Obchody pierwszej rocznicy śmierci Wojciecha Kilara
Radio Maryja
Pierwszą rocznicę śmierci wybitnego kompozytora Wojciecha Kilara obchodzono na Jasnej Górze. Z tej okazji w Kaplicy Matki Bożej odprawiono uroczystą mszę w intencji kompozytora.
fot. PAP
Witając zgromadzonych o. Sebastian Matecki przypomniał, że Kilar (1932-2013) często nazywał sam siebie “domownikiem Jasnej Góry i tego klasztoru”. “Jasnej Górze zawdzięczam właściwie wszystko. Zawdzięczam to, że życie moje potoczyło się tak, jak się potoczyło, (…) jako człowieka, a także jako kompozytora” – przypomniał w poniedziałek o. Matecki słowa Kilara wypowiedziane w sanktuarium w 2007 r.
Osiągnięcia oraz życiorys Kilara przybliżył w homilii biskup pomocniczy archidiecezji częstochowskiej Antoni Długosz. “Zakochany byłeś w dwóch kobietach, swojej żonie i Matce Bożej, i te dwa domy, katowicki i częstochowski, ciągle cię łączyły” – powiedział podczas kazania.
Bp Długosz wskazał, że kompozytor stworzył wiele dzieł światowego formatu, ale “w sposób szczególny” zwrócił się także “ku twórczości sakralnej”. Jej wyrazem stały się takie dzieła, jak “Bogurodzica” na chór mieszany i orkiestrę (1975), “Angelus” na sopran, chór mieszany i orkiestrę (1984), czy dzieło “Victoria” na chór mieszany i orkiestrę symfoniczną (1983), które powstało dla uczczenia drugiej wizyty Jana Pawła II w Polsce.
Z okazji pierwszej rocznicy przygotowano również projekcję filmu dokumentalnego “Wojciech Kilar. Credo”. Obraz w reżyserii Violetty Rotter-Kozery i Zdzisława Sowińskiego został zrealizowany w 2012 r.
Światowej sławy kompozytor Wojciech Kilar urodził się 17 lipca 1932 r. we Lwowie. Zmarł 29 grudnia 2013 r., został pochowany w Katowicach.
Karierę rozpoczął pod koniec lat 50. na festiwalu Warszawska Jesień. Od początku lat 60. współtworzył, wraz z Krzysztofem Pendereckim i Henrykiem Mikołajem Góreckim, polską szkołę awangardową. W 1974 r. skomponował swój słynny poemat symfoniczny “Krzesany”. Do najważniejszych utworów Kilara należą także m.in. “Kościelec 1909″ – poemat symfoniczny poświęcony Mieczysławowi Karłowiczowi; “Orawa” na kameralną orkiestrę smyczkową (1986) oraz “Missa pro pace” na sopran, alt, tenor, bas, chór mieszany i orkiestrę symfoniczną (1999-2000). Kilar to także ceniony kompozytor muzyki filmowej – współpracował z wieloma sławnymi reżyserami, m.in. z Francisem Fordem Coppolą, Jane Campion, Romanem Polańskim.
Kilar zmarł po ciężkiej chorobie nowotworowej. Miał 81 lat. We wrześniu tego roku jego odlane z brązu popiersie zostało odsłonięte w plenerowej miejskiej galerii w Katowicach.
Z prof. Lidią Kozubek, jedną z najwybitniejszych polskich pianistek, wieloletnim profesorem Akademii Muzycznej w Warszawie, rozmawia Adam Kruczek.Pani Profesor, śp. Wojciech Kilar to postać znana w Polsce i na świecie jako kompozytor znakomitych utworów muzyki poważnej i filmowej. Pani go poznała jeszcze w przededniu sławy.
– Po wojnie uczyliśmy się w tych samych szkołach muzycznych. Było to Państwowe Liceum Muzyczne, a potem Wyższa Szkoła Muzyczna w Katowicach. Wojtek uczył się w młodszej klasie, ale kontaktowaliśmy się dość często choćby z tego powodu, że studiowaliśmy w jednej klasie fortepianu u pani profesor Władysławy Markiewiczówny. A poza tym w tamtych czasach nie było takiego wielkiego podziału między klasami, wszyscy się znaliśmy i spotykaliśmy przy różnych okazjach koleżeńskich.
Jakim był kolegą w szkole i na studiach?
– Przede wszystkim Wojtek był bardzo lubiany. Odznaczał się nie tylko wysoką kulturą osobistą, zresztą pochodził z bardzo dobrej rodziny, jego mama była aktorką teatru katowickiego, a ojciec lekarzem, ale jeszcze czymś więcej, powiedziałabym, że miał w sobie coś z arystokratyzmu artystycznego czy duchowego. Był szlachetną osobą, którą chętnie wszędzie zapraszano jako miłego i interesującego rozmówcę i kolegę.
Czy w okresie studiów znane były kresowe korzenie Wojciecha Kilara, to, że musiał wraz z rodzicami opuścić ukochany Lwów?
– Tak, wiedzieliśmy, że jest lwowianinem i podziwialiśmy go za tę jego szlachetność, dobre wychowanie, takie polskie, a zarazem lwowskie. To pochodzenie ze Lwowa, jednego z głównych ośrodków kultury polskiej, było u niego widoczne. On jakby reprezentował tę wysoką polską kulturę. Myśmy go bardzo cenili i szanowali za to.
Jak wyglądało życie przyszłych muzyków na przełomie lat 40. i 50. ubiegłego wieku?
– Jako młodzi ludzie byliśmy wtedy niesłychanie zajęci. Ćwiczyliśmy na instrumencie przez wiele godzin dziennie. W szkole średniej mieliśmy normalne przedmioty, potem muzyczne, ciągle jakieś egzaminy. To bardzo nas absorbowało. Nie mieliśmy dużo czasu na dodatkowe zajęcia czy na zabawę. Czasami spotykaliśmy się w gronie bliskich osób, aby pograć w brydża. Naturalnie chodziliśmy wspólnie na koncerty do filharmonii, na przedstawienia teatralne. Studiowaliśmy z wielkim zaangażowaniem. Byliśmy pokoleniem, które przeżyło wojnę i cieszyło się z tego, że nareszcie możemy po polsku uczyć się i studiować. Z wielkim entuzjazmem przystępowaliśmy do tej pracy. Istniał wielki pęd do nauki. Ja na przykład miałam zamiar studiować fakultet po fakultecie.
Ze środowiska katowickiego wyrosło wielu wspaniałych polskich muzyków.
– To dzięki temu, że na Śląsku mieliśmy naprawdę wspaniałych pedagogów. To byli w zasadzie pedagodzy jeszcze przedwojenni. W czasie wojny to środowisko uległo rozproszeniu, a potem po wojnie zaczęli wracać. Tak było na przykład z naszą panią profesor Markiewiczówną. Przed wojną była w Katowicach w konserwatorium, potem wyjechała do Krakowa. Podobne były losy pani prof. Wandy Chmielowskiej, prof. Bolesława Woytowicza i wielu innych. Dzięki nim nasze wykształcenie było na wysokim poziomie i rozwijało się we właściwym kierunku. Wyszło z tego środowiska wielu wybitnych i bardzo znanych muzyków, jak np. dyrygenci Tadeusz Strugała, Kazimierz Kord czy Józef Bok. Wielu muzyków studiujących w tamtych czasach w Katowicach zasiliło Filharmonię Narodową w Warszawie, kiedy Witold Rowicki zaczął tworzyć tę orkiestrę.
Czy po wyjeździe ze Śląska utrzymywała Pani znajomość z Wojciechem Kilarem?
– Po dyplomie prof. Markiewiczówna posłała mnie do Warszawy, do prof. Jana Ekiera, wybitnego pianisty i pedagoga, wielokrotnego jurora konkursów chopinowskich, i nasze kontakty stały się rzadsze. Ale kiedy tylko pojawiła się taka możliwość, np. w czasie Warszawskiej Jesieni czy gdy Wojtek był w Warszawie z okazji jakiegoś koncertu, to zawsze się widywaliśmy i z przyjemnością z nim rozmawiałam. Choć tych spotkań siłą rzeczy nie było zbyt wiele i czasami upłynęło między nimi dużo czasu, to jednak zawsze sprawiał wrażenie, jakbyśmy się dopiero co widzieli. Miał taki dar serdeczności w kontaktach ze znajomymi. Pamiętam, że w którejś z rozmów namawiałam go, żeby napisał koncert fortepianowy i okazało się, że on później napisał koncerty fortepianowe. Chciałam je zagrać, ale nie dotarłam do nut. Może jeszcze zainteresuję się tym.
Kiedy rozmawiała Pani z Wojciechem Kilarem po raz ostatni?
– Ostatni mój telefon do niego sprzed ponad roku związany był z gratulacjami z okazji 80-lecia jego urodzin i odznaczenia Orderem Orła Białego.
Jak przyjął uhonorowanie tym najwyższym polskim odznaczeniem?
– Co prawda nie było mnie przy dekoracji, ale gdy tylko wspomniałam o tym orderze, bardzo się ucieszył. To można było wyczuć. A potem odbyliśmy bardzo serdeczną i miłą rozmowę.
Czy Wojciech Kilar jako kompozytor miał swoich mistrzów, osobowości muzyczne, które wpłynęły na kształt jego twórczości?
– Myślę, że nie miał takich wielkich mistrzów, na których by się wzorował. On szedł swoją drogą. Wystarczyły mu te studia u prof. Woytowicza. Co prawda pani prof. Markiewiczówna też była kompozytorką, ale ona uczyła go głównie pianistyki, bo na studiach Wojtek był przede wszystkim pianistą. A potem jak się dostał do prof. Woytowicza, to zaczął studiować kompozycję.
Nie od razu Wojciech Kilar zaczął tworzyć muzykę, dzięki której jest dziś tak znany i rozpoznawalny.
– Miał okres fascynacji muzyką awangardową, ale potem wrócił do głównej linii tradycji muzycznej i dobrze zrobił, że nie został w tej awangardzie, bo ona się w końcu przeżyła i nie odniósłby w niej takiego sukcesu.
Jak Pani Profesor tłumaczy tak silną inspirację Wojciecha Kilara muzyką i kulturą ludową? Sam rodzinnych korzeni ludowych przecież nie miał?
– Myślę, że po prostu miał blisko na Podhale i często wyjeżdżał na wakacje do Zakopanego. Tam się spotykał z muzyką góralską. To są te naturalne sytuacje, z których artyści czerpią później inwencję do swojej twórczości. Nie wiem, czy inspirował się Chopinem, ale jakieś dalekie sugestie mogły mieć tu znaczenie. Wojtek w sposób bardzo naturalny przetwarzał wewnętrznie muzykę, którą poznawał i tworzył swoją. Wszystko to było jakoś zakotwiczone w jego duchowości i stąd czerpał inspiracje do pisania muzyki.
Mówiąc o duchowości, trudno nie zauważyć wielkiej roli, jaką w jego życiu i twórczości odgrywała wiara, kult Matki Bożej Częstochowskiej, Jasna Góra.
– Przypuszczam, że stało się tak również nieco pod wpływem żony Barbary, której jednak nie poznałam osobiście, ale wiem, że był do niej bardzo przywiązany, kochał ją i cenił. Myślę, że to jego głęboka duchowość pokierowała go do Jasnej Góry. Miał z ojcami paulinami coraz częstsze kontakty i coraz bardziej się do nich przywiązywał. Tam czuł się jak w domu – to był w zasadzie jego drugi dom. Tak głęboka religijność nieczęsto występuje u współczesnych kompozytorów i w ogóle u artystów. Pod tym względem był wyjątkiem.
Wojciech Kilar twierdził, że muzyka filmowa nie jest dla niego najważniejsza, ale to głównie dzięki niej zyskał światowy rozgłos.
– To, że bardziej cenił swoją muzykę symfoniczną, jest zrozumiałe, ale rzeczywiście dał nam dużo pięknej muzyki filmowej. Dzięki temu jego twórczość jest taka różnorodna i trafia do szerokiej publiczności. Myślę, że powinno się zrobić jakiś festiwal jego muzyki. Są kompozytorzy, którzy co roku mają swoje festiwale, więc warto pomyśleć nad festiwalem i jego muzyki. Należałoby mu się to, nieprawdaż?
I dla przypomnienia wykład Pana Marka Dyżewskiego z ubiegłego roku: ZROZUMIEĆ FENOMEN WOJCIECHA KILARA
Wojciech Kilar należy do kręgu twórców, których widzę jako szczególny „dar historii”.
Wojna unicestwiła nam elity artystyczne, lecz na szczęście obdarowani zostaliśmy ludźmi, którzy mieli choć w części wyrównać poniesione straty. Ludzie ci uczynili Polskę ojczyzną sztuki o znaczeniu międzynarodowym. Jednym z nich jest właśnie Wojciech Kilar. Jednym z nich – bo razem z nim pojawił się Henryk Mikołaj Górecki i Krzysztof Penderecki. Wskazując na rok ich urodzin, mówi się o pokoleniu 1932-1933. Mieli kilka lat w chwili wybuchu wojny, wojenną apokalipsę widzieli w spotęgowanym wymiarze – oczyma dziecięcej wrażliwości. Druga połowa lat 50. była dla nich okresem studiów i prawykonań ich symfonii, koncertów, sonat. Mając po dwadzieścia kilka lat zjawili się na światowej widowni muzyki współczesnej, jaką był międzynarodowy festiwal tej muzyki „Warszawska Jesień”. W latach 1959, 60, 61, 62 to oni kształtowali ton tego festiwalu. Swymi dziełami tworzyli kanon współczesności w muzyce, wyznaczali nowe prawa muzycznego piękna, przeobrażali samo pojęcie muzyki.
Górecki – Penderecki – Kilar. Mówiono o nich „szkoła polska”. Choć wcale nie było ich celem wyodrębnić się od tego, co stanowiło krzyk mody w Europie. Przeciwnie: chcieli dogonić Europę. Dojrzewali błyskawicznie. Wchłaniali w siebie muzyczną myśl wiedeńskich mistrzów: Schönberga i Weberna, pomysły ich francuskich uczniów – Bouleza, Xenakisa. Jeździli po nauki do Darmstadt – mekki awangardy. Chcieli dogonić europejską czołówkę, tymczasem sami stali się przedmiotem podziwu. Do muzyki w stylu darmstadzkim, muzyki spekulatywnej, rządzonej przez sam rozum, młodzi Polacy, jak powiedziałby Gombrowicz, wnieśli własną „niedojrzałość”. W istocie wnieśli żywy ogień sztuki. Głos intelektu zespolili z głosem serca. Nowoczesność dźwiękowego języka? Tak. Ale do tego jeszcze: emocja, siła ekspresji, siła oddziaływania na wyobraźnię słuchacza.
Jak dziś, z perspektywy czterdziestu lat, jawi się muzyka tego „okresu burzy i naporu”, okresu, którego najwymowniejszym świadectwem są Zderzenia Henryka Góreckiego, Tren i Polymorphia Krzysztofa Pendereckiego, Diphthongos i Riff Wojciecha Kilara? Przyznać trzeba, iż niewiele dzieł tego okresu wytrzymało próbę czasu. Większość z nich – jak mówi Wojciech Kilar – stanowi „wielkie cmentarzysko partytur”. Cmentarzysko dzieł, które umarły natychmiast po pierwszym wykonaniu, gdyż nie potrafiły odpowiedzieć na pytanie: po co i dla kogo zostały stworzone.
Jeśli coś w sztuce jest wielkie, to nie może być dla wielu, a jeśli jest dla wielu, to nie może być wielkie. W tych słowach Arnolda Schönberga szukało pociechy wielu twórców nowej muzyki, od których odwrócili się słuchacze. Wojciechowi Kilarowi tego rodzaju pociecha nie była potrzebna. Sądzi, że wartość muzyki i jej społeczny zasięg wcale nie muszą się wykluczać. Sądzi nawet, że ten społeczny zasięg winien być probierzem wartości dzieła. W rozmowie z Leszkiem Polonym i Klaudią Podobińską Wojciech Kilar mówi przecież wyraźnie: „prawdziwie wartościowe są te utwory, które wykonawcy chcą grać, a publiczność – słuchać”. (CIESZĘ SIĘ DAREM ŻYCIA. Rozmowy z Wojciechem Kilarem. Klaudia Podobińska i Leszek Polony. PWM 1997, s.30).
I takie właśnie utwory Wojciech Kilar dał polskiej muzyce. Są ozdobą koncertowych programów i festiwali, z chęcią do nich wracają orkiestry, chóry, dyrygenci i słuchacze. Ich atrakcyjność, przy każdym kolejnym z nimi spotkaniu, nie zmniejsza się, lecz wyraźnie rośnie.
Fot. Zdzisław Sowiński
Światową sławę przyniosła Kilarowi muzyka filmowa. Kilarowski dorobek w dziedzinie muzyki filmowej jest olbrzymi. Można wymienić 120 filmów: Zanussiego, Wajdy, Kutza, Kieślowskiego, Polańskiego i twórców zagranicznych.
Kto wie, czy to nie obrazom filmowym muzyczna wyobraźnia Kilara ma najwięcej do zawdzięczenia. Kilar zadziwia rozmaitością sposobów odniesienia się do tego, co dzieje się na ekranie. Raz daje dyskretny komentarz metafizyczny, a kiedy trzeba – barokowy obraz dźwiękowy. Umie wyrazić to, co dla obrazu pozostaje niewyrażalne. Potrafi kreować muzykę, z której wyłania się wizja filmu.
Film to żywioł zaborczy. Chce zagarnąć kompozytora bez reszty. Kilar doświadcza tego nie raz. Pozostaje w kręgu filmowego dajmoniona nawet wtedy, gdy opuszcza filmowe atelier. Myśli dalej filmem. Tworzy muzykę filmową bez filmu. Tworzy muzykę, która sama jest filmem. Albo: obrazem. Tworzy muzykę, która jest dźwiękowym pejzażem. Czy Krzesany nie jest właśnie takim pejzażem?
Wojciech Kilar kocha góry. Kocha wędrówki w Tatrach. Właśnie tam, w tatrzańskim krajobrazie i w muzyce tatrzańskich górali, która uskrzydliła wyobraźnię niejednego polskiego muzyka, znalazł cenne źródło inspiracji. Orawa, Kościelec, Siwa mgła i Krzesany – w tych dziełach Kilar idzie za głosem Tatr. Mistyka gór? Tak, na to kompozytor jest wrażliwy. Lecz wiele też ma do zawdzięczenia muzykom góralskich kapel. Znalazł w nich swoich mistrzów. Uczył się od nich prostoty, elementarności języka muzycznego, uczył się rytmu dającego muzyce życie i moc, uczył się transu w grze na instrumencie, w jaki grającego muzyka wprowadza autentyczna improwizacja.
Muzyka Kilara ma wielką siłę poruszania wyobraźni. Nie tylko słuchaczy. Także artystów. Trzy Kilarowskie dzieła sakralne Bogurodzica, Angelus i Exodus znalazły oddźwięk w choreograficznych wizjach, jakie Ewa Wycichowska stworzyła z Poznańskim Teatrem Tańca. W średniowieczu mówiono, że sztuka jest „zwierciadłem historii”. Wspominam o tym, bo właśnie historia, ta dziejąca się na naszych oczach historia polska, przegląda się we wspomnianych dziełach.
Fot. Zdzisław Sowiński.
Bogurodzica. Stara polska pieśń o Bożej Rodzicielce. Pieśń, która była naszym pierwszym carmen patriae, pierwszym hymnem. Bogurodzica to także tytuł dzieła Kilara, skomponowanego w roku 1975. Jest inna od majestatycznej pieśni chorałowej śpiewanej w średniowieczu. Zaczęta dźwiękiem werbla, zdominowana przez twardy rytm, z chórem, który skandując słowa pieśni, brzmi jak cwał konnicy.
W Kilarowskiej Bogurodzicy jest siła i moc. „Takiej Bogurodzicy potrzebujemy dziś” – zdawał się mówić Kilar w czasie naszej apatii, (przypomnę – jest rok 1975), w czasie szarzyzny realnego socjalizmu, w czasie bez-nadziei, gdy wierzyliśmy, że tak już zawsze musi być, jak jest. Proroczy ton tego dzieła. Zaledwie cztery lata później papież Jan Paweł II podczas swej pierwszej podróży do Polski wołał do trzech milionów pielgrzymów na krakowskich Błoniach: Musicie być silni! Musicie szukać duchowej mocy u Tego, u którego tyle pokoleń ojców naszych i matek ją znajdowało (10.06.1979).
Lata 1982-84. Noc stanu wojennego. Tę noc opromienił Kilarowski Angelus, dzieło sakralne wyjątkowej miary powstałe z inspiracji OO. Paulinów na Jasnej Górze. Dzieło, które jest kolejnym polskim wołaniem do Bogarodzicy. Tym razem słowami, jakimi anioł pozdrowił Marię w Nazarecie: Ave Maria, gratia plena – Zdrowaś Mario, łaskiś pełna. Wielkie słowa. W nich zaczyna się historia zbawienia człowieka. W nie wpisany jest moment poczęcia Zbawiciela. Słowa te recytuje chór. Recytuje raz, drugi, piąty, dziesiąty. Jak w litanii czy – w różańcu. Powtarzanie – zasada modlitwy – tu staje się zasadą muzyki. Bo kiedy wreszcie z recytowanego słowa wyłoni się muzyka, będzie kołysać nas kilkudźwiękowym zaśpiewem powtarzanym z uporczywością i żarliwością. Śpiew ten będzie rozrastał się w swej sile, by wybuchnąć z całą potęgą w słowie JESUS. A potem – wygaśnie, wyciszy się, roztopi się w recytacji samej modlitwy.
I trzecie dzieło sakralne Wojciecha Kilara – Exodus. Powstało w latach 1979-1981. Był to dla nas, Polaków, szczególny czas. Papież po raz pierwszy w Polsce, początek naszego „wybijania się na niepodległość”. I Solidarność. Ten czas określił symbolikę dzieła. Nawiązuje ono do biblijnej Księgi Wyjścia. Izraelici wydobyli się z egipskiej niewoli, przeszli przez Morze Czerwone i śpiewają na chwałę Pana. Oto przesłanie utworu Kilara: Polacy też mają swój exodus, swoje przejście przez symbolicznie rozumiane „morze czerwone”.
Gdy idzie o samą materię dźwiękową, to Kilarowski Exodus wyrasta z hebrajskiej melodii religijnej, nieustannie tu powtarzanej. Przychodzi na myśl „Bolero” Ravela. Bo to rzeczywiście jest Kilarowska odpowiedź na Ravelowski pomysł. Pomysł wielokrotnego powtarzania tej samej melodii, w coraz gęstszej i masywniejszej szacie dźwiękowej. Forma dzieła narasta i narasta w monumentalnym crescendo, by osiągnąć swój dźwiękowy szczyt. Lecz zauważmy: u Ravela jest to długa melodia, a u Kilara – niezwykle prosta, lapidarna, zaledwie siedmiodźwiękowa formuła.
Gdy gra orkiestry osiąga kulminację, rozbłyskują słowa chóru: Ecce venit populus tuus, Domine! – Oto idzie lud Twój, Panie! A także: Hosanna i Alleluja. Ale jaką ten śpiew ma temperaturę! Alleluja – najważniejsze słowo chrześcijańskiej liturgii – znaczy Chwała temu, który jest. A chwałę trzeba wyrażać z radością! Bo – jak uczył św. Augustyn – jeśli nie ma radości, to i nie ma chwały. Król Dawid, śpiewając Alleluja, wirował w tańcu, wyskakiwał w górę, klaskał w dłonie i wykrzykiwał na cały głos.
Tu, na chwilę, odejdźmy od ekstatycznej muzyki tego dzieła i zadajmy sobie pytanie: co się stało z naszą religijnością, że dziś w naszych śpiewach na chwałę Panu takiej radości nie ma?
A przecież psalmista uczy:
Śpiewajcie z radości wszyscy prawego serca. (Ps. 32)
Jubilate domino omnis terra,
servite Domino in laetitia,
introite in conspectu eius in exultatione. (Ps. 100)
Wszyscy, którzy po ziemni chodzicie,
Ku czci Pana wesoło krzyknicie,
W radości Mu służcie i z ochotą,
A nawiedźcie Jego cerkiew złotą (J. Kochanowski).
Gdy o radość idzie, można bez końca sięgać do psalmowych wersów. 15 psalmów zamykających Księgę Psalmów to jedna wielka apologia radości.
Izajasz mówi: (12.3):
Z radością czerpać będziecie wodę ze zdrojów Zbawiciela.
Bóg nazywa Jerozolimę „miastem pełnym wesela”.
W wypowiedziach samego Jezusa radość uważana jest za towarzyszkę życia, za sposób życia – tu, na ziemi. W ostatniej mowie do apostołów, na chwilę przed wniebowstąpieniem, Jezus mówi właśnie o radości: To wam powiedziałem, aby radość moja w was była, i aby radość była pełna (Jan 15.11).
Wróćmy do pytania: dlaczego hymnom śpiewanym na chwałę Przedwiecznego brak jest dziś tej nuty radości? Może rację ma prof. Stefan Swieżawski, twierdząc, że my dziś straciliśmy poczucie cudu, który się wokół nas nieustannie dzieje. A z tego zadziwienia nad cudem stworzenia, z tych fundamentalnych pytań: Dlaczego jest raczej coś niż nic?, Dlaczego jest byt skoro mogłoby go nie być?, Dlaczego jest ten świat? Dlaczego jestem ja? – z tych pytań wyrasta filozofia. I dzięki nim nabiera rumieńców wiara. Z zadziwienia nad cudem stworzenia, z wdzięczności za stworzenie, rodzi się w sercu radość, która na zewnątrz wystrzela hymnem na chwałę TEGO, KTÓRY JEST i który innym udziela istnienia.
I właśnie tę zapomnianą, od dawna nie słyszaną w świątyniach i w warsztatach kompozytorskich nutę religijnej radości przypomina Wojciech Kilar. Przypomina ją Exodus. I przypomina Gloria z najnowszego dzieła sakralnego: Missa pro pace.
Cantate Domino canticum novum – Śpiewajcie Panu pieśń nową (Ps. 96). Tak, obok pieśni śpiewanej od dawien dawna potrzebna jest pieśń nowa. Pieśń, która każdemu pokoleniu przesłanie Dobrej Nowiny przełoży na język jego czasu, jego wrażliwości, jego duchowości.
Wojciech Kilar spełnia nakaz psalmisty. Śpiewa dzisiejszym ludziom pieśń nową. Nikt tak jak on nie potrafi dostroić owej pieśni do duszy współczesnych Polaków. Dlatego też nic bardziej trafnie nie streszcza w sobie atmosfery polskiej religijności niż Kilarowski Angelus.
Pamiętam wykonanie tego utworu na festiwalu Wratislavia Cantans (5.09.1986). Kiedy w Katedrze Marii Magdaleny wibrował jeszcze ostatni akord, zerwały się oklaski i okrzyki zachwyconej publiczności. Katedra wrzała entuzjazmem kilkanaście minut. Za gorące przyjęcie Wojciech Kilar kilka razy podziękował słuchaczom, kłaniając się. Wreszcie podszedł do pulpitu dyrygenta, wziął partyturę dzieła i wskazał nią w górę – ku niebu. Tym wymownym gestem uświadomił nam, komu należy się wdzięczność za ten utwór, który tak bardzo nas poruszył. Należy się Temu, który kompozytora obdarował talentem, Temu, który w każdym wysiłku twórczym wspierał go darami Ducha Świętego, Temu, który sam jest źródłem wszelkiego Piękna, i który nam, w dziełach żyjących obok nas twórców, pozwala odczuć smak Piękna, „które nie jest z tego świata”.
Bogu więc niech będą dzięki, że Wojciech Kilar żył wśród nas. Że swoją muzyką wciąż pomaga nam lepiej rozumieć i przeżywać Dobrą Nowinę. I że Pięknem swych dzieł wskazuje nam drogę – ku Dobru i ku Prawdzie.
Marek Dyżewski
Z laudacji dla WOJCIECHA KILARA wygłoszonej przez MARKA DYŻEWSKIEGO z okazji wręczenia Mistrzowi PIERŚCIENIA MĘDRCÓW BETLEJEMSKICH (Poznań, Kościół św. Wojciecha – 5.01.2003).
Dodaj komentarz