Słowo Boże na dziś – 16 czerwca 2015r. – wtorek

Myśl dnia

Bóg nie skreśla cierpienia, ale pomaga je dźwigać.

Georg Mose

******

WTOREK XI TYGODNIA ZWYKŁEGO, ROK II

PIERWSZE CZYTANIE (2 Kor 8,1-9)

Hojność Kościoła Macedonii na rzecz ubogich

Czytanie z Drugiego listu świętego Pawła Apostoła do Koryntian.

Donosimy wam, bracia, o łasce Bożej, jakiej dostąpiły Kościoły Macedonii, jak to w dotkliwej próbie ucisku uradowali się bardzo i skrajne ich ubóstwo zajaśniało bogactwem prostoty. Według możliwości, a nawet – zaświadczam to – ponad swe możliwości okazali gotowość, nalegając na nas bardzo i prosząc o łaskę współdziałania w posłudze na rzecz świętych.
I nie tylko tak było, jakeśmy się spodziewali, lecz ofiarowali siebie samych najprzód Panu, a potem nam przez wolę Bożą. Poprosiliśmy więc Tytusa, aby jak to już rozpoczął, tak też dokonał tego dzieła miłosierdzia względem was.
A podobnie jak obfitujecie we wszystko, w wiarę, w mowę, w wiedzę, we wszelką gorliwość, w miłość naszą do was, tak też obyście i w tę łaskę obfitowali. Nie mówię tego, aby wam wydawać rozkazy, lecz aby wskazując na gorliwość innych, wypróbować waszą miłość. Znacie przecież łaskę Pana naszego Jezusa Chrystusa, który będąc bogaty, dla was stał się ubogim, aby was ubóstwem swoim ubogacić.

Oto słowo Boże.

PSALM RESPONSORYJNY (Ps 146,1-2.5-6ab.6c-7.8-9a)

Refren: Przez całe życie będę chwalił Pana.

Chwal, duszo moja, Pana. *
Będę chwalił Pana do końca swego życia,
będę śpiewał mojemu Bogu, *
dopóki istnieję.

Szczęśliwy ten, kogo wspiera Bóg Jakuba, *
kto pokłada nadzieję w Panu Bogu.
On stworzył niebo i ziemię, i morze, *
ze wszystkim, co w nich istnieje.

On wiary dochowuje na wieki, *
uciśnionym wymierza sprawiedliwość,
chlebem karmi głodnych, *
wypuszcza na wolność więźniów.

Pan przywraca wzrok ociemniałym, *
Pan dźwiga poniżonych,
Pan kocha sprawiedliwych, *
Pan strzeże przybyszów.

ŚPIEW PRZED EWANGELIĄ (J 13,34)

Aklamacja: Alleluja, alleluja, alleluja.

Daję wam przykazanie nowe, abyście się wzajemnie miłowali,
jak Ja was umiłowałem.

Aklamacja: Alleluja, alleluja, alleluja.

EWANGELIA (Mt 5,43-48)

Przykazanie miłości nieprzyjaciół

Słowa Ewangelii według świętego Mateusza.

Jezus powiedział do swoich uczniów:
„Słyszeliście, że powiedziano: «Będziesz miłował swego bliźniego», a nieprzyjaciela swego będziesz nienawidził. A Ja wam powiadam: Miłujcie waszych nieprzyjaciół i módlcie się za tych, którzy was prześladują; tak, będziecie synami Ojca waszego, który jest w niebie; ponieważ On sprawia, że słońce Jego wschodzi nad złymi i nad dobrymi, i On zsyła deszcz na sprawiedliwych i niesprawiedliwych.
Jeśli bowiem miłujecie tych, którzy was miłują, cóż za nagrodę mieć będziecie? Czyż i celnicy tego nie czynią? I jeśli pozdrawiacie tylko swych braci, cóż szczególnego czynicie? Czyż i poganie tego nie czynią? Bądźcie więc wy doskonali, jak doskonały jest Ojciec wasz niebieski”.

Oto słowo Pańskie.

 *********

KOMENTARZ

 

Prawdziwi uczniowie

Wymagania, jakie Jezus stawia swoim uczniom, są dużo większe od tych, jakie obowiązują wszystkich innych ludzi. Poganie kochają swoich bliskich i tych, którzy im dobrze czynią. Ale chrześcijanie mają iść o krok dalej i kochać nie tylko swoich bliskich, ale także swoich nieprzyjaciół i prześladowców. Chrześcijaństwo pod tym względem jest o wiele bardziej wymagające. Dzięki takiej postawie upodobniamy się do Jezusa i otrzymujemy od Niego przywilej bycia Jego uczniami. A bycie prawdziwym uczniem Chrystusa oznacza mieć otwarte bramy Królestwa Niebieskiego.

Panie, wiem, że po ludzku kochać nieprzyjaciół jest rzeczą niemożliwą. Ale Ty uzdalniasz nasze serca, abyśmy naśladując Ciebie, byli zdolni do miłowania także tych, którzy nam źle czynią.

Rozważania zaczerpnięte z „Ewangelia 2015”

Autor: ks. Mariusz Krawiec SSP
Edycja Świętego Pawła
http://www.paulus.org.pl/czytania.html
******

#Ewangelia: Czymże jest miłość?

Mieczysław Łusiak SJ

(fot. shutterstock.com)

Jezus powiedział do swoich uczniów: “Słyszeliście, że powiedziano: «Będziesz miłował swego bliźniego», a nieprzyjaciela swego będziesz nienawidził. A Ja wam powiadam: Miłujcie waszych nieprzyjaciół i módlcie się za tych, którzy was prześladują; tak będziecie synami Ojca waszego, który jest w niebie; ponieważ On sprawia, że słońce Jego wschodzi nad złymi i nad dobrymi, i On zsyła deszcz na sprawiedliwych i niesprawiedliwych.

Jeśli bowiem miłujecie tych, którzy was miłują, cóż za nagrodę mieć będziecie? Czyż i celnicy tego nie czynią? I jeśli pozdrawiacie tylko swych braci, cóż szczególnego czynicie? Czyż i poganie tego nie czynią? Bądźcie więc wy doskonali, jak doskonały jest Ojciec wasz niebieski”.

 

Rozważanie do Ewangelii

 

Najwspanialszy komentarz do tej Ewangelii jaki spotkałem w życiu to fragment “Wezwania do miłości” o. Anthony’ego de Mello:

 

Czymże jest miłość? Przyjrzyj się kwiatowi róży. Czy róża może powiedzieć: Zapach mój przeznaczam tylko dla dobrych ludzi, a odmawiam go ludziom niegodziwym? Albo czy możesz sobie wyobrazić lampę, która ukrywa swoje światło przed złymi ludźmi, którzy szukają w nim drogi? Mogłaby to zrobić tylko wtedy, gdyby przestała być lampą. Zauważ, jak naturalnie i bez ograniczeń drzewo udziela swego cienia każdemu człowiekowi, dobremu i złemu, młodemu i staremu, wysokiemu i niskiemu; wszystkim zwierzętom, każdej żywej istocie, a nawet tym, którzy podcinają jego korzenie. Tak oto określiliśmy pierwszą cechę miłości: nie robi ona żadnych różnic. Właśnie dlatego jesteśmy wezwani, by być podobni Bogu, który sprawia, że słońce świeci zarówno nad dobrymi, jak i złymi, że deszcz pada zarówno nad świętymi, jak i nad grzesznikami; “bądźcie doskonałymi jak Ojciec wasz niebieski doskonały jest”. Kontempluj w zadziwieniu nieskazitelną doskonałość róży, lampy i drzewa, a zrozumiesz, na czym polega istota miłości.

http://www.deon.pl/religia/duchowosc-i-wiara/pismo-swiete-rozwazania/art,2461,ewangelia-czymze-jest-milosc.html

******

Na dobranoc i dzień dobry – Mt 5, 43-48

Na dobranoc

Mariusz Han SJ

(fot. United States Marine Corps Official Page / Foter.com / CC BY-NC)

Bądźcie więc doskonali…

 

Miłość nieprzyjaciół
Jezus powiedział do swoich uczniów: Słyszeliście, że powiedziano: Będziesz miłował swego bliźniego, a nieprzyjaciela swego będziesz nienawidził.

 

A Ja wam powiadam: Miłujcie waszych nieprzyjaciół i módlcie się za tych, którzy was prześladują; tak będziecie synami Ojca waszego, który jest w niebie; ponieważ On sprawia, że słońce Jego wschodzi nad złymi i nad dobrymi, i On zsyła deszcz na sprawiedliwych i niesprawiedliwych. Jeśli bowiem miłujecie tych, którzy was miłują, cóż za nagrodę mieć będziecie? Czyż i celnicy tego nie czynią?

 

I jeśli pozdrawiacie tylko swych braci, cóż szczególnego czynicie? Czyż i poganie tego nie czynią? Bądźcie więc wy doskonali, jak doskonały jest Ojciec wasz niebieski.

 

Opowiadanie pt. “O głupiej prośbie”
Podczas oblężenia jakiegoś miasta generał przeprowadzał właśnie poranną inspekcję jednostek, gdy jakiś szeregowy żołnierz zauważył, że jeden z nieprzyjaciół celuje prosto w dowódcę.

 

Mało się namyślając, krzyknął z całych sił, tak, że koń spłoszył się i uskoczył w bok; a wymierzona strzała chybiła celu.

 

Dowódca przywołał żołnierza i zakomunikował mu, że w nagrodę za uratowanie mu życia spełni każdą jego prośbę.

 

– Nasz sierżant – wyjąkał wystraszony szeregowiec jest niedobrym człowiekiem: wciąż mnie popycha i przeklina. Gdybym tak mógł służyć pod innym sierżantem!

 

– Głupcze – zawołał generał – sam zostań sierżantem!

 

Refleksja
To nie sztuka miłować tych, którzy są dla nas dobrzy. Wyzwaniem zaś wielkim jest to, aby nasza niechęć, a nawet nienawiść, przeobrazić w dobro wobec tych, którzy nam są wrogami. Nie jest to łatwe, bo trzeba użyć nie lada intelektu i mądrości, aby przezwyciężyć w nas niechęć, aby dotrzeć do tych, którzy są nam niechętni…

 

Jezus uczy nas, że tylko droga miłości naszego bliźniego, z wszystkimi jego przywarami i wadami, jest drogą, którą mamy podążać. Nie jest dobra droga obrażania się, milczenia, zawziętości i zacietrzewienia, bo zamyka nas na dobro, którego powinniśmy być autorami i krzewicielami.  Jezus nie obiecuje, że jest to droga łatwa, ale tylko taka droga, czyli droga otwartości, dialogu i porozumienia potrafi doprowadzić nas do “krainy szczęścia”…

 

3 pytania na dobranoc i dzień dobry
1. Jak miłować nieprzyjaciół?
2. Jak dotrzeć do tych, co są nam niechętni?
3. Jak nie zamykać się na innych?

 

I tak na koniec…
Dążenie do doskonałości potrafi czasem pokazać, jak bardzo jesteśmy niedoskonali (Janusz Leon Wiśniewski)

http://www.deon.pl/religia/duchowosc-i-wiara/na-dobranoc-i-dzien-dobry/art,294,na-dobranoc-i-dzien-dobry-mt-5-43-48.html

******

Izaak Syryjczyk (VII wiek), mnich z okolic Mosul
Homilie ascetyczne, Pierwsza Część, nr 60

 

„On sprawia, że słońce Jego wschodzi nad złymi i nad dobrymi”
 

Obwieszczaj dobroć Boga. Bo chociaż  jesteś niegodny, on cię prowadzi i choć zawdzięczasz mu wszystko, on niczego od ciebie nie żąda. A w zamian za małe rzeczy, które robisz On daje ci wielkie. Nie nazywaj  więc Boga po prostu sprawiedliwym, bo On nie objawia swej sprawiedliwości w związku z tym, co robisz. Jeśli Dawid nazywa go  prawym i sprawiedliwym (Ps 33, 5), to jego Syn nam objawa, że jest raczej dobry i łagodny: „ponieważ On jest dobry dla niewdzięcznych i złych.” (Łk 6, 35).

Jak można się ograniczyć do zwykłej sprawiedliwości Bożej kiedy czytasz opowieść o zapłacie robotników? „Przyjacielu, nie czynię ci krzywdy; chcę też i temu ostatniemu dać tak samo jak tobie. Czy na to złym okiem patrzysz, że ja jestem dobry?” (Mt 20, 13-15). Jak można powiedzieć, że Bóg jest zwyczajnie sprawiedliwy kiedy czytamy przypowieść o synu marnotrawnym, który roztrwonił swoje dziedzictwo, ale jak tylko okazał swoją skruchę ojciec wybiegł mu na spotkanie, rzucił mu się na szyję i dał mu na nowo udział w swoich dobrach (Łk 15, 11 nn)? To nie ktoś obcy nam o tym opowiedział, że moglibyśmy wątpić. To sam Syn Boży dał świadectwo o Bogu. Gdzie jest zatem sprawiedliwość Boża? Czy nie w tym „że Chrystus umarł za nas, gdyśmy byli jeszcze grzesznikami” (Rz 5, 8)? Jeśli Bóg okazuje się litościwy na ziemi, to wierzmy, że taki jest od wieków.

******

******

http://modlitwawdrodze.pl/#2015-06-16

**********************************************************************

ŚWIĘTYCH OBCOWANIE

16 CZERWCA

Święty Benon, biskup
Święty Benon Benon pochodził z arystokratycznej rodziny saskiej. Urodził się około roku 1010. Pobierał nauki u benedyktynów w Hildesheim, a potem w szkole katedralnej. Zaraz po ukończeniu studiów wstąpił do benedyktynów. Wyświęcony na kapłana (1040), zdobył sobie wielki szacunek u mnichów; niebawem wybrali go na swojego opata. Życie ascetyczne, a przy tym jego wielka roztropność w rządzeniu, zwróciły uwagę cesarza Henryka IV, za którego poparciem Benon został biskupem Miśni (Saksonia w południowo-wschodnich Niemczech).
Czas posługi pasterskiej Benona to trudny okres. Wybuchła wówczas otwarta wojna między cesarzem a papieżem św. Grzegorzem VII. Benon opowiedział się po stronie papieża i jego reform. Cesarz najechał na jego diecezję i ograbił jej dobra biskupie. Benon musiał uciekać. Dopiero kiedy papież obłożył cesarza klątwą i cesarz był zmuszony udać się do Canossy, Benon mógł powrócić na swoją stolicę. Kiedy jednak Henryk IV ponownie wypowiedział papieżowi wojnę i zmusił go do opuszczenia Rzymu, zemścił się także i na Benonie, deponując go na sejmie w Moguncji.
W roku 1085 papież Grzegorz VII zmarł. Benon przekonany, że antypapież Klemens III jest jego prawowitym następcą, udał się do Włoch, by mu złożyć homagium. Kiedy jednak dowiedział się, że prawowitym namiestnikiem Chrystusa jest bł. Urban II, opowiedział się za nim. W swojej diecezji przywrócił karność kościelną i uzdrowił administrację. Mimo podeszłego wieku do ostatniej chwili posługiwał w swojej diecezji słowem i listami pasterskimi. Zmarł prawdopodobnie 16 czerwca ok. 1106 roku, mając ponad 90 lat.
Kult św. Benona trwał nieprzerwanie. Jego żywoty przypominają nawet cuda zdziałane za jego wstawiennictwem tak za życia, jak też i po jego śmierci. Kanonizował go jednak dopiero papież Hadrian VI w 1523 roku. Wtedy także relikwie Benona umieszczono w godnym miejscu. Właśnie z okazji tej kanonizacji Marcin Luter wystąpił z gwałtownymi protestami przeciwko czci świętych.
W czasach reformacji biskup Miśni Jan VIII przeniósł relikwie św. Benona, by je ustrzec przed profanacją, do swojego zamku w Stolp. Stamtąd z kolei przewieziono święte szczątki do Würzen, a potem do Monachium, gdzie złożono je ostatecznie w tamtejszej katedrze (1580). Św. Benon jest patronem Miśni, Monachium i Bawarii. Czczony jest jako orędownik chorych, rybaków i zwierząt domowych.Ikonografia przedstawia św. Benona w szatach biskupich z rybą i kluczem. Według bowiem legendy, kiedy Benon udał się do Włoch jako wygnaniec, cesarz Henryk IV kazał klucz od katedry wrzucić do Łaby. Kiedy Święty wrócił na swoją stolicę, podano mu rybę, a w niej biskup znalazł klucz od katedry.
Św. Benon jest mało znany w Polsce. Ma jednak swój kościół w Warszawie, a przy nim bractwo pod wezwaniem św. Benona, założone w 1623 roku. W 1629 roku biskup poznański, Maciej Łubieński, do którego diecezji należała Warszawa aż do roku 1794, ufundował przy tym kościele klasztor dla zakonników, zwanych benonitami, którzy mieli roztaczać opiekę nad sierotami, starcami i opuszczonymi w stolicy. W 1787 roku fundację tę przekazano św. Klemensowi Hofbauerowi, którą prowadził do roku 1808. Dzisiaj gospodarzami tego kościoła są redemptoryści.

http://www.brewiarz.katolik.pl/czytelnia/swieci/06-16a.php3
******

Antykról, Marcin Luter i ryba z Łaby – św. Benon z Miśni

dodane 2009-06-05 11:52

Piotr Drzyzga

Benon, czy też Benno pochodził z saksońskiej, hrabiowskiej rodziny. Przyszedł na świat w 1010 roku w Hildesheim. Jego ojcem był najprawdopodobniej Werner – hrabia Woldenbergu.

Antykról, Marcin Luter i ryba z Łaby - św. Benon z Miśni   Johann Michael Rottmayr (PD) Św. Benon z Miśni

Późniejszy święty kształcił się w szkole katedralnej i benedyktyńskiej. Na kapłana wyświęcono go w 1040 roku.

Był opatem, kanonikiem, wreszcie biskupem Miśni. Tej ostatniej godności dostąpił w 1066 roku. Zakładał klasztory, kościoły, a nawet winnice w dolinie Łaby. Nawrócił też wielu pogan zachodnio-słowiańskich – stąd przydomek „apostoł Słowian” lub „apostoł Wenedów”. Gdy podczas sporu o inwestyturę stanął po stronie papieża Grzegorza VII, został przez cesarza Henryka IV uwięziony. Warto pamiętać, iż był to czas, gdy w Niemczech toczono nieustanne spory i wojny domowe, a poza wspomnianym tu królem i papieżem, na politycznej scenie pojawili się także antykról Rudolf z Rhieinfelden i antypapież Klemens III.

Jedna z legend głosi, że w momencie aresztowania, wrzucił do Łaby klucze otwierające katedralne wrota. Po kilku latach, gdy już wreszcie opuścił więzienną celę, Benon miał odzyskać klucze – znaleziono je w żołądku wyłowionej z rzeki ryby… Na pamiątkę tamtego wydarzenia jednymi z symboli dzisiejszej diecezji drezdeńsko-miśnieńskiej są ryba i klucz, które przed laty figurować miały nawet w godle osobnej wówczas diecezji miśnieńskiej.

Do sprawowania swej biskupiej posługi ponownie powrócił Benon w 1088 roku. Zmarł 16 czerwca 1106 roku. Został kanonizowany w XVI wieku przez papieża Hadriana VI. Co ciekawe, przeciw tej kanonizacji ostro protestowa Marcin Luter w swym pamflecie zatytułowanym „Przeciw nowemu bożkowi i staremu diabłu, który ma być w Miśni wyniesiony”.

Benon jest patronem między innymi rybaków i Monachium, gdzie z obawy przed zbezczeszczeniem jego zwłok przeniesiono je w 1576 roku z Miśni. Warto także wspomnieć, że przebiegający przez Łużyce Górne fragment drogi Via Regia, do dziś dnia nazywany jest w Niemczech „drogą biskupią”, w związku z legendą, która głosiła, iż Benon mimo podeszłego wieku miał ją przebyć pieszo.

http://kosciol.wiara.pl/doc/490840.Antykrol-Marcin-Luter-i-ryba-z-Laby-sw-Benon-z-Misni

******

Święta Lutgarda, dziewica
Święta Lutgarda Lutgarda (Ludgarda, Luitgard, Lutegard) urodziła się w Tongres na terenie Belgii w 1182 r. W wieku 12 lat została oddana na wychowanie do klasztoru sióstr benedyktynek św. Katarzyny w okolicach Limburga. Nie czuła się powołana do pozostania w zakonie, ale kiedy objawił się jej Chrystus, zrozumiała, że tu jest jej miejsce. Mając 18 lat złożyła profesję zakonną. W pięć lat później została przeoryszą. Następnie, pragnąc jeszcze większych umartwień, przeniosła się do mających surowszą regułę cystersek w Aywières w pobliżu Brukseli. Prowadziła życie ascetyczne, pełne modlitwy. Doznawała licznych przeżyć mistycznych: spotkań z Chrystusem, Maryją, duszami czyśćcowymi. Zaświadczył o tym dominikanin, Tomasz z Cantimpré, który znał ją osobiście i spisał jej żywot.
W 1235 r. straciła wzrok. Słynęła z daru uzdrawiania chorych i nawracania grzeszników. Była prekursorką nabożeństwa do Najświętszego Serca Jezusowego. Zachowała się słynna “Modlitwa Dworu Niebieskiego”, która została objawiona świętej Lutgardzie.
Zmarła 16 czerwca 1246 w Aywières w Belgii. Jej relikwie spoczywają w Bass-Ittre. Jest patronką Belgii, a także dobrego rozwiązania, niewidomych i niepełnosprawnych.

Ikonografia przedstawia Świętą podczas modlitwy przed Chrystusem Ukrzyżowanym.

http://www.brewiarz.katolik.pl/czytelnia/swieci/06-16b.php3

******

Błogosławiona Florida Cevoli, dziewica
Błogosławiona Florida Cevoli Lukrecja Helena Cevoli urodziła się 11 listopada 1685 r. w Pizie (Włochy) w rodzinie hrabiowskiej. Naukę podjęła w szkole w rodzinnym mieście. W wieku 18 lat wstąpiła w Citta di Castello do klarysek-kapucynek. Otrzymała wówczas imię Floryda. Jej mistrzynią w czasie nowicjatu była św. Weronika Giuliani (+ 1727).
W zakonie Floryda doświadczyła wyjątkowych przeżyć mistycznych. Pracowała w kuchni i infirmerii, pełniąc proste obowiązki. Z czasem została asystentką św. Weroniki, a po jej śmierci w 1727 r. wybrano ją ksienią. Urząd ten pełniła do śmierci. Pozostawiła też liczne poruszające pisma, w których przekazała opis swoich przeżyć duchowych. W klasztorze i poza nim była poszukiwaną doradczynią i przewodniczką w sprawach duchowych. Gdy w 1758 r. w mieście wybuchły zamieszki po śmierci papieża Benedykta XIV, poproszono ją o interwencję.
Zmarła 12 czerwca 1767 r. w Citta di Castello i została pochowana w kościele klasztornym. Po dziś dzień istnieje tam jej bardzo silny kult. 16 maja 1993 r. została ogłoszona błogosławioną.

http://www.brewiarz.katolik.pl/czytelnia/swieci/06-16c.php3

*****

Święty Jan Franciszek Régis, prezbiter
Święty Jan Franciszek Régis Jan urodził się 31 stycznia 1597 r. we Fontcouvert, w dzisiejszym departamencie Aude (Francja). Kształcił się u jezuitów, do których w 1616 r. wstąpił. Po nowicjacie w Tuluzie przez trzy lata nauczał w Billom, a potem w Tournon studiował filozofię. Następnie znów odbywał praktykę pedagogiczną w Puy i w Auch. Teologię studiował w Tuluzie. W 1630 r. otrzymał wreszcie święcenia kapłańskie.
Oddał się wówczas gorliwemu apostołowaniu, najpierw w Montpellier, potem w okręgu Vaunage. W 1634 r. biskup z Viviers zażądał pomocy przy wizytowaniu diecezji, zrujnowanej wojnami domowymi. Do tego zadania wyznaczono Jana Franciszka. Poirytowani jego gorliwością, niektórzy proboszczowie oskarżyli go wówczas o sianie niepokoju. Biskup, którego chwilowo udało im się zwieść tymi zarzutami, przekonał się ostatecznie o prawdzie i ponownie obdarzył Jana zaufaniem. Sam misjonarz kilkakrotnie zabiegał o wyjazd do Kanady, ale przełożeni niezmiennie odpowiadali, że jego Kanadą jest okręg Vivarais.
Począwszy od roku 1636, w lecie Jan Franciszek głosił nauki katechizmowe w Puy; w zimie natomiast, gdy wieśniacy dysponowali wolnym czasem, przebiegał najodleglejsze górskie sioła. Na jego nauki ściągały rzesze, w górach podziwiano go i kochano za oddanie i rozmodlenie. Noce często spędzał przed tabernakulum. Wobec zarzucanego mu braku roztropności, w jego obronie stawał ówczesny generał jezuitów.
Wieczorem 23 grudnia 1640 r., zdążając w czasie śnieżycy do małego górskiego sioła La Louvesc, Jan zgubił drogę. Noc spędził w kolebie, przez co nabawił się zapalenia płuc. Mimo to następnego dnia pracował do upadłego. Wyczerpany chorobą i trudami, zmarł około północy 31 grudnia. Klemens XI beatyfikował go w roku 1716. Kanonizowano go razem z Wincentym a Paulo w roku 1737.
http://www.brewiarz.katolik.pl/czytelnia/swieci/06-16d.php3

 

 

*******

Ponadto dziś także w Martyrologium:
Na Cyprze – św. Tychona, biskupa. Kościołem w Amatonte rządził na początku V stulecia. W kraju po dziś dzień czczony jest jako opiekun winnic.oraz:

św. Aureliana, biskupa Arles (+ 549); świętych męczenników: Aureusa, biskupa, i jego siostry Justyny (+ ok. 460); świętych męczenników: Ferreola, prezbitera, i Ferucjona, diakona (+ ok. 212); świętych męczenników Kwityka i jego matki Julity (+ IV w.); św. Symiliana, biskupa Nantes (+ IV w.)

 

**********************************************************************

TO WARTO PRZECZYTAĆ

Czy należy się bać (z)wątpienia?

ks. Andrzej Draguła

(fot. shutterstock.com)

Katolicy boją się własnych wątpliwości i często się z nich spowiadają. Czy słusznie?

 

W Ewangelii według Piłata, powieści Erica-Emmanuela Schmitta, jest scena, w której Piłat skarży się w liście do brata, że dotąd był Rzymianinem, który wie; teraz stał się Rzymianinem, który wątpi. Piłat przytacza zaraz wypowiedź swojej żony Klaudii Prokuli: “Wątpić i wierzyć to jest to samo, Piłacie. Tylko obojętność jest ateistyczna”.
W tej perspektywie wątpienie staje się wiarą a rebours, wiarą pytającą, szukającą zrozumienia, wiarą, która nie zaspokaja się sama sobą, szukając intelektualnych fundamentów. Wątpienie jest przede wszystkim dowodem na nieobojętność. Ma rację powieściowa Klaudia Prokula mówiąca, że to obojętność jest ateistyczna. Jeśli wyznaniem ateisty miałyby być słowa “nie wierzę”, to przecież w gruncie rzeczy jest to wyznanie dokonane w perspektywie wiary. Najpierw trzeba założyć istnienie Boga, by móc Go później odrzucić. Zawsze jest przecież niewiara w jakiegoś boga. W pewnym sensie jest niewiara chrześcijańska, islamska czy hinduistyczna. Przecież gdy słowa “nie wierzę w Boga” wypowiada ktoś wychowany w kulturze chrześcijańskiej, to najprawdopodobniej nie deklaruje niewiary jako takiej, ale niewiarę w Boga, o jakim słyszał i jakiego już jakoś poznał.
Pierwsi chrześcijanie na zarzut, że są ateistami, odpowiedzieli słowami świętego Justyna Męczennika: “Tak, przyznajemy, że jesteśmy ateistami. Jesteśmy jednak ateistami wobec wszystkich rzekomych bogów” 43, mając zapewne na myśli panteon rzymskich, greckich czy też innych pogańskich bóstw. Ci, którzy demonstrują niechęć (a może nawet nienawiść) do Boga, mylą się, twierdząc, że są ateistami: są w gruncie rzeczy ludźmi, dla których Bóg jest kimś ważnym, skoro uważają za słuszne podejmować z Nim walkę, wchodzić z Nim w spór. Prawdziwym ateizmem jest niezauważa-nie Boga, odrzucenie możliwości Jego istnienia i podejmowania jakiegokolwiek dyskursu o Bogu. Prawdziwym ateizmem pozostaje właśnie obojętność, a jego praktycznym wymiarem jest życie prowadzone tak, jak by Boga nie było.
Istnieją chyba ludzie, których pewność wiary nie każe stawiać żadnych pytań, “lecz – jak pisał Zbigniew Herbert w wierszu Homilia – “są także tacy którzy wątpią niepokorni / bądźmy szczerzy – to jest także boży lud”. Człowiek wątpiący nie jest od razu wrogiem Pana Boga. To raczej ktoś, kto nie zadowala się znanymi mu motywacjami i argumentami. To w gruncie rzeczy człowiek wierzący, który poszukuje zrozumienia dla swojej wiary, który pyta, zastanawia się, szuka sensownych racji. Wiara wątpiących nie sytuuje się wcale na przeciwległym brzegu wobec wiary pewnej, ale wobec naiwnego fideizmu, pochopnego brania wszystkiego “na wiarę”. W obu przypadkach może jednak dojść do niebezpiecznych skrajności: z jednej strony do postawy, która nie pozwala uwierzyć już w nic, z drugiej -do możliwości uwierzenia praktycznie we wszystko.
Od wątpienia trzeba odróżnić zwątpienie, które jednak nie jest już aktem intelektualnej weryfikacji tego, w co się wierzyło bądź wierzy. Zwątpienie sytuuje się w opozycji wobec nadziei i jest przedsionkiem rozpaczy. Jeśli wątpienie jest niejakim zachwianiem się wiary w Boga i Jego istnienie, to zwątpienie jest zachwianiem wiary Bogu, owego powierzenia się Bogu, które konieczne jest w wierze. Zwątpić w Boga, to żyć w przekonaniu, że o nas zapomniał, że gdzieś się zapodział, że nas pozostawił, że Jego zapewnienie o trosce o nas jest niczym innym jak pustosłowiem.
Historia pokazuje, że zwątpienie w Boga może być udziałem nawet ludzi świętych. “Ciemna noc” zwątpienia jest stanem, gdy Bóg pozbawia nas wszelkich podpórek intelektualnych i emocjonalnych; gdy Boga już ani nie rozumiemy, ani nie odczuwamy w naszym życiu Jego działania. Pozostaje wówczas czyste pragnienie, akt woli, modlitwa chcenia. “Panie Boże, ja Ciebie chcę” -jak zwykł się modlić sługa Boży biskup Wilhelm Pluta. A gdy nawet tego nie potrafimy, gdy nie ma już zupełnie nic, pozostaje jeszcze modlitwa Jezusowa: “Boże mój, Boże mój, czemuś mnie opuścił?” – ten krzyk ludzkiej nieobojętności wobec Boga i Jego pozornej nieobecności.

 

 

Fragment ksiązki: ks. Andrzej Draguła – “Czy Bóg nas kusi”

 

Czy Jezus wzywał do nienawiści? Co to znaczy być błogosławionym? Po co komu modlitwa? Czy można żyć bez grzechu? Czy cierpienie jest karą za grzechy? A może… Bóg nas kusi?
Rzadko zadajemy sobie takie pytania. Niektóre dotyczą spraw uznawanych za tak oczywiste, że nawet ich nie zauważamy. O inne albo boimy, albo wstydzimy się pytać. Mamy poczucie, że nie wypada.
Tymczasem Autor pokazuje, że właśnie w tych pomijanych obszarach naszej wiary kryją się nieraz odpowiedzi fundamentalne dla zrozumienia tego, w co wierzymy. Unika przy tym dawania prostych i ostatecznych odpowiedzi. Zaprasza raczej Czytelnika do głębszego spojrzenia na wiarę i Ewangelię, pokazując, że nieustannie można odkrywać w nich coś nowego.

http://www.deon.pl/religia/duchowosc-i-wiara/zycie-i-wiara/art,1864,czy-nalezy-sie-bac-zwatpienia.html

******

Dyscyplina duchowa

Alister McGrath

(fot. shutterstock.com)

Wielu chrześcijan nieprzychylnym okiem spogląda na ideę duchowej dyscypliny. Może się im bowiem wydawać, że pozostaje ona w sprzeczności z inną ideą – wolności Ewangelii.

 

Mogą postrzegać ją jako zwrot ku pewnej formie legalizmu [czyli wywyższania przepisów ponad Boga i ponad potrzeby ludzkie – przyp. red.]. W rzeczywistości, nic z tych rzeczy. Jest to sposób, dzięki któremu Bóg może pogłębiać naszą wiarę w Niego, wiedzę o Nim oraz posłuszeństwo wobec Jego woli. Oznacza ona traktowanie Boga na tyle serio, aby zapewnić sobie możliwość spędzania z Nim czasu, pomimo licznych innych obowiązków. Oznacza potwierdzenie faktu, że nie jesteśmy w stanie funkcjonować jako chrześcijanie bez stałego wsparcia ze strony Boga i wynikającej z tego konieczności takiego zaplanowania życia, aby korzystanie z niego było możliwe. To nie jest żaden legalizm, rutyna dla rutyny: jest to raczej oznaka pogłębiania naszego posłuszeństwa i zaangażowania, które stanowią wyznaczniki dojrzałości naszej wiary.

 

Wyobraźmy sobie, że otrzymujemy odpowiedzialną pracę w jednej z wiodących międzynarodowych korporacji lub agencji opieki, gdzie wymaga się od nas dużej dyspozycyjności oraz koncentracji. Wydaje się bardzo prawdopodobne, że staniemy się tak zajęci i przytłoczeni różnymi obowiązkami, iż trudno będzie nam znaleźć czas dla Boga. Wszystko będzie zdawało się to uniemożliwiać. Wiele osób realizujących swoją karierę zawodową z nostalgią spogląda wstecz, na czasy studenckie. Chcieliby mieć obecnie tyle czasu do swojej dyspozycji, ile mieli wówczas! Rozwój dyscypliny duchowej umożliwia nam wygospodarowanie czasu, który możemy poświęcić Bogu.
Jeżeli przeżywamy właśnie kryzys duchowy, doświadczany szczególnie boleśnie, wszystkie obowiązki związane z pracą lub rodziną będą nam utrudniać znalezienie czasu, który moglibyśmy spędzić z Bogiem sam na sam. Tymczasem rozwój naszej wiary zależy właśnie od możliwości znalezienia czasu. Jeżeli nie jesteśmy w stanie spotkać się z Bogiem w modlitwie lub podczas nabożeństwa, nasza wiara zacznie słabnąć. Będąc pod presją, tracimy dostęp do duchowego potencjału, który pozwoliłby nam sobie z nią radzić. Poświęćmy Bogu odrobinę czasu, znajdźmy mu miejsce, aby mógł kroczyć u naszego boku.
Rozwijając dyscyplinę duchową, znajdujemy sposób na uwzględnienie w naszym codziennym grafiku czasu dla Boga – na nic innego i dla nikogo więcej! Jeżeli będziemy w stanie zacząć wypracowywać taką dyscyplinę już na studiach, przekonamy się, że będziemy także mogli korzystać z tego nabytku w późniejszym okresie. Jaka pora dnia jest najlepsza? Niektórzy wolą wygospodarować chwilę wcześnie rano, zanim podejmą codzienne obowiązki. Pozwala nam to uzyskać moment na zadedykowanie dnia Panu Bogu i poproszenie Go o siłę i wsparcie w radzeniu sobie ze wszystkim tym, co przyniesie dzień. Niektórym pomaga modlitwa z otwartym notesem. Dla innych najlepszą porą jest późny wieczór, gdy mija codzienny stres. Dzień się skończył, dzieci już śpią, świat ucichł: możemy poświęcić ten czas na lekturę, medytację lub spokojną modlitwę. i starajmy się traktować niedzielę jako dzień wyjątkowy, pomimo różnych powodów, które skłaniają nas także do pracy w weekend. Jeżeli jesteśmy zbyt zajęci, aby poświęcić czas Bogu, jesteśmy bardziej zajęci, niż On by sobie tego życzył.
Najgorszą rzeczą, jaką moglibyśmy zrobić w okresie duchowego kryzysu, jest przestać chodzić do kościoła, spędzać czas z przyjaciółmi i kolegami chrześcijanami lub czytać Pismo. To wszystko pozwala nam przetrwać, gdy nasze życie w wierze wydaje się zamierać. Czynności te są niczym korzenie poszukujące cennej wilgoci w wysuszonej ziemi. Jeremiasz porównuje kogoś, kto ufa Panu, do drzewa zasadzonego przy strumieniu (Jr 17, 7-8): Błogosławiony mąż, który pokłada ufność w Panu i Pan jest jego nadzieją. Jest on podobny do drzewa zasadzonego nad wodą, co swe korzenie puszcza ku strumieniowi; nie obawia się, skoro przyjdzie upał, bo utrzyma zielone liście; także w roku posuchy nie doznaje niepokoju i nie przestaje wydawać owoców.
Pozwólmy zatem pozostać korzeniom w tym samym miejscu w oczekiwaniu na ponowne pojawienie się wody -a ona się pojawi.
Ufaj Panu, bądź mężny,
Niech się twe serce umocni, ufaj Panu!
(Ps 27, 14)
Przyjrzyjmy się, w jaki sposób dyscyplina duchowa może pomóc nam radzić sobie z wątpliwościami. Po pierwsze, dzięki niej nasza wiara może staje się mniej podatna na osłabienia. Pozwala nam wygospodarować w ramach napiętego do granic możliwości rozkładu dnia czas na lekturę Pisma, modlitwę, asystowanie Bogu. Daje nam pewność, że nasze połączenie z Bogiem nie zostało odcięte. Daje nam dostęp do żywotnych źródeł duchowości, których potrzebujemy, aby radzić sobie z wymaganiami stawianymi przez życie.
Podczas lekcji biologii uczyliśmy się kiedyś – pamiętam – o pająku wodnym. Ten mały pajęczak zamieszkuje dno sadzawek, siedząc w utkanej z pajęczyny małej klatce, która wygląda jak naparstek. Klatka ma otwór na spodzie, przez który pająk może wejść. Żyjątko łapie na powierzchni sadzawki powietrze przy pomocy haczykowatych włosków. Następnie nurkuje na dno i umieszcza wytworzony tak powietrzny bąbel w klatce. Po wielu takich wędrówkach gromadzi wystarczająco dużo powietrza, aby móc pozostawać pod wodą dłużej. Mimo że środowisko, w którym żyje, jest mu obce i nieprzyjazne, może przetrwać – dzięki powietrzu przetransportowanemu ze świata na górze. Jednakże uzyskane w ten sposób powietrze zostaje w końcu zużyte. Pająk zmuszony jest wówczas powrócić na powierzchnię, aby ponownie go nazbierać. Bez niego nie byłby w stanie przeżyć pod powierzchnią wody.
My, jako chrześcijanie, znajdujemy się w podobnej sytuacji. Egzystujemy w niesprzyjającym środowisku, odżywiani i wspierani przez zasoby z góry. Jednakże nasze źródła zapasów muszą być odnawiane i uzupełniane -w przeciwnym razie zużyją się. Duchowe życie wymaga stałego dostępu do duchowego źródła. Regularna wędrówka pająka wodnego na powierzchnię sadzawki przypomina nam o potrzebie stałej przyjaźni z Bogiem, aby nasze baterie mogły zostać naładowane, a zapasy uzupełnione (wyrażając to metaforycznie). Nie możemy pozwolić, aby owe zasoby zbytnio się wyczerpały: nie znamy dnia ani godziny, gdy możemy bardzo ich potrzebować. Byśmy nie stali się podobni nieroztropnym pannom, które nie zadbały o zapasy oliwy do lamp (Mt 25, 1-13), tracąc przez to okazję do spotkania z narzeczonym, musimy narzucić sobie dyscyplinę w korzystaniu z duchowych zasobów. Nigdy nie wiemy, kiedy będziemy ich potrzebować – i to bardzo.
Po drugie, dyscyplina duchowa może pomóc nam radzić sobie z wątpliwościami, nie pozwalając nam palić za sobą mostów (zwykle bardziej przez przypadek niż celowo), gdy przechodzimy właśnie przez okres zwątpienia. Zwłaszcza młodzi chrześcijanie mają skłonność do porzucania modlitwy i lektury Biblii, gdy tylko przestają odczuwać obecność Boga w swoim życiu. Doświadczenie to okazuje się nie tylko niewiarygodną podstawą wiedzy o rzeczywistości i Boskiej obecności w naszym życiu -nadając mu nadmierne znaczenie, utrudniamy Bogu ponowny dostęp do nas. zanika wówczas poczucie antycypacji nadejścia Boga. Już pierwsze oznaki pojawienia się wątpliwości wprowadzają niektórych, zwłaszcza młodych, chrześcijan w stan paniki i powodują – niepotrzebnie -odejście od wiary. Żołnierze uczą się dyscypliny, aby nie wpadać w panikę na widok pierwszych oznak niebezpieczeństwa. Jeżeli udało się nam rozwinąć w sobie poczucie duchowej dyscypliny, będziemy mogli raczyć się owocami cierpliwości. Chrześcijaństwo nie jest bowiem łatwą wycieczką przez życie, lecz walką z grzechem, uporem i zwątpieniem – a wszystko to próbuje oderwać nas od Boga. Jest bitwą, podczas której dyscyplina powiększa nasze duchowe rezerwy i pozwala nam w coraz większym stopniu wykorzystywać moc Boga.
W ten sposób prezentują się niektóre strategie przydatne zarówno do radzenia sobie ze zwątpieniem, jak i wzmacniania wiary. Pamiętajmy o tym, że nieszczera wiara jest wiarą słabą niczym roślina o płytko zapuszczonych korzeniach, którą łatwo wykarczować. Pozwólmy jej zatem zapuścić korzenie głęboko.

Fragment książki: Wątpliwości w wierze

http://www.deon.pl/religia/duchowosc-i-wiara/zycie-i-wiara/art,715,dyscyplina-duchowa.html

******

O spowiedzi furtkowej z cenionym spowiednikiem

Alina Petrowa-Wasilewicz / KAI / slo

(fot. shutterstock.com)

Powodzenie spowiedzi “furtkowej” jest poważnym sygnałem dla duszpasterzy, gdyż ujawnia braki formacji wiernych – mówi w wywiadzie znany duszpasterz o. Jordan Śliwiński OFMCap. Założyciel Szkoły dla spowiedników zaleca też, co powinni robić wierni i duszpasterze, żeby sakrament pojednana był owocny.

Alina Petrowa-Wasilewicz: Zdarzyło się Ojcu, że penitent prosi w konfesjonale o spowiedź “furtkową”?

O. Jordan Śliwiński OFMCap.: Zgłaszali się do mnie zarówno penitenci, którzy taką spowiedź odbyli lub chcieli odbyć jak i księża, którzy ją praktykowali. Spowiedź “furtkowa” to celebracja sakramentu pokuty połączona z rodzajem modlitwy wstawienniczej. Po wyznaniu grzechów penitent, odpowiadając na pytania kapłana, mówi o różnych sytuacjach swojego życia, zaś część wydarzeń, których dotyczą, mogły być w ich ocenie ewentualnymi “furtkami” – i stąd ta nazwa – dla działalności demonicznej w jego życiu. I mogą to być doświadczenia np. kontaktów z okultyzmem. Spotkałem się z różnymi formularzami tych pytań, które krążą wśród duchownych, niektóre są bardzo rozbudowane, zawierają nawet kilkaset pytań, łącznie z pytaniami o członków rodziny, czy nie należeli do jakichś grup religijnych czy parareligijnych, dalekich od Kościoła, masonerii. Te formularze różnią się od siebie, są pytania o pewne zjawiska kulturowe, które mogły być jakąś “furtką”, czyli tworzyć przestrzeń dla działań demonicznych w życiu konkretnego penitenta.

Tkwi w tym przekonanie, że działania przodków zniewalają ich potomków?

Nie tylko przodków to dotyczy, bo są pytania, czy słuchali zespołów rockowych, muzyki wrogiej chrześcijaństwu, które też uznawane są za “furtki” działania demonicznego. Dotyczy to także horoskopów czy korzystania z porad wróżek.

Odpowiedzią na to zjawisko jest dokument wydany przez Komisję Teologiczną KUL.

Tak. Zawiera on jasną analizę zjawiska, ale pamiętajmy, że zasadnicze znaczenie będzie miał dokument wydany przez pasterza, pasterzy czyli biskupów.

Skąd się biorą te niepokoje u wiernych i potrzeba spowiedzi “furtkowej”?

Ludzie stykają się z pewnymi zjawiskami i odnoszą wrażenie, że mają one negatywny wpływ na ich życie. Uświadamiają sobie później, że horoskopy, kontakt z różnymi produktami magicznymi, pewnymi postaciami medycyny alternatywnej, opierają się na podstawach światopoglądowych zupełnie różnych, albo wręcz wrogich wobec nauczania chrześcijańskiego czy katolickiego. Powstaje dylemat czy rzeczywiście te kontakty były otwarciem się na działanie złego ducha, zwłaszcza, że część kaznodziejów, ulegając, jak sądzę, wpływom publikacji związanych z tzw. czwartą falą zielonoświątkową, bardzo często podkreślała momenty demonicznego oddziaływania. One trafiały do popularnego katolicyzmu i gdzieś tam pokutują. Na przykład w powieściach Franka Perettiego, które rzeczywiście są odległe od katolicyzmu.

Każdy grzech jest furtką i umożliwia działanie złego ducha.

Na to Kościół ma jedną odpowiedź – Jezusa Chrystusa i Jego zbawczą śmierć na krzyżu oraz Jego zmartwychwstanie. Natomiast uobecnienie łaski płynącej z misterium paschalnego Chrystusa to doświadczenie sakramentalne – dla kogoś, kto nie jest ochrzczony to będzie chrzest, zaś dla ochrzczonych – sakrament pokuty i możliwe umocnienie w sakramencie Eucharystii.

Czy w pragnieniu odbycia spowiedzi “furtkowej” nie ma powątpiewania, że sakrament pokuty jest niewystarczający i trzeba coś do niej “dorzucić”?

To jest efekt braku katechezy, odpowiedniego nauczania i przyswojenia zasad katolickich i rozumienia teologii katolickiej, w której Jezus Chrystus zwycięża złego ducha. Zdaje się, że w niektórych kręgach więcej mówi się o działaniu złego ducha niż wyzwoleniu, które przynosi Jezus Chrystus.

Tu jest też problem całej naszej pobożności ludowej – mieliśmy kiedyś dużo nabożeństw i litanii, uświęcających naszą pracę i życie – święcono ziarno, pola, obejścia, byli czczeni patroni prac na roli. To pomagało przeżyć prawdę o Bogu, obecnym w naszym życiu. W pewnym momencie ta pobożność zaczęła zanikać, a my obecnie nie potrafimy przenieść jej do naszej codzienności. Współczesność w ogóle nakłania nas do rozdzielania światów – świata prywatnego od zakładu pracy, żyjemy i poruszamy się w równoległych światach wartości i systemach swoistej rytualności – jakiejś partii, korporacji, przeżywania wiary. Egzystują one obok siebie a niektóre ich elementy z tych sfer mogą być ze sobą sprzeczne. Może więc pojawić się zagubienie nieraz połączone z brakiem informacji i formacji, dobrej znajomości nauczania i dokumentów Kościoła. A także brak wiedzy działania według Ducha, która uchroniłaby wiele osób przed skutkami takich działań, które przynoszą więcej zamieszania niż korzyści.

Czy nie ujawnia się tu pokusa traktowania modlitwy o uwolnienie jak aspiryny? Szybko i bez wysiłku?

Jest to efekt niezrozumienia działalności sakramentalnej, braku świadomości, że musimy obok sakramentu, wejścia w łaskę, jaką wysłużył nam Chrystus przez swoją śmierć i zmartwychwstanie, dołożyć coś jeszcze. Uznanie, że sama spowiedź była niewystarczająca. Więc na zasadzie swoistego “przesłuchania” dokładamy do niej odpowiedzi na kwestionariusz z wielką ilością, nawet setką i więcej pytań i to jest swoista próba przecedzenia wszystkiego. Przecedza się komara, a przeocza się wielbłąda. Gdyż w centrum chrześcijaństwa jest zaufanie do Boga miłosiernego, Który posłał swojego Syna Jezusa Chrystusa, Który dał nam wolność, ciągle wspomaga nas swoją łaską przez sakramenty, poprzez posługę Kościoła.

Musi tu być podjęty wysiłek – formacyjny i nauczania – i te dwa wysiłki muszą się spotkać – człowiek musi mieć okazję żeby gdzieś nauczanie Kościoła wysłuchać, a z drugiej strony musi chcieć słuchać, chcieć formować się.
Ostatnio mamy do czynienia z wieloma przejawami niezdrowego zainteresowania działaniem złego ducha. Zainteresowanie demaskowaniem zła staje w centrum przesłania chrześcijańskiego, gdy tymczasem najważniejsze jest to, że Chrystus przyszedł zbawić człowieka, że Bóg kocha każdego człowieka, a gdy diabeł wchodził w drogę, to go deptał. Tego trzeba uczyć chrześcijan – że mają kochać Boga i bliźniego, a jeśli zły wchodzi mu w drogę mają go odrzucać mocą Chrystusa, ale jest to konsekwencja przyjęcia Chrystusa. I tej kolejności nie można przestawiać.

Co powiedziałby Ojciec osobie, która chce odbyć spowiedź “furtkową”?

– Poradziłbym, żeby się dobrze, solidnie przygotował do spowiedzi; że spowiedź ma działanie wyzwalające i uzdrawiające. Jeżeli zmaga się z konkretnym problemem w swoim życiu, poradziłbym mu żeby poszukał stałego spowiednika. A on pomoże mu rozeznać, czy jest to problem natury duchowej czy psychologicznej nie czekając na “przewrotkę”, że być może coś się zmieni jak w kalejdoskopie. Zamiast tego otrzyma pewne itinerarium, bo chrześcijaństwo jest pewną drogą, wymagającą wysiłku pójścia za Chrystusem. Wiąże się z odejściem od zła, ale to proces a nie jednorazowa pigułka uzdrawiająca. Jeśli zaś rozpoznałbym przejawy działania demonicznego, odesłałbym penitenta do egzorcysty.

Ale nie jest łatwo świeckiemu znaleźć stałego spowiednika.

Do takiej potrzeby trzeba dojrzeć, do pragnienia stałego spotykania się z Chrystusem, do kierownictwa duchowego, czyli także do rozmowy poza konfesjonałem. Możliwości znalezienia stałego spowiednika jest coraz więcej, ale też coraz więcej osób ich szuka. To często ludzie zaangażowani w działalność społeczną czy charytatywną, którzy chcą rozeznawać, podejmować jak najlepsze wybory. Oczekują pomocy, wsparcia etycznego i teologicznego.

Spotykam coraz więcej kapłanów, którzy twierdzą, że wielu świeckich prosi ich o taką możliwość. Pojawiają się kolejne grupy zaangażowane w Kościół, których członkowie uświadamiają sobie, że potrzebują kogoś, kto będzie im towarzyszył na drodze. To dobra rękojmia rozwoju. Gdy ojciec prowincjał przeprowadza wizytację w klasztorze zawsze pyta nas, czy mamy stałych spowiedników, bo to bezcenna pomoc w rozwoju duchowym. To gwarancja bezpieczeństwa, że ktoś czuwa nade mną, mój współbrat i mój Kościół. To odnosi się również do świeckich.

Szkoła dla spowiedników, która Ojciec założył i prowadzi też odpowiada na to zapotrzebowanie.

Jest to efekt tego, że sama formacja seminaryjna w pewnych sytuacjach nie wystarcza spowiednikom. W wyniku konfrontacji z rozmaitymi tendencjami społecznymi, problemami kulturowymi czy penitentami, którzy mają szczególne wymagania, powstała potrzeba dokształcenia spowiedników. Ich penitenci stawiają ich wobec specyficznych problemów moralnych, na przykład w służbie zdrowia, bioetyki, biznesie, edukacji. W tym wypadku potrzebne są bardziej wyspecjalizowane instrumenty żeby pomóc im w różnych dylematach moralnych.

Czy dokument Komisji Teologicznej KUL wystarczy, czy na temat tych praktyk powinien wypowiedzieć się Episkopat?

Powinien chyba wypowiedzieć się biskup miejsca, w którym ta spowiedź jest szczególnie popularna. Ocena Komisji Teologicznej jest jasna, ale nie ma waloru dokumentu pasterskiego. Ten problem odzwierciedla problem naszego duszpasterstwa. Wszyscy zakładamy, że potrafimy się spowiadać, że wiemy, jak się to robi, ale wciąż potrzebna jest dobra i systematyczna katecheza poświęcona sakramentom. Jeżeli w programie duszpasterskim Kościoła w Polsce sakrament pokuty jest obecny, to bardzo dobre, trzeba więcej mówić o tym sakramencie. Poświęcać mu katechezy i rekolekcje. Nieraz jesteśmy przekonani, że potrafimy się spowiadać, ale jeśli nasza spowiedź nie zmienia się przez 20-30 lat, oznacza to, że człowiek nie rośnie. Zdarzają się penitenci posługujący się formułami, które nie zmieniły się od czasów ich I Komunii św., i którzy mówią, że nie słuchali mamusi, a mają już wnuki.

Problem spowiedzi “furtkowej” pokazuje też potrzebę, która się pojawia u wiernych – różnych form modlitwy wstawienniczej. To cenna modlitwa, ale nie w takim miejscu jak sakrament pokuty. Ona występuje w różnych tradycyjnych formach, w nowennach i nabożeństwach. To także przestrzeń dla posługi różnych wspólnot modlitewnych. Wciąż potrzebujemy tego typu form wspólnotowej modlitwy w intencji konkretnych ludzi i spraw. To sygnał dla duszpasterzy, że trzeba te modlitwy rozwijać i wzbogacać to, co dobre.

http://www.deon.pl/religia/duchowosc-i-wiara/zycie-i-wiara/art,1763,o-spowiedzi-furtkowej-z-cenionym-spowiednikiem.html
******

Koniec związku. Zostańmy przyjaciółmi

Marta Jacukiewicz

(fot. shutterstock.com)

Koniec związku. Nie da się wszystkiego wykreślić, bo to jest kawał naszego życia. “Zostańmy przyjaciółmi”… Możliwa jest w ogóle przyjaźń po rozstaniu?

 

Marta Jacukiewicz: Osoby, które były ze sobą kilka lat decydują się na rozstanie, ich związek powoli się kończy. Z czym wiąże się utrata partnera?

 

Andrzej Wichrowski: Bycie w związku daje nam bardzo dużo różnych rzeczy. Bardzo ważne jest wsparcie społeczne – jeśli jesteśmy z kimś blisko, możemy się podzielić swoimi problemami, otrzymać pomoc. Jest to wsparcie nie tylko w kontekście psychologicznym, ale także w codziennej organizacji życia. Utrata tego wsparcia jest czymś niezwykle ważnym zarówno w kontekście organizacji życia, ale także w funkcjonowania społecznego. Ponieważ zwykle żyjemy w parach – tak jest skonstruowane społeczeństwo – utrata pary to cios także w kontekście społecznym.

 

I rodzi się pytanie, czy w takiej sytuacji jestem gorsza/gorszy?

 

Oczywiście, może powstać takie pytanie, skoro straciłam kogoś i jestem sama/sam. Trzeba powiedzieć, że jest tutaj kwestia emocjonalnego zaangażowania. Kogoś kochamy, lubimy, jesteśmy do kogoś przywiązani, mamy dużą intymność z tą osobą. Utrata takiej relacji jest ciosem. W ogóle funkcjonowanie człowieka w dużym stopniu opiera się na byciu w relacjach. Relacje z drugą osobą, zaczynają się od naszych rodziców, ale też są to relacje z przedmiotami, ideami. Za każdym razem utrata relacji jest czymś bolesnym i rodzi takie pytania.

 

Oczywiście, ale rozstanie to przecież lepsza opcja niż “pusty” związek?

 

Związki romantyczne składają się z trzech komponentów: intymność, namiętność, zaangażowanie. Jest to koncepcja amerykańskiego psychologa Roberta Sternberga. Intymność rozumiana w aspekcie relacji, wzajemnej troski, zainteresowania, wspierania się. Element intymności jest czymś, czego doświadczamy również w relacjach przyjacielskich. W związkach romantycznych dochodzi namiętność, która jako pierwsza wybucha w momencie zakochania. Pragniemy być z tą osobą, pragniemy być blisko, chcemy ją dotykać, słuchać, całować, uprawiać z nią seks.
W związku romantycznym najpierw pojawia się namiętność, później – kiedy już ludzie się poznają – intymność, a następnie zaangażowanie, które jest trzecim elementem koncepcji Sternberga. Jeśli związek staje się “pustym związkiem” – takim, w którym nie ma intymności i namiętności, ale jest zaangażowanie – koniec jest bliski. W momencie, kiedy już tylko z przyzwyczajenia jesteśmy w związku, to trudno, aby taki związek trwał nadal.

 

Da się budować związek bez namiętności?

 

Wiele ludzi jest szczęśliwych w związkach, w których jest bardzo mało namiętności. W micie romantycznej miłości są wielkie emocje, uczucia, motyle latają, fajerwerki, romantyczne kolacje, itd. Czas, w którym namiętność jest duża – może trwać nawet kilka lat, ale później przyzwyczajamy się do siebie. Z czasem namiętność powszednieje. Mnóstwo ludzi wchodzi też w związki z rozsądku, ale jakiś element namiętności jest niezbędny. W zgodnych z europejską normą kulturową związkach ludzie sami wchodzą w relacje – namiętność jest więc potrzebna, aby zbliżyć się do siebie. Jeśli zbliżymy się do siebie – jesteśmy w stanie wytworzyć intymność, a następnie zaangażowanie.

 

“Zostańmy przyjaciółmi”… Możliwa jest w ogóle przyjaźń po związku?

 

Jeśli zdecydujemy się na rozstanie wcześniej – kiedy widzimy, że związek nie ma przyszłości, albo nie chcemy w nim być – szanse na utrzymanie przyjaźni są dużo większe. Mogę postawić hipotezę: kiedy dwie osoby decydują się na rozstanie, jest większa szansa na przyjaźń niż w przypadku, kiedy to jedna osoba rozstaje się z drugą – w tej sytuacji jest ogromne zranienie i trudno w tym zranieniu odbudować zaufanie, które konieczne jest do tego, aby być w relacji przyjaźni.

 

Rozstanie może mieć również wpływ na nasze inne relacje?

 

Bardzo ważna jest kwestia w jaki sposób wchodzimy w związki. Na pewno pojedyncze doświadczenia istotnie na nas wpływają i mogą zaburzyć nasze funkcjonowanie, ale trafiają na określone predyspozycje. Możemy odwołać się do koncepcji “podstawowego zaufania”, która mówi o tym jaki mamy pogląd o świecie – na ile świat jest miejscem przyjaznym, wpierającym, na ile jest to miejsce, w którym można być. Coś, co wiąże się z podstawowym zaufaniem – jest kwestią tego w jaki sposób wchodzimy w związki.

 

Jakie sa te sposoby?

 

Cindy Hazan i Philip Shaver rozróżnili trzy style przywiązania: ufny – kiedy czujemy się bezpiecznie, radzimy sobie w związkach, a kiedy się skończą – będziemy funkcjonować dalej. Inny styl, lękowo-unikający, charakteryzuje się duża potrzebą bliskości, ale też boją się odrzucenia. Dla takich osób rozstanie będzie najtrudniejsze. Wreszcie osoby o trzecim stylu, unikającym, są przekonane, że nie potrzebują innych ludzi do szczęścia.

 

Można powiedzieć również o rozstaniach w zgodzie. Z czego one wynikają?

 

Jeden element to kwestia tego jaki jest to etap związku, drugi etap – w jaki sposób osoby, które są w związku wchodzą w relacje, trzecie – kto się z kim rozstaje, czy rozstają się razem czy oddzielnie, czy rozstają się w przyjaźni, czy w krzywdzie i bólu. To jest kwestia indywidualnych upodobań. Są takie osoby, które wykreślą numer z książki telefonicznej…

 

Może wykreślają, ale w pamięci pozostanie…

 

Na pewno. Oczywiście, że nie da się wszystkiego wykreślić, bo to jest kawał naszego życia. Stymulacja, której doświadczamy w relacjach z innymi ludźmi, czy w ogóle od innych ludzi – to bardzo silna stymulacja, bardzo mocno się w nas wrzyna właśnie dlatego, że żyjemy wśród ludzi. Nasze życie się dzieje wśród ludzi, żyjemy dzięki ludziom. Gdyby nie było ludzi – nie byłoby nas. Człowieczeństwo realizuje się w dużym stopniu przez relację z innymi ludźmi.

 

Rozstanie nie powinno być traktowane tylko jako porażka, ale również jako szansa na zbudowanie czegoś nowego, trwalszego?

 

Musimy pamiętać też o tym, że niezależnie od różnych uwarunkowań, które nas dotyczą – stricte uwarunkowań biologicznych i tego jak jest skonstruowany nasz układ nerwowy – jesteśmy bardziej lub mniej podatni na lęk, sposób w jaki radzimy sobie z napięciem –  na poziomie biologicznym, ale też na poziomie społecznym – jak wykształciliśmy się jako ludzie w kontekście wychowania, środowiska, w którym wzrastaliśmy. Czy było to środowisko, które było bezpieczne, dające wsparcie, czy było to środowisko, które zagrażało. Są to rzeczy, które wpływają na nasze funkcjonowanie i na to, w jaki sposób będziemy doświadczać świata i jak będziemy radzić sobie w różnych sytuacjach. One mają wpływ, ale nie determinują. Mamy wolną wolę, mamy aparat umysłowy, który umożliwia nam przedefiniowanie tej sytuacji. M.in. na tym polega psychoterapia – tworzy się nowe sposoby doświadczania świata, siebie. Umożliwia to przezwyciężenie tego typu schematów myślowych.

 

Aby dać sobie szansę na nowy związek, konieczna jest również zmiana nastawienia do świata, ludzi?

 

Często taka zmiana jest potrzebna. Stosunkowo niedawno pojawiło się nowe podejście, nazywane trzecią falą terapii behawioralnej, tzw. “terapia schematu”. Myśli się tutaj poznawczym funkcjonowaniu człowieka, jak ona/on doświadcza świata w kontekście pewnych schematów. Ma to sens na poziomie neurologicznym, bo nasze doświadczanie świata zależy od dróg synaptycznych w naszym mózgu. Za każdy raz kiedy myślimy w jakiś sposób – utwierdzamy się w tym sposobie myślenia. Kiedy rozmawiam z moimi klientami, używam metafory kolein. Sposób myślenia, który mamy są jak koleiny w polnej drodze, które są wyjeżdżone i bardzo trudno jest z nich wyjechać. Natomiast jak już się z nich wyjedzie – być może trzeba będzie przez tę łąkę jakoś sobie tę drogę przygotować, ale jest to budowanie nowych dróg myślenia, nowych sposobów myślenia. Nie muszą różnić się diametralnie, ale będą inne niż te, które mamy.

 

 

Andrzej Wichrowski – psycholog, psychoterapeuta z Warszawy.

http://www.deon.pl/inteligentne-zycie/ona-i-on/art,511,koniec-zwiazku-zostanmy-przyjaciolmi.html

******

Miłość woła o kreatywność

Zdzisław Józef Kijas OFMConv

(fot. shutterstock.com)

Miłość jest kluczową sprawą życia. Niezależnie od tego, kim jestem, co robię, niezależnie od wieku i historii życia, miłość puka ciągle do drzwi serca.

 

Chciałbym rozpocząć moje rozważania o od bajki noszącej tytuł Miłosna względność. Bajka, jak to bajka, zawiera wiele różnych treści ukrytych w formie obrazów, zachowań, słów, gestów. Ich pełne odczytanie jest możliwe wówczas, kiedy słuchamy jej ze skupieniem i uwagą. Tak właśnie jest z poniższą opowieścią. Na pozór historia ta brzmi dziwnie. Pierwsza, bardzo urocza część zostaje zakwestionowana w drugiej. Czy słusznie? Warto jej wysłuchać, bo może się w niej ktoś odnajdzie.
Pewien król zakochał się w pięknej Miriam, kobiecie niższego pochodzenia, którą wbrew opinii kanclerza uczynił swoją żoną. A kanclerz trafił do lochu. Pewnego dnia, kiedy król był na łowach, przybył do Miriam kurier, zawiadamiając ją o chorobie matki. Chociaż pod żadnym pozorem nie wolno jej było korzystać z osobistej karocy króla (naruszenie tego zakazu kosztowało głowę), Miriam wsiadła w nią i udała się do matki.
Po powrocie król został poinformowany przez usłużnych doradców o tym, co zaszło.
– Czyż nie jest wspaniała? – rzekł do doradców. – To jest prawdziwa miłość dziecka do rodzica. Aby odwiedzić matkę, zaryzykowała własne życie. Jest wspaniała! – I usłużni informatorzy znaleźli się w lochu.
Któregoś dnia, kiedy Miriam przebywała w królewskich ogrodach, jedząc owoce, pojawił się król. Królowa powitała go, nie przerywając jedzenia ostatniej soczystej brzoskwini wyjętej z koszyka.
– Brzoskwinie wyglądają smakowicie! – rzekł król.
– Tak, są smaczne – odpowiedziała królowa. I wyciągnąwszy rękę, ofiarowała jego wysokości ostatni kęs brzoskwini. Dworzanie byli oburzeni.
– Jakże mnie kocha! – skomentował później król. -Wyrzekła się własnej przyjemności, oddając mi ostatni kęs owocu. Czyż nie jest fantastyczna? – A dworzanie trafili do lochu.
Upłynęło kilka lat i, jak to zwykle bywa, z serca króla zniknęła miłość i pasja.
Siedząc obok swojego serdecznego przyjaciela, król rzekł do niego:
– Nigdy nie zachowywała się jak prawdziwa monarchini. Chyba niepotrzebnie ożeniłem się z nią. Czyż nie złamała mojego zakazu używania karety? A raz nawet ofiarowała mi nadgryziony owoc.
Kanclerz, doradcy i dworzanie znaleźli się na wolności.
Bajka kończy się następującą puentą, ważną nie tylko w jej kontekście: “Rzeczywistość zawsze jest taka sama. To od nas zależy, jak zinterpretujemy daną sytuację. Uważaj na swój sposób postrzegania”.
Miłość jest kluczową sprawą życia. Niezależnie od tego, kim jestem, co robię, niezależnie od wieku i historii życia, miłość puka ciągle do drzwi serca. Mocno związana z życiem, nadaje mu właściwy posmak, sens, wyznacza kierunek lub go pozbawia. Choć rzeczywistość zasadniczo się nie zmienia, to jednak miłość, jej intensywność lub brak, nadaje tej rzeczywistości odpowiedni koloryt, specyficzny smak – słodyczy lub goryczy. Można więc powiedzieć, że miłość reguluje zasadniczo nasze nastawienie do życia, nasz sposób przeżywania trudności i ich rozwiązywania, doświadczanie radości lub smutku. Stąd życie jest terenem częstej agonii, bolesnej nieraz walki, wewnętrznego zmagania się z samym sobą o miłość, o miłość autentyczną, pełną pasji, zaangażowaną i gotową do poniesienia ofiary dla tego, co się kocha. Tej agonii doświadcza każdy. Musi jej doświadczać, bo nie można uciec od miłości, nie można jej zlekceważyć, udawać, że jej nie ma, że się jej nie doświadcza, że nie kusi swoją słodyczą. Miłości doświadcza również kapłan. Jego życie ma sens o tyle, o ile poznał i przyjął miłość Boga, o ile zakochał się w Bogu. Żyje i cieszy się swoim kapłaństwem, ponieważ przekonał się (na ile jest to po ludzku możliwe), że Bóg go kocha, stąd też powołał go, wybrał go dla siebie. Jest przekonany, że odtąd Bóg jest z nim, wierny jak najwierniejszy przyjaciel. Dlatego też gotów jest zrezygnować z bycia “dla siebie”, aby stać się lub stawać się (bo jest to proces długi) coraz bardziej dla Boga.
Miłość żyje na pograniczu
Kapłan, ale nie tylko on – ponieważ fenomenu tego doświadcza każdy prawdziwie kochający, zmienia się wyłącznie obiekt miłości – żyje w pewnym sensie na pograniczu dwóch miłości: tej, która schodzi od Boga, i tej, która od niego wychodzi do innych ludzi. Pierwsza warunkuje drugą i odwrotnie, miłość do bliźnich nadaje intensywności miłości do Boga. Są jedną nierozłączną parą, intymnie splecioną ze sobą, związaną na zawsze węzłem solidarności. Ta krzyżowa forma egzystencji wzmaga agonię, ale jednocześnie czyni życie kapłana szczególnie ciekawym. Miłość Boga i miłość bliźniego tylko pozornie są dwiema różnymi miłości, w rzeczywistości bowiem stanowią jedną nierozłączną całość, nawzajem się szanującą, wzmacniającą i dynamizującą. W jej przestrzeni żyją wszystkie inne, mniejsze miłości, zainteresowania, dobre skłonności. Dzisiaj słyszymy o przypadkach miłości do pieniądza, do materii… jednak więzi, które one tworzą, nie są autentyczne, szybko się zmieniają, upadają i odradzają.
Miłość jest wspaniałomyślnością
Każda forma miłości, zaczynając od tej najbardziej prozaicznej, a kończąc na heroicznej, zdaje się zakładać ze strony tego, kto kocha, określoną wspaniałomyślność, pewną gotowość do dzielenia się sobą, swoim czasem, zdolnościami, pragnieniami, planami itd. – z kimś lub z czymś. Bez tej wspaniałomyślności nie sposób wręcz wyobrazić sobie możliwości osiągnięcia pewnych celów, wymagających poświęcenia, ofiary, rezygnacji z siebie, podważenia swojego ego. Lecz na wspaniałomyślność, jak słusznie zauważa ks. Tischner, spojrzeć można z dwóch stron, z dwóch odmiennych nieco perspektyw, ważnych dla uchwycenia właściwej pełni. Otóż, kiedy spoglądamy na nią od strony negatywnej, wówczas, jak mówi przywołany filozof, wspaniałomyślność jawi się jako pewna bezinteresowność, lecz kiedy zaczniemy oceniać ją od strony bardziej pozytywnej, natrafiamy na podziw i wdzięczność. “W bezinteresowności człowiek wznosi się ponad »interesy«, które posiada i które jego posiadają na tym świecie”, kiedy zaś żyje w atmosferze wdzięczności i podziwu, dostrzega w sobie i wokół siebie wiele dobra, piękna i prawdy. Granice między podziwem a wdzięcznością są zatem dość płynne i “jedno łączy się z drugim, jedno drugie przenika. Płaszczyzną wzajemnego przenikania jest wspaniałomyślność”.
Wspaniałomyślność jest ucieleśnieniem paradoksu. Lecz najgłębszym paradoksem jest sama miłość. Wszystko w niej jest paradoksalne. Także ten, kto prawdziwie kocha, jawi się jako żyjący paradoks. Żyje radością z bycia kochanym i walczy jednocześnie, aby jej nie utracić, aby ją pogłębić. Miłość rośnie dzięki temu zmaganiu. Jest spieraniem się pomiędzy moim ego, które ciąży do środka, pragnąc sprowadzić wszystko do siebie, a siłą przeciwną, która “wypycha” mnie na zewnątrz, każąc mi szukać dopełnienia w kimś drugim, w pewnym nie-ego. Nie ma pokoju. Osiągamy go dopiero w chwili śmierci, lecz w obecnym życiu istniejemy wyłącznie wśród rozdźwięków, w pewnym rozdarciu. Tym, co wzbogaca i zarazem spaja moje wnętrze, co tworzy głęboką jedność mojego życia, są w istocie wewnętrzne rozbieżności, odmienne pragnienia i interesy, spośród których miłość jest najważniejsza. Miłość żyje dzięki wewnętrznej sprzeczności, którą niesie w sobie, ponieważ z jednej strony rozbija życie człowieka, zmuszając go do “wyjścia” i szukania dopełnienia siebie gdzie indziej, to znaczy niejako poza sobą. Z drugiej natomiast strony pragnie “przyciągać” wszystko do siebie, oswoić, związać tak mocno z sobą, aby stało się nią samą, czymś jednym. Prawdziwa miłość jednocześnie rozbija i scala, jest wyjściem i wejściem, odejściem i powrotem. Tylko ten, kto pozostaje w tym napięciu, istnieje autentycznie. W miłości obydwoje posiadają siebie nawzajem.
Przypomina mi się w tym momencie bajka pt. Mieć tylko dla siebie. Opowiada ona o pewnym włóczędze, który idąc wesoło i beztrosko ulicą, zobaczył nagle wspaniałą bryłę złota. Słońce oświetlało ją w całej pełni, a promienie ocierające się o jej powierzchnię fantastycznie odbijały się i załamywały, dając tysiące przepięknych refleksów. Wydawało się, że to jakiś nieziemski obiekt. Włóczęga stał i przyglądał się jej zahipnotyzowany.
– Znalazłem bryłę złota – pomyślał. – Ale może jest tu gdzieś jej właściciel? – dodał z niepokojem.
Rozejrzał się dookoła, ale nikogo w pobliżu nie było. W końcu podszedł i dotknął ją. Była ciepła i miła. Czule gładząc powierzchnię palcami, miał wrażenie, że jest delikatniejsza, niż myślał. Wydała mu się jeszcze piękniejsza.
– Chcę ją dla siebie – pomyślał.
Wziął więc ją ostrożnie w ręce, włożył do plecaka i udał się pospiesznie w kierunku lasu.
Pełen emocji wszedł pomiędzy drzewa, kierując się ku odludnej polanie. Tam ostrożnie wyjął ją z plecaka i ułożył na trawie. Usiadł i w samotności, w spokoju zaczął ją kontemplować, sycić się jej pięknem.
Po raz pierwszy w życiu mam coś cennego tylko dla siebie. Coś, co jest moje. Tylko moje! – pomyśleli oboje jedno-cześnie.

Odtąd włóczęga i bryła złota posiadali siebie nawzajem. Każde z nich uważało, i całkiem słusznie, że ów drugi “należy” tylko do niego, że jest jego wyłączną własnością. W istocie wspólnie stanowili nierozłączną jedność. Jedno nadawało tożsamość drugiemu. A pozbawieni siebie tracili ją. Odtąd włóczęga wzbogacił się o rysy bogacza, zaś bryła złota zyskała rysy personalne. Przypomina to poniekąd również postawę ojca z Ewangelii św. Łukasza (15, 11-24), którego pełna tożsamość ojca realizuje się właśnie w tym jakże trudnym napięciu pomiędzy pozwoleniem, aby młodszy syn odszedł z domu, i zarazem gotowością przyjęcia go z miłością, kiedy powraca.
Kto prawdziwie kocha, jest ucieleśnieniem paradoksu. Dlaczego? Ponieważ wszystko w nim jest darem – wspaniałomyślność, bezinteresowność, podziw dla dobra i piękna wokół niego, gotowość do dzielenia się sobą, swoimi darami, duchowymi i intelektualnymi. Wszystko zostaje mu dane “z góry” i zarazem wszystkim się dzieli. Nic w nim nie jest wyłącznie jego własnością. Jest to szczególnie prawdziwe w przypadku kapłana, szczególnie współcześnie. Widząc go, wielu pyta: Jak to możliwe, że człowiek, młody, zdrowy, inteligentny, być może z dobrej rodziny, z jasną perspektywą na przyszłość, idzie pod prąd panującej modzie, wyraża sprzeciw ogólnym trendom i wstępuje do seminarium? Czy nie jest to sprzeczne z duchem naszych czasów? Ale nawet wtedy, kiedy zgodzimy się, że wspaniałomyślność jest darem “z góry”, pytamy, czy aby człowiek jest w stanie przyjąć ów dar, żyć nim przez całe życie, bez zniechęcenia, zgorzknienia, ale z radością i wdzięcznością okazywaną Bogu. Tischner konkluduje, że “do wspaniałomyślności dochodzi się jak do tego, co już się posiada, ale posiada tak, jakby się nie posiadało”. Ważna jest więc ostrożność. Trzeba pokornie żyć darem, który się otrzymuje, bo można go stracić. Prawdziwe dzieje kapłana są dziejami pokornego przyjmowania wspaniałomyślności Bożego wyboru i zarazem ciągłego dojrzewania do bycia coraz bardziej wspaniałomyślnym, bardziej gotowym do ofiary z siebie i przyjęcia drugiego. Chodzi więc o wzrastanie w miłości. Tylko ona potrafi być ciągle wspaniałomyślna, pełna zapachu i gotowości. Wspaniałomyślność wybiera i uznaje coś za dobro tylko dlatego, że jest dobrem, i nie pyta, jakie stąd czerpać będzie korzyści.

 

 

Rozważanie pochodzi z książki: Znalazłem perłę

http://www.deon.pl/religia/duchowosc-i-wiara/zycie-i-wiara/art,1088,milosc-wola-o-kreatywnosc.html

******

Odbierająca wolność iluzja miłości

Paul Coutinho SJ

(fot. Laura4Smith/flickr.com/CC)

Miłość jest jedną z największych iluzji, jakich ludzie doświadczają. Iluzja miłości jest zarazem często najpoważniejszą przeszkodą na drodze do naszej relacji z Bogiem i do głębszego doświadczania Boga.

Zastanów się przez chwilę nad historią dwojga małżonków tak do szaleństwa w sobie zakochanych, że każdy rodzic, mający kilkunastoletnie dziecko, wskazywał na nich i mówił: “Jeśli chcesz wiedzieć, co to jest miłość, spójrz na tę parę”. Pewnego dnia mężczyzna zmarł. Kobieta była tak zrozpaczona, że kazała wyryć na jego nagrobku wielkimi literami słowa: “Odeszło światło mego życia”. Ludzie przychodzili tam, aby pokazać swoim dzieciom ten napis i opowiedzieć o idealnej parze i o wzajemnej miłości tych dwojga. Przychodzili też do owej kobiety, aby ją pocieszyć, a pewien mężczyzna przychodził nawet często. Mężczyzna ten zakochał się w niej, a po jakimś czasie także ona w nim i wkrótce zrodziło się w niej pragnienie ponownego wyjścia za mąż. W zakłopotanie wprawiał ich jednak ów nagrobek. Poszli poradę do proboszcza, a ten powiedział: “Niech zostanie, nie martwcie się. Napisała pani: «Odeszło światło mego życia». Po prostu trzeba dodać: «Zapaliłam nowe»”.
Abraham Lincoln powiedział kiedyś, że każdy cieszy się takim szczęściem, jakie sobie wybrał. Szczęście jest zatem wewnętrznym wyborem. Kiedy ktoś cię kocha, to nie czyni cię szczęśliwym, lecz uświadamia ci źródło twojego szczęścia w tobie samym. Dlatego jeśli osoba, którą kochasz, odrzuca twoją miłość, odchodzi albo umiera, to nie zabiera ze sobą twego szczęścia.
Jeśli trzymamy się kurczowo czyjejś miłości albo uzależniamy od niej swoje szczęście, stajemy się niewolnikami tej relacji. Oszukujemy samych siebie, wierząc, że nasze szczęście pochodzi od tej osoby, gdy tymczasem jego źródłem jest nurt Bożego życia oraz to, że jesteśmy umiłowani przez Boga. Ta relacja jest nie tylko prawdziwie bezwarunkową relacją miłości. Prawdziwa miłość pozwala mi być w sposób wolny tym, kim jestem.
Najcenniejsze dary Boga są czasem właśnie przeszkodami na drodze do pogłębienia relacji z Bogiem. Niekiedy nasze relacje, nawet te dobre, przeszkadzają nam wznieść się na wyższy poziom duchowy. Ramakrishna, jeden z największych indyjskich mędrców, opowiada następującą historię: Był sobie pewien świątobliwy mąż, który wędrował po lasach, doznając nieustannie obecności Boga. W swojej wędrówce przybył któregoś dnia do miasta i znalazł tam wspaniałego młodego człowieka, do którego zwrócił się tymi słowy: “Dlaczego marnotrawisz tu swój czas? Pójdź ze mną do lasu, a pokażę ci, jak doświadczać Boga, pokoju i szczęścia”. Młody człowiek odrzekł: “Nie mogę tego zrobić. Mam żonę, która mnie bardzo kocha; byłaby zrozpaczona, gdybym odszedł. Mam dzieci, które liczą na mnie. One też bardzo mnie kochają. Jesteśmy w naszej rodzinie bardzo sobie bliscy. Jest to rodzina ogromnie się kochająca. Nie mogę tak po prostu zostawić ich i odejść”. Świątobliwy mąż powiedział na to: “To iluzja, wytwór twojej wyobraźni. Oni wcale cię nie kochają tak, jak myślisz. I ty też wcale ich nie kochasz tak, jak myślisz”. Młody człowiek odparł: “Ależ na pewno tak jest”. Na to świątobliwy mąż: “Sprawdźmy to”.
I zaproponował: “Daję ci tu trochę pewnej mikstury. Po przyjściu do domu wypijesz ją i upadniesz, jakbyś był martwy, ale będziesz świadomy wszystkiego, co się dokoła ciebie dzieje. Przyrzekam ci, że wkrótce potem przyjdę i przywrócę cię do życia”. Młody człowiek zgodził się. Przyszedł do domu, wypił miksturę i padł jak martwy. Pierwsza znalazła go żona; poczęła krzyczeć i biadać i nie mogła znaleźć ukojenia. “Mój biedny mąż – wołała – jakże bardzo go kocham. Dlaczego Bóg tak szybko go zabrał?”. Dzieci również nie mogły się uspokoić. W domu zeszli się też wszyscy sąsiedzi, starając się rodzinę wesprzeć. Mówili także, jak bardzo kochali tego człowieka. On zaś myślał sobie: Spodziewam się, że kiedy świątobliwy mąż teraz przyjdzie, zobaczy sam, jak wszyscy mnie kochali i jak mnie teraz żałują.
Świątobliwy mąż zjawił się i zapytał: “Co tu się stało?”. Na to żona: “Mój biedny mąż – tak bardzo go kochałam, a teraz odszedł, a ja nie wiem, co bez niego pocznę”. Dzieci mówiły to samo. Sąsiedzi też go wychwalali. Świątobliwy mąż oświadczył: “Mogę przywrócić tego człowieka do życia. Mam tu oto trochę mikstury. Jeśli wleję mu ją do ust, ożyje”. Wszyscy przestali płakać i patrzyli z nadzieją na świątobliwego męża. Ten zaś mówił dalej: “Ale aby mikstura odniosła skutek, musi być spełniony pewien warunek. Jedno z was powinno wypić połowę mikstury, po czym umrze. Widząc, jak bardzo go kochacie, jestem pewien, że bez wahania warunek ten spełnicie”.
Pierwsza odezwała się na to żona. Powiedziała: “Czym jest dom bez matki? Mój mąż nie umie gotować. Mój mąż nie potrafi troszczyć się o dzieci”. Krótko mówiąc, stwierdziła, że ona nie może wypić mikstury. Dzieci mówiły: “Tato przeżył dobrze życie. Bóg go wynagrodzi. My jesteśmy młodzi i życie dopiero przed nami”. Sąsiedzi mieli własne rodziny, wobec czego żaden z nich nie był skłonny wypić mikstury. Świątobliwy mąż przywrócił w końcu młodego człowieka do życia, a ten, nie patrząc na nikogo z obecnych, poszedł za nim do lasu.
Nie doradzam ci, abyś opuścił swoich bliskich i poszedł do lasu. Chcę tylko, abyś popatrzył, czym jest ta wielka iluzja miłości. Nie przypisuj swoim bliskim i przyjaciołom większego znaczenia, większego waloru, niż mają. Jezus powiedział: “Jeśli nie będziesz mieć w nienawiści swego ojca i swej matki, i swoich braci i sióstr, nie możesz być moim uczniem”. Nie mówię, że powinieneś przestać kochać swoją rodzinę. Jezus tego nie powiedział. Jezus powiedział: “Kochaj ich z całego swego serca i z całej swojej duszy. Kochaj ich tak, jak ciebie kocha Bóg. Kochaj ich tak, jak kochasz samego siebie”. Kochaj ich, ale wiedz, że zarazem powinieneś od nich odejść, tak aby móc całkowicie i bezwarunkowo pójść za Bogiem. Jest to coś, o czym wszyscy powinniśmy pomyśleć. Wszyscy powinniśmy w pewien sposób skonfrontować się z tą iluzją, a konsekwencje tego, jak to zrobimy, są bardzo poważne.
Kiedy umarła moja matka, wszyscy w domu martwiliśmy się o ojca. Spędził z nią w małżeństwie czterdzieści siedem lat i był jej bardzo oddany. Obawialiśmy się, że teraz, kiedy odeszła miłość jego życia, również i on umrze. Tymczasem nic takiego się nie stało. Po śmierci matki żył jeszcze dwanaście lat. Nie tylko żył, ale było to życie pełne; był w nim w pełni obecny. Oczywiście brakowało mu jej. Oczywiście mówił o niej. Jednakże jej śmierć nie złamała, nie zabiła go.
Kiedy bliscy nam ludzie umierają, brakuje nam ich i płaczemy po nich, ale jeśliśmy ich prawdziwie kochali i cieszyli się ich obecnością, to płaczemy, bo jesteśmy szczęśliwi. Nasze łzy są łzami szczęścia, ponieważ ich życie było dla nas darem i pamiętamy spędzone z nimi szczęśliwe chwile. Ponieważ w pełni nacieszyliśmy się nimi, możemy swobodnie rozstać się z nimi na płaszczyźnie fizycznej i pozostawać z nimi związani na płaszczyźnie duchowej.
Dotyczy to również naszej relacji z Bogiem. Jedna z dewiz św. Ignacego brzmi: “Módl się tak, jakby wszystko zależało od Boga, a pracuj tak, jakby wszystko zależało od ciebie”. Święty Ignacy chce przez to powiedzieć, że powinniśmy całym sercem oddawać się swemu zadaniu, w którym działa Bóg, i całkowicie Mu ufać. Jest to postawa nie tyle dziecinna, co dziecięca. W tej relacji możemy swobodnie być tym, kim jesteśmy, a Bóg może być swobodnie sobą. Jest to relacja wyzwalającej miłości.

 

 

Rozważanie pochodzi z książki: Jak wielki jest twój Bóg

http://www.deon.pl/religia/duchowosc-i-wiara/zycie-i-wiara/art,1090,odbierajaca-wolnosc-iluzja-milosci.html

******

Przyjaciele powinni słuchać się nawzajem

Józef Augustyn SJ / slo

(fot. david buedo / flickr.com)

“To prawdziwa ulga mieć kogoś, przed kim możesz otworzyć własne serce, kogo możesz uczynić współuczestnikiem swoich intymności, komu możesz powierzyć swoje tajemnice” – powiada św. Ambroży. Przyjaciele dzielą się tym wszystkim, co przeżywają na co dzień: troską i beztroską, klęskami i zwycięstwami, smutkami i radościami.

Stąd też relacje przyjaźni wymagają wzajemnego słuchania siebie. Przyjaciel zawsze gotów jest wysłuchać z życzliwością i cierpliwością, udzielić wsparcia, okazać współczucie. Przyjaciele słuchają się nawzajem tak, jak sami pragną być wysłuchani. Dar słuchania łączy się w przyjaźni z darem bycia wysłuchanym.
Opowiadając przyjacielowi o swoich trudnościach, trzeba jednak bardzo uważać, aby nie obarczać go zbytnio własnymi problemami i ciężarami życia. Przyjaciel bowiem może nam pomóc w trudnych chwilach, ale nie może przejąć odpowiedzialności za nasze życie. Mimo wsparcia ze strony przyjaciół, każdy sam ostatecznie dźwiga własny los.
Przyjaciele mogą być wobec siebie szczerzy i dzielić się wzajemnie trudnościami i radościami życia, ponieważ wiedzą, iż mogą liczyć na pełną dyskrecję. Ona bowiem jest fundamentalną cechą prawdziwej i wiernej przyjaźni. “Jedną z cech, jakie najbardziej cenię sobie u przyjaciół, jest dyskrecja” – wyznaje Robin Cook, brytyjski polityk. I dodaje: “Przywilej wzajemnego zaufania wiąże nas tak samo, jak związana z tym wzajemna znajomość naszych słabych stron”.
Marnym przyjacielem jest ten, kto nie potrafi dotrzymać powierzonego mu sekretu. Kwintus Horacjusz powiada: “Kto obmawia nieobecnego przyjaciela – to czarny charakter, tego strzeż się, Rzymianinie”. Parafrazując litanijne wezwanie, przysłowie mówi: “Od niedyskretnego przyjaciela, wybaw nas, Panie”.
Szczerość w przyjaźni nie prowadzi jednak do ekshibicjonistycznych wyznań. Przyjaźń respektuje prawo do własnych sekretów serca. W razie potrzeby przyjaciele nie obawiają się odsłonić rąbka tajemnic swoich serc. “Przyjaźń łagodzi niepowodzenia przez udział i wspólne przeżywanie” – powiada przysłowie łacińskie.

 

 

Więcej  w książce: Przewodnik po przyjaźni – Józef Augustyn SJ

http://www.deon.pl/inteligentne-zycie/poradnia/art,285,przyjaciele-powinni-sluchac-sie-nawzajem.html

*******

Rzecz o przyjaźni

Zofia Ratajska

(fot. bara-koukoug / flickr.com / CC BY)

Słowo przyjaciel, jak wiele innych słów, spowszedniało, zdewaluowało się, umasowiło. Odkąd zwykło się nazywać przyjacielem każdego niemal znajomego, odkąd mamy setki “friendów” na facebooku, straciło swój magiczny wymiar wybrania.

 

Przyjaźń, ten jeden z rodzajów kochania, jakie znakomicie opisał Clive Stapless Lewis w swej książce “Cztery miłości”, to więź szczególna, niezależna od wspólnych przedsięwzięć, nie wygasająca z powodu rozłąki i całkiem bezinteresowna. Bo nie ma tu zależności, gwałtownych uniesień, wyłączności, namiętności i wynikających stąd burzliwych zmian nastrojów, jak to bywa między kochankami.

 

Jednocześnie nasza przyjaźń wyłącza nas z tłumu innych, wyróżnia. Uśmiechamy się w chwilach i lubimy rzeczy, których nie widzą lub nie rozumieją inni. Dlatego niesie w sobie, niebezpieczny dla  wszelkich odmian egalitaryzmu, rys wolności.

 

Przez wiele wieków taką przyjaźń znano, sławiono, pisano o niej, była jedną z najważniejszych wartości w ludzkim życiu, czymś cennym i pożądanym. Wiązały się z tym pewne gesty, wyrażenia, kiedyś obszerne listy – w zależności od epoki mniej lub bardziej egzaltowane – te wszystkie słowa o pokrewieństwie dusz i zrozumieniu. W naszych mało romantycznych czasach love – to love, czerwone serduszko, którego nie rozbieramy na cztery części i które w powszechnym pojmowaniu kojarzy się przede wszystkim z seksem.

 

Ostatni przykład dowodzenia homoseksualnego charakteru męskiej przyjaźni wojennych bohaterów z Szarych Szeregów (wywodów, o których nawet nie warto pisać) świadczy o tym dobitnie. Erotyka przyćmiła inne formy spotkania z drugim człowiekiem, a jej dewiacyjne oblicza powodują, że nawet przytulenie i pocieszanie dziecka może być traktowane podejrzliwie. Ale czy dziś trudniej jest znaleźć przyjaciół? Na pewno nie, to zależy jak bardzo jesteśmy otwarci na innych i zależy też – od domu, w jakim zostaliśmy wychowani.

 

Bo przyjaźń bardzo nam jest potrzebna także w małżeństwie. Pamiętam jak pewien mój sędziwy wuj mawiał o swej równie sędziwej żonie “jak ja tę Izę lubię!”. Zwyczajne lubienie to nasza codzienność, nasze wady, nawyki, wspólne zwyczaje. O miłości traktują bez ustanku książki, gazety, kazania w kościele, a co nam po tym całym kochaniu, kiedy przestajemy się lubić?

 

Bardzo fajnie jest przyjaźnić się z własnym mężem. To przede wszystkim rozmowa. Prawdziwa. Dzielimy się tym, co przeczytaliśmy, obejrzeliśmy, co nas poruszyło, wkurzyło albo zachwyciło. Rozmawiamy ze sobą o wszystkim i wykorzystujemy na to wszystkie chwile przerwy w codziennym biegu, jazdę samochodem, czasem różne prace domowe.

 

Zauważyłam, że jeśli przez jakiś czas nie wymienialiśmy myśli (z różnych powodów) i ograniczaliśmy się do uwag o sprawach bieżących,  to zaczynamy się od siebie oddalać. Nasze dzieci też próbowaliśmy i próbujemy zarazić tym nawykiem przyjaźni i rozmowy. Przy niektórych wspólnych posiłkach panuje więc niezły harmider, ale za to te dyskusje!

 

Pewnie, że oni potem często wsadzają nosy w komputer, każdy w swój, ale przynajmniej zaczynają od rozmowy. Chodzi o taki “nawyk” dzielenia się, a także okazje do spotkań z innymi. Tu bywa podobnie jak z czytaniem – jedna dobra książka otwiera nas na następne. Staramy się, by nasz dom był, w miarę możliwości, otwarty. Sama wychowałam się w takim domu, chłonęłam rozmowy i opowieści różnych wujów, cioć, krewnych i znajomych królika – bezcenne. To czasem kosztuje trochę, a czasem wiele wysiłku, żeby np. więcej ugotować i dostawić dodatkowe nakrycia przy niedzielnym stole, albo w jakiś sobotni wieczór nie “rozłożyć się” przed rozrywkowym filmem tylko przygotować spotkanie dla znajomych. I czasem wygląda to na hipokryzję, kiedy miotam się w kuchni wołając, że na pewno nie zdążę, a mój mąż, sapiąc, “odgruzowuje” nasz zawalony bałaganem salon. Można wtedy usłyszeć komentarz naszego potomstwa: przecież sami ich zaprosiliście? Tak – odpowiadam – i właśnie dlatego nie chcę spalić ryby.

 

Poza tym jesteśmy dość normalni – czyli leniwi… Ale nie chodzi tylko o życie towarzyskie, to też znalezienie czasu na  kłopoty naszych przyjaciół, przygarnięcie ich, udzielenie pomocy, gdy jej potrzebują. W miarę możliwości – byle od serca (a dzieci zawsze znakomicie odczytują szczerość naszych intencji).  W końcu to się nam i tak opłaci  – nasze dzieci nie będą zgorzkniałymi samotnikami narzekającymi na świat i ludzi. O ile nie uciekną przedtem z domu w poszukiwaniu ciszy i spokoju poza tłumem gości!

http://www.deon.pl/inteligentne-zycie/lifestyle/art,429,rzecz-o-przyjazni.html

******

O ludziach, którzy nie żyją i o tym nie wiedzą

Maskacjusz

ks. Piotr Pawlukiewicz

Są ludzie, którzy nie żyją i o tym nie wiedzą . czują, że coś nie gra, że coś idzie z oporem jakimś, często są poddenerwowani… Oni się boją, że się wyda, że oni nie żyją…

http://www.deon.pl/religia/duchowosc-i-wiara/zycie-i-wiara/art,1865,o-ludziach-ktorzy-nie-zyja-i-o-tym-nie-wiedza.html

******

ak nauczyć dzieci miłosierdzia?

Sygnały troski

ks. Zbigniew Sobolewski / slo

(fot. shutterstock.com)

Mamo, mamo udało się! Wrzuciłem pieniążek! – mały Krzyś dumny z siebie oznajmił mamie klęczącej spokojnie w kościelnej ławce. Mama dała mu monetę, polecając, by wrzucił do skarbonki przy figurze św. Antoniego. Wyjaśniła mu nieco zatarty napis: “Chleb św. Antoniego”.

 

Chociaż Krzyś nie rozumie jeszcze długiego słowa “jałmużna”, już wie, że żyją na świecie ludzie, którzy nie mają na chleb. Wie również, że trzeba się z nimi podzielić.

 

Od filantropii do miłosierdzia

 

Kościół ma wielowiekową tradycję pomagania ubogim. Działalność charytatywna, jak przypomniał o tym, Benedykt XVI w “Deus caritas est”, należy do natury i istoty Kościoła. To znaczy, że zarówno poszczególni wierni, jak i cała wspólnota kościelna są zobowiązani do troski o bliźnich w potrzebie.

 

Dzieła miłosierdzia, streszczone w uczynkach miłosierdzia względem ciała i duszy, o jakich czytamy w Katechizmie, nie są zwyczajną filantropią, ale mają głębszy, religijny sens.

 

Zasadnicza różnica pomiędzy filantropią, do której są zdolni wszyscy ludzie, a chrześcijańską miłością bliźniego, wyrażaną poprzez czyny miłosierdzia, tkwi w motywacji. Filantrop pomaga innym kierowany litością, naturalnym odruchem dobroci serca, współczuciem bądź z wyrachowania. Chrześcijanin pomaga bliźniemu w potrzebie z motywu wiary: dostrzega w drugim człowieku Chrystusa. Wiara mówi nam, że Ten, który jest obecny w Eucharystii i którego spotykamy w Słowie Bożym, pozwala nam się odnaleźć w drugim człowieku. Ma twarz chorego, więźnia, osoby starszej, osamotnionej, sieroty…

 

Wiara pobudza do braterskiej miłości wobec ubogich; solidarności, która wyraża się w zapomnieniu o sobie i bezinteresownej służbie. Bóg pozwala nam uczynić coś dla Niego. Możemy obdarowywać Go, w ten sposób spłacając dług wdzięczności za otrzymywane łaski.

 

Dzieła charytatywne Kościoła mają wymiar apostolski – nie tylko dają ulgę w trudnej doli, niosą pociechę i pomoc, ale budzą nadzieję. Chrześcijanie, pomagając biednym, dają im coś więcej niż tylko lekarstwa, żywność, pieniądze. Dają im Boga.

 

Zwyczajne gesty

 

Do postawy miłosierdzia winniśmy się wychowywać już od najmłodszych lat. Małe dziecko ze swej natury odkrywa miłość jako obdarowanie. Opieka, zainteresowanie, cierpliwość, oznaki czułości, troska o zaspokojenie życiowych potrzeb, jakie dziecko otrzymuje w rodzinie, pozwalają się mu wszechstronnie rozwijać. Jednocześnie trzeba pomagać dziecku w dostrzeżeniu drugiego wymiaru miłości – dzielenia się, obdarowywania. Jest to trudne, ponieważ uwaga dziecka skupia się na nim samym, na własnych potrzebach i oczekiwaniach.

 

Dziecko potrafi doskonale wyartykułować swe prawa i wyrażać oczekiwania wobec rodziców, dziadków, opiekunów i wychowawców. Zwykła sytuacja: wybierając się do dziadków w odwiedziny, nieraz podświadomie oczekuje, że ci podbudują jego kieszonkowe, obsypią go słodyczami, że otrzyma nową zabawkę. Rzadko kiedy dziecko myśli o tym, w jaki sposób sprawić dziadkom radość. Co im sprezentować?

 

Rodzice mogą pomóc dziecku w ukształtowaniu “wyobraźni miłosierdzia”, tak by potrafiło dostrzegać potrzeby bliźnich. Trzeba uczyć je dzielenia się z innymi tym, co ma. Pewna matka, dając dziecku łakocie, zawsze dzieliła je na pół: jedną część dawała synowi, drugą zostawiała sobie. W ten sposób chłopiec wiedział, że mama także lubi czekoladę lub pomarańcze…. Pięknym zwyczajem jest to, że rodzice angażują dzieci w działania charytatywne (np. parafialną zbiórkę żywności i odzieży dla ubogich). To dobra okazja, by wytłumaczyć dziecku, że nie wszyscy są szczęśliwi i bogaci.

 

Caritas w Polsce organizuje co roku “Jałmużnę wielkopostną”, prosząc dzieci o podejmowanie wyrzeczeń i umartwień, które pozwolą zaoszczędzone pieniądze ofiarować biednym. Trzeba tłumaczyć dzieciom, że i one mogą być pomocnikami dobrego Boga. Mogą kochać – to znaczy dawać, a nie tylko brać.

http://www.deon.pl/inteligentne-zycie/wychowanie-dziecka/art,436,jak-nauczyc-dzieci-milosierdzia.html
***************
Ikona wpisu: Bz_Lex

 

O autorze: Judyta