Słowo Boże na dziś – Piątek, 14 sierpnia 2015 św. Maksymiliana Marii Kolbego, prezbitera i męczennika, wspomnienie

Myśl dnia

Upomnienie jest aktem miłości. Przyjmij je z wdzięcznością.

św. Maksymilian Maria Kolbe

Być wolnym od namiętności i mieć pokorne, łagodne serce. Serca strzeże pokora, łagodność, a nigdy konflikty, wojny. Nie! To jest zgiełk, zgiełk światowy, pogański czy zgiełk diabelski. Serce powinno trwać w pokoju.

Papież Franciszek

Nie dawaj nikomu sposobności do zgorszenia, aby nie wyszydzono Twojej posługi.

św. Paweł

Rozwijamy się, gdy żyjemy w klimacie wierności i gdy sami wierności dochowujemy.
Mieczysław Łusiak SJ
Otwartość bowiem na drugą osobę zawsze poszerza nasz punkt widzenia w widzeniu
wielu skomplikowanych spraw tego świata…
Mariusz Han SJ 
***********

PIĄTEK XIX TYGODNIA ZWYKŁEGO, ROK II

1408-maksymilian

Proś Jezusa, aby dał ci zrozumieć i przyjąć Jego słowa oraz mądrość i siłę, byś w pełni realizował swoje powołanie.

PIERWSZE CZYTANIE  (Joz 24,1-13)

Jozue przypomina dobrodziejstwa Boże

Czytanie z Księgi Jozuego.

Jozue zgromadził w Sychem wszystkie pokolenia Izraela. Wezwał też starszych Izraela, jego książąt, sędziów i zwierzchników, którzy stawili się przed Bogiem. Jozue przemówił wtedy do całego narodu:
„Tak mówi Pan Bóg Izraela: «Po drugiej stronie Rzeki mieszkali wasi przodkowie od starodawnych czasów: Terach, ojciec Abrahama i Nachora, którzy służyli bogom cudzym, lecz Ja wziąłem ojca waszego Abrahama z kraju po drugiej stronie Rzeki i przeprowadziłem go przez całą ziemię Kanaan i rozmnożyłem ród jego, dając mu Izaaka. Izaakowi dałem Jakuba i Ezawa, Ezawowi dałem w posiadanie górę Seir, Jakub i jego synowie wyruszyli do Egiptu.
Następnie powołałem Mojżesza i Aarona i ukarałem Egipt plagami, które sprawiłem pośrodku niego, a wtedy was wywiodłem. Ja wyprowadziłem przodków waszych z Egiptu; i przybyliście nad morze; Egipcjanie ścigali przodków waszych na rydwanach i konno aż do Morza Czerwonego. Wołali wtedy do Pana, i rozciągnął gęstą mgłę między wami i Egipcjanami, po czym sprowadził na nich morze i okryło ich. Widzieliście własnymi oczami, co uczyniłem w Egipcie. Potem przebywaliście długi czas na pustyni.
Zaprowadziłem was później do kraju Amorytów, mieszkających za Jordanem; walczyli z wami, lecz Ja dałem ich w wasze ręce. Zajęliście wtedy ich kraj, a Ja wyniszczyłem ich przed wami. Powstał również Balak, syn Sippora, król Moabu, i walczył z Izraelem. Posłał też i wezwał Balaama, syna Beora, by wam złorzeczył. Lecz Ja nie chciałem słuchać Balaama: musiał on was błogosławić, a Ja wybawiłem was z jego ręki.
Przeprawiliście się następnie przez Jordan i przyszliście do Jerycha. Mieszkańcy Jerycha walczyli z wami, a również Amoryci, Peryzzyci, Kananejczycy, Chetyci, Girgaszyci, Chiwwici i Jebuzyci, lecz wydałem ich w wasze ręce. Wysłałem przed wami szerszenie, które wypędziły przed waszym obliczem dwu królów amoryckich. Nie dokonało się to ani waszym mieczem, ani łukiem. Dałem wam ziemię, około której nie trudziliście się, i miasta, których wyście nie budowali, a w nich zamieszkaliście. Winnice i drzewa oliwne, których nie sadziliście, dają wam dziś pożywienie»”.

Oto słowo Boże.

PSALM RESPONSORYJNY  (Ps 136,1-3.15-18.21-24)

Refren: Sławmy na wieki miłosierdzie Pana.

Chwalcie Pana, bo jest dobry, *
bo Jego łaska na wieki.
Chwalcie Boga nad bogami. *
Chwalcie Pana nad panami.

Faraona z wojskiem strącił w Morze Czerwone *
i prowadził swój lud przez pustynię.
On pobił wielkich królów, *
On uśmiercił królów potężnych.

A ziemię ich dał na własność, *
na własność swemu słudze Izraelowi.
Pamiętał o nas w poniżeniu, *
I uwolnił nas od wrogów.

ŚPIEW PRZED EWANGELIĄ  (1 Tes 2,13)

Aklamacja: Alleluja, alleluja, alleluja.

Przypomnijcie słowo Boże nie jako słowo ludzkie,
ale jak jest naprawdę: jako słowo Boga.

Aklamacja: Alleluja, alleluja, alleluja.

EWANGELIA  (Mt 19,3-12)

Nierozerwalność małżeństwa

Słowa Ewangelii według świętego Mateusza.

Faryzeusze przystąpili do Jezusa, chcąc Go wystawić na próbę, i zadali Mu pytanie: „Czy wolno oddalić swoją żonę z jakiegokolwiek powodu?”
On odpowiedział: „Czy nie czytaliście, że Stwórca od początku stworzył ich jako mężczyznę i kobietę? I rzekł: «Dlatego opuści człowiek ojca i matkę i złączy się ze swoją żoną, i będą oboje jednym ciałem». A tak już nie są dwoje, lecz jedno ciało. Co więc Bóg złączył, niech człowiek nie rozdziela”.
Odparli Mu: „Czemu więc Mojżesz polecił dać jej list rozwodowy i odprawić ją?”
Odpowiedział im: „Przez wzgląd na zatwardziałość serc waszych pozwolił wam Mojżesz oddalać wasze żony; lecz od początku tak nie było. A powiadam wam: Kto oddala swoją żonę, chyba w wypadku nierządu, a bierze inną, popełnia cudzołóstwo. I kto oddaloną bierze za żonę, popełnia cudzołóstwo”.
Rzekli Mu uczniowie: „Jeśli tak się ma sprawa człowieka z żoną, to nie warto się żenić”.
Lecz On im odpowiedział: „Nie wszyscy to pojmują, lecz tylko ci, którym to jest dane. Bo są niezdatni do małżeństwa, którzy z łona matki tak się urodzili; i są niezdatni do małżeństwa, których ludzie takimi uczynili; a są i tacy bezżenni, którzy dla królestwa niebieskiego sami zostali bezżenni.
Kto może pojąć, niech pojmuje”.

Oto słowo Pańskie.

 

 ***********************************************************************************************************************

 

KOMENTARZ

Jedność w miłości

Piękno małżeństwa opiera się na jedności dwojga osób – mężczyzny i kobiety. Jedność, która wypływa z miłości, jest darem Boga. Gdy dwoje ludzi, stając przed ołtarzem, ślubują sobie miłość aż do śmierci i uczciwość małżeńską, Bóg wkracza w ich życie, dając im wszelkie potrzebne łaski do realizacji tego powołania. Niestety Szatan będzie czyhał, aby małżonków skłócić ze sobą i doprowadzić do rozbicia związku. Dlatego małżonkowie powinni codziennie pielęgnować swoją jedność: powierzając się Bogu na modlitwie i budując wzajemną relację, opierając ją na wzajemnym szacunku i miłości.

Panie, powierzam Ci wszystkich małżonków, a zwłaszcza tych, którzy przeżywają kryzys i jest im trudno. Dopomóż im pokonać trudności, niech na nowo rozbłyśnie ich wzajemna miłość.

Rozważania zaczerpnięte z „Ewangelia 2015”
Autor: ks. Mariusz Krawiec SSP
Edycja Świętego Pawła

http://www.paulus.org.pl/czytania.html
*********

Św. Maksymiliana Marii Kolbe

Okres zwykły, Mt 19, 3-12

Dzisiaj Jezus mówi nam o tym, w jaki sposób człowiek może realizować swoje powołanie na ziemi. Posłuchaj i spróbuj usłyszeć, który fragment porusza cię najbardziej.Dzisiejsze Słowo pochodzi z Ewangelii wg Świętego Mateusza
Mt 19, 3-12
Faryzeusze przystąpili do Jezusa, chcąc Go wystawić na próbę, i zadali Mu pytanie: «Czy wolno oddalić swoją żonę z jakiegokolwiek powodu?» On odpowiedział: «Czy nie czytaliście, że Stwórca od początku stworzył ich jako mężczyznę i kobietę? I rzekł: „Dlatego opuści człowiek ojca i matkę i złączy się ze swoją żoną, i będą oboje jednym ciałem”. A tak już nie są dwoje, lecz jedno ciało. Co więc Bóg złączył, niech człowiek nie rozdziela». Odparli Mu: «Czemu więc Mojżesz polecił dać jej list rozwodowy i odprawić ją?» Odpowiedział im: «Przez wzgląd na zatwardziałość serc waszych pozwolił wam Mojżesz oddalać wasze żony; lecz od początku tak nie było. A powiadam wam: Kto oddala swoją żonę, chyba w wypadku nierządu, a bierze inną, popełnia cudzołóstwo. I kto oddaloną bierze za żonę, popełnia cudzołóstwo». Rzekli Mu uczniowie: «Jeśli tak się ma sprawa człowieka z żoną, to nie warto się żenić». Lecz On im odpowiedział: «Nie wszyscy to pojmują, lecz tylko ci, którym to jest dane. Bo są niezdatni do małżeństwa, którzy z łona matki tak się urodzili; i są niezdatni do małżeństwa, których ludzie takimi uczynili; a są i tacy bezżenni, którzy dla królestwa niebieskiego sami zostali bezżenni. Kto może pojąć, niech pojmuje».Małżeństwo i jego nierozerwalność. Według takiego zamysłu stworzył Bóg mężczyznę i kobietę. To powołanie i sakrament, w którym dwoje ludzie zaproszonych jest do tego, aby razem odkrywali miłość Pana Boga. Przez rezygnację z własnego ja na rzecz drugiej osoby mogą oni wspólnie realizować Boże plany na ziemi. Ich związek ma być trwały, nawet podczas trudności i niepokojów.Dojrzałość. Wielu wybiera jednak drogę łatwiejszą, na skróty. Często chcąc uciec od problemów i odpowiedzialności, odchodzą od osoby, z którą Bóg połączył ich sakramentem małżeństwa. Czy jest w tobie dojrzałość, aby być wiernym osobie, z którą zamierzasz spędzić resztę życia? Na ile masz wrażliwe serce, aby otwierać się na potrzeby i pragnienia drugiej strony?Bezżenność. Pan Jezus mówi również o innych rodzajach powołania człowieka. Zaprasza ludzi do bezżenności ze względu na Królestwo niebieskie i pełne oddanie się na służbę Panu Bogu.

Na koniec: Proś Jezusa, aby dał ci zrozumieć i przyjąć Jego słowa oraz mądrość i siłę, byś w pełni realizował swoje powołanie.

http://modlitwawdrodze.pl/modlitwa/?uid=3930
**********

#Ewangelia: Wierność jest niezbędna

Mieczysław Łusiak SJ

(fot. pedrosimoes7 / Foter / CC BY)

Faryzeusze przystąpili do Jezusa, chcąc Go wystawić na próbę, i zadali Mu pytanie: “Czy wolno oddalić swoją żonę z jakiegokolwiek powodu?”
On odpowiedział: “Czy nie czytaliście, że Stwórca od początku stworzył ich jako mężczyznę i kobietę? I rzekł: «Dlatego opuści człowiek ojca i matkę i złączy się ze swoją żoną i będą oboje jednym ciałem». A tak już nie są dwoje, lecz jedno ciało. Co więc Bóg złączył, niech człowiek nie rozdziela”.
Odparli Mu: “Czemu więc Mojżesz polecił dać jej list rozwodowy i odprawić ją?”
Odpowiedział im: “Przez wzgląd na zatwardziałość serc waszych pozwolił wam Mojżesz oddalać wasze żony, lecz od początku tak nie było. A powiadam wam: Kto oddala swoją żonę, chyba w wypadku nierządu, a bierze inną, popełnia cudzołóstwo. I kto oddaloną bierze za żonę, popełnia cudzołóstwo”.
Rzekli Mu uczniowie: “Jeśli tak się ma sprawa człowieka z żoną, to nie warto się żenić”.
Lecz On im odpowiedział: “Nie wszyscy to pojmują, lecz tylko ci, którym to jest dane. Bo są niezdatni do małżeństwa, którzy z łona matki tak się urodzili; i są niezdatni do małżeństwa, których ludzie takimi uczynili; a są i tacy bezżenni, którzy dla królestwa niebieskiego sami zostali bezżenni.
Kto może pojąć, niech pojmuje”.

 

Komentarz do Ewangelii:

 

Wierność ciągle jest (dziś może bardziej niż kiedykolwiek) “towarem deficytowym”. A szkoda, bo jest ona niezbędna dla normalnego rozwoju człowieka. Rozwijamy się, gdy żyjemy w klimacie wierności i gdy sami wierności dochowujemy. Rezygnacja z wierności oznacza rezygnację z rozwoju. Oczywiście nikt z nas nie jest już teraz całkowicie wierny (ciągle uczymy się tego), ale warto w tej nauce nie ustawać. Wierność wymaga też siły i są do niej bardziej zdolni ci, którzy czują się kochani. Dlatego powinniśmy przede wszystkim w Bogu szukać sił do bycia wiernym i brać od Niego Miłość, która będzie źródłem naszej wierności innym.

http://www.deon.pl/religia/duchowosc-i-wiara/pismo-swiete-rozwazania/art,2526,ewangelia-wiernosc-jest-niezbedna.html
**********

Na dobranoc i dzień dobry – Mt 19, 3-12

Na dobranoc

Mariusz Han SJ

(fot. adwriter / Foter / CC BY-NC)

Nie wszyscy to pojmują…

 

Nierozerwalność małżeństwa. Dobrowolna bezżenność
Faryzeusze przystąpili do Jezusa, chcąc Go wystawić na próbę, i zadali Mu pytanie: Czy wolno oddalić swoją żonę z jakiegokolwiek powodu?

 

On odpowiedział: Czy nie czytaliście, że Stwórca od początku stworzył ich jako mężczyznę i kobietę? I rzekł: Dlatego opuści człowiek ojca i matkę i złączy się ze swoją żoną, i będą oboje jednym ciałem. A tak już nie są dwoje, lecz jedno ciało. Co więc Bóg złączył, niech człowiek nie rozdziela.

 

Odparli Mu: Czemu więc Mojżesz polecił dać jej list rozwodowy i odprawić ją? Odpowiedział im: Przez wzgląd na zatwardziałość serc waszych pozwolił wam Mojżesz oddalać wasze żony, lecz od początku tak nie było.

 

A powiadam wam: Kto oddala swoją żonę – chyba w wypadku nierządu – a bierze inną, popełnia cudzołóstwo. I kto oddaloną bierze za żonę, popełnia cudzołóstwo. Rzekli Mu uczniowie: Jeśli tak ma się sprawa człowieka z żoną, to nie warto się żenić.

 

Lecz On im odpowiedział: Nie wszyscy to pojmują, lecz tylko ci, którym to jest dane. Bo są niezdatni do małżeństwa, którzy z łona matki takimi się urodzili; i są niezdatni do małżeństwa, których ludzie takimi uczynili; a są i tacy bezżenni, którzy dla królestwa niebieskiego sami zostali bezżenni. Kto może pojąć, niech pojmuje!

 

Opowiadanie pt. “Aż do śmierci”
Małżeństwo króla Zygmunta Augusta z Barbarą Radziwiłłówną-Gasztołd było przyczyną sporów i sprzeciwu szlachty polskiej. Ze względów politycznych panowie polscy zdecydowanie stanęli w opozycji do króla, nie chcąc uznać ślubu z poddaną. Związek pobłogosławił ksiądz i wobec Bożego prawa był on ważnie zawarty. Król Zygmunt kochał bardzo swoją Barbarę.

 

Mimo ludzkich plotek i oszczerczych ataków nic nie zakłóciło ich wzajemnego szczęścia. Trwało ono krótko, bo cztery lata, ale losy tego małżeństwa przeszły do historii. Kiedy królowa zachorowała, sam władca Korony Polskiej czuwał przy niej, troskliwie pielęgnując.

 

Ostatnie tygodnie życia Barbary były sprawdzianem miłości do niej Zygmunta Augusta. Wytrwał przy ropiejącym, cuchnącym ciele do końca, nie patrząc, że otoczenie odsunęło się od umierającej królowej.

 

Refleksja
Nie wszyscy pojmują, że poświęcenie dla Boga wymaga ofiary. Czasami jest to ciężar nie do udźwignięcia, ale tylko niosąc go z Kimś jest duża szansa, aby podołać trudom naszej codziennej pielgrzymki. Aby dotrwać do końca, potrzebna jest człowiekowi konsekwencja i systematyczność. Tylko ludzie wytrwali mają szansę osiągnąć końcowy sukces…

 

Jezus ma świadomość, że Jego logika myślenia nie każdemu przyjdzie łatwo do przyjęcia. Czytamy na kartach wszystkich Ewangelii, ze są jawni wrogowie tego, co On głosił. Są też i tacy, którzy nie pojmują słów Jezusa i mimo, że ich nie rozumieją, to otwarcie z Nim nie walczą. Są też i tacy, którzy traktują słowa Jezusa na serio i żyją nimi dzień i noc. Jezus nic nie narzuca, tylko daje pewne rozwiązania i proponuje drogę dojścia do szczęścia. Tylko Ci, którzy chcą zrozumieć Jego słowa mają szansę widzenia to “coś” więcej. Otwartość bowiem na drugą osobę zawsze poszerza nasz punkt widzenia w widzeniu wielu skomplikowanych spraw tego świata…    

 

3 pytania na dobranoc i dzień dobry
1. Jak dźwigać ciężar codziennych trosk?
2. Dlaczego systematyczność i konsekwencja są tak ważne?
3. Jak rozumieć słowa Jezusa?

 

I tak na koniec…
Człowiek, który osiągnął sukces, nigdy nie wie, czy jest kochany dla samego siebie (Lukian)

http://www.deon.pl/religia/duchowosc-i-wiara/na-dobranoc-i-dzien-dobry/art,353,na-dobranoc-i-dzien-dobry-mt-19-3-12.html

********

Św. Jan Paweł II (1920-2005), papież
Anioł Pański, 16.02.1994

 

„Stwórca od początku stworzył ich jako mężczyznę i kobietę”
 

Według pierwotnego zamiaru Bóg stworzył mężczyznę i kobietę na swój obraz. Czytamy w Piśmie: „Stworzył więc Bóg człowieka na swój obraz…, stworzył mężczyznę i niewiastę” (Rdz 1,27) Ważne jest zatem, by pojąć, w Księdze Rodzaju, tę wielką prawdę: własny obraz, który Bóg umieścił w człowieku ujawnia się także w komplementarności płci. Mężczyzna i kobieta, którzy jednoczą się w małżeństwie, odzwierciedlają obraz Boży i są w pewnym rodzaju objawieniem Jego miłości. Nie tylko miłości, jaką Bóg żywi do rodzaju ludzkiego, ale także tajemniczej komunii, który charakteryzuje intymne życie trzech Osób boskich.

Co więcej, można uważać za obraz Boży sam fakt płodzenia, co sprawia, że rodzina jest sanktuarium życia. Apostoł Paweł mówi, że „od Ojca bierze nazwę wszelki ród na niebie i na ziemi” (Ef 3,14-15). To On jest ostatecznym źródłem życia. Można zatem powiedzieć, że genealogia każdej osoby zanurza swoje korzenie w Przedwiecznym. Zradzając dziecko, rodzice stają się współpracownikami Boga. Prawdziwie zaszczytna misja! W rezultacie nic dziwnego, że Jezus zechciał wynieść małżeństwo do godności sakramentu i że sam święty Paweł mówi o nim jako o „wielkiej tajemnicy”, uwypuklając związek Chrystusa i Kościoła (Ef 5,32).

*********

 

Franciszek o pięknie sakramentu małżeństwa

KAI / slo

(fot. Grzegorz Gałązka / galazka.deon.pl)

O pięknie sakramentu małżeństwa i jego podstawowym znaczeniu dla Kościoła mówił dziś Ojciec Święty podczas audiencji ogólnej. Jego słów wysłuchało na placu św. Piotra około 30 tys. wiernych.

 

Oto tekst papieskiej katechezy w tłumaczeniu na język polski:

Drodzy bracia i siostry, dzień dobry!

W naszym cyklu katechez na temat rodziny poruszymy dzisiaj bezpośrednio piękno chrześcijańskiego małżeństwa. Nie jest ono jedynie ceremonią, sprawowaną w kościele, z kwiatami, suknią ślubną, zdjęciami. Małżeństwo chrześcijańskie jest sakramentem, który odbywa się w Kościele, a także budującym Kościół, dając początek nowej wspólnocie rodzinnej.

Właśnie to podsumowuje św. Paweł apostoł w swoich słynnych słowach: “Tajemnica to wielka [małżeństwo], a ja mówię: w odniesieniu do Chrystusa i do Kościoła” (Ef 5,32). Paweł natchniony Duchem Świętym mówi, że miłość między mężem a żoną jest obrazem miłości między Chrystusem a Kościołem. Jest to niewyobrażalna godność! Ale w istocie jest ona wpisana w stwórczy plan Boga, a dzięki łasce Chrystusa, pomimo swoich ograniczeń urzeczywistniły ją niezliczone małżeństwa chrześcijańskie!

Święty Paweł, mówiąc o nowym życiu w Chrystusie powiada, że wszyscy chrześcijanie są powołani, aby się wzajemnie miłowali, jak Chrystus ich umiłował, to znaczy “będąc sobie wzajemnie poddani” (Ef 5,21), co oznacza służąc jedni drugim. I tutaj wprowadza analogię między małżeństwem męża i żony a Chrystusem i Kościołem. To jasne, że chodzi o analogię niedoskonałą, ale musimy pojąć jej duchowe znaczenie, które jest niezwykle wzniosłe i rewolucyjne, a jednocześnie proste, przystępne dla każdego mężczyzny i kobiety, powierzających się łasce Bożej.

Św. Paweł mówi, że mąż musi kochać swoją żonę “jak własne ciało” (Ef 5,28); kochać ją tak, jak Chrystus “umiłował Kościół i wydał za niego samego siebie” (w. 25). Czy wy, obecni tu mężowie to rozumiecie? Kochać swoją żonę, tak jak Chrystus miłuje swój Kościół! To nie żarty! To jest powiedziane na serio! Skutek tego radykalizmu oddania wymaganego od mężczyzny, ze względu na miłość i godność kobiety, na wzór Chrystusa, powinien być ogromny w samej wspólnocie chrześcijańskiej.

To ziarno ewangelicznej nowości, przywracające pierwotną wzajemność oddania i szacunku, dojrzewało powoli w historii, ale w końcu zwyciężyło.

Sakrament małżeństwa jest wielkim aktem wiary i miłości: świadczy o męstwie wiary w piękno stwórczego aktu Boga i życiu tą miłością, która pobudza, by iść zawsze dalej, poza siebie samych, a także poza samą rodzinę. Chrześcijańskie powołanie do miłości bezwarunkowej i bez miary jest tym, co wraz z łaską Chrystusa tkwi także u podstaw wolnej zgody stanowiącej małżeństwo.

Sam Kościół jest w pełni zaangażowany w historię każdego chrześcijańskiego małżeństwa: buduje się jego sukcesami i cierpi w jego porażkach. Ale musimy zadać sobie poważne pytanie: czy my sami jako wierzący i pasterze dogłębnie akceptujemy tę nierozerwalną więź dziejów Chrystusa i Kościoła z historią małżeństwa i ludzkiej rodziny? Czy jesteśmy gotowi poważnie podjąć tę odpowiedzialność? To znaczy, że każde małżeństwo idzie drogą miłości, jaką Chrystus obdarza Kościół. To wspaniałe!

W tej głębi tajemnicy stworzenia, uznanej i przywróconej w jej czystości, otwiera się druga wielka perspektywa charakteryzująca sakrament małżeństwa. Decyzja “poślubienia się w Panu” zawiera również wymiar misyjny, co oznacza gotowość w sercu, by stać się pośrednikiem Bożego błogosławieństwa i łaski Bożej dla wszystkich. W istocie chrześcijańscy małżonkowie jako tacy mają udział w misji Kościoła. A to wymaga odwagi. Dlatego, kiedy pozdrawiam nowożeńców, mówię: to ci odważni, bo trzeba odwagi, żeby kochać się tak bardzo, jak Chrystus miłuje swój Kościół.

Sprawowanie sakramentu nie może pominąć tej współodpowiedzialności życia rodzinnego wobec wspaniałej misji miłości Kościoła. Tak więc życie Kościoła wzbogaca się za każdym razem pięknem tego oblubieńczego przymierza, a także zubaża się za każdym, kiedy jest ono oszpecone. Kościół, aby ofiarować wszystkim dary wiary, miłości i nadziei potrzebuje także mężnej wierności małżonków wobec łaski ich sakramentu! Lud Boży potrzebuje ich codziennej drogi w wierze, miłości i nadziei, ze wszystkimi radościami i trudami, jakie pociąga za sobą ich droga w małżeństwie i rodzinie.

W ten sposób kurs jest wyznaczony na zawsze, jest to kurs miłości, miłości tak jak miłuje Bóg – na zawsze. Chrystus nieustannie troszczy się o Kościół, miłuje zawsze, nieustannie strzeże, Chrystus nieustannie troszczy się o Kościół, aby z jego ludzkiego oblicza usunąć wszelkie plamy i zmarszczki. Wzruszające i piękne jest to promieniowanie siły i czułości Boga, jakie jest przekazywane z jednego małżeństwa na drugie, z rodziny na rodzinę. Słusznie mówi Paweł: jest to wręcz “wielka tajemnica”! Mężczyźni i kobiety na tyle odważni, aby nieść ten skarb w “glinianych naczyniach” naszego człowieczeństwa są dla Kościoła podstawowym bogactwem. Są także bogactwem dla całego świata. Niech Bóg im tysiąckroć za to błogosławi!
 

http://www.deon.pl/religia/serwis-papieski/dokumenty/homilie-papiez-franciszek/art,65,franciszek-o-pieknie-sakramentu-malzenstwa.html

********

*********************************************************************************************************************
ŚWIĘTYCH OBCOWANIE
14 SIERPNIA
*********

Św. Maksymilian Maria Kolbe – rycerz Maryi

Marek Wójtowicz SJ

Św. Maksymilian Maria Kolbe (1894-1941) (fot. radiovaticana.org)

Beatyfikacja O. Maksymiliana Kolbe w 1971 roku, jakiej dokonał Ojciec Święty Paweł VI, była przypomnieniem światu, że nawet w obozie koncentracyjnym zaplanowanym przez ludzi, którzy odwrócili się od Boga i całkowicie zagłuszyli swoje sumienia, inny człowiek może świadczyć o Bogu, który jest Miłością. Mocą polskiego męczennika był krzyż Chrystusa i po kryjomu odprawiana Msza święta. Niemiecki lekarz zauważył, że franciszkanin oglądał w obozie zachody słońca. Pozostał wolny w miejscu, gdzie ludzka wolność została zabroniona i podeptana, w miejscu, gdzie nie miało być nadziei, a jednak. Papież dał go za przykład dla wszystkich kapłanów, którzy w tych latach przeżywali kryzysy i byli poddani pokusie, by odejść z wcześniej wybranej drogi.

Rajmund Maksymilian Maria Kolbe urodził się 8 stycznia 1894 roku  w Zduńskiej Woli w rodzinie tkaczy. Jego rodzice należeli do III zakonu św. Franciszka. Był dzieckiem bardzo wrażliwym na sprawy duchowe. Chętnie się modlił i uczestniczył w nabożeństwach. Od najmłodszych lat kochał Matkę Bożą i otaczał ją wielką czcią. Ona była dla niego wzorem w przyjmowaniu Bożej woli a także przykładem w wiernym wypełnianiu podejmowanych obowiązków. Gdy był dzieckiem miał sen-wizję. Widział Maryję, która trzymała w ręku dwie korony, jedną białą a drugą czerwoną. Biała była zapowiedzią życia przeżywanego w czystości, a czerwona zaś – męczeńską śmierć w bunkrze głodowym w Oświęcimiu. W 1907 roku Rajmund po raz pierwszy zetknął się z franciszkanami, którzy w jego parafii głosili misje. Rok później rozpoczął naukę w gimnazjum prowadzonym przez zakonników we Lwowie.
W 1910 roku wstąpił do nowicjatu franciszkanów. Filozofię studiował w Rzymie na jezuickim Uniwersytecie Gregoriańskim (1912-1915), a następnie studiował teologię w Kolegium Serafickim (1915-1919). Jego ulubioną książką duchową w tym czasie były Dzieje duszy św. Teresy z Lisieux. Pogłębiał też swoją pobożność maryjną. Podczas studiów zrodził się w jego sercu plan, by utworzyć Milicję Niepokalanej, stowarzyszenie wiernych dusz pragnących u boku Maryi zdobywać jak najwięcej ludzi dla Jezusa Chrystusa. Po powrocie do Ojczyzny w 1919 roku zamieszkał w Krakowie, gdzie przez kilka lat wykładał historię Kościoła. Potem całkowicie poświęcił się szerzeniu kultu maryjnego i rozwojowi środków służących przepowiadaniu Ewangelii. Marzył o zorganizowaniu Radia Katolickiego, ale jego ambitne plany brutalnie przerwał wybuch wojny w 1939 roku.
Ojca Maksymiliana cechowała wielka troska o mass-media w dziele ewangelizacji. Według włoskiego jezuity kard. Carlo Marii Martiniego, wyprzedził on pod tym względem swoje czasy i myślenie ogółu Kościoła o ich niezwykłej ważności w głoszeniu Chrystusa. Przed II wojną światową O. Kolbe zabiegał o wysokie nakłady prasy katolickiej a także o wydawanie książek pogłębiających pobożność Polaków. Wielką popularnością cieszył się wydawany przez niego Rycerz Niepokalanej, trafiający pod przysłowiowe strzechy i osiągający prawie milionowy nakład.
Dzieło św. Maksymiliana charakteryzuje niezwykły rozmach misyjny. Po wybudowaniu Niepokalanowa – miasta Maryi – udał się w 1930 roku do Japonii, gdzie zbudował kolejny ośrodek maryjny. Jego przepowiadanie w kraju kwitnącej wiśni zaowocowało ogromną ilością nowych nawróceń na chrześcijaństwo, które porównywalne jest jedynie z ewangelizacją prowadzoną przez św. Franciszka Ksawerego w XVI wieku.
Niedługo po agresji Niemiec na Polskę, 19 września 1939 roku, hitlerowcy zatrzymali wielu mieszkańców Niepokalanowa, także franciszkanów, wśród których był O. Kolbe. Franciszkanie zostali zwolnieni 8 grudnia. Gestapo pojawiło się znowu w klasztorze 17 lutego 1941 roku. Wtedy O. Maksymilian został aresztowany razem z czterema ojcami franciszkanami. Po pobycie w więzieniu na Pawiaku, 28 maja 1941 roku, został wywieziony do hitlerowskiego obozu koncentracyjnego w Oświęcimiu. Był tam przykładem zachowania chrześcijańskiej godności. Nie zabiegał, jak wielu więźniów, by za wszelką cenę zdobyć większą porcję chleba; gdy proponowano mu pobyt w obozowym szpitalu, parę razy odmówił, stwierdzając, że inni więźniowie, bardziej niż on potrzebują pomocy.
A kiedy pod koniec lipca 1941 roku, podczas apelu na obozowym placu niemiecki Rapportfuhrer odliczał dziesięciu więźniów na karę śmierci za ucieczkę z bloku, O. Maksymilian nie zawahał się ani przez chwilę, by zająć miejsce Franciszka Gajowniczka, ojca rodziny. Zdecydował oddać życie za brata, jak Pan Jezus. Zakonnika skazano na powolne umieranie w bunkrze głodowym. Dnia 14 sierpnia, w wigilię Wniebowzięcia Najświętszej Marii Panny, otrzymał śmiertelny zastrzyk fenolu oddając ducha Bogu.
Jan Paweł II kanonizował Ojca Maksymiliana w 1982 roku. Wcześniej, w czerwcu 1979 roku, papież modlił się w bloku śmierci, gdzie przez dwa tygodnie umierał śmiercią głodową męczennik. Także papież Benedykt XVI odwiedził to miejsce w maju 2006 roku. Powiedział tam, że dramatyczne pytanie, “Gdzie był Bóg?” – w tym miejscu, gdzie dokonywane były takie okropności, “jest równocześnie wołaniem o pomoc wszystkich ludzi, którzy w historii – wczoraj, dziś i jutro – płacą cierpieniem za umiłowanie Boga, prawdy i dobra; a jest ich wielu, również dziś”. Zanosząc to wołanie do Boga “skierujmy je również do naszych serc właśnie teraz, gdy pojawiają się nowe zagrożenia, gdy w ludzkich sercach zdają się panować na nowo moce ciemności: z jednej strony nadużywanie imienia Bożego dla usprawiedliwienia ślepej przemocy wobec niewinnych osób; z drugiej cynizm, który nie uznaje Boga i szydzi z wiary w Niego”.

http://www.deon.pl/religia/swiety-patron-dnia/art,99,sw-maksymilian-maria-kolbe-rycerz-maryi.html

*********

Święty Maksymilian Maria Kolbe,
prezbiter i męczennik

Święty Maksymilian Maria Kolbe Rajmund Kolbe urodził się w Zduńskiej Woli koło Łodzi 8 stycznia 1894 r. Był drugim z kolei dzieckiem, jego rodzice trudnili się chałupniczym tkactwem. Rodzina posiadała tylko jedną, dużą izbę: w kącie stał piec kuchenny, z drugiej strony cztery warsztaty tkackie, a za przepierzeniem była sypialnia. We wnęce znajdowała się na stoliku figurka Matki Bożej, przy której rodzina rozpoczynała i kończyła modlitwą każdy dzień.
Rodzice, chociaż ubodzy, byli jednak przesiąknięci duchem katolickim i polskim. Należeli do Trzeciego Zakonu św. Franciszka. Ojciec Rajmunda bardzo czynnie udzielał się w parafii. Należał do konspiracji i swoim synom często czytał patriotyczne książki. Pierwsze nauki Rajmund pobierał w domu. Nie było bowiem wtedy szkół polskich, a rodzice nie chcieli posyłać dzieci do szkół rosyjskich. Rajmund sam więc uczył się czytania, pisania i rachunków. Wkrótce zaczął pomagać rodzicom w sklepie. Zdradzał bowiem zdolności matematyczne.
Od najwcześniejszych lat Rajmund wyróżniał się szczególnym nabożeństwem do Matki Bożej. Jako mały chłopiec kupił sobie figurkę Niepokalanej. Nie był jednak chłopcem idealnym. Pewnego dnia na widok swawoli syna matka odezwała się do niego z wyrzutem: “Mundziu, co z ciebie będzie?” Chłopak zawstydził się i spoważniał; odtąd zaczął oddawać się modlitwie przy domowym ołtarzyku. Miał ok. 12 lat, kiedy prosił Matkę Bożą, aby Ona sama odpowiedziała mu, kim będzie. Jak opowiadał później mamie, pokazała mu się wtedy Maryja trzymająca dwie korony: jedną białą i drugą czerwoną, i zapytała, czy chce je otrzymać. “Biała miała oznaczać, że wytrwam w czystości, czerwona – że będę męczennikiem. Odpowiedziałem, że chcę. Wówczas Matka Boża mile na mnie spojrzała i zniknęła”. Działo się to w kościele parafialnym w Pabianicach.
W roku 1907 w parafii pabianickiej po raz pierwszy od dziesiątków lat odbywały się misje. Prowadził je franciszkanin, o. Peregryn Haczela ze Lwowa. Na jednej z nauk misjonarz zachęcił chłopców, by wstąpili do zakonu św. Franciszka. Nauki zakonnicy udzielali za darmo w gimnazjum we Lwowie. Pod wpływem przeprowadzonej misji Rajmund ze swoim starszym bratem, Franciszkiem, postanowił wstąpić do franciszkanów konwentualnych. Za pozwoleniem rodziców obaj udali się do małego seminarium we Lwowie. W rok potem (1908) poszedł w ich ślady także najmłodszy brat, Józef. W gimnazjum Rajmund wybijał się w matematyce i fizyce.

Święty Maksymilian Maria Kolbe i jego współbracia Będąc w gimnazjum, Rajmund postanowił zbrojnie walczyć dla Maryi. Wkrótce jednak doszedł do przekonania, że takiej walki nie da się połączyć ze stanem duchownym, który chciał obrać. Postanowił więc zrezygnować z powołania duchownego i kapłańskiego. W tej krytycznej chwili zjawiła się we Lwowie jego matka i wyznała obu synom, że postanowiła z ojcem poświęcić się na służbę Bożą. Matka miała wstąpić do benedyktynek we Lwowie, a ojciec – do franciszkanów w Krakowie. Rajmund ujrzał w tym wyraźną wolę Bożą i uznał, że jego przeznaczeniem jest pozostanie w zakonie. Poprosił więc o przyjęcie do nowicjatu, który rozpoczął 4 września 1910 r. Przy obłóczynach otrzymał zakonne imię Maksymilian.
W tym czasie Maksymilian przeżywał okres skrupułów. Dzięki roztropności spowiednika i przełożonych rychło się z nich wyleczył. W rok potem złożył czasowe śluby (5 września 1911 r.). Po nowicjacie ukończył ostatnią, ósmą klasę gimnazjalną i zdał maturę. Jesienią 1912 r. udał się na dalsze studia do Krakowa. Przełożeni, widząc jego wyjątkowe zdolności, wysłali go jednak na studia do Rzymu, gdzie zamieszkał w Międzynarodowym Kolegium Serafickim. Równocześnie uczęszczał na wykłady na Gregorianum. Tam studiował filozofię (1912-1915), a potem, już w samym Kolegium Serafickim, teologię (1915-1919). Studia wyższe ukończył z dwoma dyplomami doktoratu: z filozofii i teologii. W wolnych chwilach oddawał się ulubionym studiom fizycznym. Napisał wtedy artykuł pt. Etereoplan o pojeździe międzyplanetarnym, który zaprojektował w oparciu o newtonowskie prawo akcji i reakcji.
1 listopada 1914 r. złożył profesję uroczystą, czyli śluby wieczyste, przybierając sobie imię Maria. Ulubioną lekturą Kolbego były wówczas Dzieje duszy, napisane przez św. Teresę od Dzieciątka Jezus. Rozczytywał się w nich i pogłębiał swoje życie wewnętrzne. Duże wrażenie uczyniła także na nim lektura dzieła św. Gemmy Galgani Głębia duszy. Nie rozstawał się również z tekstem św. Alfonsa Marii Liguori Uwielbienia Maryi i św. Ludwika Marii Grignion de Monfort O ofiarowaniu się Jezusowi przez Maryję.
Kiedy wybuchła I wojna światowa, klerycy spod zaboru austriackiego otrzymali rozkaz natychmiastowego opuszczenia Rzymu i powrotu do rodzinnego kraju. Kolbe wyjechał do San Marino, gdzie starał się o przedłużenie paszportu na odbywanie dalszych studiów w Rzymie. Wkrótce otrzymał wiadomość, że jego brat, Franciszek, opuścił zakon i wstąpił do polskich legionów. Po wojnie Franciszek założył rodzinę i pracował jako nauczyciel, organista, a w końcu jako urzędnik państwowy. Zginął w obozie koncentracyjnym w Oświęcimiu, zapewne w roku 1943. Także ojciec Maksymiliana wstąpił do legionów i zginął w potyczce między Olkuszem a Miechowem (1914).
W duszy Maksymiliana powstała walka, czy i on nie powinien iść w ich ślady. Doszedł jednak do przekonania, że więcej dla ojczyzny uczyni jako kapłan. 29 listopada 1914 r. otrzymał święcenia niższe, a 28 października 1915 r. na Uniwersytecie Gregoriańskim obronił pracę doktorską z wynikiem summa cum laude (z wyróżnieniem).

Święty Maksymilian Maria Kolbe i Rycerz Niepokalanej Pod wpływem szeroko zakrojonej akcji antykatolickiej, której był świadkiem w Rzymie, po naradzie ze współbraćmi i za zgodą swego spowiednika, Maksymilian Maria założył Rycerstwo Niepokalanej (Militia Immaculatae). Celem tego stowarzyszenia była walka o nawrócenie schizmatyków, heretyków i masonów. Dla realizacji tego celu członkowie Rycerstwa mieli się oddawać na całkowitą i wyłączną służbę Maryi Niepokalanej i codziennie powierzać Jej los grzeszników. Temu programowi Maksymilian poświęcił się odtąd z całym zapałem i pozostał mu wiernym aż do śmierci. Wkrótce po założeniu Rycerstwa napisał list do przełożonego generalnego franciszkanów, o. Dominika Tavaniego, z prośbą o błogosławieństwo.
8 października 1917 r. otrzymał święcenia diakonatu, a 28 kwietnia 1918 r. w kościele św. Andrzeja della Valle święcenia kapłańskie z rąk kard. Bazylego Pompilego. Mszę prymicyjną odprawiał w kościele i przy ołtarzu, gdzie w 1842 r. Niepokalana objawiła się Alfonsowi Ratisbonnowi. 22 lipca 1919 r. o. Maksymilian Kolbe ukończył wydział teologiczny – również ze stopniem naukowym doktora.
W roku 1919, po siedmiu latach pobytu w Rzymie, o. Maksymilian wrócił do Polski. Postanawił dołożyć wszystkich sił, aby stała się ona królestwem Maryi. Przełożeni przeznaczyli go na nauczyciela historii Kościoła w seminarium zakonnym w Krakowie. Zaczął werbować kleryków do Milicji Niepokalanej. Do najgorliwszych apostołów należał o. Katarzyniec, zmarły w opinii świętości. Jego proces beatyfikacyjny jest w toku. Maksymilian miał wówczas 26 lat. Do Milicji Niepokalanej zaczęli napływać nie tylko klerycy i franciszkanie, ale również ludzie świeccy. Maksymilian zbierał ich w jednej z sal przy kościele franciszkanów i wygłaszał do nich referaty o Niepokalanej, oddaniu się Jej, o życiu wewnętrznym. Niestety, rozwijająca się gruźlica zmusiła przełożonych, by wysłali go na trzy miesiące do Zakopanego. Tam odprawił rekolekcje. Kiedy nastąpiła wyraźna poprawa, wrócił do Krakowa. Kiedy jednak choroba powróciła, prowincjał wysłał go ponownie do Zakopanego, zabraniając mu wszelkiej pracy apostolskiej. Przebywał tam przez osiem miesięcy, po czym przełożeni za radą lekarzy przenieśli go do Nieszawy. Z końcem października 1921 r. powrócił do Krakowa. 2 stycznia 1922 r. otrzymał z Rzymu upragnione zatwierdzenie Milicji Niepokalanej. W tym samym miesiącu zaczął wydawać w Krakowie miesięcznik pod znamiennym tytułem Rycerz Niepokalanej, który z czasem zdobędzie sobie niezmiernie wielką popularność w Polsce i za granicą.
Święty Maksymilian Maria Kolbe Przełożeni, zaniepokojeni w ich mniemaniu zbyt szeroko zakrojoną akcją o. Kolbego, przenieśli go do Grodna. Jednak i tu rozpoczętego dzieła szerzenia Milicji Niepokalanej i rozpowszechniania Rycerza Niepokalanej franciszkanin nie zaniechał. Zdobył małą maszynę drukarską i wśród współbraci znalazł ochotnych pomocników. Zaczął także werbować powołania do pracy wydawniczej. Dzięki temu Rycerz stale zwiększał swój nakład. W ciągu pięciu lat (1922-1927) z 5.000 wzrósł on do 70.000 egzemplarzy! Na pięciolecie pisma o. Kolbe otrzymał wiele listów gratulacyjnych od biskupów oraz błogosławieństwo papieża Piusa XI z licznymi odpustami i łaskami, o które dla swojego związku prosił.
Gdy w klasztorze grodzieńskim pole do pracy okazało się zbyt ciasne, o. Maksymilian Maria za pozwoleniem przełożonych zaczął oglądać się za nową placówką. Książę Jan Drucki-Lubecki ofiarował mu w okolicach Warszawy pięć morgów pola ze swego majątku Teresin. Ojciec Kolbe zjawił się w późniejszym Niepokalanowie 6 sierpnia 1927 r. i postawił tam figurę Niepokalanej. Z pomocą oddanych sobie współbraci i okolicznej ludności zabrał się też do budowy kaplicy. Postawiono także drewniane baraki, do których wniesiono maszyny. Przenosiny miały miejsce 21 listopada 1927 r. – w święto Ofiarowania Najświętszej Maryi Panny.
Kiedy dzieło w Niepokalanowie doszło do pełni rozwoju, za zezwoleniem generała zakonu o. Kolbe w towarzystwie czterech braci zakonnych udał się do Japonii, aby tam szerzyć wielkie dzieło (26 lutego 1930 r.). W drodze zatrzymał się w Szanghaju. Znany chiński katolik Lo-Pa-Hong z miejsca zaofiarował mu dom, maszyny drukarskie i motor oraz zapewnił utrzymanie zakonnikom. Niestety tamtejszy biskup wyraził stanowczy sprzeciw. O. Kolbe udał się więc do Japonii. W niezmiernie ciężkich warunkach, bez żadnej pomocy miejscowego biskupa w Nagasaki, o. Kolbe rozpoczął pracę wydawniczą. W trzy miesiące później miał już własną drukarnię i dom. Pierwszy numer Rycerza japońskiego (Seibo no Kishi) ukazał się w nakładzie 18.000 egzemplarzy. Drugi numer, listopadowy, miał już nakład 20.000, a grudniowy – 25.000. W 1931 r. Maksymilian nałożył habit franciszkański pierwszemu Japończykowi. Dał mu na imię Maria. W tym samym roku nabył pod klasztor dziki stok góry, gdzie wystawił pierwszy własny budynek. Tak powstał japoński Niepokalanów (Mugenzai no Sono – Ogród Niepokalanej). W roku 1934 poświęcono tam także nowy kościół.
W roku 1936 japoński Niepokalanów był już na tyle okrzepły, że o. Kolbe mógł go opuścić. Na kapitule prowincjalnej został bowiem wybrany przełożonym Niepokalanowa w Polsce. Po sześciu latach nieobecności wrócił do kraju. Sława Niepokalanowa rosła. Co roku zgłaszało się ok. 1800 kandydatów. O. Kolbe osobiście przyjmował zgłaszających się. Stosował surową selekcję. Przyjmował około 100. Głównym warunkiem przyjęcia było pragnienie świętości. W roku 1939 Niepokalanów liczył już 13 ojców, 18 kleryków-nowicjuszów, 527 braci profesów, 82 kandydatów na braci i 122 chłopców w małym seminarium. Rycerz Niepokalanej osiągnął nakład 750 tys. egzemplarzy. Rycerzyk Niepokalanej i Mały Rycerzyk Niepokalanej miały łączny nakład 221 tys. egzemplarzy, Mały Dziennik – nakład codzienny 137 tys., a niedzielny – 225 tys. egzemplarzy. Ponadto drukowano Informator Rycerstwa Niepokalanej, Biuletyn Misyjny i Echo Niepokalanowa. Kalendarz Niepokalanej liczył w 1937 r. 440 tys. egzemplarzy nakładu. Od roku 1938 Niepokalanów miał własną radiostację, której sygnałem była melodia Po górach, dolinach.

Święty Maksymilian Maria Kolbe 1 września 1939 r. wybuchła druga wojna światowa. Już 12 września Niepokalanów dostał się pod okupację niemiecką. 19 września gestapo aresztowało mieszkańców Niepokalanowa, którzy nie zdołali na czas uciec lub uciekać nie chcieli. W obozie tymczasowym w Lamsdorf (Łambinowice), a potem w Amteitz (Gębice) franciszkanie pozostawali od 24 września do 8 listopada. Było tam 14 tys. więźniów. Głód i robactwo dawało się bardzo we znaki. Esesmani bili więźniów i poniewierali ich. 9 listopada przewieziono franciszkanów do Ostrzeszowa. W samą zaś uroczystość Niepokalanej (8 grudnia) nastąpiło zwolnienie wszystkich z obozu.
O. Kolbe natychmiast wrócił do Niepokalanowa i na nowo zorganizował wszystko od początku w warunkach o wiele trudniejszych. Trzeba było przygotować ok. 3 tys. miejsc dla wysiedlonych Polaków z województwa poznańskiego, wśród których było ok. 2 tys. Żydów. Ojciec Maksymilian znowu zdołał skupić dokoła siebie wielu współbraci. Nie mogąc wydawać żadnych pism, zorganizował nieustanną adorację Najświętszego Sakramentu i otworzył warsztaty dla ludności: kuźnię, blacharnię, dział naprawy rowerów i zegarów, dział fotografii, zakład krawiecki i szewski, dział sanitarny itp.
17 lutego 1941 r. w Niepokalanowie ponownie zjawiło się gestapo i zabrało o. Kolbego i 4 innych ojców. Wywieziono ich do Warszawy. O. Kolbego umieszczono na Pawiaku. Strażnik na widok zakonnika w habicie z koronką u pasa zapytał, czy wierzy w Chrystusa. Kiedy otrzymał odpowiedź “wierzę”, wymierzył mu silny policzek. To powtórzyło się wiele razy, ale o. Kolbe nie ustąpił. Wkrótce jednak zabrano mu habit i nakazano wdziać strój więźnia. 28 maja 1941 r. został wywieziony do Oświęcimia wraz z 303 więźniami. Tu otrzymał na pasiaku numer 16670. Przydzielono go do oddziału “Krwawego Krotta”, znanego kryminalisty. Pewnego dnia Krott tak skatował o. Kolbego, że był cały pokrwawiony. Kazał jeszcze wymierzyć mu 50 razów. Przekonany, że nie żyje, kazał przykryć go gałęziami. Koledzy jednak wyciągnęli go i umieścili w rewirze. Cierpiał strasznie, ale wszystko znosił heroicznie, dzieląc się nawet swoją głodową porcją z innymi. Współwięźniów pocieszał i zachęcał do oddania się w opiekę Niepokalanej.
Pod koniec lipca 1941 roku z bloku, w którym był o. Kolbe, uciekł jeden z więźniów. Rozwścieczony Rapportführer Karol Frotzsch zwołał na plac apelowy wszystkich więźniów z bloku i wybrał dziesięciu, skazując ich na śmierć głodową. Wśród nich znalazł się także Franciszek Gajowniczek, który osierociłby żonę i dzieci. Wtedy z szeregu wystąpił o. Kolbe i poprosił, aby to jego skazano na śmierć w miejsce Gajowniczka. Na pytanie kim jest, odpowiedział, że jest kapłanem katolickim. Poszedł więc z 9 towarzyszami do bloku 13, zwanego blokiem śmierci. Przyzwyczajony do głodu, przez dwa tygodnie pozostał żywy bez kruszyny chleba i kropli wody. Wreszcie hitlerowcy dobili go zastrzykiem fenolu. Stało się to dnia 14 sierpnia 1941 roku. Była to wigilia uroczystości Wniebowzięcia Najświętszej Maryi Panny. Ciało o. Maksymiliana zostało spalone w krematorium.
Dzięki ofierze o. Maksymiliana Franciszek Gajowniczek zmarł dopiero w 1995 r. w wieku 94 lat. 17 października 1971 r. Paweł VI dokonał osobiście w sposób uroczysty beatyfikacji o. Maksymiliana w obecności wielu dziesiątków tysięcy wiernych z całego świata i ponad 3 tys. pielgrzymów z Polski. Kanonizacji dokonał 10 października 1982 r. św. Jan Paweł II. Podczas swej II pielgrzymki do Ojczyzny nawiedził Niepokalanów 18 czerwca 1983 r., gdzie odbyły się historyczne uroczystości pokanonizacyjne.

Święty Maksymilian Maria Kolbe

Święty Maksymilian Maria Kolbe jest patronem archidiecezji gdańskiej i diecezji koszalińskiej oraz – jak powiedział św. Jan Paweł II – “naszych trudnych czasów”.

W ikonografii św. Maksymilian przedstawiany jest w habicie franciszkańskim lub w więziennym pasiaku, czasem z numerem obozowym 16670 na piersi. Towarzyszy mu Maryja Niepokalana. Jego atrybutem jest korona z drutu kolczastego lub dwie korony – czerwona i biała.

 

 

http://www.brewiarz.pl/czytelnia/swieci/08-14a.php3

********

Paweł VI
Homilia podczas beatyfikacji
17 października 1971 r.
Episkopat Polski
List o beatyfikacji o. Maksymiliana Kolbe
4 września 1971 r.
kard. Stefan Wyszyński
Prymas Polski przed beatyfikacją o. Maksymiliana
“Przewodnik Katolicki”, 19 września 1971 r.
kard. Stefan Wyszyński
Zwyciężył nienawiść – wygrał wojnę
Przemówienie podczas audiencji dla Polaków
18 października 1971 r.
kard. Karol Wojtyła
Znak naszej epoki
“Tygodnik Powszechny” z okazji beatyfikacji o. Maksymiliana
kard. Karol Wojtyła
Konferencja prasowa przed beatyfikacją
Rzym, 14 października 1971 roku
Józefa Hennelowa
Beatyfikacja ojca Maksymiliana w Rzymie
Relacja zamieszczona w “Tygodniku Powszechnym”
Jan Paweł II
Homilia wygłoszona na terenie
byłego obozu koncentracyjnego Oświęcim-Brzezinka
7 czerwca 1979 r.
Jan Paweł II
Męczennik miłości
Homilia podczas kanonizacji o. Maksymiliana
11 października 1982 r.
Jan Paweł II
Anioł Pański w dniu kanonizacji o. Maksymiliana
11 października 1982 r.
kard. Franciszek Macharski, Jan Paweł II
Audiencja dla Polaków
11 października 1982 r.
Jan Paweł II
Homilia wygłoszona w Niepokalanowie
18 czerwca 1983 r.
Jan Paweł II
Św. Maksymilian, oddany syn Maryi
Anioł Pański, 15 sierpnia 2001 r.
bp Tadeusz Rakoczy
List przed obchodami 60. rocznicy męczeńskiej śmierci
św. Maksymiliana Marii Kolbego
Bielsko-Biała, 14 lutego 2001 r.
bp Tadeusz Rakoczy
List na obchody 60. rocznicy męczeńskiej śmierci
św. Maksymiliana Marii Kolbego
Bielsko-Biała, 25 lipca 2001 r.
franciszkanie.pl
Św. Maksymilian Kolbe
Nasza Arka 08/2001
Święty Maksymilian Maria Kolbe

Początek drogi do świętości
Rycerstwo Niepokalanej
Regulamin życia
Pierwsze wydanie Rycerza Niepokalanej
Budowa Niepokalanowa
Z życia Niepokalanowa
Św. Maksymilian o modlitwie
Wydawca i dziennikarz
Maryja Niepokalana
Krzyż
Ostatni etap
W obronie różańca
Relacje współwięźniów
On kochał wszystkich
Odniósł duchowe zwycięstwa
Męczennik miłości
Niepokalanów dzisiaj
Dzieło Niepokalanej i św. Maksymiliana
Litania do św. Maksymiliana
wiara.pl
Św. Maksymilian: Kapłan i męczennik
wiara.pl
Chronologia życia i działalności św. Maksymiliana
o. Roman Aleksander Soczewka OFMConv
Uśmiech ojca Maksymiliana
ks. Manfred Deselars
Śmierć na co dzień
Czy św. Maksymilian popełnił samobójstwo?
Tomasz Gołąb
Święty numer 16670
Krzysztof Przygoda
Sanktuaria św. Maksymiliana
ks. Tomasz Jaklewicz
Święty maksymalista
ks. Łukasz Jaksik
Jestem kapłanem katolickim…
abp Janusz Bolonek
Maksymilian – jak miłość

Część pierwsza
Część druga
Parafia św. Maksymiliana Marii Kolbego w Oświęcimiu
Życie i dzieło św. Maksymiliana Marii Kolbego
Sławomir Lepczyński
O. Maksymilian Maria Kolbe, franciszkanin
Rycerstwo Niepokalanej
Serwis informacyjny
katolik.pl
Rycerstwo Niepokalanej
Mariusz Trojnar
Nowenna za wstawiennictwem św. Maksymiliana
Radio Watykańskie
Świadectwo więźnia obozu koncentracyjnego
o św. Maksymilianie Marii Kolbe (format Real Audio)
O św. Maksymilianie i Franciszku Gajowniczku
mówi współwięzień obozu w Oświęcimiu
https://www.youtube.com/watch?v=AJecKMuhXwQ
https://www.youtube.com/watch?v=UdJ_Ma0qVpc
https://www.youtube.com/watch?v=kRf2SabybNM
https://www.youtube.com/watch?v=PKQ5mJqzxDk
https://www.youtube.com/watch?v=Zw-W_0F3fqo
https://www.youtube.com/watch?v=zfdH1ZSLgi4
https://www.youtube.com/watch?v=vswlCLePiIU

Św. Maksymilian Kolbe jako wzorzec komunii człowieka z Bogiem i Niepokalaną – ks. prof. Tadeusz Guz

 

 

Męczennik miłości – św. Maksymilian Maria Kolbe – film dokumentalny

 

 

*********

Zobacz także:
Ponadto dziś także w Martyrologium:
W Aipamei, w Syrii – św. Marcela, męczennika. Zginął w zamieszkach wznieconych przez pogan około roku 390.W Einsiedeln, w Szwajcarii – bł. Ewrarda, opata. Jakkolwiek w miejscu tym zastał on wielu pustelników, uważany bywa za właściwego założyciela opactwa i ośrodka, znanego dziś szeroko w świecie katolickim. Zmarł w roku 958.oraz:

św. Atanazji, wdowy (+ IX w.); bł. Elżbiety Renzi, zakonnicy (+ 1859); św. Euzebiusza, prezbitera (+ IV/V w.); bł. Sanctesa z Monte Fabri, zakonnika (+ 1390); św. Ursyniusza, męczennika (+ koniec III w.)

http://www.brewiarz.pl/czytelnia/swieci/08-14a.php3
**********************************************************************************************************************
TO WARTO PRZECZYTAĆ
********

Dar śmiechu

L'Osservatore Romano

Ignazia Angelini

(fot. BMiz / flickr.com)

O tym, dlaczego bardzo potrzebujemy śmiechu w Kościele, o poczuciu humoru Boga i o ironii w Piśmie Świętym – mówi matka Ignazia Angelini, przeorysza benedyktyńskiego klasztoru w Viboldone.

Co Matka rozumie przez urazę?

Uczucie jest postrzeganiem siebie samego jako kogoś, kto widzi i przyjmuje, że przychodzi i odwiedza go inny od niego, który zwraca się do niego o odpowiedź, że to odnosi się do niego, natomiast uraza powstaje z chwilą, gdy zamykamy się w sobie i koncentrujemy się na postrzeganiu innego od siebie jako najeźdźcy, jako kogoś, kto nam przeszkadza i atakuje nas. By uniknąć poczucia urazy trzeba poddać pod dyskusję swoje służące same sobie i skupione na sobie ja, zaakceptować własne ograniczenia, przyznać, że cudza obecność zwraca się do tej części nas, której my nie znamy. Trzeba być gotowym na przygodę, jaką jest dokonanie odkrycia, że jest się tą osobą, którą się przyjmuje, osobą wychodzącą, której pierwotnym powołaniem jest egzystować jako odpowiedź. To jest fundamentalny przejściowy moment w życiu zakonnym: egzystować przyjmując siebie poprzez innych. Wydawałoby się, że to nic wielkiego, a jednak potrzebuje dużo czasu. Poczucie humoru rodzi się z percepcji własnych i cudzych ograniczeń, a także z postrzegania siebie jako daru i odpowiedzi. Jest to zdolność do śmiania się z paradoksalnych sytuacji, w których zdajemy sobie sprawę, że oto siedzimy na ziemi jak «posągi w gruzach», by zacytować wyrażenie św. Teresy z Lisieux: ironia, risus — zasadniczo zawsze paschalis — to jest zdolność dostrzegania własnych granic i błogosławienia ich, gdyż one pozwalają nam odkryć, że jesteśmy związani nieskończoną miłością, która woła nas po imieniu i regeneruje nas. Jest to zatem coś zupełnie innego zarówno od ironii złośliwej, od cynicznego sarkazmu, jak i od pustego śmiechu, który banalizuje człowieczeństwo.

Humor jako wyraz decentralizacji własnego ja, odtrutka zarówno na narcyzm, jak i na duchową pychę, wyraża doświadczaną pewność, że jesteśmy w rękach Boga, który nie zawodzi.

Otóż to. Nie jesteśmy pępkiem świata, jesteśmy na marginesie, który jednak, jak odkrywamy, jest marginesem błogosławionym i umiłowanym. Kto nie musi niczego bronić, bo wie, że bronią go i goszczą niezawodne ręce Pana, nie musi się troszczyć o własną twarz, nie szuka w innym od siebie potwierdzenia siebie: ten umie śmiać się naprawdę, z całego serca. Święci mają ogromne poczucie humoru: myślę tu na przykład o Filipie Nereuszu czy o Teresie z Avili. I nie mogę pominąć św. Scholastyki: całe jej spotkanie ze św. Benedyktem przebiega pod znakiem ironii.

Czy możemy uważać poczucie humoru za wyraz «chrześcijańskiej swobody, której gwarantem jest Duch», o której pisał kardynał Martini? W tym sensie, czy można stwierdzić, że poczucie humoru dołącza się do darów Ducha?

Tak. Uważam, że ta swoboda odmalowuje się wyraziście w postaci młodzieńca u św. Marka, który w noc Męki ucieka, porzucając okrywające go prześcieradło, wymykając się przemocy z lekkością bezbronnej nagości. Swoboda jest zdolnością relatywizacji samych siebie, akceptowania się w ciągłym ruchu, pewni, że w każdym przeżyciu i doświadczeniu, nawet najtrudniejszym i najcięższym, jest zawsze coś więcej i ponad, co nas wzywa. Dostrzeżenie granic sytuacji pozwala szybciej przez nią przejść. Ciężkim czyni człowieka poszukiwanie siebie i samozbawienia, które uniemożliwia przezwyciężenie ran własnego ja i rozczarowań, prowadząc do paraliżu: nie da się już iść dalej. Również nadmiar bólu może sparaliżować, ale – choć wyda się to może paradoksalne – jeżeli przeżywa się ból, zachowując wiarę, nie wchodzi on w sprzeczność z poczuciem humoru: ból nie powoduje utraty wrażliwości, nie utwardza na tyle, by nie można już było dostrzec żadnego horyzontu. Myślę tu o Jezusie w najbardziej bolesnej chwili Jego egzystencji: wyobrażam sobie dobry uśmiech na Jego wargach, kiedy mówi do swoich uczniów: «Jednej godziny nie mogliście czuwać ze Mną?», a wkrótce potem dodaje: «Śpijcie dalej». Ten uśmiech świadczy o tym, że miłość jest większa od ograniczeń uczniów, włącza ich i wybawia. Zaparcie się Piotra mieści się w darze z własnego życia, który Jezus zapowiedział podczas Ostatniej Wieczerzy. Wspaniale rzeźbiony w drzewie Chrystus uśmiechnięty z opactwa w Lérins, jest pełnym wymowy znakiem. Zatem wydaje mi się, że można powiedzieć, iż poczucie humoru — w wyżej ukazanym sensie — jest darem Ducha: możemy przyłączyć je do mądrości, która daje nam zdolność dostrzegania smaku rzeczy, widzenia ich granic, ale i ich symbolicznej wagi, albo do pietas, która jest tym dobrym poczuciem przynależności — wywłaszczonej z siebie — do relacji z Bogiem i z innym od siebie.

Ironia i śmiech goszczą często na stronach Pisma Świętego: czy może Matka przypomnieć któreś z nich, Matki zdaniem najbardziej znaczące?

Myślę na przykład o Sarze: śmiech jest jej pierwszą reakcją na zapowiedź macierzyństwa. Sara wybucha śmiechem właśnie dlatego, że syn, którego będzie miała i którego tak bardzo pragnęła, jest darem paradoksalnym. Ale myślę też o kobietach walczących, jak Debora albo kobieta kananejska wobec Jezusa. Pismo jest naładowane humorem — często postaci pomniejszych — który jest wyrazem postrzegania, że nić historii kieruje się logiką często paradoksalną, gdyż jest ona prowadzona z wysokości, przez Łaskę, a nie przez siłę możnych tego świata. Znaczące są liczne sytuacje, które uczą widzenia własnych granic jako granic symbolicznych, które nie wgniatają w ograniczoność, lecz otwierają na transcendencję według logiki daru i wiary, a nie heroiczności i skupienie na sobie. Duchowa światowość, potępiana przez papieża Franciszka, to właśnie odnoszenie wszystkiego do siebie, nacechowane sztuczną powagą i sztywnością pozbawioną humoru, który jest solą relacji mocnych i wiarygodnych.

«Nie jesteśmy przyzwyczajeni, by myśleć o Jezusie uśmiechniętym, radosnym» powiedział papież Franciszek. Które uśmiechy Jezusa uderzają Matkę najbardziej?

Te skierowane do dzieci i do maluczkich; i te do zakłopotanych i niezręcznych uczniów, w których widział słabość, a zarazem nieprzemijającą wierność Ojca i znamię Jego transcendencji. Uderza mnie także czuła i cięta ironia, z jaką traktował upartych uczniów i polemicznych rozmówców. Przede wszystkim myślę o fragmencie Ewangelii Łukasza 10, 20, który uważam za szczytowy: kiedy uczniowie wracają z misji zadowoleni z odniesionych sukcesów, On mówi im z uśmiechem: «Jednak nie z tego się cieszcie, że duchy się wam poddają, lecz cieszcie się, że wasze imiona zapisane są w niebie». A potem raduje się w Duchu Świętym, i wspaniale wysławia Ojca, opisując dobrą nowinę i odwrócenie wszelkiej logiki tego świata. Jezus śmieje się z triumfów swoich wysłanników i raduje się ich małością.

Bóg chce być kochany, a nie tylko biernie znoszony: uśmiecha się i śmieje, i chce czynić to razem z nami. Czy zdarza się Matce śmiać się albo uśmiechać razem z Bogiem?

Tak się zaczęło: od uśmiechu. Czemu Bóg wieczorem, w porze, kiedy był powiew wiatru, szukał Adama? Na pewno nie po to, by z nim dyskutować: chciał razem z nim smakować cuda świata, który stworzył i widział, że był piękny i dobry. Zapewne wymieniali między sobą spojrzenia i uśmiechy upodobania i szczęścia. I myślę, że Bóg dobrze się bawił i znowu uśmiechnął z upodobaniem, kiedy prowadząc Ewę zobaczył entuzjazm Adama na jej widok. W pewnych okolicznościach zdarza się, że stajemy przed Bogiem i śmiejemy się razem z Nim: mnie na przykład zdarza się to za każdym razem, kiedy dostrzegam moją ograniczoność i rozumiem, że jest płodna nie ze względu na moje wysiłki czy ofiary, ale dlatego, że Bóg ją błogosławi i pochyla się z przyjemnością nad tym, co jest niczym.

«Żeby Bóg jak dziecię śmiał się, ileż wróblich krzyków, ileż tańców w gałęziach. Dusza robi się nieważka, łąki taką w sobie mają tkliwość, taka w oczach ożywa wstydliwość, dłonie jak liście zamierają w powietrzu z zachwytu… Któż jeszcze się boi, któż osądza?» pisze Ungaretti.

W tych drogich mi wersach oddycha się zarazem i lekkością, o której mówiłam, i niewinnością. Ten uśmiechnięty Bóg wyśmiewa powagę tych, co uważają się za dorosłych, bo osądzają i katalogują wszystko i wszystkich. Pokusa przylepiania etykietek, zaliczania ludzi do określonych kategorii, kryje zawsze żądzę władzy. Biblijna narracja natomiast posługuje się innymi parametrami, nie potrzebuje żadnego przydzielania tu czy tam: jest z istoty symboliczna. Dynamiki objawienia są paradoksalne, to są dynamiki bezinteresowności, przebaczenia: od małej reszty zaczyna się wszystko, gdzie obficie szerzy się grzech, tym bardziej obfita jest Łaska… Przyjęcie tych dynamik umożliwia narrację rzeczywistości, która nie potrzebuje katalogów, lecz jedynie tchnienia, o którym nie wiesz skąd wieje i dokąd wieje. Duch ma bardzo subtelne poczucie humoru.

Cristina Uguccioni

Urodzona w roku 1944 w regionie Marche, a z wyboru mieszkanka Mediolanu, od roku 1996 matka Ignazia Angelini jest przeoryszą klasztoru w Viboldone, miejscowości położonej w prowincji Mediolanu. Wykładała historię duchowości na Wydziale Teologicznym Północnych Włoch. Opublikowała m.in.: Mentre vi guardo (“Patrząc na was”, Einaudi, 2013), Nei paesaggi dell’anima (“W krajobrazach duszy”, Vita e Pensiero, 2012), Donne in cerca di Dio (“Kobiety szukają Boga”, La Scuola, 2011), Un silenzio pieno di sguardo (“Milczenie pełne spojrzenia”, Edizioni Dehoniane, 1999).

– See more at: http://www.osservatoreromano.va/pl/news/dar-smiechu#sthash.poNMwCF4

 

Co Matka rozumie przez urazę?
Uczucie jest postrzeganiem siebie samego jako kogoś, kto widzi i przyjmuje, że przychodzi i odwiedza go inny od niego, który zwraca się do niego o odpowiedź, że to odnosi się do niego, natomiast uraza powstaje z chwilą, gdy zamykamy się w sobie i koncentrujemy się na postrzeganiu innego od siebie jako najeźdźcy, jako kogoś, kto nam przeszkadza i atakuje nas. By uniknąć poczucia urazy trzeba poddać pod dyskusję swoje służące same sobie i skupione na sobie ja, zaakceptować własne ograniczenia, przyznać, że cudza obecność zwraca się do tej części nas, której my nie znamy.

 

Trzeba być gotowym na przygodę, jaką jest dokonanie odkrycia, że jest się tą osobą, którą się przyjmuje, osobą wychodzącą, której pierwotnym powołaniem jest egzystować jako odpowiedź. To jest fundamentalny przejściowy moment w życiu zakonnym: egzystować przyjmując siebie poprzez innych. Wydawałoby się, że to nic wielkiego, a jednak potrzebuje dużo czasu. Poczucie humoru rodzi się z percepcji własnych i cudzych ograniczeń, a także z postrzegania siebie jako daru i odpowiedzi. Jest to zdolność do śmiania się z paradoksalnych sytuacji, w których zdajemy sobie sprawę, że oto siedzimy na ziemi jak «posągi w gruzach», by zacytować wyrażenie św. Teresy z Lisieux: ironia, risus – zasadniczo zawsze paschalis – to jest zdolność dostrzegania własnych granic i błogosławienia ich, gdyż one pozwalają nam odkryć, że jesteśmy związani nieskończoną miłością, która woła nas po imieniu i regeneruje nas. Jest to zatem coś zupełnie innego zarówno od ironii złośliwej, od cynicznego sarkazmu, jak i od pustego śmiechu, który banalizuje człowieczeństwo.
Humor jako wyraz decentralizacji własnego ja, odtrutka zarówno na narcyzm, jak i na duchową pychę, wyraża doświadczaną pewność, że jesteśmy w rękach Boga, który nie zawodzi.
Otóż to. Nie jesteśmy pępkiem świata, jesteśmy na marginesie, który jednak, jak odkrywamy, jest marginesem błogosławionym i umiłowanym. Kto nie musi niczego bronić, bo wie, że bronią go i goszczą niezawodne ręce Pana, nie musi się troszczyć o własną twarz, nie szuka w innym od siebie potwierdzenia siebie: ten umie śmiać się naprawdę, z całego serca. Święci mają ogromne poczucie humoru: myślę tu na przykład o Filipie Nereuszu czy o Teresie z Avili. I nie mogę pominąć św. Scholastyki: całe jej spotkanie ze św. Benedyktem przebiega pod znakiem ironii.
Czy możemy uważać poczucie humoru za wyraz «chrześcijańskiej swobody, której gwarantem jest Duch», o której pisał kardynał Martini? W tym sensie, czy można stwierdzić, że poczucie humoru dołącza się do darów Ducha?
Tak. Uważam, że ta swoboda odmalowuje się wyraziście w postaci młodzieńca u św. Marka, który w noc Męki ucieka, porzucając okrywające go prześcieradło, wymykając się przemocy z lekkością bezbronnej nagości. Swoboda jest zdolnością relatywizacji samych siebie, akceptowania się w ciągłym ruchu, pewni, że w każdym przeżyciu i doświadczeniu, nawet najtrudniejszym i najcięższym, jest zawsze coś więcej i ponad, co nas wzywa. Dostrzeżenie granic sytuacji pozwala szybciej przez nią przejść. Ciężkim czyni człowieka poszukiwanie siebie i samozbawienia, które uniemożliwia przezwyciężenie ran własnego ja i rozczarowań, prowadząc do paraliżu: nie da się już iść dalej.

 

Również nadmiar bólu może sparaliżować, ale – choć wyda się to może paradoksalne – jeżeli przeżywa się ból, zachowując wiarę, nie wchodzi on w sprzeczność z poczuciem humoru: ból nie powoduje utraty wrażliwości, nie utwardza na tyle, by nie można już było dostrzec żadnego horyzontu. Myślę tu o Jezusie w najbardziej bolesnej chwili Jego egzystencji: wyobrażam sobie dobry uśmiech na Jego wargach, kiedy mówi do swoich uczniów: «Jednej godziny nie mogliście czuwać ze Mną?», a wkrótce potem dodaje: «Śpijcie dalej». Ten uśmiech świadczy o tym, że miłość jest większa od ograniczeń uczniów, włącza ich i wybawia. Zaparcie się Piotra mieści się w darze z własnego życia, który Jezus zapowiedział podczas Ostatniej Wieczerzy. Wspaniale rzeźbiony w drzewie Chrystus uśmiechnięty z opactwa w Lérins, jest pełnym wymowy znakiem.

 

Zatem wydaje mi się, że można powiedzieć, iż poczucie humoru – w wyżej ukazanym sensie – jest darem Ducha: możemy przyłączyć je do mądrości, która daje nam zdolność dostrzegania smaku rzeczy, widzenia ich granic, ale i ich symbolicznej wagi, albo do pietas, która jest tym dobrym poczuciem przynależności – wywłaszczonej z siebie – do relacji z Bogiem i z innym od siebie.
Ironia i śmiech goszczą często na stronach Pisma Świętego: czy może Matka przypomnieć któreś z nich, Matki zdaniem najbardziej znaczące?
Myślę na przykład o Sarze: śmiech jest jej pierwszą reakcją na zapowiedź macierzyństwa. Sara wybucha śmiechem właśnie dlatego, że syn, którego będzie miała i którego tak bardzo pragnęła, jest darem paradoksalnym. Ale myślę też o kobietach walczących, jak Debora albo kobieta kananejska wobec Jezusa. Pismo jest naładowane humorem – często postaci pomniejszych – który jest wyrazem postrzegania, że nić historii kieruje się logiką często paradoksalną, gdyż jest ona prowadzona z wysokości, przez Łaskę, a nie przez siłę możnych tego świata.

 

Znaczące są liczne sytuacje, które uczą widzenia własnych granic jako granic symbolicznych, które nie wgniatają w ograniczoność, lecz otwierają na transcendencję według logiki daru i wiary, a nie heroiczności i skupienie na sobie. Duchowa światowość, potępiana przez papieża Franciszka, to właśnie odnoszenie wszystkiego do siebie, nacechowane sztuczną powagą i sztywnością pozbawioną humoru, który jest solą relacji mocnych i wiarygodnych.
«Nie jesteśmy przyzwyczajeni, by myśleć o Jezusie uśmiechniętym, radosnym» powiedział papież Franciszek. Które uśmiechy Jezusa uderzają Matkę najbardziej?
Te skierowane do dzieci i do maluczkich; i te do zakłopotanych i niezręcznych uczniów, w których widział słabość, a zarazem nieprzemijającą wierność Ojca i znamię Jego transcendencji. Uderza mnie także czuła i cięta ironia, z jaką traktował upartych uczniów i polemicznych rozmówców. Przede wszystkim myślę o fragmencie Ewangelii Łukasza 10, 20, który uważam za szczytowy: kiedy uczniowie wracają z misji zadowoleni z odniesionych sukcesów, On mówi im z uśmiechem: «Jednak nie z tego się cieszcie, że duchy się wam poddają, lecz cieszcie się, że wasze imiona zapisane są w niebie». A potem raduje się w Duchu Świętym, i wspaniale wysławia Ojca, opisując dobrą nowinę i odwrócenie wszelkiej logiki tego świata. Jezus śmieje się z triumfów swoich wysłanników i raduje się ich małością.
Bóg chce być kochany, a nie tylko biernie znoszony: uśmiecha się i śmieje, i chce czynić to razem z nami. Czy zdarza się Matce śmiać się albo uśmiechać razem z Bogiem?
Tak się zaczęło: od uśmiechu. Czemu Bóg wieczorem, w porze, kiedy był powiew wiatru, szukał Adama? Na pewno nie po to, by z nim dyskutować: chciał razem z nim smakować cuda świata, który stworzył i widział, że był piękny i dobry. Zapewne wymieniali między sobą spojrzenia i uśmiechy upodobania i szczęścia. I myślę, że Bóg dobrze się bawił i znowu uśmiechnął z upodobaniem, kiedy prowadząc Ewę zobaczył entuzjazm Adama na jej widok. W pewnych okolicznościach zdarza się, że stajemy przed Bogiem i śmiejemy się razem z Nim: mnie na przykład zdarza się to za każdym razem, kiedy dostrzegam moją ograniczoność i rozumiem, że jest płodna nie ze względu na moje wysiłki czy ofiary, ale dlatego, że Bóg ją błogosławi i pochyla się z przyjemnością nad tym, co jest niczym.
«Żeby Bóg jak dziecię śmiał się, ileż wróblich krzyków, ileż tańców w gałęziach. Dusza robi się nieważka, łąki taką w sobie mają tkliwość, taka w oczach ożywa wstydliwość, dłonie jak liście zamierają w powietrzu z zachwytu… Któż jeszcze się boi, któż osądza?» pisze Ungaretti.
W tych drogich mi wersach oddycha się zarazem i lekkością, o której mówiłam, i niewinnością. Ten uśmiechnięty Bóg wyśmiewa powagę tych, co uważają się za dorosłych, bo osądzają i katalogują wszystko i wszystkich. Pokusa przylepiania etykietek, zaliczania ludzi do określonych kategorii, kryje zawsze żądzę władzy. Biblijna narracja natomiast posługuje się innymi parametrami, nie potrzebuje żadnego przydzielania tu czy tam: jest z istoty symboliczna. Dynamiki objawienia są paradoksalne, to są dynamiki bezinteresowności, przebaczenia: od małej reszty zaczyna się wszystko, gdzie obficie szerzy się grzech, tym bardziej obfita jest Łaska… Przyjęcie tych dynamik umożliwia narrację rzeczywistości, która nie potrzebuje katalogów, lecz jedynie tchnienia, o którym nie wiesz skąd wieje i dokąd wieje. Duch ma bardzo subtelne poczucie humoru.
Cristina Uguccioni – urodzona w roku 1944 w regionie Marche, a z wyboru mieszkanka Mediolanu, od roku 1996 matka Ignazia Angelini jest przeoryszą klasztoru w Viboldone, miejscowości położonej w prowincji Mediolanu. Wykładała historię duchowości na Wydziale Teologicznym Północnych Włoch. Opublikowała m.in.: Mentre vi guardo (“Patrząc na was”, Einaudi, 2013), Nei paesaggi dell’anima (“W krajobrazach duszy”, Vita e Pensiero, 2012), Donne in cerca di Dio (“Kobiety szukają Boga”, La Scuola, 2011), Un silenzio pieno di sguardo (“Milczenie pełne spojrzenia”, Edizioni Dehoniane, 1999).

http://www.deon.pl/religia/duchowosc-i-wiara/zycie-i-wiara/art,1954,dar-smiechu.html

*******

E. Morricone: “Postanowiłem poświęcić swoją mszę Papieżowi” [WYWIAD]

Niedziela

Włodzimierz Rędzioch / pk

(fot. Polifoto / Shutterstock.com)

Tą mszą świętujemy 200. rocznicę przywrócenia Towarzystwa Jezusowego, które miało miejsce w 1814 r. A świętujemy tę rocznicę, gdy papieżem jest jezuita – to niesamowity zbieg okoliczności.

 

Włodzimierz Rędzioch: Jak to się stało, że w wieku 84 lat, po ponad pół wieku działalności zawodowej, postanowił Maestro skomponować swoją pierwszą mszę?
Ennio Morricone: Już od dawna nosiłem się z zamiarem skomponowania mszy, bo prosiła mnie o to moja żona. Jednym słowem miałem takie pragnienie – nie robiłem tego, ponieważ obawiałem się, że trafi ona “do szuflady”. Pytałem żonę: Kiedy będę mógł ją usłyszeć? Ale pewnego dnia w 2012 r., wychodząc z domu, spotkałem ks. Daniela Libanoriego SJ, rektora kościoła Il Gesù, który zaproponował mi skomponowanie mszy z okazji 200. rocznicy przywrócenia Towarzystwa Jezusowego. Najpierw odmówiłem, ale później poprosiłem o tekst i trochę czasu do zastanowienia, i powiedziałem: “Jeśli się zdecyduję, zadzwonię”.
W tym samym czasie został wybrany Franciszek, pierwszy papież jezuita. To był szczęśliwy zbieg okoliczności…
To prawda. Z tego powodu postanowiłem poświęcić swoją mszę Papieżowi. Tak powstała “Missa Papae Francisci. Anno duecentesimo a Societate Restituta”. Ten utwór ma dla mnie tym większą wartość, ponieważ zawsze byłem osobą wierzącą, wychowałem się w rodzinie katolickiej.
To nie pierwszy utwór poświęcony jezuitom – wszyscy pamiętamy film “Misja”. W mszy skomponowanej przez Maestra dają się słyszeć motywy muzyczne z tego słynnego filmu…
To nie przypadek, że w mszy słychać echa muzyki z “Misji”. Film Rolanda Joffégo mówi o pracy jezuitów w krajach misyjnych oraz o masakrach Indian dokonanych przez hiszpańskich i portugalskich kolonizatorów. Akcja filmu toczy się w 1750 r., tuż przed kasatą Towarzystwa Jezusowego w 1773 r., która miała podłoże polityczne. Dlatego jestem zadowolony, że tą mszą świętujemy 200. rocznicę przywrócenia Towarzystwa Jezusowego, które miało miejsce w 1814 r. A świętujemy tę rocznicę, gdy papieżem jest jezuita – to niesamowity zbieg okoliczności.
Komponowanie mszy było dla Meastra doświadczeniem czysto artystycznym, muzycznym, czy może również religijnym?
Przede wszystkim było to doświadczenie muzyczne. Mimo że mam tendencję do “uświęcania” wszystkiego, co robię. Ale wie pan, że wielu kompozytorów pisało msze, chociaż nie byli wierzący.
Po raz pierwszy będzie Maestro dyrygować w kościele. To też jest nowe doświadczenie…
To jest dla mnie coś nowego i jestem tym zaniepokojony. Jako kompozytor jestem spokojny, ale jako dyrygent uspokoję się dopiero po wykonaniu utworu.
Msza na dwa chóry i orkiestrę składa się z tradycyjnych części. Jak scharakteryzowałby Maestro muzykę mszy?
Msza odzwierciedla wszystkie moje doświadczenia muzyczne i mój osobisty styl. Partyturę charakteryzuje typowy dla mnie zestaw instrumentów: trąby i puzony, dużo perkusji, wiolonczele i kontrabasy, ale bez skrzypiec. Postanowiłem napisać ten utwór na dwa chóry, odwołując się do nauczania soboru trydenckiego. Czerpałem z muzyki Monteverdiego, Frescobaldiego oraz Strawińskiego. A zwłaszcza z kompozycji mojego nauczyciela Goffreda Petrassiego.

http://www.deon.pl/po-godzinach/rozrywka–relaks/muzyka/art,985,e-morricone-postanowilem-poswiecic-swoja-msze-papiezowi-wywiad.html

***********

Rzym: premiera “Mszy Papieża Franciszka”

Jezuici

/ mc / psd 10.06.2015

Ennio Morricone, włoski kompozytor i zwycięzca Oscara za całokształt twórczości, zaprezentuje dziś swoją Mszę, napisaną na okoliczność 200. rocznicy odnowienia Towarzystwa Jezusowego oraz nazwaną imieniem papieża Franciszka.

“Missa Papae Francisci” swoją premierę będzie mieć wieczorem w jezuickiej świątyni Il Gesu. 86-letni Morricone osobiście poprowadzi Rzymską Orkiestrę Symfoniczną oraz połączone chóry Akademii św. Cecylii oraz Opery Rzymskiej.
Dzisiejszy koncert to kolejny epizod współpracy wybitnego włoskiego kompozytora oraz jezuitów. W 1986 roku Morricone napisał muzykę do oscarowego filmu Rolanda Joffé pt. “Misja”. Film opowiada autentyczną historię misji założonej i prowadzonej przez jezuitów. W roku 1995, w stulecie narodzin kina, obraz Joffé znalazł się na watykańskiej liście 45 filmów fabularnych, które propagują szczególne wartości religijne, moralne lub artystyczne. Ścieżka dźwiękowa z filmu zdobyła liczne nagrody (Złoty Glob, BAFTA) oraz uznawana jest za jedną z najwybitniejszych w historii kina.
Ennio Morricone dyryguje muzykę z “Misji”

 

 

http://www.deon.pl/religia/kosciol-i-swiat/z-zycia-kosciola/art,22447,rzym-premiera-mszy-papieza-franciszka.html

 

*********

Papież: strzeżmy serca od “pogańskiego zgiełku”

KAI / pk 15.06.2015 13:15,

(fot. CTV)

Niech chrześcijanin nauczy się strzeżenia serca od namiętności i “zgiełku światowego”, by być czujnym na przyjęcie w każdej chwili Bożej łaski – powiedział papież Franciszek podczas porannej Eucharystii w Domu Świętej Marty.

Franciszek podkreślił konieczność zrozumienia czasu Bożego, bowiem św. Paweł zachęca nas byśmy “nie przyjmowali na próżno łaski Bożej”, przejawiającej się “teraz”. Papież zauważył, że w każdym czasie Pan ponownie obdarza nas łaską, będącą darem darmo danym i zachęcił, aby go przyjąć zgodnie ze słowami Apostoła, “nie dając nikomu sposobności do zgorszenia”. Zaznaczył, że zgorszenie budzi chrześcijanina, który nie żyje zgodnie z wyznawaną wiarą, lecz według wzorców tego świata, czy też wręcz jak poganin. Wskazał, że trzeba przede wszystkim czuwać, aby pojąć czas Boży, kiedy Bóg przemawia do naszego serca.

 

Papież wyjaśnił, że chrześcijan osiąga próg tej czujności, jeśli potrafi “strzec serca”, oddalając wszelki zgiełk, który nie pochodzi od Pana, odbierający nam pokój serca uwolnionego od namiętności. Jezus streszcza je w postawie “Oko za oko i ząb za ząb!” i zachęca, aby im się przeciwstawić “nadstawiając drugi policzek”.

 

Być wolnym od namiętności i mieć pokorne, łagodne serce. Serca strzeże pokora, łagodność, a nigdy konflikty, wojny. Nie! To jest zgiełk, zgiełk światowy, pogański czy zgiełk diabelski. Serce powinno trwać w pokoju. “Nie dając nikomu sposobności do zgorszenia, aby nie wyszydzono naszej posługi” – mówi Paweł, wskazując także na posługę chrześcijańskiego świadectwa, aby nie było poddawane krytyce – stwierdził Franciszek.

 

Ojciec Święty zauważył, że to strzeżenie serca ma nam pomagać, abyśmy zawsze byli ludźmi Bożymi, według słów Apostoła: “wśród utrapień, przeciwności i ucisków, w chłostach, więzieniach, podczas rozruchów, w trudach, nocnych czuwaniach i w postach”. Podkreślił, że nie są to rzeczy łatwe, ale chodzi o strzeżenie serca, aby przyjąć Boży dar. Papież w tym kontekście zaznaczył, że dokonuje się tego strzeżenia według św. Pawła: “przez czystość i umiejętność, przez wielkoduszność i łagodność, przez objawy Ducha Świętego”.

http://www.deon.pl/po-godzinach/rozrywka–relaks/muzyka/art,985,e-morricone-postanowilem-poswiecic-swoja-msze-papiezowi-wywiad.html

*********

Można się zakochać sto razy

Paolo Curtaz / slo

(fot. kelley_leigh/flickr.com/CC)

Kiedy ludzie mówią o miłości, na ogół mają na myśli właśnie okres zakochania, który podnieca, zniewala i pozostaje w pamięci. Ludzie się spotykają, poznają, podobają się sobie i w sobie się zakochują… Cały świat nabiera różowych, fantastycznych barw. Droga jednak nie może się kończyć w tym miejscu!

Natura, że się tak wyrażę, zna się na swojej pracy. Wymyśliła więc zakochanie, aby dwoje ludzi wzajemnie okazywało sobie miłość, aby byli ze sobą na stałe i rozmnażali się, towarzysząc sobie w podróży przez życie. Zakochanie jest reklamą miłości, ale jednocześnie jest tylko pierwszym, podstawowym etapem pewnej drogi: początkiem czegoś silniejszego, bardziej trwałego i stabilnego.
Silnik został uruchomiony, jeżeli jednak nie ruszymy się z miejsca, samochód będzie tylko spalał benzyną, a donikąd nas nie zawiezie!
Wydaje mi się, że na tym właśnie polega wielkie nieporozumienie naszych czasów. O ile w nie tak odległej przeszłości deprecjonowano stan zakochania, podkreślając znaczenie innych aspektów miłości (jak zrozumienie, stabilność, pozycja społeczna), o tyle obecnie miłość sprowadza się do tego pierwotnego, intensywnego uczucia.
Moi dziadkowie poznali się i pobrali na początku lat trzydziestych XX wieku. Mieli ku temu wiele powodów. Przede wszystkim nie do pomyślenia było, aby tu, w górach, kobieta żyła sama, na utrzymaniu rodziny. Mężczyzna z kolei potrzebował kobiety, aby realizować plany związane z pracą. Od kobiety z pewnością nie wymagano, aby była piękna i atrakcyjna fizycznie! Miała być silna, zdrowa i pracowita, by móc zajmować się dziećmi i dbać o gospodarstwo (babcia opowiadała mi, że urodziła mojego ojca o odpowiedniej porze, ponieważ o piątej rano mogła już iść do obory, aby wydoić krowy!). Mężczyzna natomiast musiał być godny zaufania i absolutnie nie mógł mieć skłonności do picia… Być może po pewnym czasie rzeczywiście zakochiwali się w sobie, ale nie było to absolutnie konieczne.
W dzisiejszych czasach ludzie przede wszystkim muszą się sobie podobać. Z jednej strony to dobrze. Istnieje jednak ryzyko, że atrakcyjność seksualna, a więc uczucie, stanie się jedynym, wątpliwym kryterium oceny wartości drugiej osoby… Zdaniem ekspertów obecnie w świecie zachodnim dominują dwie charakterystyczne postawy wobec miłości.
Po pierwsze, dość powszechnie uznaje się, że zakochanie ma wyłącznie spontaniczny charakter. Nie dba się więc o to, aby miłość dojrzała, łudząc się, że młodość i uczucia będą trwały wiecznie. Wiemy jednak dobrze, że emocje tworzą tylko jeden z licznych wymiarów ludzkiego życia i bardzo często wymykają się nam spod kontroli.
Jeżeli miłość jest tylko pięknym uczuciem, nie wiemy skąd przybywa i dokąd prowadzi! Podobnie jak złość, smutek, nuda, strach… Jeżeli miłość jest doświadczeniem zupełnie niezależnym od naszej woli, to znaczy, że jesteśmy wyłącznie ofiarami uczuć, przed którymi nie ma żadnej ochrony. Nigdy więc nie możemy czuć się bezpiecznie.
Ileż to razy spotykałem się z sytuacją, w której w momencie kryzysu małżeńskiego jedno z małżonków wyznawało, że niczego już nie czuje do drugiej osoby! Jak gdyby niespodziewanie wyschło jakieś źródło.

 

Stanowczo zbyt często miłość pozostawia się dzisiaj w kołysce, nie dbając o jej rozwój, nie dostarczając jej pożywienia. Uczucie, które nie przemienia się w odpowiedzialny, świadomy i dojrzały wybór, z góry skazane jest na porażkę.
Druga problematyczna postawa wobec miłości jest bezpośrednią konsekwencją uproszczonego podejścia do sfery uczuć. Chodzi mianowicie o chęć nieustannego powrotu do momentu zakochania, wynikającą ze złudnego przekonania, że zakochanie może być niewyczerpanym źródłem uczuć. Zjawisko to doskonale zilustrował Mozart w tragicznej operze Don Giovanni. Opisał je też Hermann Hesse, który stwierdził, że etap zalotów to jedyna interesująca rzecz w miłości…
Usiłujemy wciąż od nowa przeżywać moment narodzin miłości lub dążymy do wyeliminowania pozostałych etapów jej rozwoju. Ponadto obecnie uważa się, że seks jest tylko jednym z wielu sposobów pozwalających na wzajemne poznanie, a nawet zakochanie się. Zakochanie bywa nawet utożsamiane ze zjednoczeniem seksualnym. Zachowujemy się tak, jakbyśmy chcieli udowodnić, że początek jest spełnieniem, głębokim językiem płciowości posługujemy się w niezwykle powierzchowny sposób.
Ponieważ jestem katolikiem, powyższe słowa mogą być uznane za próbę moralizowania. Dlatego chciałbym od razu wyjaśnić pewną sprawę. Problem, który omawiam, nie ma natury etycznej (nie chodzi o normy postępowania), lecz ontologiczną (miłość po prostu taka jest!). Ograniczanie zakochania wyłącznie do sfery emocji nie jest złe ani dobre. Chodzi po prostu o to, że próby nieustannego zakochiwania się nigdy nie pozwolą zrozumieć istoty miłości!
Dwoje nastolatków, którzy po imprezie (przypuszczalnie zakrapianej alkoholem) uprawiają seks, ponieważ chcą się wzajemnie odkryć lub pokazać, na co ich stać, nie postępuje wbrew jakiejś wydumanej, nieżyciowej, księżowskiej zasadzie. Nie – oni popełniają błąd, ponieważ mylnie sądzą, że to, czego doświadczają, jest miłością. Możemy więc pokusić się o sformułowanie ważnego wniosku wynikającego z lektury biblijnego opisu stworzenia.  Z euforycznego stadium zakochania koniecznie trzeba przejść do kolejnego etapu rozwoju miłości, który charakteryzuje się większą odpowiedzialnością.
Wybór między dwoma światami
Idylliczna opowieść o parze pierwszych ludzi prowadzi do bardzo realistycznej i raczej mało romantycznej konstatacji: zakochanie staje się miłością tylko wtedy, gdy poprowadzimy je dobrą drogą, właściwie korzystając z daru wolności. Możemy wybierać między miłością spontaniczną i nieodpowiedzialną a miłością, która bierze odpowiedzialność za przyszłość ukochanej osoby. Obecnie coraz częściej spotykamy się z wizją wspaniałej, instynktownej miłości, której na siłę przeciwstawia się wymagającą miłość związku monogamicznego.
Codziennie doświadczamy rzeczywistej pokusy, aby ulec tej wizji:
Właściwie to jestem raczej zadowolony/a z mojego związku, w głębi duszy jestem jednak przekonana/y, że istnieje jakiś lepszy on lub lepsza ona, stworzony/a właśnie dla mnie.
Gdzieś tam, w szerokim świecie, żyje moja druga połowa, mężczyzna/kobieta mojego życia.
Trudności, które przeżywa nasz związek, są ewidentnym dowodem na to, że się pomyliliśmy i powinniśmy dać sobie jeszcze jedną szansę.
Ja nie wierzę, że gdzieś tam istnieje kobieta/mężczyzna mojego życia. Ja na kobietę/mężczyznę mojego życia wybieram właśnie ciebie!
Myli się ten, kto sądzi, że jakikolwiek człowiek jest w stanie w zaspokoić nieskończoną potrzebę towarzystwa i dobra. Wielkie oszustwo współczesnego świata polega na tym, iż każe się nam wierzyć w istnienie prostych rozwiązań, które dostępne są na wyciągnięcie ręki. Wmawia się nam, że zamiast poświęcać czas na wspólny rozwój powinniśmy poszukać sobie lepszego partnera, który będzie bardziej podobny do nas!
W zdecydowanej większości przypadków przekonanie, że inny człowiek może radykalnie zmienić moje życie, jest zwyczajnym złudzeniem. Współczesny człowiek skłonny jest uwierzyć, że rozwiązanie problemu nie polega na stawieniu czoła trudnościom, lecz na zmianie partnera!
I rzeczywiście – można się zakochać sto razy, sto razy zakładać i rozbijać rodzinę. Jednak człowiek, który ulega pokusie, zawsze odkrywa swoją nagość. Kolejny partner  – wybrany po odrzuceniu poprzedniego obiektu zakochania  – jest tylko kolejnym złudzeniem.
Ileż to razy pomagałem ludziom, którzy po rozpadzie małżeństwa weszli w kolejny związek tylko po to, aby przekonać się, że mimo zmiany naczynia, potrawa wciąż smakuje tak samo. Proszę mi wybaczyć dosłowność, ale opowieści o niesamowitych właściwościach miłości powinno się wreszcie włożyć między bajki. Kiedy pojawia się rozczarowanie, ludzie zazwyczaj oskarżają się wzajemnie. Zraniona miłość przemienia się w chęć unicestwienia, zdradzone uczucie przemienia się w nienawiść. Małżeństwa, które wzajemnie się o wszystko obwiniają, przemieniają dobro w nieludzkie okrucieństwo, a wówczas przegrywają wszyscy.
Przypominam sobie spontaniczne wyznanie pewnego znajomego, który po dwudziestu latach małżeństwa rozwiódł się z żoną w okropnych okolicznościach. Kiedy się spotkaliśmy, opowiadał o dniu, w którym dzięki zręczności znanego adwokata odniósł zwycięstwo w rozprawie sądowej: nie zasądzono żadnych alimentów dla jego żony, jemu przyznano dom i opiekę nad dziećmi. Adwokat był wyraźnie zadowolony z siebie. Dawał do zrozumienia, że to była jedna z najlepiej poprowadzonych przez niego spraw, a jego klient – czyli mój znajomy – dostał wszystko, czego chciał. Ten ostatni jednak wyznawał mi ze łzami w oczach: tak naprawdę to chciałem, żebyśmy nadal byli razem i żebyśmy się kochali! Trzeba się mieć na baczności.

 

Więcej w książce: MIŁOŚĆ I INNE SPORTY EKSTREMALNE – Paolo Curtaz

 

***

 

 

MIŁOŚĆ I INNE SPORTY EKSTREMALNE – Paolo Curtaz

Miłość to ogromne ryzyko i wyzwanie, dlatego wymaga odwagi, wyjątkowych zdolności i odpowiedniego przygotowania.

Wiąże się z wielkimi emocjami i osiąganiem tego, co niemożliwe.

Tak, miłość to sport ekstremalny.

http://www.deon.pl/inteligentne-zycie/ona-i-on/art,453,mozna-sie-zakochac-sto-razy.html

*******

KOSTKA …

Napisał MKD
All rights reserved!

Jej budowa bajecznie prosta.
Ściany gładkie. Kolorów sześć.
Gdy nakarmisz ją marzeniami –
w środku życia odnajdziesz treść.

Kostkę prawie każdy dostaje
by układać ją tak, czy siak…
Niejednemu też się udaje
kostkę  złożyć – gdy szczęście ma.

Wtedy księżyc srebrem zatańczy
i muzyką Chopina lśni,
i upalną nocą lipcową
kolorowe nachodzą sny…

Motylami tańczą tęsknoty,
i jak w bajce, pod niebo… drżą,
kształtowane przez palców dotyk,
otulane pragnienia mgłą…

… Kostkę prawie każdy dostaje,
lecz nie składaj jej byle jak –
gdy noc, nastrój, oczekiwanie,
chęć i czyn, a… miłości brak.

Gdy z kimś kostkę będziesz układać,
sześć kolorów do nieba bram,
pytaj siebie, gdy pięć gotowych
– czy są wszystkie?  Czy szósty mam… ?
.
________________________________ mkd ___ VII.2010

http://www.wierszemkd.pl/?p=3562

********

Skok w bok. Serce nie sługa?

Paolo Curtaz / slo

Nie ma grzechów niewybaczalnych. Nie ma śmiertelnych win, nie ma nieodwołalnego potępienia. Nie ma autentycznej historii miłosnej, która byłaby definitywnie zakończona.

 

W dzisiejszych czasach panuje przekonanie, że niewierność jest po prostu nieunikniona. Statystyki potwierdzają to odczucie – średnio jedna zamężna (żonata) osoba na dwie popełnia cudzołóstwo. Przytoczę tylko jedną z licznych informacji na ten temat:
Rzym, 24 marca (ANSA25) – Według danych włoskiego stowarzyszenia prawników zajmujących się sprawami małżeńskimi, we Włoszech odnotowuje się największą w Europie liczbę kontaktów seksualnych w miejscu pracy. 40% separacji i rozwodów jest wynikiem małżeńskiej zdrady, do której w ponad 60% przypadków dochodzi w miejscu pracy. Pierwsze miejsce na tej liście zajmują szpitale. Następne miejsca zajmują kolejno: gabinety i pracownie, redakcje gazet, biura i banki. W powszechnej świadomości funkcjonuje stereotyp mężczyzny łowcy i kobiety uwodzicielki. Wszyscy wiedzą, że to zło, ale uważają, że nie da się go uniknąć. Skoro 50% małżonków dopuszcza się zdrady, to znaczy, że po prostu nie da się bez tego żyć! Trzeba natomiast dochować wierności małżeństwu, rodzinie, ogólnemu zamysłowi… a jeśli nawet zdarzy mi się skok w bok, to spokojnie – przecież to nie tragedia!
Czy rzeczywiście tak jest?
Czy naprawdę musimy ulec sile niezbitych dowodów i zaakceptować fakt, że w małżeńskim życiu prędzej czy później musi dojść do zdrady? Nie sądzę. Współczesnemu społeczeństwu najbardziej potrzeba refleksji nad dynamiką zdrady, analizy jej przyczyn i oceny jej dramatycznych konsekwencji. Żyjemy w bardzo mocno zerotyzowanym świecie. Nieustannie przekonuje się nas, że seks jest piękny, więc trzeba go uprawiać najczęściej, jak się da. Każda niewykorzystana okazja to stracona okazja!
Zakochanie jest piękne, fantastyczne – to jedyna radosna rzecz w życiu płynącym między pracą a rozwiązywaniem codziennych problemów. I oczywiście warto zostawić sobie otwartą furtkę, na wypadek, gdyby uczucie do partnera osłabło. Wówczas, w razie potrzeby, można przeżyć ożywczą przygodę z inną osobą. Ostatecznie, co w tym złego? Przecież jesteśmy dorośli, mamy prawo się trochę zbawić!
Fundamenty są nietykalne. Muszę pilnować, aby rodzina, którą założyłem, się nie rozpadła, ale przecież mogę sobie pozwolić na jedną namiętną noc…
Wszyscy dokoła nakłaniają do spontaniczności, wychwalają zakochanie i zauroczenie; koncepcję związku na całe życie nazywają “przestarzałą”. A jeżeli to oni mają rację? Jeżeli zdrada rzeczywiście jest nieunikniona? Czy naprawdę serce nie sługa, a krew nie woda?
Uważam, że pragnienie wierności nie jest jedynie dziedzictwem przeszłości. Nie wierzę też, że zdrada jest korzystna dla związku, bo rzekomo służy jego ożywieniu, do czego przed nastaniem lata zawsze usiłują nas przekonać plotkarskie gazety. Moim zdaniem zdrada jest ogromnym złem, które bardzo często zabija związek, udaremnia życiowe plany, wyrządza nieodwracalne szkody.

Spośród par, które doświadczyły zdrady i zwróciły się do mnie o pomoc, ponad połowa się rozeszła, potęgując cierpienie. Nie udało im się stworzyć nowego życia, kiedy zburzyli to, które prowadzili dotychczas. Czy było warto?
Jestem zdecydowanie przeciwny uproszczonemu, powierzchownemu traktowaniu zjawiska zdrady. Nasze czyny zawsze wiążą się z określonymi konsekwencjami – nierzadko tragicznymi. Kiedy czujemy pociąg do jakiejś osoby mamy skłonność do bagatelizowania znaczenia swoich czynów.
Co może być złego w wyjściu na kawę z koleżanką? Jesteśmy tylko przyjaciółmi, dlaczego miałbym zrywać tak niewinne relacje? Nigdy nie zostawiłbym rodziny dla miłosnej przygody! Musimy zachowywać większą ostrożność, kiedy oceniamy własne siły. Znam wiele osób, które były absolutnie przekonane o swojej wierności, a wystarczył jeden komplement, aby wybuchł w nich płomień grożący całkowitym spaleniem!
Serce może być sługą, jeżeli tylko potrafimy do niego przemawiać rozsądnie i zrozumiemy, co się dzieje dokoła. W chwili, kiedy wydaje nam się, że dotarliśmy już do celu w naszym związku (dzieci, dom, praca…), kiedy ustajemy w drodze, ryzykujemy, że zaczniemy szukać niebezpiecznych rozrywek. Zwracanie uwagi na zainteresowanie ze strony innej osoby to sygnał, że w nasz związek wkradły się rutyna, przyzwyczajenie, banalność.
Zdrada prawie zawsze wynika z nudy, uczuciowej pustki, jak również z powierzchownej oceny i bagatelizowania ewentualnych następstw. Widziałem, jakie są konsekwencje beztroskiego podejścia do zdrady: małżonkowie rozstający się w atmosferze nienawiści, ojcowie odchodzący od dzieci, ciężka sytuacja finansowa wynikająca z separacji. Pytam więc: czy naprawdę warto?
Musimy być bardziej przewidujący i rozsądni, kiedy oceniamy szkody, które może wyrządzić zdrada. Okłamujemy samych siebie, że się nie zaangażujemy (być może nawet w naszym przypadku będzie to prawda, ale co z… partnerem?), że nikt nigdy nie dowie się o naszej “przygodzie”… A czasami wystarczyłaby odrobina zdrowego rozsądku (nie zawsze trzeba odwoływać się do moralności i wielkich systemów wartości).
Oczywiście emocje raczej nas nie słuchają, można je jednak ukierunkować, nawrócić. Zdrowy rozsądek i tradycja katolicka zalecają – jak już zostało powiedziane – unikanie niebezpiecznych okazji. Jeżeli zakochanie jest błyskawicą, to zdrada jest potężną burzą, która – jeśli nie zachowamy ostrożności – może przerodzić się w prawdziwą nawałnicę. Wszystkiemu winna nieostrożność, szereg nieuważnych gestów, które wykonujemy mniej lub bardziej nieświadomie. Pamiętaj, że człowiek najpierw zdradza w sercu i wyobraźni, a dopiero później w czynach!

 

Więcej w książce: MIŁOŚĆ I INNE SPORTY EKSTREMALNE – Paolo Curtaz

http://www.deon.pl/inteligentne-zycie/ona-i-on/art,506,skok-w-bok-serce-nie-sluga.html

*********

Rozwód to życiowa klęska mężczyzny

Ireneusz Krosny / slo

(fot. shutterstock.com)

Jeśli facet rozwodzi się z kobietą to znaczy, że poniósł klęskę. Bo skoro biorąc ślub przysięgał, że jej nie opuści w zdrowiu i w chorobie, że będzie z nią aż do śmierci, a teraz ich związek się rozpada, to znaczy, że albo wtedy kłamał, czyli poniósł klęskę, albo mu nie wyszło, czyli także poniósł klęskę.

 

Uważam, że dzisiejszym mężczyznom zdecydowanie brakuje rycerskości i odpowiedzialności. O, jakżebym chciał, aby słowo mężczyzny było dla niego święte. Ze gdy facet dał słowo, to dał słowo, gdy powiedział “tak”, to powiedział “tak”, gdy przysięgał, to przysięgał. Każdy mężczyzna powinien zapewniać żonie stabilność, poczucie bezpieczeństwa. Od tego jest. Kiedyś, aby to robić, musiał mieć przy sobie miecz, dziś już nie musi go posiadać, ale ciągle powinien być słowny i lojalny. Uciekając od zobowiązań na całe życie, uciekając od przysięgania żonie, czy w ogóle uciekając od instytucji małżeństwa, facet nie sprawdza się jako facet.

 

Kiedy byłem nastolatkiem, przeciętny chłopak zastanawiał się: “Czy ta dziewczyna będzie moją żoną? A może tamta?”. Było jasne i oczywiste, że on szuka żony. Zony, z którą zamierzał spędzić całe swoje życie. Natomiast obecnie młodzi mężczyźni myślą sobie tak: “A może bym z tą laską spróbował? Oczywiście nie na poważnie. Może na tydzień albo dwa”. Według mnie to kompletna porażka faceta jako faceta.

 

Dlaczego skupiam się na mężczyznach? Ponieważ to mężczyźni dziś coraz bardziej nie zdają egzaminu jako mężowie i ojcowie. Coraz częściej można zatem dojść do wniosku, że dla Pana Boga “Adam był wprawką, a dopiero Ewa mu się udała”. Kobiety odchodzą najczęściej dopiero wtedy, gdy mężczyzna totalnie nawali. Tak więc dziś kieruję swoją odezwę do wszystkich prawdziwych facetów: Kochajcie swoje żony, okażcie się ich rycerzami, dbajcie o nie, doceniajcie, chwalcie, dotrzymujcie słów miłości, a zobaczycie, jak wiele jest w waszych żonach miłości do was. A nie ma większego szczęścia dla mężczyzny, niż szczęśliwa żona, która mówi mu: “Dobrze, że właśnie ciebie wybrałam…”.

 

I jeszcze jedno – żeby to osiągnąć musicie, drodzy koledzy, mieć dla żony czas. I to, wbrew męskim wyobrażeniom, jest dla nich dużo ważniejsze, niż zasobność naszych portfeli.

 

 

Więcej w książce: LABORATORIUM MIŁOŚCI TOM 2 PO ŚLUBIE – red. Zbigniew Kaliszuk

http://www.deon.pl/inteligentne-zycie/ona-i-on/art,508,rozwod-to-zyciowa-kleska-mezczyzny.html

********

Jak się nie rozwieść?

TakRodzinie

Maria Jankowska / slo

(fot. shutterstock.com)

Skoro nie ma idealnych ludzi, nie ma również idealnych małżeństw, a każda para przechodzi przez trudności i kryzysy. Tylko od nich zależy, jak będą sobie z nimi radzili.

 

Wzrasta liczba rozwodów. Opinia publiczna coraz częściej wyraża “zgodę” na takie rozwiązanie dla par, których wspólne życie stało się trudne. Jednakże tu i ówdzie pojawiają się informacje o depresji po rozstaniu, o przeżywaniu dramatu, o pogorszeniu warunków materialnych, o braku szczęścia przy boku nowej osoby. Mimo pozornego przyzwolenia na rozwody nikt nie kwestionuje, iż jest to traumatyczne przeżycie dla obu stron związku, a nade wszystko dla dzieci, które tracą poczucie bezpieczeństwa i możliwość dorastania w pełnej kochającej się rodzinie. Skoro koszty emocjonalne, społeczne i materialne rozwodów są tak duże, to należałoby pomyśleć, w jaki sposób budować szczęśliwe małżeństwo. Czy jest to w ogóle możliwe? Prawda jest taka: nie ma idealnych małżeństw, ponieważ nie ma idealnych ludzi.

Dwie połówki?
Psychologowie przeprowadzili wiele badań, by sprawdzić, jakie typy osobowości małżeńskich są ze sobą szczęśliwsze: podobne czy różniące się charakterami. Często słyszę to pytanie i zazwyczaj odpowiadam: nie jest najważniejsze, jakie cechy osobowości mają małżonkowie i czy bardzo się od siebie różnią, ponieważ nie stworzono dotąd żadnej uznanej koncepcji na ten temat. Najważniejsze dla szczęścia małżonków jest to, co oni sami robią dla związku i w jaki sposób o niego dbają. Teorie typu “połówki jabłek”, które spotkają się razem, dopełniają i stanowią jedność, jest spojrzeniem bardziej życzeniowym, niemającym przełożenia na rzeczywiste relacje w małżeństwie. Wchodząc w związek małżeński, należy przede wszystkim uświadomić sobie, że druga osoba została dana przez Boga do tego, by iść z nią przez życie i dzielić wszelkie problemy. Skoro nie ma idealnych ludzi ani małżeństw, to każda para przechodzi przez trudności i kryzysy i tylko od nich zależy, jak sobie będą z nimi radzili.

Rutyna niszczy
Najważniejszym zadaniem małżonków jest budowanie relacji i osobistej więzi. Tak jak nie jest możliwe, by roślina rozwijała się bez wody albo ogień palił się bez drewna, tak nie jest możliwe budowanie małżeństwa bez ustawicznego “dokładania” do małżeńskiego ognia. Takimi drewienkami, które nie pozwalają więdnąć miłości, jest troska o dobro drugiego człowieka w codziennych sprawach. Miłość i zauroczenie, które zaprowadziły dwoje ludzi do ołtarza, nie wystarczają, by związek przetrwał, a para była usatysfakcjonowana wspólnym życiem. Trzeba przejść przez kolejne stadia rozwoju i problemów. Na początku małżeństwa duże znaczenie odgrywają intymność, bliskość i czułość, fascynacja cechami osobowości, poglądami.

 

W miarę upływu lat małżonkowie stwierdzają, że znają się jak własną kieszeń, że potrafią bezbłędnie przewidzieć reakcje drugiej osoby i jej humory. Niepostrzeżenie wkrada się niszcząca rutyna. Należy zatem dbać o miłość w każdej fazie małżeństwa, dbać o siebie nawzajem, o swoje potrzeby, o szacunek dla drugiej osoby, jej odmienności i indywidualności, pozwalając na autonomię i wspierając się we wszystkim. Koniecznie należy pamiętać o rocznicach ślubu, imienin, urodzin i innych ważnych datach. Dobrze jest bez okazji sprawiać drobne przyjemności, np. przygotować poranną kawę, wysłać miłego SMS-a, dać prezent, zostawić karteczkę ze słowami “kocham cię”, wręczyć kwiatka, obdarować czułym spojrzeniem i dotykiem.

Czas biegnie razem
Czas spędzany razem z małżonkiem jest ważnym czynnikiem spajającym małżeństwo. Można bowiem mieszkać razem, a żyć jakby obok siebie. Należy zadbać, aby wspólne chwile dawały zadowolenie i satysfakcję obu stronom. Siedząc na kanapie i patrząc w ekran telewizora, z pewnością nie wskrzesimy atmosfery romantycznej miłości. Trzeba wykazać się pomysłowością. Można zaproponować wspólne przygotowanie kolacji, a potem spożyć ją w eleganckim klimacie. Można kupić bilety do teatru, kina i zatroszczyć się o opiekę dla dzieci. Bardzo dobrym wzmocnieniem małżeństwa jest planowanie co jakiś czas “randek” małżeńskich, czyli wspólnego wyjścia i zorganizowania ich tak, by odzwierciedlały dobre momenty życia, kiedy miłość rozkwitała.

Rozmawiajmy!
Właściwa komunikacja to kolejny element udanego związku. Należy rozmawiać o wszystkim, co dotyczy spraw życia małżeńskiego, rodzinnego i zawodowego, i próbować od razu rozwiązywać problemy, uzgadniać wspólne stanowisko. Trzeba być otwartym na potrzeby drugiej strony, przemawiać w sposób zrozumiały i pełen szacunku, bez sięgania po raniące czy obraźliwe słowa. Kwestie sporne należy rozpatrywać spokojnie, a jeśli eskalacja emocji jest zbyt wysoka, przełożyć rozmowę na inny czas.

 

Można zasięgnąć rady u przyjaciół, pytać inne małżeństwa, jak radzą sobie z podobnymi problemami, a także szukać pomocy u specjalistów. Wizyta u psychologa, doradcy rodzinnego nie jest żadną ujmą na honorze. Inna osoba potrafi spojrzeć na problem z dystansem i wskazać sposoby rozwiązania. Sprawdzonym sposobem pogłębiania miłości małżeńskiej jest wspólna wieczorna modlitwa, choćby najkrótsza, składająca się tylko z kilku słów. Nie sposób klęknąć do modlitwy z sercem zawziętym i zamkniętym na drugiego człowieka. A jeśli nawet małżeństwo przechodzi przez głęboki kryzys i różnego rodzaju trudności, to w modlitwie można wszystko powierzyć Bogu i prosić, by towarzyszył w trudach, uzdrawiał to, co słabe i chore, oraz pomagał w budowaniu miłości.

http://www.deon.pl/inteligentne-zycie/ona-i-on/art,494,jak-sie-nie-rozwiesc.html

********

Co zrobić żeby małżeństwo się nie rozpadło?

2ryby

dr Maria Popkiewicz-Ciesielska / slo

akie są przyczyny rozpadu związków? Co możemy uczynić, aby nasze małżeństwo było udane i szczęśliwe? Jak zapobiec rozwodowi?

 

 

*dr Maria Popkiewicz-Ciesielska – Kobieta zarażająca swoja życzliwością, niosąca pomoc. Na co dzień robi to zawodowo prowadząc gabinet psychoterapii we Wrocławiu. Podpowiada również, jak rozwiązywać problemy życia rodzinnego, zwłaszcza konflikty damsko-męskie.

http://www.deon.pl/inteligentne-zycie/ona-i-on/art,495,co-zrobic-zeby-malzenstwo-sie-nie-rozpadlo.html

********

Krzyż Miłości

TJ

14.04.2015 07:00
(fot. Sole Perez / flickr.com / CC BY-SA 2.0 )

“A gdy Bóg ukończył w dniu szóstym swe dzieło, nad którym pracował, odpoczął dnia siódmego po całym swym trudzie, jaki podjął.” Gdybym był złośliwcem, zapytałbym: przepraszam bardzo, ale co to za wielki, wszechmocny Bóg, który nad swym dziełem musi PRACOWAĆ, podejmując TRUD? Otóż wszystko, co Bóg stworzył, powstało z Niego, tj. z Miłości. A myli się ten, kto sądzi, iż miłość to jedynie uczucie, zakochanie, pewien impuls.

 

Miłość to nie buziaczek, przytulenie czy  trzymanie się za rączkę. Miłością nie jest wypowiedzenie słów “kocham cię” ani nawet sakramentalnego “tak”. Miłości nie symbolizuje serduszko. Symbolizuje ją Krzyż. A Krzyż to bardzo ciężka robota, niewyobrażalny trud, przeogromna praca. Jak mówią słowa pieśni: “Codzienność wiedzie przez Krzyż, większy im kochasz goręcej”. Pamiętając, iż Krzyż to z jednej strony symbol męki, cierpienia i śmierci, trudno jest nam to zrozumieć. Dlaczego cierpienie, męka, znój, wręcz umieranie, mają wypełniać naszą codzienność tym bardziej, im bardziej kochamy? Miłość kojarzy nam się przecież dobrze, przyjemnie, słodko i błogo. Tymczasem miłość to wielki ciężar. Niewielu z nas jest w stanie go unieść. Czy potrafię poświęcić swój cenny czas, którego wciąż mi brakuje, dla kogoś innego? Czy jestem w stanie go słuchać, gdy mówi od rzeczy; patrzeć na niego, gdy wydaje mi się odrażający; nie zatykać nosa, gdy wydziela odór; podać mu swą dłoń, gdy jego dłoń pokrywa bród? Bo właśnie tym jest miłość. To ciągłe poświącanie się, nieustanne wybaczanie, rezygnowanie z siebie na rzecz bliźniego. To umieranie za swoich przyjaciół i nieprzyjaciół. Pamiętajmy jednak, że jest i druga strona tego medalu (Krzyża). Krzyż to także zbawienie. Krzyż to zwycięstwo. Krzyż to wieczne życie w szczęściu bez miary. Jakże zatem możemy żyć szczęśliwie i radośnie, jakże możemy zwyciężać – upadając pod Krzyżem, będąc doń przybijanym, umierając na nim? Otóż możemy. Umożliwił nam to Ten, który zrobił to jako pierwszy. Jezus Chrystus. Ten, który zachęca, by go naśladować, biorąc swój Krzyż na każdy dzień i… zbawiać w ten sposób świat. Zbawiać go MIŁOŚCIĄ.

 

Rzuca nam się w oczy dysonans Krzyża-Miłości. Z jednej strony klęska, cierpienie i umieranie. Z drugiej – zwycięstwo, błogość i życie wieczne. Proporcje są jednak bardzo zaburzone, walka – nierówna. Bóg bowiem, stwarzając słońce, które wyznacza dzień, tj. światłość, dobro, radość itd., uczynił je WIĘKSZYM od księżyca. Księżyca, który, owszem, wyznacza noc, tj. ciemną otchłań, mrok, smutek itd., sam jednak lśni pięknym blaskiem, stanowiąc swoiste światełko w tunelu – nadzieję, która nigdy nie gaśnie. Podobnie jak nie gasną jej dzielni pomocnicy – gwiazdy, na czele z Gwiazdą Betlejemską, która w środku nocy ogłosiła pasterzom: “Oto jest dzień!”. Sprawda wygląda podobnie w starciu między Dobrem a Złem, Bogiem a Szatanem. To nie jest tak, że naprzeciwko siebie stają wielki i potężny Bóg oraz nie mniej wielki i potężny Szatan. NIE. Naprzeciwko siebie stają Góra Dobra i kamień zła (którym, nawiasem mówiąc, chętnie byśmy nieraz rzucili w jakiegoś grzesznika, czyż nie?). Walka jest – nomen omen – z GÓRY przesądzona. Dobro zawsze zwycięży zło. Maleńki płomyczek zawsze rozświetli mrok, zaś nawet największa, bezdenna otchłań ciemności nie jest w stanie tegoż płomyczka zdławić. Jednakże często nawet ów niewielki kamień jest w stanie nas przygnieść i unieruchomić. Bywamy wówczas przybici, zdołowani. Popadamy w depresję, cierpimy, wręcz zdaje nam się, że umieramy. Wątpimy w sens czegokolwiek. Wtedy właśnie trzeba nam spojrzeć na Krzyż Zmartwychwstałego.

 

W Męce Chrystusa wg św. Jana Żydzi proszą Piłata o połamanie goleni ukrzyżowanym i zdjęcie ich ciał. (Wiadomo, nie mogą nam święta zohydzać jakieś trupy, stanowią problem, są niewygodni, nieestetyczni, trzeba się ich pozbyć, by było nam miło… znamy to skądś?). Wówczas połamano golenie dwóm ukrzyżowanym po bokach Chrystusa, zaś Jemu samemu, rozpoznanemu jako zmarły, przebito bok – tak dla pewności. W ten sposób wypełniło się Pismo, mówiące, iż “kości jego nie zostaną złamane”. Podobnie śpiewamy w Psalmie 34.: “Strzeże On [Pan] wszystkich jego [sprawiedliwego] kości/ ani jedna z nich nie ulegnie złamaniu”. Co w ten sposób pragnie nam przekazać Jezus? Zdaje się On wołać z krzyża: “Możecie mnie zaszczuć, zgnębić, opluć, skatować, przybić do krzyża i wreszcie uśmiercić… ale nigdy mnie nie złamiecie!”. Do przejęcia od Niego tej postawy Chrystus zachęca każdego z nas.

 

Podejmijmy ten wielki trud kochania. Choćbyśmy pracowali nad tym w pocie czoła przez bite sześć dni, przyjdzie w końcu siódmy dzień błogiego odpoczynku i napawania się pięknem dzieła naszych rąk. Weźmy Krzyż Miłości na swe ramiona. Jeśli zajdzie taka konieczność – upadnijmy pod nim raz, drugi i trzeci. Ostatecznie nawet dajmy się do niego przybić i oddajmy na nim ducha. I tak NIC NAS NIE ZŁAMIE. Zwyciężymy. My i Jezus Chrystus, nasz Zbawiciel. Razem. A między nami – Miłość.

http://www.deon.pl/spolecznosc/artykuly-uzytkownikow/wiara-i-kosciol/art,416,krzyz-milosci.html

********

“Nie miłość jest bogiem, ale Bóg jest miłością!”

KAI / kn

(fot. Thomas Hawk / Foter / CC BY-NC)

Zapominamy, że to nie miłość jest bogiem, ale Bóg jest miłością! Trzeba wznosić się na wyższy poziom miłości darzącej, ofiarnej – wzywał bp Andrzej Czaja.

 

Uczestnikom IV Diecezjalnego Święta Rodziny w Jemielnicy zwrócił uwagę, iż “w mediach mamy wręcz do czynienia z ubóstwieniem spłyconego rozumienia miłości”.

 

Opolski biskup podkreślił, że Bóg wpisał w nasze serce podwójne pragnienie: Boga i drugiego człowieka. “Tak ukształtował naszą naturę – głodną komunii. Mówiąc krótko – na Swój obraz nas stworzył, bo sam w sobie też jest jednością osób. Powołanie do małżeństwa rodzi zadanie miłowania. Odkąd nasza natura jest skażona grzechem pierworodnym, jest nam trudno realizować to miłowanie siebie nawzajem. Trudno nam zwyciężać w sobie egoizm, myślenie o sobie, troskę li tylko nieraz o siebie. A w małżeństwie trzeba o sobie zapomnieć, by siebie dać” – zaznaczył.

 

“W realizacji tego powołania mężczyzna i niewiasta nie są zdani tylko na własne siły, zwłaszcza odkąd Boży Syn zamieszkał pośród nas” -podkreślił bp Czaja. “Mężczyzna i niewiasta mogą zanurzyć tę miłość wzajemną w miłości Bożej – sakramentalnie. W tym jest wartość sakramentu małżeństwa! Taka miłość może owocować ponad ludzkie oczekiwania, dążenia i pragnienia. Trzeba jednak wiary!” – apelował.

 

Zdaniem opolskiego ordynariusza to, co dzisiaj komplikuje realizację życia na miarę możliwości, które Bóg stwarza przez sakramentalne obdarowanie, to nasze niedowiarstwo. “Niedowierzamy w skuteczność i moc tego, co Bóg w sakramencie małżeństwa daje i kim nas czyni. Trzeba nam prosić dla wszystkich rodzin chrześcijańskich, aby Pan dodał wiary! Bóg nas wspiera w realizacji małżeństwa, w budowaniu tej pięknej, mocnej, silnej, trwałej, wiernej i uczciwej komunii życia i miłości. Potrzeba jednak także naszego wkładu i pracy. Ten nasz wkład oznacza potrzebę kroczenia drogą miłowania się nawzajem” – dodał.

 

“Nie możemy” – mówił kaznodzieja – “wzorować się na miłości erotycznej lansowanej w mediach, funkcjonującej w schemacie pożądania i zaspokojenia, co prowadzi do instrumentalizacji drugiego człowieka, użycia, narzędziowego potraktowania. W mediach mamy wręcz do czynienia z ubóstwieniem tak spłyconego rozumienia miłości. Zapominamy, że to nie miłość jest bogiem, ale Bóg jest miłością! Trzeba wznosić się na wyższy poziom miłości darzącej, ofiarnej. To jest nasz wkład w realizację powołania do małżeństwa” – zachęcał.

 

Według hierarchy pragnienie zdrowia, dobra, szczęścia, bliskości drugiego pociąga do działania, czynów. “Człowiek mający takie pragnienia, gotów jest dać siebie, swoje zdrowie i życie. To dopiero jest miłość! Jej fundamentem jest dar. Tak pojmowana miłość zdolna jest do poświęceń i przezwyciężania trudności. Człowiek naprawdę kochający gotów jest uczynić wszystko, co jest w jego mocy dla dobra drugiego człowieka. Prawdziwa miłość jest służbą!” – podkreślił.

 

“Realizacja powołania do małżeństwa przez dawanie siebie drugiemu i czerpanie w wierze od Boga i z Jego miłości okazuje się być konkretną drogą do świętości” – zaznaczył bp Czaja. “Sakramentalny związek małżeński jest sposobem związania się z Bogiem i formą pójścia za Chrystusem. Trzeba na Boga się zdać, a małżonkowi oddać” – wzywał.

Biskup przyjął w święto patronalne Bractwa św. Józefa, liczącego już 549 osób – 67 nowych członków. Obchodom IV Diecezjalnego Święta Rodziny towarzyszył V Jarmark Cysterski oferujący rokrocznie bogatą gastronomię i liczne atrakcje dla dzieci, młodzieży i dorosłych.

http://www.deon.pl/religia/kosciol-i-swiat/z-zycia-kosciola/art,22029,nie-milosc-jest-bogiem-ale-bog-jest-miloscia.html

********

Sprawdź, na czym polega całkowity dar z siebie

Pustynia Serc / youtube.com / pk

Im bardziej kochamy, tym więcej tracimy. Ale tylko po to, by w dłuższej perspektywie zyskać wszystko. Gdzie tu logika? Przekonaj się sam.

Zobacz ten niezwykły film i odkryj na czym polega różnica między miłością do rzeczy, a miłością do ludzi.

 

https://youtu.be/tt-oUz2ZaKU

Powyższy trailer stworzyła wytwórnia Lighthouse Catholic Media w ramach serii filmów “Beloved” – by pomóc małżonkom odnaleźć głębię wzajemnej miłości.

 

http://www.deon.pl/po-godzinach/ludzie-i-inspiracje/art,185,sprawdz-na-czym-polega-calkowity-dar-z-siebie.html

********

Małżeństwo z miłości czy z rozsądku?

Anna Kaik

(fot. shutterstock.com)

Niegdyś małżeństwa zawierane z rozsądku były na porządku dziennym. Dziś bardziej polegamy na uczuciu. Ale czy dzięki temu małżeństwo jest szczęśliwsze?

 

Małżeństwa “romantyczne” promuje zwłaszcza kultura Zachodu. Wystarczy zapałać do siebie uczuciem, doświadczyć fizycznego przyciągania, za którym jak cień stąpa pożądanie i… już można stawać na ślubnym kobiercu. Ale przytoczmy bezlitosne dane. W Niemczech od 2000 r. regularnie rozwodzi się około 50% małżeństw, w Stanach Zjednoczonych prawie 60%. Prym wiedzie Belgia gdzie około 70% par decyduje się rozstać. Polska w tym zestawieniu wypada “słabiej”, ale i tak bardzo wysoko: u nas rozwodzi się średnio co trzecia para. Dużo niższe wskaźniki rozwodowe mają za to kraje Dalekiego Wschodu i “trzeciego świata”. Lubimy oceniać ten fakt jako wynik zacofania kulturowo – mentalnego, a tymczasem można by się na ich przykładzie również czegoś w tym temacie nauczyć.
W krajach Dalekiego Wschodu w wyborze małżonka prym zdecydowanie wiedzie rozsądek, nierzadko wciąż pary są “kojarzone” przez rodzinę i bliskich znajomych. Usłyszałam kiedyś wypowiedź wiekowej Tajwanki na temat jej kilkudziesięcioletniego małżeństwa. Zapytana o metodę na zgodne przeżycie ze sobą tylu lat odpowiedziała: “Wy (społeczeństwa zachodnie i Europy Środkowej) zawieracie małżeństwa w sytuacji, gdy wasze uczucia mają temperaturę wrzątku, po czym z upływem lat wszystko między wami stygnie i na koniec zostaje tylko chłód. U nas jest odwrotnie: bierzemy ślub w letniej temperaturze uczuciowej, a potem przez całe życie dbamy o to, żeby doprowadzić ją do wrzenia. Po kilkudziesięciu latach kochamy się o wiele mocniej niż przy zawieraniu ślubu.”

Dwa dziwne pytania

Więź małżeńska jest czymś o wiele mniej romantycznym niż lubimy to sobie wyobrażać, bazując na podstawie filmów, własnej wyobraźni i nierealnych pragnień. To związek, który bardziej przypomina przyjaźń niż płomienny romans.
Pewien ksiądz poproszony o pomoc w rozeznaniu, czy powinno się z tą konkretną osobą stanąć przed ołtarzem, zalecił odpowiedzenie sobie zwłaszcza na dwa pytania. Pierwsze: czy zjadłbyś z tą osobą gęstą, niesmaczną zupę z jednego talerza, jedną łyżką? Drugie: czy chciałbyś żeby twój syn, córka byli kiedyś tacy, jak obecnie twój narzeczony/narzeczona? Pierwsze pytanie dotyka sfery zupełnej bliskości cielesno – psychicznej, w jaką wchodzą małżonkowie po ślubie. To coś innego niż tylko czułe pocałunki i trzymanie za rękę. To też wszelkiego rodzaju choroby, zły wygląd, zmęczenie, wreszcie starość. Drugie pytanie dotyka sfery charakteru i wartości, nie tych powierzchownych, ale najgłębszej istoty – co jest dla nas w życiu najważniejsze. Czy twoja przyszła żona będzie wychowywała dzieci na zadufanych materialistów, czy na osoby kierujące się w życiu głębszymi zasadami? Czy twój przyszły mąż prędzej zaprowadzi dzieci do kościoła czy do salonu samochodowego? Być ze sobą na co dzień oznacza przede wszystkim wspólną pracę i wspólny trud oparte na tych samych wartościach, a w znacznie dalszej kolejności miłe spędzanie wolnego czasu.

Iskry na start, rozsądek na całe życie

Trzeba jednak również oddać sprawiedliwość romantycznie pojmowanej miłości i stwierdzić, że owszem, jest potrzeba, ale bardziej na początku znajomości niż przy wypowiadaniu słów przysięgi. Słynne motyle w brzuchu pojawiają się przez pierwsze kilka miesięcy. Wiele osób zatrzymuje się na tym etapie, nie wyobrażając sobie wspólnego funkcjonowania bez nich. Tymczasem, ten okres jest piękny, ale na swój niejako półrealny, trochę naiwny sposób. To czas, kiedy czuje się do siebie ogromne przyciąganie i patrzy się na siebie przez wpół zamglone, ale mało widzące oczy. To, co przyjdzie potem jest decydujące dla trwałości związku. Zaczynamy dostrzegać wady drugiej osoby, ale i pełniej widzimy jej faktyczne zalety. W tym momencie powinien dojść do głosu rozsądek. Nie ma sensu podejmować prób przywrócenia przyjemnego stanu wzajemnej błogiej fascynacji przez uciekanie w rozrywki czy przedmałżeński seks. Emocje pewnie by skoczyły, ale znów na krótko. Małżeństwa nie buduje się na falach przychodzących i odchodzących uczuć, ale na wspólnych wartościach, a te, czy takie są, można ocenić jedynie rozumem.
Tuż przed samym zawarciem sakramentu małżeństwa trzeba wziąć pod uwagę jeszcze jedną rzecz. To jeden z najtrudniejszych okresów, z jakimi trzeba się zmierzyć. Rzadko kiedy jest bezstresowym oczekiwaniem na pokazanie się w białej sukni przez szerokim gronem. To czas dużego napięcia emocjonalnego, które pojawia się u obu ze stron. Coraz mocniej zdajemy sobie sprawę, że za chwilę podejmiemy nieodwołalną decyzję. Niektórzy mogą w związku z tym przechodzić duże lęki, roztrząsać najciemniejsze scenariusze, dramatyzować i w ogóle mieć ochotę dać sobie jeszcze drugie tyle czasu, ile do tej pory było się związanym ze sobą. Powszechnie są znane sytuacjie rezygnacji z małżeństwa na kilka tygodni, a nawet dni przed ślubem i dochodzi do nich coraz częściej. Znów można winić za ten stan przesłodzone stereotypy na temat zawierania ślubu, ale i pewne milczenie w tym temacie, które które prowadzi do błędnych konkluzji typu: “wszyscy oczekują ślubu w błogim stanie upojenia szczęściem, a u nas coś nie gra – widocznie to nie ten, nie ta.” Trzeba mieć świadomość, że taki przedślubny stan pełen wszelkich obaw to coś zupełnie naturalnego.

Sufler “z góry”

Ostatecznie z decyzją o ślubie każdy na koniec zostaje sam. Można próbować się radzić, słuchać wszystkich za i przeciw, szukać pomocy w książkach i internecie – ale w końcu ty sam osobiście musisz podjąć tę decyzję na wyłącznie własną odpowiedzialność. Jedyną podpowiedzią, którą można by się kierować jest ta “z góry”. W tak ważnej kwestii wolno poprosić Boga nawet o wymowny znak.
Pewna dziewczyna chciała wyjść za mąż za obcokrajowca. Jednak, jak można się spodziewać, miała mnóstwo obaw, czy będzie to dobra decyzja. Kilka dni po zaręczynach, poprosiła o “podpowiedź” Pana Boga zwracając się do Niego w następujący sposób: “jeśli narzeczony dziś przyniesie mi białe kwiaty, znaczy to, że chcesz, żebym go poślubiła”. Był środek zimy, życzenie na wpół nierealne, tymczasem… narzeczony zjawił się z białymi kwiatami.
To prawdziwa historia. Ta para jest dziś bardzo szczęśliwym małżeństwem. U Pana Boga nie ma przypadków. Jeśli stawia przed nami jakąś osobę, to zawsze w jakimś celu. Jeśli nie masz pewności, w jakim – bo w twoich kalkulacjach miesza się już i uczucie, i rozsądek – najlepiej Go o to spytać.

http://www.deon.pl/slub/duchowosc/art,37,malzenstwo-z-milosci-czy-z-rozsadku.html

********

Papież prosi Polaków o modlitwę za małżeństwa

KAI / ptt

15.04.2015 13:15
(fot. Grzegorz Gałązka / galazka.deon.pl)

O szczególną modlitwę w intencji małżeństw doświadczonych kryzysami i rozbiciem zaapelował Ojciec Święty do Polaków podczas audiencji ogólnej 15 kwietnia w Watykanie.

 

Oto słowa Franciszka skierowane do naszych rodaków:

 

Pozdrawiam pielgrzymów polskich, szczególnie wszystkich małżonków. Wraz z wami dziękuję Bogu za radość i pokój małżeństw szczęśliwych. Wiemy jednak, jak wiele rodzin, małżeństw jest doświadczonych kryzysami i rozbiciem. Polecam ich waszej modlitwie. Niech ufni w moc Chrystusa Zmartwychwstałego odkryją na nowo jednoczącą siłę sakramentalnego przymierza, a w przebaczeniu i pojednaniu odbudują wzajemne zaufanie. Z serca wam błogosławię.

http://www.deon.pl/religia/serwis-papieski/aktualnosci-papieskie/art,2930,papiez-prosi-polakow-o-modlitwe-za-malzenstwa.html

********

 

Odłącz się od peletonu i znajdź sens

szlachetna paczka

Ksiądz Jacek WIOSNA Stryczek

(fot. Piotr Żak)

Ks. Stryczek: – Dla mnie sens jest wszystkim, bezmyślność – niczym.

Rodziców Martynki łączy już tylko zbieranie złomu i 6 dzieci – 3 w domu dziecka, 3 u matki. W tym Martynka – urocza blondynka z zadartym noskiem i w dziurawych trampkach. Mieszkają w szarym blokowisku, gdzie betonowa płyta sięga nieba. Dlatego Martynka tak pragnie kolorów. Na nie w domu też nie ma pieniędzy. Kredki, farbki, kolorowy papier to dla niej odległe marzenia. Gdy wolontariuszka AKADEMII PRZYSZŁOŚCI przynosi je na zajęcia, dziecko rzuca się jej na szyję.
Martynka jest jednym z 1 800 tegorocznych podopiecznych AKADEMII PRZYSZŁOŚCI – siostrzanego programu SZLACHETNEJ PACZKI. Trafiają do niej dzieci z biednych rodzin, najgorsze w szkole. Przez rok pracy z tutorem – wolontariuszem, uczą się wygrywać i dostrzegać swoje mocne strony.
W domku z garażu
Jest też Antoni i Domicela – starsze małżeństwo mieszkające w domku z garażu pośrodku lasu pod Warszawą. Samotni, schorowani, bez bieżącej wody, z górą recept co miesiąc, na które nie starcza pieniędzy. Największa próba miłości? Jedną zimę przetrwali na worku ziemniaków. Ich życie zaczęło się zmieniać dwa lata temu, gdy odnaleźli ich wolontariusze SZLACHETNEJ PACZKI.

 

 

W pomoc zaangażowało kilkadziesiąt osób. Znalazł się hydraulik, który bezpłatnie podłączył wodę. I studniarz, który za darmo wykopał studnię głębinową. Ktoś inny zajął się jedzeniem i środkami czystości, podgrzewaczem wody i pompą. Wymieniać można w nieskończoność.
Prawdziwe spotkanie
Ale najważniejsze, że ci ludzie zostali wyrwani z samotności. Ma ich kto odwiedzić, zapytać “Jak się macie?”, przywieźć zakupy albo połamać się opłatkiem.
Podobnie w Akademii, dla Martynki najważniejsze było to, że została zauważona, że ktoś chciał poświęcić jej swój czas i uwagę.
To właśnie prawdziwe spotkanie z drugim człowiekiem może być szansą na zmianę. Zarówno dla potrzebującej rodzin, zdołowanego dziecka, jak i dla tych, którzy udzielają im wsparcia. Takiego wsparcia, które pomoże im zacząć radzić sobie w życiu. Bo tylko taka pomoc, która jest mądra, nie demoralizuje. Ma sens.
Dla mnie wszystko musi mieć sens, nie potrafię robić czegoś tylko dlatego, że robią to inni. Dlatego wszystkie projekty, które prowadzę powstały w Strefie Podwyższonego Sensu.

 

 

 

Strefa Podwyższonego Sensu
Strefa Podwyższonego Sensu to przestrzeń w której zwykle przebywam. Już od dawna nie rozumiem, dlaczego tylu ludzi bezmyślnie powiela działania innych. Jakby sens, a nawet nakaz robienia czegoś wynikał z tego, że robią to inni. Zapewne dzieje się tak dlatego, że nasz świat nie postępuje tak szybko naprzód, a my powtarzamy te same błędy. Nie robimy rzeczy sensownych, bo łatwiej podążać czyimiś śladami. I dlatego ślepo akceptujemy tę wytyczoną już drogę, zastany stan rzeczy.
Bezmyślność nie jest cechą wrodzoną. Jest wyborem, który ułatwia przejście przez życie bez narażania się ludziom wokół. Bezmyślność jest pokusą, by nie tracić zbyt dużo energii. Bo mózg, pracujący mózg, sporo jej zużywa.
Kiedyś przyszło mi żyć w świecie, w którym się źle czułem. I tak podejrzewałem, że wszystko, co jest mi narzucane jako jedyny słuszny tok rozumowania, jest jakimś zakłamaniem. Że idea pomagania to nie to, że idea relacji międzyludzkich jest nie taka, że idea dobra jest inna.
Widząc bezsens tego, co robią wszyscy, postanowiłem oderwać się od peletonu. Nieważne, czy do przodu, czy na koniec albo w bok. Zdecydowałem, że samemu sprawdzę to, w co wierzą ludzie.

 

I systematycznie te stereotypy, którymi mnie karmiono, rozmontowuję.

 

Jestem myślicielem
To ludzi boli i denerwuje, bo myśleli, że zarabianie czy pomaganie polega na czymś innym. Wiem, że to proces bolesny, ale to jak z oczyszczaniem rany – jak nie jest oczyszczona do końca, to zakażenie się w niej cały czas rozwija. Nie mam potrzeby mówienia ludziom, co mają robić. Mogę im jedynie pomóc, jeśli chcą. Co z tego mam? Ludzie stają się fajniejsi, a mój świat jest dzięki temu atrakcyjniejszy.
Jestem bardziej myślicielem niż działaczem. Moje ideały wprowadzam w realne życie i sprawdzam, czy działają. I codziennie na nowo jest weryfikuję. To w strefie podwyższonego sensu napisałem moją pierwszą książkę o pieniądzach, to tu powstała SZLACHETNA PACZKA oraz AKADEMIA PRZYSZŁOŚCI.
Dla mnie sens jest wszystkim, bezmyślność niczym. Ze Strefy Podwyższonego Sensu pozdrawia ks. Jacek WIOSNA Stryczek

 

WALKA Z BIEDĄ TRWA. JEDEN ZA WSZYSTKICH, WSZYSCY ZA JEDNEGO!

 

http://www.deon.pl/religia/dobroczynnosc/szlachetna-paczka/art,12,odlacz-sie-od-peletonu-i-znajdz-sens.html

 

Książka – ks. Jacek Stryczek: “Pieniądze”

29.90 zł

Zostań milionerem i zachowaj pion!

Pieniądze – gorący temat. Ludzie ich pożądają, zazdroszczą, skąpią i pławią się w nich. By je zdobyć, poświęcają znaczną część swojego życia. Ksiądz Jacek WIOSNA Stryczek – prezes Stowarzyszenia WIOSNA i duszpasterz ludzi biznesu, po raz pierwszy tak kompleksowo opisuje wizję Polski, w której nie ma biednych i bogatych oraz wizję łączenia ludzi, którą od 14 lat realizuje SZLACHETNA PACZKA. Rozprawia się ze stereotypami na temat pieniędzy, tłumaczy czym różni się ubóstwo od biedy. Stawia również tezę, że człowiek powinien się bogacić i wyjaśnia, jak tego dokonać.

„Pieniądze. W świetle Ewangelii. Nowa opowieść o biedzie i zarabianiu” to absolutnie nowatorski przewodnik po życiu i poradnik biznesowy: 

– jest analizą polskich stereotypów dotyczących pieniędzy;

– pokazuje PRL-owski klincz dwóch sposobów myślenia: Jezus kazał kochać biednych, a Marks — nienawidzić bogatych;

– diagnozuje źródła polskiej biedy oraz wskazuje różnicę miedzy biedą a ubóstwem;

– analizuje znaczenie pieniędzy w świetle Ewangelii i pokazuje, jak wielkie znaczenie miały one dla Jezusa;

– porządkuje fundamentalne zasady zdobywania pracy i bogacenia się;

– wskazuje również praktyczne kroki w drodze do stania się milionerem.

Kupując książkę wspierasz projekty: SZLACHETNA PACZKA i AKADEMIA PRZYSZŁOŚCI

http://www.sklep.wiosna.org.pl/ksiazka-ks-jacek-stryczek-pieniadze?utm_source=deon&utm_medium=link_artykul&utm_content=ksiadz&utm_campaign=KampaniaXJS2015

********

 

Abp Hoser: zwycięstwo Polaków ocaliło Europę

KAI / pk

(fot. Janusz Halczewski / Wikimedia Commons / CC BY-SA 3.0)

Zwycięstwo Polaków w Bitwie Warszawskiej 1920 roku ocaliło Europę przed zalewem komunizmem – zauważył w rozmowie z KAI abp Henryk Hoser.

 

Zdaniem bp warszawsko-praskiego choć wynik wojny polsko-bolszewickiej zagwarantowała nam miejsce na mapie politycznej kontynentu, to jednak nie można zapominać, że wolność i suwerenność nie są dane raz na zawsze. Tegoroczne obchody 95 lat “Cudu nas Wisłą” winny więc być dla nas nie tylko lekcją historii, ale przede wszystkim szkołą mądrości zarówno dla polskich elit politycznych jak i całego społeczeństwa – podkreślił hierarcha.
Przypomniał, że 95 lat temu stając na przedpolach Warszawy do nierównej walki z Armią Czerwoną w obronie niedawno odzyskanej niepodległości, Polska była kompletnie osamotnienia, podobnie jak 24 lata później w czasie Powstania Warszawskiego. – Nikt nie spodziewał się, że młode wojsko będzie w stanie oprzeć się nacierającej sile bolszewickiej. Stąd mowa jest o “Cudzie nad Wisłą”. Był to jednak, zdaniem abp Hosera, potrójny cud: “jedności narodowej”, “sztuki militarnej Polaków” oraz “Bożej interwencji”, czego dowodem są udokumentowane świadectwa opisujące tamte dni. Można w nich przeczytać, że 15 sierpnia 1920 roku nad Warszawą żołnierze bolszewiccy zobaczyli postać Najświętszej Maryi Panny – powiedział abp Hoser.

 

Zwrócił uwagę, że w roku 1920 głównym celem Lenina było przeniesienie rewolucji bolszewickiej na teren Niemiec i Włoch, dlatego Armia Czerwona szła dwoma frontami. – W jego planach Polska miała być jedynie pomostem dla drodze do zajęcia całego kontynentu. Stąd nasze “zwycięstwo w Bitwie Warszawskiej ocaliło nie tylko Polskę, ale uratowało Europę przed zalewem komunizmu – podkreślił abp Hoser. Dodał, że podobna sytuacja miała miejsce w 1944 roku. – Wykrwawiająca się w Powstaniu Warszawskim stolica opóźniła pochód Armii Czerwonej na zachód powodując, że Europa Zachodnia została wyzwolona przez wojska alianckie nie stając się tym samym kolonią ZSRR z czego niewielu zdaje sobie dziś sprawę – ubolewał duchowny.

 

Zaznaczył, że choć w 1920 roku Polska wywalczyła sobie miejsce na mapie historii i jest nam ono do dnia dzisiejszego gwarantowane, to jednak “musimy go bronić ponieważ jak uczy historia nie jest nam dane na zawsze”. – Obecna sytuacja polityczna pokazuje bardzo wyraźnie, że Rosja próbuje odtworzyć swoje imperium. To powinno więc zmusić polskie elity polityczne do refleksji i konkretnych działań – podkreślił abp Hoser.
Przypomniał, że 95 lat jednym z czynników jednoczących Polaków wobec zagrożenia ze wschodu był właśnie religia. – Nie wystarczy nam dziś byle jakie społeczeństwo. Musimy budować naród, który jest wyższą formą organizacji społecznej gdzie elementy duchowe są ściśle złączone z materialnymi. Sam postęp cywilizacyjny nam nie wystarczy, jeśli stan polskiego społeczeństwa będzie zły, jeśli jego dusza będzie chora – ostrzegł bp warszawsko-praski.

 

Obchody 95. rocznicy Cuchu nad Wisłą zainaugurują wieczorem uroczyste nieszpory i Msza św. w konkatedrze Matki Bożej Zwycięskiej na warszawskim Kamionku.
15 sierpnia przed południem odbędzie się Eucharystia na Cmentarzu Poległych w Ossowie, a wieczorem na Cmentarzu Żołnierzy Bitwy Warszawskiej 1920 roku w Radzyminie, gdzie mszy św. będzie przewodniczył abp Henryk Hoser. W liturgii weźmie także udział bp Marek Solarczyk. Swoją obecność zapowiedział tam również prezydent Andrzej Duda, który przybędzie wraz z małżonką.
Bitwa Warszawska 1920 roku uznana została za jedną z najważniejszych bitew w historii świata. Zwycięstwo w niej pozwoliło Polsce zachować dopiero co odzyskaną niepodległość i zatrzymało rozprzestrzenienie się rewolucji bolszewickiej na Europę Zachodnią. W jej wyniku po stronie polskiej zginęło ok. 4,5 tys. żołnierzy, a 22 tys. zostało rannych zaś 10 tys. zaginęło. Zgodnie z szacunkami straty bolszewickie wyniosły 25 tys. poległych lub ciężko rannych. 60 tys. trafiło do polskiej niewoli a 45 tys. zostało internowanych przez Niemców.

http://www.deon.pl/religia/kosciol-i-swiat/z-zycia-kosciola/art,23154,abp-hoser-zwyciestwo-polakow-ocalilo-europe.html

**********

“In vitro. Czarna karta polskiego parlamentaryzmu”

KAI / slo 22.07.2015

(fot. Przemysław Jahr / Wikimedia Commons / (CC BY-SA 3.0)

To jest zła ustawa, która będzie miała bardzo negatywne skutki społeczne i biologiczne, rzutujące na stan zdrowia Polaków w przyszłości. Gdy tylko będzie to możliwe, będzie wymagała poprawy i dostosowania do elementarnych praw człowieka – powiedział KAI abp Henryk Hoser, przewodniczący Zespołu Ekspertów KEP ds. Bioetycznych komentując podpisanie przez prezydenta Bronisława Komorowskiego ustawy “o leczeniu niepłodności”.

 

W rozmowie z KAI abp Henryk Hoser ocenił podpisaną przez prezydenta ustawę “skrajnie negatywnie”. – Jest to ogromny zawód w stosunku do osób, które nie szermowały ideologią, tylko bardzo poważnymi argumentami natury biologicznej, medycznej, prawnej i psychologicznej oraz szeroko pojętej natury etycznej – stwierdził.

– Ta ustawa niczego nie reguluje, niczego nie ogranicza, natomiast “otwiera wszystkie furtki do wszystkich możliwych nadużyć w tej dziedzinie życia ludzkiego – podkreślił abp Hoser. – Te wszystkie zastrzeżenia, które były wyrażane w debacie sejmowej i w Senacie, zostały zlekceważone – dodał przewodniczący Zespołu Ekspertów KEP ds. Bioetycznych.

Jak stwierdził, ustawa jest nie tylko skrajnie liberalna, ale i permisywna. – Będzie miała bardzo negatywne skutki społeczne i biologiczne, rzutujące na stan zdrowia Polaków w przyszłości – zaznaczył abp Hoser.
Jego zdaniem, “nie ulega wątpliwości, że jest to zła ustawa i będzie wymagała – gdy tylko będzie to możliwe – poprawy i dostosowania do elementarnych praw człowieka”. – Pierwszym z nich, niepodważalnym, jest prawo do życia – przypomniał abp Hoser. – To, co się stało jest bardzo czarną kartą polskiego parlamentaryzmu – powtórzył hierarcha, odnosząc się do niedawnego przyjęcia rządowego projektu przez Sejm i Senat.

Mówiąc, że nie jest prezydentem ludzkich sumień – dodał abp Hoser – prezydent jednocześnie odseparował się w ogóle od funkcji sumienia w tych sprawach, w których powinno mieć ono obiektywne podstawy, a nie powinno się odnosić do subiektywnych zapatrywań poszczególnych osób.

Nie ma takiego rozwiązania, by jakakolwiek ustawa usatysfakcjonowała wszystkie subiektywne sumienia. Właśnie odejście od obiektywnych kryteriów tej ustawy jest jej największym błędem i nieszczęściem – podkreślił arcybiskup. W opinii abp. Hosera, prezydent Komorowski skierował do Trybunału Konstytucyjnego marginalne zagadnienie. – Myślę, że różne ukonstytuowane ciała społeczne lub zawodowe (medyczne) odwołają się do Trybunału z całą gamą wątpliwości, a nie tylko z czymś szczątkowym, dotyczącym aspektu dawstwa gamet – powiedział KAI abp Hoser.

http://www.deon.pl/religia/kosciol-i-swiat/z-zycia-kosciola/art,22872,in-vitro-czarna-karta-polskiego-parlamentaryzmu.html

 *********

 

br. Krzysztof Górski OCD

Popatrzmy częściej Jezusowi w oczy

Głos Karmelu

Z Bratem Morisem Maurin, Małym Bratem Jezusa rozmawia br. Krzysztof Górski OCD

Wspomniał Brat przed wywiadem, iż Pan Jezus nawrócił Brata dość radykalnie. Jak to się stało?

Jako dziecko, a później także jako młody chłopak, byłem bardzo poraniony. Mój ojciec poszedł sobie z inną kobietą. Mamie trudno było żyć w samotności. Poznała kogoś, związała się z nim, a ja zostałem sam. Byłem wtedy strasznie zbuntowany. Wyjechałem do Paryża. Musiałem ciężko pracować, by dać sobie radę. Bunt, który przeżywałem, sprawił, że byłem gotowy na wszystko. Myślałem o narkotykach, ale wtedy był to swego rodzaju „luksus”. Próbowałem jednak wszystkiego innego, co świat oferował młodemu człowiekowi. Coraz wyraźniej odnosiłem wrażenie, że staczam się do dołu, że tracę wszystko. Pewnego razu przechodziłem obok kościoła. Zdarzało mi się już wcześniej wstępować do kościoła, bo mój dzidek ze strony ojca był wierzący i od czasu do czasu zabierał mnie na mszę świętą. Wszedłem zatem i zobaczyłem, że w konfesjonale siedzi ksiądz. Obecnie ta scena przypomina mi nawrócenie Karola de Foucauld, ale wówczas nie zdawałem sobie sprawy z tego podobieństwa. Podszedłem do konfesjonału. Powiedziałem do kapłana, że nie przyszedłem, żeby się spowiadać, bo to moim zdaniem nie ma sensu, ale chciałbym opowiedzieć komuś o sobie i swoich problemach. Ten ksiądz był bardzo otwarty i braterski. Poradził mi, bym spróbował odnaleźć siebie, pomagając innym. Znaleźć potrzebujących i pomagać im. Szukałem więc i spotkałem grupę młodych osób, pomagających ubogim rodzinom. Włączyłem się w tę pomoc. Taki był początek. Tam poznałem młodego człowieka, trzy lata starszego ode mnie. Ja miałem wówczas dwadzieścia trzy lata. On, sam nawrócony od trzech lat, był bardzo braterski, otwarty, nigdy mnie nie osądzał, nie próbował nawracać na siłę. Pokazywał mi jednak rzeczywistość, której wcześniej nie znałem. Zapraszał mnie na przykład do teatru na wartościowy spektakl. Któregoś dnia powiedział, że idzie wraz ze studentami na pieszą pielgrzymkę do Chartres i że jeśli mam ochotę, mogę iść z nimi. Poszedłem, choć fakt, iż biorę udział w pielgrzymce, nie miał dla mnie żadnego znaczenia. Szedłem, bo inni szli. Jednak było to dla mnie ważne odkrycie. Pierwszy raz zobaczyłem modlących się chłopców i dziewczyny. Poznałem dziewczyny inaczej. Poznałem młodych inaczej, niż dotychczas. Pamiętam, że śpiewali „Zdrowaś Maryjo”. Modlili się, rozmawiali i milczeli. Wówczas, w tamtym roku, rozważano modlitwę „Ojcze nasz”. Pod koniec pielgrzymki byłem w świetnym nastroju. Piękna pogoda, słonce, miła atmosfera. Była Uroczystość Zesłania Ducha Świętego. We Francji zboże w tym czasie jest już dojrzałe. Dziesięć kilometrów przed Chartres teren jest zupełnie płaski i z daleka widać dwie wieże katedry. Młodzież zaczęła śpiewać po łacinie „Salve Regina”. Nie znałem ani łaciny, ani tej pieśni, jednak bardzo mi się podobała. Cała ta sceneria: widok katedry z oddali, śpiew młodzieży i piękna pogoda sprawiły, iż doznałem wstrząsu. Zostawiłem grupę i poszedłem w pole, by stamtąd obserwować katedrę. Słyszałem oddalający się śpiew. Ja zostałem na miejscu. Za chwilę przechodziła następna grupa i śpiewała to samo. Potem kolejna i kolejna… Ja patrzyłem na katedrę i mijających mnie ludzi. Byłem urzeczony. Później musiałem biec, by dogonić moją grupę.
Czy to był ten przełom? 
Myślę, że tak. Wydaje mi się, że nawrócenie przygotowuje się często przez pustkę wewnętrzną, cierpienie. Są to trudne momenty. Powstaje wiele pytań, na przykład: dlaczego żyję, czy nie lepiej z tym skończyć. Ja myślałem o tym, by skończyć. Wiedziałem, że nie mogę żyć w moim zranieniu, w buncie. Ogromny brak wewnętrzny i cierpienie, które przeżywałem, było dla mnie jakby olśnieniem, światłem. Gdy biegłem za moją grupą, biegłem już jako człowiek wierzący. Eksplodowały we mnie różne myśli, także przekonanie, że Jezus jest Synem Bożym, że wierzę! Do katedry wstąpiłem także z przeświadczeniem, że jestem człowiekiem wierzącym. Dziesięć tysięcy młodych zgromadzonych w katedrze zaczęło śpiewać „O stworzycielu Duchu przyjdź”. Znowu nic nie rozumiałem, ale wiedziałem, że zapraszamy Go do siebie.
Kiedy zrodziła się myśl, by zostać Małym Bratem Jezusa?
Wróciłem do Paryża, kupiłem Pismo Święte i przygotowałem się do spowiedzi. Później pomyślałem, że muszę opuścić Paryż, bo znam tam wielu ludzi z przeszłości. Kolega, który wówczas powiedział mi o pielgrzymce wyznał, że waha się, czy założyć rodzinę, czy wstąpić do seminarium i że jedzie na dwa dni do dominikanów, aby podjąć decyzję. Powiedziałem: „Ja jadę z tobą”. Rozmawiałem wówczas z młodym zakonnikiem. Niewiele wiedziałem. Uczył mnie zatem wszystkiego od początku, także tego, jak odmawiać różaniec. Spytałem, co jego zdaniem powinienem czytać. Powiedział, że najlepiej zacząć od „Dziejów duszy” św. Teresy od Dzieciątka Jezus i biografii Karola de Foucauld. Oczywiście także Ewangelię, którą zacząłem czytać już wcześniej. Czytałem Teresę i rosło we mnie przekonanie, że znalazłem to, czego szukałem — będę kontemplatykiem. Teresa dała mi odpowiedź na moje pytania. Postanowiłem wszystko zostawić dla Boga. Czytałem także biografię Karola. Przeczytałem tam o jego pobycie u trapistów. Postanowiłem zadzwonić do trapistów. Zapytałem, czy mogę ich odwiedzić. Zostałem tam przez tydzień. W dniu wyjazdu powiedziałem im, że wrócę, by wstąpić do zakonu. Powiedzieli, że nie można wstąpić od razu po nawróceniu, że trzeba czekać. Czekałem około pięciu miesięcy, znalazłem pracę i od czasu do czasu odwiedzałem ich. Był to dokładnie ten klasztor, do którego wstąpił Karol de Foucauld. Marzyłem, by jechać do Afryki i tam leczyć trędowatych albo wstąpić do zakonu. W końcu wstąpiłem do trapistów. Gdy rozpoczął się nowicjat, miałem zmienić imię. Zaproponowano mi imię Jan od Krzyża, gdyż trapiści wiedzieli, że lubię Karmel. Zgodziłem się. Przed nowicjatem otrzymałem kilka dni wolnego, abym spakował moje rzeczy. Otrzymałem pozwolenie, żeby odwiedzić małych braci, o których usłyszałem w międzyczasie. U nich przeżyłem szok. Zobaczyłem życie, o którym czytałem w Ewangelii. Życie braterskie trzech braci, tę relację między Jezusem i uczniami, ubóstwo. Ciężko pracowali wśród Arabów i byli wobec nich bardzo otwarci. Urzekła mnie wieczorna adoracja. Bracia trwali w milczeniu przed Jezusem. Pierwszy raz w życiu byłem tak blisko konsekrowanej Hostii i przez godzinę milczałem, wpatrując się w Nią. Poprosiłem trapistów, by pozwolili mi zostać nieco dłużej u małych braci. Zostałem na dwa miesiące. Przeżywałem rozdarcie, gdyż zdecydowałem się wstąpić do trapistów, lecz czułem, że moje serce jest tutaj. Ostatecznie postanowiłem wstąpić do małych braci.
Jestem szczęśliwy jako mały brat. Dziękuję Panu Bogu za to, że poprowadził mnie właśnie takimi drogami. Za to, że mogłem mieszkać z mymi braćmi na pustyni, że żyłem wśród ludzi najuboższych. Za osoby, które postawił na mojej drodze.
Jak godzi Brat kontemplację w świecie ze służbą człowiekowi?
Potrzebuję powrotów do pustelni, aby żyć tylko z Nim. Po tych dniach spędzonych w pustelni przychodzi pokusa, by zostawić wszystko, by żyć tylko sam na sam z Jezusem. Wydaje mi się wówczas, że dla mnie byłoby to łatwiejsze, ale to oczywiście jest złudzenie. Wtedy Pan Jezus przypomina mi: „Tak. Ze Mną, ale wśród ludzi”. Mam należeć także do innych osób. Nie jestem na świecie sam. Przeżywam tu pewne rozdarcie. Dobrze się czuję wśród ludzi, kocham ludzi, poświęcam się im. Cały czas mam jednak świadomość, że nie wszystko jest w pełni oddane, nie wszystko jest według Serca Jezusa. Cierpię z tego powodu. Muszę się zatem nieustannie odrywać, by wracać do Jezusa. Te powroty do Jezusa także wymagają oczyszczenia.
Formował się Brat w warunkach dość niezwykłych.
 
Jako młody brat byłem formowany do kontemplacji na pustyni. Później mistrz nowicjatu zaproponował mi wyjazd do Maroka, bym zamieszkał wśród muzułmanów. Ucieszyłem się, bo nie chciałem wracać do typowo katolickiego kraju. Pragnąłem żyć kontemplacją wśród osób w inny sposób wyznających wiarę w Boga. Uważałem, że kontemplacja wśród muzułmanów będzie o wiele bardziej czysta. Rzeczywiście byliśmy sami – trzech młodych braci żyjących w slumsach zamieszkałych przez dwieście tysięcy muzułmanów. Słyszeliśmy śpiewy z minaretu, nawoływania do modlitwy. Pracowałem tylko z muzułmanami. Koledzy w pracy próbowali mnie nawrócić, przekonywali, że jako niewierny będę potępiony. Mówili: wystarczy wymówić krótką formułę, by zostać zbawionym: „Nie ma innego boga, niż Bóg, a Mahomet jest jego prorokiem”.
Mieszka Brat w Polsce już kilkanaście lat i nosi w sobie zapewne jakieś refleksje dotyczące Kościoła w Polsce. Cenne mogą być dla nas spostrzeżenia człowieka, który doświadczył także życia wspólnot we Francji i w krajach, gdzie katolicyzm jest w zdecydowanej mniejszości. 
Do Polski trafiłem przypadkiem. Nie miałem ochoty żyć w kraju katolickim, a trafiłem do Polski. Jest mi tu bardzo dobrze. Podziwiam waszą wiarę, podziwiam wiarę prostych ludzi. Jest jednak coś, czego mi tutaj nieco brakuje. Czasem brakuje mi zachwytu Jezusem. Brakuje mi potrzeby, by wracać cały czas do Jezusa. Podziwiam tę wierność w chodzeniu do kościoła, w wypełnianiu przepisów i tradycji, pojawia się jednak maleńkie pytanie: gdzie jest w tym wszystkim Pan Jezus? Oczywiście, nie mam prawa nikogo sądzić i nie chcę tego robić. Zauważam po prostu, iż ludzie są bardzo przyzwyczajeni do tego, że są katolikami, ale czasami nie czuję obecności Jezusa. Nawet w czasie wystawienia Najświętszego Sakramentu, gdy Pan Jezus jest ukazany w tej błyszczącej z daleka monstrancji, cały czas śpiewamy, są litanie, różańce… Brakuje mi wtedy prostego trwania przed Jezusem, milczenia, zwykłego patrzenia na Niego, medytowania Ewangelii, powrotu do Jego słów, zachwycania się nimi. W Jego słowach cały czas odnajduję coś nowego, świeżego. Pamiętam, że w tamtym roku uderzyły mnie mocno słowa Ewangelii według św. Jana, które wiele razy już słyszałem i medytowałem. W prologu jest napisane, iż Jezus jest łonie Ojca. Zatrzymałem się niespodziewanie na tych słowach i zacząłem rozmyślać. Jak to, Jezus jest w łonie Ojca? Czy może być większa zażyłość: znajdować się w czyimś łonie? A przecież Jezus obiecał nam, że pójdzie przygotować nam mieszkanie, byśmy zamieszkali tam, gdzie On. Zatem i my będziemy mieszkali w łonie Ojca? Dostąpimy tak wielkiej zażyłości? Tyle razy czytałem te słowa, a uderzyły mnie właśnie teraz.
Trzeba trwać w łonie Ojca. Nic więcej nie trzeba robić. Trwać, milczeć, przytulić się do Boga. Nic więcej.
 
Dlaczego łatwiej nam działać, niż po prostu trwać przed Jezusem?
To jest w pewnym stopniu zrozumiałe. Jesteśmy mobilizowani do działania. Przykazania mówią nam, co mamy robić, czego nie robić. Ludziom mówi się zatem często, że trzeba się spowiadać, chodzić na mszę, przestrzegać przykazań. A my tymczasem jesteśmy zaproszeni do czegoś jeszcze większego. Jesteśmy zaproszeni do miłości. Jesteśmy zaproszeni do tego, by poznać Boga i kochać Go, starać się być podobnym do Niego. Jest w nas Duch Święty, stąd też to pragnienie zbliżenia się do Boga.
Jeśli rzeczywiście tym nie żyjemy, wystarcza nam podstawa: chodzić co niedzielę na mszę, nie pić, nie kłócić się z innymi, nie kraść i wszystko jest w porządku. W porządku pewnie tak, ale trochę szkoda, że tylko tyle, bo jesteśmy zaproszeni do czegoś znacznie większego. Jesteśmy zaproszeni, by kochać Boga. Jezus prosi: Trwajcie w miłości mojej. Zaprasza nas do tego, by trwać. My tymczasem nie zdajemy sobie często sprawy z tego, że chrześcijaństwo to nie religia obowiązków, lecz religia miłości.
Syn marnotrawny postanowił wrócić do ojca, gdyż nie odpowiadały mu strąki, pokarm dla świń. Czy nie jest tak, że nam obecnie te strąki czasem nieźle smakują?
To oczywiście pułapka. Telewizja, reklama skutecznie zachęcają nas, aby coraz bardziej „korzystać z życia”. Wszystko trzeba mieć najlepsze, najdroższe, lepsze, niż inni: najszybszy samochód i najpiękniejszy dom. Myślę, że to są współczesne strąki. Pismo Święte pokazuje nam jednak, że bogaci ludzie też potrafią być nieszczęśliwi, cierpią, mają poważne problemy. Przeżywają wewnętrzne trudności, często popadają w depresję, samotność. Bóg jednak działa także w sercu dzisiejszego człowieka. Ciągle go zaprasza. Mówi: „Ja jestem tutaj, w twoim sercu. Przestań kombinować, działać, biegać. Zobacz, że jestem w twoim sercu i czekam na ciebie”.
Przed wywiadem wspomniał Brat, że szczególnie ważnym miejscem spotkania kapłana z osobą świecką jest konfesjonał…
Muszę przyznać, że miałem kiedyś żal do duchownych we Francji o to, że jeśli już ktoś zaczyna się nawracać i przychodzi do konfesjonału, by spytać co ma czynić, kapłani zamiast zachęcić go do pogłębienia wiary poprzez czytanie Ewangelii, trwanie na modlitwie, nakłaniają do zaangażowania, działania, zorganizowania czegoś. Nastawia się takiego człowieka od razu na działanie. Wolałbym, by mówiono: zamilcz, wycisz się, spróbuj się modlić, spróbuj lepiej poznać Boga i w sercu szukać wolę Bożą. Sporo ludzi przychodzących do spowiedzi, mających dobre pragnienia, nie czuje się szanowanymi, ani rozumianymi. Skąd to się bierze? Księża lubią skuteczność. Mówią o modlitwie, ale sami za mało się modlą, za mało milczą. Wtedy nie są w stanie pomóc. Aby prowadzić do Jezusa, trzeba najpierw samemu nosić Jezusa w sercu. Jeśli nie żyjemy z Jezusem i nie nosimy Jezusa w sercu, trudno pozwalać Jezusowi mówić przez nas. Wtedy mówimy my, wtedy pojawia się pragnienie skuteczności, działania i tylko to możemy ludziom zaoferować. A szkoda.
Sakrament spowiedzi to bardzo ważny moment spotkania z Jezusem. Mam głębokie pragnienie powiedzenia spowiednikom, że dotykają materii, która należy do Boga. To nie są sprawy zawodu. To są rzeczy, które dotykają duszy człowieka, więc należą do Boga. Dlatego należy w czasie spowiedzi najpierw przywołać Ducha Świętego, aby otworzył nam oczy, uszy, przede wszystkim jednak serce, by umieć wczuć się w to, czego pragnie człowiek, czym żyje. Nie spieszyć się z gotowymi rozwiązaniami, lecz potrafić milczeć i wypowiadać z głębi serca skromne rady przepełnione otuchą. Wtedy będzie widać, że naprawdę szanujemy człowieka i mamy rzeczywiście do czynienia ze spotkaniem z Bogiem. To bardzo, bardzo wymagające. Nie chodzi o samo tylko spełnianie przepisów, to ma być spotkanie z Bogiem i tylko Duch Święty może nas do niego prowadzić. On zacznie działać, gdy Mu się oddamy. Sami pozostaniemy zawsze bardzo, bardzo biednymi.
Wiem, że ma Brat nieco zaskakujący wzorzec kontemplatyka.
 
Podziwiam dobrego łotra, jest mi kimś bliskim. Bardzo lubię pewną wypowiedź św. Augustyna, w której pyta łotra, jak to się stało, że rozpoznał w Jezusie Mesjasza. Skąd wiedział, że to właśnie On? Przecież nie poznali go kapłani, ani uczeni w piśmie. Łotr odpowiedział: „Nie znałem Go wcześniej, nic o Nim nie wiedziałem. Ale kiedy byliśmy na krzyżu, On patrzył na mnie, a ja patrzyłem w Jego oczy. Wtedy wszystko zrozumiałem”.
Myślę, że zbyt rzadko staramy się patrzeć Jezusowi w oczy.
Rozmawiał br. Krzysztof Górski OCD
Głos Karmelu, 2/2007
 
fot. David Amsler Quiet Moment 

Flickr (cc)

http://www.katolik.pl/popatrzmy-czesciej-jezusowi-w-oczy,24988,416,cz.html?s=2
*********
Bł. Karol de Foucauld

U stóp Boga

Życie Duchowe

Nie proszę, abyś ich zabrał ze świata, ale byś ich ustrzegł od złego. […] Uświęć ich w prawdzie. […] Jak Ty Mnie posłałeś na świat, tak i Ja ich na świat posłałem. A za nich Ja poświęcam w ofierze samego siebie, aby i oni byli uświęceni w prawdzie.
(J 17, 15-19)
 Jakże dobry jesteś, Panie mój, że tak długo usiłowałeś słowem i przykładem rozniecić w naszych sercach „ogień miłości” do Boga, który przyniosłeś na ziemię i podjąłeś ostatni wysiłek, by na niej zapłonął!… Jak dobry jesteś, że ukazujesz nam w ten sposób, co trzeba czynić, by spełniać wszystko, czego Bóg od nas oczekuje, że w tym celu odkrywasz przed nami wszystkie środki leżące w naszej mocy, wszystkie środki, które On nam oddaje do dyspozycji (łącząc je zawsze z modlitwą, tak jak Ty się modliłeś przez całe swoje życie). Gdy te wszystkie środki zawiodą lub okażą się niewystarczające albo gdy nie można ich użyć, wtedy każesz nam się uciec do jeszcze intensywniejszej modlitwy, ponieważ przez nią czerpiemy ze źródła Bożej wszechmocy, podczas gdy bez niej wszystkie inne środki są tylko słabością i niemocą. Nie powinniśmy nigdy podejmować jakichkolwiek działań bez modlitwy (ta zasada obowiązuje zawsze) ani modlić się bez uczynków, gdy mamy możliwość ich spełniania; zatem jeśli możemy działać, działajmy modląc się, a jeśli nie mamy żadnych możliwości działania, zadowólmy się modlitwą…
Modląc się, nie bądźcie gadatliwi jak poganie. Oni myślą, że przez wzgląd na swe wielomówstwo będą wysłuchani.
(Mt 6, 7)
Co chcesz powiedzieć, Boże mój, zalecając nam modlić się kilkoma słowami, a nie wieloma jak poganie? Słowa nie są zakazane, ponieważ Kościół zaleca i nakazuje modlitwy ustne, nawet dosyć długie. Poganie jednak wierzyli, że wystarczy wymawiać je ustami, tymczasem Ty chcesz, by serce modliło się zawsze tak jak wargi. Zachęcając nas do modlitwy, mówisz nam o trzech sprawach. Po pierwsze – że modlitwy ustne nie są godne miana modlitwy zdolnej Tobie się podobać, jak tylko wtedy, gdy razem z wargami modli się serce. Po drugie – że nie powinniśmy czuć się zobowiązani do recytowania modlitw ustnych, lecz że wystarczy mówić do Ciebie wewnętrznie w modlitwie myślnej. Po trzecie – że aby modlić się do Ciebie, nie jest nawet konieczne wymawiać wewnętrznie słowa w modlitwie myślnej, ale wystarczy trwać z miłością u Twoich stóp, kontemplując Cię, wyrażając oddanie, uwielbienie, pragnienie Twojej chwały i pocieszania Ciebie, ofiarowując Ci miłość i wszystko, czym inspiruje ona człowieka. Ten trzeci sposób modlitwy, tyleż dyskretny, co gorący, jest wspaniały. Modlitwa, jak mówi św. Teresa, polega nie na tym, by wiele mówić, ale by bardzo kochać. Potwierdzają to również Twoje słowa, Panie.
Z nastaniem dnia wyszedł i udał się na miejsce pustynne.
(Łk 4, 42)
Ta nieustanna modlitwa nie wystarcza. Trzeba jeszcze, jak nas poucza nasz Pan, w całym życiu, nawet w życiu poświęconym służbie bliźniego, znaleźć trochę czasu na skupienie, milczenie i samotną modlitwę u stóp Boga. Tego wymaga szacunek względem naszego Stwórcy, miłość względem Umiłowanego, posłuszeństwo przykładom Jezusa, potrzeba naszej duszy, która zawsze winna zwracać się z prośbą do Pana, by spływały na nią niezbędne do życia „strumienie wody żywej”, której źródło jest tylko w Nim.
Pójdźcie wy sami osobno na pustkowie i wypocznijcie nieco.
(Mk 6, 31)
Prowadzisz, Panie, swoich Apostołów na miejsce pustynne, żeby, jak mówisz, wypoczęli. Jaki jesteś dobry, Boże mój, że chcesz, aby ewangeliczni robotnicy od czasu do czasu odpoczywali. Jakże słodki i zbawienny to odpoczynek z Tobą na pustyni! Jakże dobry jesteś, Panie, że chcesz, by od czasu do czasu mieli oni odpoczynek w swoim życiu apostolskim, że im to nakazujesz i dajesz tego przykład, ponieważ Ty sam będziesz z nimi wypoczywał. Jak dobry jesteś, że tak jasno im pokazujesz, iż winien nastać także czas spoczynku, samotności i odosobnienia w Twoim towarzystwie.
W naszym życiu, czy to prywatnym, czy publicznym, miejmy czas na odpoczynek, na samotność spędzaną w towarzystwie Jezusa… (jest to potrzebne w każdym życiu, ale im bardziej jest ono zaangażowane w sprawy publiczne, tym bardziej jest to konieczne). Odprawiajmy rekolekcje i niech mają one trzy charakterystyczne cechy, wskazane nam przez Jezusa. Po pierwsze – niech będą odpoczynkiem, a więc nie czasem utrudzenia, napięcia, pracy męczącej ducha, ale czasem uspokojenia, z którego wychodzimy bez duchowego wyczerpania, wypoczęci i odświeżeni przez słodki odpoczynek u stóp Jezusa.
Po drugie – niech to będzie czas odosobnienia, bo im bardziej będziemy sam na sam z Jezusem, tym więcej będziemy się Nim rozkoszować. Przecież zakochani lubią być sam na sam; im mniej będziemy przebywać w świecie z innymi, tym więcej będziemy mogli poświęcić naszego czasu, naszych myśli, całego naszego serca tylko miłości i kontemplacji Jezusa i z tym większą słodyczą i pełniej cieszyć się naszym Umiłowanym.
Po trzecie – niech to będzie czas samotności w towarzystwie Jezusa, nieustannie z Nim, bez zajmowania się czymkolwiek innym, tylko Nim, trwając słodko u Jego stóp, patrząc na Niego bez słów albo zadając Mu pytania, zawsze ciesząc się Nim jak Najświętsza Dziewica czy św. Magdalena, gdy były sam na sam z tym Boskim i umiłowanym Jezusem… Częste rekolekcje, na ogół doroczne, powinny być odpoczynkiem, odosobnieniem, czasem kontemplacji i rozmyślań u stóp Jezusa. W kontemplacji pytajmy Go o to, co powinniśmy czynić, mówić i myśleć, żeby być Mu posłusznym. Kontemplacje zawsze, a czasami rozmyślanie są zgodne z tym, co daje i wskazuje Jezus; trzeba podążać za Jego Duchem.
Usiądźcie tutaj, Ja tymczasem się pomodlę.
(Mk 14, 32)
Jezus się modli… Jezus modli się z Apostołami… A jednak modli się w osamotnieniu, z dala od nich… To są trzy przykłady… Całe nasze życie jest modlitwą, miłosną i wielbiącą kontemplacją Jezusa, której nie powinno nic przerywać… W ciężkich chwilach, kiedy musimy podejmować trudne decyzje, gdy czekają nas ważne wydarzenia, a zwłaszcza w ostatniej godzinie, modlitwę trzeba wzmóc bardziej niż kiedykolwiek; trzeba się wtedy rzucić w objęcia modlitwy, zanurzyć się w niej i od Boga, jedynej Istoty, jedynej siły, oczekiwać wszelkiej pomocy. Jeśli możemy, to w takich chwilach nie módlmy się sami, ale z jakimiś żarliwymi duszami, ponieważ „kiedy zbierze się dwóch albo trzech, żeby się razem modlić, Jezus jest wśród nich i udziela tego, o co proszą…”. Gdy modli się nas wielu, prosząc o to samo, módlmy się w milczeniu, wylewając w ciszy u stóp Boga troski naszych serc. Módlmy się razem, ale w osamotnieniu, pozwalając naszym sercom wyrażać się z pełną swobodą, wznosić się ku Bogu bez najmniejszego rozproszenia, bez żadnych wspomnień o otaczającej nas rzeczywistości, z całą prostotą, z naturalnym porywem, z największą ufnością, z pełnym oddaniem.
Ty zaś, gdy chcesz się modlić, wejdź do swej izdebki, zamknij drzwi i módl się do Ojca twego, który jest w ukryciu.
(Mt 6, 5)
Nasz Pan daje nam tu nakaz samotnej modlitwy: mamy się zamknąć w naszym pokoju i w odosobnieniu zanosić modlitwy do Ojca, który widzi nas w ukryciu. Tak więc obok ukochanej modlitwy przed Najświętszym Sakramentem, obok modlitwy wspólnotowej, gdzie nasz Pan jest pośród tych, którzy się gromadzą, aby modlić się do Niego, kochajmy i praktykujmy każdego dnia modlitwę w samotności, tę modlitwę, podczas której widzi nas tylko Ojciec Niebieski, kiedy jesteśmy absolutnie sami z Nim, gdy nikt nie wie, że się modlimy, w sekretnym i rozkosznym sam na sam z naszym Ojcem, daleko od wzroku innych ludzi, na klęczkach wylewając przed Nim w całkowitej wolności nasze serce. Oto trzy rodzaje modlitwy, wszystkie wielce doskonałe, wszystkie trzy godne praktykowania.
Jeśli dwóch z was na ziemi zgodnie o coś prosić będzie, to wszystko otrzymają od mojego Ojca, który jest w niebie.
(Mt 18, 19)
Jakże bardzo powinniśmy po takim zapewnieniu starać się zanosić do Boga modlitwy nie tylko sami, ale także z kimś drugim, z kilkoma lub wieloma osobami, obecnymi duchowo bądź fizycznie, i w ten sposób razem prosić Boga o to, co pragniemy od Niego otrzymać. Najważniejsza jest jedność duchowa: nie wystarczy być razem, trzeba prosić o tę samą rzecz. Trzeba, aby z dwóch serc wznosiła się do Boga jedna modlitwa. Bliskość fizyczna, choć nie tak konieczna, jest także bardzo pożyteczna. Wskazuje na to następny po zacytowanym wiersz Ewangelii mówiący, że racją, dla której wspólna modlitwa będzie zawsze wysłuchana, jest to, iż tam, gdzie są dwaj albo trzej zebrani w imię naszego Pana, tam On sam jest pośród nich.
Gdy więc chcemy wyprosić coś u Boga, starajmy się to czynić z możliwie jak największą liczbą dusz w jednej lub kilku grupach, modląc się z nimi głośno lub w milczeniu o tę samą rzecz. W takiej wspólnocie będzie Jezus i Bóg na pewno wysłucha zanoszonej modlitwy. W taki sposób trzeba postępować nie tylko w przypadku osobistych próśb, ale także szczególnie, gdy modlimy się o jakieś dobro wspólne. Tak należy postępować tym bardziej, im o większą chodzi sprawę, a już na pewno trzeba dołożyć wszelkich starań, gdy modlimy się za wszystkich ludzi, za Kościół święty, o nawrócenie grzeszników, w intencjach Ojca świętego, w końcu także w tych wszystkich istotnych potrzebach, które winny stanowić treść naszych modlitw, tak jak były treścią modlitw naszego Pana.
To właśnie wówczas, bardziej niż kiedykolwiek, trzeba nam się gromadzić w możliwie największej liczbie, by razem prosić Boga z całego serca, głośno lub w milczeniu, o wszystkie potrzebne światu łaski, te niezmierne łaski, które rozpalają nasze serce i serce naszego Pana, gdy widać, jak się rozlewają po ziemi. Starajmy się zatem gromadzić się jak najliczniej, żeby modlić się razem przez wiele godzin za wszystkich ludzi, w intencjach Ojca świętego (co obejmuje wszystkie intencje naszego Pana), o nawrócenie grzeszników itd. Niech wszystkie nasze dni wypełnia pięć do sześciu godzin wspólnej modlitwy, głośno lub w milczeniu, w tej samej intencji, by prosić Boga o te same rzeczy. Gdy nasze ciała zgromadzone są razem, niech nasze serca proszą o tę samą rzecz.
Bł. Karol de Foucauld
Tłumaczył Bolesław Dyduła SJ
http://www.katolik.pl/u-stop-boga,1585,416,cz.html?s=3
********

 

Ks. M. Piotrowski TChr

Maria Simma o kontaktach z duszami czyśćcowymi

Miłujcie się!


Ofiarowała całe swoje życie

5 lutego 1915 r. w małym austriackim miasteczku Sonntag w górach Vorarlberg, w katolickiej rodzinie, urodziła się Maria Simma. Od małego dziecka odznaczała się głęboką religijnością. Po ukończeniu szkoły ludowej pracowała przez wiele lat jako służąca. Trzykrotnie podejmowała próby wstąpienia do klasztoru, jednak za każdym razem odmawiano jej przyjęcia ze względu na słabe zdrowie. Od śmierci ojca w 1947 r. mieszkała sama w rodzinnym domu. Jedynym źródłem jej utrzymania było małe ogrodnictwo, prace chałupnicze oraz sprzątanie kościoła. Złożyła Matce Bożej ślub czystości według zaleceń św. Grignona de Montfort oraz ofiarowała całe swoje życie, aby nieść pomoc duszom w czyśćcu cierpiącym, przez modlitwę, cierpienie i apostołowanie. Według opinii proboszcza odznaczała się wybitnym uzdolnieniem w przygotowywaniu dzieci do I Komunii św. i nauczaniu religii.

Specjalny charyzmat

Gdy miała 25 lat, otrzymała od Pana Boga specjalny charyzmat spotkań z duszami czyśćcowymi. Pierwsze spotkanie z duszą czyśćcową miało miejsce w 1940 r. Około czwartej nad ranem w sypialni przebudziły ją kroki kogoś obcego. Na pytanie, jak tu wszedł i czego szuka, nie otrzymała żadnej odpowiedzi.

Maria wstała więc z łóżka i próbowała go złapać, ale chwyciła tylko powietrze. Była bardzo zdziwiona, ponieważ widziała postać, ale nie mogła jej dotknąć. Spróbowała jeszcze raz, lecz bezskutecznie. Rano opowiedziała wszystko swojemu spowiednikowi, który jej poradził, żeby w takich sytuacjach zawsze stawiała pytanie, po co osoba przychodzi i czego sobie życzy. Następnej nocy przyszedł ten sam zmarły. Zapytany przez Marię odpowiedział, że bardzo prosi, aby odprawiono za niego trzy Msze św. Od tego czasu dusze czyśćcowe zaczęły regularnie ją odwiedzać, prosząc szczególnie o Msze św., a także o modlitwę różańcową i drogę krzyżową.

Wizyty odbywające się każdej nocy

Do 1953 r. odwiedzały ją 2 lub 3 dusze w ciągu roku, i to najczęściej w listopadzie. Od 1954 r. te wizyty odbywały się już każdej nocy. Co noc przychodziła jedna dusza, ale zawsze inna. W tym wyjątkowym posłannictwie, jakie Maria Simma otrzymała od Chrystusa, wspierali ją ksiądz proboszcz i miejscowy biskup ordynariusz. Od 2 listopada 1953 r. Maria Simma zaczyna pomagać duszom czyśćcowym nie tylko przez modlitwę, ale również przez cierpienia ofiarowane w ich intencji. Cierpienia te odpowiadały grzechom, za które dusze czyśćcowe miały odpokutować. Cierpienia zastępcze, których doświadczała Maria, nasilały się szczególnie w listopadzie, gdyż wtedy odwiedzało ją najwięcej dusz. Warto wspomnieć o przypadku księdza, który zmarł w Kolonii w 555 r. i zgłosił się do Marii z prośbą, aby dobrowolnie przyjęła cierpienie zastępcze za jego ciężkie przewinienia, bo inaczej będzie musiał cierpieć aż do dnia Sądu Ostatecznego.

Simma zgodziła się i wtedy zaczął się dla niej tydzień naznaczony szczególnie wielkim cierpieniem. Ksiądz ten musiał pokutować za niegodne sprawowanie Mszy św., odstąpienie od wiary i zabójstwo towarzyszek św. Urszuli. Co ciekawe, przypadek tego księdza jest odnotowany w kronikach historycznych z tamtego okresu.

Maria mówiła, że czyściec jest zarówno miejscem, jak i stanem, w jakim znajdują się dusze, które muszą odpokutować za popełnione grzechy, aby oczyszczać się i dojrzewać do miłości w niebie. Największym ich cierpieniem jest oczekiwanie na zjednoczenie się z Bogiem. Maria stwierdziła, że są trzy najważniejsze poziomy czyśćca, które tak bardzo różnią się między sobą, jak nasze choroby w czasie ziemskiego życia – od zwykłego przeziębienia do ogarniających całe ciało wielkich cierpień. Dusze przebywające w najniższych poziomach czyśćca bardzo cierpią z powodu popełnionych grzechów i są nieustannie atakowane przez szatana, co dodatkowo zadaje im ogromny ból.

Każda dusza ma swój własny poziom

Pomiędzy tymi trzema najważniejszymi poziomami w czyśćcu każda dusza ma swój własny poziom, i przechodzi niepowtarzalny, indywidualny proces oczyszczania oraz dojrzewania do miłości.
Maria Simma twierdzi, że dusze czyśćcowe najczęściej gromadzą się wokół ołtarzy i w miejscach, gdzie zmarły. Przychodzą do niej nie z czyśćca, lecz z czyśćcem. Czas pobytu w czyśćcu zależy od ilości i ciężaru popełnionych grzechów. Niektóre dusze przebywają bardzo krótko, inne kilkanaście lub kilkadziesiąt lat, ale są też takie, które muszą pokutować aż do dnia Sądu Ostatecznego. Wszystkie bardzo żałują zmarnowanych okazji do czynienia dobra dla innych ludzi i Boga. Po śmierci nie są w stanie już nic dobrego same z siebie uczynić, dlatego tak bardzo oczekują naszej pomocy.

Maria dowiedziała się od odwiedzających ją dusz czyśćcowych, że chociaż ich ból oczyszczenia jest przerażający, to jednak pewność pójścia do nieba przewyższa ogrom ich cierpienia. Cierpienie dusz czyśćcowych jest więc przemieszane z radością pewności zbawienia, dlatego żadna dusza czyśćcowa nie chce już wrócić do życia ziemskiego. Maria podkreślała, że Pan Bóg nie skazuje dusz na pobyt w czyśćcu. Kiedy w chwili śmierci człowiek zobaczy całą prawdę o sobie, wtedy spontanicznie rodzi się w nim pragnienie konieczności oczyszczenia i odpokutowania za popełnione grzechy.

Wtedy ze wszystkich sił pragnie cierpieć w czyśćcu, aby dojrzewać do miłości w niebie. I dlatego sami zmarli, podczas sądu po śmierci, akceptują taki „rodzaj” czyśćca, jaki jest najodpowiedniejszy dla ich całkowitego oczyszczenia i dojrzewania do nieba.

Akceptując prawdę o sobie

W czyśćcu nikt się nie niecierpliwi, nie buntuje, lecz każdy z wielką pokorą znosi cierpienia, które są konsekwencją jego grzechów – po prostu akceptuje prawdę o sobie i cierpliwie poddaje się procesowi dojrzewania do miłości. Maria mówi, że cierpienia w czyśćcu są nieporównywalnie większe aniżeli na ziemi. Jedna z dusz powiedziała jej, że jeden z ojców rodziny przez zaniedbanie i lenistwo stracił pracę. Z tego powodu jego dzieci bardzo cierpiały. Po śmierci cierpienia ojca w czyśćcu były o wiele intensywniejsze aniżeli te, które odczuwałby, gdyby musiał ciężko pracować na ziemi.

Maria Simma podkreślała, że poprzez dar kontaktu z duszami czyśćcowymi Pan Bóg powołał ją do uświadamiania ludziom, że nasze życie na ziemi ma jeden najważniejszy cel: przygotowanie do życia w niebie, do zjednoczenia w miłości z Bogiem i innymi ludźmi. Tylko pełnienie woli Bożej, współpraca z Bogiem w czynieniu dobra sprawia, że życie na ziemi staje się fascynującą przygodą dojrzewania do miłości.

Simma bardzo mocno podkreśla fakt, że Pan Bóg zdecydowanie zabrania ludziom żyjącym na ziemi wzywania czy wywoływania dusz zmarłych. Ona nigdy nie wzywała żadnej duszy, a one przychodziły do niej tylko za pozwoleniem Bożym. Kto uczestniczy w seansach spirytystycznych, naraża się na wielkie niebezpieczeństwo zniewolenia, a nawet opętania przez duchy nieczyste. W czasie wywoływania duchów szatan podszywa się pod dusze zmarłych, aby kłamać i utwierdzać ludzi w kłamstwie. Dlatego tak bardzo niebezpieczne są różnego rodzaju praktyki spirytystyczne.

Tak zwane wywoływanie zmarłych jest w rzeczywistości kontaktowaniem się ze złymi duchami, co jest niezwykle niebezpieczne dla wszystkich biorących w tym udział, a także postronnych obserwatorów.

Przykład pewnej kobiety

Maria mówi, że grzechy, które zadają najwięcej bólu w czyśćcu, to grzechy przeciwko miłości bliźniego, szczególnie brak przebaczenia, nieczystość, zatwardziałość serca, wrogość. Grzechy braku przebaczenia, obmowy i oszczerstwa wymagają wyjątkowo bolesnego i długiego przezwyciężania ich konsekwencji.

Maria daje przykład pewnej kobiety, która po śmierci doznawała strasznych cierpień w czyśćcu. Odwiedzając Marię, powiedziała, że powodem jej cierpienia jest fakt, że przez wiele lat podtrzymywała w sobie wielką niechęć do swojej przyjaciółki, z którą nie chciała się pojednać, chociaż tamta wielokrotnie takie próby podejmowała. Nawet na łożu śmierci nie przebaczyła jej i nie pogodziła się z nią. To był główny powód jej wielkiego cierpienia w czyśćcu i dlatego przyszła do Marii z prośbą o pomoc.

Simma podkreślała, że najgorszą pułapką dla ludzi pobożnych jest pycha. Daje przykład pewnego mężczyzny i kobiety, którzy zmarli mniej więcej w jednym czasie. Kobieta zmarła, gdy poddawała się aborcji, ale przed śmiercią żałowała i była bardzo pokorna, natomiast mężczyzna, chociaż często chodził do kościoła, to jednak wszystkich krytykował i gardził innymi. Dlatego dłużej musiał cierpieć w czyśćcu aniżeli ta kobieta. Najpotężniejszą bronią przeciwko grzechowi i zakusom diabła jest pokora.

Idąc prosto do nieba

Maria opowiada historię matki czworga dzieci, która, kiedy dowiedziała się, że wkrótce umrze, nie buntowała się, ale całkowicie zaufała Bogu i powierzyła Mu siebie, a troskę o swoje dzieci złożyła w Jego ręce. Jej bezgraniczne zaufanie Bogu sprawiło, że poszła prosto do nieba. Całkowite zaufanie Bogu w doskonałej miłości i pokorze są najprostszą drogą do nieba.

Maria Simma przestrzega przed zboczeniami seksualnymi, a szczególnie przed praktykami homoseksualnymi, gdyż pochodzą one z inspiracji szatana. Wielką winę ponoszą ci, którzy im ulegają, twierdząc, że takimi się urodzili i mają do nich pełne prawo.
Maria z własnego doświadczenia wie, że najskuteczniejszym sposobem pomocy duszom czyśćcowym w zmniejszeniu ich cierpień, a w końcu w wyzwoleniu ich z czyśćca jest Msza św. odprawiana w ich intencji. Jest to dla nich najwspanialszy dar, bo w czasie Eucharystii zostaje uobecniona ofiara krzyżowa Chrystusa i Jego ostateczne zwycięstwo nad grzechem i śmiercią w Zmartwychwstaniu.
Bardzo ważną pomocą dla dusz czyśćcowych jest ofiara złożona z naszego cierpienia, choroby, pokuty, postu oraz każdej formy modlitwy, szczególnie różańcowej oraz drogi krzyżowej. Cierpiący w czyśćcu potrzebują naszej pomocy, ponieważ sami już nie mogą naprawić zła, które popełnili w czasie ziemskiego życia.

Dopóki żyjemy na ziemi, posiadamy możliwość naprawienia zła, nie tylko tego, które sami spowodowaliśmy, ale również tego, które popełnili nasi zmarli.

Całkowite zawierzenie siebie Bożemu Miłosierdziu

Dusze czyśćcowe mówiły Marii, że do śmierci trzeba się przygotowywać przez całkowite zawierzenie siebie Bożemu Miłosierdziu i oddanie Jezusowi tego wszystkiego, czym jesteśmy i co przeżywamy, a więc wszystkich swoich lęków, obaw, pytań i wątpliwości. Trzeba się przede wszystkim dużo modlić, żyć w stanie łaski uświęcającej i całkowicie ufać Bogu, a nie koncentrować na swoich lękach, obawach i wątpliwościach. Maria apeluje o modlitwę w intencji umierających, szczególnie tych, którzy są w niebezpieczeństwie potępienia. Przez modlitwę, głównie przez koronkę do Miłosierdzia Bożego, można umierającego doprowadzić do aktu skruchy i pokory, złamać jego pychę i uporczywe trwanie w „nie” przeciwko Bogu. Najmniejszy choćby akt skruchy sprawi, że taki człowiek uniknie wiecznego piekła, chociaż będzie musiał bardzo cierpieć w czyśćcu.

Wymysły szatana

Dusze czyśćcowe powiedziały również Marii, że życie człowieka na ziemi jest tylko jedno i jest ono niepowtarzalne. Dlatego reinkarnacja jest wymysłem szatana, który pragnie ludzi wprowadzać w błąd i odciągać ich do Boga. Reinkarnację trzeba więc traktować jako diabelski trik i podstępną pokusę ojca kłamstwa.

ks. M. Piotrowski TChr

http://www.katolik.pl/maria-simma-o-kontaktach-z-duszami-czysccowymi,2516,416,cz.html?s=2

*********

Henryk Bejda

Pietruk haraszo zdjełał!

Źródło

Nawrócenia
Nienawidziłem was, a Chrystus kazał mi was miłować; pogardzałem wami i źlem wam życzył, a Chrystus kazał mi modlić się za was i dobrze wam czynić. A nienawiść tę i złe życzenia nie zamknąłem w sobie; popierałem je słowem i czynem. Nieprzyjaciele, bracia moi, oto przychodzę was prosić: wybaczcie mi, a bądźcie braćmi moimi” – napisał w liście otwartym “Do Przyjaciół i Nieprzyjaciół”, tuż po swoim nawróceniu, Piotr Adolf Aleksander Semenenko (1814-1886). Nawrócony Rusin stał się wkrótce jednym z filarów Zgromadzenia Księży Zmartwychwstańców.
Urodził się na Białostocczyźnie we wsi Dzienciołów. Pochodził z wielodzietnej rodziny ziemiańskiej. Jego ojciec – Białorusin – został wprawdzie ochrzczony jako katolik, ale jako sierota przez wiele lat będąc paziem na dworze carskim w Petersburgu, nasiąknął kulturą rosyjską i religią prawosławną. Matka Piotra była kalwinką. Dziecko, z powodu braku prawosławnego popa, ochrzczone zostało w Kościele katolickim. Wychowaniem chłopca zajmowali się protestanccy dziadkowie – państwo Zielińscy. Mimo swojej rezerwy do katolików, dziadek pozwolił ośmiolatkowi na naukę w szkole katolickiej Księży Misjonarzy w Tykocinie. Piotr – w tajemnicy przed dziadkami próbującymi mimo wszystko wychować go w religii protestanckiej – zbliżył się wówczas do Kościoła katolickiego i bardzo szczęśliwy, w dzień święta Niepokalanego Poczęcia – przystąpił do Pierwszej Komunii św. Niestety, babka nie podzielała jego radości i gdy tylko dowiedziała się, że chłopiec stał się praktykującym katolikiem, zbiła go bez litości. Piotr uciekł z domu i ledwie go odszukano. “Skoroś katolik, będziesz pościł o chlebie i wodzie” – zapowiedziano mu, sadzając w piątki przy osobnym stoliku. Na tym się jednak nie skończyło – babka wezwała ojca dziecka, żeby zabrał sobie “niewdzięcznika”. Ojciec przybył i w milczeniu wysłuchał opowiadań teściowej. “Pietruk haraszo zdjełał!” (“Dobrze zrobiłeś, Piotrze!”) – powiedział zaskoczonemu takim obrotem sprawy chłopcu, kiedy wsiedli już do bryczki. Słowa te zapadły głęboko w pamięć dziecka. Semenenko pamiętał je do końca życia. Na łożu śmierci wyznał, że pochwała ta była jego najmilszym życiowym wspomnieniem.
Powstaniec i emigrant
 
Piotr Semenenko uczył się potem w Białymstoku, Krożach, a następnie podjął studia na Uniwersytecie Wileńskim. Spędził tam jednak zaledwie rok. Kiedy miał 16 lat, wybuchło powstanie listopadowe i młody chłopak zaciągnął się do pieszej artylerii korpusu generałów Antoniego Giełguda i Dezyderego Chłapowskiego. W lipcu 1831 jego korpus wycofał się do Prus, gdzie żołnierze stanęli na “zimowe leże”. Piotr zainteresował się wtedy filozofią. Nasiąkał atmosferą protestancką i racjonalistyczną. W Prusach przebywał jednak bardzo krótko. Wraz z falą popowstaniowych emigrantów, przybył nielegalnie do Francji. Pociągały go idee socjalistyczne, rewolucyjne i materialistyczne. Został aktywistą Towarzystwa Demokratycznego Polskiego. Swoje pierwsze artykuły opublikował w polskim skrajnie lewicowym piśmie Towarzystwa Demokratycznego “Postęp” i francuskiej “Trybunie”. W Chateauroux, gdzie ostatecznie osiadł, zaczął pisać wiersze, w których ział nienawiścią i zemstą przeciwko panującym.
Mason i anarchista
We Francji Piotr Semenenko całkowicie porzucił swoją wiarę. Wstąpił do loży masońskiej w Besançon, a po kilku gwałtownych wystąpieniach przeciwko arystokracji (radykalnej mowie w drugą rocznicę powstania u gen. Lafayette’a oraz wygwizdaniu chwalącego księcia Adama Jerzego Czartoryskiego Juliana Ursyna Niemcewicza) zaczęła deptać mu po piętach policja. “Niebezpieczny anarchista” skutecznie wymykał się jednak organom ścigania. Z Chateauroux uciekł do Paryża. Ukrywając się doświadczył wielkiej biedy. Przez dwa lata żywił się kawałkiem chleba, sera czy zdobytym gdzieś jabłkiem.
Ale nie tylko policja stanowiła dla niego zagrożenie. Prześladowali go także jego emigracyjni współtowarzysze, którym nie spodobało się to, że Semenenko pochodził z rodziny mającej związki z Rosją. Kiedy niejaki Zienkowicz – jego dawny przyjaciel i kolega szkolny – oskarżył go o brak patriotyzmu i szpiegostwo na rzecz Rosji, miarka się przebrała – hardy Rusin wyzwał go na pojedynek. Zienkowicz wkrótce odwołał rzuconą kalumnię, ale Semenenko pozostawał nieubłagany, pragnąc pomścić doznaną potwarz.
“Postanawia się spowiadać”
Do pojedynku nie doszło. Młodego, porywczego Semenenkę odwiódł od tego – nie bez trudności – znający go od dwóch lat Bogdan Jański – późniejszy inicjator Zgromadzenia Księży Zmartwychwstańców. Znajomość z niestrudzonym apostołem polskich emigrantów, jakim był wówczas Jański, całkowicie odmieniła życie Piotra Semenenki. “Sam różne przeszedł koleje – pisał o apostolstwie Jańskiego wobec Semenenki Hieronim Kajsiewicz, trzeci “filar” Zmartwychwstańców. – Wiedział jak daleko młody człowiek, pozbawiony kierunku, zapędzić się może, sądząc, że się poświęca dla ludzkości, że dopełnia obowiązku. Wiedział ile (…) gwałtowność polityczna sztuczna jest w Semenence (…) łagodnym i rozważnym, a do życia umysłowego, nie czynnego stworzonym. Litując się przeto jego duszy i tak pięknych zdolności marnotrawionych, zachodził go z daleka – łagodnością swoją przyswajał, pomocą w ciężkich razach daną zobowiązywał, a rozmową uczącą i zajmującą dumnemu młodzieńcowi imponował”.
“Jawny pokutnik” porwał Semenenkę swoim przykładem, przekonał słowem i wkrótce doprowadził do Boga. Wieczorem 13 stycznia 1835 r. Bogdan Jański otwarł swój “Dziennik” i zanotował: “Przychodzi Semenenko. Czynię mu parę uwag. Postanawia się spowiadać. Moja radość bojaźliwa, ale szczera. Składam Bogu dzięki za to natchnienie, które mu udzielił – proszę dla niego o wytrwałość. Boże nie opuszczaj go, wydobądź go z przepaści grzechu i bezeceństwa, dodaj mi łaski, abym mógł być pomocnym”.
List żelazny
Nawrócenie Semenenki okazało się jak najbardziej szczere. Młody człowiek “dawniej nadęty, odpychający antypatycznie z daleka” stał się “pokorny, słodki i pełen namaszczenia”. Przystąpił do spowiedzi w kościele Saint-Mande osiem dni po podjęciu wspomnianego postanowienia. Wykazując wielką pokorę przeprosił Zienkowicza. “Jeśli to mię ma upokorzyć przed światem – niech się tak stanie” – napisał i wystosował również list otwarty “Do Przyjaciół i Nieprzyjaciół”. Kolejnym jego krokiem była wizyta u… prefekta paryskiej policji. Nastąpiła ona po tym, jak o mały włos nie został schwytany w ukrytym w ścianie pokoiku w mieszkaniu Cezarego Platera. Semenenko oświadczył prefektowi, że nie musi się go już obawiać, bo został katolikiem i jest po spowiedzi. Szef policji pogratulował mu przemiany życia i wydał “list żelazny” – dokument gwarantujący mu nietykalność w przypadku aresztowania.
“Nareszcie pana mam!”
Tymczasem paryska policja – nie wiedząc nic o rozmowie Semenenki z prefektem – wciąż polowała na głowę “niebezpiecznego rewolucjonisty”. Wreszcie im się udało. Semenenko został schwytany w swoim mieszkaniu, gdzie po dwóch latach tułaczki wreszcie z ulgą zasnął we własnym łóżku. “Nareszcie pana mam!” – z triumfującą miną stwierdził próbujący go zaaresztować policjant. Mina zrzedła mu jednak kiedy przeczytał pismo prefekta. “I tym razem nam pan umknąłeś!” – stwierdził rozczarowany.
Zmartwychwstaniec
Piotr Semenenko zamieszkał wtedy z Bogdanem Jańskim, który w znaczący sposób wpłynął na jego dalszy rozwój duchowy. Stał się pierwszym uczniem Jańskiego. Przez parę miesięcy “nie wychodził prawie z domu – pisze ks. Kajsiewicz – chyba do kościoła, poszcząc, modląc się i czytając książki katolickie, których mu Jański dostarczał dla sprostowania wyobrażeń jego, tylu błędnemi systematami skrzywionych”.

Wkrótce narodziła się idea powołania do życia nowej braterskiej wspólnoty, która po latach przerodziła się w Zgromadzenie Księży Zmartwychwstańców. Semenenko – wraz z Hieronimem Kajsiewiczem – rozpoczął studia teologiczne w paryskim College Stanislas, a następnie udał się wraz z nim na dalsze studia do Rzymu. W grudniu 1841 r. – zaledwie sześć lat po nawróceniu – przyjął święcenia kapłańskie. Stał się twórcą reguły Zgromadzenia Zmartwychwstania Pańskiego. Przyczynił się też w znacznym stopniu do powstania wielu zgromadzeń żeńskich: niepokalanek, nazaretanek, zmartwychwstanek, służebniczek, reparatek, sióstr z Boussu, felicjanek oraz niektórych zakonów bezhabitowych. Wiele publikował. Jego zdolności i szeroka wiedza zwróciły uwagę Stolicy Apostolskiej. Mianowano go kolejno: konsultorem Kongregacji Indeksu, członkiem Akademii Religii Katolickiej, konsultorem Kongregacji Świętego Oficjum, członkiem Akademii Arkadyjskiej. Po śmierci Hieronima Kajsiewicza – w 1873 – został ponownie generałem Zgromadzenia Zmartwychwstańców. Przyczynił się do powstania – kształcącego duchownych – Papieskiego Kolegium Polskiego i został jego pierwszym rektorem. Był najbardziej zaufanym doradcą Stolicy Apostolskiej w sprawach polskich i pośrednikiem w kontaktach pomiędzy Rzymem a polskimi biskupami. Założył nowe placówki Zgromadzenia – we Lwowie, Krakowie i dom w Rzymie. Od chwili nawrócenia aż do śmierci był człowiekiem głębokiej wiary, ufności, pokory, miłości Boga i człowieka, znakomitym duszpasterzem, spowiednikiem i duchowym kierownikiem. Zmarł na zapalenie płuc w Paryżu, 18 listopada 1886 r.

Henryk Bejda
Literatura
Ks. Paweł Smolikowski, “Historja Zgromadzenia Zmartwychwstania Pańskiego podług źródeł rękopiśmiennych”, tom I, Nakładem Zgromadzenia Zmartwychwstania Pańskiego, Kraków 1925;
Ks. Bolesław Micewski, “Bogdan Jański. Założyciel Zmartwychwstańców 1807-1840”, Ośrodek Dokumentacji i Studiów Społecznych, Warszawa 1983;
“Zmartwychwstańcy w 150. rocznicę zgromadzenia 1836-1986”, Nakładem Księży Zmartwychwstańców, Poznań – Adelaide 1988;
Ks. Bolesław Micewski, “Współcześni o Jańskim”, wyd. Alleluja, Kraków 2000.
http://www.katolik.pl/pietruk-haraszo-zdjelal-,1759,416,cz.html?s=2
********
ks. dr Johannes Gamperl

Przygotowanie darów

Czas Serca

O czeskim królu Wencelinie, który prawdopodobnie w 929 roku poniósł śmierć jako męczennik, śmiertelnie ugodzony włócznią z rąk własnego brata, mówi się, że był szczególnym czcicielem Najświętszego Sakramentu Ołtarza. Własnymi rękami siał pszenicę, zbierał żniwo, produkował mąkę, piekł chleb i przynosił go na ołtarz. Podobnie – opowiada kronikarz – sadził winnice, troszczył się o winne krzewy, z których później zbierał owoce i tłoczył wino do Mszy Świętej.
Chleb i wino
Jak bardzo pasują tu słowa kapłana, wypowiadane przez niego przy przygotowaniu darów: „Błogosławiony jesteś, Panie, Boże wszechświata, bo dzięki Twojej hojności otrzymaliśmy chleb, który jest owocem ziemi i pracy rąk ludzkich; Tobie go przynosimy, aby stał się dla nas chlebem życia”. Podobnie modlitwa nad winem: „Błogosławiony jesteś, Panie, Boże wszechświata, bo dzięki Twojej hojności otrzymaliśmy wino, które jest owocem winnego krzewu i pracy rąk ludzkich; Tobie je przynosimy, aby stało się dla nas napojem duchowym”.
W dawnych czasach oprócz ofiarnych darów chleba i wina przynoszono do ołtarza także inne: dary natury dla biednych i na utrzymanie służb kościelnych. Zwyczaj ten jest żywy także dziś przy celebrowaniu uroczystych Mszy Świętych z udziałem papieża lub Mszy Świętej dziękczynnej z okazji dożynek. Zazwyczaj jednak w niedziele i w czasie innych uroczystości dary te zastępuje się ofiarą pieniężną, tzw. składką w czasie Mszy Świętej.
Ofiarowanie
Dzisiaj słowo „ofiarowanie” jest raczej zastępowane zwrotem „przygotowanie darów”. Nie powinno przy tym zabraknąć naszych własnych darów ofiarnych, które ze sobą przynosimy i kładziemy wraz z hostią kapłanowi na patenę. To wyraża także modlitwa, którą kapłan odmawia po podniesieniu pateny z chlebem i kielicha z winem: „Przyjmij nas, Panie, stojących przed Tobą w duchu pokory i z sercem skruszonym; niech nasza ofiara tak się dzisiaj dokona przed Tobą, Panie Boże, aby się Tobie podobała”.
Jeżeli chcemy się rzeczywiście dobrze przygotować na to, co będzie działo się w następnej części Mszy Świętej, musimy połączyć przygotowanie darów ofiarnych z ofiarą z samych siebie. Wyżej przytoczona modlitwa pochodzi z Księgi Daniela. Trzej młodzieńcy będący w niewoli babilońskiej zostali wrzuceni do rozpalonego pieca, ponieważ wyznawali wiarę w jedynego Boga. Poddani tej torturze w rozpalonym piecu śpiewali pieśń pochwalną, w której wzywali całe stworzenie do wychwalania Boga. Jeden z nich, Azariasz, powiedział: „Nie ma obecnie władcy, proroka ani wodza, ani całopalenia, ani ofiar, ani darów pokarmowych, ani kadzielnych. Nie ma gdzie ofiarować Tobie pierwocin i doznać Twego miłosierdzia. Niech jednak dusza strapiona i duch uniżony znajdą u Ciebie upodobanie” (Dn 3,38-39).
Przygotowanie na spotkanie z Jezusem w czasie Przeistoczenia
Spotkanie z Jezusem wyrasta z ofiary, z oddania Mu naszych serc. Jest to najlepsze przygotowanie na moment Przeistoczenia i do Komunii Świętej. W prostocie i jedności serca wszystko powinno należeć do Boga, albowiem wszystko pochodzi od Niego. Każdy dar jest prezentem Boga, o ile nawet jest owocem ludzkiej pracy. My zaś możemy i powinniśmy wszystkie te dary z powrotem składać Bogu w ofierze.

Naszą ofiarę Bogu powinniśmy składać z radością: nasze ciało (serce, mózg, oczy, uszy, nasze zmysły, naszą płciowość itd.), naszą duszę (to, co świadome i nieświadome, przeszłość, obecność i przyszłość, czas, nasze dobre czyny, nawet naszą zawodność, nasze cierpienia i krzyże, radości, miłość itd.), naszych bliźnich (rodzinę, sąsiadów, kolegów i koleżanki z pracy, przyjaciół i „wrogów”), naszą własność (ubranie, mieszkanie, auto, pieniądze, wiedzę, talenty i zdolności).

Wszystko powinno z miłości należeć do Boga. Może to być oczywiście przez nas używane, ale w duchu i według woli Bożej. Wtedy z czystym sercem możemy śpiewać:
„O Boże, przyjmij dary, których nam w swojej dobroci użyczyłeś. Weź wszystko, co mamy, dla swojej chwały.
Przygotuj nasze serca, abyśmy godnie spełniali ofiarę bez końca, w której sobie upodobałeś”.
Darami ofiarnymi są nie tylko chleb i wino, które przynosimy Bogu, aby zostały przemienione, lecz także my sami powinniśmy być darem, codziennie od nowa w miłości, służącym chwale i uwielbieniu Boga. Na ofiarowanie możemy Panu przynieść również trud naszej pracy.
Najcenniejszy dar
Najwspanialszym i największym darem, największą ofiarą jest ta złożona z własnego życia, tak jak to uczynił dla nas Jezus. Całe Jego życie było przygotowywaniem się na ten ostatni akt oddania, którego dokonał na krzyżu i który jest ponawiany, tyle że w bezkrwawy sposób, w czasie Mszy Świetej. Mowa o tym w Liście do Hebrajczyków, we fragmencie odnoszącym się do Jezusa: „Ofiary ani daru nie chciałeś, ale Mi utworzyłeś ciało; całopalenia i ofiary za grzech nie podobały się Tobie. Wtedy rzekłem: Oto idę – w zwoju księgi napisano o Mnie – aby spełnić wolę Twoją, Boże” (Hbr 10,5-7). Dar ofiarny, będący złożeniem siebie samego w ofierze – jak w przypadku Jezusa – dokonuje się przez przygotowanie w wielu małych krokach i ofiarach codziennego życia. Stąd przygotowanie darów ofiarnych oznacza także przyniesienie z sobą na Mszę Świętą dzieł miłości, różnych ofiar i wyrzeczeń!
Przypomina mi się jedna z pielgrzymek do Fatimy. Kapłani ubierali się w zakrystii do sprawowania uroczystej Mszy Świętej. Było to 13 lipca. Panował gorąc nie do opisania. Na placu zgromadziło się około 300 tys. wiernych. W zakrystii pewien znajomy ksiądz szepnął mi: „Ustaw się po lewej stronie w procesji, to w czasie Mszy Świętej będziemy przed kościołem w cieniu!”. I tak też było. Nasłonecznione miejsce po prawej stronie zamieniało się coraz bardziej w rozpalony piec. Co chwilę ksiądz za księdzem, biskup za biskupem przechodzili na lewą stronę, chroniąc się w cieniu. Wtedy też byłem wyznaczony do udzielania Komunii Świętej. Wszedłem z Najświętszym Sakramentem między pielgrzymów i rozdawałem im Komunię Świętą. Niektórzy z nich cały dzień byli w drodze, idąc pieszo do sanktuarium. Kiedy zobaczyłem tych spoconych, bardzo zmęczonych ludzi, wstydziłem się. Przy tym przyszło mi na myśl: Ci wejdą dużo wcześniej do nieba niż my, duchowni.
Święty Augustyn powiedział kiedyś: „Panie, daj mi siłę, bym wszystko uczynił, czego ode mnie zażądasz, a wtedy żądaj ode mnie, czego chcesz”. Nie bójmy się dać tego, czego żąda od nas Bóg. On nie żąda niczego, czego nie moglibyśmy uczynić. Jeśli uważamy, że coś jest dla nas niemożliwe, wtedy On sam wleje potrzebną łaskę w nasze serca, byśmy mogli spełnić Jego wolę, a przecież może On tego od nas żądać.

Ofiarowanie – lub inaczej przygotowanie darów – dla mnie osobiście oznacza przyniesienie całego życia przed Pana i złożenie go na ołtarzu, co symbolicznie przedstawia podniesienie przez kapłana pateny z chlebem i kielicha z winem oraz modlitwa nad tymi darami ofiarnymi.

Mieszanie wody z winem
Podczas przygotowania darów kapłan łączy wodę z winem i wypowiada słowa: „Przez to misterium wody i wina daj nam, Boże, udział w bóstwie Chrystusa, który przyjął nasze człowieczeństwo”. Przy każdym przygotowaniu darów ofiarnych będziemy sobie przypominać tajemnicę świąt Bożego Narodzenia, a mianowicie to, że Syn Boży przyjął naszą ludzką naturę. Myśl o połączeniu boskiej i ludzkiej natury oraz o uczestnictwie chrześcijan w naturze boskiej poprzez przyjęcie sakramentu chrztu św. wyraża właśnie gest mieszania wody z winem.
W historii chrześcijaństwa różnie wyjaśniano tę ceremonię, ale najistotniejsze znaczenie mieszania wody z winem jest takie, że przypomina to nam o naszej wspaniałej godności, dzięki której mamy udział w bóstwie Jezusa, On bowiem przyjął nasze człowieczeństwo. Monofizyci – wyznawcy herezji z V wieku – opuszczali gest dolewania wody do wina, ponieważ uważali, że Jezus nie przyjął ludzkiej natury, lub że Jego boska natura całkowicie wchłonęła tę ludzką. Jezus w nas, a my w Jezusie – wspaniała tajemnica Bożej miłości!
ks. dr Johannes Gamperl
tłum. z jęz. niem.: ks. Jacek Kubica SCJ
Czas Serca 4(101) 2009
fot. Simon Antony Vessels for Holy Mass
Flickr (cc)
http://www.katolik.pl/przygotowanie-darow,24986,416,cz.html
********
ks. Maciej Krulak

Przekazuj dalej

Wieczernik

[To wam oznajmiamy], co było od początku, cośmy usłyszeli o Słowie życia, co ujrzeliśmy własnymi oczami, na co patrzyliśmy i czego dotykały nasze ręce – bo życie objawiło się. Myśmy je widzieli, o nim świadczymy i głosimy wam życie wieczne, które było w Ojcu, a nam zostało objawione – oznajmiamy wam, cośmy ujrzeli i usłyszeli, abyście i wy mieli współuczestnictwo z nami. A mieć z nami współuczestnictwo znaczy: mieć je z Ojcem i Jego Synem Jezusem Chrystusem. Piszemy to w tym celu, aby nasza radość była pełna

(1 J 1, 1-4)

Usłyszeć, ujrzeć i dotknąć

Wiara to nie tylko zespół prawd do poznania i wierzenia, to żywa, osobista i osobowa relacja z Jezusem Chrystusem, który nie jest tylko bohaterem opowiadań, ale Bogiem i Zbawicielem żywym i obecnym w życiu konkretnego człowieka. Jak pisze Apostoł, wierzyć to znaczy spotkać Jezusa – słyszeć, ujrzeć i dotknąć, czyli doświadczyć, że jest i to jest bardzo konkretnie – namacalnie. To spotkanie jest źródłem nowego życia i zarazem radości z tego życia.

O tym życiu nie sposób milczeć, bo jest tak wspaniałe, jest wypełnieniem oczekiwań i poszukiwać człowieka. A w życiu nie ma nic wspanialszego niż dzielić się z kimś bliskim swoim największym szczęściem.

Skarb wiary

Św. Jan nie wyobraża sobie, aby zatrzymać dla samego siebie skarbu wiary – osobistego spotkania z Jezusem. Nie można nie dzielić się radością znalezienia sensu życia, lekarstwa na lęk przed przyszłością, źródła przebaczenia i pojednania. Przecież mówimy o czymś wspaniałym i niezwykle ważnym dla nas, niejako o sednu i sensie naszego życia, a nie czymś zakazanym, szkodliwym, wstydliwym. Współcześnie ludzie nie krępują się golizny, zboczeń, perwersji, nawet wyuzdanie i przemoc są „akceptowalne”, a my – chrześcijanie wstydzimy się naszej wiary nawet między sobą!  Wiara ze swej natury domaga się dzielenia. Pan dotyka nas po to, abyśmy przekazali dalej to, co od Niego otrzymaliśmy. W tym kontekście św. Paweł pisze, że przekazuje nam to, co sam otrzymał (por. 1 Kor 15). Mowa tu o osobistym doświadczeniu, nie o teorii, ani prawdach dalekich od życia, ale czymś przyjętym jako własne.

Spotkanie ze zmartwychwstałym i żywym Jezusem przemienia całkowicie sposób myślenia i funkcjonowania człowieka. Autentycznie wszystko jest nowe. To coś tak niesamowitego, że nie idzie zamknąć tego w sobie. Jeśli jest to głęboka relacja, to prędzej czy później życie ją skonfrontuje i nie da się jej ukryć, co najwyżej się jej wyprzemy. Prawdziwa wiara jest czymś, co dzieje się wewnątrz człowieka, ale zarazem uzewnętrznia się słowach i czynach. Tego nie można schować pod łóżkiem, ani pod korcem, to musi być obecne w świecie. Dlatego apostołowie nie mogą milczeć, nie mogą nie głosić tych wielkich rzeczy, które stały się ich udziałem, mimo zakazów i szykan ze strony przywódców narodu. Głoszą, bo są przekonani, że trzeba, że warto, że są do tego powołani.

Żyć w zachwycie spotkania Zmartwychwstałego

Być może nasze wewnętrzne opory związane są brakiem przekonania o uzdrawiającej i wyzwalającej mocy Ewangelii, której mniej, czy bardziej świadomi potrzebuje i poszukuje każdy człowiek. My mam do przekazania światu coś wspaniałego i potrzebnego. Dlatego najpierw sami musimy żyć w zachwycie spotkania Zmartwychwstałego.  Tylko żywa, nie teoretyczna, wiara, której pielęgnowanie i rozwijanie jest naszym obowiązkiem, może pociągnąć drugiego człowieka. Dlatego potrzeba świadków Chrystusa, a nie „pouczycieli” teoretyzujących o postępowaniu w hipotetycznych sytuacjach.

Gdybyśmy zamknęli wiarę w sobie – jako skarb dla nas samych – utracilibyśmy jej dynamiczny i relacyjny charakter – wiara to spotkanie. To odpowiedź naszej wolności na wielki i niezasłużony dar łaski.  Podobnie jak oddychanie, dzielenie się wiarą jest czymś naturalnym. Kiedy zaprzestajemy oddychać, to się dusimy. Moc Ewangelii przerasta nasze oczekiwania, ale i potrzeby. Jeśli się nie podzielimy, to jak manna w Starym Testamencie, zmarnuje się! Dzielenie się spotkaniem ze Zmartwychwstałym należy do istoty wiary. Nie chodzi tu tylko o „nakaz” (por. Mt 28, 19-20), ale o pewną wewnętrzną „logikę” wiary. W niej wszak chodzi o relację, zarówno do Boga, jako Ojca, jak i do człowieka jako bliźniego – brata, siostrę. Jeżeli wierzę w Boga i wyznaje Go jako swojego Ojca, to powinienem w konsekwencji „wierzyć” w człowieka, jako brata. Nie można rozerwać tych dwu relacji i dlatego należy w obie wejść. Moim bratem mam stać się w konsekwencji każdy człowiek. Jak zostaliśmy zaproszeni do wejścia do wnętrza Trójcy, tak porywamy innych do tego swoistego „tańca” wiary. W chrześcijaństwo wpisane jest dzielenie się wiarą!

Rola ledwie żywego

Nie ma statycznej wersji chrześcijaństwa – nie głoszącej Ewangelii. Tak rozumiana wiara wygasłaby. Wygasłaby w życiu konkretnej osoby, bo dzielenie się wiarą jest swoistym „paliwem” chrześcijanina, które nie tylko napędza ale i weryfikuje w co i komu wierzę. Wygasłaby w życiu wspólnoty, która wymiera, jeśli nie rozszerza się na nowych członków. Można powiedzieć, iż chrześcijaństwo rozprzestrzenia się „drogą kropelkową” przez bezpośrednie spotkanie człowieka wierzącego i niewierzącego. Wiara to „podawanie dalej” tego co się otrzymało, swoista kaskada, która porywa kolejne poziomy ludzi. Na tym ze swej natury polega czynienie uczniów. Należy jednak pamiętać, iż jest to po prostu natura wiary, ona tak funkcjonuje. Im bardziej się nią dzielimy, tym bardziej się w niej utwierdzamy, w swoisty sposób rozwijamy. Droga ku dojrzałości chrześcijańskiej wiedzie poprzez coraz odważniejsze i szersze dzielenie się swoim osobistym, ale także i wspólnotowym doświadczeniem wiary. To pokazywanie, że „moja” wiara, to wiara „Kościoła”. Kto nie dzieli się wiarą, w pewien sposób sam spycha się do roli ledwie żywego. Wiara dzielona z innymi wzmacnia się i pomnaża w życiu konkretnego chrześcijanina, jak i wspólnoty. Głosimy nie tylko, by „złowić” nowych wyznawców, ale by samemu głębiej przeżywać swoją osobistą więź z Jezusem. Nie chodzi tu o „testowanie”, ale o pomnażanie.

Kościół nieustannie misyjny

Jeśli wspólnota nie dzieli się wiarą, umiera. Kościół ze swej natury jest nieustannie misyjny, tzn. zawsze i wszędzie głosi Chrystusa Zmartwychwstałego. To po prostu należy do jego istoty. Kościół nie może istnieć bez tego elementu, gdyż wszędzie, gdzie głosi się Jezusa Chrystusa, tam „dzieje” się Kościół i wszędzie tam, gdzie jest Kościół, tam głosi się Ewangelię. Te rzeczywistości, zarówno w wymiarze społecznym (Kościół), jak i personalnym (chrześcijanin) są nierozerwalne.

Kościół najdynamiczniej rozwijał się w trudnych okolicznościach, kiedy dawanie świadectwa słowem i postępowaniem dużo wymagało, niekiedy decydując o życiu i śmierci chrześcijanina. Trudne czasy to dobre czasy dla wspólnoty wierzących, bo nie zasłaniamy się powszechnością, nie możemy zgodzić się na powierzchowność, musimy się jasno i zdecydowanie zadeklarować. Dlatego obecny czas jest wyzwaniem i wezwaniem do takiej deklaracji. Dziś już nie ma sensu połowiczność, czy fasadowość, dziś jest czas na konkret, na decyzje, na konsekwencje, na odpowiedzialność. Wiara wzywa każdego chrześcijanina do opowiedzenie się za lub przeciw Jezusowi. Obojętność, ucieczka przed decyzją, pozycja neutralna nie wchodzą w rachubę.

Trzeba wierzyć tak na serio

Dziś potrzeba Kościoła i chrześcijanina w ruchu – gotowych do spełnienia swego podstawowego zadania – ogłoszenia Boga, który wchodzi w życie człowieka. To nie kwestia fakultatywna, zarezerwowana dla przeszkolonej i wyselekcjonowanej elity, to konieczność powszechna dla wszystkich ochrzczonych, dla całej wspólnoty Kościoła. Trzeba się ruszyć, trzeba wierzyć tak na serio, na całość i nie bać się być chrześcijaninem. Nie jesteśmy wezwani do przekonywania, ale do objawiania. Każdy człowiek musi na podstawie danych wynikłych z obserwacji chrześcijan, podjąć swoją decyzję życiową – chcę, czy nie chcę takiego życia wiary dla siebie. Nie dzieje się to bez pomocy łaski, ale bez decyzji człowieka nie dokona się to dzieło. Większość działania to Bóg sam, ale człowiek musi też, tą swoją „małą” pracę wykonać. A nie będzie do niej zdolny bez świadectwa chrześcijan, bez wsparcia i zrozumienia wspólnoty wierzących.

Wiara głoszona jest silniejsza i bardziej przekonująca, niż tylko wiara wyznawana prywatnie. Ale nie można głosić czegoś, w co się nie wierzy, czego się nie doświadcza. Dlatego proces głoszenia jest momentem weryfikacji wiary zarówno w wymiarze indywidualnym, jak i wspólnotowym. Wtedy właśnie rozpoznajemy, czy wierzymy z całym Kościołem, czy tylko pozostajemy na płaszczyźnie osobistej, subiektywnej relacji „ja-Ty” z Bogiem, która jest dla nas bezpieczna i słodka, ale „niepłodna”. Głoszenie wprost wynika z wierzenia. Można powiedzieć, iż jest widzialnym „miernikiem” dojrzałości w wierze. Inaczej wiara może się stać ciepłym portem, niejako ucieczką od życia i ludzi. W konsekwencji obudzimy się na bezludnej wyspie, na której nie spotkamy też Bożego oblicza.

ks. Maciej Krulak

 http://www.katolik.pl/przekazuj-dalej,23237,416,cz.html?s=2
*********
o. Bartłomiej J. Kucharski OCD

Moc słabości

Głos Karmelu

Wychodząc z cienia

Przedziwne jest działanie Boga w historii świata. Przychodząc na ziemię jako człowiek, ogołocił siebie ze splendoru własnej, niepojętej Boskości. Zamieszkał między nami w niewielkim mieście na rubieżach ówczesnego rzymskiego imperium.

Żył pod jednym dachem z ubogimi robotnikami – bo kim byli Maryja i Józef, jeśli nie pracownikami fizycznymi? Pod koniec życia wystąpił z orędziem Ewangelii, wychodząc z cienia ukrycia, ale większość egzystencji na ziemi spędził w skrytości i milczeniu.

Po prostu w zwyczajnej codzienności, stając się Kimś, kto jako Bóg jednoczy się z każdym mieszkańcem świata w jakimkolwiek okresie historii. Podczas publicznej działalności nauczał, że Jego uczniowie mają być solą ziemi. Jak możemy zinterpretować to Chrystusowe wezwanie?

Chrześcijanie – ambasadorzy pokoju

Myślę, że głównym wątkiem pozwalającym właściwie odczytać sens zaproszenia do bycia “solą ziemi” jest uznanie przez nas samych faktu, iż jesteśmy ludem ukrytym, żyjącym jak Jezus w Nazarecie zwyczajnym, prostym, codziennym życiem. Jednocześnie to zwyczajne życie ma być czymś niezwykłym i wyjątkowym. Jako chrześcijanie mamy bowiem wnosić w życie świata nadzieję poprzez ciszę modlitwy, uczynki miłosierdzia, solidarność z najuboższymi, codzienną, zwykłą świętość “małej drogi” dzieci Bożych. Naszą prawdziwą wielkością ma być słabość środków, jakimi posługujemy się, pragnąc ratować świat przed unicestwieniem. Żyjemy bowiem w świecie, który wbrew optymistycznym opiniom po wydarzeniach 1989 roku wciąż jest naznaczony – o czym z kolei przypomniał Sobór Watykański II – napięciem, rozdarciem i trwogą o przyszłość. Pokój na ziemi jest nieustannie zagrożony. Nie ma też na niej jedności. Ludzie wzajemnie tworzą między sobą bariery niezrozumienia, wrogości i nienawiści. Dlatego obowiązkiem ucznia Chrystusa jest to, by poprzez swoją osobistą świętość wnosić w ten podzielony i skonfliktowany świat pokój i miłosierdzie. Jesteśmy być może bardzo nieliczną grupą żyjącą przesłaniem Ewangelii, ale to właśnie od naszej radykalnej zgody na to, aby być “solą ziemi”, zależy los współczesnej Sodomy i Gomory. Niech znajdzie się wśród współczesnych jak najwięcej sprawiedliwych ratujących ziemię przed unicestwieniem.

Prorok naszych czasów

Taką postacią był niewątpliwie Sługa Boży Jan Paweł II. Co prawda przez blisko trzydzieści lat był kimś najbardziej znanym i podziwianym na całym świecie, ale jednocześnie pierwsze kilka dziesięciolecijego życia to czas powolnego wzrastania w ukryciu zwyczajności. Dane mu było przeżyć wtedy nie tylko okres szkolnej edukacji i wspinania się po szczeblach naukowej i kościelnej hierarchii. Podczas okupacji niemieckiej Karol Wojtyła doświadczył chyba najgłębiej, czym jest bycie “solą ziemi”. Pracował bowiem wtedy jako pracownik fizyczny i jednocześnie czytał mistyczne dzieła św. Jana od Krzyża oraz dzieło poświęcone mistyce maryjnej. Dzięki tej strawie duchowej zrozumiał, że świat pogrążony w mroku nienawiści i wojny mogą ocalić tylko ci, którzy z determinacją dążą do zjednoczenia poprzez modlitwę z Boskim Oblubieńcem, a swoje życie powierzają Maryi, całym sobą przylegając w geście zawierzenia do Jej Niepokalanego Serca. Modlitwa, miłość do Niepokalanej i pokorne życie naznaczone mozołem codzienności: oto konkretny szlak dla osób chcących ratować ziemię przed zagładą. Druga wojna światowa zakończyła się dzięki wysiłkowi tego rodzaju osób. Komunizm przeszedł do historii też za sprawą bezimiennych czcicieli Maryi i ludzi wielkiej, żarliwej modlitwy. Nasze współczesne zagrożenia związane z globalnym terroryzmem czy wojną o życie nienarodzonych oraz batalią o godną śmierć ciężko chorych i starszych mogą zostać zażegnane dzięki dawno sprawdzonym środkom. Są one najpotężniejszą bronią w walce z demonem pychy i nienawiści.

Boża formacja

Modlitwa zwycięża go swoim pokornym zdaniem się na prowadzenie samemu Bogu. Człowiek modlący się, klękając przed potęgą Boga, uznaje swoją niemoc i bezsilność – i daje się prowadzić Mocy Najwyższego. Poprzez ten osobisty akt wpływa na losy całego świata, bo w głębi swojego serca jednoczy się nie tylko z samym Bogiem, ale w Nim i poprzez Niego z każdym człowiekiem. Jest to wielka, niewypowiedziana tajemnica duchowej solidarności. Demon pychy zwyciężony zostaje także za sprawą poddania się ludzi opiece Niepokalanej. Nikt z nas nie jest tak jak Ona przeniknięty świętością pokornego uniżenia się przed Boskim Majestatem. Kto się Jej powierza, ten staje się prawdziwą solą ziemi, sprawiającą, iż świat zostaje ocalony przed katastrofą unicestwienia.

Podziwiając przykład Karola Wojtyły i wielu innych idących drogą modlitwy i maryjnej mistyki, przyłączmy się do nich, by nie zabrakło sprawiedliwych ratujących nasz piękny świat przed brzydotą samounicestwienia.

o. Bartłomiej J. Kucharski OCD

http://www.katolik.pl/moc-slabosci,2422,416,cz.html

O autorze: Słowo Boże na dziś