Tak mówi Pan Zastępów: “Wyjdźcie w góry i sprowadźcie drewno, a budujcie ten dom, bym sobie w nim upodobał i doznał czci”, mówi Pan».
Oto słowo Boże.
PSALM RESPONSORYJNY (Ps 149,1-2.3-4.5-6a i 9b)
Refren: Śpiewajcie Panu, bo swój lud miłuje.
Śpiewajcie Panu pieśń nową; *
głoście Jego chwałę w zgromadzeniu świętych.
Niech się Izrael cieszy swoim Stwórcą, *
a synowie Syjonu radują swym królem.
Niech imię Jego czczą tańcem, *
niech grają Mu na bębnie i cytrze.
Bo Pan lud swój miłuje, *
pokornych wieńczy zwycięstwem.
Niech się święci cieszą w chwale, *
niech się weselą na łożach biesiadnych.
Chwała Boża niech będzie w ich ustach *
to jest chwałą wszystkich Jego świętych.
ŚPIEW PRZED EWANGELIĄ (J 14,6)
Aklamacja: Alleluja, alleluja, alleluja.
Ja jestem drogą, prawdą i życiem,
nikt nie przychodzi do Ojca inaczej
jak tylko przeze Mnie.
Aklamacja: Alleluja, alleluja, alleluja.
EWANGELIA (Łk 9,7-9)
Herod chce zobaczyć Jezusa
Słowa Ewangelii według świętego Łukasza.
Lecz Herod mówił: „Ja kazałem ściąć Jana. Któż więc jest Ten, o którym takie rzeczy słyszę?” I chciał Go zobaczyć.
Oto słowo Pańskie.
KOMENTARZ
Jaki powinien być Mesjasz?
Pojawienie się Jezusa wzbudziło poruszenie w rożnych warstwach społecznych ówczesnej Palestyny. Pytali się o niego królowie, polemizowali z nim uczeni w Piśmie i faryzeusze, lgnęli do niego ludzie prości w nadziei uzdrowienia. Każdy wobec Jezusa miał swoje oczekiwania. Niektórzy z nich przyjęli nauczanie Syna Bożego, inni zaledwie Go posłuchali i odeszli w swoją stronę, jeszcze inni postanowili Go zabić. Spotkanie z Jezusem, nawet twarzą w twarz, wcale nie gwarantuje, że człowiek uwierzy w Niego. Aby Jezus mógł w nas działać, potrzebna jest nasza otwartość. Nasze serce i umysł muszą przynajmniej chcieć spotkania ze Zbawicielem. Gdy ten warunek jest spełniony, On dopełnia całej reszty.
Panie, modlę się za tych, którym trudno jest uwierzyć w Ciebie. Którym się wydaje, że nie potrzebują w życiu Boga. Dotknij ich swoją miłością, odmieniając ich serca.
Rozważania zaczerpnięte z „Ewangelia 2015”
Autor: ks. Mariusz Krawiec SSP
Edycja Świętego Pawła
Na dobranoc i dzień dobry – Łk 9, 7-9
Mariusz Han SJ
Niepokój w naszych sercach…
Niepokój Heroda Antypasa
Tetrarcha Herod usłyszał o wszystkich cudach zdziałanych przez Jezusa i był zaniepokojony. Niektórzy bowiem mówili, że Jan powstał z martwych; inni, że Eliasz się zjawił; jeszcze inni, że któryś z dawnych proroków zmartwychwstał.
Lecz Herod mówił: Jana ja ściąć kazałem. Któż więc jest Ten, o którym takie rzeczy słyszę? I chciał Go zobaczyć.
Opowiadanie pt. “O Małym księciu i pijaku”
Mały Książę (ten przywołany do życia przez Antoine’a de Saint-Exupéry’ego) zwiedzając sąsiednie planetki, zatrzymał się też na tej, którą zajmował Pijak.
– Te odwiedziny trwały bardzo krótko, pogrążyły jednak Małego Księciu w głębokim smutku.
– Co ty tu robisz? – spytał Pijaka, którego zastał siedzącego przed baterią butelek pełnych i baterią butelek pustych.
– Piję – odpowiedział ponuro Pijak.
– Dlaczego pijesz – spytał Mały Książę.
– Aby zapomnieć – odpowiedział Pijak.
– O czym zapomnieć – zaniepokoił się Mały Książę, który już zaczął mu współczuć.
– Aby zapomnieć, że się wstydzę – stwierdził Pijak schylając głowę.
– Czego się wstydzisz – dopytywał się Maty Książę, chcąc mu pomóc.
– Wstydzę się, że piję – zakończył Pijak rozmowę i pogrążył się w milczeniu…
Refleksja
Niepokój i zażenowanie, czy też wstyd nie pozwalają nam być sobą. W ten sposób nasze życie zamienia się w “piekło egzystencji”. Nie robimy bowiem tego co my chcemy, ale to, co robi z nami wstyd i zażenowanie. A te mają to do siebie, że zamykają nas w rzeczywistości w której nie ma światła, tylko ciemność. Poruszamy się wtedy po omacku w świecie złudzeń i braku jakiejkolwiek nadziei na lepsze jutro…
Jezus uczy nas, że tylko odwaga, a nie niepokój, pozwala nam na prawdziwe naśladowanie Jezusa. Nie bowiem lęk powinien prowadzić i dyrygować naszym sercem, ale ufne pójściem za Tym, który jest dla nas wierzących: drogą, prawdą i życiem. Tylko w duchu prawdy, odwagi i męstwa jesteśmy w stanie wziąć nasze życie w swoje ręce. Potrzebne jest jednak zaufanie Temu, który ukazuje nam prostą drogę do celu, jakim jest dla nas niebo…
3 pytania na dobranoc i dzień dobry
1. Co znaczy zwrot “piekło egzystencji”?
2. Jak nie poruszać się w świecie złudzeń i iluzji?
3. Jak podążać za Tym, który jest dla nas drogą, prawdą i życiem?
I tak na koniec…
Dokładnie tu i teraz jesteś szczęśliwy, ale o tym nie wiesz, ponieważ twoje fałszywe zapatrywania, twój zniekształcony obraz rzeczywistości zamknęły cię w pułapce lęków, niepokojów, przywiązań, konfliktów, poczucia winy; wreszcie w całej gamie ról które odgrywasz, ponieważ tak zostałeś zaprogramowany. Gdybyś potrafił spojrzeć dalej niż sięga to wszystko zrozumiałbyś, że jesteś szczęśliwy, tylko o tym nie wiesz (Anthony de Mello)
http://www.deon.pl/religia/duchowosc-i-wiara/na-dobranoc-i-dzien-dobry/art,395,na-dobranoc-i-dzien-dobry-lk-9-7-9.html
***********
#Ewangelia: Błędna definicja dobra
Mieczysław Łusiak SJ
Tetrarcha Herod usłyszał o wszystkich cudach zdziałanych przez Jezusa i był zaniepokojony. Niektórzy bowiem mówili, że Jan powstał z martwych; inni, że Eliasz się zjawił; jeszcze inni, że któryś z dawnych proroków zmartwychwstał.
Lecz Herod mówił: “Ja kazałem ściąć Jana. Któż więc jest Ten, o którym takie rzeczy słyszę?” I chciał Go zobaczyć.
Komentarz do Ewangelii:
Herod był zaniepokojony dobrem, które czynił Jezus. Dla niego bowiem nie istniało dobro i zło, ale tylko to co było po jego myśli i to co było wbrew jemu. Niestety, taka definicja dobra jest dość często spotykana. Jest wielu ludzi, którzy za dobro uważają tylko to, co im służy, a od nich niczego nie wymaga. Życie takiego człowieka jest do pewnego momentu satysfakcjonujące, ale szybko przychodzi pustka – brak poczucia sensu życia. Życie takiego człowieka zmierza donikąd.
http://www.deon.pl/religia/duchowosc-i-wiara/pismo-swiete-rozwazania/art,2581,ewangelia-bledna-definicja-dobra.html
***********
Dzień powszedni
Łk 9, 7-9
Tetrarcha Herod usłyszał o wszystkich cudach zdziałanych przez Jezusa i był zaniepokojony. Niektórzy bowiem mówili, że Jan powstał z martwych; inni, że Eliasz się zjawił; jeszcze inni, że któryś z dawnych proroków zmartwychwstał. Lecz Herod mówił: «Ja kazałem ściąć Jana. Któż więc jest Ten, o którym takie rzeczy słyszę?» I chciał Go zobaczyć.Herod już wcześniej, za życia Jana, chętnie przebywał w towarzystwie proroka i słuchał jego słów. Teraz, na wieść o uzdrowieniach i nauce Jezusa, pragnie spotkać Jego samego. Może przeszła go myśl, że pragnienie spotkania z Jezusem jest dobre. Może przynieść uzdrowienie, uwolnić od lęków, niepokoju, wyrzutów sumienia. Sprawić, że na nowo stanie się wolnym, szczęśliwym człowiekiem.
Dobre pragnienia rodzą się w sercu każdego człowieka. Bóg przez nie pragnie przemawiać do każdego z nas, przychodzić do nas w każdym momencie naszego życia. Jakie dobre pragnienia zrodziły się ostatnio w twoim sercu? Jakich sfer twojego życia dotyczyły najbardziej?
Herod nie idzie jednak za głosem swojego serca. Ważniejsze są inne sprawy: wysoka społeczna pozycja, poklask otoczenia, władza. To one zatrzymują go na miejscu i nie pozwalają wyruszyć na spotkanie.
Przeciw herezjom, IV, 20, 5; SC 100
Prorocy z góry oznajmiali, że ludzie ujrzą Boga, zgodnie z tym, co powiedział także Pan: „Błogosławieni czystego serca, albowiem oni Boga oglądać będą” (Mt 5,8). To pewne, ze względu na Jego potęgę i niewyrażalną chwałę, „człowiek nie może oglądać Bożego oblicza i pozostać przy życiu” (Wj 33,20), ponieważ Ojciec jest nieuchwytny. Ale mając na względzie Jego miłość, Jego dobroć wobec człowieka i Jego wszechmoc, obdarzy tym przywilejem oglądania Boga tych, których kocha – o czym właśnie prorokowali prorocy – ponieważ „co niemożliwe jest u ludzi, możliwe jest u Boga” (Łk 18,27).
Rzeczywiście, sam z siebie człowiek nigdy nie mógłby ujrzeć Boga, ale Bóg, jeśli chce, objawi się ludziom: tym, którym zechce, kiedy zechce i jak zechce. Ponieważ Bóg wszystko może: widziany niegdyś za pośrednictwem Ducha na sposób prorocki; następnie widziany za pośrednictwem Syna według przybrania, będzie jeszcze widziany w Królestwie niebieskim według ojcostwa. Duch przygotował z góry człowieka dla Syna Bożego, Syn prowadził go do Ojca a Ojciec dał mu niezniszczalność i życie wieczne, które wynikają z oglądania Boga. Bowiem jak ci, którzy widzą światło, są w świetle i uczestniczą w Jego wspaniałości, tak ci, którzy widzą Boga, są w Bogu i mają udział w Jego wspaniałości. Otóż wspaniałość Boga jest ożywcza. Ci zatem, którzy widzą Boga, będą mieli udział w Jego życiu.
***********
Kim jest dla mnie Jezus z Nazaretu? (24 września 2015)
Kim jest Jezus? Któż więc jest Ten, o którym takie rzeczy słyszę? (Łk 9,9) – pyta Herod. Podobne pytanie postawił Pan Jezus swoim uczniom: A wy za kogo Mnie uważacie? Piotr odpowiedział: Za Mesjasza Bożego (Łk 9,20). Odpowiedź na to pytanie zależy od nastawienia człowieka, który pyta. Heroda zainteresowały cuda. Później, gdy przyprowadzono do niego Pana Jezusa w czasie Jego procesu, wzgardził Nim, bo nie widział żadnego nadzwyczajnego znaku ani nie usłyszał żadnej ciekawej odpowiedzi (zob. Łk 23,11). Jego zainteresowanie Jezusem było zewnętrzne. Z jednej strony był ciekawy jakichś nadzwyczajnych wydarzeń, z drugiej, jak to sygnalizuje św. Łukasz, istniał w nim jakiś niepokój, który jednak potrafił stłumić.
Dzisiejsze czytania liturgiczne: Ag 1, 1-8; Łk 9, 7-9
Odpowiedź na pytanie: Kim jest dla mnie Jezus z Nazaretu?, zależy od tego, co naprawdę nurtuje moje serce. Zapatrzenie w świat i to, co zewnętrzne, nie przyniesie żadnej istotnej odpowiedzi. Raczej spowoduje brak zainteresowania i znudzenie, jak to było z Herodem Agrypą. Dlatego niezmiernie istotna jest dla nas właściwa orientacja w odniesieniu do wszystkiego. Sprawa budowy świątyni – z dzisiejszego pierwszego czytania – ma w tej dziedzinie symboliczny charakter. Każdy z nas powinien zbudować w sobie świątynię Bożej obecności, która mieści się w sercu. Dopiero wówczas gdy taka świątynia powstanie, życie w nas uzyska pełnię błogosławieństwa. Jeżeli Bóg będzie w nas we wszystkim uwielbiony, to także wszystko stanie się dla nas błogosławieństwem.
Cuda Pana Jezusa nie należały do istoty Jego orędzia, one były znakami potwierdzającymi Jego misję. Miały szczególne znaczenie w początkach działalności, gdyż pobudzały ludzkie pytania odnoszące się do Niego. Apelował On jednak przede wszystkim do serca człowieka, szanując jego wolność. Pragnął, aby uwierzono nie w coś, w siłę, władzę, ale w Niego samego, aby mógł wierzących obdarzyć pełnią życia w sobie. Dla nas zamiast zewnętrznych cudów pozostawił sakramenty, misteria zakorzeniające w Jego życiu. Są one jednocześnie znakami, poprzez które mamy rozpoznawać Jego zbawczą obecność i działanie wśród nas.
Włodzimierz Zatorski OSB
http://ps-po.pl/2015/09/23/kim-jest-dla-mnie-jezus-z-nazaretu-24-wrzesnia-2015/
**********
**********
**********************************************************************************************************************
ŚWIĘTYCH OBCOWANIE
24 WRZEŚNIA
**********
Święty Gerard, biskup i męczennik |
Sagredo urodził się w zamożnej rodzinie w Wenecji w 977 r. Na chrzcie otrzymał imię Jerzy. Kiedy miał 5 lat, ciężko zachorował. Wtedy rodzice zawieźli go na Wyspę św. Jerzego, która leży przy Kanale Wielkim, w pobliżu placu św. Marka, by ofiarować go świętemu patronowi. Kiedy Jerzy wyzdrowiał, rodzice w podzięce oddali go do klasztoru benedyktynów, który do dziś na tej wyspie się znajduje. Tu obrał sobie imię Gerarda, by uczcić ojca, który to imię nosił, a niedawno zmarł.
Studiował w Bolonii, a po powrocie został opatem klasztoru na wyspie św. Jerzego. Wkrótce udał się z pielgrzymką do Ziemi Świętej. Zatrzymał się na Węgrzech, zaproszony przez opata Rasię do opactwa w Pannonhalmie. Król św. Stefan był pod tak dużym wrażeniem pobożności i wiedzy Gerarda, że namówił go do pozostania na Węgrzech w celu prowadzenia misji ewangelizacyjnej wśród węgierskich pogan i nauczania ośmioletniego królewicza św. Emeryka (1015-1023). Po pewnym czasie Gerard usunął się na pustkowie, gdzie spędził kilka lat jako eremita (1023-1030). Kiedy powstała metropolia Csanad, został wezwany do objęcia stolicy biskupiej (1030).
Nie są nam znane szczegóły jego pasterzowania. Według podania, kiedy po śmierci św. Stefana (+ 1038), podobnie jak po śmierci Bolesława Chrobrego w Polsce (+ 1025), powstała na Węgrzech reakcja pogańska, Gerard miał paść jej ofiarą. Jego ciało miało zostać strącone do Dunaju ze stromej góry Kelem, zwanej dzisiaj Górą św. Gerarda (Gellerta), dnia 24 września 1046 r. W roku 1083 papież św. Grzegorz VII na prośbę św. Władysława zezwolił na kult Gerarda – wraz ze św. Stefanem, św. Emerykiem i św. Andrzejem Świeradem i jego towarzyszem, św. Benedyktem.
Gerard zostawił kilkanaście pism, z których do naszych czasów ocalało tylko jedno: Komentarz do księgi Daniela nad pieśnią trzech młodzieńców w piecu ognistym. Manuskrypt ten ogłoszono drukiem w 1790 r. Gerardowi przypisuje się także autorstwo rad, jakie św. Stefan napisał dla swojego syna, św. Emeryka.
Gerard jest patronem Węgier, diecezji Csanad oraz nauczycieli.
W ikonografii przedstawiany w stroju biskupim. Jego atrybutem jest: mitra, pastorał, palma, kadzielnica i łódka, wizerunek Matki Bożej.
Błogosławiona Kolumba Gabriel, zakonnica
Janina Matylda Gabriel przyszła na świat 3 maja 1858 r. w Stanisławowie. Rodzice wychowali ją w głębokiej wierze i rozbudzili w niej zainteresowanie malarstwem, muzyką i tańcem. Mając 11 lat rozpoczęła naukę w szkole sióstr benedyktynek klauzurowych we Lwowie i po kilku latach otrzymała dyplom nauczycielski, który uprawniał ją także do prowadzenia lekcji religii. W czasie lat nauki umocniło się jej powołanie zakonne.
30 sierpnia 1874 r. wstąpiła do nowicjatu benedyktynek i otrzymała imię Kolumba. Wyróżniała się wśród sióstr gorącym umiłowaniem modlitwy, czystością serca i ogromną wrażliwością na potrzeby bliźnich. 6 sierpnia 1882 r. złożyła uroczystą profesję zakonną. Pomimo młodego wieku współsiostry darzyły ją wielkim zaufaniem ze względu na zrównoważenie, inteligencję, zdolności organizatorskie oraz głębokie zjednoczenie z Bogiem. Już w 1889 r. została wybrana przeoryszą klasztoru we Lwowie. W 1894 r. powierzono jej urząd mistrzyni nowicjatu, a w 1897 r. – ksieni. Wykazała wielką ofiarność i oddanie służąc zgromadzeniu. Troszczyła się także o ubogich, którzy przychodzili do klasztoru z prośbą o pomoc.
Napotkawszy trudności nie do pokonania zarówno wewnątrz klasztoru, jak i na zewnątrz, za zgodą ordynariusza archidiecezji opuściła klasztor we Lwowie i ojczyznę. Przybyła do Rzymu. Przez jakiś czas przebywała w domu Zgromadzenia Sióstr Najświętszej Rodziny z Nazaretu, przygarnięta przez jego założycielkę, błogosławioną Marię Franciszkę Siedliską. Dopiero 3 czerwca 1902 r. otrzymała pozwolenie Watykanu na wstąpienie do klasztoru benedyktynek w Subiaco pod Rzymem. Nie mogąc jednak odzyskać wewnętrznego spokoju i ze względów zdrowotnych, zmuszona była prosić Kongregację Rzymską o pozwolenie na pobyt poza klasztorem.
Powróciła do Rzymu i za radą swego duchowego kierownika ojca Giacinto Cormiera, paulina, zajęła się katechizacją dzieci i roztoczyła opiekę nad chorymi i ubogimi. Dzięki pomocy ojca Vincenzo Ceresiego z zakonu misjonarzy Najświętszego Serca otworzyła 25 kwietnia 1908 r. zakład zwany “domem rodzinnym” dla młodych robotnic, zapewniający im mieszkanie, utrzymanie i pobyt w środowisku, gdzie mogły rozwijać więzy solidarności i miłości.
Dosyć szybko matka Kolumba zgromadziła wokół siebie grupę dziewcząt i aby nieść wraz z nimi w duchu miłości Chrystusa bezinteresowną pomoc opuszczonym, postanowiła założyć nowy instytut życia konsekrowanego. 8 maja 1908 r. zaczęło istnieć czynne zgromadzenie Sióstr Benedyktynek od Miłości. Prowadziło ono działalność charytatywną i wychowawczą w bardzo wielu miastach.
Matka Kolumba zmarła w opinii świętości 24 września 1926 r. w Rzymie. 16 maja 1993 r. św. Jan Paweł II w czasie uroczystej Mszy św. beatyfikacyjnej odprawionej w Bazylice Watykańskiej wyniósł ją do chwały ołtarzy.
Od ponad 750 lat ciało św. Klary z Asyżu spoczywa w nienaruszonym stanie. Dlaczego zakon franciszkański obchodzi wspomnienie liturgiczne – znalezienia ciała św. Klary? Jej ciało wszak nigdzie nie zginęło. Całe życie ta święta związała z Asyżem, tutaj w 1193 r. urodziła się i tutaj 60 lat później zmarła w klasztorze św. Damiana 11 sierpnia 1253 r. Dzień później odbył się jej pogrzeb, któremu przewodniczył papież Innocenty IV. Papież Aleksander IV w 1255 roku ogłosił ją świętą.
Ciało św. Klary zostało pochowane najpierw w kościele św. Jerzego w grobie, w którym przedtem cztery lata spoczywało ciało św. Franciszka z Asyżu, a w 1260 roku przeniesiono je do nowo wybudowanej na jej cześć bazyliki.
W połowie XIX wieku papież Pius IX zezwolił na wydobycie ciała św. Klary spod ołtarza głównego. Właśnie to wydarzenie jest świętowane. Kiedy 23 września 1850 roku otworzono kamienny sarkofag, okazało się, że ciało św. Klary nie ma żadnych śladów rozkładu. Umieszczono je w kryształowej urnie i wystawiono na widok publiczny.
Ta wielka Święta jest patronką Asyżu i Florencji, zakonu klarysek i kapucynek, a także bieliźniarek, hafciarek i praczek. Od 1956 roku patronuje też radiu i telewizji.
Święta Tekla, dziewica i męczennica
Historyczność św. Tekli potwierdza jej bardzo dawny i powszechny w Kościele kult. Jej imię spotykamy w najdawniejszych martyrologiach, czyli wykazach świętych: na Wschodzie (Martyrologium Hieronima) oraz na Zachodzie (Dekret Gelazjusza). Z pisarzy kościelnych pisze o św. Tekli po raz pierwszy Tertulian (ok. 160-240). Odkryto również dwa freski w Rzymie z wieku III, przedstawiające św. Teklę. Jeden z nich znajduje się w Muzeum Watykańskim i przedstawia męczeństwo św. Tekli. Ślady kultu Świętej bardzo dawne, bo sięgające wieku IV, znaleziono m.in. w Marsylii i Egipcie.
Ukazało się także bardzo wiele żywotów Świętej i to w wielu językach. Jest w nich jednak tak wiele fantazji i legend, że trudno z nich wydobyć ziarno prawdy. Tekla miała pochodzić z Ikonium (Mała Azja). Chrztu miał jej udzielić św. Paweł Apostoł w czasie swojej pierwszej podróży po Małej Azji (w latach 45-49). Złożyła ślub czystości i pozostała dziewicą, mimo że rodzice nawet biciem i katowaniem zmuszali ją do małżeństwa. Towarzyszyła św. Pawłowi w jego podróżach, usługując mu, jak to czyniły pobożne niewiasty wobec Chrystusa.
Po męczeńskiej śmierci św. Pawła Tekla miała udać się do Antiochii. Skazana została na śmierć przez pożarcie w amfiteatrze przez wygłodzone lwy. Zwierzęta jednak nie wyrządziły jej żadnej krzywdy. Ikonografia najczęściej przedstawia więc św. Teklę w otoczeniu lwa czy też lwów. Niektóre żywoty nazywają św. Teklę “pierwszą męczennicą”, jak pierwszym męczennikiem Kościoła był św. Szczepan. Nie jest to jednak zgodne z prawdą, gdyż za Nerona poniosło w Rzymie śmierć także wiele niewiast. Według podania św. Tekla miała dożyć wieku późnego, bo ok. 80 lat i resztę życia miała spędzić jako pustelnica.
Św. Tekla miała swoje sanktuaria: w Seleucji, w Antiochii, w Dalisandos (Izauria), w Selinuncie, w Konstantynopolu, w Aeca (Apulia) i w Mediolanie. Już sama liczba sanktuariów i ich rozmieszczenie dowodzą powszechności jej czci.
Herman urodził się 18 lipca 1013 roku jako syn Wolfrada II, hrabiego w Altshausen. Urodził się ułomny, sparaliżowany, tak że z trudem tylko mógł się poruszać. Dlatego otrzymał przydomek Kaleka (Contractus, der Lehme). Rodzice oddali syna do opactwa benedyktyńskiego w Reichenau. Mnisi przyjęli kalekę ze względu na zasługi, jakie hrabia położył dla opactwa.
Tu dopiero okazało się, jak nader hojnie Opatrzność zrekompensowała u Hermana kalectwo fizyczne dobrami duchowymi. Nie mogąc oddawać się pracy fizycznej ani nawet swobodnie się poruszać, Herman chłonął wiedzę z bogatej biblioteki zakonnej. Dość szybko tak bardzo się wyspecjalizował, że stał się jedną z najbardziej wykształconych osób w swoich czasach. Zostawił także po sobie wiele dzieł. Najsłynniejsze z nich to Chronicon, czyli przegląd ważniejszych wydarzeń od początków ery chrześcijańskiej do roku 1054. Jego Kronika zdradza duży talent historyka. Jest napisana jasno, zwięźle, obiektywnie i chronologicznie. Kronikę kontynuował jego uczeń, Bertold z Reichenau. Herman zajmował się także naukami ścisłymi: matematyką, geometrią i astronomią. Zasłynął jako znawca na polu muzyki. Napisał oryginalną, pionierską pracę De musica. Był także utalentowanym kompozytorem. Ułożył wiele antyfon, sekwencji i hymnów. Wśród nich do dziś śpiewane Salve Regina, Alma Redemptoris i Veni Sancte Spiritus. Nadto pisał utwory ascetyczne, ułożył Martyrologium, oparte na innych, a nawet sporządzał instrumenty muzyczne.
Zmarł 24 września w 1054 roku w 41. roku życia. Oddawany mu od samych początków kult zatwierdził urzędowo papież Pius IX w roku 1863.
Błogosławiony Antoni Marcin Slomšek, biskup
Antoni jest pierwszym przedstawicielem narodu słoweńskiego wśród błogosławionych Kościoła katolickiego. Przyszedł na świat w dniu 26 listopada 1800 roku w Slom, leżącym na terenie parafii Ponika (diecezja Lavant-Maribor) w Słowenii. Wzrastał w religijnej atmosferze domu rodzinnego. Po ukończeniu nauki w szkole powszechnej i gimnazjalnej wyjechał na studia do Tybingi. Studia teologiczne ukończył w 1824 roku. Wówczas też przyjął święcenia kapłańskie. Zasłynął jako wybitny biblista i doskonały kaznodzieja. W 1842 roku został mianowany biskupem Mariboru. Swój program jako biskup zawarł w dewizie: Omnia ad maiorem Dei gloriam (Wszystko dla większej chwały Bożej).
Wspierał pracę kleryków regularnych i misjonarzy lazarystów (nazywanych też Misjonarzami św. Wincentego a Paulo), których zaprosił do swej diecezji w 1851 roku. Wiele uwagi poświęcał kulturze. Rozumiał doskonale, że wielkie znaczenie dla przyszłości narodu ma zachowanie dziedzictwa i tożsamości chrześcijańskiej. Swoje serce oddał zabieganiu o podniesienie poziomu wykształcenia mieszkańców, zwłaszcza młodzieży. Z pracą duszpasterską łączył troskę o krzewienie kultury, która jest bogactwem narodu i wspólnym dziedzictwem wszystkich. Mawiał, że “kultura jest glebą, z której naród może czerpać soki niezbędne dla swego wzrostu i rozwoju”.
Przyczynił się do otwarcia wielu szkół. Popierał wydawanie książek przydatnych w wychowaniu i formacji duchowej. Twierdził, że “jeśli młodzi schodzą na złą drogę, często należy szukać przyczyn w braku należytego wychowania. Rodzina, szkoła i Kościół winny wspólnymi siłami realizować przemyślany program wychowawczy, zachowując własną sferę autonomii, ale troszcząc się o wspólne wartości”.
Podjął intensywne działania na rzecz jednoczenia chrześcijan. Tej sprawie oddał całe swoje życie. Troszczył się o język ojczysty. Popierał wszelkie reformy mające na celu rozwój kulturalny kraju, nie szczędził wysiłków, aby jego naród mógł zajmować godne miejsce w Europie, jednocześnie nie ulegał nacjonalizmowi i nie przeciwstawiał się dążeniom narodów ościennych. Był prawdziwym patriotą i prawdziwym katolikiem.
Jego działalność wywarła decydujący wpływ na dzieje narodu i przyczyniła się w znacznej mierze do uzyskania niepodległości. “Wzorem Chrystusa stał się dobrym samarytaninem narodu słoweńskiego oraz troszczył się o formację duchowieństwa i świeckich. Z apostolską gorliwością, która do dziś jest dla nas przykładem, prowadził niestrudzenie dzieło ewangelizacji, organizując misje ludowe, zakładając liczne bractwa, głosząc rekolekcje, publikując pieśni ludowe i pisma religijne. Był w najpełniejszym tego słowa znaczeniu pasterzem katolickim, a przełożeni kościelni powierzali mu ważne funkcje duszpasterskie także w innych regionach ówczesnego państwa” – mówił o nim św. Jan Paweł II.
Antoni zmarł 24 września 1866 roku. Do grona błogosławionych wprowadził go św. Jan Paweł II w dniu 19 września 1999 roku w Mariborze, podczas podróży apostolskiej do Słowenii.
Święty Pacyfik z San Severino, prezbiter
Karol Antoni Divini urodził się 1 marca 1653 r. w San Severino k. Ankony (Włochy). Wcześnie został sierotą i wychowywał się u swego wuja, który bardzo źle go traktował.
W wieku 17 lat wstąpił do zakonu Braci Mniejszych, przyjmując imię Pacyfik. Osiem lat później został wyświęcony na kapłana. Przez wiele lat skutecznie nauczał po wioskach Gór Apenińskich, a dzięki umiejętności czytania w myślach i sumieniach potrafił przyprowadzić wiele osób do prawdziwej skruchy i pokuty. W wieku 35 lat jego aktywny apostolat dobiegł kresu, kiedy nabawił się choroby, wskutek której nie tylko stracił słuch i wzrok, lecz także okulał. Do tych słabości dodawał jeszcze własne umartwienia, które ofiarował w intencji nawrócenia grzeszników. Dolegliwości te nie przeszkodziły mu posługiwać w charakterze wikarego i gwardiana w San Severino, dokąd przeniesiono go w 1705 roku i gdzie spędził resztę swych dni.
Pacyfik był obdarowany wieloma nadprzyrodzonymi zdolnościami. Często widziano go w ekstazie podczas odprawiania Mszy św., a jego twarz lśniła jak słońce. Miał dar prorokowania i często uzdrawiał chorych. Świątobliwy zakonnik zmarł 24 września 1721 roku.
Pochowany został we wspólnym grobie zakonników, gdzie jego ciało znaleziono cztery lata później w stanie nienaruszonym, pomimo że pogrzebane zostało bez trumny. Po tej ekshumacji ciało złożono w trumnie i przeniesiono do ołtarza Matki Bożej w bocznej kaplicy. Pomiędzy indentyfikacją w 1725 r. i drugą trzydzieści lat później nastąpił rozkład ciała, spowodowany nadmierną wilgotnością grobowca. Po uroczystej beatyfikacji, która miała miejsce w 1786 r., szczątki Pacyfika zostały w sposób artystyczny pokryte woskiem i ułożone w figurę przedstawiającą Świętego. Figura ta jest od tej pory eksponowana w urnie. Postać naturalnej długości odziana jest w habit franciszkański ze stułą. Papież Grzegorz XVI kanonizował go w 1839 r.
Liberiusz żył w czasach, w których arianizm osiągnął punkt szczytowy. Na tym tle jego postać nie rysuje się zbyt jasno, stała się nawet przedmiotem pewnych kontrowersji. Na tron Piotrowy wstąpił 17 maja 352 r. Rok później faktyczną władzę w cesarstwie objął Konstancjusz, który prowadził politykę sprzyjającą wyraźnie arianizmowi. Wykorzystując to, biskupi ariańscy próbowali odsunąć Atanazego, a może nawet poróżnić go z episkopatami Zachodu. Rzym początkowo odmówił udziału w tych intrygach, ale legaci papiescy, wysłani do Arles, ulegli naciskom cesarza i jak większość episkopatu Galii, podpisali potępienie Atanazego. Liberiusz odciął się wtedy od tego, a Lucyfer z Cagliari, jego legat na synod mediolański (355), musiał udać się na wygnanie. Potem ten sam los spotkał Liberiusza. Zesłano go do Tracji, przy czym kler rzymski okazał papieżowi wierność. Z czasem jednak Liberiusz uległ naciskom przyjaciół, związanych z władzą, i podpisał formułę ułożoną na synodzie w Sirmium (351). Była w końcu do przyjęcia, chociaż grzeszyła pomijaniem spraw doniosłych, przedmiotu właściwej kontrowersji.
Liberiusz w czterech listach tłumaczył potem swoje postępowanie i szukał jego usprawiedliwienia, nigdy jednak nie podpisał drugiej formuły z Sirmium (357), która otwarcie przeciwstawiała się wyznaniu nicejskiemu. W tym samym roku mógł już sam przybyć do Sirmium, gdzie podpisał formułę trzecią, przygotowaną przez Bazylego z Ancyry i zaopatrzoną w deklarację, która świadczyła o aprobacie dla wyznawców “nicejskich”. Papież mógł potem powrócić do Rzymu, gdzie jednak musiał dzielić władzę z Feliksem, osadzonym tam przez cesarza po jego zesłaniu. Z czasem Feliks sam się odsunął, a w 365 r. zmarł. Liberiusz tymczasem dołączył wysiłki do tych, których wyrazem był synod odbyty w Aleksandrii pod przewodnictwem Atanazego (362). Potem rozesłał listy wzywające do jedności. Zmarł 24 września 366 r.
Kościół katedralny w Bielsku-Białej
Prawdopodobnie już w chwili lokacji Bielska pod koniec XIII w. istniał w nim drewniany kościółek, otoczony cmentarzem. Wzrost znaczenia miasta i jego rozbudowa skłoniła księcia Wacława I do budowy nowego, murowanego kościoła, wybudowanego w stylu gotyckim w latach 1443-1447. Jego patronem został św. Mikołaj, biskup, uważany w średniowieczu za opiekuna kupców. W 1447 r. kościół ten stał się kościołem parafialnym, a św. Mikołaj – patronem całego miasta. W 1559 r. w wyniku reformacji kościół bielski został zamieniony w zbór protestancki. W ręce katolików wrócił dopiero w 1630 r. W 1659 r. spłonął doszczętnie w wyniku pożaru. Został szybko odbudowany dzięki finansowej pomocy właścicieli Bielska. W 1682 r. powstańczy oddział węgierskiej armii obrabował miasto, nie oszczędzając również kościoła św. Mikołaja.
Na początku XVIII w. ufundowano nowe, barokowe wyposażenie (m.in. ołtarz główny). W 1750 r., w wyniku uderzenia pioruna, wnętrze kościoła ponownie spaliło się. Wkrótce podjęto jego odbudowę i wyposażono w ołtarz główny i 6 bocznych w stylu barokowym. W 1783 r. zlikwidowano okalający kościół cmentarz. W 1792 r. do kościoła trafił łaskami słynący obraz – cudowna kopia wizerunku Matki Bożej Częstochowskiej. W 1808 r. nastąpił kolejny pożar; kościół odbudowano i ufundowano tym razem barokowo-klasycystyczne wyposażenie. W 1836 r. mniejszy pożar dotknął jedynie dach i wieżę kościoła, oszczędzając jego wnętrze. Ostatni, również niegroźny pożar, miał miejsce w 1860 r.
W 1893 r. kościół zelektryfikowano (jako pierwszy kościół w diecezji wrocławskiej). W latach 1908-1910, wskutek szybkiego rozwoju miasta i znacznego wzrostu liczby parafian, dokonano rozbudowy dotychczasowej świątyni. Dobudowano drugą część nawy, utrzymaną w stylu neoromańskim. Jej poświęcenia dokonał w 1911 kard. Jerzy Kopp.
Po II wojnie światowej, w wyniku migracji ludności, parafia w Bielsku po raz pierwszy w swej historii stała się jednonarodowościowa; dotychczas, zwłaszcza od czasów reformacji, raczej zgodnie koegzystowali w niej Polacy i Niemcy. 25 marca 1992 r. św. Jan Paweł II na mocy bulli Totus Tuus Poloniae Populus powołał do istnienia diecezję bielsko-żywiecką. Tym samym, w 545. rocznicę konsekracji, podniósł kościół św. Mikołaja do rangi katedry, a do rangi konkatedry – kościół Narodzenia NMP w Żywcu. Obecnie ordynariuszem diecezji jest bp Roman Pindel. Pomaga mu biskup Piotr Greger oraz biskupi seniorzy: Tadeusz Rakoczy i Janusz Zimniak.
Diecezja bielsko-żywiecka zajmuje obszar ok. 3 tys. km kwadratowych, liczy ponad 800 tys. mieszkańców i jest podzielona na 22 dekanaty, obejmujące 210 parafii. Pracuje w niej ok. 560 kapłanów diecezjalnych i ok. 110 zakonnych. Patronami diecezji są św. Maksymilian Maria Kolbe, św. Jan Kanty i św. Jan Sarkander.
Najważniejszym wydarzeniem w historii tej diecezji była wizyta św. Jana Pawła II, który 22 maja 1995 r., w trakcie pielgrzymki do Czech, gdzie dzień wcześniej kanonizował św. Jana Sarkandra, odwiedził Bielsko-Białą, Żywiec i Skoczów. Mówił wtedy m.in.:
Z waszym miastem związany byłem od wczesnego dzieciństwa, gdyż w Białej urodził się mój ojciec, tutaj i w okolicy mieszkali moi krewni, a w bielskim szpitalu pracował mój starszy brat – lekarz; tam też zmarł, służąc chorym. Potem doszły związki innego rodzaju, wynikające z mojej posługi biskupiej w Kościele krakowskim, który jeszcze do niedawna obejmował Białą, aż po rzekę Białkę.
To, co uderza w Bielsku-Białej, to fakt spotkania i harmonijnego przenikania się tutaj dwóch tradycji kulturowych i kościelnych: to znaczy tradycji krakowskiej i śląskiej. Jest to wielkie bogactwo tego miasta i całego regionu. Ta wielość w jedności stanowi także wielkie bogactwo duchowe nowej diecezji bielsko-żywieckiej. Trzeba, ażebyście, drodzy bracia i siostry, umiejętnie z tych zasobów czerpali, a także ciągle je pomnażali. Niech ta wymiana darów duchowych przyczynia się do pogłębienia i rozwoju życia chrześcijańskiego wszystkich i każdego z osobna!
Bielsko-Biała jest obecnie nie tylko miastem wojewódzkim, ale także stolicą diecezji, czyli Kościoła lokalnego. To jest nowa jakość w życiu tego miasta. Jest to także jakieś nowe zadanie. Stolica diecezji to nie tylko centrum administracyjne, lecz przede wszystkim centrum duchowego promieniowania na cały region. Życzę więc, aby Bielsko-Biała do tej ważnej roli coraz bardziej dorastała, ku pożytkowi wszystkich.
2 lipca 1995 r. Ojciec Święty kanonizował także św. Melchiora Grodzieckiego, kapłana pochodzącego z Cieszyna – miasta leżącego na terenie nowo powstałej diecezji.
Kościół św. Mikołaja w Kaliszu został ufundowany w latach 1253-57 przez księcia Bolesława Pobożnego i jego żonę, bł. Jolantę. Początkowo zarządzany przez księży diecezjalnych, w 1358 r. mocą przywileju wydanego przez Kazimierza Wielkiego trafił pod opiekę kanoników laterańskich. W 1441 r. arcybiskup gnieźnieński Wincenty Kot wyniósł go do godności kolegiaty zakonnej. Kościół wielokrotnie nękały pożary: w 1560 r. spalił się kościół i klasztor (wielką stratą było zniszczenie bogatej biblioteki). Kolejny pożar nawiedził świątynię w 1609 r. W 1612 r. rozpoczęto jej odbudowę, fundując m.in. barokowe wyposażenie.
W 1621 r. kościół otrzymał od starosty bydgoskiego, Piotra Żeromskiego, obraz Rubensa “Zdjęcie Chrystusa z Krzyża”. W 1706 r. po bitwie między Szwedami a wojskami elektorskimi, która rozegrała się na podkaliskich polach, zniszczeniu uległo miasto i kościół; ocalały jednak jego mury. Kolejny pożar wybuchł w 1792 r. W 1806 r. Prusacy, na których terenie wskutek zaborów znalazł się Kalisz, pragnęli rozebrać kościół św. Mikołaja. Wkrótce jednak, wskutek klęski w wojnie z Francją, odstąpili od tego pomysłu. W 1810 r. arcybiskup gnieźnieński Ignacy Raczyński zniósł w Kaliszu Zgromadzenie Kanoników Laterańskich, obecnych tu przez ponad 450 lat, i oddał kościół św. Mikołaja pod opiekę księży diecezjalnych.
W 1869 r. rozpoczęto gruntowny remont zniszczonej świątyni. Władze miasta nakazały obowiązkowe składki, a parafianie chętnie wsparli finansowo to przedsięwzięcie. Na początku XX w. wykonano witraże, przedstawiające m.in. św. Kingę, św. Kazimierza, królewicza, św. Franciszka z Asyżu, św. Augustyna, św. Józefa oraz św. Tomasza z Akwinu. W 1912 r. umieszczono na dzwonnicy odrestaurowany dzwon “Mikołaj”, wykonany już dwieście lat wcześniej. W grudniu 1973 r. obraz Rubensa, umieszczony w głównym ołtarzu, skradziono, a dla zatarcia śladów podpalono cały ołtarz. Dwadzieścia lat później, w 1993 r., zbudowano nowy ołtarz, wykonany z marmuru.
25 marca 1992 r. św. Jan Paweł II bullą Totus Tuus Poloniae Populus powołał do istnienia diecezję kaliską, należącą do metropolii poznańskiej, podnosząc do rangi katedry kościół św. Mikołaja w Kaliszu, a do rangi konkatedry – kościół farny pw. św. Stanisława, biskupa i męczennika, w Ostrowie Wielkopolskim. Ordynariuszem diecezji jest bp Edward Janiak, wspierają go biskup pomocniczy Łukasz Buzun OSPPE oraz biskupi-seniorzy: Teofil Wilski i Stanisław Napierała. Diecezja obejmuje obszar 11 tys. km kwadratowych, jest podzielona na 33 dekanaty, obejmujące 282 parafie; na jej terenie mieszka ok. 770 tys. osób. W diecezji pracuje blisko 550 kapłanów diecezjalnych i ok. 80 zakonnych. Jej patronem jest św. Józef, Opiekun Zbawiciela.
Najważniejszym wydarzeniem w historii diecezji kaliskiej była wizyta św. Jana Pawła II, który 4 czerwca 1997 r. odprawił w Kaliszu Mszę św. W homilii mówił wtedy m.in.:
Dziękuję Opatrzności Bożej za to, że dane mi jest w dniu dzisiejszym nawiedzić wasze miasto – ten Kalisz, który najstarsze kroniki na długo przed powstaniem państwa polskiego notują na swoich mapach. Bywałem tutaj kilkakrotnie. Mam w pamięci tamte spotkania i ludzi, którzy w nich uczestniczyli.
Dziękuję Bożej Opatrzności za to, iż mogłem razem z wami modlić się w sanktuarium św. Józefa. Jest ono znane w całej Polsce i nawiedzane przez rzesze pielgrzymów. Posiada ono jeszcze szczególną wymowę, która związana jest z ostatnim półwieczem naszej historii. To sanktuarium było i jest często nawiedzane przez kapłanów, byłych więźniów obozu koncentracyjnego w Dachau. Żyje ich już coraz mniej.
Dziękuję św. Józefowi za to, że obrał sobie miejsce szczególnej swej obecności w Kaliszu. Szczęśliwa jest wasza diecezja, że ma tak potężnego patrona. Niechaj św. Józef wyprasza waszej diecezji i całemu Kościołowi w Polsce gotowość wiernego służenia zbawczej woli Bożej, aby za jego przykładem i wstawiennictwem mógł wiernie postępować drogami świętości i sprawiedliwości.
Za przyczyną św. Tekli…
Arkadiusz Bednarczyk
Do dziś w pamięci zachowałem opowieść zaprzyjaźnionej osoby, która św. Tekli przypisywała cudowne ocalenie swojej babci. Starsza pani nosiła imię wrześniowej Świętej, a w podniszczonej od ciągłej modlitwy książeczce do nabożeństwa z wielkim pietyzmem przechowywała nabyty na jakimś odpuście obrazek swojej Patronki. Uciekając nocą przed banderowcami, z płonącego wiejskiego domku zabrała jedynie to, co, jak później przyznała, miała najcenniejszego: modlitewnik wraz z obrazkiem św. Tekli, który po latach, kiedy nadszedł kres jej ziemskiej wędrówki, wnuki włożyły w ręce zmarłej babci…
W Muzeach Watykańskich zachował się fresk pochodzący z III wieku przedstawiający męczeństwo św. Tekli. To właśnie ją nazywa się czasem pierwszą męczennicą Kościoła – pierwsza stanęła z palmą męczeństwa przed obliczem Boga. Wiemy, że słuchała nauk św. Pawła (podczas jego podróży po Azji Mniejszej w latach 45-49) i pod ich wpływem dała się ochrzcić. Gdy, pragnąc w całości poświęcić swoje życie Bogu, zerwała swoje zaręczyny, skazano ją na stos. W chwili wykonywania okrutnej kary stała się rzecz niesamowita: nagle zaczął padać deszcz, który ugasił groźne płomienie. Później jeszcze raz próbowano zadać jej okrutną męczeńską śmierć przez wydanie na żer dzikich zwierząt. Lwy jednak, widząc Teklę, złagodniały ku zdumieniu żądnych krwawej rozrywki gapiów, nie robiąc jej żadnej krzywdy. Po śmierci Pawła miała osiąść w Seleucji i dożyć w pustelni sędziwego wieku. W samym Konstantynopolu miały istnieć aż cztery świątynie pod Jej wezwaniem. W Rzymie znajdują się katakumby św. Tekli umiejscowione w pobliżu Bazyliki św. Pawła za Murami. Tutaj znajduje się podziemna bazylika, do której przeniesiono ciało Świętej Męczennicy z Ikonium (tu także odkryto niedawno najstarszy wizerunek św. Pawła).
Stosunkowo niedawno, bo w lutym tego roku, w Podkarpackim Muzeum Etnograficznym w Rzeszowie dokonano prezentacji niezwykłego obrazu przedstawiającego św. Teklę, o którego istnieniu przez długie lata nie wiedziano, a który namalował w XIX stuleciu w Leżajsku Zachariasz Chodziński, pracujący w klasztorze ojców bernardynów. Artysta ten malował wizerunki świętych dla przybywających licznie do leżajskiego sanktuarium pątników. Jest to w tej chwili jego ósmy znany obraz. Na obrazie Chodzińskiego przedstawiono Świętą z płonącym ogniskiem, wężami oraz lwem.
Choć kult Tekli na Zachodzie rozprzestrzenił się już w czwartym wieku, to w Polsce Święta nie była jakoś szczególnie popularna. Co ciekawe, większym kultem cieszyła się Tekla na wsi polskiej. Była ona orędowniczką w czasie zagrożenia pożarem (a, jak wiemy, w zamierzchłych czasach wiejskie chaty budowano w całości z drewna i kryto słomą), a także miała chronić od zagrożenia chorobami i zarazą. Kapliczka poświęcona św. Tekli znajduje się w Nowotańcu w powiecie sanockim. Z tutejszych przekazów wiadomo, że kapliczkę Świętej wystawiła rodzina Wiktorów z Woli Sękowej na początku XIX stulecia. Jak opowiadają okoliczni mieszkańcy, modlono się do Niej podczas nawiedzającej okoliczne osady zarazy i w razie wybuchających pożarów. W miejsce dawnej drewnianej figury św. Tekli wstawiono do kapliczki kopię starej rzeźby. Ołtarz z pięknym obrazem św. Tekli z XVIII wieku znajdziemy w pojezuickiej bazylice w Starej Wsi. Święta w jednej ręce trzyma krucyfiks, zaś w drugiej dzierży palmę – symbol męczeństwa. Pod Jej stopami zaś zauważamy leżącego lwa. Wierni ziemi brzozowskiej przybywali tutaj, by prosić Świętą o liczne łaski. Wiele starych obrazów przedstawiających św. Teklę posiada ślady otarcia twarzy. Dlaczego tak jest? Nasi pobożni przodkowie przybywając 23 września (liturgiczne wspomnienie św. Tekli) do kościołów, w których znajdowały się Jej wizerunki, pocierali chusteczkami twarz Świętej tak, aby następnie, już po przyjściu do swoich domów, przykładać je domownikom w chore i bolące miejsca.
23 września jest odpustem w parafii w Jaśliskach. W tutejszym kościele, wybudowanym dzięki staraniom bp. Aleksandra Antoniego Fredry w latach 1724-50, znajduje się niezwykły obraz św. Tekli, od wieków czczony przez mieszkańców. W osiemnastym stuleciu na zabudowaniach plebanii wybuchł pożar. Po jego ugaszeniu w popiele znaleziono nietknięty obraz Świętej. Dziś po restauracji znajduje się on w jednym z ołtarzy, a o cudownym ocaleniu z pożaru w 1771 r. informuje specjalny napis.
W Jasienicy Rosielnej przy drodze do Bliznego tutejsi mieszkańcy wznieśli w osiemnastym wieku murowaną kapliczkę. Jej górna część jest oddzielona gzymsem, otwór wejściowy kaplicy ujęty jest półkolumnami dźwigającymi arkadę o spłaszczonym łuku. Pokryta jest kopulastym dachem z latarnią, krytym gontem. Wewnątrz znajduje się barokowa rzeźba św. Tekli z XVIII wieku. Najprawdopodobniej postawiona w tym miejscu figura miała chronić wieś od klęsk żywiołowych, głównie groźnych pożarów. Pod stopami figurki znajdują się pięknie rzeźbione główki lwów, w ręku Święta dzierży krzyż. Murowana kapliczka św. Tekli, wzniesiona, jak się zdaje, w roku 1806, znajduje się w Komborni w powiecie krośnieńskim, po prawej stronie drogi prowadzącej do Korczyny.
Adres: pl. Katedralny 4 A, 37-700 Przemyśl
Tel.: (16) 676-06-00
http://www.brewiarz.pl/czytelnia/swieci/09-24d.php3
**********
Dziewica i męczennica – Święta Tekla
dodane 2009-07-07 09:41
GOŚĆ NIEDZIELNY
Aby poznać żywot św. Tekli, musimy się w duchu przenieść w zamierzchłe czasy chrześcijaństwa. Żyła bowiem w pierwszym wieku po Chrystusie. Rodzice jej byli bogaci i możni i wychowali córeczkę swą z wielką miłością i starannością. Gdy dorosła, wyszukali dla niej młodzieńca, któremu chcieli ją dać za żonę.
Była to, jak legenda donosi, para dobrana bardzo. Oboje byli piękni, szlachetni i dobrego rodu. Wszystko byłoby niewątpliwie poszło po woli rodziców Tekli, gdyby pewnego dnia do owej miejscowości, w której żyli, nie był zawitał pewien mąż, który głosił nowinę o Chrystusie Synu Bożym. Mężem tym był święty Paweł, a mówił z takim przejęciem i przekonaniem, taki ognisty zapał bił z całej jego postawy, że Tekla, wysłuchawszy po raz pierwszy jego kazania, zaraz postanowiła pójść śladem św. Pawła na wyżyny chrześcijańskiej doskonałości. Choć poprzednio miłowała serdecznie swego narzeczonego i z radością wielką myślała o późniejszym małżeństwie, ideał ten zbladł zupełnie wobec miłości Chrystusa, który w Tekli wybrał sobie oblubienicę. Postanowiła odtąd służyć Zbawicielowi w apostolstwie czynnej miłości. Myśl o ziemskiej miłości porzuciła daleko od siebie.
Wielka była rozpacz rodziców i narzeczonego, gdy się dowiedzieli, jaka niezrozumiała dla nich zmiana zaszła w duszy dziewicy. Prośbami i groźbami próbowali nakłonić ją do nawrotu z wybranej drogi. Ale usiłowania ich były daremne. Zbyt głęboko wpadły słowa apostoła w duszę świętej dziewicy. Była gotowa raczej życie poświęcić, aniżeli sprzeniewierzyć się Boskiemu Oblubieńcowi. Wnet też miała sposobność do wypróbowania swej wytrwałości. Narzeczony bowiem, którego zawiedziona miłość wprawiła w szał nienawiści i zazdrości, zadenuncjował ją u sądów rzymskich jako chrześcijankę. A trzeba wiedzieć, że wówczas właśnie wybuchły pierwsze prześladowania chrześcijan. Porzucono więc Teklę dzikim zwierzętom. Panieńska jej duszyczka zapewne zatrzepotała w trwodze wielkiej, gdy stanąć musiała w oczach bezwstydnego tłumu i przed sobą zobaczyła paszcze i pazury dzikich bestyj.
Henryk Przondziono /Foto Gość Syria, Maalula, sanktuarium i klasztor świętej Tekli.
Ale postanowienie jej było nieugięte, była gotowa wierność swą życiem przypłacić. A oto Pan Bóg, jak donosi legenda, uważał próbę tę jako wystarczającą. Nie pozwolił by lwy rozdarły przybytek Ducha Św., jakim było ciało św. Tekli. Poganie zdumieni i rozwścieczeni widokiem wzdrygających się przed słabą dziewczyną lwów, chcieli ją spalić. Ale i ogień, cudownym zrządzeniem łaski Bożej, nie potrafili jej zaszkodzić. Niewiadomo nam, czy może później św. Tekla jednak umarła śmiercią męczeńską. W każdym razie Kościół katolicki czci ją jako męczennicę, bo dowiodła, że była gotowa przyjąć pokornie śmierć gwałtowną za wiarę w Chrystus. A dodać trzeba, że św. Tekla jest pierwszą męczennicą-dziewicą. Pierwsza stanęła z palmą męczeństwa przed obliczem Boskiego Oblubieńca.
Dużo możnaby powiedzieć na temat piękności życia tej świętej dziewicy. Najważniejsze wydaje się to, że ona pokazała nam, iż skarby nadprzyrodzone religji chrześcijańskiej są tysiąckroć cenniejsze od wszystkich dóbr ziemskich. Chociaż ktoś jest ubogi w pieniądze, jest bogatym i szczęśliwym, o ile tylko Chrystusowi zachowuje niezłomną wierność. Myśl ta niech pociesza ubogich uciśnionych. Są skarby ukryte w wierze, które czynią ich bogatszymi od najbogatszych milionerów.
***
Powyższy tekst pochodzi z Gościa Niedzielnego z 1933 roku.
http://kosciol.wiara.pl/doc/490881.Dziewica-i-meczennica-Swieta-Tekla
***********
Tekla św I, II (23.IX)
Kyrie elejson. Chryste elejson. Kyrie elejson.
Chryste, usłysz nas. Chryste, wysłuchaj nas.
Ojcze z nieba, Boże, zmiłuj się nad nami.
Synu, Odkupicielu świata, Boże, zmiłuj się nad nami.
Duchu święty, Boże, zmiłuj się nad nami.
Święta Trójco, jedyny Boże, zmiłuj się nad nami.
Święta Maryo, módl się za nami,
Święta Boża-Rodzicielko,
Święta Panno nad pannami,
Święta Teklo,
Czysta Panno jeszcze w pogaństwie świętego apostoła Pawła duchowna córko, i od niego najpierwsza do wiary Chrystusowej nawrócona,
Pilnie słuchająca słowa Bożego,
Wiernie usługująca świętemu apostołowi Pawłowi,
Świętego apostoła w więzieniu żywiąca,
Z miłości Chrystusowej ziemskim oblubieńcem gardząca,
Od pogańskiej matki swej różnemi sposobami od Chrystusa odwodząca,
Od rodziców Twoich dla wiary katolickiej okrótnie zbita,
Od oblubieńca Twego Tamirydy przed tyranem za wiarę Chrystusa oskarżona,
Od bałwochwalskich kapłanów do ofiar przymuszana,
Na żywo-spalenie od tyrana skazana,
Któraś znakiem krzyża św. ogień przeżegnawszy przez deszcz z nieba spuszczony, ten pożar zgasiła,
Okrutnym lwom na pożarcie do dołu wrzucona,
Dzikim wołom do nóg przywiązana na rozszarpanie,
Któraś mocą Boską, od wszystkich męk wolną została,
Pierwsza męczenniczko i panno białogłowej płci,
Któraś zacną, Tryfeme, i cały dom do Chrystusa nawróciła,
Któraś przez aniołów świętych do Selejcyi na górę wysoką zaniesioną była,
Któraś aż do roku dziewięćdziesiątego wieku swego wiernie na tej górze Bogu służyła,
Któraś tam od oblubieńca Twego Chrystusa często nawiedzaną bywała,
Któraś wiele dusz Chrystusowi pozyskała i do chrztu świętego przyprowadziła,
Któraś jest najpewniejszą ucieczką w różnych uciskach i zdesperowanych sprawach,
Któraś jest matką wszystkich wdów, sierót i w długach uwikłanych chrześcijan,
Któraś blisko tronu Boskiego jako wspomożycielka posadzona,
Któraś od ojców św. osobliwie wychwalona i uczczona,
Która wszystkim uciekającym się do Ciebie nieomylną pociechę i ratunek Boski upraszasz,
Do której grobu chrześcijanie ze wszystkich czaści świata pielgrzymowali,
Zwierciadło i przykładzie panien całego świata,
Pociecho i ukontentowanie Boga ojca przedwiecznego,
Jedyna służebnico Syna Boskiego oblubieńca Twego,
Najszczęśliwsze mieszkanie i przybytku Ducha św.
O święta Teklo panno i męczenniczko,
Baranku Boży, który gładzisz grzechy świata, przepuść nam Panie.
Baranku Boży, który gładzisz grzechy świata, wysłuchaj nas Panie.
Baranku Boży, który gładzisz grzechy świata, zmił. s. n. n.
Chryste, usłysz nas. Chryste, wysłuchaj nas.
Kyrie elejson Chryste elejson. Kyrie elejson.
Ojcze nasz, Zdrowaś Mary a, i t, d.
V. Módl się za nami, święta Teklo najpierwsza z panien męczenniczko.
R. Abyśmy się stali godnymi uczestnikami Twoich zasług
u Boga i obietnic Jego.
Módlmy się:
Boże, któryś świętą pannę męczenniczkę Twoją Teklg jako pierwiastki z ciemności pogańskich obrał sobie za oblubienicę, osobliwemi łaskami i przywilejami ją udaro-wawszy, na pomoc i pociechę wiernych Twoich. Daj nam przez Jej święte zasługi i skuteczną przyczynę, abyśmy w ciemnościach grzechów naszych przez łaskę Twoją, oświeceni, od wszelkiego złego duszy i ciała uwolnieni, prośby naszej pożądany skutek otrzymać mogli. Przez Pana naszego Jezusa Chrystusa, który z Tobą, żyje i króluje na wieki wieków. Amen.
Modlitwa.
O święta Teklo! prosimy Cię pokornie teraz zawczasu, póki przy zupełnem zdrowiu i rozumie jesteśmy, aby na ówczas, gdy kapłan nad umierającem ciałem naszem będzie wzywał imienia Twego przybyć raczyłaś, i ratować nas, abyśmy sercem i usty nabożnie wymawiając najsłodsze imiona, Jezus, Marya, Józef, życie nasze w łasce Boskiej zakończyli, spraw to patronko nasza, żeby sędzia sprawiedliwy, był na ten czas miłosierny i łaskawy dla nas, kiedy zaś św. archanioł Michał sprawy nasze położy na wadze, przybądź Teklo święta z najbłogosławieńszą. Matką Boską, z świętym aniołem stróżem naszym, i patronkami świętemi, dopomóż odpędzać szatana, żebyśmy wieczność szczęśliwą zaczynając, mówić wesoło mogli: Niech będzie Bóg pochwalony wiecznie, żeśmy znaleźli łaskę i miłosierdzie Jego.
Anen.
za: “Droga do szczęścia prawdziwego. Książka do nabożeństwa dla wygody katolickich chrześcijan, zawierająca: modlitwy, nauki i pieśni na cały rok i do każdej potrzeby zastosowane”1853r
http://spiewnik.katolicy.net/index.php/topic,3463.msg9221.html?PHPSESSID=8844a310460830a498ddd289188c3b6e#msg9221
***********
SALVE REGINA (chorał gregoriański)
************
Alma Redemptoris Mater (Simple Tone)
************
Gregorian – Sequentia- Veni Sancte Spiritus [21]
***********
Niczym powieściowy cesarz – bł. Herman Kaleka
dodane 2009-08-04 09:37
Piotr Drzyzga
Przyszedł na świat 18 lipca 1013 roku. Był synem Wolfrada II – szwabskiego hrabiego Altshausen.
Najprawdopodobniej już urodził się częściowo sparaliżowany, dlatego gdy dorósł, poruszanie się przychodziło mu z ogromnym trudem. Stąd też jego przydomki – Kaleka, czyli z niemieckiego “der Lahme”.
Rodzice oddali go pod opiekę benedyktyńskim mnichom z opactwa w Reichenau. Tam Herman, jako że nie może – z uwagi na swą ułomność – wykonywać prac fizycznych, poświęca się dogłębnym studiom w klasztornej bibliotece. Po latach spędzonych w samotności nad księgami, staje się jednym z największych intelektualistów swoich czasów.
Przypomina tym samym rzymskiego cesarza Klaudiusza, bohatera głośnej powieści „Ja, Klaudiusz” Roberta Gravesa z 1934 roku. Podobnie jak on, ze względu na swe kalectwo, został odrzucony przez rodzinę i izolowany. Dzięki temu jednak mógł poświęcić się lekturze i rozwojowi swej osobowości, co po czasie przyniosło zaskakujące efekty.
Zasłynął późniejszy błogosławiony między innymi jako poeta, a także jako autor dzieła noszącego tytuł „Chronicon”, w którym odnotował najważniejsze wydarzenia od początku chrześcijaństwa, do roku 1054. Z czasem kontynuacją owej kroniki zajął się Bertold z Reichenau – uczeń wyniesionego na ołtarze.
Hermanowi nie obce były również geometria, astronomia, czy matematyka. Skomponował także wiele dzieł muzycznych: antyfon i hymnów – w tym najprawdopodobniej słynne „Salve Regina”, choć tu stuprocentowej pewności nie ma. Być może Herman z Reichenau był tylko autorem łacińskich słów towarzyszących kompozycji.
Wiele utworów muzycznych jego autorstwa powstawało na nieznanych dotąd instrumentach, które Herman sam skonstruował oraz zostało zapisanych w niespotykanym systemie nutowym, który także był jego “wynalazkiem”. Gdy dodać do tego fakt, iż spisał żywoty wielu świętych oraz – jak sądzą niektórzy – podzielił godzinę na minuty, okaże się, iż był on prawdziwą renesansową osobowością żyjącą… w średniowieczu.
http://kosciol.wiara.pl/doc/490921.Niczym-powiesciowy-cesarz-bl-Herman-Kaleka
**********
Papież Liberiusz
BP MICHAŁ NOWODWORSKI
Na polu dziejów kościelnych, są niektóre fakta dotąd jeszcze niezupełnie rozjaśnione. Pracuje nad nimi krytyka, i od czasu do czasu na światło dzienne wyprowadza rzeczy, które przez grubą mgłę błędów długo powtarzanych, zupełnie innymi przedtem się wydawały, aniżeli są teraz, kiedy je promienie nauki rozświetliły. Zasługa prac takich należy się nie tylko katolikom samym, ale i niektórym protestantom, a ich największa chwała na tym właśnie zależy, że umieli się miłością prawdy naukowej, wznieść nad stronnicze uprzedzenia.
Jakkolwiek można w późniejszych epokach dziejów, znaleźć jeszcze fakta potrzebujące krytycznego rozjaśnienia, przecież niewątpliwą jest rzeczą, że największa ich liczba odnosi się do owego czasu, w którym nie było jeszcze jak dzisiaj druku, a były takież same jak dzisiaj, a nawet bardziej jeszcze rozpalone namiętności, pragnące bądź co bądź na swoim postawić. Przyczyna tego łatwo się tłumaczy.
Kto dzisiaj chce dzieło wydać pisze go, poprawia, obrabia, pamiętny cycerońskiej przestrogi saepe stylum vertas, i nareszcie do druku oddaje. W miarę posuwania się druku, poprawia omyłki przez drukarzy popełnione raz, drugi i więcej, dopóki z nich nie oczyści w zupełności dzieła i w tysiącach egzemplarzy odbite w świat puszcza. Dajmy na to, że to historyczne dzieło, opisujące wypadki współczesne, jest napisane zgodnie z prawdą: wnet ukażą się rozbiory, ocenienia po dziennikachi pismach, mówiące to lub owo, ale przyznające autorowi słuszność co do opisów i zgodności z prawdą. Jeżeli znowu autor prawdzie się przeniewierzył, pokażą się także niebawem rozbiory i krytyki zarzucające mu niewiadomość lub niesumienność, protestujące,rozjaśniające prawdę; a w każdym razie dla potomnych wartość dzieła jest pewną, wiedzą co sądzić o nim, i ile doń wiary przykładać.
Takiej przysługi nie mogła mieć prawda wtedy, gdy piśmiennictwo periodyczne rozwiniętym jeszcze nie było, bo ówczas należało pisać książkę na książkę, dzieło przeciwko dziełu; ale tym bardziej nie miała prawda obrony wówczas gdy druku nie znano.
Autor przed wynalezieniem druku pisał jak i teraz, poprawiał, wykończał i nareszcie egzemplarz uzupełniony i odpisany porządnie w świat puszczał, ale tylko jeden egzemplarz. Kto chciał mieć to dzieło, przepisywał je, a raczej do przepisywania kopiście dawał: a nie każdy mógł mieć, gdy i przepisanie i sam materiał na którym pisano drogo kosztowały. Z odpisanej kopii robiono inną kopię, a żadna z tych już pod kontrolą autora nie była, kopiści przepisywali jak umieli, a nie wymagano zapewne po nich nic więcej, tylko, żeby pisali czysto i czytelnie. Nie znający przedmiotu, ani się nim interesujący kopiści, rzemieślniczą robotę przepisywania spełniali, dopuszczając się błędów i pomyłek, już to skutkiem niedbalstwa już też nieznajomości przedmiotu. Z tak błędnie skopiowanych dzieł, robiono kopie, w które dostawały się nie tylko błędy poprzednie, ale i te, jakie nowy kopista porobił. Czytający jeśli mógł błąd spostrzec, poprawiał go, albo wedle własnych wiadomości, albo według innego rękopisu tegoż dzieła, a stąd powstawały dopiski na brzegach i nad wierszami.
Jeżeliby dzisiaj chciał ktoś napisać dzieło i wydać je, nie pod własnym, ale pod innego autora imieniem, musiałby się z nim znieść i pozwolenie uzyskać, inaczej wnet by odkrytym został. Wówczas można było w książkach własnych, lub pożyczonych, albo na sprzedaż wystawionych, nie tylko dopiski porobić, jakie kto zechciał, ale nawet pod imieniem autora, zwłaszcza odleglej mieszkającego, za jego życia, a tym bardziej po śmierci, wydać całe dzieło i nie było sposobu przekonania się i sprawdzenia. Tak, wiele razy heretycy z pismami swymi kryli się pod imieniem sławnych autorów i zyskiwali dziełom swym powodzenie i rozkup. Pofałszowane w ten sposób częściowo lub całkowicie dzieła, mnożyły się w kopiach i coraz więcej upowszechniały.
Cóż więc dziwnego, że wiele pism przyznawano autorom, którzy ich wcale nie pisali, ani nawet o ich istnieniu wiedzieli? I tutaj to właśnie jest najobfitsze źródło błędów historycznych, którymi krytyka się zajmuje i oczyszcza. Wiele już ich wykryto, a między nimi jest i ten, o którym mówić zamierzamy, to jest błąd o upadku Liberiusza papieża. Błędnych takich faktów, nieprzyjaciele Kościoła, używają w miarę potrzeby i wojują nimi jakoby stanowczymi dowodami: nie od rzeczy więc zdaje nam się, choć niekiedy wykazać czytelnikom jaka jest doniosłość tego rodzaju dowodów.
Ważność faktu, znaczenie powag przytaczanych na jego poparcie, zresztą liczba głosicieli tego faktu; wszystko to pobudza, do bliższego rozpatrzenia rzeczy. Dlatego zamierzyliśmy tu nieco obszerniej sprawę Liberiusza przedstawić (1), dopraszając się tylko u czytelnika o cierpliwą uwagę, bo nam przyjdzie tu dotknąć się i filologicznych wywodów, tak nudnych zwykle dla ogółu czytelników. Spodziewamy się jednak, że czytelnik nasz katolicki uwagę tę mieć będzie; wszakże tu idzie o rzecz wielkiej wagi: rozbierać mamy sprawę papieża, i to jeszcze sprawę jego wiary.
Naprzód stan sprawy. O co mianowicie oskarżają Liberiusza?
Liberiusz papież żył w ciężkich dla Kościoła Bożego czasach, kiedy biskupi ariańscy wszechwładni na dworze cesarza Konstancjusza II, z zawziętością sekciarską prześladowali obrońców i wyznawców prawej wiary. Głównym przedmiotem ich nienawiści był św. Atanazy, Biskup Aleksandryjski; najprzedniejszy wówczas zapaśnik sprawy Chrystusowej. Na Soborze Arelateńskim (353), zwołanym za sprawą Liberiusza dla zaradzenia szerzącym się błędom, nie tylko nic przeciwko złemu nie uradzono, lecz owszem chytrością i gwałtem wymógł Konstancjusz na biskupach, że wszyscy, z wyjątkiem jednego tylko biskupa Paulina z Trewiru, potępili Atanazego i ogłosili go za pozbawionego swojej stolicy biskupiej. Liberiusz, którego uwiadomiono o tym, w jaki sposób obrady soborowe były prowadzone, domagał się nowego zjazdu biskupów. Zjazd ten nastąpił w Mediolanie (355 r.). Konstancjusz czuwał aby i tu wszystko po jego szło myśli. Za zasłoną ukryty przysłuchiwał się rozprawom biskupów, i gdy te nieprzychylny dla niego brały obrót, z wydobytym mieczem wypadł ze swojej kryjówki, i gniewnie zapowiedział obradującym, że jego wola ma być dla nich prawem, które oni podpiszą, albo swoje kościoły opuszczą. Stuletni starzec, biskup Korduby, Hozjusz, a za nim św. Hilary, Euzebiusz Vercelleński, Dionizy Mediolański, Lucyfer Kalarytański, poszli na wygnanie; inni ulegli, podpisali ariańskie wyznanie wiary i potępili Atanazego. Kolej szła teraz na Liberiusza. Ażeby dekreta zjazdu mediolańskiego stały się obowiązujące, trzeba było zatwierdzenia papieża. O to zatwierdzenie starał się Konstancjusz u Liberiusza, ale spotkał się z nieprzełamanym oporem. Daremne były namowy i groźby Konstancjuszowego wysłańca, eunucha Euzebiusza. Prefekt Rzymu otrzymał rozkaz uwięzienia papieża i dostawienia go na dwór cesarski. Ale i tu nie zachwiała się stałość papieska. Liberiusz wysłany został na wygnanie do Tracji.
Dotąd historia pewna. Liberiusz występuje tu jako ofiara obowiązku, jako wyznawca wiary, jako bohater. Nagle charakter jego się zmienia, pisze z wegnania listy do biskupów ariańskich, zapewnia ich, że z nimi od dawna w najświętszej zostaje zgodzie; że podpisał ariańskie wyznanie wiary i że stanowczo potępia Atanazego, a za to wszystko prosi ich najusilniej, aby się za nim u cesarza wstawili i powrót mu do Rzymu wyjednali.
Oskarżony więc jest Liberiusz, że podpisał ariańskie wyznanie wiary, że potępił Atanazego, najznakomitszego obrońcę Kościoła, i że połączył się przeciwko niemu z heretykami. Oskarżenie bardzo ciężkie; zobaczmy na czym ono oparte.
W dziełach św. Hilarego, w tak nazwanych Fragmentach, znajdują się cztery listy Liberiusza, które właśnie stanowią podstawę całego obwinienia. Głównym więc punktem całej sprawy jest przekonanie się o autentyczności tych listów. Rozpocznijmy od pierwszego. W pierwszym tym liście (2), pisze Liberiusz do biskupów wschodnich, że wyłączył Atanazego od jedności Kościoła, a przy tym natrafiamy zaraz na błąd historyczny tak gruby, że ten w żaden sposób nie pozwala nam tego listu przyznawać Liberiuszowi. Pisze on tam bowiem, że Atanazego przez posłów wzywał do Rzymu, że groził mu wyklęciem, w razie gdyby się stawić ociągał, i że przez swój opór odpadł on nareszcie od Kościoła (3). Tymczasem autentyczny list Liberiusza do cesarza (4), pisany przed zjazdem Mediolańskim, Dzieje Ariańskie opisane przez samego Atanazego (5), równie jak opowiadanie wszystkich historyków współczesnych, przekonywają że to fałsz wierutny, że takiego wezwania i takiej pogróżki Liberiusz Atanazemu nie posyłał. Toteż powszechnie list ten pierwszy historycy najznakomitsi za podrobiony uważają; tak o nim sądzą z dawniejszych: Baroniusz, Labbeusz, Bimer, Coustand, tak sądzą nowsi: Joffe (6), Palma (7), Hefele (8), Viehauser (9).
Ale jeżeli ten pierwszy pokazał się nam podrobiony, to i trzy pozostałe w tę samą kategorię koniecznie wpadają. Wszystkie bowiem cztery te listy mają wspólne sobie cechy filologiczne, we wszystkich panuje jedna i ta sama nędzna bardzo łacina, jednakie prawie powtarzają się frazesa (10), styl we wszystkich jednakowo suchy, nieudolny; wszystkie też cztery tak do siebie podobne, zarówno się różnią od pełnych siły i chrześcijańskiego wdzięku, niewątpliwych pism Liberiusza, jakie nam się dotąd po nim przechowały.
Nie jest to jednak jedyny nasz dowód. Jak pierwszy list przez niezgodność z historią zdradza swoje podrobienie; tak podobnie się zdradza i trzeci, pisany do Ursacjusza, Walensa i Germiniusza. Liberiusz zapewnia w tym liście, że Atanazego potępił zanim się udał do Mediolanu na dwór cesarski, jeszcze przed wygnaniem swoim, a świadkiem tego było całe kapłaństwo rzymskie: “Cognoscat itaque prudentia vestra, Athanasium, qui Alexandrinae Ecclesiae Episcopus fuit, a me esse damnatum prius, quam ad Comitatum sancti Imperatoris litteras orientalium destinarem Episcoporum, et ab Ecclesiae Romanae Communione esse separatum; sicuti teste est omne presbyterium Ecclesiae” (Caillau, str. 183). Fałszerz tak w tym, jak i w pierwszym liście, przerachował się: chciał Liberiusza przedstawić jako przyjaznego Arianizmowi, a przeciwnego Atanazemu jeszcze przed wygnaniem, ale nie spostrzegł się, że tym sposobem wygnanie samo uczynił zagadkowym, boć wiadomo, że dopiero po silnych a daremnych namowach, wygnanym papież został; i drugie, że się bardzo z prawdą historyczną w niewątpliwych podaną pomnikach, pokrzyżował.
W drugim i czwartym liście nie ma już tej sprzeczności z dobrze znanymi faktami historycznymi; rozumie się że dla tych stron, gdzie jak w Egipcie i Italii, lepiej stan rzeczy znano, niepodobno było Liberiuszowi przypisywać takiego zachowania się względem Atanazego, jak w dwóch poprzednich listach; dla tamtych stron należało podrobić listy, w których by fałsz nie był tak namacalny. Ale i w tych listach widać, jak podrabiacz chciał przedstawić Liberiusza, potępiającego już dawno w myśli Atanazego. I tak, w liście do biskupów wschodnich, składa winę swoją na pamięć poprzednika swojego, a wreszcie na Pana Boga, bo dopiero kiedy się Panu Bogu spodobało, iż poznał że słusznie Atanazego potępili, więc też i on tego uczynić nie zaniedbał. “Ego Athanasium non defendo, sed quia susceperat illum bonae memoriae Julius Episcopus decessor meus, verebar ne forte ab aliquo praevaricator judicarer. At ubi cognovi, quando Deo placuit, juste vos illum condemnasse, mox consensum commodavi sententiis vestris” (Caillau, t. 27, str. 182). Podobnie też w liście do Wincentego Kapuańskiego, za powód swego wygnania podaje intrygi złych ludzi, a wcale nie opór swój w potępieniu Atanazego. Źli to ludzie sprawili wszystko, owi “co to złymi mowami psują dobre obyczaje”. “Non doceo, sed admoneo sanctum animum tuum eo, quod colloquia mala mores bonos corrumpunt. Insidiae hominum malorum bene tibi cognitae sunt, unde ad hunc laborem pervenis.” (Caillau, ibid., str. 184). Tak nisko upadłym przedstawia podrabiacz Liberiusza, że w nim nie możemy odszukać tu ani jednego rysu tego człowieka, jakim się on przed trzema niespełna pokazywał laty, kiedy przed samym wygnaniem swoim, pisał piękny list do wygnanych biskupów. Dla czytelnika znającego łacinę, będzie to jeden jeszcze dowód więcej fałszu czterech owych poprzednio wspomnianych listów, bo nie tylko znajdzie tu wielką różnicę myśli, lecz i języka. “Quamvis sub imagine pacis, pisze on do Euzebiusza, Dionizjusza i Lucyfera, humani generis inimicus vehementius in membra Ecclesiae videatur esse grassatus; vos tamen, acceptissimi in Deo sacerdotes, egregia et singularis fides et hic probabiles Deo ostendit, et jam ad futuram gloriam martyres designavit. Quo itaque praeconio laudis, qua vocis exultatione merita virtutis vestrae proferam, positus inter moerorem absentiae vestrae et gaudium gloriae, prorsus invenire non possum: nisi quod scio hinc me probabiliora vobis solatia exhibere, si credatis me in exilium simul vobiscum esse detrusum. Denique me adhuc in ipsa expectatione pendentem quod a consortio vestro durior necessitas interim distrahit, satis contristor. Optaveram enim Fratres devotissimi, prior pro omnibus vobis impendi, ut exemplum gloriae per me magis vestra dilectio consequeretur. Sed fuerit haec palma meritorum vestrorum ut priores de perseverantia fidei ad confessionis illustrem gloriam veneritis. Quaeso igitur dilectionem vestram, ut me praesentem vobiscum esse credatis, atque eo me affectu absentem non esse sentiatis; et intelligetis dolere me satis, quod sim interim a vestro consortio disparatus. Quantam denique gloriam fueritis consecuti; hinc magis scire potestis, quod si qui in persecutione coronati sunt, solius persecutoris cruentos gladios sentire potuerunt: contra vos, devoti per omnia Dei milites, etiam falsos fratres inimicos experti, de perfidis victoriam pertulistis: quorum quanto in saeculo violentia increscere potuit tanta sanctis sacerdotibus praemia laudis inveniuntur conferre.” (Caillau, w tychże Fragmentach, str. 179 i 180).
I człowiek który tak pisze, który winszuje wygnanym biskupom, że za wiarę cierpią, który ubolewa, że jego dotąd wygnanie i cierpienie jeszcze się odwłóczy, ten sam w niespełna trzy lata miałby pisać nędzne listy, w których same niezgodne z historią znajdują się kłamstwa, w których przyczyną wygnania miała być nie jego wyznawcza stałość, lecz jakieś pokątne intrygi nieprzyjaciół, i w których jego kiedyś legat, który zaufanie jego zdradził (Wincenty Kapuański), świętą nazywa się duszą. Toteż zanim zobaczymy inne dowody, przekonywające że Liberiusz nie popadł rzeczywiście w takie poniżenie, już z tego co dotąd powiedzieliśmy, dostatecznie mogliśmy się przekonać, że cztery owe listy, na których głównie opiera się obwinienie Liberiusza, są nędznym dziełem jakiegoś ariańskiego podrabiacza, któremu chodziło o to, aby papieża tego przedstawić przychylnym swojej błędnej doktrynie, aby jej tym sposobem dać uświęcenie najwyższej powagi religijnej na ziemi.
Dlatego też podrabiacz ów nie ograniczył się na podrobieniu jednego listu, ale ich podrobił aż cztery. Uczony izraelita Jaffe, w przedmowie do swoich Regesta Pontificum, pisze: “fałszerze w przekonaniu że za pomocą częstego powtarzania, nędzne kłamstwo, zdołają przedstawić jako wiarogodną prawdę, częstokroć w tym samym przedmiocie na imię różnych papieży różne podrabiali pisma; toteż możemy śmiało odrzucić nawet takie akta jako fałszywe, w których trudno dopatrzeć się śladu fałszu, jeżeli tylko inne tego rodzaju akta oczywiście fałszywymi się pokażą”. Mamy w tych słowach uczonego badacza i objaśnienie, dlaczego aż cztery podrobiono listy Liberiusza, i zarazem nowe poparcie ich podrobienia, skoro spomiędzy nich dwa najwidoczniejsze takiego podrobienia przedstawiają znaki.
Tym sposobem tracą też znaczenie wszelkie i owe przypiski, jakie znajdują się przy drugim z podrobionych listów Liberiusza, a które chciano udać, jakby ręką św. Hilarego napisane. Przypiski te są niby wykrzykniki świętego oburzenia przeciwko Liberiuszowi. W jednym z nich czytamy adnotację: “Jest to przewrotność ariańska. Robię tę uwagę ja, nie apostata”; w drugim “przekleństwo tobie Liberiuszu i towarzyszom twoim”; w trzecim “jeszcze drugi raz tobie przekleństwo, i trzeci raz, winowajco Liberiuszu”. Wykrzykniki te miały na celu lepiej uwydatnić przystąpienie Liberiusza do arianizmu; fałszerz jednak, jak najczęściej zdarza się fałszerzom, złapał się na drobnej okoliczności: do powyższych wykrzykników dołączył jeszcze historyczną adnotację: “Wiarołomstwo zaś w Sirmium podpisane, jakie Liberiusz nazywa katolickim, podpisali następni:” i tu idzie szereg biskupów, z których niektórzy podpisali i podpisać mogli tylko pierwsze wyznanie wiary w Sirmium ułożone; na pierwsze więc to wyznanie syrmijskie, chcąc nie chcąc wskazał autor przypisków, a tymczasem właśnie św. Hilary tę pierwszą syrmijską formułę od wszelkiego podejrzenia herezji oczyścił. Jakżeby więc mógł ją tu nazywać wiarołomstwem “perfidia”?
Ale nie skończyliśmy jeszcze ze świadectwami upadku Liberiusza minąwszy główną podstawę oskarżenia cztery owe podrobione listy: stawiają nam jeszcze przeciwko temu papieżowi świadectwo dwóch świętych: Atanazego i Hieronima. Powagi wielkie; jeżeli oni go potępią, daremna poprzednia praca nasza, chociaż najzupełniej uzasadniona. Przejdźmy więc do rozpoznania tych nowych świadectw.
Rzeczywiście w dwóch dziełach św. Atanazego, w jego Apologii przeciwko Arianom (rozdz. 89) i w Historii Ariańskiej (rozdz. 4), znajduje się krótka wzmianka o upadku Liberiusza, ale jak tę wzmiankę uważać należy, osądzi sam czytelnik, skoro mu powiemy: 1) że oba dzieła napisane były jeszcze przed powrotem Liberiusza, 2) że greccy historycy Kościoła, Sokrates i Teodoret, którzy nie tylko wspomnione dzieła św. Atanazego znali, ale całe ustępy z nich do swoich prac przenosili, o upadku Liberiusza nie tylko nic nie wiedzą, ale nawet z opowiadania swego nic podobnego przypuszczać nie pozwalają; a nareszcie 3) że miejsca te dwa w obydwóch dziełach w najzupełniejszej sprzeczności się znajdują z tym, co dalej w nich św. Atanazy pisze, przedstawiając tak w jednym jak w drugim Liberiusza jako mężnego wyznawcę wiary. Oczywiście ariańscy fałszerze, sławni z podobnych robót, dla utwierdzenia wiary w upadek papieża, dopisali wymyśloną przez siebie historię w niektórych egzemplarzach dzieł św. Atanazego; ale nie byli tyle oględni, ażeby i w dalszym ich ciągu odpowiednie porobili zmiany i tym sposobem lepiej prawdę zatarli. Więc się fałsz wydał.
A św. Hieronim? Św. Hieronim o upadku Liberiusza mówi słów kilka w dwóch także swych dziełach, w swej Kronice i w dziele O mężach sławnych. Ale świadectwa z tych dzieł zaczerpnięte, bez względu już nawet na odkrycia fałszu, o jakich poprzednio mówiliśmy, słabną bardzo, skoro powszechnie uznaną jest rzeczą, że należą one do dzieł w wielu miejscach pofałszowanych. Protestancki uczony Scaliger o Kronice św. Hieronima mówi, że nie ma żadnego dzieła dawnego, którego by egzemplarze tak były pofałszowane jak tej Kroniki. Nadto, miejsce owo, w którym czytamy o upadku Liberiusza, nie znajduje się w najdawniejszych rękopisach, jakie się znajdują w bibliotece watykańskiej, równie jak w rękopisie, o jakim mówi Mansi (w nocie do Hist. Natalisa saec. IV. diss. 32), a jaki znajdował się za jego czasów w Luce.
W drugim dziele De viris illustribus św. Hieronim wspomina o upadku Liberiusza nawiasowo, mówiąc o biskupie Akwilei Fortunacjanie, że ten to właśnie pobudził Liberiusza do podpisania się na herezją wówczas, kiedy właśnie papież za wiarę zabierał się w drogę na wygnanie (11). Ależ to fałsz najoczywistszy, boć i ci przecie co za upadkiem Liberiusza obstają, w trzy lata później dopiero upadek ten naznaczają. Zresztą pisarz i historyk kościelny Rufin, który czas jakiś był w Akwilei i znał Fortunacjana, zapewnia że o upadku Liberiusza nie mógł się nic dowiedzieć. Jakże więc Rufin, człowiek uczony, nie mógł się nic dowiedzieć o fakcie, który uroczystymi dokumentami miał być stwierdzony, nie mógł się nic dowiedzieć za życia Fortunacjana, wówczas kiedy ten Fortunacjan był przyczyną upadku Liberiusza?
Nadto, przeciwko autentyczności tego miejsca u św. Hieronima mamy Kasjodora. Najuczeńszy ten w swoim czasie pisarz w rozgłośnej swojej Historii (Historia tripartita) kompilował trzech historyków greckich: Sokrata, Sozomena i Teodoreta; gdy przyszło mu mówić o Liberiuszu, spomiędzy trzech wybrał najprzychylniejsze temu papieżowi opowiadanie Teodoreta, którego w żaden sposób z jego upadkiem pogodzić nie można. A jednak wysoce on cenił i dobrze znał dzieło Hieronima De viris illustribus. Niepodobna więc przypuszczać, aby wręcz przeciw powadze wielbionego przez siebie męża w opowiadaniu dziejów Liberiusza właśnie wybrał z trzech historyków dlań najprzychylniejszego. Zachowanie się Kasjodora pokazuje tylko, że w znanych mu egzemplarzach dzieła św. Doktora Kościoła, nie było tej wzmianki o upadku papieskim, jaką fałszerzom udało się wpisać do innych egzemplarzy. A miejsce to, sfałszowane pod pewnym względem dobrze, bo zupełnie odpowiednio do czterech listów owych, w Fragmentach św. Hilarego zawartych, gdzie Fortunacjanowi główna przypisana rola w dziele upadku Liberiuszowego. Możemy więc śmiało z powyższych uwag wyprowadzić ten wniosek, że co najmniej, świadectwo z dzieł św. Hieronima zaczerpnięte, nader wątpliwej jest autentyczności.
Ale wróćmy jeszcze do św. Hilarego. W piśmie tego Świętego przeciwko Konstancjuszowi (Contra Constantium, c. 11) znajduje się frazes zwrócony do tego cesarza: “nie wiem, czyś ty więcej zawinił gdyś na wygnanie skazywał Liberiusza, czy też wówczas gdyś go z wygnania zwracał”. Słowa te mają być też świadectwem upadku Liberiusza. Ale w rzeczy samej kogóż tu oskarża św. Hilary? nie papieża ale cesarza, że ten wiele zawinił. I zaprawdę wiele on zawinił przy powrocie Liberiusza, gdy wręcz przeciwko wszelkiemu porządkowi kościelnemu, chciał w Rzymie obok niego utrzymać Feliksa przy rządach, jako biskupa rzymskiego, i tym sposobem podżegał ustawiczny niepokój i nieład w duchowieństwie rzymskim. Synod zebrany w Rimini błagał cesarza “aby nieładowi i zamieszaniu rzymskiego Kościoła koniec położył”; św. Hilary nie spodziewając się żadnego tych próśb skutku, przejęty boleścią na widok smutnego stanu Kościoła, przeciwko sprawcy tego nieładu napisał gorzkie owe słowa. Tak sobie je przynajmniej zasadnie tłumaczyć możemy, bo o upadku Liberiusza nigdzie nie pisze on ani słowa, choć miał do tego dosyć okazji. Gdyby Liberiusz rzeczywiście podpisał w Sirmium półariańskie (a) wyznanie wiary, nie mógłby nikt dać nam wyjaśnienia, dlaczego św. Hilary o tym nic a nic nie wspomina w dziele De synodis, napisanym jedynie w tym celu, aby swoim rodakom rozjaśnić kwestię półariańskich formuł, i aby im opisać to wszystko, co się w Sirmium w sprawie wiary działo. Wszakże opowiada tam o upadku powszechnie do owego czasu wielbionego obrońcy wiary starego Hozjusza Kordubeńskiego, opowiada że na półariańskie wyznanie zgodzili się, Ursacjusz i Walens, a jednakże ani słowa o Liberiuszu!
Dotąd więc nie mamy przeciwko Liberiuszowi żadnego niewątpliwego świadectwa. Ale szereg świadków nie skończony; pozostaje jeszcze historyk Sozomenus. Pisarz ten w swojej Historii kościelnej (l. IV. c. 15) tak opisuje to co zaszło w Sirmium z papieżem: “Po powrocie cesarza z Rzymu do Sirmium, ponieważ biskupi zachodni wysłali do niego poselstwo, wezwał on do siebie z wygnania Liberiusza. A że byli obecni tam posłowie biskupów wschodnich, przeto zebrawszy znajdujących się przy sobie kapłanów, napierał usilnie na papieża, aby ten przyznał, że Syn nie jest współistotny Ojcu. Nalegającymi prośbami skłonili do tego panującego Basiliusz, Eustacjusz i Eleusiusz, którzy najwięcej u niego wziętości mieli. Ci tedy połączyli w jednym wyznaniu to co było przeciwko Pawłowi Samosateńskiemu uchwalone, równie jak wyznanie przy poświęceniu kościoła antiocheńskiego ułożone, dlatego niby, że niektórzy pod pozorem wyrazu współistotny swoje błędy utwierdzali; i tym sposobem sprawili, że Liberiusz, Atanasiusz i Aleksander, Severianus i Crescencjusz, którzy w Afryce biskupami byli, na to (wyznanie) się zgodzili. Podobnie zgodzili się Ursacjusz, Germiniusz Sirmijski i Walens z Mursji, i wszyscy którzy tam ze Wschodu byli. Ale ze swej strony od Liberiusza pozyskali, to, że wyklął utrzymujących, jakoby Syn nie był Ojcu co do istoty i we wszystkim podobny. Bo gdy Eudozjusz i jego towarzysze, którzy w Antiochii herezji Aecjusza sprzyjali, otrzymali list Hozjusza, roznieśli zaraz wieść, że i Liberiusz potępił wyrażenie współistotny, i że wyznał, iż Syn do Ojca nie był podobny. Gdy się więc w ten sposób posłom zachodnim rzecz udała, cesarz pozwolił Liberiuszowi wrócić do Rzymu”. A potem opowiada nasz historyk, jak zrządzeniem Opatrzności Bożej, Feliks który wraz z Liberiuszem miał rządzić Kościołem rzymskim, po niejakim czasie umarł, i tym sposobem rządy samemu pozostawił Liberiuszowi.
Ale ostatnia jego zaraz wiadomość fałszywa, bo Feliks po powrocie Liberiusza nie umarł, lecz został wygnany przez Rzymian i umarł na prowincji dopiero w osiem lat po swoim wypędzeniu. A i w całym opowiadaniu Sozomena wiele jest niedokładności, które z opowiadaniem św. Hilarego, i z innymi pewnymi faktami pogodzić trudno, a bez wątpienia więcej na wiarę zasługuje współczesny i blisko całej sprawy dotykający się Hilary, niż Sozomen, który w siedemdziesiąt lat później pisał, i jak sam przyznaje z ariańskich czerpał źródeł.
Z tego co św. Hilary pisze, wnosić trzeba, że wysłańcy ariańskiego Soboru Ancyrańskiego, Bazyljusz i jego towarzysze, zataili ten kanon soboru, w którym wyraz współistotny był potępiony. A dlaczegóż to robili? Dwór cały był arianizmem przejęty, jeżeli więc ten kanon taili, to jedynie dlatego, że Liberiusz, który właśnie wówczas w Sirmium się znajdował, stał silnie przy wyrażeniu potępionym w Ancyrze. Toteż niepodobna przypuścić, aby ci sami biskupi, którzy się z kanonem swoim przed Liberiuszem taili, wymóc na nim mogli odrzucenie potępionego tam wyrazu, co właśnie w Sozomenie wielu chce wyczytywać. Przecież i sam Sozomen utrzymuje (Hist. eccl. III, 7), że biskupi rzymscy od początku, aż do jego czasów wytrwale stali przy wszystkich uchwałach Nicejskich, a zatem i przy wyrażeniu współistotny, i że stolica rzymska szczególniej opierała się zabiegom ariańskim i wszystkiej tej herezji odrostki na Zachodzie starannie poodcinała. Opowiadanie więc Sozomena, można sobie w ten sposób tłumaczyć, że wspomnieni wysłańcy soboru ancyrańskiego nie śmieli wprost domagać się od papieża odrzucenia wyrazu współistotny, ale przedstawili mu swoje przeciw temu wyrażeniu wątpliwości, i w tej myśli odwoływali się, na niektóre dawniejsze wyznania wiary, a mianowicie na wyznanie, ułożone przeciw Pawłowi Samosateńskiemu, w którym ten wyraz współistotny (w znaczeniu sabeliańskim) (12) był odrzucony, i na wyznanie antiocheńskie, równie jak na pierwsze wyznanie ułożone w Sirmium, przyznające Synowi Bóstwo i odwieczne rodzenie z Ojca, ale pomijające wyrażenie współistotności. Liberiuszowi w ten sposób posłowie owi wydali się jako zwiastuny dobrej nadziei, jako ludzie przeciwni tylko Sabelianizmowi i złemu rozumieniu współistotności Syna, i dlatego jeszcze przeciwko temu wyrażeniu uprzedzeni, mógł więc względem nich w ten sposób przyczajonych, zachować się z taką łagodnością i wyrozumiałością, jaką w podobnych okolicznościach pokazywali dwaj wielcy obrońcy wiary, Atanazy i Hilary. “Nie należy, pisał Atanazy właśnie o Bazylim i jego towarzyszach, za nieprzyjaciół uważać tych, którzy przyjęli wszystko, co w Nicei uchwalono, a tylko wątpliwości mają co do jednego wyrażenia współistotny, bo nie widzimy w nich arianów i nieprzyjaznych Ojcom, ale rozprawiamy z nimi jak bracia z braćmi, będącymi tegoż samego sposobu myślenia, a różniącymi się tylko w jednym wyrazie.” (De synodis, n. 41).
Podobnie wyraża się Hilary o tych samych biskupach, nazywa ich “najdroższymi braćmi”, wystawia ich zasługi, że na dworze cesarskim podkopali wziętość szpetnej doktryny ariańskiej, i jak Atanazy zupełnie usprawiedliwiał Ojców, którzy z tytułu potępienia Pawła Samosateńskiego odrzucili wyrażenie współistotny (De synodis, n. 43), tak Hilary usprawiedliwiał posłów ancyrańskich, i od wszelkiego podejrzenia herezji oczyszczał dwa wyżej wspomnione wyznania wiary antiocheńskie, i pierwsze syrmijskie.
Z takim więc samym umiarkowaniem i łagodnością mógł Liberiusz przyjąć przedstawienia Basiljusza i Eleusiusza, wierząc ich słowom, a nie mogąc przeniknąć jeszcze tajnych ich myśli, tym bardziej, że dopraszali się oni o potępienie tych, którzy utrzymywali, że “Syn nie jest Ojcu co do istoty i we wszystkim podobny”. Całe też opowiadanie Sozomena na to wychodzi, że papież nic więcej nie zrobił w Sirmium, jak tylko, że potępił Anomeów (13), to jest, że potępił ścisłych arianów, a z półarianami, którzy się prawowiernymi katolikami wyznawali, zachował się łagodnie i wyrozumiale. Żeby Liberiusz miał ich już przyjąć do jedności kościelnej, o tym Sozomen nie pisze ani słowa; ale choćby to papież robił, któżby ośmielił mu się za winę poczytywać i za herezję, skoro mu się oni za gorliwych wyznawców jego wiary wydawali? Sozomen jednak, powtarzamy, milczy o tym, jakkolwiek później obszernie opisuje jak partia tych samych biskupów, od arianów prześladowana, dopraszała się Liberiusza o przyjęcie jej do jedności kościelnej, do której też wreszcie przypuszczoną została po zupełnym i bezwarunkowym podpisaniu się na wyznanie nicejskie.
W ten sposób tłumacząc opowiadanie Sozomena, możemy dobrze wyjaśnić sobie zachowanie się Liberiusza. W straszliwym ówczesnym położeniu Kościoła Liberiusz mógł łagodnie zachować się względem biskupów, którzy wymawiali się wprawdzie od przyjęcia nicejskiego wyrażenia współistotny, ale wymawiali się w sposób pozwalający dobrze rozumieć o ich prawowierności, i którzy stanowczo zerwali z partią ściśle ariańską. Mógł więc łagodnością swoją papież ich sobie pozyskać tak dalece, że ci skłonili cesarza do pozwolenia na jego powrót, tym bardziej, że Rzymianie nagląco o ten powrót się dopraszali, i że wskutek tego groźne wszczynały się tam rozruchy. Dlatego też nie utracił on po powrocie swoim miłości ludu rzymskiego, tak przeciwnego arianizmowi, bo przecież posłańce zachodni widzieli wszystko co się działo w Sirmium, mogli więc dobre dać świadectwo przed całym Kościołem o wytrwałej stałości Liberiusza.
Możemy też łatwo sobie wytłumaczyć w jaki sposób powstała bajka o upadku Liberiusza. Łagodne zachowanie się papieża w Sirmium względem półarianów mogło łatwo dać powód do puszczenia wieści, że papież podpisał jakieś wyznanie wiary. A że arianie wielki w tym mieli interes, aby to co się w Sirmium działo w dobrym dla siebie przedstawić świetle, przeto nic dziwnego, że rozpuścili pomiędzy swymi wieść, jakoby Liberiusz podpisał ich wyznanie wiary a potępił Atanazego, i nic też dziwnego, że z właściwą sobie sztuką, fałszywe a odpowiednie do tej wieści popodrabiali dokumenta, których historyczną wartość powyżej rozbieraliśmy. Na rękę bardzo arianom były pozory: łagodne obejście się Liberiusza z półarianami i pozwolenie papieżowi na powrót z wygnania przez cesarza, znanego ze swej przychylności dla arianów. Toteż nic dziwnego, że fałszywe te wieści o Liberiuszu tak dalece się w owych czasach rozeszły, iż Rufinowi, choć współczesnemu, trudno było prawdę od fałszu rozróżnić. Przyczynić się też niemało mogły do utwierdzenia tych wieści fałszywych potwarze przeciwko niemu rzucane, kiedy po powrocie już swoim do Rzymu upadłych na soborze w Rimini (14) na powrót przyjął do jedności Kościoła; nie podobało się to niektórym, więc po całym świecie, acz nieliczni, roznosili skargi swoje na papieża, że się z wiarołomnymi połączył, “perfidiae manus dedit”. Gorliwcy ci (na czele których byli dwaj kapłani Faustinus i Marcellinus), podobnież i św. Hilarego oskarżali o pobłażanie dla heretyków. Ale z tytułu tego zarzutu, nie mamy już potrzeby bronić ani św. Hilarego, ani Liberiusza.
Rozpatrzyliśmy więc wszystkie świadectwa, jakie przeciwko Liberiuszowi mogą być stawiane, i pokazało się, że wcale nie są one dostateczne do jego potępienia. Posłuchajmy teraz z kolei świadków, jacy za jego niewinnością przemawiają.
Pierwszym może tu być św. Ambroży. Był on w tych czasach w Rzymie, kiedy Liberiusz wrócił z wygnania; dobrze więc go znał i słyszał jego przemowy do ludu, a o tych właśnie jego naukach mówi: “czym świętszy był to człowiek, tym szanowniejsze były jego słowa”. Wiadomo zaś kto był św. Ambroży (b), wiadomo z jaką siłą duszy walczył on przeciwko fałszowi wszelkiemu, toteż ten wielki miłośnik prawdy nie mógłby w żaden sposób wypowiedzieć pochwalnych słów swoich o papieżu, gdyby ten powrócił z wygnania poniżony jakimi bądź ustępstwami, poczynionymi arianom i niegodnymi wcale wysokiej godności swojej.
Drugim świadkiem z czwartego wieku jest Rufin, który pisze: “Liberiusz biskup Rzymski, powrócił jeszcze za życia Konstancjusza. Czy się zaś to stało, że ustąpił jego woli, czy też, że chciał zadosyć uczynić ludowi rzymskiemu, tego na pewno powiedzieć nie mogę”. Na pierwszy rzut oka słowa te zdają się być dosyć obojętne dla Liberiusza, ale zastanowiwszy się bliżej, dojrzeć w nich możemy, dobre świadectwo jego niewinności. Bo tylko zważmy, o co tu chodzi. Wszakże tu idzie o upadek papieża, o fakt, jaki się miał spełnić na dworze cesarskim, wobec biskupów z Zachodu, Afryki i Wschodu, wobec nieprzyjaznych sobie partii, tak przy katolikach, jak przy arianach i półarianach. O fakcie więc takim, gdyby on rzeczywiście miał miejsce, jakże w kilkanaście lat potem już nie mógł nic się dowiedzieć, pisarz, który był w Rzymie i w Akwilei i na Wschodzie? Tak niewiadomość Rufina, jak milczenie tylu pism i pisarzy, którzy o arianizmie w owym czasie traktowali, byłoby zupełnie niezrozumiałe. Dlaczego by heretycy nie tryumfowali głośniej z upadku papieża? Współcześni Epifaniusz i Febadiusz opowiadają nam, jak arianie nie mogli dosyć nacieszyć się upadkiem Hozjusza, i jak go katolikom wytykali na oczy; a tymczasem ani słowa nie mówią, aby się cieszyć oni mieli z jakiegoś podpisu Liberiuszowego. Wszakże nawet Donatyści powoływali się na upadek Hozjusza, dowodząc, że Kościół rzymski splamił się jednością z takim człowiekiem (15), a przecież daleko by im dogodniej było wskazać na głowę tego Kościoła, gdyby w rzeczy samej na niej ciążyła wina herezji.
Sulpicjusz Severus przyjaciel św. Febadiusza, Marcina i Paulina, doskonale znający ówczesny stan rzeczy, pisze w swojej historii: “Liberiusz został wrócony z wygnania wskutek zaburzeń rzymskich”. O innej jakiej bądź przyczynie powrotu Liberiusza nie podaje nic ten historyk.
Inny znów, bliski bardzo owych czasów historyk, Sokrates (dzieje swoje zakończył na 439 r.) tak pisze o powrocie papieża: “Liberiusz z wygnania powrócił do swojej stolicy biskupiej, gdy lud uczynił zaburzenie i Feliksa wygnał; przeciwko woli swojej cesarz zgodził się na to”. Historyk nie tylko za przyczynę jedyną powrotu podaje zamieszanie w Rzymie, ale nadto wyraźnie dodaje, że na powrót ten zgodził się cesarz z niechęcią. Więc widocznie Liberiusz w swojej stałości złamanym nie był.
Jeszcze pewniejszym świadkiem jest Teodoret, jeden z najuczciwszych pisarzy pierwszej połowy piątego wieku. Uczony ten pisząc o powrocie Liberiusza nazywa go “sławnym zapaśnikiem prawdy” a pisząc o prośbach matron i ludu rzymskiego za papieżem dodaje nareszcie “i tak powrócił ów wielki Liberiusz”. Pytamy czy tak by mógł ten historyk opisywać powrót okupiony niegodną słabością?
W starych martyrologiach pomieszczono Liberiusza jako Świętego. Nawet u Koptów zachowała się jego pamięć w poszanowaniu. Greckie Menologium (to samo co nasze martyrologium) nazywa go “rycerzem prawdy”, który był od Konstancjusza wygnany, ale na prośby Rzymian powrócił. Jeszcze wyraźniej w Mensach (16) czytamy: “Konstancjusz zamierzył sobie rozerwać jedność między Liberiuszem i Atanazyrn, ale na próżno”. W życiu kościelnym nie widać więc nigdzie najmniejszego śladu upadku Liberiusza, pamięć jego owszem zachowana jako święta.
Więc przeciwko niemu kilka świadectw wątpliwych, lub widocznie popodrabianych, a za nim świadectwa nader wyraźne i niewątpliwej autentyczności.
Wyrok możemy zostawić każdemu czytelnikowi, bo nader on już łatwy do wyprowadzenia.
Ale na zakończenie dodamy jeszcze kilka uwag.
Lud rzymski przywiązany był bardzo do Liberiusza, powodem zaś tego przywiązania była głównie niechęć tego ludu, dla arianów i silna przeciwko nim opozycja papieża. Gdy papież wraca, Rzymianie przyjmują go z zapałem, a mogli dobrze wiedzieć, co się działo w Sirmium, bo tam ich byli posłowie. Gdyby papież wszedł w jakąkolwiek zgodę z arianami, zapał ten nie tylko byłby niewytłumaczony, ale byłby niemożliwy.
Po powrocie Liberiusza, Konstancjusz upiera się przy tym, aby obok Liberiusza rządził Kościołem Feliks. Konstancjusz więc widocznie zachowuje się względem Liberiusza wcale nie tak jakoby się zachowywał względem papieża, któryby przystał na jego żądania. Upór Konstancjusza na podtrzymywaniu Feliksa objaśnia się jedynie stałością Liberiusza.
Zresztą nigdzie nikt nie wspomina o żadnym odwołaniu ze strony Liberiusza. A jednak gdyby papież upadł, cały świat by o tym wiedział, i potrzeba by było później równie głośnego zreperowania winy; trzeba by było odwołania błędu. Gdy biskupi obradujący w Rimini upadli przez słabość, podobną zarzuconej Liberiuszowi, papież ten domagał się od nich wyraźnego i głośnego odwołania. Czyż podobna, aby miał siłę do podobnego wezwania, gdyby sam upadł poprzednio, a upadku swego odwołaniem nie poprawił; a jednak odwołania takiego najmniejszego nawet śladu nigdzie w dziejach nie ma.
A i samo zachowanie się biskupów ariańskich na soborze w Rimini pokazuje, że upadek Liberiusza jest bajką. Używano tam różnych intryg, gróźb, próśb i łez. Pisarze kościelni opowiadają nam o tym szeroko (17), a jednak nigdzie nie napotykamy wzmianki, aby się odwoływano tam do powagi jakiego podpisu papieskiego. Konstancjusz tak długo miałby na ten podpis wyczekiwać, tak mozolnie miał on być pozyskany, a właśnie gdzie najlepszy można by z niego zrobić użytek, nikt o nim nie wspomina! Czy to możliwe, gdyby rzeczywiście jaki w tym rodzaju podpis papieża miano w ręku? Milczenie więc zupełne w tym względzie Konstancjusza i biskupów ariańskich w Rimini, jednym jeszcze więcej jest dowodem niewinności Liberiusza.
Liberiusz i przed wygnaniem i po wygnaniu nieustraszonym przedstawia się w dziejach obrońcą wiary, i wówczas nawet kiedy po upadku biskupów w Rimini “świat jęknął z boleści i osłupienia, że się ariańskim obaczył”, on jeden pozostał niewzruszony przy prawdzie. I przeciwko takiemu papieżowi ciężką rzucono potwarz herezji! I że ją rzucono, to mniej jeszcze dziwi, bo było to w swoim czasie bardzo na rękę tym, którzy ją wymyślili; lecz, że potwarz ta do dzisiejszego dnia w przekonaniu niektórych uczonych żyła, to przypisać można tylko, albo naprzód powziętemu uprzedzeniu, albo niedostatecznemu rzeczy rozpatrzeniu i lekkomyślnemu powtarzaniu bajek historycznych. (c)
Ks. M. N.
Artykuł z czasopisma “Przegląd Katolicki”, 1870 r. Dnia 31 Marca, Warszawa, Nr 13, ss. 193-203. (Pisownię i słownictwo nieznacznie uwspółcześniono; przypisy literowe od red. Ultra montes).
Przypisy:
(1) W artykule tym korzystaliśmy z pracy G. Sznemana (d), pomieszczonej w listopadowym zeszycie roku 1868 niemieckiego czasopisma Der Katholik.
(2) Caillau, Collectio SS. Eccl. Patrum, t. XXVII, pag. 172, Fragm. IV.
(3) “Presbyteros urbis Romae… a latere meo ad Alexandriam ad supradictum Athanasium direxi, ut ad urbem Romam veniret: ut in praesenti id, quod ecclesiae disciplina extitit, in eum statueretur. Litteras etiam ad eumdem per supradictos presbyteros dedi, quibus continebatur, quod si non veniret, sciret se alienum esse ab Ecclesiae Romanae communione”.
(4) Caillau, t. XXVII, 174 et seq.
(5) N. 35 et seq.
(6) Regesta Pontificum, p. 930, n. CLI.
(7) Praelectiones historiae ecclesiasticae, ed. Rom. I, 265 seq.
(8) Conciliengeschichte I, 663 i nast.
(9) Hilarius Pictaviensis, geschildert in seinem Kampfe wider den Arianismus, s. 47 i 4.
(10) Są też w czterech tych podrobionych listach właściwości językowe, wcale nienapotykane w prawdziwych pismach Liberiusza. W 1-ym i 2-gim liście czytamy “Julius bonae memoriae episcopus”; Liberiusz tymczasem zawsze pisze: sanctae, felicis memoriae. Nigdy też nie używa seu w znaczeniu et, jak to kilka razy ma miejsce w onych czterech listach np.: “a communione mea sive Ecclesiae Romanae”; “cum universis episcopis orientalibus seu per universas provincias”; “legati mei seu episcopi”.
(11) “In hoc habetur detestabilis, quod Liberium Romanae urbis episcopum pro fide ad exilium pergentem, primus sollicitavit ac fregit et ad subscriptionem haereseos compulit”.
(12) Sabelianizm i arianizm zgadzają się w tym, że pojęcie jedności Bóstwa biorą za podstawę wyłączną swych doktryn, ale rozchodzą się w dwa wręcz przeciwne sobie kierunki, w pojmowaniu stosunku osobistości do istoty Bożej. Podług arianizmu, Bóg jeden jest zarazem jedną tylko osobą Boską, jest tylko Bogiem Ojcem, Syn Boży jest czymś pośrednim pomiędzy Bogiem Ojcem a światem, a jakkolwiek wysoko stoi On ponad światem, jednakże istotnie różnym jest od Boga Ojca, bo jest istotą w czasie stworzoną. Sabelianizm przeciw tej dualistycznej doktrynie stawia swoją panteistyczną. Przyznaje on trzy osoby współistotne, ale dla niego osoba każda jest tylko inną formą objawienia jednego Boga. Współistotność jest tu tożsamością osobową i dlatego błędem przeciwko prawdzie objawionej.
(13) Gdy Kościół na Soborze Nicejskim wiarę swą wypowiedział w wyznaniu współistotności Syna z Ojcem (homousios), a półarianie przyznawali, że Syn podobny (homoiusios) Ojcu, zawziętsi arianie utrzymywali, że Syn nie tylko co do istoty jest różnym od Ojca, ale nawet niepodobny (anomojos, stąd nazwa ich Anomei) co do istoty i we wszystkim.
(14) Sobór w Rimini odbył się 359 r. Ariańscy biskupi byli tam ekskomunikowani, ale Konstancjusz przyjął bardzo źle wysłańców soboru i przetrzymał ich u siebie tak długo, dopóki ci nie podpisali wyznania, w którym powiedziano jedynie, że Syn równy Ojcu i nie odwołali wszystkiego co na soborze było uchwalone. Nie lepiej trzymali i pozostali w Rimini biskupi zagrożeni, że będą dopóty w Rimini zatrzymani, dopóki nie podpiszą tej samej formuły, jaką podpisali ich posłowie, ustąpili po długim wahaniu. Ci to właśnie później żałując swego postępku, byli do jedności Kościoła przez Liberiusza przyjęci.
(15) Hozjusz przed śmiercią uroczyście odwołał wymuszone na nim w Sirmium wyznanie półariańskiej wiary.
(16) Menses są to księgi kościelne Greków, zawierające na każdy dzień officia świętych z odpowiednimi lekcjami i hymnami.
(17) Oprócz Fragmentów św. Hilarego mówi o tym przedmiocie św. Atanazy w dziele De synodis, św. Hieronim w piśmie przeciwko Lucyperianom, tudzież historycy kościelni: Rufin, Sulpicjus Severus, Sokrates, Sozomenus, i Teodoret.
(a) “półariańskie” = “semiariańskie”.
(b) Zob. Abp Ignacy Hołowiński, Mistrzowie słowa. Święty Ambroży.
(c) Por. Dissertationes selectae in Historiam ecclesiasticam. Auctore Bernardo Jungmann, Eccles. Cathedr. Brugens. Canon. hon., Philos. et S. Theolog. Doct., ac Profess. ord. Hist. eccl. et Patrol. in Universitate cath. Lovaniensi. Tomus II. MDCCCLXXXI (1881). Ratisbonae, Neo-Eboraci & Cincinnati. Sumptibus, chartis et typis Friderici Pustet, S. SEDIS APOSTOLICAE TYPOGRAPHI, ss. 3-84. (Dissertatio sexta. De Arianismi fatis ac de supposito lapsu Liberii R. P.).
(d) Gerhard Schneemann SI.
© Ultra montes (www.ultramontes.pl)
Kraków 2005
*************
Święty Liberiusz, Papież (*)
ABP ROMUALD JAŁBRZYKOWSKI
Liberiusz Marcelin papież, święty, syn Augusta, pochodził ze znakomitej rodziny. Objął rządy Kościołem po papieżu Juliuszu I w r. 352, w czasie najzażartszych napaści Arianów na św. Atanazego. Starali się też ci heretycy wszelkimi siłami, żeby nowy Papież potępił Atanazego; Liberiusz otrzymał jednocześnie pismo 24 biskupów w obronie św. Atanazego. Arianie używają podstępu, puszczają w obieg podrobiony list Liberiusza “Studens paci”, który jakoby oskarża Atanazego. Podstęp zostaje wykryty. Wówczas Arianie oskarżają przed Papieżem Atanazego, że nie słucha rozkazów cesarza Konstancjusza. Liberiusz żąda od cesarza zwołania synodu, który się odbył w Arles w r. 353. Uczestniczyli przeważnie biskupi ariańscy. Orzeczono potępienie na św. Atanazego, do podpisania tego orzeczenia był przymuszony nawet legat papieski, Wincenty z Kapui. Nie uległ przymusowi tylko św. Paulin z Trewiru; bronił św. Atanazego; za to został wysłany na wygnanie do Frygii. Taki sam był skutek nowego synodu, który się odbył w Mediolanie na żądanie Papieża w r. 355 wobec delegatów papieskich – Lucypera, biskupa z Cagliari, kapłana Pankracego i diakona Hilarego, a nadto biskupa Euzebiusza z Wercelli i Fortunacjana z Akwilei. Cesarz Konstancjusz pod przymusem przynaglał obecnych do podpisania potępienia na Atanazego. Delegaci papiescy mężnie się temu oparli, za co zostali wysłani na wygnanie do różnych miejsc. Ten sam los spotkał wielu innych w państwie Konstancjusza, którzy podpisu swego dać nie chcieli. Papieża chciał cesarz do tego zjednać darami, posłanymi przez Euzebiusza. Liberiusz odsyła je cesarzowi, śmiało mówi prawdę w oczy cesarzowi, i za to dostaje się na wygnanie do Berei w Tracji w 355 r. Ten sam los spotkał św. Hilarego z Poitiers, Rodana z Tuluzy i Hozjusza z Korduby. Partia ariańska wybiera na papieża Feliksa diakona. Po dwóch latach Konstancjusz pozwolił powrócić z wygnania Liberiuszowi na skutek instancji matron rzymskich (1). Konstancjusz z biskupami ariańskimi Ursacjuszem, Walensem i innymi odbywa synod w Sirmium w r. 357 – Sirmeński II. W r. 358 Anomejczycy odprawiają synod w Antiochii, a semiarianie w Ancyrze. Jedni i drudzy posyłają swe wyznanie wiary do Konstancjusza. Pierwsi przybyli delegaci Anomejczyków, cesarz przyjął ich formułę wyznania, lecz delegaci z Ancyry przekonali go na korzyść swej formuły semiariańskiej, a Anomejczycy skazani zostali na wygnanie. W r. 358 cesarz polecił odbyć trzeci synod sirmeński wobec delegatów z Ancyry. Zdaniem Sozomena (Hist. Eccl., IV, 15) wtedy miał być wezwany z Berei Liberiusz i zmuszony do podpisania potępienia wyrazu homousios. Inni historycy o tym nie mówią. Wiarogodność słów Sozomena pod tym względem wątpliwa. Gdyby nawet Liberiusz podpisał trzecią formułę sirmieńską, to jeszcze by nie było to błędem w rzeczach wiary, gdyż formuła ta zawiera potępienie błędów Pawła z Samosaty, Fotyna i Anomejczyków. O wyrazie “homousios” nie ma tam mowy. Zresztą, co by znaczyła protestacja Liberiusza dołączona, podług Sozomena, do formuły sirmieńskiej? Nadto przeciwko wiarogodności opowiadania Sozomena, świadczy to, że Liberiusz wrócił do Rzymu już w 357 r., a więc od r. 358 w Berei nie był, biskupi z synodu w Rimini w r. 359 w liście do cesarza na podpis Liberiusza wcale się nie powołują; historycy współcześni odzywają się z największym uznaniem o Liberiuszu. Z tego wszystkiego można śmiało wnioskować, że opowiadanie to Sozomena, jako też wzmianki podobne w dziełach św. Hilarego, św. Hieronima są wtrętami przez heretyków wtrąconymi. Po śmierci Konstancjusza rozpoczęły się spokojniejsze czasy dla Kościoła i Liberiusza, który rządził do 23 września 366 r. Zmarł w opinii świętości. Pod koniec życia zbudował bazylikę “Maria Maggiore”. (2)
X. R. J.
Artykuł z: “Podręczna Encyklopedia Kościelna” opr. pod kierunkiem ks. ks. Stan. Galla, Jana Niedzielskiego, Henr. Przezdzieckiego, Czesł. Sokołowskiego, Ant. Szlagowskiego, Jerzego Gautier i redaktora ks. Zygmunta Chełmickiego. K.–L. Tom XXIII–XXIV. Warszawa 1911, ss. 326-327. (Pisownię i słownictwo nieznacznie uwspółcześniono).
Przypisy:
(1) Por. Theodoretus, Hist. Eccl., II, 15-17; Socrates, Hist. Eccl., II, 37; Sulpitius Sever., Hist. S., II, 39.
(2) Por. Liber Pontificalis, I, 27; Jaffe, Regesta pontif. Romanorum, I?, 32; Savio, La quaestione di papa Liberio, Roma 1907; Hefele, Conciliengeschichte, § 81; H. G. Wouters, Historiae Eccles. Comp., Lovanii 1858, ed. 3, t. I, p. 213-229; Rohrbacher, Histoire Universelle de l’Egllise Catholique, Paris 1883, t. III, p. 145-228; Józef Kard. Hergenröther, Historia Powszechna Kościoła Katolickiego, T. II, Warszawa 1901, str. 174-190.
(*) Por. Bp Michał Nowodworski, Papież Liberiusz. (Przyp. red. Ultra montes).
© Ultra montes (www.ultramontes.pl)
Kraków 2006
Medytować… to słuchać [cz.1]
Obsculta, czyli słuchaj. Tym słowem św. Benedykt rozpoczyna pisać swoją regułę do mnichów. Słuchaj synu nauk Mistrza i nakłoń ku nim ucho swego serca. To słuchanie jest ważne nie tylko w tradycji monastycznej. To fundament życia duchowego i warunek postępu w nim. Ono wskazuje na nastawienie serca, na zdolność człowieka do spojrzenia poza własny umysł, poza własne myślenie, poza własne wyobrażenia i oczekiwania. Słuchanie to zrezygnowanie z ukierunkowania na siebie, a spojrzenie na Mistrza i Jego naukę. To spojrzenie na Tego, do którego zwracamy się z wezwaniem Panie Jezu Chryste Synu Boży, zmiłuj się nade mną grzesznikiem.
Praktykując medytację chrześcijańska musimy mieć na uwadze owo słuchanie, czyli zwrócenie ucha swego serca na Pana, przed Którym stajemy. Nie znaczy to, że mamy poprzez to czekać na jakiś głos czy słowo od Boga. Chodzi o naszą wewnętrzną postawę. Słuchać w medytacji znaczy przede wszystkim to, że mamy słuchać czy jesteśmy obecni. To jest podstawowy warunek tej modlitwy. Medytując możemy bowiem odpłynąć gdzieś myślami czy nawet wzrokiem i już nie będziemy całym sobą zatopieni w modlitwie. Słuchanie utrzymuje nas w uważności i przytomności umysłu podczas medytacji. Sprawia, że nie będziemy błądzić myślami tu i tam. Ono koncentruje naszą uwagę na świętej formule, która nieustannie wybrzmiewa. Medytacja ma wtedy tylko sens, kiedy będziemy podczas niej przytomni i w pełni świadomi tego, co się dokonuje. Nie możemy przecież funkcjonować inaczej. Aby być w pełni życia nie możemy być oderwani od teraźniejszej chwili. Ona sprawia to, że jesteśmy w życiu. Nie możemy trwać w przeszłości, bo jej już nie ma. Jak również nie możemy być w przyszłości, bo jej jeszcze nie ma. Nie możemy być obecni tu i tam. Możemy być obecni tylko tu i teraz, w teraźniejszej chwili.
Tym, co przypomina nam o chwili obecnej to oddech. Spoglądając na niego jesteśmy w pełni zanurzeni w obecnej chwili. Wdech, wydech, wdech, wydech. One nieustannie trwają. Podobnie również ma trwać nasza modlitwa, nasza święta formuła, w której przyzywany jest sam Bóg. Nie chcielibyśmy przecież, aby podczas zwracania się do Boga, nasz umysł o tym nie myślał, a kierował swoją uwagą na sprawy innego rodzaju.
Trwanie w nieustannej formule pozwoli nam znacznie więcej słuchać niż mówić. Taka modlitwa zwraca uwagę nie na nas, ale na Tego, do Którego się zwracamy.
Taką modlitwą możemy wtedy kształtować nasze serca, upodabniać je do serca Jezusa. Ewagriusz z Pontu powiedział, że „walcz, by w czasie modlitwy swój umysł zachować głuchym i niemym, a będziesz mógł się modlić”. Czy to oznacza, że mamy umysł zachować głuchym i niemym? Mamy zaprzestać słuchać? Musimy być głusi na pojawiające się myśli, wyobrażenia, wspomnienia. Czyli z drugiej strony mamy jednak słuchać czy jeszcze trwamy na modlitwie czy też odpłynęliśmy gdzieś w nieznaną przestrzeń. Ewagriusz bowiem wiedział, że w czasie modlitwy umysł ze swej natury łatwo daje się zawładnąć przez pamięć. „Kiedy się modlisz, pamięć podsuwa ci obrazy rzeczy minionych bądź nowe troski, albo też postać tego, kto cię skrzywdził”. Umysł nie lubi pustki. On musi nieustannie coś rozważać. Pamięć przechowuje wszystko, co nas spotkało. Dlatego może podsuwać nam to, co się wydarzyło. Te obrazy będą tym skuteczniej odwodzić nas od modlitwy, im bardziej będziemy dawać im posłuch, im bardziej będziemy w nie wchodzić. Dotyczy to zwłaszcza spraw, które są naznaczone dużym ładunkiem emocjonalnym, z którymi czujemy się mocno związani, które dobrze pamiętamy. Kiedy to, co przeżyliśmy jest nam bardzo bliskie wtedy łatwo dać się zanurzyć w „medytacji” nad tym wydarzeniem, a nie w medytacji, którą planowaliśmy, medytacji Imienia Jezus. Podobnie rzecz się ma z przyszłymi troskami. Przyszłości nie znamy i to może wywoływać pewien niepokój serca. Pamięć bez problemu będzie nam podsuwać możliwe rozwoje wydarzeń, alternatywne rozwiązania. Łatwo jest poddać się wirowi planowania, rozstrzygania. Jednak w medytacji chrześcijańskiej nie da się robić dwóch rzeczy na raz. Medytacja nie do tego ma prowadzić. Ona ma nas skierować na spotkanie ze Stwórcą, Zbawcą, Panem.
Na te rzeczy, które podsuwa nam pamięć mamy właśnie być głusi. Nie należy dawać im posłuchu, pokarmu w postaci naszego rozmyślania, zastanawiania się, roztrząsania tych zagadnień. Jeżeli uda nam się to czynić, to powoli będziemy w stanie wyrabiać w sobie umiejętność uważności podczas medytacji. To sprawi, że taka modlitwa wzmocni siłę umysłu. Nasza koncentracja będzie wtedy dokładniejsza. To będzie nas stopniowo prowadzić do rzeczywistego spotkania z Panem.
Na ile uda nam się opanować sztukę, o której pisze Ewagriusz? Na ile zachowamy umysł głuchym i niemym w czasie modlitwy? Trudno odpowiedzieć na to pytanie. Nie jest to zadanie, które możemy wykonać raz i zdobędziemy w ten sposób już tę umiejętność. To zadanie będzie trwało nieustannie, dopóki będziemy trwać w nieustannej modlitwie. Jednak, jak pisze św. Maksym Wyznawca: „Szczęśliwy umysł, który wzniósł się ponad wszystkie rzeczy i nieustannie cieszy się Bożym pięknem”. To wznoszenie się ponad wszystkie rzeczy umysłu jest właśnie byciem przez niego głuchym na nie. Jak widać, doprowadzi to do szczęścia umysłu, gdyż wtedy nie będzie przeszkody, by cieszyć się medytacją, medytacją Bożego piękna, Bożej miłości.
Św. Benedykt kończy swoją Regułę dla mnichów słowem osiągniesz. Wiążąc to więc z pierwszym słowem Reguły mamy: Słuchaj… a osiągniesz! Ta swoista klamra, łącząca początek i koniec Reguły, daje nam ważną wskazówkę nie tylko w medytacji chrześcijańskiej, ale również w życiu duchowym. To ukazanie owocu słuchania Mistrza, to owoc kształtowania swego serca, poprzez nakłonienia jego ucha na nauki Mistrza. To jest w końcu jakby odpowiedź Mistrza na wezwanie kierowane do Niego w postaci świętej formuły Panie Jezu Chryste Synu Boży, zmiłuj się nade mną grzesznikiem. Odpowiedź, która jest dla nas Dobrą Nowiną, która jest zapowiedzią, że nieustanna modlitwa przerodzi się w nieustanne radowanie się Bożym pięknem i Bożą miłością.
Brunon Koniecko OSB
http://ps-po.pl/2015/08/26/medytowac-to-sluchac/
*************
Medytować… to słuchać [cz.2]
Na początku Reguły św. Benedykta jest wezwanie do słuchania. Czego mnich ma słuchać? Napomnienia łaskawego ojca przyjmuj chętnie i wypełniaj skutecznie, abyś przez trud posłuszeństwa powrócił do Tego, od którego odszedłeś przez gnuśność nieposłuszeństwa /Prolog 1-2/. Zalecenie to możemy zastosować nie tylko do życia mniszego, ale również do życia każdego z nas. Ojcem, o którym Benedykt tutaj mówi jest przecież sam Chrystus. Jego napomnienia mają nam pomóc w zbliżaniu się do Niego.
W języku łacińskim posłuszeństwo to obœdientia. Natomiast czasownik być posłusznym to obœdire. Może to jednak też znaczyć słuchać (kogoś czy czegoś), działać zgodnie z wolą czy nawet rozkazem kogoś, iść za czyjąś radą. Słuchanie zatem łączy się z posłuszeństwem. Odnosząc to do praktyki medytacji mamy wyraźną wskazówkę postępowania. Stojąc przed Panem na medytacji, nie możemy poprzestać tylko na słuchaniu Pana, „wysłuchaniu co On ma do powiedzenia”, należy być jeszcze posłusznym usłyszanemu słowu. W powyższym zdaniu z Reguły jest bowiem wspomniane nasze nieposłuszeństwo. My zaś je wypowiadamy w formule podczas medytacji, gdy uznajemy siebie grzesznikiem. Jest to przyznanie się do tego, że odeszliśmy od napomnień Pana. To przyznanie się do własnego błędu, niewierności, kierowania się własną wolą. To przyznanie się do tego, że Chrystus nie był naszym Panem. Jednak medytujący nie poprzestaje na tym. On idzie dalej. Chce zmienić swoją sytuację. Pragnie wejścia na drogę powrotną – zmiłuj się nade mną. Te słowa wyrażają w nas chęć powierzenia się naszemu Panu, pełnieniu Jego woli, a nie swojej. Dlatego do medytującego można zastosować słowa św. Benedykta z początku Reguły: Do ciebie więc kieruję teraz moje słowa, kimkolwiek jesteś ty, co wyrzekasz się własnych chęci, a chcąc służyć pod rozkazami Chrystusa Pana, prawdziwego Króla, przywdziewasz potężną i świętą zbroję posłuszeństwa /Prolog 3/. Praktykujący medytację chrześcijańską pragnie służyć pod rozkazami prawdziwego Króla i Pana – Chrystusa. Posłuszeństwo ma być tą potężną i świętą zbroją, która będzie jego chronić przed różnymi atakami nieprzyjaciela. To posłuszeństwo nie może być jednorazowe, okazjonalne czy dostosowane do moich warunków. Ono powinno trwać nieustannie, podobnie jak modlitwa nieustanna… Wspomina o tym św. Benedykt, pisząc dalej w prologu: Posługując się dobrem, jakie w nas złożył, powinniśmy zatem zawsze być Mu posłuszni /Prolog 6/.
Postępując w ten sposób będziemy wzrastać na drodze rozwoju duchowego i medytacja będzie owocować w naszym życiu.
Z powyższego zdania Reguły wynika jeszcze jedna nauka dla każdego z nas. Posługując się dobrem, jakie w nas złożył… Bóg złożył w człowieku dobro. Co więcej, sam człowiek jest dobry, bo „Bóg widział, że wszystko, co uczynił, było bardzo dobre” (Rdz 1,31). Człowiek został zatem przez Boga obdarowany. „Jako dobrzy szafarze różnorakiej łaski Bożej służcie sobie nawzajem tym darem, jaki każdy otrzymał” (1 P 4,13). Każdy ma w sobie jakiś dar, jakieś dobro. Problem może być jedynie w znalezieniu tego dobra, tego daru. Medytujący jest już obdarowany, zanim jeszcze rozpoczął medytować. Praktyka ma tylko wydobyć na powierzchnię, jak wielkie to dobro i jaki dar każdy z nas otrzymał. Owo obdarowanie to odkrycie, że jestem umiłowanym dzieckiem Boga. To odkrycie swoich możliwości, swoich zdolności. To zobaczenie, do czego Bóg mnie wzywa, czego ode mnie oczekuje. To słuchanie… Słuchanie Bożego głosu. Słuchanie sposobu, w jaki mam Jemu służyć. To słuchanie, aby być coraz bardziej Jemu posłusznym, aby coraz bardziej pełnić Jego wolę, aby być coraz bliżej mojego Pana i Króla.
Dlatego, idąc za św. Benedyktem, możemy razem z nim wołać: „Otwórzmy nasze oczy na przebóstwiające światło, a nasze uszy na głos Boży, który nas codziennie napomina wołając: Obyście usłyszeli dzisiaj głos Jego: nie zatwardzajcie serc waszych (Ps 96,8) /Prolog 9-10/. Słowa te ładnie wpisują się w postawę medytującego. Ten, kto prawdziwie podejmuje praktykę, będzie całym sobą kierował się w stronę Pana, wyczekując Jego słowa. Słowo to zaś napomina nas – nie zatwardzajcie serc waszych. Autentycznie medytujący wie, że jego serce nie jest doskonałe. On wie, że jest grzesznikiem, dlatego woła – zmiłuj się nade mną. Ta nasza niedoskonałość może być stopniowo przezwyciężana, w miarę postępowania na drodze medytacji, podczas której otwieramy nasze uszy na głos Boży. Pięknie to wyraża jeden z apoftegmatów: „Ktoś zapytał opata Pojmena o zatwardziałość serca. Starzec odpowiedział: Woda z natury jest miękka, a kamień twardy. Gdy jednak woda bez przerwy pada na kamień, wydrąży go. Tak samo słowo Boże jest delikatne i łagodne, a nasze serca twarde. Kto jednak często słucha słowa Bożego i rozważa je, wówczas bojaźni Bożej przygotowuje miejsce w sercu, tak że może ona wejść”.
To porównanie serca do kamienia możemy przenieść na medytację chrześcijańską. Właśnie praktyka, którą codziennie podejmujemy jest tą wodą, która będzie każdego dnia spadała na nasze serce, na naszą duszę. To nieustanne podanie wody jest przecież naszą nieustanna modlitwą, jest ciągłym wołaniem Panie Jezu Chryste Synu Boży, zmiłuj się nade mną grzesznikiem. Jeżeli będziemy w tym trwać, to w końcu nasze serce zacznie mięknąć i stawać się bliższe sercu Pana i Króla. Jeżeli nie ustaniemy w praktyce, słuchając tego, co ma nam do powiedzenia sam Bóg, to będziemy rzeczywiście nie zatwardzali serc, to będziemy widzieć dobro, jakie jest w nas złożone i będziemy potrafili tym dobrem dzielić się z innymi.
Brunon Koniecko OSB
http://ps-po.pl/2015/09/07/medytowac-to-sluchac-cz-2/
***********
Medytować… to słuchać [cz.3]
Bardzo interesujące jest połączenie słuchania głosu Bożego z widzeniem światła. Światłem, o którym pisze św. Benedykt jest w konsekwencji sam Chrystus. W tle widać teologię św. Jana: „Ja jestem światłością świata. Kto idzie za Mną, nie będzie chodził w ciemności, lecz będzie miał światło życia” /J 8, 12/. Jednocześnie Chrystus jest też Słowem, Słowem, które było na początku u Boga i przez Nie wszystko się stało, a bez Niego nic się nie stało, co się stało /por. J 1,1-3/. Jest to słowo, na które mamy nastawiać ucho naszego serca. To słowo jest dla nas światłem, które ma oświecać naszą drogę do Pana.
Manifestacja światła pojawiła się podczas Przemienienia Pańskiego. Co więcej, w wydarzeniu tym występuje podwójny motyw – widzenia światła Bożego i słuchania głosu Boga. „Tam przemienił się wobec nich: twarz Jego zajaśniała jak słońce, odzienie zaś stało się białe jak światło. (…) Gdy on /Piotr/ jeszcze mówił, oto obłok świetlany osłonił ich, a z obłoku odezwał się głos: «To jest mój Syn umiłowany, w którym mam upodobanie, Jego słuchajcie!» Uczniowie, słysząc to, upadli na twarz i bardzo się zlękli” (Mt 17, 2.5-6). Słowa św. Benedykta z prologu dobrze wpisują się w tę teofanię Boga na Taborze. Chrystus jawi się tutaj jako światłość prawdziwa, która oświeca każdego człowieka, gdy na świat przychodzi /por. J 1, 9/. W Nim było życie, a życie było światłością ludzi /por. J 1,4/. Jeżeli więc Bóg Ojciec skierował do uczniów Chrystusa wezwanie Jego słuchajcie to ono ma na celu nam wskazać, że słuchając Syna Bożego ostatecznie będziemy mieli życie. A medytacja ma nas do tego życia zbliżać, a nie oddalać.
To oddalenie może wystąpić wtedy, gdy będziemy czekać na jakieś „oświecenie”, na jakieś specjalne światło. Jeżeli medytacja ma być tylko sposobem na zdobycie owego oświecenia to jest to zaprzeczeniem jej istoty.
W prologu Ewangelii św. Jana jest wskazanie, że istnieje światłość prawdziwa, która oświeca każdego człowieka, gdy na świat przychodzi /por. J 1, 9/. To dokładnie koresponduje ze słowami św. Benedykta z prologu Reguły, mówiące o dobru, jakie jest w nas złożone. Tak, jak człowiek został już przez Boga obdarowany na początku swego istnienia, podobnie został już on oświecony, gdy zaistniał. Medytacja ma tylko pomóc każdemu z nas na odkrycie tego oświecenia, na zobaczenie, skąd wyszliśmy i dokąd zmierzamy. Podczas medytacji nie odkryjemy nowych, nieznanych nikomu prawd wiary. One są niezmienne. Możemy jednak odkryć to, co dla nas będzie istotne, możemy odkryć sens swojego życia, możemy zobaczyć swoje miejsce w planie Bożym, możemy odkryć drogę, którą dojdziemy do naszego Pana.
Zdanie z Przemienienia Pańskiego: To jest mój Syn umiłowany, w którym mam upodobanie pojawia się jeszcze nieco wcześniej, w momencie chrztu Chrystusa. Chrzest był w Kościele rozumiany jako moment oświecenia światłem Pana. Według autora Listu do Hebrajczyków, chrzest to moment naszego oświecenia, dzięki któremu można zakosztować daru niebieskiego, ale i wspaniałości słowa Bożego /por. Hbr 6, 2.4-5/. To oświecenie ma nas prowadzić do coraz lepszego poznawania Pana, do coraz lepszego rozumienia Jego słowa, do kosztowania owego daru niebieskiego, a więc również do właściwego wykorzystania darów, którymi Bóg nas obdarzył.
Dobrym komentarzem do tego objawienia, dokonującego się w świetle i słowie, są słowa Orygenesa: „Jest to zdrowa nauka, że człowiek sam nie może być prawdziwym mistrzem cnoty. /Ten, który uczy człowieka mądrości/, jak podają psalmy, to nie kto inny tylko sam Bóg. Bóg poucza wtedy, gdy przenika światłem duszę uczącego się, a jego ducha rozjaśnia swoimi słowami. Nawet jeśli pouczają nas ludzie sprawiedliwi, to i wtedy działa Pan, który uczy nas za ich pośrednictwem. Już wgląd w siebie i otwarcie serca na przyjęcie nauki Bożej dokonuje się dzięki łasce”. Orygenes wskazuje w tym fragmencie na istotny element życia duchowego. Nic w nim nie dzieje się bez udziału łaski Bożej. Człowiek nie może uczynić sam siebie doskonałym. Jest to owoc jego współpracy z łaską Bożą. „Już wgląd w siebie i otwarcie serca na przyjęcie nauki Bożej dokonuje się dzięki łasce”. Jakże to koresponduje ze słowami św. Benedykta z prologu Reguły: Przede wszystkim, gdy coś dobrego zamierzasz uczynić, módl się najpierw gorąco, aby On sam to do końca doprowadził /Prolog 4/.
Dlaczego Patron Europy zaleca prośbę do Pana o pomoc w realizacji jakiegokolwiek dzieła? Gdyż „beze Mnie nic nie możecie uczynić” powiedział Pan (J 15,6). Każde dobro, jakie czynimy nie pochodzi w całości od nas. Jest wielka pokusa podczas medytacji, że podejmując praktykę, zyskujemy sobie coś lub coś sprawiamy. Medytacja nie jest narzędziem, które sprawia to, co chcemy. Już samo podjęcie praktyki jest owocem łaski Bożej. Jest to nasza odpowiedź na zaproszenie Boga, które wzywa nas do komunii z Sobą. Ta odpowiedź to z kolei nasze wołanie do Pana, aby On sam do końca doprowadził to dobro, które pragniemy uczynić. Jeżeli nasza modlitwa będzie gorąca, jak zaleca św. Benedykt, a prośba zgodna z wolą Bożą, to wtedy praktyka przyniesie spodziewany owoc.
Wydarzenie Przemienienia Pana wywołało w uczniach strach, „bardzo się zlękli”. Jest to jakaś reakcja człowieka na to, co dla niego niezrozumiałe, tajemnicze, a zarazem jakby będące ponad nim.
To coś, nad czym człowiek nie za bardzo może zapanować, to coś, czego nie może ogarnąć. Przemienienie na górze Tabor było wydarzeniem, w którym przemówił sam Bóg, a więc dokonało objawienie się świętości; świętości, do której człowiek nie ma dostępu. To było dotknięcie czegoś misteryjnego, niezgłębionego. Nic dziwnego, że wywołało ono taką, a nie inną reakcję uczniów. Widać tutaj było dystans pomiędzy uczniami a czymś, co ich zdecydowanie przekracza. To było spotkanie z czymś nieoczekiwanym i różnym, czymś, co nie tylko wzbudziło strach, ale w pewnym sensie i podziw, fascynację. To dało zachętę by przy tym trwać i to zgłębiać. Wyrazem tego była chęć pozostania uczniów na tej górze Przemienienia, wyrażona w słowach Piotra: „Panie, dobrze, że tu jesteśmy” (Mt 17,4). Dobrze, że tu jesteśmy, ponieważ tu jest światłość, a więc tu jest Bóg, tu jest Pan, tu jest świętość.
Medytacja ma też dla nas stać się podobnym miejscem objawienia się światła, objawienia się świętości Boga. Ma to być miejsce, gdzie będziemy dotykać niejako owej świętości. Dzięki temu nasza praktyka będzie przyczyniała się do naszego wzrostu duchowego, do wzrostu naszej wiary i miłości. Medytacja ma być właśnie czasem i miejscem, gdzie będzie nam dobrze, gdzie będziemy czuli się u siebie. To poczucie, że jest nam dobrze, to przekonanie, że medytacja jest naszą modlitwą, naszą rozmową z Bogiem, spotkaniem z Nim, naszym naturalnym, a nie sztucznym czy wymuszonym wołaniem do Niego.
Medytacja ma być także miejscem, gdzie będziemy przeżywać obecność Boga, gdzie będziemy przebywać w Jego świetle. Medytacja chrześcijańska ma nas do tej światłości, a zarazem świętości przybliżać. Dzięki podejmowanej praktyce mamy krok po kroku wchodzić w to misterium, w tę tajemnicę wiary, w tę „światłość niedostępną” (1 Tm 6,16). Ma to być nasza droga do tej światłości, droga, po której nie zbłądzimy, ale na pewno dojdziemy do Pana. A jeżeli na tej drodze spotka nas coś, co wywoła strach, przerażenie, zwątpienie, to Pan uczyni w stosunku do nas to, co uczynił w stosunku do uczniów, podczas swojego przemienienia: „Jezus zbliżył się do nich, dotknął ich i rzekł: Wstańcie, nie lękajcie się!” (Mt 17,7).
Medytacja chrześcijańska ma być w końcu swoistą górą, na której dokona się nasze przemienienie. Co więcej medytacja sama ma się stać naszym przemienieniem. Za jej sprawą ma się dokonywać przemiana naszego serca, naszych myśli, naszego życia. To przemienienie ma nas prowadzić do tego, że będziemy słuchać Tego, przed Kim stajemy. Wtedy wypełnimy zalecenie otrzymane na górze przemienienia: Jego słuchajcie!
Brunon Koniecko OSB
http://ps-po.pl/2015/09/23/medytowac-to-sluchac-cz-3/
*********
Owoce medytacji [cz.1]
To, co „dzieje” się w czasie naszej medytacji, nie ma wielkiego znaczenia. Często — w zasadzie zwykle — nie dzieje się nic. Można to porównać do długiego lotu samolotem: wyglądając przez okno, nie widzisz przeważnie nic prócz chmur i niebieskiego nieba. Czasami, gdy trochę trzęsie, zapinasz pas i pokładasz ufność w pilocie. Innym razem patrzysz na piękny poranek, wspaniały zachód słońca czy oszałamiającą grę świateł. Naprawdę jednak liczy się fakt, że lecisz dalej do celu twej podróży. Niezależnie od tego, czy jest pięknie, czy męczą cię turbulencje, nie przychodzi ci do głowy, by poprosić pilota o wyłączenie silników.
W medytacji nie chodzi o to, by przenieść się w odmienne stany świadomości i ujrzeć czy doświadczyć czegoś nadnaturalnego. Chodzi tu o coraz głębsze wejście w codzienność i poprzez to odkrycie jej absolutnej niezwykłości, obecności w niej Boga, faktu, że codzienność jest przeniknięta cudownością.
W miarę jak wzrastasz w dyscyplinie dwóch okresów codziennych medytacji, odkrywasz, że ich regularność staje się ważna dla utrzymania równowagi i spokoju całego dnia. Gdy nie dopełnisz obowiązku jednej z medytacji, poczujesz brak czegoś ważnego. Nawet wtedy, gdy okresy twej medytacji są pełne niepokoju i rozproszeń, pozostaje ona ciągle najważniejszym wydarzeniem dnia. Żyjesz codziennie jak uczeń poprzez podążanie za prostą dyscypliną.
Laurence Freeman OSB – nowicjat odbył pod kierunkiem ojca Johna Maina OSB i wraz z nim założył pierwsze Centrum Medytacji Chrześcijańskiej (The Christian Meditation Centre) w Londynie.
http://ps-po.pl/2014/04/23/owoce-medytacji-cz-1/
**********
Co robisz, siedząc w milczeniu i nic nie robiąc?
Jak to już wiemy, gdy zaczynamy medytować i wkomponowywać modlitwę w strukturę swojego życia, to pójście za pierwszym podmuchem entuzjazmu duchowego może być dosyć ,,zabawne”. Ale gdy przyjdzie nam powracać do praktyki medytacji dzień po dniu i uczyć się siedzieć w nieruchomej postawie, w pogłębiającej się ciszy i otwartości, wtedy szybko odkrywamy, że wymaga to z naszej strony coraz więcej miłości, a nie tylko entuzjazmu.
Gdy ktoś was zobaczy, będzie pytał: ,,Co robisz, siedząc w milczeniu i nic nie robiąc?”.
Prawie wszystkie wartości uznawane przez dzisiejsze społeczeństwo przemawiają przeciw temu aktowi wiary, podczas którego zamykamy swoje oczy na to, co widzialne i otwieramy je na rzeczywistość niewidzialną. W Liście do Hebrajczyków czytamy:
,,(…) biegnijmy wytrwale w wyznaczonych nam zawodach. Patrzmy na Jezusa, który nam w wierze przewodzi i ją wydoskonala” ( Hbr 12, 1 -2 ).
John Main OSB
http://ps-po.pl/2014/09/24/co-robisz-siedzac-w-milczeniu-i-nic-nie-robiac/
**********
Smutek egzystencji
Kolejny poziom świadomości jest jak zderzenie czołowe z ceglanym murem. Autor Obłoku niewiedzy pisze o nim, jako o „nagiej świadomości samego siebie”. To tak jakbyśmy właśnie wpadli we własne ego i samoświadomość. Nie jest to ani złe, ani dobre; to jeszcze jedna blokada i nie pokonamy jej o własnych siłach. Jak czytamy dalej w Obłoku niewiedzy, jest to miejsce, w którym doświadczamy „smutku egzystencji”.
To piękna myśl. Nie jest to równoznaczne z depresją, bo ów smutek egzystencji jest uświadomieniem sobie, że to własne ego zawsze stoi na drodze naszego pełnego otwarcia, pełnej obecności. Ego oznacza tu naszą niemożność zupełnego oddania się innej osobie, czy Bogu. Jest więc ono jak kula u nogi, która nie pozwala nam biec ze wszystkich sił. To jest owo trochę siebie, trochę wątpliwości, które zatrzymujemy dla siebie, nawet w związkach najbardziej pełnych miłości. Co możemy zrobić, gdy staniemy oko w oko z tą świadomością nas samych?
Minęło już wiele czasu i nauczyliśmy się powtarzać mantrę z wiarą i z większą prostotą nawet w obliczu rozproszeń. Mimo ich nieustannej obecności udaje nam się mówić ją z mniejszym wysiłkiem i bardziej się w nią wsłuchiwać. Poznaliśmy dyscyplinę mantry i właśnie ona uwalnia od ego. Celem każdej dyscypliny jest doprowadzenie nas do wolności. Wszystko, co możemy zrobić, to czekać, być obecnym, wiernie wyczekiwać łaski. Aż pewnego razu, zupełnie nieoczekiwanie, wypadnie z muru jedna cegła, potem następna w innym miejscu. Zaczniemy widzieć przez ścianę; chociaż ciągle jeszcze będzie stała, będzie można przez nią już nieco więcej zobaczyć. Dostrzeżemy, że Coś jest po drugiej stronie ego. Coś, co ma większy, niż przypuszczaliśmy, potencjał jedności, związku, miłości, dawania siebie, przebywania z innymi, przebywania z Bogiem. Już to małe zerknięcie na drugą stronę napełni nas wielką radością.
Zaczniemy rozumieć, że mur ma dwie strony. Po naszej jest smutek egzystencji, po tej drugiej radość istnienia.
Coraz więcej małych cegieł zacznie wypadać z muru. A czymże są w zasadzie owe cegły? Może lękiem i rozgoryczeniem, którymi w jakiś sposób bronimy się przed Bogiem, przed miłością, przed innymi ludźmi. Lub jest to może jakieś uprzedzenie, poczucie winy, wstydu lub niewłaściwe pożądanie. Bardzo powoli, jedno po drugim, pożądania i lęki zaczną nas opuszczać i na tym poziomie przebijemy się poza naszą własną orbitę spraw. Opuścimy ego i zanurzymy się w ducha. Lecz pamiętaj, że duch jest niemierzalny. Jest bezgraniczny, całkowicie wolny, doskonale kochający, pełen pokoju, radosny i przybiera niezliczone formy. John Main powiedział, że w tym miejscu naszej wędrówki, na tej granicy naszej jaźni spotkamy Przewodnika i rozpoznamy w Nim zmartwychwstałego Chrystusa. Jest oczywiste, że Jezus był z nami w ciągu całej drogi, na każdym jej etapie. Podczas naszych niemądrych rozproszeń, później, gdy odczuwaliśmy ból i opuszczenie, czy też teraz, gdy niesiemy nasz codzienny krzyż ego. Niemniej jednak właśnie tutaj rozpoznajemy Go w szczególny sposób.
Laurence Freeman OSB – nowicjat odbył pod kierunkiem ojca Johna Maina OSB i wraz z nim założył pierwsze Centrum Medytacji Chrześcijańskiej (The Christian Meditation Centre) w Londynie.
http://ps-po.pl/2014/06/10/smutek-egzystencji/
***********
Jak rozumieć mistyczne zapachy w życiu o. Pio?
Renzo Allegri
(fot. shutterstock.com)Zapach nie dawał mi spokoju. Zacząłem rozglądać się wokół. Dyskretnie sprawdziłem, czy nie były to perfumy którejś ze stojących obok mnie pań. Nic takiego. Stałem tak odurzony ową wonią, dopóki nie usłyszałem dzwonka ministranta oznajmiającego koniec konsekracji chleba i wina…
Zjawisko mistycznych zapachów miało w życiu Ojca Pio znaczenie ogromne, lecz po części negatywne, gdyż wywołało falę krytyki i drwin. Wrogowie Ojca Pio fakt ten wykorzystywali za każdym razem, gdy chcieli udowodnić, iż jest on oszustem i symulantem. Powtarzali wówczas, iż to on “wywołuje” owe zapachy, używając odpowiednich substancji chemicznych.
Powiadali, że naiwne i histeryczne kobiety, które go otaczały, tak bardzo podatne były na sugestię, że czuły w powietrzu nie istniejące zapachy i gotowe były uznać za znak boski woń zwykłej lawendy rozsiewaną wokół przez kogoś z ukrycia. Kiedy w 1967 roku po raz pierwszy przybyłem do San Giovanni Rotondo, również i ja śmiałem się słysząc opowiadania o zapachach Ojca Pio. Byłem wtedy służbowo. Wysłany zostałem do San Giovanni Rotondo z gazety, dla której miałem napisał artykuły o “bracie ze stygmatami”.
W owym okresie Ojciec Pio raz jeszcze znalazł się w oku cyklonu. Watykan poddał go nie wiadomo, którym już z rzędu badaniom, zakończonym i tym razem negatywnym orzeczeniem. Ojciec Pio uznawany był przez wielu za oszusta, zaś wszystkie tajemnicze zjawiska z nim związane, włącznie ze stygmatami, określano, jako fałszywe i nie mające nic wspólnego ze sferą nadprzyrodzoną.
Katolicy mieli podporządkować się zarządzeniom kościelnym:, kto udawał się do San Giovaani Rotondo na spotkanie z Ojcem Pio, popełniał grzech. Jednakże zarządzenia Świętego Oficjum nie zrobiły na ludzkich rzeszach większego wrażenia. Codziennie klasztor w San Giovanni Rotondo brany był szturmem przez tysiące pielgrzymów z różnych stron świata. Wśród nich nie brakowało księży i zakonników. To była prawdziwa bomba, dlatego i mnie wysłano na miejsce, bym przeprowadził dziennikarskie rozpoznanie.
Zabrałem się do dzieła wyzbywszy się wszelkich uprzedzeń. Postawiłem sobie za cel opisanie zdarzeń i faktów, i to z jak największą dokładnością. Nie bytem jednak skłonny popaść w naiwną łatwowierność i bezkrytycznie przyjął opowieść o zapachach Ojca Pio. Uważałem, iż jest ona wymysłem fanatyków.
Na Mszy u Ojca Pio
Przyjechałem do San Giovanni Rotondo w pierwszych dniach września. Powiedziano mi, że jeśli chcę zobaczyć Ojca Pio, muszę pójść na Mszę, którą odprawia o piątej rano. Wstałem o świcie. Z wiszącym u szyi aparatem fotograficznym wszedłem do przyklasztornego kościoła OO. Kapucynów, zapełnionego już wiernymi.
Przeciskałem się między ludźmi, by znaleźć jak najlepsze miejsce na wykonanie zdjęć w czasie liturgii. Chciałem sfotografować Ojca Pio w różnych ujęciach, tak by mieć pierwszy plan nie tylko całej jego osoby, lecz przede wszystkim jego twarzy i jego dłoni. Chciałem również wykonał długie rzuty na tłum wypełniający kościół i na ołtarz z celebrującym Ojcem Pio. Z trudem przesuwałem się wśród tłumu. Wszyscy okazywali jednak wyrozumiałość, widząc, bowiem mój pokaźny aparat fotograficzny domyślali się, kim jestem, i nie utrudniali mi pracy.
Msza św. rozpoczęła się dokładnie o piątej rano. Ojciec Pio wyszedł z zakrystii ubrany w szaty liturgiczne i posuwając się chwiejnym krokiem przystąpił do ołtarza. Zobaczyłem wtedy Ojca Pio po raz pierwszy. Dokładnie obserwowałem go, nie odczuwając bynajmniej odrobiny emocji. Skupiony byłem na mej pracy.
Ojciec Pio miał na dłoniach rękawiczki bez palców, przykrywające jego rany. Wiedziałem, że w momencie Przeistoczenia ściągał je, toteż czekałem na tę chwilę, by sfotografować tajemnicze rany. Aby fotografie wyszły jak najlepiej, ulokowałem się na prawo od ołtarza, możliwie najbliżej Ojca Pio. Dzieliło mnie od niego pięć, a może sześć metrów. Miałem bardzo dobry aparat fotograficzny marki japońskiej. Wymierzyłem już wcześniej naświetlenie; było zadowalające.
Msza odprawiała się, a ja poruszałem się dyskretnie między ludźmi pogrążonymi w modlitwie. Wybierałem najdogodniejsze punkty kościoła, by zrobić jak najwięcej fotografii. Ministrant potrząsnął dzwonkiem. Nadszedł moment Przeistoczenia, najważniejszy w całej Mszy. Kapłan wymawiając słowa, jakie Chrystus pozostawił swemu Kościołowi, odnawia na ołtarzu misterium męki i śmierci Chrystusa. Wielu obecnych przyklęknęło. W całym kościele zapanowała głęboka cisza.
Niesamowita niespodzianka
Nagle poczułem w nozdrzach bardzo intensywną woń, mieszaninę – jak mi się zdawało – zapachu fiołków i róż. Była ona silna i delikatna zarazem, przenikliwa, ale i łagodna. Istna rozkosz. Nie przemknęło mi nawet przez myśl, że mógłby to był zapach Ojca Pio. Zaabsorbowany całkowicie wykonywaniem zdjęć, o niczym innym nie myślałem. Zresztą już od początku zjawisko przedziwnych zapachów Ojca Pio uważałem za nazbyt absurdalne, by zaprzątać sobie nim myśli.
Zapach nie dawał mi spokoju. Zacząłem rozglądać się wokół. Dyskretnie sprawdziłem, czy nie były to perfumy którejś ze stojących obok mnie pań. Nic takiego. Stałem tak odurzony ową wonią, dopóki nie usłyszałem dzwonka ministranta oznajmiającego koniec konsekracji chleba i wina. Wszyscy wstali, ja również. Dalej próbowałem dociec, wąchając, skąd wziął się ów zapach. Obszedłem osoby stojące na lewo i na prawo ode mnie. Dopchałem się nawet do środka kościoła. “Obwąchałem” przede wszystkim najelegantsze panie. Bez skutku. Zapach czułem z tą samą intensywnością w każdym punkcie kościoła. Nie były to perfumy żadnej z osób, do których zbliżyłem się. “Zapewne braciszkowie rozpylili go z góry jakimś urządzeniem” – pomyślałem spoglądając na sufit kościoła.
W tym samym momencie przypomniałem sobie o “zapachu Ojca Pio”, zupełnie jakby umysł mój nagle został oświetlony błyskiem fleszu. “Czyżby to było to zjawisko, o którym wszyscy mówią?” – pytałem sam siebie. Tkwiłem w jednym i tym samym miejscu, niczym skamieniały pośród wszystkich tych osób. Byłem oszołomiony. Nigdy, przenigdy nie pomyślałbym, że poczuję ten zapach i że będę go czuł tak wyraźnie. A przy tym byłem absolutnie pewny, iż nie są to perfumy którejś ze stojących koło mnie kobiet.
Nie dałem za wygraną. Raz jeszcze zacząłem krążyć po kościele i węszyć, zupełnie jak pies policyjny. Poszedłem aż za ołtarz, by sprawdzić, czy przypadkiem zakonnik ze stygmatami nie ma jakiegoś rozpylającego ten zapach wspólnika. Postanowiłem w końcu spytać innych, czy czują jakieś zapachy. “Przepraszam, czy Państwo też czują ten dziwny zapach?” – pytałem półgłosem, by nie przeszkadzać w czasie nabożeństwa.
Zagadnięci obrzucali mnie ganiącym spojrzeniem i ruchami głowy dawali negatywną odpowiedź. Niektóre z osób miały twarz zalaną łzami. Podszedłem do kobiety, której wygląd i typ ubioru był oznaką, jak wywnioskowałem, szczególnej dystynkcji i pewności siebie. Nie wyglądała na osobę skłonną do ślepej wiary. “Przepraszam, czy nie zdaje się Pani, że kościół wypełnił się nagle jakimś dziwnym zapachem?” – zagadnąłem. Spojrzała na mnie badawczo, po czym oznajmiła: “Owszem, wyraźnie czuję ten zapach. To zapach Ojca Pio. Często woń tę czuje się w momencie Przeistoczenia. Ojciec Pio ściąga wtedy rękawiczki, a jego święte stygmaty roztaczają rajskie wonności”.
Fragment pochodzi z bestsellerowej książki “Cuda Ojca Pio”http://www.deon.pl/religia/swiety-patron-dnia/art,257,jak-rozumiec-mistyczne-zapachy-w-zyciu-o-pio.html
***********
Rzecz o świętym Józefie
Wydawnictwo WAM
Z Ewangelii dowiadujemy się, że św. Józef był człowiekiem prostym, skromnym i ubogim, chociaż pochodził z królewskiego rodu Dawida. Prosta była przede wszystkim jego dusza. Prostota duszy Józefa nie oznaczała wcale, że nie umiał dostrzegać trudności i problemów swego życia w całej ich zawiłości. Podchodził do nich śmiało i rozwiązywał je roztropnie, a uważność na wszystkie rzeczy świadczyła o jego mądrości.
Mieszkał w małym galilejskim miasteczku Nazaret, gdzie wykonywał zawód cieśli. Jako młody człowiek wyróżniał się pobożnością i szlachetnym charakterem. O jego wielkości zadecydował fakt, że Bóg wybrał go na ziemskiego opiekuna dwóch Najświętszych Istot: Jezusa, swego Syna, i Maryi, Jego Matki. Jakże mógłby Józef kierować rodziną, która została mu powierzona, gdyby nie był obdarzony mądrością? Bóg, który go przeznaczył na głowę Świętej Rodziny, dał mu w swej Opatrzności prawdziwą mądrość. Udzielił mu zdolności oceniania rzeczy według ich istotnej wartości, dostrzegania lepszej strony każdej sprawy, postępowania zgodnie ze zdrowym rozsądkiem w okolicznościach najbardziej drażliwych. Jego niezwykle prostolinijna lojalność względem Boga nie ulegała żadnym poruszeniom miłości własnej, dlatego nie mogło być komplikacji w jego życiu. Józef przywykł się poświęcać i usuwać na plan drugi. Odrzucał wszelkie skryte zabiegi, do których posuwają się egoizm i pycha. Prostotę swą zawdzięczał prawości swych intencji i szczerej miłości. Życie ludzi komplikuje ich miłość własna, która szuka zadowolenia, upomina się o swe prawa, nie uznaje niepowodzeń, chwyta się rozmaitych sposobów, byle tylko zapewnić triumf ambicji.
Osobliwy jest los tego wielkiego Świętego. Przypadło mu bowiem w udziale to, co najgorsze na ziemi i to co najlepsze mogło dać niebo. Nie posiadał on zaszczytów i chwały, pieniędzy i dostatku, władzy i poważania, miłości ziemskich i rozmaitych przyjemności, ani osobistej sławy czy też budzącego szacunek zawodu. Nie było powodu, dla jakiego sam mógłby się uważać, czy też być przez innych uważany za kogoś wybitnego. Nie posiadał nic z tego, co świat ceni. Od Boga natomiast otrzymał św. Józef to, czego Stwórca nie powierzył nikomu innemu na świecie – żadnemu najpotężniejszemu, najbogatszemu, najsławniejszemu czy też najznakomitszemu z ludzi. Właśnie Józefowi Bóg powierzył swego Jednorodzonego Syna i Jego Matkę Maryję. Nikomu z ludzi nie było dane tak wielkie wyróżnienie od Boga i takie uniżenie ze strony ludzi.
Dzięki misji, jaką miał spełnić wobec Jezusa i Maryi, zwłaszcza jako przybrany ojciec Bożego Syna, św. Józef przewyższa godnością wszystkich świętych. Wyznaczone mu z woli Bożej zadanie wypełnił najdoskonalej. Był kochającym, wiernym małżonkiem, wzorowym ojcem, żywicielem i obrońcą Świętej Rodziny. Józef pojmował swój autorytet głowy rodziny jako służbę. Jak naucza Jan Paweł II: Posłużył się władzą, przysługującą mu prawnie w świętej Rodzinie, aby złożyć całkowity dar z siebie, ze swego życia, ze swej pracy (Redemptoris custos, nr 8). Pragnął bowiem z całej duszy nie panować nad innymi, ale im służyć. Uważał swą władzę za przywilej świadczenia drugim większej dobroci. Wszelka władza nad innymi jest ostatecznie tylko możliwością kochania. Jako głowa rodziny Józef się cieszył, że może głębiej kochać Maryję i Jezusa.
Święty Józef żył, służąc swej Oblubienicy i Boskiemu Synowi; tym samym stał się dla wierzących wymownym świadectwem tego, iż “panować” znaczy “służyć”. Z jego przykładu mogą czerpać naukę życiową zwłaszcza ci, którzy w rodzinie, w szkole i w Kościele pełnią rolę ojców i przewodników. Dla ojców rodzin jest Józef najwspanialszym wzorem ojcowskiej czujności i opieki; dla małżeństw doskonałym przykładem miłości, zgody i wierności małżeńskiej. Dla św. Józefa było oczywiste, że im dojrzalsza i silniejsza jest miłość mężczyzny do żony i dziecka, tym bardziej on sam pragnie pozostać w cieniu i ukryciu. Im bardziej ktoś kocha, tym dyskretniej to czyni.
Święty Józef dowodzi, że aby być dobrym i autentycznym naśladowcą Chrystusa, nie trzeba dokonywać “wielkich rzeczy”. Wystarczy posiąść cnoty zwyczajne, ludzkie, proste, byle prawdziwe i autentyczne.
Powołanie Józefa z Nazaretu było wyjątkowe, związane z tajemnicą Wcielenia, skoncentrowane na Osobie Zbawiciela świata i Jego Matce. Wyjątkowość tego powołania wyrażała się w paradoksach. Prawdziwe małżeństwo z Maryją miało charakter dziewiczy, a pełne ojcostwo wobec Jezusa nie zawierało elementu fizycznego rodzenia. Zarówno małżeństwo, jak i ojcostwo Józefa odbiegało od wszelkich ludzkich prawideł i zwyczajów. Wiara nam jednak przypomina, że “dla Boga nie ma rzeczy niemożliwych” (Łk 1, 37).
Bóg stwarza człowieka według swojego odwiecznego planu. Wyposaża go tym samym we wszystko, co niezbędne do pójścia za tym planem. Święty Tomasz z Akwinu mówi o odpowiedniości cnót do powołania. Bóg tych ludzi, których do czegoś wybiera, tak przygotowuje i usposabia, żeby byli zdolni do wykonania tego, do czego zostali powołani. Wzywając więc do wielkich zadań, Bóg wyposaża w odpowiednie zdolności i łaski.
Józef pełnił obowiązki stróża, opiekuna i obrońcy Świętej Rodziny, której był głową. Nie możemy mieć żadnej wątpliwości, że dzięki łasce Bożej Józef w pełni zrealizował powierzone mu zadania. Bóg dał mu wszystko co potrzebne do tego, by osiągnął świętość i wypełnił powierzoną mu misję. Bóg wezwał św. Józefa, aby służył bezpośrednio Osobie i misji Jezusa poprzez sprawowanie swego ojcostwa. Właśnie w ten sposób Józef współuczestniczy w pełni czasów w wielkiej tajemnicy odkupienia i jest prawdziwie “sługą zbawienia”. Jego ojcostwo wyraziło się w sposób konkretny w tym, że uczynił ze swego życia służbę, złożył je w ofierze tajemnicy Wcielenia i związanej z nią odkupieńczej misji.
Wielka dyskrecja, z jaką Józef wypełniał misję powierzoną mu przez Boga, jeszcze bardziej uwydatnia jego wiarę, która sprawiała, że zawsze wsłuchiwał się w głos Boga i starał się zrozumieć Jego wolę, aby całym sercem i ze wszystkich sił być jej posłusznym. Dlatego Ewangelia nazywa go człowiekiem “sprawiedliwym” (Mt 1, 19). Sprawiedliwy jest bowiem ten, kto się modli, kto żyje wiarą i stara się czynić dobro w każdej konkretnej sytuacji życiowej. I “wszystko co czyni jest udane” (Ps 1, 3).
Józef odpowiedział twierdząco na słowo Boga, przekazane mu w rozstrzygającym momencie. Wprawdzie nie odpowiedział na słowa zwiastowania tak jak Maryja fiat, ale “uczynił tak, jak mu polecił anioł Pański: wziął swoją Małżonkę do siebie” (Mt 1, 24). To, co uczynił, było najczystszym “posłuszeństwem wiary” (Jan Paweł II, Redemptoris custos, nr 4).
Zwany jest świadkiem tajemnicy Wcielenia, wychowawcą, prorokiem, robotnikiem, mężem kontemplacji, głową rodziny, mężem milczenia, mężem sprawiedliwym, sługą, ubogim, człowiekiem o czystym sercu i prostej duszy, mężem pełnym mądrości, człowiekiem wiernym, pełnym nadziei, pośrednikiem i patronem Kościoła. Wymienione przymioty, które składają się na obraz człowieka świętego, nie są wszystkimi, jakimi obdarowany jest Józef. On poprzez ofiarę życia i niezłomność ducha jest ciągle aktualnym wzorem świętości. Święty Józef, duchowy ojciec Jezusa, dziewiczy mąż Maryi i głowa Świętej Rodziny, realizując na co dzień posłannictwo zlecone mu przez Boga w pełni zasługuje na to, aby być wzorem świętości w wymiarze ponadczasowym.
Święty Józef uczy wypełniania woli Bożej, gotowości do jej przyjęcia, szukania jej, przyjmowania w milczeniu, bez sprzeciwu, całkowitego zaangażowania w spełnienie swego posłannictwa do końca. Uczy stawiania na pierwszym miejscu tego, co nadprzyrodzone, Boże. Zadziwia roztropnością przy podejmowaniu decyzji, posłuszeństwem poznanej woli Bożej, męstwem oraz troską o najbliższych.
W Ewangeliach Józef nic nie mówi, ale żyje intensywnie, nie uchylając się przed żadną odpowiedzialnością, jaką nań nakłada wola Boża. Jest wzorem gotowości na Boże wezwanie, przykładem spokoju w każdym wydarzeniu, całkowitej ufności czerpanej z wiary i miłości oraz z potężnej podpory, jaką jest modlitwa. Milczy podczas ciężkich życiowych prób, a będąc “sprawiedliwy” nie sądzi, nie uprzedza nierozważnie wydarzeń dyktowanych wolą Bożą. Kiedy zaś Bóg go poucza za pośrednictwem aniołów, słucha i wypełnia rozkaz w milczeniu.
Jako mąż milczenia Józef stanowi żywy przykład dla naszych czasów, które odznaczają się hałaśliwością, nadmiarem słów wywołanych rozwojem i rozpowszechnieniem środków przekazu. Postęp przynosi wiele korzyści, jednakże grozi niebezpieczeństwem obniżenia poziomu życia wewnętrznego. Józef przypomina, że Chrystusa i Jego tajemnice można przyjąć tylko w milczeniu. On sam przyjął Dziecię w milczeniu pełnym zachwytu i kontemplacji. Jego radość i wdzięczność były ukryte głęboko w duszy. Milczenie stało się dla Józefa sposobem najwyższego podziwu dla Bożych tajemnic.
Święty Józef jest tym, który nie tylko pragnie wskazać każdemu właściwy sposób do pełnego zrealizowania drogi powołania życiowego, ale także jest orędownikiem tych spraw przed Bogiem. Pius XI stale zachęcał do wzmożenia kultu św. Józefa, widząc w nim szczególnego obrońcę przed złem, strażnika czystości wiary i wzór wytrwałości na drodze do Boga. Mówiąc o wstawiennictwie św. Józefa, papież nazywał je “wszechwładnym”: Mówił: …czyż Jezus i Maryja mogą czegoś odmówić temu, który im poświęcił dosłownie całe swe życie i któremu rzeczywiście zawdzięczali środki do życia na ziemi?
Święta Teresa od Jezusa nazywa Józefa patronem powszechnym, który jest niezawodnym orędownikiem u Boga w sprawach duchowych i doczesnych. Przekonana z własnego doświadczenia mówiła, że świętym Bóg daje łaskę pomocy w niektórych sprawach, św. Józefowi zaś daje ją we wszystkich. Aż chce się powtórzyć za biblijnym faraonem “Ite ad Joseph – Idźcie do Józefa!” (zob. Rdz 41, 55).
Każda modlitwa z definicji skierowana jest do Boga, ale zatrzymuje się u świętych. Jezus Chrystus znajduje przyjemność w honorowaniu Józefa i Maryi w ten sposób, że przez Ich ręce przechodzą przeznaczone dla nas dary. Święty Franciszek Salezy mówi o Józefie: Niczego mu nie odmówią ani nasza Matka, ani Jej chwalebny Syn. Interwencje tego Świętego są zbyt częste i niewytłumaczalne w ludzkich kategoriach, aby je można było negować. W odpowiedzi na modlitwę, czasem naiwną, staje się on wspomożycielem tych, którzy nie mają wsparcia tu na ziemi. Często zdarzają się proste i szczęśliwe “zbiegi okoliczności”, ale w większości przypadków odgaduje się interwencje niewidzialnej ręki i kochającego serca. Ostatecznym efektem jest zawsze, pośrednio lub bezpośrednio, zbliżenie się do Chrystusa.
Dopóki człowiek żyje, nawet wtedy, kiedy błądzi, jest przedmiotem szczerej i troskliwej opieki Boga. Wyrazem tej Bożej troski jest właśnie dopuszczenie świętych do wpływu na życie ludzkie. Opieka św. Józefa jest dla nas powodem do przekonania, że nie jesteśmy sami, a pomoc Boża towarzyszy nam nieustannie. Święty Józef nieustannie szuka nas, szuka wszędzie razem z Maryją. A kiedy znajdzie, prowadzi nas do Boga.
Józef jest “opiekunem”, gdyż umie słuchać Boga, pozwala się prowadzić Jego woli. Właśnie dlatego jeszcze bardziej troszczy się o powierzone mu osoby, potrafi realistycznie odczytywać wydarzenia, jest czujny na to, co go otacza i umie podjąć najmądrzejsze decyzje. W nim widzimy, drodzy przyjaciele, jak się odpowiada na Boże powołanie – będąc dyspozycyjnym, gotowym. Widzimy również, kto stoi w centrum chrześcijańskiego powołania: Chrystus!
Papież Franciszek, z homilii na inaugurację pontyfikatu, 19 marca 2013 r.
Cuda świętego Józefa. Świadectwa i modlitwy >> zdobądź swój egzemplarz.
Książka zawiera pięćdziesiąt autentycznych świadectw oraz modlitwy. Różnorodność uzyskanych łask od nawróceń, uzdrowień, poprzez znalezienie pracy, współmałżonka, domu… aż po naprawę komputera potwierdza misję św. Józefa jako opiekuna.
Książka umacnia w wierze i nadziei, że Pan Bóg nikogo nie zostawia w potrzebie bez pomocy. Dołączone dokumenty papieskie – encyklika Leona XIII Quamquam pluries oraz adhortacja apostolska Jana Pawła II Redemptoris custos przybliżają osobę i misję św. Józefa.
http://www.deon.pl/czytelnia/ksiazki/art,664,rzecz-o-swietym-jozefie.html
**************
Naśladujmy św. Józefa w codziennej pracy!
Bernard Martelet
Józef zaangażował całą swą energię fizyczną, emocjonalną, duchową i intelektualną w pozornie bezsensowną przygodę. Godząc się, aby Mesjasz narodził się w jego domu, poświęcił swój spokój i przyszłość. Dzień po dniu, w szarości codziennych obowiązków godził się na wszystkie wyrzeczenia, które wynikały z tej trudnej sytuacji. Jego zasługą jest to, że w życiu – z ludzkiego punktu widzenia – bez horyzontów i żadnych korzyści, zaufał Panu.
Z pewnością Bóg mógł dać światu swego Syna, obchodząc się bez świętego Józefa. Podobnie mógł się obejść bez Maryi. Nie brak Mu nigdy środków i nie jest uzależniony od nikogo ani od niczego. Rozporządza wszystkim według swego upodobania z mądrością i miłością. Spośród wielu dróg, którymi Syn Boży mógł do nas przyjść, Bóg wybrał tę, na której znajdowała się poślubiona Józefowi Dziewica Maryja. Uczynił to w pełni dobrowolnie, by móc rozlać bezmiar swej miłości.
Gdyby Syn Boży przyszedł na świat w wieku dojrzałym, z całą potęgą i majestatem, byłby się nam narzucił z zewnątrz; nie byłby jednym z nas i my nigdy nie bylibyśmy dziećmi Bożymi. Byłby królem ludzkości, niekwestionowanym przywódcą, który poprowadziłby ludzi ku ich przeznaczeniu mimo wszystkich przeszkód i oporu. Nie byłby jednak naszym bratem. Bóg nie chce się narzucać ani naszemu rozumowi jako Prawda, ani sercu jako Miłość. On pragnie spontanicznego zrywu serc i umysłów. Lubi pozwalać, abyśmy Go szukali, odkrywali i sami budzili naszą miłość do Niego.Działanie Boga jest zawsze nad wyraz dyskretne. Prosi Maryję, aby pozwoliła Mu zamieszkać w swym łonie. Przychodzi na świat nocą, na uboczu, z dala od tłumu i wygód. Ani Maryja, ani Józef nic nie mówią; to aniołowie ogłaszają Nowinę pasterzom; to Duch Święty objawia Jego obecność Symeonowi; to gwiazda oświeca Mędrców. Jest dokładnie tyle światła, ile potrzeba, aby wzbudzić serdeczne zainteresowanie i poruszyć prawe serca. Dyskrecja jest znakiem obecności Ducha Świętego.Zdarza się, że ludzie narzekają, iż nie znajdują w Ewangelii żadnych słów Józefa. Chciałoby się lepiej poznać jego oblicze moralne i reakcje wobec wydarzeń, które zmieniły jego życie. A przecież milczenie Ewangelii jest bardziej wymowne niż długie dyskursy. Ani Józef, ani Maryja nie mieli za zadanie przedstawić światu swe Dziecko; pewnie nie przyjęlibyśmy ich świadectwa. Zostali powołani po to, by przyjąć Słowo Boże, Światłość nie stworzoną i by na jakiś czas przysłonić Jego blask. W niczym nie sprzeniewierzyli się swemu posłannictwu. Józef nie miał ludziom nic do powiedzenia. A zresztą, czy mógłby powiedzieć coś, co byłoby choć trochę zbliżone do naszej rzeczywistości? Żadna z tajemnic, przeżytych przez Józefa i Maryję, nie może być wyrażona w ludzkim języku. Tego, czego doświadczyli poprzez tajemnicę Wcielonego Słowa, nie byli w stanie przełożyć na słowa; poza tym nie bylibyśmy w stanie ich zrozumieć. To do Przedwiecznego Słowa Bożego należało ujawnianie Siebie – kiedy chciało i jak uważało za stosowne. Zresztą, gdyby Józef i Maryja przemówili, to czy Żydzi uwierzyliby im? Jest to mało prawdopodobne, ponieważ oczekiwali oni na zupełnie innego Mesjasza.Maryja i Józef zamiast mówić czynili coś lepszego: działali. Józef zrobił dla nas więcej poprzez swoje czyny, niż mógłby zdziałać poprzez słowa. Z własnej woli i z pełną świadomością zgodził się związać swe życie z życiem Słowa Wcielonego. Zgodził się na wszystkie wyrzeczenia, jakich wymagała od niego ta zupełnie wyjątkowa sytuacja. Wziął na siebie odpowiedzialność za Dziecko, nie stawiając żadnych warunków i nie dopytując się, jak długo to potrwa. Zgodził się być ojcem Dziecka-Boga, ojcem jedynym w swym rodzaju, ojcem w imieniu Boga, ojcem proroczym, ojcem bardzo prawdziwym. Duch Święty w tym samym czasie kształtował serce matki u Maryi i serce ojca u Józefa.Maryja również nie powiedziała nic, co przyczyniłoby się do poznania Jej Syna. Wyśpiewała swą wdzięczność w Magnificat potwierdzając, że Pan uczynił dla Niej cuda i że miłosierdzie Zbawiciela rozciągnie się po wiek wieków. Dała tylko jedną radę, która przechowana została dla nas w Ewangelii i która dotyczy nas wszystkich: Zróbcie wszystko, cokolwiek wam powie (J 2,5). To zdanie Św. Jan słyszał na weselu w Kanie; odnosiło się ono przede wszystkim do obsługujących przyjęcie, a następnie do nowo wybranych Apostołów. W owym momencie nie wiedzieli oni jeszcze, co mają robić. Matka Boża powiedziała im: Zróbcie wszystko, co On wam powie, zaufajcie Mu! Nie będziecie żałować, że poszliście za Nim.Józef daje nam takie samo polecenie – nie słowami, lecz całym życiem. Zaangażował on całą swą energię fizyczną, emocjonalną, duchową i intelektualną w pozornie bezsensowną przygodę. Godząc się, aby Mesjasz narodził się w jego domu, poświęcił swój spokój i przyszłość. Dzień po dniu, w szarości codziennych obowiązków godził się na wszystkie wyrzeczenia, które wynikały z tej trudnej sytuacji. Jego zasługą jest to, że w życiu – z ludzkiego punktu widzenia – bez horyzontów i żadnych korzyści, zaufał Panu.
Ewangelia nic nie mówi o zajęciach Józefa i Maryi. Zapewne robili to, co wszyscy ich współcześni. Szli ku świętości w środowisku i w okolicznościach nie będących w żaden sposób nadzwyczajnymi. Dzięki temu można ich łatwiej naśladować. Łatwiej niż innych świętych. Czasem mówi się, że święci są bardziej do podziwiania niż do naśladowania; to stwierdzenie jest niesłuszne. Nie są oni świętymi za to, że zrobili taką czy inną rzecz, lecz dlatego, że z doskonałą miłością wypełnili wolę Pana.A żaden święty nie wypełnił woli Boga w tak doskonały sposób, jak uczynili to Józef i Maryja, żaden nie jest więc godniejszy naśladowania. Im jakiś święty znajduje się bliżej Boga, tym bardziej promieniuje on na świat. Nikt nie był tak blisko Wcielonego Słowa, jak Maryja i Józef. Zbliżając się do nich, zbliżamy się do światła; możemy się bardziej nim radować i obficiej rozlewać je na innych.Naśladować nie znaczy kopiować; byłoby to niepotrzebne i nieudane fałszerstwo. Bóg, który nie stworzył dwóch takich samych liści na drzewie, nie chce identycznych świętych; każdy powinien być świętym w taki sposób, jak chce tego Bóg. Kamienie szlachetne różnią się kolorem i wartością; odbijają to samo światło słoneczne, ale ze skrajnie różnymi odcieniami. Tak samo jest w przypadku świętych i wybranych. Pan nie robi niczego “seryjnie”; w Jego dziełach widać zawsze harmonię i różnorodność. Żaden święty nie zaćmiewa innych; przeciwnie – jedni uwypuklają zalety drugich. Dziewica Maryja i święty Józef czynią wszystkich wybranych uczestnikami swej chwały.
Życie Józefa i Maryi było takie samo jak wszystkich im współczesnych, różniło się jedynie większą aktywnością wewnętrzną. Dziewica Maryja zajmowała się swoim domem tak samo jak inne kobiety; mełła w żarnach, przesiewała mąkę, zagniatała ciasto, robiła z niego placki, które piekła na rozgrzanych do białości kamieniach. Tak, ten upieczony przez Maryję chleb podawano na stół w Nazarecie dla Józefa i Jezusa! Ten chleb, zapracowany przez Józefa, żywił płynącą przez Serce Zbawiciela krew, którą pewnego dnia miał On przelać za nas. W Eucharystii przyjmujemy Ciało i Krew Chrystusa – to Ciało i tę samą Krew, które Maryja dała Synowi Bożemu i które Józef utrzymywał dzięki swojej pracy.
Oprócz prozaicznej “pańszczyzny”, która ciąży nad matką biednej rodziny, a do której należą: gotowanie, zmywanie, pranie, zbieranie owoców i warzyw, szycie ubrań, zaopatrzenie w wodę itd., było jeszcze coś, co można nazwać kontaktami towarzyskimi. Maryja miała sąsiadów i sąsiadki, a także bliższych i dalszych krewnych. Nieuniknione były więc zatargi; zazdrość istnieje ponad czasem i ponad granicami państw. Mieszkańcy Nazaretu nie byli gorsi od swych współczesnych, a jednak widzimy, jak wpadają w gniew przeciw Jezusowi, powodowani zazdrością. Najpierw wpadli w podziw, słuchając Jego słów w synagodze, a potem, przepełnieni złością, zaprowadzili Go na szczyt góry, aby Go strącić w przepaść (por. Łk 4,14-30). Byłoby dziwne, gdyby gospodynie z Nazaretu nie skierowały paru nieprzyjemnych słów pod adresem Maryi, Jezusa czy Józefa. Na Wschodzie błogosławieństwa i przekleństwa padają bardzo łatwo.
Józef był narażony na takie nieprzyjemności o wiele częściej niż Maryja, z racji swej pracy, która zmuszała go do licznych i częstych kontaktów z ludźmi. O tym, jaki był jego zawód, dowiadujemy się jedynie pośrednio. Kiedy Jezus nauczał w synagodze w Nazarecie, ludzie byli wstrząśnięci i mówili: Skąd u Niego ta mądrość i cuda? Czyż nie jest On synem cieśli? (Mt 13, 54-55). Albo jeszcze: Czy nie jest to cieśla? (Mk 6,3). Jezus pomagał Józefowi, a więc obydwaj mieli taki sam zawód. Dlatego Jezus określony jest jako robotnik i syn robotnika, bez dokładniejszej charakterystyki Jego pracy. Z czasem zawód ten został uściślony; termin robotnik zaczęto tłumaczyć jako cieśla. W grece, co ważne, występuje rodzajnik. I tak w tym przypadku nie mówi się o jakimś tam robotniku, lecz o robotniku konkretnym i określonym. To do niego zwraca się każdy, kto potrzebuje czegoś w domu czy w pracy. A głównie w sprawie wszelkiego rodzaju wyrobów z drewna, takich jak: zręby domów, meble czy narzędzia rolnicze: pługi, brony, widły do oczyszczania zboża itp. Do wykonania tego wszystkiego wystarczały proste narzędzia: piła, siekiera, młotek, hebel itp. Jakość pracy zależała nie tyle od jakości użytych narzędzi, ile od pomysłowości rzemieślnika.
Józef nie był rzemieślnikiem, który uprawia sztukę dla sztuki; był zawsze gotów każdemu usłużyć. Jego dom, a raczej warsztat, był miejscem spotkań tych wszystkich, którzy potrzebowali pomocy fachowca. Był to dom otwarty dla wszystkich, w którym wszyscy czują się dobrze. Józef zajmował się budową, konserwacją i naprawą. Pracował nie tylko w warsztacie. Na pewno nieraz musiał pójść gdzieś daleko, by zaopatrzyć się w drewno czy inne niezbędne rzeczy lub by spełnić życzenie klientów, którzy żądali pracy u siebie w domu czy w polu.
Ta gotowość do zaspokajania potrzeb innych była dla Józefa następstwem gotowości pełnienia woli Pana. Z pewnością jego życie nie zawsze było kolorowe. Nigdy nie brakuje klientów niezadowolonych, niecierpliwych, chcących, aby ich obsłużono przed innymi, i takich, którzy nie chcą płacić lub każą się prosić w nieskończoność. Czasami brakuje pracy, to znów jest jej za dużo. Na pewno Józef poznał i odczuł wszystkie problemy osób, które żyją z własnej pracy i są zależne od innych.
Fragment pochodzi z książki Józef z Nazaretu, Bernard Martelet, Wydawnictwo WAM.
http://www.deon.pl/religia/duchowosc-i-wiara/zycie-i-wiara/art,205,nasladujmy-sw-jozefa-w-codziennej-pracy.html
**********
ak św. Józefa opisywano w starożytności
Radio Watykańskie
No to już po świętach… A skoro tak uroczyście uczciliśmy Pana naszego, Jezusa Chrystusa narodzonego w betlejemskim ubóstwie, jeśli ponownie wstąpiła w nas odrobina nadziei na odkupienie świata i gotowości do życia godnego synów i córek Bożych, kiedy już zjedliśmy tego nieszczęsnego karpia i też roladę makową, gdy odśpiewaliśmy stosowne kolędy i dobrze nam było w rodzinnym gronie, jeśli wreszcie odpoczęliśmy po tym nieco, to teraz posłuchajmy przez chwilę o największym bodajże milczku wśród wszystkich świadków misterium Zbawienia.
O świętym Józefie zatem mówić będziemy, o Oblubieńcu Najświętszej Maryi Panny. A że kultowi Matki Bożej w naszych audycjach poświęciliśmy już kiedyś obszerne miejsce, i że o Panu naszym Jezusie Chrystusie mówimy zawsze, to teraz – choćby dla równowagi – niech będzie o tym, jak na Opiekuna Pańskiego patrzyli nasi bracia i siostry w starożytności chrześcijańskiej, co o nim mówili i jak go czcili.
Jak zwykle najpierw są ewangelie, te kanoniczne, w których spotykamy Józefa jako tego, które dzielnie służy za sprawiedliwego towarzysza Maryi, jako wizjonera mającego dziwne sny i wykonawcę Bożych wyroków przekazywanych mu przez anioła, milcząco zdziwionego tym, co go spotkało, nieobecnego przy Poczęciu i zaledwie asystującego przy Narodzeniu. Potem niemniej ofiarnie Józef zabiera całą tę swoją Świętą Rodzinę do Egiptu, co wcale nie miało być wycieczką, ale właśnie ucieczką przed siepaczami Heroda. A wreszcie, tak jak milcząco służy na tych pierwszych kartach Ewangelii, tak też bez jednego słowa z niej znika i nic więcej o Józefie ze Świętej Księgi się nie dowiemy.
Posłuchaj rozważania o. Rafała Zarzecznego SJ:
Za to we wczesnochrześcijańskiej literaturze apokryficznej świętego Józefa spotykamy na poczytnym miejscu już w tak zwanej Protoewangelii Jakuba z połowy drugiego wieku, będącej najciekawszym bodaj przykładem narracji o Bożym Narodzeniu; czytaliśmy ją już kiedyś w naszych audycjach. O Józefie sporo mówi także apokryficzna Ewangelia Pseudo-Mateusza, spisana chyba w V wieku, oraz Ewangelia Dzieciństwa Pana, jakoby autorstwa św. Tomasza, gdzie Józef nie wypada najlepiej, obok zresztą całkiem przemądrzałego Jezusika: to tam mały Zbawiciel lepi ptaszki z gliny i arogancko odpowiada swemu przybranemu ojcu, który zupełnie nie rozumie, o co w tym wszystkim chodzi.
Jest też pewien tekst zwany „Legendą o Józefie Cieśli”. W istocie jest on opowieścią osnutą na biblijnych motywach i włożoną w usta samego Chrystusa, który na Górze Oliwnej wyjaśnia Apostołom tajniki swojego życia; gatunek nota bene w literaturze apokryficznej popularny, tutaj wykorzystany dla opowieści o świętym Opiekunie. Tekst ten, spisany po grecku już w głębokiej starożytności, do naszych czasów zachował się w przekładzie na język koptyjski. Był zatem znany w środowisku egipskim, które od zawsze charakteryzowało się szczególną maryjnością, nic zatem dziwnego, że na „tapetę” wzięto także Jej czystego Oblubieńca. Tłumaczenia utworu dokonano pewnie pod koniec IV wieku. Chociaż Legenda ta jest prosta w swej wymowie i konstrukcji, i chociaż widzimy w niej niespójności, to jednak jest też przykładem całkiem udanej próby wyjaśnienia tego, co w ewangeliach kanonicznych nie zostało dopowiedziane, ale bez zbytniego naginania świętego tekstu, bez jego teologicznej deformacji, tak by nakarmić pobożność, zaspokoić ciekawość i zarazem przekazać zdrową naukę Kościoła.
Święty Józef został w niej przedstawiony jako czcigodny wdowiec z Betlejem, samotnie wychowujący małe jeszcze dzieci, którego kapłani z Jerozolimy zeswatali z maleńką jeszcze Maryją, oddaną im na wychowanie. W Legendzie o Józefie Cieśli czytamy zatem o ich zaślubinach zgodnie z obyczajem żydowskim i o tym, jak po dwóch latach się okazało, że Maryja jest w stanie błogosławionym, a Józef nie wiedział co robić, bo przecież dziecko nie było jego. Potem jest ewangeliczny sen z aniołem w roli głównej i wyprawa do Betlejem w czasie spisu powszechnego, a wreszcie Boże Narodzenie przy grobie Raheli, żony patriarchy Jakuba. Po powrocie z egipskiego wygnania do Nazaretu Zbawiciel szanuje swego przybranego ojca, jest mu posłuszny i darzy go szczerą miłością.
A potem przychodzą dni śmierci Józefa, jak postanowiono każdemu człowiekowi. I tu się zaczyna część Legendy o świętym Józefie najbardziej oryginalna. Oto bowiem anioł zapowiada mu rychłą śmierć, więc idzie stary już Józef do Jerozolimy i pięknie modli się przed ołtarzem Pana, prosząc by anioł Boży był przy nim w godzinie odejścia z tego świata. Potem zachorował i umarł z modlitwą na ustach, opłakiwany przez Maryję i Jezusa, a jego przejście to opis prawdziwej walki, jaką aniołowie światła i ciemności toczą o duszę Oblubieńca, zresztą bardzo ciekawy i przepełniony apokaliptyczną symboliką.
Bo oto na przykład Jezus widzi w zachwyceniu, jak aniołowie wzięli duszę Józefa i zawinęli ją w prześcieradło z czystego jedwabiu, a Michał i Gabriel nad nią czuwali, podczas gdy inni aniołowie wyśpiewywali psalmy. Do opisu chwalebnego odejścia Józefa dodano jeszcze zapowiedź wielu łask, jakie niechybnie spadną na każdego, kto uczci świętego w dniu jemu dedykowanym, czyli 26 egipskiego miesiąca epep, czemu odpowiada 2 sierpnia w kalendarzu gregoriańskim. Bo Józef miał wypełnić swoim życiem odwieczny plan Boży, przygotowany od założenia świata, plan towarzyszenia Jezusowi w Jego ziemskiej egzystencji, miał być świadkiem wcielenia i narodzenia Boga przedwiecznego, Jego opiekunem i pomocnikiem. Bo cała historia świata to dzieje Zbawienia, w co szczerze wierzymy, nawet jeśli – tak jak Józef – nie zawsze o tym głośno mówimy.
http://www.deon.pl/religia/swiety-patron-dnia/art,181,jak-sw-jozefa-opisywano-w-starozytnosci.html
*********
Jaka jest tajemnica świętego Józefa?
ks. Adam Błyszcz CR
(fot. israeltourism / flickr.com / CC BY)Gdzie znajdują się źródła naszej wiary i naszej wiedzy o świętym Józefie?
Pius IX 8 grudnia 1870 roku ogłasza świętego Józefa patronem Kościoła Powszechnego. Niespełna rok później ten sam papież publikuje list apostolski Inclytum patriarcham, w którym wspomina swoich poprzedników, w których nauczaniu postać świętego Józefa zyskała szczególne znaczenie: Sykstusa IV, Grzegorza XV, Klemensa X, Klemensa XI, Benedykta XII. Historia doda później jeszcze kolejnych papieży: Leona XIII, Benedykta XV, Piusa XII, Jana XXIII, który świętego Józefa ustanowił patronem II Soboru Watykańskiego oraz błogosławionego Jana Pawła II, który Oblubieńcowi Błogosławionej Dziewicy poświęca adhortację apostolską Redemptoris Custos. [1]
Kiedy czytamy dokumenty papieży poświęcone postaci świętego Józefa to odnosimy wrażenie, że próbują odczytać tajemnicę tej postaci w potrójnym świetle: pierwsze światło rzuca historia patriarchy Józefa, syna Jakuba, o którym opowiada Księga Rodzaju – czyni tak chociażby Pius IX w swoim dekrecie Quemadmodum Deus (8 grudnia 1870 r.); następnym kluczem interpretacyjnym jest małżeństwo Józefa z Maryją a następnie fakt, że Józef, jako potomek rodu dawidowego, usynowił Jezusa z Nazaretu.
Wspominam o tym, bo w nauczaniu papieży można dostrzec pewną zmianę. Otóż Pius IX, ten, który ustanowił świętego Józefa patronem Kościoła, swój dekret rozpoczyna od przywołania patriarchy Józefa, a później wspomina fakt, że święty Józef był Oblubieńcem Błogosławionej Dziewicy i wśród ludzi uchodził za ojca Jezusa, natomiast błogosławiony Jan Paweł II w swoim dokumencie (o wiele obszerniejszym niż dekret Piusa IX) ani razu nie przywołuje wprost postaci patriarchy Józefa. Po trosze tak, jakby ten snop światła nie był już potrzebny.
Czym jest spowodowana ta zmiana akcentów? Patrzenie na świętego Józefa przez pryzmat Jego dziewiczego małżeństwa z Maryją i Jego opieki nad Synem Bożym stawia na pierwszym planie teologię małżeństwa i teologię ojcostwa. Czy powodem takiego przestawienia akcentów nie jest kryzys małżeństwa i kryzys ojcostwa, jakich doświadcza współczesny człowiek i rodzina? To oczywiście rodzi pytanie, na ile nasza lektura postaci świętego Józefa uwarunkowana jest naszą kulturą, naszą cywilizacją? I czy ten kryzys jest jedynym kluczem interpretacyjnym, którego współczesność dostarcza, gdy przychodzi nam się zmierzyć z historią świętego Józefa?
Moment krytyczny
Kiedy przyglądamy się dzisiejszej mentalności, uświadamiamy sobie wyjątkową wrażliwość człowieka współczesnego na historię. Żyjemy w dobie diarystyki i blogów. Kto żyw próbuje uchwycić i ocalić upływający czas. Musimy przyznać, że nie ułatwia nam to zadania szerzenia kultu Oblubieńca Błogosławionej Dziewicy.
To nie tylko kwestia tego, że – na pierwszy rzut oka- wydaje się, że nie mamy materiału do medytacji nad postacią świętego Józefa. Co o Nim wiemy oprócz Jego imienia i kilku zdarzeń związanych z dzieciństwem Jezusa? Ewangelie nie przynoszą ani jednego Jego słowa. Jego językiem jest milczenie. [2]
To również, a może przede wszystkim kwestia tego, że te skąpe informacje dotyczące postaci pokornego rzemieślnika z Nazaretu podporządkowane są dwom nadrzędnym celom (widać to zwłaszcza w mateuszowej narracji dzieciństwa Jezusa): obronie dziewictwa Maryi i wpisaniu Jezusa w dom dawidowy. Podejrzliwość współczesnego człowieka prowadzi do pytania, czy czynnik teologiczny nie zdominował czynnika historycznego. A przecież “z teologicznego punktu widzenia trzeba powiedzieć, że gdyby historyczności istotnych słów i wydarzeń rzeczywiście nie można było dowieść w sposób naukowy, wiara straciłaby swą podstawę. [3]
Źródła
W pewnym momencie swojej adhortacji poświęconej świętemu Józefowi błogosławiony Jan Paweł II odwołuje się do argumentu z logiki: “Ponieważ nie można sobie wyobrazić, by człowiek, który otrzymał tak wzniosłe zadanie, nie posiadał odpowiednich cech, niezbędnych dla wypełnienia go, należy przyjąć, że św. Józef “mocą szczególnego daru Niebios” otaczał Jezusa “całą naturalną miłością i czułą troskliwością, jaka może się zrodzić w sercu ojca”. (RC 8)
Gdzie znajdują się zatem źródła naszej wiary i naszej wiedzy o świętym Józefie?
Odpowiedź, że w Piśmie świętym, że w początkowych rozdziałach ewangelii Mateusza i Łukasza nie stanowi jednak odpowiedzi, która mogłaby zadowolić ów krytyczny zmysł historii, o którym wspomniałem. Zresztą, z istoty tej wrażliwości na historię zdaje sobie sprawę teologia. Słowa Benedykta XVI są tego najlepszym przykładem.
W naturze ojcowskiego serca? I ta odpowiedź razi pewną jednostronnością, gdyż została obwarowana tą tajemniczą klauzulą “szczególnego daru Niebios”.
Więc gdzie?
Wymiar paschalny historii świętego Józefa
Chciałbym na samym końcu zatrzymać naszą uwagę na paschalnym wymiarze postaci Oblubieńca Błogosławionej Dziewicy.
Anioł nakazuje Józefowi zabrać dziecko i Jego Matkę, i uchodzić do Egiptu, gdyż Herod Wielki będzie chciał zgładzić Syna Bożego. Został użyty grecki czasownik apollymi – zgładzić, zniszczyć, zabić. Ten sam czasownik zostanie ponownie użyty w XXVII rozdziale tej samej ewangelii Mateusza, gdzie mowa jest o tym, że arcykapłani i starsi przekonali tłum, aby domagał się od Piłata zgładzenia Jezusa.
To prawda, że święty Józef związany jest z cyklem opowiadającym dzieciństwo Jezusa Chrystusa. I potem znika z kart Ewangelii. Ale jest też prawdą, że opowieść o dzieciństwie Jezusa podporządkowana jest logice Misterium Paschalnego. Logice ogołocenia, wyzucia się ze wszystkiego.
Można powiedzieć, że pierwszą ofiarą tego ogołocenia jest właśnie Józef. Po ludzku rzecz biorąc pozbawiony zostaje wszystkiego. Pozbawiony zostaje małżeństwa, bo wchodząc w związek z Maryją musiał planować to wspólne życie (i planował je zapewne zgodnie z Tradycją Ojców, czyli po bożemu), a przecież scenariusz został napisany przez Kogoś Innego. Pozbawiony zostaje dzieci, bo one były wpisane w projekt żydowskiego małżeństwa, a przecież obecność Syna – Nie – Syna nie stwarza dla nich przestrzeni.
Kiedy przyglądam się postaci Józefa i kiedy słyszę, że jest On człowiekiem głębokiej wiary nie mogę nie myśleć o Abrahamie – wzorze wiary. O Abrahamie, który gotów był Bogu ofiarować swojego syna Izaaka i to wszystko, co Izaak znaczył dla swojego starego ojca.
Życie świętego Józefa (z perspektywy człowieczej rzecz jasna) zostaje zdemolowane przez tajemniczą obecność Słowa. Ta paschalność naszego patrona uwidacznia się jeszcze bardziej w konfrontacji z Maryją, bo kiedy Matka Boża odsądzana od czci i podejrzewana o zdradę przeżywa swój dramat, to jeszcze może się chwycić Jezusa i tuląc go powtarzać – mój syneczku, mój skarbie. Cóż ma powiedzieć i zrobić święty Józef?
Czy milczenie świętego Józefa nie stanowi antycypacji, zapowiedzi szeptu umierającego Nazarejczyka, który przybity do krzyża, żalił się Boże mój, Boże, czemuś mnie opuścił?
________________________________________
[1] Jan Paweł II jest autorem 15 adhortacji, z których dwie są wyłączną inicjatywą Papieża. Jedna z nich dotyczy tajemnicy życia zakonnego w Kościele (Redemptionis donum z 25 marca 1984 roku), druga poświęcona jest właśnie postaci świętego Józefa (Redemptoris Kustos z 15 sierpnia 1989).
[2] por. Paweł VI, Homilia na uroczystość świętego Józefa, 27 marca 1969.
[3] Joseph Ratzinger/Benedykt XVI, Jezus z Nazaretu, Kielce 2011, str. 117http://www.deon.pl/religia/swiety-patron-dnia/art,274,jaka-jest-tajemnica-swietego-jozefa.html
**********
Dodaj komentarz