Słowo Boże na dziś – 18 Maja 2015 r. – PONIEDZIAŁEK VII TYGODNIA WIELKANOCNEGO

Myśl dnia

Prawda jest często tak prosta, że trudno w nią uwierzyć.

Fanny Lewald

******
PONIEDZIAŁEK VII TYGODNIA WIELKANOCNEGO
PIERWSZE CZYTANIE (Dz 19,1-8)
Uczniowie Jana Chrzciciela w Efezie przyjmują chrzest

Czytanie z Dziejów Apostolskich.

Kiedy Apollos znajdował się w Koryncie, Paweł przeszedł okolice wyżej położone, przybył do Efezu i znalazł jakichś uczniów. Zapytał ich: „Czy otrzymaliście Ducha Świętego, gdy przyjęliście wiarę?” A oni do niego: „Nawet nie słyszeliśmy, że istnieje Duch Święty”. Zapytał: „Jaki więc chrzest przyjęliście?” A oni odpowiedzieli: „Chrzest Janowy”. Powiedział Paweł: „Jan udzielał chrztu nawrócenia, przemawiając do ludu, aby uwierzyli w Tego, który za nim idzie, to jest w Jezusa”.
Gdy to usłyszeli, przyjęli chrzest w imię Pana Jezusa. A kiedy Paweł włożył na nich ręce, Duch Święty zstąpił na nich. Mówili też językami i prorokowali. Wszystkich ich było około dwunastu mężczyzn.
Następnie wszedł do synagogi i odważnie przemawiał przez trzy miesiące rozprawiając i przekonując o królestwie Bożym.

Oto słowo Boże.

 

PSALM RESPONSORYJNY (Ps 68,2-3.4-5ac.6-7ab)

Refren: Śpiewajcie Bogu wszystkie ludy ziemi.

Bóg wstaje i rozpraszają się Jego wrogowie, *
pierzchają przed Jego obliczem ci, którzy Go nienawidzą.
Jak dym przez wiatr rozwiany, +
jak wosk, co rozpływa się przy ogniu, *
tak giną przed Bogiem grzesznicy.

A sprawiedliwi cieszą się i weselą przed Bogiem, *
i rozkoszują radością.
Śpiewajcie Bogu, grajcie Jego imieniu, *
równajcie drogę przed Tym, który dosiada obłoków.

Ojcem dla sierot i wdów opiekunem *
jest Bóg w swym świętym mieszkaniu.
Bóg dom gotuje dla opuszczonych, *
jeńców prowadzi ku lepszemu życiu.

 

ŚPIEW PRZED EWANGELIĄ (Kol 3,1)

Aklamacja: Alleluja, alleluja, alleluja.

Jeśli razem z Chrystusem powstaliście z martwych,
szukajcie tego, co w górze,
gdzie przebywa Chrystus zasiadając po prawicy Boga.

Aklamacja: Alleluja, alleluja, alleluja.

 

EWANGELIA (J 16,29-33)

Jam zwyciężył świat

Słowa Ewangelii według świętego Jana.

Uczniowie rzekli do Jezusa:
„Oto teraz mówisz otwarcie i nie opowiadasz żadnej przypowieści. Teraz wiemy, że wszystko wiesz i nie trzeba, aby Cię kto pytał. Dlatego wierzymy, że od Boga wyszedłeś”.
Odpowiedział im Jezus: „Teraz wierzycie? Oto nadchodzi godzina, a nawet już nadeszła, że się rozproszycie każdy w swoją stronę, a Mnie zostawicie samego. Ale Ja nie jestem sam, bo Ojciec jest ze Mną.
To wam powiedziałem, abyście pokój we Mnie mieli. Na świecie doznacie ucisku, ale miejcie odwagę: Jam zwyciężył świat”.

Oto słowo Pańskie.

 

***********

 

KOMENTARZ

Nie jesteśmy sami

Zapowiedź ucisków spełniła się. Przez dwa tysiące lat wyznawcy Chrystusa doświadczali różnorakich prześladowań. Wielu z nich oddało życie z powodu wyznawanej wiary. Również w czasach nam współczesnych chrześcijanie w wielu miejscach na świecie są doświadczani z powodu Jezusa. Jednak żaden z prześladowców Kościoła nie był w stanie Go unicestwić. Tak jak Syn Boży otrzymał moc od swojego Ojca, tak i my otrzymujemy potrzebne łaski do wytrwania w wierze. Jezus nie pozostawia nas samych, a trudne doświadczenia jedynie nas umacniają. Bądźmy wytrwali pośród trudności, a wkrótce ujrzymy owoce.

Jezu, oddaję Ci całkowicie moje życie, także wtedy, gdy spadają na mnie trudności. Pragnę pozostać wierny Tobie i wyznawanej wierze. Dodaj mi siły.

Rozważania zaczerpnięte z „Ewangelia 2015”
Autor: ks. Mariusz Krawiec SSP
Edycja Świętego Pawła
***********

#Ewangelia: Jezus nie ma co do nas złudzeń

Mieczysław Łusiak SJ

(fot. shutterstock.com)

Uczniowie rzekli do Jezusa: “Oto teraz mówisz otwarcie i nie opowiadasz żadnej przypowieści. Teraz wiemy, że wszystko wiesz i nie trzeba, aby Cię kto pytał. Dlatego wierzymy, że od Boga wyszedłeś”. Odpowiedział im Jezus: “Teraz wierzycie? Oto nadchodzi godzina, a nawet już nadeszła, że się rozproszycie każdy w swoją stronę, a Mnie zostawicie samego. Ale Ja nie jestem sam, bo Ojciec jest ze Mną.

To wam powiedziałem, abyście pokój we Mnie mieli. Na świecie doznacie ucisku, ale miejcie odwagę: Jam zwyciężył świat”. (J 16, 29-33)

 

Rozważanie do Ewangelii

Jezus nie ma złudzeń i wie, że nie zawsze będziemy Mu wierni. Zbyt dobrze nas zna. Ale to nie znaczy, że nie wierzy w nas. Wierzy, że ostatecznie zwycięży w nas odwaga, która będzie owocem żywej przyjaźni z Nim.

Jezus wierzy w nas, ale pełnego oparcia szuka tam, gdzie ono jest pewne – w Ojcu. Warto Go w tym naśladować: wierzmy w ludzi, ale najgłębszym i ostatecznym oparciem czyńmy Boga.

http://www.deon.pl/religia/duchowosc-i-wiara/pismo-swiete-rozwazania/art,2432,ewangelia-jezus-nie-ma-co-do-nas-zludzen.html

*********

Na dobranoc i dzień dobry – J 16, 29-33

Na dobranoc

Mariusz Han SJ

(fot. Cono y Bastón / flickr.com / CC BY-ND 2.0)

Zapowiedź powtórnego przyjścia

 

Uczniowie rzekli do Jezusa: Oto teraz mówisz otwarcie i nie opowiadasz żadnej przypowieści. Teraz wiemy, że wszystko wiesz i nie trzeba, aby Cię kto pytał. Dlatego wierzymy, że od Boga wyszedłeś.

 

Odpowiedział im Jezus: Teraz wierzycie? Oto nadchodzi godzina, a nawet już nadeszła, że się rozproszycie – każdy w swoją stronę, a Mnie zostawicie samego. Ale Ja nie jestem sam, bo Ojciec jest ze Mną. To wam powiedziałem, abyście pokój we Mnie mieli. Na świecie doznacie ucisku, ale miejcie odwagę: Jam zwyciężył świat.

 

Opowiadanie pt. “Wątpić w Boga, czy człowieka”
Z rabinem Hirszem znany dziennikarz rozmawiał o prześladowaniach Żydów przez nazistów podczas II Wojny Światowej. Odwieczny problem Holocaustu. – Jak można jeszcze wierzyć w Boga, po tym wszystkim co się stało z Żydami?

 

Odpowiedzią żydowskiego duszpasterza było kontr-pytanie: – A jak NIE MOŻNA wierzyć w Boga, po tym co się stało?

 

Refleksja
Nie powinniśmy być przerażeni tym, co przed nami. Nie wiemy bowiem, co nas czeka i nie ma co zawczasu się nastawiać w stosunku do tego, co będzie nam dane. Każdy dzień jest nam dany i zadany, stąd warto raczej przygotować się radosnym nastawieniem i duchem do tego, co będzie przed nami, niż w leku i bojaźni zastanawiać się nad tym co nieznane…

 

Jezus uczy nas, jak mamy podejść do tego, co jest ważne tu i teraz w naszej codzienności. Mimo, że jest w niej ucisk, to nie powinniśmy poddać się rozpaczy, która jest zanegowaniem miłości samego Boga. Jezus zaufał Ojcu do końca, mimo że po ludzku biorąc prowadziło to do – w ludzkim rozumieniu – porażki. Myślenie Boga jednak inne jest niż to nasze ludzkie. Dla Boga to co zysk, to strata, a to, co strata jest zyskiem…

 

3 pytania na dobranoc i dzień dobry
1. Czy jesteś przerażony tym, co przed Tobą?
2. Jak odkrywasz swój dzień jako dany i zadany przez Boga?
3. Czy rozpacz jest codziennością w Twoim życiu? Dlaczego?

 

I tak na koniec…
Chciałabym, by ktoś mnie czasem odwiedził, porozmawiał, przekonał, że pomimo absurdu codzienności najważniejszy jest fakt istnienia (Barbara Rosiek)

http://www.deon.pl/religia/duchowosc-i-wiara/na-dobranoc-i-dzien-dobry/art,258,na-dobranoc-i-dzien-dobry-j-16-29-33.html

******

Św. Jana I

0,16 / 10,36

Utwór: Credo in unum Deum, JS Bach – Mass in B Minor
Wykonanie: American Bach Soloists
Utwór: Credo I, Cantus ad Missam
Wykonanie: Paulini Kraków

Zastanów się teraz, jaka jest twoja wiara? Czy jest silna i pewna, czy raczej delikatna i chwiejąca się? Za moment usłyszysz słowa dzisiejszej Ewangelii, w której Jezus zwraca się do uczniów, ukazując im, jaka jest ich wiara. Postaraj się usłyszeć, co Jezus mówi do ciebie.Dzisiejsze Słowo pochodzi z Ewangelii wg Świętego Jana
J 16, 29-33
Uczniowie rzekli do Jezusa: «Oto teraz mówisz otwarcie i nie opowiadasz żadnej przypowieści. Teraz wiemy, że wszystko wiesz i nie trzeba, aby Cię kto pytał. Dlatego wierzymy, że od Boga wyszedłeś». Odpowiedział im Jezus: «Teraz wierzycie? Oto nadchodzi godzina, a nawet już nadeszła, że się rozproszycie każdy w swoją stronę, a Mnie zostawicie samego. Ale Ja nie jestem sam, bo Ojciec jest ze Mną. To wam powiedziałem, abyście pokój we Mnie mieli. Na świecie doznacie ucisku, ale miejcie odwagę: Jam zwyciężył świat».Teraz wierzycie? Pyta Jezus apostołów w dzisiejszej Ewangelii. Pewnie i twoja wiara często jest wystawiana na próbę. Łatwo nam wierzyć, jeśli jesteśmy w grupie, w Kościele, we wspólnocie osób modlących się do Boga. Mógłbyś wtedy góry przenosić. Jezus natomiast widzi więcej i zna ludzką naturę.Jezus wie, że jesteś słabym człowiekiem, który często upada i się chwieje. Szczególnie twoja wiara dzisiaj nastawiona jest na tak wiele doświadczeń i prób. W pracy, na studiach, w szkole, w domu – to współczesne obszary, gdzie twoja wiara domaga się wyznania, w Kogo wierzysz i jakimi wartościami się kierujesz…

Jednak Jezus dzisiaj nie próbuje nas osądzać lub rozliczać z naszej wiary. Dzisiaj daje ci mocną obietnicę, abyś się nie lękał, ale abyś czuł pokój, który pochodzi od samego Jezusa. Usłysz tę Ewangelię raz jeszcze i wsłuchaj się w Słowa Jezusa wypowiedziane do ciebie z troską i miłością. Aby Jego słowa w momencie próby były dla ciebie otuchą i umocnieniem.

Podziękuj Jezusowi, że jest blisko ciebie nawet kiedy błądzisz i oddalasz się od Niego.

http://modlitwawdrodze.pl/home/
********

WYGŁUP

by Grzegorz Kramer SJ on

Uczniowie znów się wygłupili. Mówią: teraz wiemy. Wiemy jaki jesteś, co mówisz i co to znaczy. Niby ładnie to wygląda, bo pokornie uznają Kim jest Jezus, skąd pochodzi, uznają Jego boskość. A jednak Jezus jakby to wykpił. Stawia ich do pionu, pokazuje im, że ich wiedza i pewność nie są nic warte. Zaraz się rozproszycie, panowie. Teraz jesteście pewni tego, kim jestem, ale zaraz was nie będzie. Zostanę sam. Wiemy, co się stało za parę godzin. On został pojmany, oni zwiali.

Ich błąd polegał na tym, że zrównali wiedzę o Bogu, na której zbudowali swoją pewność, z realnym życiem. Wpadli w pokusę zrozumienia Boga, zamknięcia Go w definicji, wiedzy. To doprowadziło do tragedii, którą Jezus im przepowiedział. Tak jest wielokrotnie w moim życiu; no bo ile razy już mówiłem, pokazywałem sobie i innym, że ja wiem, jaki jest Bóg, jak działa, co należy zrobić, by z Nim być blisko? Ile razy wpadałem w pułapkę, że ja wiem lepiej, jak powinno wyglądać czyjeś życie? To zawsze się rozsypuje. Za każdym razem, kiedy w mój mózg wkrada się myśl, że ja wiem, upadam. Wygłupiam się zawsze, kiedy mówię, że wiem o co chodzi, kiedy udaję religijnego mędrca.

Jednak w tym słowie jest też Dobra Nowina: To wam powiedziałem, abyście pokój we Mnie mieli. On mnie stawia do pionu, nie by karcić, ale by dać pokój, czyli stabilizację, nawrócenie w myśleniu, że o Niego tu idzie, nie o moje konstrukcje myślowe.

Stawianie swojego myślenia jako pierwszego sprawia, że idę w alianse ze światem. Wchodzę w grzech, w lenistwo, przyjemności, namiętności i to wszystko, co sprawia, że Bóg musi się usunąć z przestrzeni mojego życia. Kolejne Słowo, które pokazuje mi, jak jestem skupiony na sobie.

I na koniec kubeł zimnej wodyNa świecie doznacie ucisku. Rozumiem to w kluczu czasu. Jak długo będę na tym świecie, ucisk będzie moim towarzyszem, będą sytuacje trudne. Banał? Jasne, ale jaki prawdziwy.

http://kramer.blog.deon.pl/2015/05/18/wyglup/

******

Chwila słabości

Wprowadzenie do modlitwy na poniedziałek, 18 maja.

Tekst: J 16,29-33

Prośba: o łaskę odwagi i polegania na Bogu w chwilach prób i kryzysów.

1. Chwila słabości. Jezus przepowiada uczniom doświadczenie własnej słabości i ograniczeń. Oto nadejdzie godzina kiedy niemal wszyscy rozproszą się pod wpływem lęku. Wówczas nie będą zdolni do stanięcia przy Jezusie i przyznania się do Niego. Jezus wie o słabości uczniów. Dopuszcza ją na tym etapie i nigdy ich nie potępia. Jakie jest moje przeżywanie chwil słabości. Czy nie jestem dla siebie zbyt surowym sędzią? Czy w tej sytuacji boli mnie samo pozostawienie Jezusa, czy też urażona miłość własna, która w swoim perfekcjonizmie doznała zawodu?

2. Poleganie na Bogu. Jezus nie powstrzymuje się od mówienia uczniom całej prawdy o ucisku, jaki czeka ich na świecie. Wierzący w Niego zawsze będą na celowniku tych, którzy nie zbliżają się do światła, aby nie potępiono ich złych uczynków (por. J 3,19-21). Na szczęście nie jest to wizja fatalistyczna, gdyż Jezus zapewnia o pokoju, którego udzieli swoim wybranym. Uczeń Chrystusa nie walczy swoją siłą, ale siłą Zwycięzcy, Tego, który na krzyżu pokonał zło tego świata. Czy polegam na Bogu w trudnych sytuacjach? Gdzie szukam odwagi w chwilach prób i kryzysów?

http://e-dr.jezuici.pl/chwila-slabosci/
*******
Liturgia chaldejska
Hymn św. Efrema na nabożeństwo drugiego dnia „Ba’oussa”

„Abyście pokój we Mnie mieli”

Panie, Twoje miłosierdzie trwa na wieki. O Chryste, Ty jesteś cały miłosierdziem, Ty jesteś dobry, obdarz nas łaską, wyciągnij dłoń i przyjdź z pomocą tym, którzy są kuszeni. Zlituj się nad Twoimi dziećmi i przyjdź im na ratunek. Pozwól nam, Panie miłosierny, schronić się w cieniu Twej obrony, abyśmy zostali uwolnieni od zła i zwolenników Szatana. Moje życie się podarło jak pajęczyna. W czasie nieszczęścia i niepokoju staliśmy się jak uciekinierzy, a nasze lata przekwitły w nędzy i nieszczęściu. Panie, który jednym słowem ukoiłeś morze, uspokój także w Twoim miłosierdziu zamęty świata, podtrzymaj wszechświat, który się chwieje pod ciężarem win.

Chwała Ojcu i Synowi i Duchowi Świętemu. Panie, niech Twa miłosierna dłoń spocznie na wierzących i potwierdzi obietnicę daną apostołom: „A oto Ja jestem z wami przez wszystkie dni, aż do skończenia świata” (Mt 28,20). Bądź nam pomocą, tak jak byłeś wsparciem dla nich, a dzięki Twojej łasce uwolnij nas od wszelkiego zła, obdarz nas bezpieczeństwem i pokojem, abyśmy w każdym czasie Ci dziękowali i uwielbiali Twoje Święte Imię.

*******

**************************************************************************************************************************************
ŚWIĘTYCH OBCOWANIE
18 MAJA
*******
18 maja
Święty Jan I Święty Jan I, papież i męczennikJan urodził się w Toskanii. Był synem Konstansa. Stolicę Piotrową objął 13 sierpnia 523 r. po swoim poprzedniku, Hormizdasie. Był już podeszły w latach i schorowany. Zawdzięczamy mu wprowadzenie do kalendarza sposobu liczenia czasu od narodzin Pana Jezusa, według obliczeń Dionizego Małego, mnicha syryjskiego.
Gdy cesarz Justynian wydał dekret, nakazujący arianom zwrot wszystkich kościołów katolikom, król Ostrogotów, Teodoryk, przymusił papieża Jana, aby udał się do Konstantynopola w celu złagodzenia zarządzenia. Miało to umożliwić powrót do arianizmu antytrynitarzom zmuszonym do przejścia na katolicyzm. Jan I został przyjęty na dworze cesarskim z honorami. Dokonał koronacji cesarza. Po powrocie do Rawenny, stolicy Ostrogotów, Jan I przedłożył utrzymanie edyktu cesarskiego. Z powodu nieuzyskania zgody na rekonwersję arian, został przez króla siłą uwięziony. 18 maja 526 r. zmarł w więzieniu. Dla zatuszowania zbrodni Teodoryk zezwolił na uroczysty pogrzeb z udziałem licznego duchowieństwa i wiernych. Według relacji ówczesnego biskupa Rawenny, Maksyma, w czasie pogrzebu miał zostać uwolniony od szatana pewien opętany.
Cztery lata później, w 530 r., ciało Jana I przeniesiono do Rzymu i pochowano w przedsionku bazyliki św. Piotra z napisem: Biskup Pana, Ofiara Chrystusa.W ikonografii św. Jan I przedstawiany jest w stroju papieża. Jego atrybutem jest więzienie.
Święty Eryk IX Jedvardsson Święty Eryk IX Jedvardsson, królEryk urodził się około 1120 r. w okolicy jeziora Melar. Był synem Jedwarda (Edwarda). Od 1158 r. rządził Szwecją (Vestergotland). Miał się przyczynić do utwierdzenia chrześcijaństwa w tym kraju. Ze świętym biskupem Henrykiem uczestniczył w misyjnej wyprawie do Finlandii, gdzie założył wiele kościołów. Zginął 18 maja 1160 r. w Starej Uppsali, która była ośrodkiem pogaństwa. Duński książę Magnus Henriksson napadł go i zabił, gdy Eryk uczestniczył w Mszy św.
Zaraz po śmierci zaczęto oddawać królowi cześć ołtarzy. Od 1273 r. jego szczątki spoczywają w katedrze w Uppsali. W trzy lata po śmierci Eryka papież Aleksander III założył w Starej Uppsali metropolię, od której uzależnił cztery biskupie sufraganie: w Skara, w Likóping, w Vasteras i w Strangnas. Św. Eryk jest patronem Szwecji.W ikonografii przedstawiany jest jako mężczyzna w pełni sił, w stroju królewskim z koroną na głowie – w jednej ręce trzyma miecz, w drugiej sztandar. Jego atrybuty: model kościoła w Uppsali; ołtarz, przy którym został zamordowany; palma męczeńska.
Błogosławiony Stanisław Papczyński Błogosławiony Stanisław Papczyński, prezbiterStanisław Papczyński urodził się 18 maja 1631 r. w Podegrodziu. Był synem Tomasza Papki, kowala, i Zofii z domu Tacikowskiej. Ochrzczony został imieniem Jan, które później zmienił. Już jako dziecko bawił się inaczej niż inne dzieci. Sporządzał małe “ołtarzyki”, organizował procesje podobne do kościelnych. Od wczesnej młodości wyróżniał się wielkim nabożeństwem do Opatrzności Bożej, Męki Pańskiej, Najświętszego Sakramentu, Najświętszej Maryi Panny, był też gorącym orędownikiem modlitwy za dusze czyśćcowe. Naukę zaczął w szkole parafialnej w rodzinnym Podegrodziu, kontynuował ją natomiast w Nowym Sączu. Kształcił się też krótko w kolegium jezuickim w Jarosławiu, potem udał się do kolegium jezuitów we Lwowie, gdzie jednak nie został przyjęty. Przez pewien czas był korepetytorem, ale zapadł na ciężką chorobę i cudownie uleczony w 1649 r., wrócił do Podegrodzia. Dalszą naukę podjął kolejno w kolegium pijarów w Podolińcu i w kolegium jezuitów we Lwowie; musiał to miasto opuścić z powodu wojny; trafił także do kolegium jezuitów w Rawie Mazowieckiej.
Po ukończeniu nauki zdecydował się wstąpić do zakonu pijarów z powodu maryjnego charakteru tego zgromadzenia. W 1656 r. złożył śluby zakonne, a 12 marca 1661 r. przyjął w Brzozowie k. Rzeszowa święcenia kapłańskie z rąk biskupa przemyskiego Stanisława Tarnowskiego. Pracował jako kaznodzieja, moderator bractwa Matki Bożej Łaskawej, prefekt w kolegium, dwukrotnie był czasowym zastępcą rektora w domu zakonnym w Warszawie. Był też cenionym spowiednikiem. Wiadomo, że spowiadał m.in. nuncjusza papieskiego w Polsce Antonio Pignatellego (przebywającego w Polsce w latach 1660-1668), który później został papieżem Innocentym XII.
27 września 1667 r. wyjechał do Rzymu na wezwanie przełożonego generalnego. W 1668 r. został wysłany przez generała do Nikolsburga (Mikulov, Czechy), a rok później we wrześniu przyjechał do rezydencji pijarów na Kazimierzu w Krakowie. W styczniu 1670 r. został uwięziony, najpierw w domu zakonnym w Podolińcu, a później w Prievidzy (Słowacja). Po 3 miesiącach został zwolniony i wrócił na Kazimierz i oddał się pod opiekę biskupa. Zrażony panującą wśród pijarów tendencją do łagodzenia reguły, w 1670 r. poprosił o zwolnienie ze ślubów i przystąpił do zakładania nowego dzieła apostolskiego. 11 grudnia tego roku z rąk wiceprowincjała M. Krausa otrzymał dyspensę papieską i jednocześnie w obecności tych samych osób dokonał aktu oblatio z zamiarem założenia Zakonu Marianów od Niepokalanego Poczęcia NMP.
Od 1671 r. przez dwa lata był kapelanem u Karskich w Luboczy, tu przyjął biały habit na cześć Niepokalanego Poczęcia Najświętszej Maryi Panny. 30 września 1673 r. za radą o. Franciszka Wilgi, kameduły, i za zgodą biskupa Stefana Wierzbowskiego, o. Papczyński przybył do Puszczy Korabiewskiej (zwanej potem Maryjańską, obecnie – Mariańską), gdzie został przełożonym wspólnoty pustelników. Biskup Jacek Święcicki, archidiakon i oficjał warszawski, podczas wizytacji 24 października 1673 r. zatwierdził dekretem pierwszy klasztor zakonu marianów. Ten moment uważa się za początek historii Zgromadzenia Księży Marianów. W 1677 r. fundacja instytutu Księży Eremitów Marianów w Puszczy Korabiewskiej została zaaprobowana przez Sejm Rzeczypospolitej. W tym samym roku biskup poznański Stefan Wierzbowski zaprosił marianów do tworzonej właśnie Nowej Jerozolimy (obecnie Góra Kalwaria). Stanisław Papczyński wraz ze swoją wspólnotą roztoczył tam opiekę duszpasterską nad pielgrzymami.
W czerwcu 1684 r. Założyciel zwołał w Puszczy Korabiewskiej pierwszą kapitułę generalną, a sześć lat później pojechał do Rzymu, by uzyskać aprobatę papieską dla mariańskiego instytutu. Jednak choroba pokrzyżowała jego plany i musiał wrócić, nie osiągnąwszy celu. Jesienią 1698 r. wysłał do Rzymu w tej samej sprawie o. Joachima Kozłowskiego. 21 września 1699 r. zakon marianów uzyskał aprobatę od Stolicy Apostolskiej; po przyjęciu “Reguły Dziesięciu Cnót Najświętszej Maryi Panny” i agregacji do zakonu Braci Mniejszych zakon marianów stał się zakonem o ślubach uroczystych. 15 października tego roku powstała trzecia fundacja w Goźlinie.
6 czerwca 1701 r. o. Stanisław Papczyński złożył w Warszawie uroczyste śluby na ręce nuncjusza apostolskiego Franciszka Pignatellego (w Polsce w latach 1700-1703). Miesiąc później przyjął profesję zakonną swoich współbraci. Przez ostatnie lata założyciel marianów stopniowo zapadał na zdrowiu i 17 września 1701 r. umarł w Górze Kalwarii, gdzie też w kościele Wieczerzy Pańskiej został pochowany. Do dziś jego doczesne szczątki doznają czci w tym maleńkim kościele na Mariankach w Górze Kalwarii.
Beatyfikacji o. Stanisława dokonał 16 września 2007 r. w Licheniu kard. Tarcisio Bertone, legat papieski. Wspomnienie liturgiczne obchodzone jest 18 maja – w dniu urodzin. Strona poświęcona Stanisławowi Papczyńskiemu
Pisma zebrane

http://www.stanislawpapczynski.org/pl/

 

Święty Feliks z Cantalice Święty Feliks z Cantalice, zakonnik

Feliks urodził się około 1515 r. w Cantalice (Rieti, Włochy). Na przełomie lat 1543-1544 wstąpił do kapucynów. W dwa lata później objął w Rzymie stanowisko kwestarza, które spełniał do końca życia. Jego działalność nie ograniczała się jednak do zbierania jałmużny na rzecz klasztoru i ubogich miasta. Często przystawał na placach i zbierał dzieci, by uczyć je prawd wiary i obyczajów. Czynił to za pomocą pieśni, które częściowo sam układał. Zaprzyjaźniony ze św. Filipem Neri, stał się też prędko jedną z najpopularniejszych osobistości Rzymu. Choć był analfabetą, ściągali doń liczni petenci, m.in. arystokraci i prałaci kurii papieskiej z prośbą o radę lub pokrzepienie serca.
Kiedy modlił się, podobnie jak św. Franciszek, wpadał w ekstazy, płakał i śpiewał. Był wielkim czcicielem Matki Bożej, która objawiała mu się z Dzieciątkiem Jezus.
Gdy zmarł 18 maja 1587 r., papież Sykstus V sam udał się do jego ciała i kazał natychmiast wszcząć proces kanonizacyjny; jego zakończenia już nie doczekał. Feliksa beatyfikowano dopiero w roku 1625, zaś kanonizowano w roku 1712. Do upowszechnienia jego czci przyczynili się m.in. tacy mistrzowie pędzla jak Murillo.
Św. Feliks z Cantalice jest patronem dzieci, kobiet w stanie błogosławionym oraz bezdzietnych małżeństw. 18 maja kapucyni odprawiają specjalne nabożeństwa, w czasie których błogosławi się tzw. olej św. Feliksa i namaszcza nim głównie dzieci. Zwyczaj ten nawiązuje do uzdrowienia dziecka, które Feliks namaścił oliwą z wiecznej lampki.
Feliks jest także patronem Zgromadzenia Sióstr Felicjanek, które powstało w Warszawie w 1855 roku. Zgromadzenie Sióstr Świętego Feliksa z Cantalice Trzeciego Zakonu Regularnego Św. Franciszka Serafickiego nazwano felicjankami, ponieważ często widywano siostry modlące się w warszawskim kościele kapucynów, przed ołtarzem św. Feliksa.
******
Święty Feliks z Kantalicjo

Przypatrując się życiu św. Feliksa z Kantalicjo bez trudu odgadujemy, dlaczego to właśnie On jest patronem naszego Zgromadzenia. W św. Feliksie znajdujemy bowiem przykład wszystkiego, do czego Bóg nas powołał. Możemy zobaczyć w nim jakby zebrane wszystkie cnoty Pana Jezusa i św. O. Franciszka. Jego życie to streszczenie i żywy obraz ewangelicznej doskonałości, a zwłaszcza prostoty, pokory, ubóstwa i wzgardy świata, zjednoczenia z Bogiem, poświęcenia i heroicznej miłości Boga i bliźniego, a to wszystko ukryte przed światem.

 

Samo spojrzenie na obraz Świętego Patrona przypomina nam, kim jesteśmy i Kim mamy być. Habit św. O. Franciszka, którym Feliks jest okryty, wskazuje na regułę Świętego Ojca, a Jego torba kwestarska stawia nam przed oczy stan ubóstwa i zawierzenia Bożej Opatrzności, zaś zachwyty i pieszczoty Boskiego Dzieciątka, które trzyma na ręku, pobudzają nas do zjednoczenia z Bogiem. Jako Patron chorych i dzieci przypomina nam o obowiązkach względem dzieci i chorych. Aby zaś godnie odpowiedzieć znaczeniu imienia, które nosimy, trzeba nam na wzór św. Feliksa, cenić sobie bardzo łaskę powołania i czuć się zawsze szczęśliwymi, obdarzając tym szczęściem i weselem ducha naszych bliźnich.

http://www.felicjanki.2be.pl/index.php?option=com_content&view=article&id=27&Itemid=42

 

Ponadto dziś także w Martyrologium:
św. Potamona, biskupa Heraklei i męczennika (+ ok. 341); świętych męczenników Teodora, Tekuzy, Aleksandry, Klaudii, Fainy, Eufrazji, Matrony i Julitty (+ ok. 303)
http://www.brewiarz.katolik.pl/czytelnia/swieci/05-18.php3
*********
TO WARTO PRZECZYTAĆ
********

Przestrzenie duszy

Richard Rohr

(fot. shutterstock.com)

Nasza dusza jest o wiele większa niż my! Musimy się w niej tylko odnaleźć. Gdy nauczymy się żyć w jej rozległej przestrzeni, odnajdziemy język łączący nas ze wszystkim i ze wszystkimi wokół.

 

Pan przyzwolenia
Bóg jest panem przyzwolenia pomimo wysiłków ego, kultury, a nawet religii, chcących zabronić Bogu przyzwalać. Pokażcie mi, gdzie Bóg nie przyzwala. Przyzwala, by gwałcono kobiety, przyzwala, by zgwałcone kobiety zachodziły w ciążę. Przyzwala na zwycięstwa tyranów i pozwala mi popełniać wciąż te same błędy. Nie narzuca ludziom swoich dziesięciu przykazań. Totalne przyzwolenie Boga jest przedmiotem największych skarg i lamentów ludzkości. Konserwatyści tak bardzo pragną, by Bóg karał grzeszników, że każdą klęskę żywiołową gotowi są uznać za dowód Bożych kar; potem, w ślad za siłami przyrody, sami próbują wynajdować podobne kary. Liberałowie odrzucają Boga, gdyż zezwala na ludobójstwo i tortury, co nie pasuje do ich na pozór żelaznej logiki. Gdybyśmy mieli być naprawdę szczerzy, przyznalibyśmy w większości, że Bóg nas oburza i bardzo rozczarowuje. Zanoszone publicznie modlitwy w ogromnej mierze świadczą o tym, że wolelibyśmy Boga, który dominuje i kontroluje, od Boga, który przyzwala.
Zarówno Bóg, jak i prawdziwe “ja” oczekują od nas jedynie tego, byśmy pozwolili im w pełni być sobą i hojnie udzielać nam siebie. Wówczas dzieje się najważniejsze. Wieczne Źródło będzie biło zawsze, a jego wody popłyną ku tym, którzy go zapragną. Zaryzykowałbym próbę zdefiniowania Boga jako “najgłębsze przyzwolenie”, posunięte aż do skandalicznej “współpracy ze złem” – z klęskami żywiołowymi, ale i ze złem będącym dziełem człowieka. Dając się boskiej pełni porwać i zatrzymać, podejmiemy nieznane, niebezpieczne i ryzykowne wyzwanie, bo na tym właśnie polega “zbawienie”. Panu przyzwolenia zezwolimy, by pozwolił nam czynić, co chcemy, nawet jeśli to będzie najgorsze zło. Ucząc się stopniowo uczestniczyć w boskiej wolności, musimy Bogu wybaczyć jego posuniętą zbyt daleko szczodrość. I nie jest to tylko mój “liberalny” pogląd; to samo mówi Jezus (por. Mt 20, 15), ale my z jakiegoś powodu tego nie słyszymy.
Gdy nasza dusza osiągnie swą prawdziwą jaźń, okazać się może zadziwiająco koncyliacyjna i wyzbyta egoizmu czy też potrzeby separowania się. Może się również okazać, że zupełnie przestała odpowiadać oczekiwaniom -nas samych i naszych bliźnich. Dla duszy naturalne jest dążenie do wyzbycia się wszelkiego przywiązania i uzależnienia. Dusza nie czepia się niczego, niczego się nie trzyma. Cel swój osiąga, nie tyle robiąc to czy tamto, ile raczej uczestnicząc w łasce czystego bytu.

 

Wtóruje odważnym i niebezpiecznym słowom św. Pawła: “Wszystko mi wolno, ale nie wszystko przynosi korzyść. Wszystko mi wolno, ale ja niczemu nie oddam się w niewolę” (1 Kor 6, 12). Ostatecznie zamiast działać (human doing) zaczynamy być (human being). Jesteśmy, siedząc pogrążeni w modlitwie – ćwiczymy się w pozornej bezczynności, ufnie przyjmujemy niezdolność do czynu, co po pewnym czasie radykalnie zmienia nasze wewnętrzne struktury, które kształtują podejmowane przez nas działania. Ludzie uduchowieni, niezmiennie odnosząc się do siebie samych z pokorą i szczerością, nawykli do podejmowania ryzyka: znają reguły i wiedzą, jak należy je łamać. Prawdziwe “ja” nie pozuje, nie jest pretensjonalne. Jak mówi św. Augustyn, dusza odkupiona “kocha Boga i czyni, co chce”, a nie jest to wcale tak proste, jak by się mogło wydawać. Istota takiego postępowania polega na tym, iż dusza i prawdziwe “ja” wiedzą, że w życiu nie chodzi o mnie; za to mnie chodzi o życie. Prawdziwe “ja” jest w tym samym stopniu wyjątkowe co pospolite. Mój duchowy ojciec, św. Franciszek, powiedziałby pewnie tak: “ma wszystko, a więc niczego nie potrzebuje”.
Większość ludzi pozostaje tak zauroczona swym fałszywym (wymyślonym) “ja”, że albo wątpi w istnienie swego “ja” prawdziwego lub go nie akceptuje, albo w ogóle nie ma świadomości jego istnienia. Żyją w lęku i cierpią z powodu własnej wrażliwości. Tak bardzo angażujemy się w wytworzenie fałszywego “ja”, że nie dopuszczamy do siebie myśli o jego nieprawdziwości – że nie jest “mną”.
Nawet ludzie wierzący pielęgnują często i koncypują przez większą część życia swe nowe, fałszywe “ja” “chrześcijańskie”, podczas gdy głęboka tożsamość czy prawdziwe “ja” pozostają nietknięte w ukryciu (Ef 4, 24). Ego prowadzi swą grę, która i tak skończy się niepowodzeniem. Być najbardziej ortodoksyjnym katolikiem w Filadelfii czy najlepszym republikaninem w Alabamie albo odczuwać nieprzepartą chęć udowodnienia swej heteroseksualności – tego chcieć może tylko fałszywe “ja”. Prawdziwa “jaźń” wie tylko, jak Maryja, że “wielkie rzeczy uczynił mi Wszechmocny; święte jest Jego imię” (Łk 1, 48).
Nasze społeczeństwo, choć pod wieloma względami jesteśmy rozwinięci i cywilizowani, stało się słabe i zatomizowane. Każdy z nas pragnie być zauważony i potraktowany serio, każdy ma nadzieję na swoje pięć minut. Jak na ironię, mimo że wciąż mamy takie potrzeby, ani sami siebie nie traktujemy poważnie, ani nie pozwalamy traktować się poważnie Bogu. Większość dzisiejszych przekonań przypomina chorągiewkę na wietrze; zmieniają się wraz z powiewami politycznego piaru, z bez przerwy zmieniającym się układem nagłówków gazet i newsów, które muszą wypełnić dwadzieścia parę minut programów informacyjnych. W świecie fałszywego “ja” istnieje tylko moda i wieczny show i właściwie powinien nas zdumiewać fakt, że ludzie jeszcze zadają sobie trud, by wierzyć w te przedstawienia i przejmować się ich treścią. Naprawdę jesteśmy niewolnikami przemysłu reklamowego, żyjemy w świecie serialu Mad Men. Nic dziwnego, że buddyści nie wahają się nazwać tego wszystkiego “pustką”.
Świat fałszywego “ja” jest smutny i zagrożony rozpadem. A jednak we wnętrzu każdego z nas kryje się odpowiedź, której szukamy. Nasze problemy mają rozwiązania – nie w świecie mody, lecz faktów. Nasze prawdziwe “ja” wie, że nie mamy dokąd tak pędzić. Jesteśmy już u siebie – wolni i spełnieni. Na tym polega istota dobrej nowiny. Czymże innym miałaby być “radość wielka”, która stanie się, jak obiecali pasterzom aniołowie w Betlejem, udziałem wszystkich (Łk 2, 10)? Mimo to wolimy żyć w świecie, w którym się wygrywa i przegrywa, mimo że większość z nas dzieli los przegranych; wolelibyśmy może nawet uznać się za ofiary losu, niż odważyć się i pozwolić Panu przyzwolenia, by umożliwił nam wszystkim wygraną w prawdopodobnie jedynym stworzonym przez Niego świecie.
Przestrzenie duszy

 

Jest w nas coś, co trwa pomimo wszystkich zmian i zmagań, pomimo zgiełku bitew, w których ścierają się absolutne rzekomo racje. Jakaś część nas cierpliwie znosi dobro i zło, by odkrywać stopniowo pełne podobieństwo do Boga. Jakaś część nas nie chce wydawać pochopnych sądów. Woli czujnie i cierpliwie trwać w pełnych tragizmu sprzecznościach, które niesie niemal każda chwila. Jest krynicą miłosierdzia – przestronna, cicha, spokojna i pomocna; wszystko, co przez nią przechodzi, przyjmuje i oddaje. Jest przeciwieństwem świadomości z jej nieprzerwanym przymusem sądzenia, moglibyśmy ją więc nazwać czystą przytomnością. Przytomność to nie “myślenie”. Nie daje się wciągać w wir emocji i szamotaninę myśli, nieodłącznie towarzyszącej naszemu życiu, zanim osiągnie ono kres i przeminie. Patrzenie na siebie i świat z perspektywy tej niepojętej ciszy nazywamy kontemplacją. Święta Teresa z Avili pisze w Zamku wewnętrznym: “Dusza jest przepastną przestrzenią; opisując jej ogrom, nie sposób popełnić przesady; […] słońce świeci tu w każdym zakątku […] i nic nie zdoła pomniejszyć jego piękna”. To właśnie nasza dusza. Bóg-w-nas. Nasze prawdziwe “ja”.
I wiecie co? Nasza dusza jest o wiele większa niż my! Musimy się w niej tylko odnaleźć. Gdy nauczymy się żyć w jej rozległej przestrzeni, odnajdziemy język łączący nas ze wszystkim i ze wszystkimi wokół. Straci dla nas wszelki sens język wykluczenia i dominacji. Trwając w prawdziwym “ja”, wiemy, że nie jesteśmy sami, lecz “należymy” w głębi duszy do Boga i do wszechświata (1 Kor 3, 23). Nie musimy już się starać, by czuć się kimś ważnym. W głębi serca wiemy, że jesteśmy ważni, gdyż Bóg “uczynił nam wielkie rzeczy” (Łk 1, 49), tak jak Maryi, która nie roztrząsała, czy jest aby dość ważna i godna, czy też nie. Jeśli Bóg był tak szczodry i łaskawy, że tu i teraz włączył nas do tego świata, dlaczegóż by miał na tamtym świecie zmienić zdanie? Tylko miłość jest wieczna; miłość uwalnia nas od fundamentalnego lęku przed śmiercią. To naprawdę świetna sprawa.
“Gdzie ten list rozwodowy waszej matki, na mocy którego ją odprawiłem? Albo któryż to jest z moich wierzycieli, któremu was zaprzedałem? Czyż zbyt krótka jest moja ręka, żeby wyzwolić?” (Iz 50, 1-2). Czy Jezus po zmartwychwstaniu zmienił plan? Czy jego miłość stała się warunkowa i zaczęła wykluczać, choć za jego ziemskiego życia było dokładnie przeciwnie? To, co wyznawał całym sobą – pełnia pokoju i boskiego przebaczenia -nie zmieniło się po zmartwychwstaniu (J 20, 22); stało się tylko niezasłużenie udziałem tłumu, który, chowając się za zamkniętymi drzwiami, całkowicie go zawiódł. Wspólnota świętych – zwana w Credo “świętych obcowaniem” – jest wspólnotą grzeszników.
Nie twórzmy naszego prawdziwego “ja”, nie próbujmy na nie zasłużyć czy wypracować go sobie, wkładając w to jakiś wysiłek – moralny czy rytualny. Ono jest danym nam wszystkim, bez wyjątku i na zawsze, darem miłosierdzia. Nie szturmujmy naszego prawdziwego “ja”, jak podczas zdobywania niebosiężnych szczytów. Nie bójmy się spaść w jego głębię. Wówczas paradoksalnie odnajdziemy wreszcie siebie. Nasze małe, fałszywe “ja” wyda nam się odległą dygresją, która przyniosła tylko rozczarowanie. Wszyscy ludzie mają dostęp do swojego prawdziwego “ja”, od pierwszego wdechu i wydechu, składającego się na dźwięk świętego imienia Jahwe. Raczej wdychamy i wydychamy Boga, niż go “poznajemy”, rozumiemy czy z nim rozmawiamy.
Tu, na ziemi, Bóg nie trwoni naszego czasu; nie można mu zarzucić nieskuteczności, tego, że nas zawiódł czy zdradził własne stworzenie. My możemy odmówić wierności; “on wiary dochowuje, bo nie może się zaprzeć siebie samego” (2 Tm 2, 13).
Dionizy Areopagita, teolog i mistyk żyjący w VI wieku, proponuje nam taki obraz: na początku naszej duchowej wędrówki mamy wrażenie, że wspinamy się po łańcuchu przytwierdzonym do nieba. Gdy jesteśmy w połowie drogi, uświadamiamy sobie, że łańcuch, po którym jakoby się wspinaliśmy, sam ciągnie nas ku górze – ku światłości pociągającej nas ku sobie. Każdy próbuje początkowo wytworzyć własny, przez siebie samego oszlifowany diament; doświadczeni pielgrzymi pouczają nas jednak, że ktoś ów diament już powołał do istnienia, by wiódł nas ku światłości, która staje się naszym własnym światłem.

http://www.deon.pl/religia/duchowosc-i-wiara/zycie-i-wiara/art,1169,przestrzenie-duszy.html

******

W drodze przez „ciemną noc duszy”

Anselm Grün / Wydawnictwo „Jedność”

W mistyce od czasów Jana od Krzyża mówimy o „ciemnej nocy duszy”. Pytanie brzmi, czy ciemna noc umysłu i duszy, którą opisał i której doświadczył na duchowej drodze Jan od Krzyża, a po nim wielu chrześcijan, jest identyczna z depresją, czy ma z nią jakieś punkty styczne, czy też znajduje się na zupełnie innej płaszczyźnie. Czy rady, jakich Jan od Krzyża udziela tym, którzy doświadczyli „ciemnej nocy”, są pomocne w radzeniu sobie z depresją czy też są one jedynie pobożną ucieczką przed chorobą psychiczną?

Początkowo w opisie depresji i „ciemnej nocy” występują podobieństwa. Zarówno w depresji, jak i w „ciemnej nocy” ludzie doświadczają uczucia własnej bezsilności, bezbronności i nagości, samotności, opuszczenia i wyobcowania. Czują się bezwartościowi, wewnętrznie odwróceni, winni i grzeszni. Doświadczenie to jest przesycone strachem, beznadziejnością i bezsensownością. Człowiek przeżywa w sobie głęboką ciemność. Jan od Krzyża sam często łączy melancholię z „ciemną nocą”. Niektórzy ludzie cierpiący na depresję przechodzą przez doświadczenie „ciemnej nocy”. A wtedy ważne jest, jak interpretują zarówno depresję, jak i „ciemną noc”. Jan od Krzyża surowo osądza niektórych przywódców duchowych, którzy nie mają pojęcia ani o depresji, ani o „ciemnej nocy”. Niektórzy duchowi towarzysze zachowują się jak przyjaciele Hioba. Uważają, że doświadczenie ciemnej nocy to jedynie melancholia albo chandra. Sądzą, że to grzech czy jakiś ciężar są przyczyną tych przeżyć. Jednakże takimi interpretacjami ci przywódcy duchowi tylko szkodzą. Wpędzają ludzi w rozpacz albo zgorzknienie.
Subiektywne doświadczenie „ciemnej nocy” może być ukształtowane przez strach i wewnętrzną pustkę i może nabywać cech depresji. Ale jest pewna decydująca różnica między „ciemną nocą duszy” a depresją: „ciemna noc” jest zawsze poprzedzona duchowym doświadczeniem. Jest ona przede wszystkim religijnym fenomenem, przeżywanym przez ludzi, gdy udają się w drogę do Boga. Jest to bolesne doświadczenie pustki i ciemności. Ale, jak mówi Jan od Krzyża, nie charakteryzuje się ono melancholią ani chandrą. Potrzeba daru odróżniania stanu ducha, aby rozróżnić czasem zewnętrznie bardzo podobne do siebie doświadczenia. Dla mnie zawsze ważne jest, by zobaczyć, czy ktoś, kto mówi o „ciemnej nocy”, ma prawdziwe doświadczenia duchowe i czy stawia czoła swojemu życiu codziennemu. Depresja często odwodzi nas od radzenia sobie z codziennością. Doświadczenie „ciemnej nocy” może wprawdzie wpłynąć negatywnie na naszą pracę, ale w pierwszej kolejności należy umiejscowić je na płaszczyźnie duchowej. W normalnym przypadku nie przeszkadza ono skupiać się na innych ludziach i na pracy.
Listy i notatki Matki Teresy, które dopiero w 2007 roku stały się znane szerokiemu ogółowi, pokazują, że ta święta kobieta, która na zewnątrz zawsze się uśmiechała, dręczona była doświadczeniem „ciemnej nocy”. Opisuje ona swoje głębokie pragnienie Boga – „tak głębokie, że aż boli – nieustające cierpienie – a mimo to niechciane przez Boga – odrzucone – puste”. Media przedstawiały to doświadczenie wewnętrznej ciemności i oddalenia od Boga jako przeciwieństwo tego, jak ta święta żyła na zewnątrz. Ale dla mnie właśnie ta ciemna strona jej doświadczania Boga jest warunkiem tego, że mogła być miłosierna dla ludzi, że w każdym człowieku – również w tym, który na zewnątrz nie odzwierciedlał nic z Boga – mogła rozpoznać oblicze Jezusa. Matka Teresa mogła zwrócić się ku ludziom w ich potrzebie, ponieważ doświadczała potrzeby na własnym ciele. Jej doświadczenie oddalenia od Boga doprowadziło ją do tego, że zwróciła się ku ludziom, którzy czuli się wykluczeni z miłości Boga. To im chciała zanieść miłość Bożą, nie dlatego, że zawsze czuła tę miłość w sobie, lecz dlatego, że była w niej głęboka tęsknota za tą miłością oraz nadzieja, że ta miłość towarzyszy jej również wtedy, gdy ona jej nie czuje. Pocieszające było dla Matki Teresy również to, że w swoich wewnętrznych cierpieniach i słabościach mogła doświadczyć tego, że ostatecznie zbliża się do Boga: „Po raz pierwszy (…) doszłam do tego, by pokochać tę ciemność – ponieważ teraz wierzę, że jest ona cząstką, bardzo, bardzo małą cząstką ciemności oraz bólu Jezusa na ziemi”.
Celem „ciemnej nocy” jest wewnętrzne oczyszczenie człowieka. Nasze wyobrażenia o Bogu mają zostać oczyszczone. Mamy sie uwolnić od tendencji do wykorzystywania Boga dla własnych celów, aby wiodło się nam lepiej, abyśmy poprzez Boga czuli się lepszymi ludźmi i mogli postawić siebie ponad innymi. Według Jana od Krzyża taką funkcję może pełnić również depresja: „Nawet jeśli ta susza związana jest niekiedy z melancholią albo innym nastrojem (…) to z tego powodu powoduje w niemniejszym stopniu oczyszczenie zapędów; ponieważ odbiera duszy każdy zmysłowy, przyjemny smak i kieruje jej myśli jedynie i wyłącznie ku Bogu”. Dla Jana od Krzyża doświadczenie „ciemnej nocy” może być więc jak najbardziej połączone z depresją. Choroba wspiera wtedy duchowy proces oczyszczenia. I odwrotnie – Jan jest przekonany o tym, że depresja może zostać wyleczona dzięki doświadczeniu „ciemnej nocy”, które uwalnia duszę od wszelkiego przywiązania. Depresja, tak jak rozumieli ją ojcowie pustyni, jest ukształtowana przez uzależnienie od zewnętrznych przedmiotów, od dobrego samopoczucia i sympatii. „Ciemna noc” usuwa to uzależnienie. Kieruje naszą uwagę całkowicie na niepojętego Boga. Ta wewnętrzna wolność oczyszcza ducha również z ponurych myśli. Dla mnie pytanie brzmi, w jaki sposób można przełożyć te przekonania hiszpańskiego mistyka na nasze czasy i wykorzystać je owocnie do radzenia sobie z depresją.
Przede wszystkim powinniśmy wystrzegać się postrzegania „ciemnej nocy” jako fenomenu czysto psychologicznego albo czysto duchowego. Duchowe doświadczenie ma zawsze psychologiczne podstawy i odwrotnie. Dlatego też nie powinniśmy traktować depresji jako czysto biologicznej lub psychologicznej anormalności. Ma ona zawsze również wymiar duchowy. Jednak nie wolno chorobie, którą jest depresja, zbyt szybko nadawać przesadnie duchowego wymiaru. Przychodzą do mnie osoby, które cierpią na depresję, ale swoją sytuację natychmiast komentują obrazem „ciemnej nocy”. Mam niekiedy wrażenie, że czują się kimś wyjątkowym, gdy opowiadają o swoim doświadczeniu. Nie znajdują w sobie pokory, by po prostu przyznać się, że mają depresję. Według mnie u ludzi, którzy rzeczywiście przeżywają „ciemną noc” duszy, zawsze występują oba elementy: duża psychiczna wrażliwość i brak odporności na zranienia oraz jednocześnie prawdziwe duchowe doświad­czenie — doświadczenie tego, że Bóg nie jest po prostu nagrodą za nasze religijne dążenia, ale że zbliżamy się do Boga tylko wtedy, gdy to, co egocentryczne, zostanie w nas oczyszczone i zniszczone w ciemności nocy.
To samo dotyczy doświadczenia depresji: Są takie depresje, które trzeba po prostu złagodzić przy pomocy lekarstw, bo w przeciwnym razie prowadzą do odrętwienia duszy i uniemożliwiają jej radzenie sobie z codziennością. Ale w każdej depresji kryje się również duchowe wyzwanie. Kiedy Jan od Krzyża uważa, że również melancholia chce oczyścić duszę ze wszelkiego przywiązania i żądzy, wtedy oznacza to dla mnie: Muszę w pokorze zaakceptować moją depresję. Mam przestać przedwcześnie ją interpretować i obarczać siebie winą. Mam raczej zadać sobie pytanie, z jakich wyobrażeń i złudzeń depresja chce mnie oczyścić. Depresja podaje w wątpliwość mój zawyżony obraz własnej osoby, mianowicie to, że muszę być perfekcyjny, muszę spełniać wszystkie ocze­kiwania i muszę być przez wszystkich lubiany. Ale ona oczyszcza mnie również z religijnych iluzji, na przykład z iluzji, że Bóg rozwiąże wszystkie moje problemy i na moją prośbę natychmiast uwolni mnie od choroby. Depresja konfrontuje mnie z moją bezsilnością. Nie mogę już wykorzystywać Boga do tego, by się lepiej poczuć, aby stać się wewnętrznie bardziej swobodnym i być ponad wszystkim. Mogę jedynie w bezsilności oddać się w ręce Boga. W tym oddaniu uwolnię się wewnętrznie od wszelkich ambicji, od żądzy sławy, od chęci robienia wszystkiego samemu, uwolnię się od chęci bycia postrzeganym przez innych jako uduchowiony i dojrzały człowiek, uwolnię się od tendencji wykorzystywania Boga dla siebie i dla moich celów. W ten sposób depresja jest w stanie oczyścić nie tylko mój obraz własnej osoby, ale również mój obraz Boga.
Istnieje wiele podobieństw między depresją i ciemną nocą, ale również wiele różnic. Potrzeba wyczucia, aby je odróżnić. Pierwsi ojcowie Kościoła rozróżniali między zaćmieniem (skotos = zaćmienie duszy) a ciemnością {gnopbos). Również w języku niemieckim znamy to rozróżnienie. Zaćmienie jest zawsze negatywne, natomiast ciemność raczej pozytywna. U ojców Kościoła zaćmienie jest skutkiem osobistego odwrócenia się od Boga, podczas gdy ciemność to miejsce, w którym można w szczególny sposób doświadczyć Boga. Ważnym kryterium, pozwalającym odróżnić, czy ktoś cierpi na depresję, czy też właśnie przechodzi przez ciemną noc, jest dla mnie wewnętrzna wolność. Często ludzie cierpiący na depresję skarżą się, że nie dostają tego, czego potrzebują, ponieważ nie mają przyjaciela czy przyjaciółki, nie osiągają sukcesów albo nie mają siły. W „ciemnej nocy” nie skupiam się na takich pragnieniach i potrzebach. Cierpię wtedy z powodu wewnętrznej pustki. Nie czuję już w ogóle Boga. Ten brak doświadczania Boga może być jak najbardziej połączony z tym, że człowiek nie czuje sam siebie. Ale ma to inną jakość niż depresja, w której jestem całkowicie od siebie odcięty i również w obecności drugiego człowieka nic już nie czuję.
Jednak dla mnie depresja i doświadczenie „ciemnej nocy” mają jedną wspólną cechę. Oba doświadczenia są zawsze wyrazem określonego przeżywania społecznego i duchowego otoczenia. Elisabeth Ott pokazała na przykładzie Marcina Lutra i Reinholda Schneidera, że doświadczenie depresji i „ciemnej nocy” nigdy nie jest problemem czysto osobistym, lecz zawsze również pracowaniem nad pewną sytuacją, która dotyczy całej ery. Marcin Luter nie mówi w swoim przypadku o „ciemnej nocy”, lecz o zakwestionowaniu. Ale jego doświadczenia podobne są do tych świętego Jana od Krzyża. Luter w swoim zakwestionowaniu najwyraźniej próbował pracować nad trudną relacją z ojcem. Surowy ojciec utrudniał mu wiarę w miłosiernego Boga. Dlatego znał w sobie nienawiść do Boga i postrzegał Chrystusa wciąż jako karzącego sędziego. Poprzez zakwestionowanie swojej rozpaczy dotarł do doświadczenia miłosiernego Boga i Jezusa jako Zbawcy wszelkich win. Jego osobiste doświadczenia charakteryzowały się wciąż depresyjnymi fazami. Ale nigdy nie było to wyłącznie czysto prywatne doświadczenie. Trwając w depresji, wykonywał raczej — jak wyraża to amerykański psycholog, Erik H. Erikson — brudną robotę swojej ery.
Ciemna noc Lutra była wprawdzie jego osobistym doświadczeniem, ale jednocześnie „umoszczona na kolektywnej rzeczywistości — cierpieniu na świecie, przez świat, a prawdopodobnie również dla świata”, jak pisze Ott. Cierpienie Lutra było zawsze również cierpieniem reprezentatywnym. W czasach, kiedy strach przed Bogiem próbowano przezwyciężyć przy pomocy rygorystycznych nakazów kościelnych, cierpiał w sposób, który był dla współczesnych zbawienny i wyzwalający. Ale on sam musiał na tej drodze przejść przez odcinki wewnętrznych tarapatów i biedy, pustki i rozpaczy.
W podobny sposób Elisabeth Ott opisuje doświadczenia Reihnolda Schneidera. To, co opisał on w swoim ostatnim dzienniku „Zima w Wiedniu”, było jego osobistym doświadczeniem, które zdobył w wyniku choroby i depresyjnych skłonności. Ale Reinhold Schneider cierpiał równocześnie na chorobę swoich czasów: ból braku historii człowieka, niemającego już wyczucia dla drogi, którą ludzie przewędrowali. I jako reprezentant mu współczesnych wziął na siebie to cierpienie z powodu okrucieństwa stworzenia, absurdalności historii i powierzchowności czysto zewnętrznej wiary. Reinhold Schneider cierpiał na problemy z wiarą typowe dla jego czasów. Dla niego możliwa była już tylko jedna wiara, która idzie przez grób: „jego życie jest tajemniczą, podziemną agonią, jego miejscem kaplica śmiertelnego strachu Chrystusa” , pisze Ott. Reinhold Schneider w swojej „ciemnej nocy” wycierpiał noc świata, noc utraty wiary, noc bezsensowności, okrucieństwa, otwartych przepaści. Dla swoich czasów wykonał smutną, bolesną pracę. Ale pośrodku „ciemnej nocy” mógł jednocześnie napisać o sobie: „Czuję się bezgranicznie wolny. Ale nie wiem już, co przeżywam i czym jestem, zawsze szczęśliwy i zawsze zagubiony, w błogiej zgodności z moim przeznaczeniem”. Tam, gdzie wszystko zostaje mu odebrane, nawet jego wiara, którą podczas wojny wyraził w swoich wspaniałych sonetach, czuje się jednocześnie wolny. Nie jest już narażony na presję, że musi coś udowodnić ludziom. Jednocześnie czuje jednak, że pytania, które sobie zadaje, „izolują go i rozczarowują albo ranią ludzi”. Mimo to wie, że ta droga jest jego drogą, którą musi iść przed Bogiem i przed ludźmi. Dlatego pośrodku ciemnej nocy, pośrodku swojej beznadziejności, w swojej depresji czuje się mimo wszystko wolny i szczęśliwy, choć jednocześnie zagubiony. Jest to osobna forma wolności i szczęścia – nie to szczęście, które obiecują nam dzisiaj prorocy szczęścia. Poprzez swoje doświadczenie Reinhold Schneider uwolnił się od wszystkiego, do czego usilnie dążył. Oddanie się w ręce Boga uwolniło go, i pośrodku depresji dało mu pewnego rodzaju szczęście.
Kiedy odniesiemy doświadczenia Marcina Lutra i Reihnholda Schneidera do naszego radzenia sobie z depresją, to dla mnie wynika z tego następujące żądanie: Każdy człowiek cierpiący na depresję musi wycierpieć nie tylko swoje osobiste przeznaczenie, ale ma szczególne wyczucie dla swoich czasów. To zrozumienie mogłoby być dla wielu ludzi w depresji pocieszeniem. Cierpiący na depresję czują się przecież często wykluczeni ze wspólnoty zdrowych. Mają wrażenie, że zrobili coś nie tak jak trzeba, albo że sami są winni swojej sytuacji. Skarżą się, że choroba izoluje ich od ludzi i przeszkadza w sensownym życiu. Jeśli teraz rozpoznają, że to, co muszą wycierpieć, jest cierpieniem świata, reprezentatywnym dla wielu, którzy to tylko przeczuwają, ale w głębi do tego nie dopuszczają, wtedy zobaczą w swojej depresji sens i zadanie. Cierpią na tę depresję, ponieważ często są bardziej wrażliwi na problemy swoich czasów niż wielu innych współczesnych im ludzi. Ich wrażliwość jest wyróżnieniem, a nie klątwą. Może stać się błogosławieństwem dla świata. Ludzie cierpiący na depresję wielokrotnie wyprzedzają swoje czasy. Boleśnie czują, czego ich czasom potrzeba. Dlatego też wielu nam współczesnych ludzi pogrążonych w depresji może nazwać to, co dobrze zrobi naszym czasom.
To wewnętrzne powiązanie choroby z otaczającym światem ludzie cierpiący na depresję mogą sobie uświadomić również wtedy, gdy próbują przezwyciężyć swoją depresję. W próbie pokonania choroby w pewnym sensie działają na rzecz otaczającego świata. Wielu z nich opowiada mi, że nie mogą niczego zrobić dla świata. Nie wiedzą, jaki ślad mogliby pozostawić na tym świecie. Są wystarczająco zajęci sobą. Zawsze im odpowiadam: „Nie musisz wyryć w tym świecie śladu radości. Ale jeśli pojednasz się ze swoją depresją i Świadomie ją przecierpisz, wtedy będzie od ciebie wychodzić nadzieja dla świata. W miejscu, w którym stoisz, będziesz oczyszczać zmętnienie ludzkich myśli, aby również oni mogli znowu spojrzeć na ten świat z nadzieją. W swoim procesie leczenia przezwyciężasz chorobę naszych czasów i wnosisz nadzieję w beznadziejność świata. Ze swoją depresją me jesteś poza społeczeństwem, lecz pośrodku niego. Czujesz, że reprezentujesz za wszystkich ludzi coś, co inni woleliby wyrugować”.
Myśli te nie uleczą depresji. Ale pośrodku choroby dają nadzieję i zaufanie. Cierpiący na depresję czują, że ich życie, a także ich choroba mają jakiś sens, że oni są ważni dla tego świata i wcale nie są bezwartościowi i nieprzydatni, jak określa siebie wielu z nich. Ludzie, którzy pojednali się ze swoją depresją, roztaczają często aurę tajemniczości i głębi. Dają swojemu otoczeniu odczuć, że świat jest czymś więcej niż tylko tym, co na zewnątrz, że życie człowieka jest przepastną tajemnicą, której nikt nie jest w stanie zbadać dla siebie samego.
Formułując te myśli na psychologicznej płaszczyźnie, można by powiedzieć: Ludzie w depresji cierpią na coś, co dotyczy naszych czasów. Daniel Heli uważa, że depresja jest często wołaniem duszy o pomoc w obliczu zbyt wygórowanych wymagań odnośnie mobilności człowieka. Dlatego też wzrost zachorowań na depresję jest pytaniem skierowanym w stronę społeczeństwa, jakie struktury ono oferuje i czy tym samym nie wymaga zbyt wiele od ludzi, wywołując u nich choroby, a także czy opracowuje struktury, które pomagają ludziom żyć w sposób odpowiadający ich istocie.
Depresja to również krzyk protestu w obliczu postawy „wszystko da się zrobić”. W Stanach Zjednoczonych ta metoda pozytywnego myślenia jest szeroko rozpowszechniona. Technika ta ma z pewnością swoje dobre strony. Ale jeśli sugeruje, że każdy problem można rozwiązać, jeśli tylko będziemy pozytywnie myśleć, wtedy coraz więcej ludzi, którym to nie pomaga, będzie reagowało depresją. Ich choroba jest krzykiem protestu, na który musimy reagować. Również tam, gdzie nasze społeczeństwo nadmiernie koncentruje się na dobrym samopoczuciu, podnosząc sprawność i zdrowie do rangi swego rodzaju dobra religijnego, wzrost depresji można zrozumieć jako protest przeciwko temu jednostronnemu skupianiu się na fizycznej i psychicznej formie. Czasem depresja jest również zdrową reakcją w obliczu nieodpowiedniego skupienia się na sukcesach. Depresja zaprasza tych, którzy cierpią z powodu dzisiejszych czasów i ich ukształtowania, do tego, by uwolnić się od władzy chorobotwórczych postaw w naszym społeczeństwie. Jest dla całego społeczeństwa wyzwaniem, by przemyśleć swoje miary i sprawdzić, co wpędza ludzi w chorobę.
Depresja stawia przed ludźmi jeszcze jedno wyzwanie: Wskazuje ona psychologiczne i medyczne drogi, które nauka dzisiaj już zna. Ale zwraca uwagę również na drogę duchową. Ostatecznie depresja – niezależnie od tego, czy jest „ciemną nocą” wiary, depresyjnym epizodem czy też powracającą ciężką depresją – prowadzi zawsze do podstawowych pytań życia: Z czego chcę czerpać w moim życiu? Jakie są miary mojego życia? Jak interpretuję moje życie? Jaki jest cel mojego życia? Można by powiedzieć, że depresja stawia nas przed trzema pytaniami, które gnoza sformułowała jako centralne pytania ludzkiej egzystencji: Kim jesteśmy? Skąd pochodzimy? Dokąd zdążamy?
Depresja jest zaproszeniem, bym pożegnał się ze wszystkimi miarami, które są sprzeczne z moją istotą, bym oderwał się od wszystkich złudzeń, w oparciu o które buduję imponujący obraz własnej osoby. Jest też dla mnie wyzwaniem, bym się uwolnił od obarczania winą i skupiania się na negatywnych interpretacjach, abym stawał się coraz bardziej tym, kim jestem w swojej naturze, coraz bardziej zbliżał się do tego jedynego w swoim rodzaju i pierwotnego obrazu, jaki Bóg uczynił dla mojej osoby.
http://www.deon.pl/religia/duchowosc-i-wiara/lyk-teologii/art,75,w-drodze-przez-ciemna-noc-duszy,strona,2.html
********

Zgubione dusze

William O’Malley

(fot. sxc.hu)

Dusza, która “chybia celu”, mija się z sensem własnego człowieczeństwa, nie dostrzegając różnicy pomiędzy sztuką przeżycia i życiem. Jeśli nie pytamy, po co żyjemy, zaradność życiowa staje się absurdalną sztuką dla sztuki.

Niegdyś sformułowanie “zgubić swoją duszę” kojarzyło się z pogrążeniem się po śmierci w otchłaniach piekieł, w których sadystyczne demony zadają nieopisane męki cudzołożnikom, mordercom, krzywoprzysięzcom i książętom Kościoła, nieoszczędzonym przez Dantego w jego Boskiej Komedii. Nawet po złagodzeniu doktryny o potępieniu, dokonanym w duchu Soboru Watykańskiego II, wydaje się, że tego rodzaju obrazy wciąż są silnie zakorzenione w naszej kulturze. Niekiedy jednak wydają się nam one tak egzotyczne i bezsensowne, że – zwłaszcza jeśli jesteśmy wykształceni i kulturalni – mamy ochotę powiedzieć: “do diabła z takim piekłem”. Postępujemy przy tym podobnie jak starożytni Grecy, którzy w złotym okresie rozwoju swej kultury traktowali rodzinę Zeusa z pewnym przymrużeniem oka. Ateiści i agnostycy dysponują argumentem, z którym zmierzyć się muszą nawet ludzie wierzący: moralność nie ma nic wspólnego z religią i religijnością. Religia to nasz stosunek do Boga czy bóstwa, o ile coś podobnego istnieje. Bez wątpienia jednak wyrządzanie moralnego zła jest możliwe nawet wówczas, gdy nie ma Boga. Moralność to sieć relacji, które wiążą nas z innymi mieszkańcami tej planety oraz z nią samą. Osoba przestrzegająca zasad moralnych to człowiek “przyzwoity”, ktoś, kto okazuje się bardziej odpowiedzialny od skał, kwiatów czy węży. Złotą regułę etyczną — głoszącą, że należy traktować innych tak, jak traktujemy siebie – znaleźć można nieomal dosłownie we wszystkich systemach i koncepcjach filozoficznych. Moralność nie jest kwestią religii, lecz przetrwania człowieka na ziemi.
W ciągu wieków zmianie uległa nie istota człowieczeństwa, lecz sposób, w jaki pojmują ją dziś głosiciele i nauczyciele idei narzucanych szerokim kręgom społecznym. Idee przedostają się z zacisznych gabinetów współczesnych mistrzów do szkół i uniwersytetów, a stamtąd do mediów i kolorowych magazynów oraz do wypowiedzi popularnych komentatorów życia publicznego. Większość z nas z wdzięcznością przyjmuje ów dar, zdejmujący z naszych barków ciężar samodzielnego myślenia; zbyt wiele by nas ono kosztowało, jeśli nawet zdołalibyśmy wyrobić sobie jakieś własne zdanie. Moralność sprowadza się dziś do tego, co dr Alfred Kinsey nazwał “konwencjami” czy “restrykcjami społecznymi”. Według tej koncepcji nie kopulujemy na trawniku przed domem jak nasze czworonogi wyłącznie dlatego, że obawiamy się, co pomyśleliby sobie o nas sąsiedzi. Wszelkie obyczaje, prawa i zasady są zatem względne, czysto zewnętrzne i arbitralne. Seks to czynność czysto biologiczna; gdy sobie to uświadomimy, pozbędziemy się poczucia winy. Z podobną swobodą potraktować można takie tematy, jak plagiat, seks w Gabinecie Owalnym, pornografia internetowa czy posyłanie osób uznanych za rasowo niższe do komór gazowych. Wedle doktora Kinseya im częściej ostentacyjnie naruszamy przyjęte dotąd zasady, tym mniej czujemy się winni.
W społeczeństwie wyzwolonym, w którym wszystkie opinie muszą być uznawane za równie słuszne, nieuchronnie pojawia się tępa obojętność na treść czyichkolwiek wierzeń i przekonań. Wszystkie przekonania podlegają tej samej zasadzie tolerancji. Wobec takiej otwartości poglądów osobiste opinie nie wymagają już żadnych dalszych uzasadnień. Postawa ta, nader rozpowszechniona, wydaje się nie brać pod uwagę faktu, że najbardziej otwarci jesteśmy wówczas, gdy mamy pusto w głowie. Jak mówi Henry Higgins w musicalu My Fair Lady: “Francuzi nigdy nie przejmują się tym, co robią, jeśli tylko poprawnie to wymawiają”.
Nieco mniej komfortową wizję ludzkiego zachowania sugeruje greckie słowo hamartia, oznaczające grzech. Wywodzi się ono z łucznictwa i pierwotnie oznacza “chybienie celu”.
Dusza, która “chybia celu”, mija się z sensem własnego człowieczeństwa, nie dostrzegając różnicy pomiędzy sztuką przeżycia i życiem. Jeśli nie pytamy, po co żyjemy, zaradność życiowa staje się absurdalną sztuką dla sztuki.
W popularnym obecnie mniemaniu, które próbowaliśmy tu opisać, “życie wieczne” – utożsamiane ze szczęściem, spełnieniem i sukcesem — nieuchronnie sprowadza się do zdobycia jak największej ilości pieniędzy, rozgłosu, doznań seksualnych i władzy. Bardzo rzadko przychodzi komuś do głowy pytanie, dlaczego tak wiele osób, które zdobyły te upragnione atrybuty samopotwierdzenia, mija się z sensem życia. Elvis Presley, Marilyn Monroe, Janis Joplin, Jimi Hendrix, John Belushi, Jim Morrison, River Phoenix, Heath Ledger i wielu innych wspięło się na szczyty sławy i popularności jedynie po to, by potem przez lata znieczulać się narkotykami i używkami, nie mogąc znieść ani siebie, ani własnego życia. Skąd taka potrzeba anestezji? Czy ci ludzie odkryli sens i osiągnęli pełnię życia? Czy byli szczęśliwi? Kariery wielkich gwiazd zmuszają do refleksji. Okazuje się, że można stracić duszę, nie przestając odnosić sukcesów.
Znalazłszy się w bezbożnej pustce, Nietzsche jął twierdzić, że jeśli nie ma Boga, to Bogiem jesteśmy my. Odnajdujemy próżny i daremny sens w samopotwierdzeniu: potęga wszystko usprawiedliwia. Karol Marks zaoferował krótkie i fałszywe poczucie spełnienia tym, którzy zdecydują się walczyć o przyszły raj dla robotników, którego sami nigdy nie ujrzą. W latach dwudziestych XX wieku Kurtza z noweli Josepha Conrada pochłonęło Jądro ciemności; bohater opowiadania Franza Kafki, Gregor Samsa, budzi się pewnego dnia i odkrywa, że jest wielkim, tłustym robakiem. Podczas drugiej wojny światowej i po wojnie co wieczór spotykali się smutni, znużeni czekaniem klowni Samuela Becketta. Czekając na Godota, próbowali zabić czas, nim on ich zabije. Jean-Paul Sartre zareagował na pustkę Mdłościami. Bohaterowie Alberta Camusa strzelali do bezpłodnej nicości, znajdując pocieszenie w próżnej arogancji, wołającej “Nie ustąpię!”.
W powszedniejszej wersji tego samego dramatu Willy Loman w sztuce Arthura Millera Śmierć komiwojażera wraz ze swymi dwoma synami próbuje uzasadnić własne istnienie, goniąc za banalnym “amerykańskim snem”. Willy jest święcie przekonany, że “facet, który startuje w biznesie, musi mieć prezencję, tylko taki daleko zajedzie. Jak was będą lubić, to niczego wam nie zabraknie”6. Wystarczy wyglansować buty, uśmiechać się i pewnie ściskać dłonie klientów. W końcu, nękany halucynacjami, bez pracy, Willy za pożyczone pieniądze kupuje polisę ubezpieczeniową i odbiera sobie życie, by jego żona mogła spłacić kredyt zaciągnięty na kupno domu, w którym nikt nie będzie mieszkał. Synowie Willy’ego, Biff i Happy, także bez zastrzeżeń wierzą w amerykański sen. Biff jednak nie radzi sobie z wyzwaniami; po ukończeniu szkoły średniej błąka się to tu, to tam, ima się różnych zajęć, nie stroniąc też od drobnych kradzieży. Próbuje na ranczu pracy, która bardzo mu się podoba; nie potrafi jednak być szczęśliwy, gdyż nie da się w niej dużo zarobić. Happy ma dobrze płatną pracę, lecz idzie do łóżka z narzeczoną swego przyjaciela na tydzień przed ich ślubem. Usprawiedliwia się twierdzeniem, iż wszyscy wokół są tak fałszywi, że ich fałsz burzy jego ideały.
Poznałem kiedyś człowieka, który przyszedł do mnie, skarżąc się, że jest głęboko nieszczęśliwy. Nienawidził pracy, którą wykonywał; jego gniew był zaraźliwy, niszczył jego relacje z żoną i dziećmi. Gdy zapytałem, czy kiedykolwiek był szczęśliwy w pracy, odpowiedział natychmiast: “Oczywiście — na poprzednim stanowisku, z którego mnie awansowano. W poniedziałek nie mogłem się doczekać, kiedy pójdę do pracy”. Zapytałem, ile teraz zarabia; okazało się, że dziewięćdziesiąt tysięcy dolarów. Spytałem jeszcze, ile zarabiał na poprzednim stanowisku. Powiedział, że siedemdziesiąt pięć tysięcy. Zapytałem go, czy mógłby wrócić do dawnej pracy. Spojrzał na mnie zdziwiony. Po namyśle powiedział: “Proponuje ksiądz, bym zrezygnował z piętnastu tysięcy dolarów”. Czy te piętnaście tysięcy go uszczęśliwiało? Czy warto było dla nich narażać małżeństwo? Rozmawialiśmy dwukrotnie przez godzinę. Nie był w stanie zrezygnować z piętnastu tysięcy. “Spochmurniał na te słowa i odszedł zasmucony, miał bowiem wiele posiadłości” (Mk 10, 22).
Członkowie pewnego plemienia afrykańskiego chwytają małpy, które potem zjadają. Drążą w tykwie otwór na tyle duży, że małpa może włożyć do niego rękę, i umieszczają w nim smakowitą przynętę, której zwierzę nie może się oprzeć. Gdy jednak małpa wkłada rękę do środka i chwyta przynętę, okazuje się, że nie może wyciągnąć ręki z przynętą z otworu. Nie chcąc puścić zdobyczy, umiera z głodu. Wielu uczonych sądzi, że małpy są naszymi kuzynami. Rodzinne podobieństwo jest w tym przypadku dość uderzające, zwłaszcza jeśli ludzie rezygnują właśnie z tego, co odróżnia nas od małp, to jest ze zdolności do rezygnacji z zaspokojenia pragnień dla ratowania życia.

 

 

 

Zdumienie i zachwyt rzadko nam dziś towarzyszą. Natomiast w dzieciństwie – motylek, tęcza, łagodny dotyk mamy, pierwsza łza – wszystko czego doświadczaliśmy zdumiewało i zachwycało. Jest to tzw. efekt “wow”, którego znaczenie w naszym życiu podkreśla o.William O`Malley. 

http://www.deon.pl/religia/duchowosc-i-wiara/zycie-i-wiara/art,1144,zgubione-dusze.html

*******

Rok Jana Pawła II i deficyt miłosierdzia

Grzegorz Dobroczyński SJ

Grzegorz Dobroczyński SJ

(fot. Datmater / flickr.com / CC BY-NC-ND 2.0)

Uchwałą Sejmu RP   rok 2015 jest Rokiem Jana Pawła II. Izba – jak głosi uchwała z grudnia ub.r. – uczyniła to “w poczuciu moralnego obowiązku i głębokiego szacunku wobec postaci, która wywarła tak znaczący wpływ na losy nie tylko naszego narodu, ale i całego współczesnego świata”.  Deklarowano pragnienie aby motywem przewodnim wszelkich inicjatyw były słowa Jana Pawła II wypowiedziane na Jasnej Górze: “Czuwam – to znaczy także: czuję się odpowiedzialny za to wielkie, wspólne dziedzictwo, któremu na imię Polska. To imię nas wszystkich określa. To imię nas wszystkich zobowiązuje”. Jak więc przebiega ten Rok i jak deklaracje ustawodawców wpływają na codzienność?
Po minionej 10 rocznicy śmierci świętego Papieża, jutro, 18 maja,  przypada 95-lecie jego urodzin. Szczęśliwym pomysłem z okazji tych rocznic było niedawno (6 maja) w Toruniu  autorskie spotkanie i prezentacja książki “Nie stracić wiary w Watykanie”, której treścią jest wywiad – rzeka Cezarego Gawrysia ze Stefanem Frankiewiczem. W latach 1979-1989 był on redaktorem polskiej edycji “L’Osservatore Romano” a w latach 1995-2001 ambasadorem  RP przy Stolicy Apostolskiej. Budzący kontrowersję tytuł zapożyczono od …samego  Jana Pawła II, który żartobliwie pytał Frankiewicza: “Panie Stefanie, czy w tym Watykanie to pan jeszcze wiary nie stracił?”. W toruńskiej rozmowie z przyjaciółmi z młodości (S. Frankiewicz studiował w Toruniu i tu przez lata był aktywny w Klubie Inteligencji Katolickiej), Ambasador podzielił się odczuciem, w czym przejawia się deficyt w przyjęciu przesłania Jana Pawła II w dzisiejszej Polsce. Jego zdaniem największym brakiem jest niewrażliwość na miłosierdzie, cechująca życie polityczne, ekonomiczne i kulturalne. Dodajmy z bieżącej obserwacji: im bliżej każdorazowych wyborów tym mniej miłosierdzia w życiu publicznym. Warto więc przytoczyć słowa Świętego z Łagiewnik w 2002 r., gdzie kreślił on obszary do zapełnienia wyobraźnią miłosierdzia: “Tam, gdzie panuje nienawiść, chęć odwetu, gdzie wojna przynosi ból i śmierć niewinnych, potrzeba łaski miłosierdzia, która koi ludzkie umysły i serca i rodzi pokój. Gdzie brak szacunku dla życia i godności człowieka, potrzeba miłosiernej miłości Boga, w której świetle odsłania się niewypowiedziana wartość każdego ludzkiego istnienia. Potrzeba miłosierdzia, aby wszelka niesprawiedliwość na świecie znalazła kres w blasku prawdy. Trzeba tę iskrę Bożej łaski rozniecać. Trzeba przekazywać światu ogień miłosierdzia. W miłosierdziu Boga świat znajdzie pokój, a człowiek szczęście! To zadanie powierzam wam, drodzy bracia i siostry, Kościołowi w Krakowie i w Polsce oraz wszystkim czcicielom Bożego miłosierdzia, którzy tutaj przybywać będą z Polski i z całego świata. Bądźcie świadkami miłosierdzia! Już w 1980 r., encykliką Dives in misericordia, Jan Paweł II napisał: “Kościół żyje swoim autentycznym życiem, kiedy wyznaje i głosi miłosierdzie – najwspanialszy przymiot Stwórcy i Odkupiciela – i kiedy ludzi przybliża do Zbawicielowych zdrojów miłosierdzia, których jest depozytariuszem i szafarzem. Ogromne znaczenie ma w tej dziedzinie stałe rozważanie słowa Bożego, a nade wszystko świadome i dojrzałe uczestnictwo w Eucharystii oraz w sakramencie pokuty i pojednania” (n. 13).
Przesłanie miłosierdzia jest także głównym nurtem pontyfikatu Franciszka (jego motto biskupie brzmi: Miserando atque eligendo). Tu najwyraźniej widać, jak Franciszek jest kontynuatorem linii pontyfikatu poprzednika. Dlatego też ogłosił bullą “Oblicze Miłosierdzia” Nadzwyczajny Rok Miłosierdzia. Tym bardziej więc, zbliżając się ku przyszłorocznym Światowym Dniom Młodzieży wypada czerpać  z  inspiracji Jana Pawła II i jego następcy.

http://www.deon.pl/religia/kosciol-i-swiat/komentarze/art,1994,rok-jana-pawla-ii-i-deficyt-milosierdzia.html

******

Wrrr! Opanuj się!

Anna Kaik

(fot. shutterstock.com)

Drażliwość i agresywność – ta “wybuchowa” mieszanka często utrudnia nam tworzenie bliskich, serdecznych relacji. Jak sobie radzić z własną zapalczywością?

 

Czasami wystarczy drobiazg, wymuszenie na nas pierwszeństwa na drodze czy jakaś złośliwa uwaga rzucona na odchodnym, żeby poczuć, jak krew uderza nam do głowy i wszystko zaczyna się w nas “gotować”. Stąd już o krok do awantury, w swojej wielkości – dla postronnego obserwatora –  najczęściej nieadekwatnej w stosunku do pierwotnego bodźca.
Skłonność do wybuchowości niektórzy psychologowie łączą z typem osobowości. Podział na melancholika, sangwinika, flegmatyka i choleryka znano już w starożytności. Do dziś uważa się, że charakter sangwiniczno – choleryczny jest dużo bardziej zapalczywy niż melancholijno – flegmatyczny.
Typ osobowości może być jeszcze wzmocniony przez wychowanie. Jeśli któryś z rodziców reagował gniewnie w sytuacjach napięcia, dziecko przez obserwację nauczy się postępować w identyczny sposób.

Problem wielkich i maluczkich

Z tym problemem muszą się borykać nie tylko przeciętni zjadacze chleba. Wielu świętych zmagało się nieraz przez całe życie z nadmierną impulsywnością. Za takiego uchodził św. Piotr czy św. Hieronim. O św. Franciszku Salezym portal Brewiarz pisze: “Wśród jego cnót na pierwszy plan wybijała się niezwykła łagodność. Był z natury popędliwy i skory do wybuchów, jednakże długoletnią pracą nad sobą potrafił zdobyć się na tyle słodyczy i dobroci, że przyrównywano go do samego Chrystusa.”
Oprócz tego, że gniew figuruje na liście grzechów głównych, osobie wybuchowej ta cecha przysparza głównie cierpienia. Najczęściej utrudnia tworzenie ciepłych relacji, gdyż w zapalczywości często mówi się słowa wyjątkowo raniące. Mają zranić tak, żeby oddać siłę złości, jaką czujemy w sobie. Po “dojściu do siebie” zazwyczaj żałuje się większości wypowiedzianych uwag i krzyku, zwłaszcza, gdy uświadomi się sobie fakt, że raz wypowiedziane słowa pozostają w niektórych uszach – i sercach – na zawsze.

Refleksja i krok w tył

Okiełznanie swojej porywczości to niełatwe zadanie, wymagające nakładów cierpliwości i czasu. Jak próbować poradzić sobie z tym problemem? Mówi Anna Pyla – Mazur, psycholog: – Warto jest zacząć od obserwacji samego siebie, np. kiedy i w jakich sytuacjach pojawia się napięcie, kto jest obecny w trakcie wybuchów itp. Obserwacja taka umożliwia zrozumienie źródła reakcji, czyli nazwanie niezaspokojonych potrzeb, które prowadzą do wybuchu złości.
Kiedy jednak jesteśmy już w sytuacji, gdy emocje sięgają zenitu, warto zastosować technikę tzw. kroku w tył. Można przeprosić i wyjść na moment do innego pokoju czy na krótki spacer. Dystans fizyczny ułatwia złapanie dystansu emocjonalnego. Można wówczas się wyciszyć i spokojnie zastanowić: “o co mi właściwie chodzi? “, “jakie potrzeby kryją się pod moimi emocjami?”. Z uporządkowanymi myślami łatwiej będzie powrócić do konstruktywnej rozmowy. Mówiąc wprost o swoich potrzebach zwiększa się też szanse na realne ich zaspokojenie.

Żeby znaleźć motywację

Żeby zmienić swoje zachowanie, trzeba tego jeszcze chcieć wystarczająco mocno, żeby nie poddać się po kilku kolejnych wybuchach. Umiejętność konstruktywnej, spokojnej wymiany zdań to bowiem nie tylko wielka sztuka, której uczymy się całe życie, ale również spory wysiłek. I tu na pierwszy plan wysuwa się nasza, często niedoceniana motywacja. Tłumaczy A. Pyla – Mazur: – Pamiętajmy, że zmiana naszego sposobu reagowania ma służyć nie tylko poprawie jakości naszego życia, ale i naszym bliskim. Dobrym przykładem jest sytuacja, kiedy krzyczy się na własne dziecko. Podejmując próby kontroli własnych emocji uczymy tego samego naszych podopiecznych, umożliwiając im tym samym lepszy start w przyszłość. Myślę, że dla wielu może to być ogromna motywacja do pracy nad sobą.
Każdy powinien znaleźć własną motywację, najlepiej w sferach, których niszcząco dotyka nasza zapalczywość. Najczęściej są to właśnie relacje, nie tylko z bliskimi, ale i osobami ze środowiska pracy czy nawet sklepowej obsługi lub kierowców na drodze. “Nieleczona” gwałtowność ma tendencje wzrostowe i może zacząć powoli zagarniać wszystkie sfery naszego życia. Jedno z podań starożytnych opowiada historię mnicha, który nie potrafił żyć w zgodzie ze współbraćmi z klasztoru. Postanowił więc przenieść się do pustelni, żeby w ten sposób przestać grzeszyć wybuchowością. Pewnego dnia poszedł po wodę do studni. Gdy nalewał wodę do dzbana, ten się przewrócił. Mnich podniósł go, ale przy kolejnej porcji wody dzban znów się przechylił. Działo się tak kilkakrotnie – wreszcie mnicha ogarnęła wściekłość, rozbił dzban i zaczął złorzeczyć na niesprawiedliwość losu. Dzięki temu zdarzeniu zrozumiał, że ucieczka z klasztoru nie uchroni go przed wybuchowością. Walka z nią jest bowiem walką z samym sobą – jedyną pewną osobą na ziemi, przed którą nigdy nie uda nam się uciec.

http://www.deon.pl/inteligentne-zycie/poradnia/art,387,wrrr-opanuj-sie.html
********

Rozłamy i jedność

16 maja 2015, autor: Krzysztof Osuch SJZnalezione obrazy dla zapytania bobolaŚw. Andrzej Bobola – męczennik, Patron Polski, Apostoł Jedności

Prawdą jest, że Jezusowi najbardziej zależy na budowaniu jedności między ludźmi. Dał temu wyraz w Wieczerniku:

W czasie ostatniej wieczerzy Jezus podniósłszy oczy ku niebu, modlił się tymi słowami: Ojcze Święty, zachowaj ich w Twoim imieniu, które Mi dałeś, aby tak jak My stanowili jedno (J 17, 11). Ojcze Święty, nie tylko za nimi proszę, ale i za tymi, którzy dzięki ich słowu będą wierzyć we Mnie; aby wszyscy stanowili jedno, jak Ty, Ojcze, we Mnie, a Ja w Tobie, aby i oni stanowili w Nas jedno, aby świat uwierzył, żeś Ty Mnie posłał (J 17, 20-21).

Cała misja Zbawiciela była i wciąż jest na to nastawiona, żeby nas wszystkich pojednać – z samymi sobą (w sobie), z naszymi bliźnimi, a także z Boskimi Osobami. Bóg Ojciec wyznaczył swemu Wcielonemu Synowi „strategiczny” cel: by wszystkich zgromadzić w Jedno! Jezus ze swej strony czyni wszystko, by zjednoczyć nas w jedną rodzinę dzieci Bożych, które naprawdę wzajemnie się miłują i bardzo cenią. Jezus dał się zawiesić na krzyżu (na drzewie hańby), byle tylko przekonać nas ludzi o tym, że Miłość Boga do nas jest odwieczna, nieskończona i nieodwołalna. I że jest ona przyczyną i źródłem wszelkiego pojednania i pokoju; pokoju, który rozlewa się jak wielka rzeka.

Przyznajmy, że (na tym tle) szokująco brzmią inne słowa Pana Jezusa: Przyszedłem dać ziemi nie pokój, lecz rozłam (por. Łk 12,49-53). Jest pewne, że Jezus nie uprawia słownej gry. To, o czym mówi, jest na pewno prawdziwe. Naszym zadaniem jest dotrzeć do sensu zdań, które mówią i o jedności, i o rozłamie Z góry przygotujmy się na to, że gdy naprawdę słuchamy Jezusa i staramy się Go zrozumieć, to dość często doświadczamy, jak On zbija nas z tropu. Nierzadko – w niektórych Jego wypowiedziach niemal „co zdanie” – okazuje się, że naprawdę myśli Boga, obecne w słowach Jezusa, nie są naszymi myślami (por. Iz 55,8).

Po tych wstępnych uwagach – pytajmy, jak to jest, że Bóg wchodzący w nasz świat – jakoWcielony Boży Syn – wydaje nam nieustanną wojnę. A Błażej Pascal nawet dopowie, że bylibyśmy bardzo biedni, gdyby Bóg nie wydał nam tej wojny. Jest to wojna bardzo poważna, ale też wspaniała, gdyż jest ona wojną miłosną. Wojną, w której Boska Miłość do nas zdecydowana jest walczyć i zwyciężyć.

Bóg przychodzący w Jezusie mówi nam, że On – Trójjedyny – jest Miłością i że nie ma w Nim żadnej niechęci, żadnej nienawiści, ani jakiejkolwiek złości. On uświadamia nam też, że nasza człowiecza natura cała utkana jest z miłości Stwórcy i jako taka jest powołana do miłowania. Jedynie do miłowania! Stwórca nie godzi się też na to, żeby w Jego umiłowanym stworzeniu panowały zaborcze żądze i jakakolwiek złość! Bóg ubolewa, że wdarły się w nasze serca demoniczne żywioły. W imię swej wspaniałej odwiecznej Miłości wydaje demonom i temu, co jest w nas demoniczne (dzielące), swoistą wojnę! Bóg wchodzi z nami w spór. Tłumaczy nam cierpliwie, że nigdy i pod jakimkolwiek pozorem nie wolno nam przystać na to, co nie jest Miłością! Nic bowiem, co nie jest z Miłości, nie może wejść do Nieba i w zjednoczenie z Bogiem.

Wiemy o tym wszystkim od Jezusa – Syna Bożego. To On stopniowo zmienia naszą mentalność. On oświeca nas i uświadamia nam, że całe nasze życie winno być nieustanną walką duchową. Czyż nie do bojowania podobny byt człowieka? (Hi 7, 1). Dojrzały chrześcijan wie, że nie zazna spokoju, dopóki w nim samym i wokół niego nie zapanuje Boskie Prawo Miłowania!

 1-o: A zatem dojrzały chrześcijanin godzi się najpierw na całożyciową wojnę w sobie samym. – Taka zachodzi konieczność, ponieważ jesteśmy w sobie podzieleni.  Niestety, z naszego serca wychodzą nie tylko dobroć i życzliwość, ale także dość liczne złe dążenia (do zła). Św. Marek Ewangelista opisuje destrukcyjne dążenia w nas aż dwunastoma słowami; nazywa je „złymi myślami ”, które pochodzą z wnętrza, z serca ludzkiego (por. Mk 7, 21 n).

– Dajmy się zatem pouczyć Jezusowi i jasno wiedzmy, że to w nas samych jest rozłam; zaś wszelkie inne rozłamy są pochodnymi tego bodaj najważniejszego rozłamu w nas samych. Z jednej strony linii frontu staje nasz egocentryzm i wszelkie odmiany żądz oraz wadliwych postaw…, a z drugiej strony staje agape, czyli ta Miłość, która jest w Bogu. Ta, którą sam Duch Święty rozlewa w naszych sercach!

W tę walkę duchową wpisują się (powinny) pozytywnie i twórczo wszystkie nasze medytacje, modlitwy, rachunki sumienia, spowiedzi, nawrócenia, akty strzeliste itd. Raz tę walkę wygrywamy razem z Chrystusem i w Jego Duchu, a kiedy indziej wygrywa w nas szatan i dążenia starego człowieka w nas.

2-o: Kto poznaje Jezusa i idzie za Nim naprawdę, ten godzi się na dość częste konflikty także ze swoim otoczeniem. Mam być przygotowany na to,że jeśli ja żyję Jezusowym Prawem Miłości, a inni żyją wg swoich pożądań i po światowemu, to na pewno wcześniej czy później dojdzie do starcia! Ujawni się ostry konflikt.

Trzeba być jednak bardzo ostrożnym w rozeznawaniu i mówieniu: oto ja wiodę spór i wojnę z moim otoczeniem, ponieważ ja miłuję miłością, która z Góry zstępuje, a oni – nie! Łatwo jest tutaj o pomyłkę! Bodaj najczęściej tak bywa, że różne walki między sobą toczymy jako ludzie starzy, cieleśni i, mniej lub bardziej, poddani mocy Złego!

Kiedy w rodzinie lub wspólnocie pojawia się konflikt, to trzeba sobie zadać pytanie: co i kogo ja reprezentuję w tym konflikcie, w tej walce? Jednak sam fakt walki nie powinien nas dziwić. Jezus najwyraźniej przewiduje spory, rozłamy i walkę! Ważne jest to jedynie, czy w tej walce duchowej jestem po stronie Jezusa i czy toczę naprawdę miłosną walkę czy raczej nienawistną? Czy walczę z miłością i o miłość? Czy przeciwnie?

Kiedy czytamy Ewangelię i ją rozważamy, a także wglądamy rzetelnie w siebie, to na pewno rozeznamy, jaki charakter mają przeżywane przez nas rozłamy. Mogą to być rozłamy „jedynie” między dwoma cielesnymi osobami, które – gdzieś głębiej patrząc – dają się manipulować demonom, którym miłość, szacunek i życzliwość są obce najzupełniej! Możemy mieć do czynienia także z typowo ewangelicznym rozłamem, który wynika z opowiedzenia się jednej osoby za Miłością Bożą, a drugiej – przeciw niej!

Sądzę, że w zakonnych wspólnotach jest tak najczęściej, że wszyscy opowiadamy się za Jezusem i za Prawem Boskiej Miłości, ale gnębią nas różne demony, które manipulują naszą ludzką złożonością i naszym brakiem rzetelnego i uczciwego wglądu w siebie. To diabeł z upodobaniem stosuje taktykę: Dziel i rządź… Dość łatwo przychodzi mu dzielić nas i w jakimś stopniu rządzić nami, gdyż każdy z nas już sam w sobie jest podzielony, niespójny. Tacy pozostajemy – po grzechu pierworodnym – właściwie przez całe nasze życie. A tę sytuację wewnętrznego podziału w nas komplikują jeszcze bardziej doświadczone przez nas różne zranienia, wielkie głody miłości, a także poczucie nędzy i małej wartości, lęki przed zlekceważeniem i odrzuceniem.

Jeśli nie chcemy się pogubić w gąszczu naszych dążeń, zranień i lęków, to winniśmy mocno uchwycić się Jezusa i trzymać się Go oburącz! Codziennie napełniajmy się Jego miłością! Toczmy też bardzo świadomie zadane nam i nieuchronne walki duchowe! Niech będą to jednak zawsze miłosne walki! Czyli walki o Miłość. Walki toczone w Duchu Jezusa i mocą Jego Świętego Ducha. Niech będą to walki w duchu Jezusowego kazania na Górze; a to znaczy m. in. w duchu miłowania wszystkich, nawet nieprzyjaciół i zdeklarowanych wrogów.

Pozyskujmy wszystkich – wraz Jezusem i Jego Mocą – dla Miłości! Zawsze zaczynajmy od przezwyciężenia rozłamu w własnym sercu. A potem wchodźmy w rozłamy zewnętrzne i wychodźmy z nich zwycięsko, tzn. poddając wszystko w sobie i w innych Boskiej Miłości, która ceni, chroni, buduje, jednoczy, dowartościowuje – drugą osobę, bliźniego!

 ● Jeszcze taka przestroga – zachęta (wyczytana na okładce pewnej książki):

„Dopiero kiedy miłość umiera, odkrywamy, że te wszystkie sprawy, które ją niszczyły, były bez porównania mniej ważne, niż ona sama. Że nie ma takiej różnicy charakteru, poglądów, zachowań, która usprawiedliwiałaby wystawienie miłości na niebezpieczeństwo.

Niewiele jest rzeczy tak ważnych, a zarazem tak kruchych, jak ludzka miłość. Tylko naiwni mogą sądzić, że miłość jest z cementu i wystarczy raz ją zdobyć, a będzie trwała wiecznie. Wprost przeciwnie: miłość jest tak delikatna jak chińska porcelana. Potrzebuje, żeby ją pielęgnować i rozpieszczać. Najmniejsza rysa, pęknięcie, z czasem boleśnie się powiększa…

Kiedy tracimy miłość, w rzeczywistości tracimy o wiele więcej. Jeśli miłość zdolna jest rozświetlić nasze życie, to co może się zdarzyć, kiedy zgaśnie? Z pewnością nasze życie stanie się ciemne, ponure. Dbajcie o nią dobrze, przyjaciele, którzy macie szczęście ją posiadać… ” [1].

 Częstochowa, sobota, 16 maja 2014-2015 AMDG    o. Krzysztof Osuch SJ

Znalezione obrazy dla zapytania bobolaProcesja z relikwiami św. Andrzeja Boboli w Warszawie

 


[1] Jose Luis Martin Descalzo, Dlaczego warto żyć?, espe. Kraków 2000

http://osuch.sj.deon.pl/2015/05/16/rozlamy-i-jednosc/

******

Biskupi o polityce

Opublikowano 17 maja 2015, autor: Andrzej Cichoń

Nie różnimy się zbytnio od ludzi sprzed 2 tysięcy lat. Nie jesteśmy mądrzejsi po wiekach chrześcijaństwa. Nasza wiara nie jest bogatsza, głębsza, owocniejsza niż pierwszych chrześcijan.

W początkach Kościoła, gdy już się zdarzyły i były zupełnie świeże w umysłach, sercach i duszach Apostołów najważniejsze wydarzenia naszego odkupienia: śmierć i zmartwychwstanie Chrystusa, oni pytają o politykę:

”Panie, czy w tym czasie przywrócisz królestwo Izraela?”

Jerozolima

Dziś u nas często dzieje się to samo. Wszyscy, a przynajmniej wielu z nas, jest rozgorączkowanych: bo wybory, bo jeden kandydat bardziej wierzący, a drugi mniej (jakby się to dało zmierzyć). Katolickie (bardziej lub mniej) czasopisma prawie panikują, bo co się stanie strasznego po wyborach, jak wygra ten drugi? Lub już roztaczają wizje „królestwa” mlekiem i miodem płynącego, gdy wygra ten nasz.

Również część biskupów czuje się w obowiązku: „Umiłowani Diecezjanie. W związku ze zbliżającą się drugą turą wyborów prezydenckich, z głęboką troską o dobro naszej Ojczyzny, gorąco przypominam (…)”.

Może warto się zatrzymać i wsłuchać się w słowa Jezusa, który swoim rozpolitykowanym Apostołom (i pierwszym biskupom) odpowiedział:

”Nie wasza to rzecz znać czas i chwile, które Ojciec ustalił swoją władzą, ale gdy Duch Święty zstąpi na was, otrzymacie Jego moc i będziecie moimi świadkami w Jerozolimie i w całej Judei, i w Samarii, i aż po krańce ziemi”

Przyjmijmy moc Ducha Świętego i bądźmy świadkami Jezusa tam, gdzie żyjemy, ale nie zamykajmy się w granicach własnej ojczyzny*.

 

Pozdrawiam

* Wolałbym apel biskupa o przyjęcie w Polsce, w imię Jezusa Chrystusa uchodźców z umęczonej Syrii.

******

Andrzej Cichoń

Jestem mężem i ojcem. Chrześcijaninem, katolikiem. Z urodzenia i wyboru Ślązakiem. Inżynierem, projektantem. Więcej blogowania na: http://andrzej-aci.blogspot.com/

http://andrzej-aci.blog.deon.pl/2015/05/17/biskupi-o-polityce/

O autorze: Judyta