Sałata 2. Której nie było.

Szanowni Państwo.

Poprzednio popełniłem pretensjonalną i egzaltowaną notkę [jakby innych nie pisał!…] o sałacie.
Znaczy się zła nie była, pod tym względem, że nie skłamałem. Pisałem jak było. Zły jestem jedynie, że zbyt fajerwercznie, nie potrafiłem stłumić rozemocjonowania.
Dziś postaram się ciszej krzyczeć. Choć bynajmniej nie oschle bo pewne kwestie zajmują mnie coraz silniej.

Mianowicie.
Z sałatą było tak, że sobie gdzieś byłem, i było bezsensownie jak zawsze aż tu nagle coś się jednak mocno zadziałało. I se pomyślałem – ale fajnie, strzelę notkę i będzie cymes!…

Ostatnio, znowu przedziwnym zbiegiem okoliczności wylądowałem w pewnym miejscu i o pewnym czasie, no i znowu się pławiłem (a raczej topiłem) w nonsensie.

I czekałem…

Tak, przyznaję się bez bicia. Czekałem, że się coś wydarzy. Jak ostatnio.
Znaczy się oficjalnie to ja nigdy niczego nie wyczekuję. Nie żeby tego…
Ale dziwnym trafem coś zawsze do mnie przyłazi. Więc chcąc nie chąc wiem, że coś prędzej czy później przyjdzie, więc przysypiam wytrzeszczając oczy.
Problem pojawia się wtedy – i bunt, i pretensje, a jakże! – gdy flauta jest niemożebnie długa.
Po nieznośnie wielokrotnych – no i co?! i nic? ale serio nic a nic?…
No masz! – niespodziewanie doznałem sałaty…

Poprzednia była niezwykle piękna. Godna zapisu wielkim pędzlem (tego najbardziej żałuję, że takim nie jestem, choć zawiadacko targnę się może kiedyś na kawałek lnianego płótna czy lipowej deski).
Chodzi jednak o to, że tamta sałata była jaskrawa, namacalna, tomaszowa. Ba! Ja później nawet rozmawiałem z tym kucharzem (a dokładniej i w nawiasie pisząc, to ten człowiek nim nie był…)

Tym razem było inaczej. Nie zobaczyłem nic, palce trzymałem w kieszeni, a dotarło bardziej.

No więc gdy sobie tak siedziałem i na dwóch wielkich kotłach rozżalenia i zniecierpliwienia wybębniałem miarowo i coraz głośniej „i co?!” i „i nic?!”, ciągle rozpomiętywałem niedawną warzywną metanoję.
Starałem sobie przypomniać każdy szczegół. Jak to było? Jak to się zaczęło? Dlaczego wtedy się udało?
A to była błędna strategia bo się bezowocnie zapętlałem.
Dopiero gdy nagle wpadło mi do łba inne pytanie – zaraz, zaraz, o tamto mniejsza, jaki był morał? Wyciągnij wnioski! Traktuj to jako odcinek i szukaj następnego, kontynuacji a nie powtórzenia.
O! Wtedy pojąłem.

Otóż.
Przypomnę, że tamta historia skończyła się stwierdzeniem – Pan Bóg jest wszędzie.
Czyli.
Czyli jeśli jest wszędzie to niepodobna Go szukać…

O jakże byłem głupi.

Ano właśnie.
Ileż to razy słyszymy czy czytamy modne zdanko – poszukiwanie Boga…
– A bo ja jestem poszukujący…
Przecież to jest nielogiczne!
Jak można poszukiwać kogoś kto jest wszędzie, jest wszystkim?!

Zastanawiałem się później jak można by skonstruować trafną metaforę.
Szybko doszłem do wniosku, że jest to niemożliwe.
Bowiem nie ma niczego i nikogo tak powszechnego, totalnego, istniejącego jak Bóg.
A tak przy okazji – może to jest właśnie wyróżnik boskości?

Takie podejście, taka świadomość, wszystko zmienia.
I chyba nareszcie ustawia nam się wszystko tak jak należy.

Zobaczcie Państwo.
Wychodzi z tego i inna konstatacja.
Jak często zajmujemy się złem. Popadamy w dualizm, przekonanie, że dobra i zła jest nie dość, że po równo, to nawet tej drugiej połowy jest jakby trochę więcej…

W kościele gadamy: Wierzę w jednego Boga, Ojca Wszechmogącego…
A na chodniku, przed telewizorem, w urzędzie, bijemy korne pokłony kusym sługom. Nota bene zasilając tym samym te upadłe szeregi.
Jeśli jestem dzieckiem Bożym, to nie mogę być dzieckiem tchórzliwym.
Uważnym, roztropnym, świadomym zła – owszem, ale nie zapatrzonym hipnotycznie w ciemną stronę.
Jezus Chrystus zabił strach na krzyżu. A my Ofiarę tą usilnie staramy się uczynić daremną. Niemożliwością to jest!!!

To samo z polityką.
No tu to już zupełnie nam odbija.
– A bo iksy, a bo igreki! Zety! Łaaa…!

Kochani. Znowu to samo.
Jeśli jesteśmy z Bogiem, a Bóg z nami, to któż przeciwko?!
Zwyczajnie – no kto nam fiknie?
Okazuje się, że pozwalamy na to, by fikał nam cały świat.

Proszę zauważyć jak zaciekle jest tępiona (w pierwszej kolejności przez nas samych!), o ile wogóle gdzieś się pojawi, idea przewodzenia Europie.
Nie! My ciągle musimy się jakoś gustownie poddać/ułożyć ze wszystkimi.
A dlaczego?
– No jak to? Bo oni są silniejsi!
Czyżby… Oni służą diabłu. I diabeł jest silniejszy od Boga?!!

A wogóle to najważniejsze pytanie brzmi – czy można tak stawiać sprawę? czy to jest pojedynek dwóch równorzędnych przeciwników?

No niestety, ale Polacy swoim postępowaniem krzyczą chóralnie – taaak!

 

O autorze: karoljozef