Radosne i smutne
Kornel Makuszyński
Instytut Wydawniczy„Bibljoteka Polska“,Warszawa,1922
Exported from Wikisource on December 30,2022
Przysłano mi tekst książki KM z 1922 roku. Umieszczam pierwszą część, dotyczącą Ukrainy 1918 roku. Jakżeż aktualne.. Drugą – o Polsce 1920 roku – można sobie samemu znaleźć, lub prześlę na prośbę mail’ową. M. Dakowski
PO POWROCIE
I.
Niech mnie dobry, polski Pan Bóg broni, iżbym mial opisywać to wszystko, na co patrzyly zdumione oczy moje w tych czasach, kiedy się zdawalo, że „bogi i ludzie szaleją“. Tylko zawodowy, rutynowany warjat zdolalby to wszystko minione pojąć i ująć w oszalalą calość. Czlowiek, który nalogowo wiąże przyczynę ze skutkiem, zostal zmiażdżony i wytrącony z kolei prawowitego myślenia, pobladl, oslabnąl, potem z pogardliwym grymasem czlowieka, którego już nic na świecie zdziwić nie potrafi, ze śmiertelnym spokojem filozofa, który poznal tysiąc czterdzieści trzy rodzaje śmierci, patrzyl w niebo, które każdej chwili również moglo oszaleć i moglo urządzić wybuch księżyca, strzelanie gwiazdami, lub z Wielkiego Wozu zbudować opancerzony automobil. Wielu już uczciwych ludzi osiwialo, czytając o tem, co się dzialo u naszych nieszczęsnych sąsiadów za owych dni, kiedym w r. 1918 w starym, zloconym Kijowie wiódl przez dlugie dni pogodny dyskurs ze śmiercią na temat: jak umrzeć najwygodniej i bez bólu?
Nie należy tedy straszyć raz jeszcze spokojnych ludzi i nie należy psuć zdrowych nerwów.
Pismo niniejsze jest raczej prywatną relacją dla przyjaciól, którzy mają dobroltliwą manję zdumiewania się przy spotkaniu, że jeszcze żyję, że mi nie brak choćby jednej ręki lub nogi, jakiejś wreszcie drobnej oznaki burzliwych przejść, chociażby wybitych kilku zębów, lub takiej drobnostki, jak jedno oko. Dobrze jest też czasem pomyśleć o tem, co bylo, i przyjrzeć się temu, co się znalazlo po powrocie, co wlaśnie uczynić zamierzam, okpiwszy śmierć i jeszcze serdeczniej ukochawszy życie, chociażby tak dychawiczne, jak to, co się snuje po Warszawie w kamedulskich trepkach i w braku lepszego pokarmu zjada wlasną wątrobę.
Należy przy tej sposobności zachować grecką pogodę umyslu i rozważać milosny do Warszawy stosunek z jesiennym, lagodnym, cichym spokojem, na wszelki wypadek bez uprzedzeń, starając się dokładnie pojąć chimeryczne sentymenty Warszawy, która wie o tem, że jest piękna, w sobie zabójczo zakochana i wskutek tego ma w sobie wiele z prześlicznej kobiety, której najwybitniejszym wdziękiem jest to, że od czasu do czasu sama nie mnie, czego chce. Ale takie lagodne, przemijające szaleństwa są ozdobą milości. Oto Warszawa uczynila piękny grymas na pięknej twarzy, patrząc z pod zmrużonych powiek na tłum „powracających“. Tak samo śliczna kobieta patrzy na powracających po latach kochanków, którzy stracili styl. Daremnie taki tlumaczy, że przez kilka lat jęczal i tęsknil, patrzyl w niebo i przez grudę gwiazd bieżal myślą nad Wislę, że zarobil ręce po lokcie, byle wrócić, że dal sobie zaszczepić z wielkiej i obląkanej milości tyfus, ospę i cholerę, że, w bydlęcym wagonie jadąc przez dwa tygodnie, drżal z niecierpliwości, a kiedy zdaleka ujrzal srebrem zasnutą Wislę, wtedy rękawem ciężką i cieplą otarl lzę… No, tak… Wszystko jedno… Warszawa zawsze jest tą najdroższą, dla której… Jeszcze raz, wszystko to jedno…
Wobec tego, niejeden z tych, co powrócili, najpierw bardzo pilnie, z dziwnie zdumionem spojrzeniem patrzyl w niebieskie oczy najpiękniejszego tego miasta; potem zacząl myśleć glęboko i smutno zwieszal glowę na piersi; wreszcie dwóch takich romantyków powiesilo się wedle wszelkich zasad sztuki, jeden się starym, dobrym zwyczajem, zastrzelil, a jeden, biedaczyna już taki, że go nie stać bylo na żaden patentowany przyrząd do uśmierzenia rozpalonej glowy i do uspokojenia rozwichrzonego z wielkiej milości serca, rzucil się lbem na dól na gościnny bruk warszawski, zupelnie niepomyslowo. Należaloby o tych straceńcach napisać to, co się pisze w kronikach policyjnych, podając jako drobiazgowy i maloznaczny powód samobójstwa: „nieszczęśliwą miłość“.
Na resztę nieprzyzwoitych „reemigrantów“ patrzą ludzie stoleczni z dobrotliwą podejrzliwością i z tym paralitycznie slodkim uśmiechem, zlożonym chemicznie z dozy politowania, wspólczucia, arszeniku, kwasu siarczanego i tym podobnych serdecznych ingredjencyj. Istnieje bowiem epidemiczne podejrzenie, że te zmizerowane Don Kiszoty, których wojna, jak pies w pięty gryząc, pędzila przed siebie, wciąż dalej i dalej, czasem aż na chińską granicę, — wszyscy są utajonymi miljonerami. Mam zawsze wrażenie, ilekroć mi się kto serdecznie i ze wzruszeniem w dobrych oczach przygląda, że ów czlowiek zacny myśli i pilnie w gościnnem sercu rozważa, iż w podeszwie lewego buta mam ukryty milion, a w podeszwie prawego brylanty, z wrodzonej mi zaś obludy, w celu ukrycia skarbów, piszę wiersze. Bardzo to jest wesole i straszliwie zabawne, powoli zaś można do tego przywyknąć. Gdy się jednak rzecz tę wszechstronnie rozważy, nie można nie przyznać sluszności ludziom spokojnym i dobrze wychowanym, którzy napracowali się nad stworzeniem dla stolicy siedemdziesięciu siedmiu kabaretów, kiedy nagle zjeżdża tlum biednych krewnych i rozsiada się ze stosem manatków. Żeby to jeszcze byl przyzwoity gość, taki, co przyjdzie i pójdzie, ostatecznie gościnność polska zna swoje tradycje, ale to są goście nieprzyzwoici, bo taki to przyszedl, siadl, a wyjedzie dopiero na Powązki.
Wojna w istocie rozpętala namiętności i rozzuchwalila ludzi.
Dość trudno tedy jest pojąć radość tej części Warszawy, która, szczęki zaciąwszy, postanowila pracować bez wytchnienia, stwarzać szkoly i budować na rumowiskach, radość z powrotu wielu rąk do pracy. Swój zawsze swego znajdzie, przeto i ci się prędko znajdą, wynajdą jakieś pokrewieństwo serc i dusz, zaklną się imieniem polskiego Pana Boga i zaczną nauczać dzieci, uczciwie szyć buty, uczciwie pisać wiersze i siać zboże. Jakoś to tam ‘w wielkiej, Wspólnej, serdecznej pracy dojdą zacni ludzie szybko do przekonania, że jest jedna Ojczyzna, jedna dla niej praca i nic niema ponadto. Bo my tak z początku zawsze. Trochę fochów, trochę komeraży, grymasy, mówienie przez nos, uśmieszki lewą stroną fizjognomji, wszystko to zaś bardzo grzecznie i prawie, że wytwornie. Potem to już jakoś się przeciera. Pusta radość mnie chwyta na myśl, kiedy się spotkamy wreszcie po wielu, wielu latach i kiedy po nabożeństwie uroczystem w katedrze, podczas którego sam Pan Bóg, wzruszony cieplą lzę obetrze, po wiwatach i rozczuleniach serc, ludzie polscy,
od wzruszeń oslabli, zaczną się sobie nawzajem przyglądać. Wtedy to się znów dobry, mądry Bóg uśmiechnie na widok polskich grymasów, kiedy się szczery Polak z nieszczęsnego Lwowa spotka z warszawianinem, a Poznańczyk wejdzie do szczęśliwej kompanji. Bo tak zawsze bylo, że Galicjanin to jest w glębokiem, serdecznem pojęciu warszawianina Polak drugiej klasy. Co zaś, wyśpiewując wdzięcznie swoją polszczyznę, mówi zawsze Galicjanin o „warszawskim arystokracie“, tego mi znowu zbyt szczerze powtarzać nie wypada, by nie robić plotek dzielnicowych. Będą one w powietrzu krążyly tak dlugo, aż wreszcie i Polacy nabiorą rozsądku, niema bowiem dla wszechmocnego Boga rzeczy niemożliwych. A wtedy to już nie będzie miary w wylewie uczuć, bo się stare, nieokielznane, rozwichrzone i puste dzieci polskie ucalują z wielkim halasem, z obcieraniem z wąsów lez, potem się pomieniają na czapki, a potem na serca. Jest to taka stara, nieznośna polska komedia, że mówić już o tem nie warto. A wspominam o niej dlatego tylko, by tym wszystkim, którym się zdaje, że po powrocie patrzyli na nich zezem i z litościwym uśmiechem — wytlumaczyć, że tylko barbarzyńskie narody mają zwyczaje nieogladzone, polegające na tem, że, gdy jeden barbarzyńca spotka nagle drugiego po kilkuletniem niewidzeniu, wtedy taki jeden z drugim, bez uwagi na dobre maniery, rzucają się sobie w objęcia, najpierw placzą z dzikiej, nieokrzesanej radości, potem rzucają się jeszcze raz w objęcia, (jakież to dzikie!) potem jeden drugiego nakarmi, pomoże wynaleźć tanie mieszkanie, pomoże wynaleźć pracę i żyć poczynają w śmiesznej, jednostajnej, bez najmniejszych wrażeń braterskiej zgodzie. My jednak nie jesteśmy barbarzyńcami i poznaliśmy tajemnicę ludzi doskonalych, która orzeka, że wszelkie objawy gorących uczuć nabierają wtedy wartości czynnika spolecznego, jeśli są ujęte w wytworne karby powściągliwości. Najpierw powściągliwość, potem serce. Najpierw trzeba odegrać scenę pięknego powitania, a potem można się na śmierć upić z radości.
Pojąwszy tedy należycie ten szczegól narodowej psychologji, można sobie nic nie robić z zezowatych spojrzeń i z chlodu powitań i zgóry zaznaczyć termin narodowego festynu, na którym zabite będzie tluste cielę, w międzyczasie zaś należy nieco przecierpieć, nocując na bruku, kiedy zacny rodak, chcąc tem ściślej ukryć w stosie pozorów oszalale z radości swoje zacne serce, by go naprawdę nikt o wzruszenia nie posądzil, — podniesie do tego stopnia komorne za mieszkanie bardzo ciasne, ale zato bardzo wilgotne, że móglbyś, naiwny synu marnotrawny, posądzić go naprawdę w zaślepieniu swojem o brak serca. A to jest tylko pozór, zręczny, przemily pozór, bo jednego dnia otworzą ci bezplatnie naoścież serca i przycisną do piersi. Ja osobiście tak uwielbiam Warszawę, że nie uwierzę, by w takiem cudnem mieście mógl kto zostać, rzeknijmy lekko — skorupiakiem na dluższy termin.
Warszawę trzeba jednakże rozczulić. O, tak! Wobec kapryśnej kobiety należy być albo demonicznym i stosować do niej nietzscheańskie metody, co się w obrazowym języku chlopskim tlumaczy dobitnie przez sentencję, pelną milosnego czaru: „Kocha mnie, bo mi odbil wątrobę i zlamal żebro“, — albo też należy przewrócić po murzyńsku bialka oczu, z fizjognomji urządzić calą cukiernię, mówić tylko wierszami, wylać parę perfumowanych lez i glęboko, glęboko westchnąć. Warszawa dlatego tak lubi teatr i dlatego tak kocha się w aktoraoh, że ci umieją z serca zrobić karmelek; czanne charaktery basem gadające, co obnoszą po scenie zawsze sztylet, albo truciznę, czasem zaś wyrwą nieszczęśliwej naiwnej ze lba garść zlotych, falszywych wlosów, mają mniej powodzenia. A Warszawa (ta, którą trzeba rozczulić) jest zawsze cudnie naiwna, chociaż ma coś tysiąc lat. Otóż Warszawa stamopanieńską modą niezmiernie lubi wszelkie milosne oświadczyny i dowody, że ktoś za nią śmiertelnie tęsknil. Potrzebna jej tedy jest opowieść milosna, cicho, miękkim glosem mówiona, opowieść o sercu, co umieralo dla niej z milości, a jeśli nie umarlo to tylko dlatego, by ją ujrzeć raz jeszcze.
O, Warszawo! ta, którą trzeba rozczulać!
Gdyby ci, o najpiękniejsza z pięknych, zaczęli opowiadać biedni ludzie o tem, co im na twarzach i na sercach wypisala nędza, rozpacz, glód, trwoga, lub śmierć, osiwiałabyś, o, promienista.
Gdyby ci opowiadać zaczęli o tem, jak widmo twoje, cale z wiślanych uprzędzone mgiel, w obramowaniu wiślanego srebra, zjawiało się po nocach tym, co sto razy umierali z niepokojów i ze śmiertelnych dreszczów serca, napelnilyby się niebieskie twoje, cudne oczy wielką, cieplą milością lez.
Przygarnęlabyś to biedactwo, co się tysiącem dróg do ciebie zbieglo, ucalowalabyś ich oczy, co cię przez krew zrozpaczonego spojrzenia wyglądaly na widnokręgu, i pomieszalyby się wasze polskie, serdeczne, na świecie najczystsze lzy!…
Och, nie lubię tego, kiedy, pisząc, przestaję widzieć czerń liter, bo te niemądre oczy zawsze nie w porę… O czem tedy myśmy mówili? — O tem, że Warszawie potrzeba rozczuleń. Jest w Warszawie taka Warszawa, która to wszystko wie, ale ta jest tak zapracowana, poważna i surowa, że jej nie sposób trudzić narzekaniem. Niech pracuje w imię Boga; więc tylko tej Warszawie, co się w Wiśle przegląda, w sobie zakochana, tej ślicznej, co omdlewa, czytając wierszyk, w którym rym się z rymem caluje, trzeba wedrzeć się w serce. W języku komedjowym nazywa się to „uwodzeniem naiwnej“, ostrożnem i poetycznie pięknem. W takich rozmowach należy unikać slów gorzkich, albo takich, co sieją zapach krwi, albo takich, które przypominają śpiewy nad grobem. Sprawa jest z czulą rozwódką, co śpiewala pastoralki i miala męża, niewiernego pięknego króla.
Unikając tedy slów zadzierzystych, które drą papier szponem i zawyją czasem, jak ktoś, wielkim nagle pobity bólem, należy opowiedzieć o tem, co bylo, opowiedzieć zaś krótko i w, tym tonie, który ma z racji oszalalych przeżyć lekkie pomieszanie zmyslów i nie wie dobrze, czy placze, czy się śmieje. Należy zaś opowiadając, od czasu do czasu, tak jak się pokazuje podczas odczytu obrazek na ekranie, zdjąć but i ukazać zdumionemu sluchaczowi, że w lewym niema miljona, we wnętrzu zaś prawego niema brylantów, tylko kawal starej tektury, która, wedle doświadczeń domowego przemyslu, wybornie udaje stateczną tężyznę skóry. Potem należy wezwać dziesięć tysięcy świadków, którzy stwierdzą, że ci, zmrożeni chlodem przyjęcia, wrócili do Warszawy po prawowitą wlasność swoją, bez której żyć nie mogą, bo po wlasne serca, zestawione z ufnością na zaklad powrotu i że tam, gdzie ich los polski nieszczęsny zaniósl, pracowali bez wytchnienia. Świadków stanie tylko dziesięć tysięcy, bo drugie dziesięć tysięcy umarlo na wygnaniu, unosząc zapewne do grobu w lewym bucie milion, a w prawym brylanty. Rzecz jest prawdopodobna, mimo tego, że wielu chowano bez butów. Ci byli obludni, nawet wobec grobu.
Niema takiego statystyka, któryby, żyjąc sto siedem lat, zdolal obliczyć ilość pracy polskiej na wygnaniu, ująć w jeden doniosly i wzniosly hymn rachunku, niepoliczone wysilki jednej rwącej strugi potężnej polskiej rzeki. Kiedyś to się wszystko okaże i zdumieni ludzie dowiedzą się, że gdzieś w Charbinie, gdzie się podobno ziemia kończy, duch polski nagle poczul się w niezmierzonej swojej mocy i zapragnąl nauczać i krzepić i rzesze rozpierzchnione wiązać w jedno. Więc się najmilsi szaleńcy zebrali na naradę, która, prowadzona o tysiąc mil od Warszawy, nie byla dluga, lecz zwarta i owocna, i postanowili wydawać polskie pismo tam, gdzie się, jako rzeklem, ziemia kończy. I wydawali pismo, najdziwniejsze na świecie, pismo doskonale, rozumme, w którem bylo wszystko, co polskiemu, znękanemu sercu bylo potrzebne — i niedrukowane. Ktoś pisal sercem artykul, czy wiersz, a ktoś drugi rysowal literki, jedna po drugiej, jak litery druku, ktoś inny rysowal obrazki, inny pracowicie czynil co innego i ten serdeczny, bezcenny twór w setkach egzemplarzy biegl po drogach i wolal i świecil.
Jestem czlowiek śmieszny, którego rozrzewnilo to pisemko, bo się nie znam na innej robocie, stokroć większej. Przyjdzie kto inny i opowie; tysiące zaświadczą, każdy o sobie, lub o innych i pewnie wtedy Warszawa się rozczuli gotowa tych spracowanych ludzi w nadmiernem uniesieniu powitać, — Jezus, Maria! — prawie tak, jak Messalównę… Toby bylo za wiele! Stanowczo za wiele! Wystarczy wyciągnąć do nich rękę i mocno uścisnąć.
Widocznie jednak Warszawa, jak zauważylem, zastrzega sobie, i slusznie, czas do namyslu; jeszcze nie wszyscy powrócili, tych zaś, którzy już są, spotykają mimo wszystko wprost rozczulające dowody pamięci niezagaslej, pamięci z calego serca. Jednego z wybitnych pisarzów powital, wśród ogólnego milczenia, dziwnie do niego przywiązany krawiec, lecz uniesienie, z jakiem mu padl w ramiona, świadczy, że sto tysięcy rodaków wybralo do okrzyku niewinne i proste serce krawca.
Po stwierdzeniu, że pod pancerną plytą serca plonie iskierka, co się w plomień milości rozżarzy, godzi się już wreszcie opowiedzieć, z jasnym i promienistym uśmiechem na przybladlej nieco twarzy, opowiedzieć, jak można tylko najweselej, by nie truć szczęśliwej chwili spotkania, — o tych chwilach tragicznych, które zoddali dają z siebie pozór koszmaru, co, śmiesznie w ksztaltach pokręcony, wije się z wścieklości, że mu uszla ofiara.
I nietylko uszla, lecz i pisze.
II.
Powszechnem bylo dotąd przekonanie, że świetność Kijowa ukryta jest w Zlotej Bramie, a jego rozpacz w powieściach panny Heleny Mniszkównej; zaśniedziale te opinje ulegly jednakże zmianie, bo choć nie przybyl podczas wojny drugi taki zabytek, rozpacz Kijowa zwiększyla się przez przybycie kilku innych powieściopisarek. Nie zmącilo to jednakże wcale radosnej pogody miasta, które wlazlo nogami w Dniepr, glowę zaś ustroilo w kokosznik ze zlotych kopul; wcale piękne miasto, będące pod opieką śpiżowego świętego Wlodzimierza, który co wieczora rozpala na śpiżowym krzyżu, slużącym mu jako oparcie, kilkaset elektrycznych lamp, aby bylo po rosyjsku ladnie; pozatem czuwa nad miastem jakiś święty nieboszczyk w Pieczerskiej Lawrze, któremu z glowy sączy się wiecznie olej. Jest to, jak dotychczas, jedyny czlowiek w tamtych stronach z olejem w glowie.
Żylo się tedy w tym Kijowie jako tako, wcale zresztą przyjemnie, grzęznąc w rozmiękczonym asfalcie w lecie, lamiąc od czasu do czasu nogę w zimie na straszliwych ulicach kijowskich, które mają tę glupią wlaściwość, że wszystkie wiodą wgórę.
Że jednak wszystko się kończy, skończylo się tedy i w Kijowie.
Stare to dzieje i dokladniejszego niegodne wspomnienia. Tragiczne sprawy zaczęly się od początków malych i niepozornych w owych czasach, kiedy nagle piękne miasto poczęlo szarzeć od nadmiernej liczby szarych szynelów bohaterskich dezerterów, sprzedających papierosy. Czasem ten drobny i wdzięczny handelek uliczny poważnial i uwodzil kupujących świetnym polyskiem srebrnego kandelabra, lub miękkością damskiego futra, którego prawowita wlaścicielka w przewiewnym stroju lady Godivy z Coventry odeslaną zostala z pustego zaulka do domu. Wielu zresztą uczciwych ludzi chodzilo w owym czasie nago, co przestalo być wreszcie zbytnią sensacją.
Kijów ożywil się nieco dopiero w czasie utworzenia Republiki ukraińskiej i po mianowaniu ministrami kilku studentów uniwersytetu, którzy, przerwawszy studia, musieli uczyć się znów, przyzwoitość bowiem wymagala by ukraiński minister nauczyl się ukraińskiej mowy, co dotąd nie bylo w modzie. Trochę tam późnej wśród tych wybitnych mężów stanu zaszlo drobnych nieporozumień, prokurator wolal nadaremnie jednego z ministrów bolesnym glosem, aby ten roztargniony czlowiek oddal pięć miljonów ohydnie drukowanych ukraińskich pieniędzy, ten jednakże nic mu nie odpowiedzial, rozumując slusznie, że czlowiek, mający pięć miljonów, nie będzie gadal z byle kim. Sprawy takie nikogo dlużej nie zajmowaly, bo w powietrzu poczęlo coś krążyć, z pod ziemi slychać bylo szmery, niebo nieco pociemnialo, a noce poczęly się nudnie dlużyć. Po zawalonych śniegiem, nieczyszczonych, wzdętych w straszliwe waly ulicach zaczęla krążyć plotka, szepcąca, nasluchująca, czujna, zalękla, szybkonoga i denerwująca. Nikt niczego nie wiedzial i wszyscy wiedzieli wszystko; wracająca z targu kucharka, przynióslszy krwawy ochlap mięsa, przynosila równocześnie krwawe wieści; stróż domu, zawsze „wtajemniczony“, robil minę tajemniczą i wylęklemu lokatorowi litościwem spojrzeniem grozil śmiercią wymyślną, na raty.
Na widnokręgu w istocie pociemnialo; rozsiadly na wynioslych wzgórzach Kijów patrzyl tysiącami oczu swych okien na rozlegly step, co się polożyl po drugiej stronie rzeki, skąd mialo coś przyjść. Dlugo jednakże nic nie przychodzilo, to zaś niepokoilo najbardziej, ludność bowiem, objedzona plotką, oslabla i, w braku innej roboty, przędla nowe wieści, czyniąc przypuszczenia na temat przyszlości.
Przyszlość zaś byla straszniejsza od rzeczy strasznych, nikt bowiem, wytwórca nalogowy najczarniejszych nawet myśli, nie mógl wyprorokować dwutygodniowego bombardowania miasta. Zaczęlo się ono jednego wieczora okolo godziny siódmej wieczorem, kiedy ulice są rojne. Miasto dawno już przywyklo do brzęczenia kul karabinowych, co nie czynilo większego wrażenia na doświadczonym obywatelu niż brzęczenie much, lub jeśli dawka strzalów byla ponad codzienną normę, niż strzaly rakietowe na niedzielnym festynie. Strzelano zwykle w nocy, pora zaś ta nie byla obojętną jedynie dla spóźnionego przechodnia, dla reszty spokojnych obywateli przechodzila bez wrażenia. Teraz jednakże przejęli się naglą salwą dzialową wszyscy bez wyjątku, co pojmie każdy, kto zna glupie narowy szrapnela, który bezmyślnie, z idjotycznej uciechy chichocac, leci bez celu w stronę czarnego, nieruchomego zbiegowiska domów.
Takie wlaśnie oszalale szrapnele poczęly gwizdać ponad miastem, nikt zaś nie wiedzial, ani kto strzela, ani do kogo. To tylko się wiedzialo, że szrapnel, prochem obżarty, jest to bydlę nierozumne, które nie pozna adresata i że uczciwe poczucie, iż się nie jest ministrem, którego chcą zabić, nic nie pomoże. Toteż na wielkie, gwarne, lubiące wlóczęgę po ulicach miasto padl nagle lęk, ten najgorszy, bo bezradny i zrozpaczony, lęk, w nieboglosy wolający o pomoc, rwący pędem po ulicach, tulący się do muru, pobladly strach, patrzący oszalalym wzrokiem w czarne niebo, pod którem dzieje się coś niepojętego.
To bylo pewne, że ktoś nie na żarty oszalal i w ataku naglej furii, strzela z dzial; Więc i ulica wpadla w szal; pobladli ludzie poczęli gnać we wszystkie zaulki, kierując się w stronę mieszkań w tem zawodnem przekonaniu, że kto dopadnie mieszkania, ten już jest bezpieczny. Przejście przez ulicę bylo jednakże nielatwem, bo jeśliś już dopadl swojego zaulka, wyszczerzal nagle z jego gardzieli stalowe zęby maszynowy karabin, jako asekuracja śmierci, wrazie, gdyby zawiodly szrapnele. Te zaś dawno już nie mialy takiego dobrego dnia, uradowane, że znowu powracają do znaczenia po owych smętnych czasach, kiedy armatę z zaprzęgiem można bylo od wolnego rosyjskiego bohatera kupić na froncie za sto rubli. Szrapnele dodawano gratis, wobec czego w tej chwili szrapnele oszalaly z djabelskiej radości, lecąc jak stado rozwrzeszczanych wron na piękne miasto, nie na jakiś zabagniony okop. Prezentowaly się też przerażonemu, niemal miljonowemu miastu z najpiękniejszej strony, rozwijając przedewszystkiem talenty swoje muzyczne, które rezonans ogromnych pudel kamienic doskonale uwydatnial.
Kiedy więc dzialo wyplulo z rykiem z gardzieli swojej taki „miejski“ szrapnel, on gwizdnąl najpierw z radości, wydostawszy się na wolność, zachichotal potem piekielnym śmiechem, że aż mróz przechodzil po kościach, ujrzawszy w pędzie wspanialy cel, jak gdyby klasnąl następnie, już lotem obląkany i rwal się z szurnem, hukiem, wrzaskiem, z glębokim jękiem, z towarzyszeniem wszystkich glosów, jakie wydaje śmierć. Za nim biegl dziesiąty, dwudziesty, setny, każdy następny jakby wścieklejszy i bil gdzie mógl: tlukl szalonym lbem w mury kamienic, rwal się nad dachami, blądzil w pędze wśród ulic. Wtórem tej djabelskiej pieśni oszalalego ognia byl wielki, urywany ludzki krzyk, czasem krótki jęk, dźwięczny, lecz przejmujący loskot padających szyb, krótki, potwornie wrzaskliwy terkot żelaznych sklepowych rolet, warczenie automobilów uganiających w panice. Zziajany tlum rozprysnąl się wreszcie i wsiąkl w czeluście domów, które staly ciemne, jak gdyby oświetlone okno moglo sprowadzić nieszczęście.
Jak po naglej burzy, która wystrzelila stem piorunów i minęla, deszcz jeszcze ostatnie wylewa krople, tak przez tę pierwszą noc, która znaczyla początek swój granatami i szrapnelami, padaly tylko strzaly karabinowe; zrzadka slychać bylo w oddaleniu naglą, ohydną czkawkę karabinów maszynowych i znów przez dlugie godziny tylko stukanie zwyklych kul, co bylo nudne i usypiające i nie mącilo glębokiego rozmyślania, co się to wlaściwie stalo i co z tego będzie? Po naradzie wszystkich lokatorów każdej kamienicy, gdzie do godności marszalka, oglądanego z nabożnym podziwem, podnoszono przez aklamacię jakiegoś nieszczęsnego „praporszczyka“, doszli wszyscy do zrozumienia bardzo prostej strategicznej sytuacji, że część ukraińskich wojsk niezadowolona, strzela z armat do wojsk zadowolonych i chce koniecznie trafić z wielkiej armaty w caly gabinet ministrów, rezydujących w brudnym hotelu Savoy. Taka piękna idea byla jednakże wcale trudną do przeprowadzenia, ponieważ granaty, posylane z za miasta, nie mogly zastać żadnego ministra, wobec czego z prostej wścieklości zawodu mordowaly uczciwych ludzi.
Nikt nie wiedzial, skąd do miasta strzelają, gdyż strzelano ze stron kilku, pewność zaś, że mierzą „z za Dniepru“, byla dla tak wybitnych, jako my, strategów pociechą i wiadomością malej wartości. To bylo pewnem, że miasto stoi na górach, jak kamienny balwan, którego nie ocali święty z oliwą w szlachetnej glowie. Gdyby to bylo na froncie, czlowiek by uciekal starym, dobrym zwyczajem, tak bylo trudniej. Rozsądnych ludzi pocieszalo jednak sluszne rozumowanie, że, nastraszywszy miasto, dadzą sobie z glupiem tem strzelaniem spokój, trudno bowiem w ognomnem, szeroko rozsiadlem mieście wyszukać czarnem okiem armaty tego, którego wlaśnie się szuka, mieszkańcy zaś winni byli Bogu ubogiego ducha. Ten jednakże, który ma armatę, nigdy nie byl filozofem; zauważyć bylo można ponadto, że w huku armat niknie i gluchnie nawet ta szczypta rozsądku, którą każdy czlowiek posiada do domowego użytku. Przekonanie to utrwalilo się niebywale wyraziście zaraz nazajutrz rano, gdy okolo godziny dziesiątej zaczęly szaleć za miastem cale baterje, strzelające dziś już z pewną metodą oblędu.
Wczoraj to byla tylko pelna muzycznych efektów „uwertura dramatyczna“, dziś rozwijano już tragiczny motyw przewodni konsekwentnie i z pewną precyzją. Można bylo zauważyć, że pewne punkty miasta cieszą się niebywalem zajęciem i troskliwością nieprzyjacielskiej artylerii, więc przede wszystkiem wszystkie zabudowania rządowe, dworce kolejowe i wszystkie przypuszczalne schroniska ówczesnego ukraińskiego rządu; że jednak chciano godzić celnie, więc pociski próbne wysylane byly w wysokie, okazale domy, w takie szczególnie, które nadmierną swoją wysokością mogly slusznie razić poczucie równości u oblegających miasto. Jeden z takich domów (ponieważ wielcy ludzie mają szczęście, więc w nim mieszkal Weyssenhoff) otrzymal ze dwadzieścia gwaltownych upomnień i pociski wyrywaly z niego platami ceglane cielsko. Jeden z pierwszych wpadl do cichego mieszkania twórcy „Sobola i panny“, lbem twardym ścianę rozbiwszy, gwizdnąl z obląkanej radości, poznawszy, jaka mu przeznaczona byla ofiara i pękl z hukiem i jękiem z nadmiernej żalości, że jej nie zastal w domu. Trudno, żeby najświetniejszy piewca łowów sam się dal upolować, choć za ścianą, śmierci byl bliski.
Kijów jest to miasto spokojne i widać bylo, że może znieść wiele; wreszcie i jemu bylo tego zanadto. Centralna ukraińska Rada, po dlugiem wahania, zawrzala slusznym gniewem i genialnie wykombinowala, że jeśli do niej strzelają z dość wyraźnym zamiarem pozbawienia jej milego żywota, sluszność nakazuje, aby i ona zaczęla strzelać. Bohaterskiemu temu przedsięwzięciu racji odmówić niepodobna, z tem zastrzeżeniem, że oblegający strzelali, jak w pierzynę, Kijów zaś postanowil strzelać w pustkę, do niewidzialnego nieprzyjaciela, który mial do dyspozycji cztery strony świata i mógl krążyć swobodnie dokola miasta. To postanowienie obrony rozpoczęlo dopiero nieszczęścia prawdziwe; broniący bowiem miasta kryli swoje baterie za domami i strzelali ponad dachy za Dniepr, oblegający zaś rozpoczęli wyszukiwanie miejskich gniazd anmatnich, tlukąc, gdzie się dalo, już bez uwagi na nic. Celem stalo się cale miasto, jak dlugie i szerokie, cale bowiem zaczęlo pluć ogniem poza swoje grnanice. Nieszczęsny byl dom, za którego munami ustawiono kilka armat; mury trzęsly się, jak w febrze, szyby dzwonily nieustannie, tynk lecial ze ścian, straszliwy huk napelnial wszystko. Po godzinie takiego strzelania, bateria oblegająca wypatrzyla wreszcie ukrycie i poczynala w nie bić szaleństwem ognia. Wtedy armaty „miejskie“ braly nogi za pas i przenosily swój strzelający kram w sąsiednie ulice, niestety dom, indywiduum nieruchome, sterczal w tem samem miejscu i jęczal teraz i drżal, bity dziesiątkami pocisków, i szalal w swojem wnętrzu rozpaczą, napelnial się krzykiem i jękiem, glośnym, niemożliwym placzem kobiet i ustawicznem kwileniem nieszczęśliwych dzieci. Zrozpaczony ludzki tlum zbiegal pędem do piwnic wilgotnych i ciasnych i tam spędzal cale dnie i noce, drżący od zimna, odurzony stęchlizną, wyglodnialy, niezmiernie zmęczony; mówiono nerwowo i szeptem, czasem tylko ktoś glośno zakrzyknąl, kiedy pocisk uderzyl w dom, sypiące się zaś gruzy sprawialy wrażenie, że i to ostatnie schronienie, sklepienie piwnicy, za chwilę runie na nieszczęsne ludzkie glowy.
Czasem jakiś czlowiek, bardzo odważny, lub bardzo już zglodnialy, czając się przy murze, wypelzal na ulice, puste i straszne; czasem go stamtąd spędzaly kule maszynowych karabinów, czasem zaś przynosil wieści, które w katakumbach piwnic rosly do potwornych rozmiarów i zapowiadaly jeszcze gorsze rzeczy, niż te, które się wydawaly już najgorszemi. Czasem zjawial się posel z innej dzielnicy miasta, który dotąd byl odcięty od swego mieszkania i teraz wracal bohatersko; ten przynosil wiadomość o stosach trupów, zalegających ulice, lub o pożarach wielkich domów. Wprawdzie wiele tych nieboszczyków chowa się zdrowo do dzisiaj, owe zaś zgorzale gmachy rosną w cenie, nie bylo jednak w owych czasach niedowiarków. Gdyby kto powiedzial, że mu przestrzelono trzy razy serce, uwierzonoby również, zmęczone oczy widzialy tylko trupy i ognie. Każdy oczekiwal jedynie swojego czasu.
Noc przynosila nieco ukojenia. Należy przyznać owym oblegającym, że mordowali miasto tylko w dzień, z nastaniem mroku jednakże sami czcili radośnie pracę dnia, miastu zaś dawano sposobność korzystania z mądrej rady nocy, aby się zastanowilo nad swoim losem i by się poddalo. Zrozpaczone miasto byloby to uczynilo bez wahania, jednakże jego obrońcy postanowili nie dać za wygraną, wobec czego z nastaniem dnia, zawsze z kolejową dokladnością, rozpoczynano okolo godziny dziesiątej bombardowanie. Życie zaczęlo się systematyzować. Ponieważ nie bylo widoków na szybkie zalatwienie sprawy, przemyślny czlowiek, który chcial jeszcze pożyć lat kilka, począl życie owo pod armatami urządzać biurokratycznie; o jednej godzinie szedl spać, o jednej jadl, o jednej, znaczonej pierwszym „porannym“ strzalem, uciekal do piwnicy.
Zaczęlo się na zupelnie nowych podstawach towarzyskich oparte życie piwniczne, pelne romantycznego uroku w swojej nienagannej prostocie; caly dom wchodzil z sobą w zażyle stosunki bez uwagi na stanowisko spoleczne czlowieka, zmienionego w pieczarkę. Piwnica stawala się salonem, gdzie w zlotem świetle skwierczącej lojówki wiedziono w rozmaitych językach dyskursy na tematy oddalone, jak literatura, lub bliższe, jak zdobycie kawalka zapleśnialej kielbasy. Szerzyly się tam również w formie lekkiej i wytwornej wiadomości w owych czasach pożyteczne, jak naprzyklad, że operacja, czyniona na czlowieku, ugodzonym odlamkiem szrapnela w brzuch, jest znacznie trudniejszą, jeśli indywiduum się przedtem obżarlo. Najgwaltowniej szerzyly się wiadomości pożyteczne z dziedziny strategji. Każdy wtedy byl doskonalym znawcą i lgal na potęgę, mimo tego jednak po tygodniu oblężenia sluchem rozpoznawać umialem, czy strzelają do nas, czy „od nas“, czem strzelają i jakim kalibrem (o!); w piwnicy byli po pewnym czasie sami generalowie artylerji i weterani osiwiali w bojach. Ludzie mrukliwi, niezdolni do salonowej konwersacji, chodzili nerwowo z kąta w kąt i liczyli strzaly, żegnając się po każdym dziesiątym.
Szczególnie mile byly wieczory, kiedy damy, podobne do aniolów, które przyszly odwiedzić gnijących w lochach więźniów, zaparzaly herbatę i mówily slodko o tem, że jeśli trzeba umrzeć, to już najlepiej razem. Nikt tam z nas wprawdzie razem nie umarl (jeden tylko, zaręczywszy się w mrokach katakumby, ożenil się) — można jednak latwo bylo postradać rozum, kiedy się okolo pólnocy salon zmienial we wspólne cubiculum, na materacach, lub krzeslach i kiedy cię, znękany czlowieku, los polożyl glowa przy glowie przy niewieście ksztaltnej, jak anmata bolszewicka… I bombardowanie ma swoje powaby.
III.
Zajęciem podczas bombardowania miasta zgola niewdzięcznem, niemal wcale sensu nie mającem, jest pisanie wierszy. Oszalale warkotanie karabinów maszynowych, odbywające się bez najmniejszej uwagi na zasadnicze prawidla harmonji, mąci do tego stopnia poczucie rytmu, że tylko przy wielkim wysilku można pisać jedynie „wierszem wolnym“. Rymy wskutek idjotycznego halasu, wyprawianego przez śmierć, są politowania godne. Wtórem dogodniejszym przy pisaniu jest poważny, skupiony basso profondo armaty, wystrzalami zaś można mierzyć strofy. Są to spostrzeżenia, oparte na glębokiem doświadczeniu, tak, że można bylo w owym czasie rozpocząć wszelkie pismo tym bohaterskim zwrotem, jakim pewien Gaskończyk rozpocząl list do kochanki: „Piszę do ciebie z pistoletem w jednej ręce, a z szablą w drugiej“.
Z ohydną rozpaczą przypomnialem sobie te, ociekające krwią, slowa, kiedy mi jednej nocy dano zardzewialy karabin w jedną rękę, nie wychodzącą z pochwy szablę w drugą i kazano iść na pól nocy „na wartę“.
Każdy dom przez noc calą utrzymywal taką groźną wartę, a warta miala pod karą imfamji lec trupem na schodach, możliwem bowiem bylo, że bandy szumowin, zlożone z dezerterów i więźniów, posiadających broń, jako pokrywkę napadu mundur, jako pozór zaś rewizję, gotowe rabować domy w niespokojnym czasie. Spojrzalem tkliwym, zlekka obląkanym wzrokiem na szablę, potem na karabin, potem dlugo, dlugo patrzylem w niebo. Zadrżeli z wielkiej dumy w grobach przodkowie, ujrzawszy rycerską moją postać. Wstąpila tedy we mnie odwaga plowego lwa; wytężywszy wszystkie sily, dobylem szabli i ze wzruszeniem, któreby zdumialo i rozczulilo w tejże scenie Frenkla, mówilem jej: „Hej, hej, pani Barska, pod Slonimem, Podhajcami, Berdyczowem, Lomazami…“
Ale szabla nie zadrżala ze wzruszenia, bo bylo to tępe bydlę, nadkruszone i zardzewiale, jak stara chórzystka, choć z pewnością widziala Berdyczów, gdzie handlują też i starem żelazem.
Uczestnicy warty ściągają ze wszystkich pięter i ze wszystkich piwnic; zbroje są niekompletne, bo senni bohaterowie są bez kolnierzyków, jak gdyby i umrzeć nie można bylo w stroju nienagannym. O, Aramisie, który chustką z brabanckich koronek dawaleś znaki, przyzywając pogardliwie śmierć!…
Takie podle czasy!…
Przychodzi dowódca warty i szeptem poucza, że nie wolno palić papierosów, stanowiących widomy cel i że w razie napadu należy strzelać bezustannie do ostatniego naboju. Potem dowódca warty idzie spać, jak przystalo na czlowieka wyższej rangi w pięciopiętrowej kamienicy; „warta“ zaś zaczyna dzialanie. Rozpoczynalo się ono od roztropnego rozpatrzenia sytuacji, zbadania wszystkich dnzwi i schodów, instynkt zaś wytlumaczyl mi w jednej chwili, że cala warta ma jedno niezlomne przedsięwzięcie: uciec przy pierwszym alarmie na cztery wiatry i w cztery strony kamienicy. Po dokladnem rozpatrzeniu tego zamyslu, poznalem, że jest genjalnie prosty i glęboko dowcipny. Dodaję nawiasem, że tak bylo jedynie w początkach oblężenia, później (co opowiem) i w innym, bardziej bohaterskim domu, bylo naprawdę bohatersko.
Stoję tedy, jak ulan na widecie, na ciemnych schodach i obmyślam fortele na wszelki wypadek; czas się dluży i jest zimno dlatego, że tak bylo istotnie, i dlatego, że na warcie tak jest zawsze. Oparlem się „stylowo“ na zimnej lufie karabinu, szablę powiesiwszy na zamku okna, aby już sam widok jej porazil wrogów. Pozycję mialem dogodną, bo wprost oszklonych drzwi glównych, tak, że krwawy nieprzyjacielski general dlatego dotąd żyje, że wtedy na mnie się nie natknąl. Los bitwy bylby przytem zależny i od tego, ktoby z nas dwóch prędzej uciekl. Odwaga zresztą rodzi się w potrzebie, czulem też ją, naplywającą ostrożnie w stronę serca, które wietrzylo krew. Poza sobą, w życiu mialem już dwa trupy: dwa podolskie zające, którym to musialo zrobić chyba przyjemność, że zginą z mojej ręki i same daly się zamordować; co do jednego zaś mam podejrzanie, że to byl stary łajdak zając, taki z Dygasińskiego, który skonał ze śmiechu.
Mija godzina jedna i druga i jakoś nic; czasem po bruku ulicy zaczlapie szkapa, ulicznej pikiety, czasem w oddaleniu o ściany domów obija się groch kul. Wtem, w jednym zalomie korytarza miga niespokojny blysk światla, po ścianach przebiegly wydlużone cienie, slychać mocno podejrzane szmery. Ja zadrżalem i mój karabin zadrżal; polecilem się Bogu, przebaczylem moim wydawcom i ruchem Beghery począlem się skradać w stronę podejrzaną, gdzie szmery coraz to rosly, jak gdyby się odbywala narada; bylo prawdopodobnem, że korzystając z niedbalstwa reszty straży, której od pewnego czasu nie widzialem, ktoś przyszedl od strony pustych ogrodów i wszedl, wylamawszy cicho okno, teraz zaś obmyśla szczególy ataku. Kto tam na schodach? — zapytuję cicho, glosem umyślnie drżącym.
Ten ktoś jest tak bezczelny, że na moje przyjacielskie zapytanie nie daje odpowiedzi.
Nie krzycz pan, sto rubli do bicia!
Mój karabin udlawil się wlasną kulą i zamarl.
Straż przysiadla w kącie w calym swoim bohaterskim skladzie, do którego przylączyl się stróż kamienicy i gra wedle wszelkich regul klubowych. Towarzystwo jest trochę mieszane, co na grę nie ma wplywu, bo obok kart leżą jak śpiące psy, browningi. Komendant straży, który się zjawil na „inspekcję“, znalazlszy wszystko w należytym porządku, zostal mianowany czlonkiem klubu honoris causa i gra z wielkim wdziękiem. Gdyby w tej chwili zjawil się nieprzyjaciel, nicby się straszliwego stać nie moglo, nieprzyjaciel bowiem nosi zawsze karty w cholewie buta i gra bardzo wysoko, rzucając cale arkusze „kierenek“. Porozumienie nastąpiloby w tej chwili. W rezultacie stróż, wielki majster, ogral calą straż z komendantem na czele. Zdaje mi się, że wygral też ze dwa karabiny i trzy szable.
Sielanki te byly wonczas możliwe, bowiem dobierano się dopiero do dalekich przedmieść, i jak zadzierzysta kość, dlawil wróg gardziele dalekich ulic. Rano zaś znów grzmial oblegający ze stu armat i rozbijal zlocony leb nieszczęsnego miasta. Kanonada rosla crescendo, do szczytu szaleństwa dochodzila w porze obiadowej, slabla pod wieczór; wielkim, wyjącym brytanom armatnim wtórowaly wciąż male pieski maszynowych karabinów, lub nierasowe kundle, opancerzone automobile, kąśliwe i wściekle.
Aż i na nas przyszla smutna kolej.
Bohaterscy obrońcy, zamiast uczynić z miasta wycieczkę i rozprawić się w polu z armją oblężniczą, chowali się coraz skrzętniej za mury, zewsząd naciskani. Jednego dnia wyciągnęli cztery ochryple armaty i ustawili je na placyku za naszym domem. Armaty te szybko dostaly ostrego szalu i kolowacizny i wyly w stronę rzeki. Dom drżal w posadach szyby jęczaly przerażonym dźwiękiem, nagla zaś rozpacz skrzyknęla wszystkich obląkanym glosem do piwnic, gdzie również wytrzymać bylo trudno; glowa pękala od huku, wszystkich zaś ogarnęla nieznośna trwoga na myśl, że się wkrótce staniemy celem artylerji nieprzyjacielskiej. Na szczęście zapadl mrok i dano sobie z jednej i z drugiej strony ze strzelaniem spokój. Wzburzony odmęt przerażenia począl się wygladzać w nocnej ciszy i z czeluści piwnic poczęli, jak z grobu, wylazić ludzie, naprawdę do nieboszczyków podobni, trochę bladzi z zielonym, lagodnym odcieniem, trochę żólci, w rozmaitych zresztą trumiennych kolorach, aby przez niewiele godzin odetchnąć lepszem powietrzem i lec na materacach w przedpokojach. Przebywanie w mieszkaniach bylo niemożliwe, bo onegdaj pocisk jakiś samotny, jak samotnik
odyniec, stalowym ryjem rozryl ścianę naszego domu, w którym z przestrachu wylecialy z nieslychanym szklanym wrzaskiem wszystkie co do jednej szyby. Dla tego wlaśnie pocisku mam dziś serdeczny sentyment, mimo wybitych szyb. Byl to pocisk o zacnem sercu, pocisk przyjacielski, z pozoru tylko lajdak i chamsko natarczywy, — on bowiem, krzywdy nikomu nie uczyniwszy, ostrzegl wszystkich, z hukiem zapowiedziawszy, że dom nasz, dotąd bezpieczny, przestal być bezpiecznym, że jakaś armatnia, bezzębna, z czarnem podniebieniem paszcza, skierowana jest w naszą stronę. Gdyby nie on, przysluchiwalbym się z niebieskiej loży przez lat jakiś tysiąc, do znudzenia, rozprawom Rady miejskiej nad sprawą teatralną, a szlachetny, gościnny feljetonista jednego z pism warszawskich mialby o jedno zmartwienie mniej, że tylu Galicjan, samo licho wie, po jakiego kicha, przyjechalo do stolicy.
Po tem zacnem ostrzeżeniu spaliśmy, jako naród koczowniczy, na podlodze, w przedpokojach, rano zaś na wezwanie pierwszego wystrzalu, porwawszy garderobę, zbiegaliśmy w mroczne podziemia. Kiedy jednak pod wieczór ustawiono cztery śmiesznie krzykliwe armaty obok naszego domu, nazajutrz dom nasz znalazl się na czarnej liście pierwszy z brzegu i to bez żadnych uprzedzeń, lecz co gorsze, nie zostal skazany na rozstrzelanie w czasie zwyczajnym, nieco po dziesiątej! Tego dnia (atrament mój przybladl w tej chwili!) pierwszy granat byl mój, osobiście mój, dla mnie przeznaczony, znacznie wcześniej, niźli to bylo dotąd.
Śnilo mi się wlaśnie coś śmiesznie milego, kiedy cisnęlo mnie coś o ścianę, coś nade mną zawylo, coś wrzasnęlo nieludzko i ryknęlo grzmotem, potem zaczęlo coś grzmieć i coś zaczęlo się walić z wścieklym impetem; ujrzalem nagle najpierw czerwone, wirujące kręgi, w ich zaś pierścieniu, w gęstym obloku bialego pylu, z tego powodu podobną do posągu i jak posąg nieruchomą, moją żonę. Granat uderzyl w pokój sąsiedni, wywalil ścianę i rzygnąl plugawą strugą cegiel na pokój; impet tego oszalalego zwierzęcia ze stali rozbil się o ścianę, która nas chronila. Leżalo temaz to bydlę, w dziesięć części rozerwane wśród gruzów, wśród pobitego szkla, porwanych książek i obrazów; jakiś paraliż powykręcal meble i dziwnie udrapowal portjery. Zato na boży świat, na marcowe, śnieżące niebo otworzyl się widok przez wybitą ścianę, jak przez loggię renesansowego palacu, z którego jednak, z garderobą w ręku trzeba bylo uciekać w te pędy, bo pociski bolszewickie mogly mieć baranie narowy i gdzie jeden polazl, tam zaraz lezie ich cale stado.
IV.
W piwnicy kijowskiej, do której schowa liśmy się w czasie bombardowania bolszewickiego, patrzono na nas z trwożliwym szacunkiem i z tem dobrem wspólczuciem z Rochefoucaulda, które spostrzeglo, że dość jesteśmy silni, by znieść cudze nieszczęście; patrzono na nas z miną lagodnie uśmiechniętą na temat: dobrze, że to oni, nie ja! Potem zaczęly się wywiady:
Czy bardziej się pan bal w pierwszej chwili, czy potem?
Nie moglem odpowiadać logicznie, bo mialem w glowie szum diabelski, zauważylem jednak, że pytający mnie, w tej chwili już starego, doświadczonego rutynistę, szczękają zębami z doskonalym wdziękiem i boją się teraz już i za mnie także, ja już bowiem nie mialem powodu. Ktoś tam przyniósl wiadomość, że w mojem mieszkaniu wybuchl pożar; obchodzilo to mnie równie tyle, ile nieboszczyka obchodzi sprawa, czy go wystawią na mróz, czy na gorąco. Czekano teraz nawzajem swojej kolei; dom nasz stal się w oczach nieprzyjacielskiej artylerii nad miarę popularnym, czego pojąć nie mogę, bo buda byla obskurna; coraz to przelatywal ponad nim pocisk, jak oszalaly, widmowy kruk, i gwizdal z wścieklości że go minąl; inny nadgryzl komin, inny zaryl się niechlujnie w bloto podwórza, zakrztusil się ziemią, potem ją z diabelskiem parskaniem wykrztusil z |pyska, wraz z ogniem i żelazem czerepów.
Kiedyśmy patrzyli wgórę z czeluści piwnic przez okienka, cofnęly się nagle wszystkie glowy, zimną ręką strachu odrzucone wtyl, dom drgnąl i jęknąl, bo się pocisk wgryzl nagle w mansardy i, przez jedno mgnienie tam buszując, ryknąl, klasnąl i bluznąl ogniem przez wszystkie okna. „Mój“ pocisk byl bardziej stateczny i prosto szedl do celu, ten jednakże byl to pocisk wiercipięta, jakiś nerwowy, trochę niespelna rozumu, jakby mu do lba zbyt malo nakladziono prochów, pocisk bez charakteru i lekkomyślny, gdyż zamiast rozbić ścianę, zlamać jakieś krzeslo i lec w spokoju, niedowarzony ten pocisk poprzebijal wszystkie cienkie ścianki, zgniótl na miazgę, co tylko bylo i zygzakiem chyba biegl przez biedne studenckie izdebki. A w dodatku byl to pocisk „swój“. Ukradziona artylerja ukraińska, broniąca miasta, strzelala z taką wprawą, że, „zdolowawszy“, rozbijala kijowskie mansardy, wobec czego artylerja nieprzyjacielska rozbijala pierwsze piętra. A porządny czlowiek byl w środku.
Wreszcie zaczynalo to być straszne. Jeden dzień, dwa dni, niechże będzie, jeśli nie może być inaczej; ale trzynaście dni, to już za wiele. Można bylo wreszcie umrzeć z glodu, choć dobrzy ludzie ratowali się nawzajem. Jednemu prawdziwemu księciu rosyjskiemu pożyczylem w owym czasie sześć kartofli, zaczęliśmy się jednakże w zielonkawem świetle piwnicy przyglądać sobie wzajemnie, badając ukradkiem, kto jest mniej żylasty i, w ostateczności, jako tako jadalny. Kobiet, przypuszczaiąc zbytnią cierpkość, nie brano pod uwagę. Jeśli nawet bylo co do zjedzenia, można to bylo ugotować tylko w mieszkaniu, na to zaś zwykle nie starczylo odwagi, kiedy na dodatek poczęly padać, jak ciężkie dowcipy, bomby z aeroplanów.
Zdobywcy zaś byli coraz bliżej wnętrza miasta; strzaly karabinowe trzaskaly coraz bliżej i bliżej, i już za każdym widocznym przez nas węglem ktoś leżal na bruku i strzelal, trafiając zwykle w jakiś parkan, bo zdobywcy wchodzili czujnie, zajmując dom po domu, gdzie w tej chwili zabierano wszystko, co może wystrzelić. Trzynastego zaś dnia pod wieczór zajęto Kijów zbiedzony, wymizerowany, doprowadzony już do ostatniej rozpaczy, glodny, odarty, ze zwisającemi platami tynku, z czerwonemi ranami zw murach, z porwanemi drutami telefonów, odurzony i tej nocy oświetlony pożarem wieu domów, zapalonych przez pociski. Tejże nocy wielu, wielu ludzi widzialo świat boży przy świetle tych pożarów po raz ostatni.
„Bohaterzy“ uciekli, mordowano tedy najniewinniejszych; każdego spotkanego na ulicy mężczyznę, którego ruchy przypominały zmechanizowane ruchy wojskowe, rozstrzeliwano bez sądu, ustawiwszy go pod najbliższym murem. Jakaś straszliwa żądza krwi zalala te straszne, ohydne, dzikie mózgi. „Graduszczyj cham“ upil się krwią i brodzil w niej po kolana, krwio-oki, uśmiechnięty paralitycznie, przemożny, rozjuszony, wściekle bydlę, urwane z lańcucha, oszalale w rozpędzie, przed którym padalo wszystko bezwolne i bezsilne. Rewolucyjny potop krwi francuskiej wylalny byl w imię czegoś wielkiego, wytworzony z gestem grozy wśród oszalalej pieśni, w której byl zawarty krwawy, rymowany motyw wyroku. Ci zaś, z pianą krwi na ustach przed się idący, mordowali haniebnie, ponuro, dla rozkoszy mordu i co straszniejsze, zabijali, jak zloczyńcy. Po ulicach drętwialy, niezamkniętemi, okropnemi oczyma w niebo patrzące, niezliczone trupy — nagie. Sześć kul w piersi mial czlowiek brat jedynie za to, że mial piękne, świecące się buty. Z powodu tych butów, które natychmiast ściągnięto z trupa, z powodu niedziurawego plaszcza, robactwo toczylo zwloki po ulicach.
Przez pierwsze dni bolszewickich owych rządów, salwa padala za salwą w rozmaitych stronach miasta. Mordowano mlodych i starych. Jakaś wściekla histerycznie Judyta, ohydna w ponurej żądzy krwi, wysylala na śmierć cale gromady. Potulny Slowianin mordowal ojca i brata na skinienie rozjuszonej czarownicy. Dzialo się to wszystko w prześlicznym ogrodzie dawnego cesarskiego palacu. Skazani kopali najpierw sami dla siebie groby, potem stawiano ich nad brzegiem dolu i strącano weń uderzeniem kuli. Z wielkiego parku uczyniono okropny cmentarz, na którym trupy, zlekka ziemią przesypane, grozily zarazą wielkiemu miastu. A czasem z pod nasypu dobyla się ściśnięta ostatnim kurczem sina, straszna ręka…
Obok, w cesarskim palacu rezydowaly bolszewickie, rzadko ochrzczone cary.
Bylem w tym budynku w dni kilka po wybuchu rewolucji i abdykacji cara, kiedy w palacu rezydowal rewolucyjny komitet kijowski. Byl w nim też i jeden Polak, jedyny czlowiek, który nie plul na posadzki i wschodząc, zdejmowal nakrycie glowy. Reszta wyglądala i zachowywala się serdecznie po ukraińsku. W salonach, wcale tandetnie umeblowanych, snuly się figury nie z prawdziwego zdarzenia, ale z prawdziwego kryminalu.
Szwargocące kursistki i dziwnie mlodociane drybiasy redagowaly w jednym z salonów żydowskie pismo rewolucyjne, w innym jakowyś drab zablocony, gotowal herbatę. W gabinecie cesarskim, podobnym do lepszego hotelowego pokoju, rezydowaly panienki nozchichotane i czasem piszące na maszynie. Biurko cesarza zakurzone, smętny grat, przyczail się w rogu, a pod oknami sypialni, na trawie, leży stluczone wspomnienie lepszych czasów: melancholijny trup szampańskiej butelki. Na marmurowych schodach plugalstwo, bloto i brud. Nie bylo tylko krwi.
Teraz się po nich lala smugą krew ludzka, Ukrainiec bowiem w ciągu roku dojrzal politycznie i mordowal z lubością, z coraz większą wprawą; cieniutki pokost kiepskiej imitacji kultury obmyl we krwi i stanąl w bydlęcej swojej nagości, śmierdzący wódką i juchtem, zablocony i opluty, ohydnem zrządzeniem losu podobny jednakże do czlowieka. Zwycięski rezun przypomnial sobie dobre czasy, więc nie dość mu bylo, że zamordowal, prawdziwą rozkosz sprawilo mu dopiero wylupywanie oczów, wycinanie języków, rozpruwanie brzuchów kobiecych. Historja najnieszczęśliwszych ludzi na świecie, Polaków na Ukrainie, Wolyniu i Podolu, potem krwawa opresja Galicji, byla wielkiem rozszerzeniem ówczesnych historyj kijowskich. Przywyklo się w owym czasie do rzeczy strasznych, dusza ludzka nie może jednak znieść już nawet nie widoku, lecz sluchu o tem czego dokazać potrafil dziki lotr ukraiński. Plakać się chcialo wówczas nad zhańbieniem czlowieczeństwa, zgrzytalo się zaś później zębami, kiedy rozumni, wielcy egoiści ententy rozmawiać zaczęli ze zwierzem, dzikszym od najdzikszego kafra, lecz chytrym, jak plugawy wąż, z okrwawionym opryszkiem, który przeniesiony na bezludną wyspę zdemoralizowalby uczciwie mordujące tygrysy.
Pojąlem w owym czasie najokropniejszą z nowel Maupassanta, w której czlowiek biczuje, wiszącą na ścianie, odciętą rękę swojego wroga, a ten zabil zapewne jedynego tylko czlowieka. Cóżby należalo uczynić z tymi? Niech im Bóg przebaczy, jeśli zdola…
Nigdzie już na świecie stworów takich się nie najdzie. Ludożerca nie jest temu winien, że nim jest; kiedyś zasię jakiś misjonarz mu to wytlumaczy i ludożerca będzie milym portierem paryskiego kinematografu. Tych jednakże rozchelstanych, krwawych upiorów nie zmieni nic nawet za lat tysiąc, szkoda zaś, że szlachetny Lloyd George nie widzial paru takich egzemplarzy w oryginale, poslano bowiem do niego „śmietankę“, która sama wprawdzie nie morduje, nie jest jednakże wylączone, by prezes ukraińskiej delegacji nie ukąsil nagle w nogę szlachetnego ministra Zjednoczonych Królestw. Wszystko się może zdarzyć w tym narodzie ukochanym.
Nie zapomnę do końca życia fizjognomji pierwszych ukraińskich bolszewików, którzy weszli do zdobytego Kijowa; przyszli z rewizją między innymi i do mojego zrujnowanego mieszkania, w poszukiwaniu broni. Najpierw tedy powialo, jakoby morowe powietrze: to polączone wonie wódki, okropnej machorki, brudu i juchtu. Potem się zwalila gromada z pięćdziesięciu w szarych szynelach mużyków. Kalmuckie nosy i oczy chytre, na wsze strony biegające, podejrzliwe, a pożądliwie patrzące; każdy obwieszony pasami nabojów, każdy z karabinem i rewolwerem, który strzela niezmiernie latwo, jeśli jego wścieklemu panu przyjdzie cokolwiek do zawszonej glowy. Straszny ten czambul wszedl z brzękiem i halasem, z wielkim tupotem i zgielkiem, jak wchodzi gromada ludzi pijanych, na ich czele zaś, na czele tych nieszczęśliwych, bardzo nieszczęśliwych, starych, chorych na wścieklość glupców ich dowódca: czternastoletni żydek z rewolwerem w każdej ręce. Typowy żydek z kantoru, z binoklami na nosie, kędzierzawy, w ubraniu cywilnem. Chytry i sprytny wiódl tę okropną trzodę na rzeź ich wlasnych braci i wlasnych ojców.
Szczęściem mojem byl stan mojego mieszkania, rozbitego w gruzy przez ich szrapnel, skończylo się tedy lirycznie, gdyż przy szukaniu broni ukradly mi dzielne molojcy coś niecoś z nieslychaną wprawą, przedewszystkiem więc talję kart, rzecz dla owych idealistów najbardziej lakomą, pyjamę, dlatego, że byla wściekle kolorowa i sluży dziś zapewne, jako wspanialy mundur jakiemuś bolszewickiemu generalowi i co najweselsze! — pudeleczko… z pudrem do paznokci. Zdawalo się bowiem temu krwawemu idjocie, że to pudeleczko z klejnotem. Niech mu sluży aż do naglej i niespodziewanej śmierci.
V.
Należące do dalekich już wspomnień rządy ukraińskich bolszewików w Kijowie znane są z wielu
relacyj, tak samo jak i ulubiona anegdota z owych czasów, która się stala wreszcie zmorą, nie bylo bowiem miasta, w któremby się nie zdarzyla historja ze zdarciem futra ze spokojnego obywatela, któremu za nie dano żolnierski szynel. Obywatel począl przykrawywać szynel na swój wzrost i znalazl zaszyte w kolnierzu rubli czterdzieści trzy tysiące, kopiejek dwadzieścia trzy. Znam stu świadków tego zdarzenia, naocznych świadków, każdego z innego miasta.
Wspomnieniem z czasów tych takiem, które grozą swoją wrylo się w pamięć, jest wspomnienie pogrzebów, jakich nikt na świecie nie widzial; przeciągaly ulicami korowody, karawany dlugie wozów, zwyczajnych wozów roboczych, zaprzężonych w nieśpieszące się woly chlopskie. Tak grzebano swoje ofiary, wrogi bowiem rozkladaly się po parkach i ogrodach. Defilowaly śmiertelne te wozy dlugim szeregiem, czasem ich bylo pięćdziesiąt, a na każdym z czterech desek zbita trumna, umajona galęzią jedliny. Czasem zmęczone, male dziecko, co już za wozem iść nie moglo, sadzano na trumnie i tak jechalo, biedactwo, przy trupie ojca, uśmiechnięte, że jedzie. Zawsze byly w Kijowie takie pogrzeby; cokolwiek się dzialo, ktokolwiek się pobil z kimkolwiek, defilowaly za dni kilka w nieskończonym szeregu owe straszne trumny, a że tam wciąż się coś dzialo, wciąż ktoś byl niezadowolony, jedynym przemyslem tego dziwnego narodu bylo zbijanie trumien.
Funt chleba więcej byl wart, niż ludzkie życie.
Stare dzieje, niema o czem mówić.
Godzilo się jednakże obserwować powolny oblęd duszy wielkiego miasta, patalogiczne objawy niemocy, jego histerię niebohaterską i bezradność. Histeria, wszelki poryw zabijająca, miala podloże swoje w zdenerwowaniu strasznych dni bombardowania, rosla jednak i przechodzila w chorobę chroniczną, podsycana szaleństwem plotki. Przechodzi pojęcie, czego nie potrafi wymyślić historyczny bliźni, aby bez celu doprowadzić bliźniego do oblędu strachu; czasy owe zrodzily czlowieka, który jest bakcylem paniki. Jest to indywiduum gorsze od armaty, która może tylko zabić, ale nie męczy. W czasach, o których rzeklby kapitan Fracasse Gauthier‘a, że na ich widok „klepsydra zadrżala w ręku Czasu“, można przewidywać wszystko i, przewidując, przed wszystkiem się zabezpieczyć pod warunkiem, że się wytruje wprzód ludzi, siejących szeptem panikę, nalogowych trucicieli, tragicznych komiwojażerów strachu. Mówię to raczej na użytek naszych czasów.
Urodzony z matki paniki i z ojca strachu, snul się wszędzie i będzie się snul zawsze tam, gdzie cokolwiek ma się stać. Wszyscy są śmiertelnie zmęczeni i już nikt za żadną cenę nie chce slyszeć o nieszczęściu. Tylko on jest niezmęczony i zaczyna dzialać. Mlnoży się króliczą modą i szaleje. Nazywa się taki, indjańskiem zawolaniem, „Blada Twarz“.
Blada Twanz jest wyrafinowanym zloczyńcą i lubuje się zadawaniem męki; nie znosi ludzkiego spokoju i czyni wszystko, by go zburzyć. Karmi ludzi strachem. Węszy, gdzie jeszcze w jakim cichulkim zakątku ostal się czlowiek dobrej myśli i pogodnego serca. Wtedy Blada Twarz zjawia się w mglistej chmurze oparów z zapachem siarki, zjawia się z duszą zielonego koloru, wchodzi w dom spokojnego czlowieka i stąpa tak ponuro, jak ów hiszpański grand z zakladu pogrzebowego, co przychodzi zdjąć miarę z nieboszczyka. Czlowiek pogodny, który marzyl wlaśnie o tem, jak grają u Loursa w biland, otwiera szeroko ramiona i maluje zacną gębę uśmiechem, takim, jak slońce.
Blada Twarz spojrzy na niego z tą śmiertelną, zezowatą litością, z jaką czlowiek zrównoważony patrzy na zawodowego wariata, i powoli, dobitnie, glosem, który z zakatarzonego dobywa się żolądka, rzeknie:
Czlowiek pogodny otwiera nagle szeroko oczy, jak literat, który znalazl tysiąc rubli, potem otwiera usta, jak karp w agonji, potem się dziko śmieje przez chwilę, jak bohater tragedji przed skonaniem, potem powoli opada na fotel we wdzięcznej pozie paralityka.
Wtedy się nad nim Blada Twarz nachyli i sączy mu w ucho truciznę, jak bo stary lajdak duński król czynil ojcu Hamleta:
Wtedy czlowiek, który byl pogodny, mial serce czyste, po wielu lękach radość w duszy i uśmiech w oczach, nie jest już pogodny, nie ma czystego serca, radości w duszy i uśmiechu w oczach, bo się już wogóle nie rusza i dlugo leży zemdlony. Jeśli nie mial szczęścia i nie zwarjowal odrazu, „na twardo“, — zacznie szaleć powoli i tejże nocy urządzi w domu fortecę i będzie konal trzydzieści sześć razy na godzinę, bo tyle razy skrzypi w jego pokoju stara szafa.
Zasię Blada Twarz, splodziwszy nowego warjata, idzie dalej, zamyślony ponuro, zezem patrzący na boki, czujny na każdy szelest, wszystko widzący, rozumiejący wszystko. Czasem przystanie, spojrzy na coś przenikliwie i szepnie tylko: Ho! ho! to dziwne!…
I wtedy już wie o tem, czego jeszcze nie wie nikt. Rozumie to bowiem Blada Twarz, że wszystko jest pozór i udanie, zaś poza mglą rozpacz, ha! i śmierć.
Wobec tego odwiedza Blada Twarz szczęśliwą matkę, która tuli dwoje dzieci i jest radosna. Wtedy Blada Twarz zaczyna litościwie kiwać glową i mówi dotkliwym, strasznym, krwawym szeptem tylko dwa slowa: Nieszczęśliwe maleństwa!
Niewiasta czuje, jak jej do każdego wlosa naplywa trwoga, zimna, jak lód.
Zasię blada Twarz: Ja nie chcę pani straszyć, ja wogóle nikogo nie straszę. Ale niedawno, w pewnem mieście nad Wolgą, takie male dzieci nabijano do armat i strzelano niemi do rodzicielskich domów.
Jezus, Marja! Niema się czego bać, tutaj mają to robić dopiero w przyszlym tygodniu.
W tej chwili Blada Twarz rozjaśnia na chwilę fizjognomję, bo lęk śmiertelny padl na caly dom. Wieść bieży po nim na zlamanie karku, powtarzają ją „dęby dębom, bukom buki“, kucharka kucharce, stróż stróżowi, wieczorem zaś dnia tego widziano na tej ulicy i stwierdzono pod przysięgą, że tuzin dzieci, związanych za nogi po parze, wieziono na wozie, dzieciom zaś, uwolnionym od rekwizycji, na znak uwolnienia, wylupywano scyzorykiem lewe oko, aby uspokoić rodziców, że im już nikt dzieci nie zabierze.
Blada Twarz krąży znowu po mieście i szuka ofiary. Chodzi i slucha i szepce i zaraża strachem, swój wlasny strach sycąc, slyszy szelest zimny śmierci, widzi tylko trupy i myśli, myśli, wciąż śmiertelnie myśli. Aż mu ze stęchlizny zwarzonego strachem, rozmiękczonego mózgu strzeli genialna myśl. Bierze wtedy myśl tę w drżące ręce, rozpatruje ze wszystkich stron, rozdrapuje szponem i zaczyna w nią wierzyć metodycznie tak dlugo, aż wreszcie uwierzy. Wtedy biegnie szybko, a chylkiem, wpada w gromadkę ludzi, wierzących w Boga i w boże milosierdzie, i mówi: Wczoraj jeden mój znajomy, pewny czlowiek, czlowiek, który w życiu swojem nie sklamal…
…ten czlowiek kupil funt kielbasy… Uważajcie tylko: kielbasa! Niby nic… Niewinna rzecz… Takby się przynajmniej zdawalo, więc je… sam mi to opowiadal…
No i co, no i co???
Otóż je i czyta gazetę. W gazecie nic nie bylo…
- A w kielbasie?!
- W kielbasie bylo… Coś mu zgrzytnęlo pod zębami, więc myślal że guzik, albo szklo, slowem jakiś nieszkodliwy drobiazg. A to byl sygnet…
- Chryste Panie!
- Byl sygnet… z herbem… na kawalku ludzkiego palca.
W tem miejscu dwie panie zemdlaly, jeden pan spojrzal wymownie na hak w powale, reszta zwiesila glowy na piersi, a wszystkie serca umarly nagle i zostaly pochowane w piętach.
- Jaki herb? — szepnąl ktoś trochę z tamtego świata.
- Rawicz! — rzecze Blada Twarz. — Byly plotki, że Grzymala, ale to byl Rawicz. Sam widzialem.
- Rawicz! — jęknęlo echo i schowalo się pod kanapę, podtuliwszy pod siebie ogon. Szyby w oknach drgnęly cichutko, szafa skrzypnęla z trzaskiem,
pociemnialy światla, na ścianie przechylil się obraz, a na schodach glucho zawyl pies.
Nazajutrz opowiadano w tej dzielnicy, że ozór wędzony, wystawiony za szybą sklepu ma dziwny kolor i dziwny ksztalt. Potem jedna Blada Twarz mówila drugiej Bladej Twarzy:
- Ten ozór, to jest język pewnej starej panny, która mieszkala samotnie. Wyrwali go jej żywcem z gardzieli bo nie chciala powiedzieć, gdzie chowa zloto. Miala cztery miliony w angielskich gwineach. Mój znajomy doskonale to wiedzial, bo za tydzień mieli się pobrać.
Tak to oni sobie mówią, a Blada Twarz myśli, myśli, i myśli… Ma stale czterdzieści parę stopni gorączki i za osobistego wroga uważa czlowieka, który się nie boi. Przytem Blada Twarz ma w oblędzie metodę i zachowuje kalendarzową ścislość. W poniedzialek zawsze wszystko jest podminowane, we wtorek jak z arki Noego wypuszczają zarazki dżumy do bogatych dzielnic, na środę przypada zatruwanie wodociągów, na czwartek (mniej więcej na godzinę piątą no poludniu) wieszanie za nogi na latarniach, w piątek każdy czlowiek, który się ukaże na ulicy w zielonem ubraniu, jest rozstrzeliwany bez sądu, w sobotę każdy mieszkający na niższych piętrach wywieziony będzie do kopalni, ludzie z wyższych pięter muszą sobie dać wyrwać jedenaście zdrowych zębów. W niedzielę spokój i obmyślanie katuszy na tydzień przyszly.
Jako tedy widać, Blade Twarze (są one zawsze i wszędzie) wiodą żywot pracowity i nie spoczywają, póki się ludzie z rozpaczy nie poczynają wieszać, lub zachlannie garściami zjadać truciznę, aby sobie skrócić męki.
Blade Twarze, ulegając potrzebie zrzeszeń, zakladają związki zawodowe (w Kijowie zwalo się ono:
„Centropanika“) i mają zawsze na skladzie świeże trupy, kaftany bezpieczeństwa, wszystkie materjaly wybuchowe, laseczniki cholery i dżumy (tylko wagonami), zsiadlą krew w butelkach, przepisy na racjonalne pomieszanie zmyslów i tym podobne artykuly, blogo na uspokojenie dzialające.
Jednego tylko ludzie nie widzą, tego mianowicie, że każdy czlowiek spokojny, który nie chce oszaleć, lecz jako tako w pogodzie ducha przeżyć ciężkie czasy, — jeśli zrzuci ze schodów na fizjognomję każdą Bladą Twarz, co przychodzi zarażać lękiem, — dostępuje odpustu lat siedmiu i siedmiu kwadragen.
VI.
Ci szlachetni molojcy, którzy dziurawili przez dwa tygodnie swoje wlasne miasto, mieli w swoim rycerskim, żywocie jeden jedyny uczciwy zamiar, kiedy za wszelką cenę postanowili powiesić caly ministerjalny gabinet.
Na to gabinet zacytowal im slowa z „Wesela“: — „Pan mi razy dwa nie powie“, i uciekl, jako mlody jelonek. Z tem to byl najmniejszy klopot. W szczerze demokratycznych spoleczeństwach trudno jest o kaszę, albo o cukier, nigdy jeszcze jednak nie bolala glowa o to, skad wziąć ministra. Zjawily się tedy jakoweś nowe chuligany, z których jeden nie umial wcale pisać, inny umial czytać tylko z drukowanego, ale mial rewolwer, powstala tedy nowa wladza, na widok której najglupszy nawet prokurator dostawal świerzbu palców. Ale gęby! — Boże milosierny, co to byly za gęby! Trzeba jednakże przyznać że zdobywcy Kijowa byla to menażeria szeroko wesola; każdy taki kacyk, obwieszony nabojami i zasobny, jak arsenal, mial zawsze „narzeczoną“ z zadartym nosem i z fizjognomją uśmiechniętą, rozkosznicę z ustami od ucha do ucha à la Gwynplain Wiktora Hugo, i wozil ją pędem w automobilu, ryczącym z uciechy. Czasem, dla zabawienia dzieweczki, strzelal w okno kamienicy, czasem kupowal jej caly magazyn perfum za dziesiątki tysięcy rubli, albo urządzal ucztę w najbardziej wyzloconej restauracyjnej sali.
Szara czerń bawila się w inny sposób. Wypatrywala największego magazynu z winami, który przezornie byl zamknięty na glucho, co dla ludzi wyzwolonych i gardzących przesądami zachodnio-europejskiemi stanowilo dziecinną przeszkodę. Stawali sobie dobrzy molojcy półkolem i wśród serdecznego śmiechu ciskiali w żelazne rolety sklepu ręczne granaty. Wtedy ostatnia kontrrewolucyjna zapora pękala z hukiem, a szlachetni bohaterowie wpadli w napelnione winem i koniakiem okopy, by zaś, zwabiony zapachem alkoholu wyzwolony naród, walęsający się po ulicach, nie wziąl przemocą udzialu w libacji, strzelano z karabinu maszynowego na wszystkie strony. Byl to codzienny proceder, ujmujący w swojej prostocie, dowodzący, jak bardzo nieskażoną i naiwnie dziecinną duszę ma Tyrolczyk Wschodu. Patrzyl z pomnika bat‘ko Chmielnicki i radowal się w dobrej duszy.
Po kilku dniach, czerń regularna, to jest taka, która byla panem życia i śmierci z racji zwycięstwa i zachowywala dość wesole pozory wladzy, pomieszala się z czernią nieregularną, która byla panem życia i śmierci z tej racji, że uciekla z kryminalów, źle strzeżonych. Najbystrzejszy jednakże psycholog nie umialby na pierwszy rzut oka odróżnić jednych od drugich, w praktyce zaś bylo to absolutnie wszystko jedno, czy się ma być rozstrzelanym na mocy rozkazu „prawnego“, czy bez rozkazu.
Kiedy się czasem ci niedokrewni krewni spotkali, krążąc po ulicach calemi oddzialami, rozpoczynala się wówczas strzelanina, gęsta i bezladna; zawsze wtedy zabijano kogoś trzeciego, co wlaśnie przechodzil ulicą, owi zaś wiedli z sobą pertraktacje, wyjaśniali kuzynostwo i rozchodzili się z poczuciem wzajemnego szacunku. Obie zaś strony z pasją uprawialy rewizje, które byly najpotworniejszą zmorą tego czasu; mialo się wprawdzie „prawo“ niewpuszczenia do mieszkania ludzi, nie mających „urzędowego polecenia“ na odbycie rewizji, takie samo jednakże prawo ma sarna wobec klusownika. Wtedy zwyczajny kryminalista, jeśli uważal że trzeba zachować chociażby pozory przyzwoitości, pokazywal ćwiartkę papieru, lub kawalek gazety, równocześnie zaś browning i wtedy przy jaskrawem świetle siedmiu tysięcy świec w oczach jasnem się zdawalo, że pewnie ci ludzie mają sluszność. Na udokumentowanie jej, brali wtedy, co się dalo, szczególnie zaś wino. Można wtedy bylo chylkiem wolać pomocy „wladzy“, która przychodzila wyjaśnić „nieporozumienie“. Praktyczniej jednak bylo dać się obrabować raz jeden i już nie wolać pomocy.
Nieszczęśliwi mieszkańcy zasięgnęli wtedy rady u śmierci i postanowili bronić się sami. Obrony domowe, organizowane z początku dość wesolo, poczęly zczasem dzialać doskonale, wtedy szczególnie, kiedy owi „regularni“ poczęli wycofywać się z Kijowa na wieść o zbliżaniu się glodnego sprzymierzeńca niemieckiego a w mieście pozostali bandyci. Ambo meliores: ci, co poszli, i ci, co się zbliżali, a na ich czele ów oslawiony ataman, ten sam, co później nieco zirytowal się na jaśnie wielmożnego hetmana. Ów tedy minister wojny, za mlodości baletnik, ataman i coś tam jeszcze, slowem figura z pod ciemnej ukraińskiej gwiazdy, uciekal niedawno, jak zając, teraz wracal ze „sprzymierzeńcem“, który go wkrótce potem, kopnąwszy, zrzucil ze schodów ministerialnej szczęśliwości. Trudno bylo zresztą zorientować się w tym strasznym, nieszczęśliwym, krwią zalanym kraju, kto kogo chce aktualnie zarznąć, powiesić i spalić, kto ma prawo kradzieży, kto jest ministrem czynnym, kto zaś z ministrów już siedzi na kryminalnej wilegjaturze? W tej chwili jednak, zanim przyszly ministry, rządzily w mieście bandy i opryszki pierwszej wody, które mialy nowoczesną broń i stare, narodowe, niezawodne tradycje Gonty i Żeleźniaka. Postanowilo się tedy miasto bronić i nie dać się zarznąć bez protestu.
Każdy dom zorganizowal straż, nieustannie czynną, w dzień i w nocy, przyczem pozawieral przymierza zaczepno- odporne z domami sąsiedniemi, które, na odglos alarmu, zobowiązane byly do przyjścia z pomocą domowi napadniętemu.
Ponieważ bohaterstwo mieszkańców bylo dość problematyczne i moglo się zdarzyć, że spokojny obywatel, postawiony na straży, zwarjuje ze strachu i zacznie mordować wlasne dzieci, wynajmowano kondotjerów, zlożonych z bylych oficerów rosyjskich. Dostawal taki dwadzieścia pięć rubli na dobę, jedzenie i mieszkanie i mial bronić kamienicy wraz z mieszkańcami, którzy, dziwnem zrządzeniem natury, byli wonczas wszyscy bardzo bladzi, z milym zielonkawym odcieniem. Każdy dom zamienil się w fortecę i mial zapasy nabojów, czasem po kilka tysięcy. Rygor panowal wojenny, most zwodzony podnoszono, to jest wlaściwie bramę zamykano o zmroku i we wszystkiem należalo być poslusznym radzie wojennej, zlożonej z wybitnych generalów, z których jeden w życiu swojem byl nawet na polowaniu, reszta zaś handlowala cukrem, nasionami, czem Bóg dal. Komendantem calego frontu domowego byl jednakże specjalista, autentyczny oficer, który cudem uszedl śmierci z rąk bolszewickich.
Nasz komendant byl to dzielny, mlody chlopak, budzący zaufanie; w każdym razie po jego mianowaniu strach calej, ogromnej, idjotycznie budowanej kamienicy, do której bylo sto wejść, spadl poniżej zera. Dwa dni bowiem przedtem strach ten omal że nie rozsadzil termometru, że zaś ja osobiście mam wybitne do wszystkiego szczęście, bylem naturalnie przy tem. Bylo tak. Kiedy mi bolszewicy rozbili mieszkanie, przygarnęli nas najzacniejsi przyjaciele, dzieląc się najlepszem sercem i najlepszem winem z przedstawicielami literatury, gdyż i kochany twórca „Sobola i Panny“ rozbil tu swoje namioty. Byliśmy blisko Boga bo na ósmem piętrze, wśród najlepszych przyjaciól i zdawalo się, że pognębimy śmierć. Odzież tam! Pewnego dnia nakazuje mi general domowy, abym się stawil na warcie od godziny 12 do 2 w nocy. Trudno, od tego jest generalem, aby rozkazywal. Zakląlem po żolniersku: „psia-krew“ i poszedlem czuwać. Towarzystwo bylo pierwszej klasy, gdyż, ku cichej wszystkich radości, lazil z jakąś dubeltówką niedawny wicegubernator, dość mila figura. Drzwi pozabijane deskami, telefon w pogotowiu, dusze pochowane w piętach, miny rzadkie; rozmawiamy cicho, aby nie budzić zla, od czasu do czasu zaś ktoś się haniebnie nieszczerze śmieje, aby innym dodać odwagi, o swojej beznadziejnie zwątpiwszy. Każdy ma nadzieję, że te dwie godziny jakoś szczęśliwie miną i po godzinie zaczynają się wszyscy krzepić. Wtem gwaltowne pukanie do drzwi.
Tak puka tylko śmierć, a w teatrze zawsze stuka tak nieszczęście.
Cala straż znieruchomiala; nikt nie odpowiada. Na ulicy zaczynają wrzeszczeć:
- Otwieraj!
- Kto tam? — pyta ktoś odważniejszy.
- Rewizja!
- Proszę pokazać dokument! — powiada odważny, ale naiwny czlowiek.
Zbrodniarz z za bramy odpowiada jakiemś narodowem, ruskiem przekleństwem, takiem, że mury zadrżaly. Wobec tego zajęczaly telefony, wzywając pomocy neutralnych, gruzińskich oddzialów do pomocy, cala zaś straż, mająca do rozporządzenia kiepskie dubeltówki przeciwko kilkunastu karabinem zaczyna się cofać w porządku na dawno przygotowane pozycje, aby nieprzyjaciel, niemiecką metodą, szedl za nami — niepewnie. Nieprzyjaciel natomiast rozbija kolbami drzwi i daje salwę w sień, przez którą wlaśnie przemykal się jakiś nieszczęśnik, mieszkaniec domu. Padl na miejscu z biodrem, rozerwanem kulą wybuchową.
Dom caly drżal w trwodze przez kilka godzin, nikt bowiem nie byl pewien, co tym Kalibanom może przyjść do zbrodniczej glowy; indywidua te, straszne, jeśli się znajdą wobec bezbronnych, bohaterowie wobec kobiet i dzieci, są ohydnymi tchórzami na widok jakiejkolwiek zorganizowanej sily. Malo tedy ukradlszy, uciekli na wiadomość, że przybywa pomoc wojskowego oddzialu, ten jednakże niebardzo staral się o odnalezienie bandytów, z którymi lączyla go nić glębokiej sympatji. Lepiej tedy bylo polegać na wlasnym przemyśle i uznać starą prawdę, że w Rosji szanowany jest tylko ten, co klnie i bije.
Kląć nie wypadalo, — zaczęto tedy bić, co się okazalo nierównie więcej skutecznem, niż bialka oczu na niebo wywróciwszy, dać się mordować wedle filozofii owego kaplona, który, zarzynany w poniedzialek, mówil smutno, że źle mu się zaczyna tydzień.
Wobec czego rozdzial następny będzie grzmial od strzalów i będzie pelen siarki, prochu, wichru i wyjącej śmierci.
VII.
Zlodziejaszki ukraińskie, o ile który nie zrobil kariery dyplomatycznej, lub wojskowej, lubią chadzać bandami, nieomal, że z muzyką na czele; nie są to ludzie lekkomyślni, korzystający z byle jakiego lupu, lecz stare weterany kryminalów, wiedzący doskonale, gdzie się oplaci zachód i zlodziejska mitręga, w którym domu można się spodziewać polowu, na który zaś szkoda wystrzalu.
Byly tedy w Kijowie domy bledsze ze strachu i domy nadrabiające miną. Każdy jednak sprawil sobie przyrząd alarmowy, bynajmniej nieskomplikowany: bralo się kawalek żelaznej sztaby, wieszalo się to na drabinie i w razie jakiejś hajdamackiej awantury, bohaterski mieszkaniec domu, stojący na warcie, chwytal drugą żelazną sztabę i z wielką mocą tlukl w żelazo wiszące. Niezbyt stary nieboszczyk porwalby się z grobu na ten alarm, myśląc, że wolają na sąd ostateczny, cóż dopiero nieszczęśliwy lokator nieszczęśliwej kamienicy, który spal przytem jednem okiem? Piekielny ten halas dudnil w studni podwórza, lkal, krzyczal, jęczal, rzęzil, wpadal na schody, tlukl się po nich, dzwonil w szyby, walil żelaznym dźwiękiem w drzwi, aż się zwalil wreszcie na struchlale piersi czlowieka, który glupio myślal, że wreszcie prześpi noc jedną spokojnie. Budzily się domy obok, wreszcie cala ulica, wzdluż której wszystkie domy poczynaly grać swoją oszalalą pobudkę na takich żelaznych sztabach, na platach blachy, na prawidlowych tamtamach, Bóg wie, na czem. Dodawalo to odwagi napadniętym, wrogom zaś mialy z tego halaśliwego powodu zadrżeć lydki.
Tak jednooki obrońca Kudaku strzelal w noc i ciemność, kiedy go chcialy zaskoczyć rezuny!
Ha! prawie tak samo.
„W taką noc piękną“, w szekspirowską moc, kiedy z za Dniepru wyplynąl księżyc, jedyna w tym kraju żywa istota nieograbiona, myśleliśmy, że czar natury, który slonie pobudza do mistycznego tańca, a tygrysy lagodniejszemi czyni, podziala na tych zlośliwych pawjanów, których święty Wlodzimierz, zdaje się, że niedbale ochrzcil, lub niedochrzcil, na tych krwawych podludzi, którychby się zasromal Gaetano Mammone, co cieplą krew pil z ludzkiej czaszki.
Gdzież tam!
Już byla druga po pólnocy, kiedyśmy, omówiwszy możliwość napadu, doszli do przekonania, że wlaściwie już na napad za późno. Wskutek tej nieznajomości zlodziejskiej natury, ten i ów, znużony czuwaniem przez wiele nocy, legl na lożu. Wtem wśród ciszy nocnej zahuczal przeraźliwie, brzękiem dreszcz budzącym sygnal alarmowy i urwal się nagle to salwa karabinowa przecięla glos ten piorunem.
Co się stalo, — nikt nie wie, co? W jednej chwili wszyscy są na nogach, dom szumi, jak ul i slychać tylko gluchy tupot nóg na kamiennych schodach; to obowiązani do obrony biegną pędem na stanowiska. Za chwilę wszyscy ubrani, skupiają się poza osloną murów; dzieci ubiera się szybko, nerwowo ukrywa się dotąd nieukryte klejnoty i pieniądze; kobiety czynią znak krzyża świętego, ten i ów z mężczyzn idzie na zwiady. Klatka schodowa pelna niepokojów, placzliwych szeptów, szybkich pytań i odpowiedzi, lub dziecięcego placzu.
Nadchodzi relacja:
„Napad na dom sąsiedni. Bandytów okolo czterdziestu, obrońców domu szesnastu. Będą się bronić do ostatka. Dowódcą obrany jest Polak, nasz znajomy“.
Dom napadnięty, wysunięty wtyl od linji ulicy, mial przed sobą lysy ogródek, zamknięty wysokiemi sztachetami z żelaza. Dzielny dowódca domu (oby zostal generalem!) kazal już dawno ustawić przed domem wysokie barykady z sągów drzewa i teraz bronil domu z poza tych barykad, kierując ogień wprost, na niezasloniętą ulicę. Banda oblegająca miala więc pozycję trudną, tem większe bylo tedy niebezpieczeństwo, że albo będzie usilowala przejść przez dom nasz, polączony z tamtym, lub obejść caly kompleks domów i wejść od tylów, co bylo możliwe. Z nami bylo trudno, gdyż mieliśmy trzydziestu tygrysów, wynajętych do obrony, którzy już stali z gotowemi karabinami, broniąc flanku, należalo zbadać sprawę okrążenia. Pytania, jak na wojnie:
- Kto dziś tam dowodzi?
- Aktor z polskiego teatru… Znakomity aktor, — dodaje ktoś uspokajająco.
Skóra mi ścierpla na myśl, co takiemu generalowi jak znakomity aktor, może przyjść do glowy, takiemu generalowi, który zloconą szpadę don Fernanda oddal królowi maurytańskiemu, „otoczony“ wraz z wojskiem przez czterech drabów, co sobie gęby pomalowali na czarno. Rezuny jednakże musieli się dowiedzieć, jaki tam straszliwy czuwa Bayard, bo, zglupiawszy, walily salwami wprost na dom, który w jednej chwili zmienil się w Fort Chabrol i grzmial triumfalnie, choć nieco nerwowo, lecz z fantazją, plul ogniem, ryczal hukiem, ponad który wzbijal się czasem tubalny glos dowódcy, jak tenor, co nad chór wystrzela nutą.
Wywiadowcy nasi wypelzli na balkony i obserwowali bitwę zboku, od strony ulicy i podawali szeptem wiadomości w gląb domu.
Relacje byly krótkie i niezawodne.
- Jest ich trzydziestu ośmiu… Część leży na ulicy, część za drzewami, część za murem.
(To źle! — odpowiada zalękla dusza domu).
- Jeden się wykopyrtnąl… Leży! Nie rusza się.
(To dobrze! — odpowiedziala zdziwiona dusza domu).
- Drugi! Slowo daję — drugi! trzeci! Jest trzeci! (Ależ to nadzwyczajnie! — uradowala się dusza domu).
I wraz się znów przelękla, gdyż napastnicy, rozdrażnieni oporem, zaczynali się wściekać psią modą i coraz natarczywiej poczęli kąsać stalowemi zębami kul żelazne kraty ogrodzenia i tluc kulami szyby okienne. Wtedy dom, ugodzony w szklane swoje oczy, ryknąl hukiem, jak Polifem i cisnąl w nich salwą, pogardliwie krótką, bryznąl krwawą śliną ognia w plugawe pyski i zaśmial się echem, co się w calej odezwalo dzielnicy, w której nie spala żywa dusza.
Nagle jednak jakby oslabl; bulgot strzalów slychać tylko od ulicy, dom zaś począl cichnąć i śmiertelną harmonię swoich doskonalych salw jakby porwal na strzępy glosów karabinowych.
Co to się stalo?
Pot nam wyszedl na czolo i zaczęliśmy nasluchiwać tem sluchaniem, którem slucha cale cialo…
Co to znaczy?!… Wtem jakiś cień skrada się chylkiem od strony obrońców.
- Co tam? co to jest?
Cień ciężko dyszy, potem mówi szeptem:
- Naboje się kończą… Dawajcie naboje!
Nie uplynęla minuta, a już przez parkany ostrożnie przeniesiono tysiąc ladunków. Za chwilę bohaterski dom, (którego miano na wieczną rzeczy pamiątkę podać należy, dom przy ulicy Instytutowej Nr 20), — jakby oszalal z radości i jakby zdumiony księżyc jeszcze chcąc bardziej zadziwić, trysnąl żywym plomieniem i klasnąl tak, że mróz poszedl po kościach.
- Djabli wzięli czwartego! — zaraportowal balkon naszego domu, krótko i skromnie.
Wśród napastników powstal podejrzany ruch; część zeszla z pozycji poza ochronę murów i poczęla radzić; nasza pikieta na balkonie zmienila się cala w ucho, lecz nie uslyszala nic, po kwadransie jednak obwieścila skutek zlodziejskiej narady:
- Wiozą karabin maszynowy!
Wiadomość glupia i nieprzyjemna. Zaczyna być gorzej, a do świtu jeszcze dość daleko; sprawa zaczyna pokrywać się mrokiem, księżyc, nisko wiszący, wytrzeszczyl zalękle oczy. Lotrom z ulicy uczynilo się lepiej, zaczynają dzialać szybko i nerwowo. Ustawili lajdackie narzędzie nawprost domu, na bruku ulicy, tak jednak, że slabo byl oslonięty; specjalista legl tak, że ledwie go dojrzeć można („Wierni go towarzysze plaszczami okryli“) i począl oszalalą swoją robotę.
Uczynil się sądny dzień; rzucamy pelnemi garściami groch kul dudnil po ścianach, tlukl szyby okien, szczękal na żelazie ogrodzenia. Zrzadka odpowiadaly mu karabiny obrońców, zmuszonych do pilniejszego ukrywania się, coraz bardziej zdenerwowanych, chociaż gotowych na wszystko, gdyby bowiem dom zdobyto, nieszczęsny bylby jego los. Najdzikszy, Indjanin z plemienia Siouxów nie zarżnie z taką wrodzoną wprawą czlowieka, jak to uczynić umie Tyrolczyk Wschodu.
Ze zdobywanego domu poczęla strzelać glucha rozpacz, jakby trzaskiem salw karabinowych chciala przywolać na pomoc wschód slońca w tem slusznem przekonaniu, że odwagi dodaje tym rasowym bandytom noc. Na pomoc nikt nie przychodzil, wszystkie domy okoliczne czekaly swojej kolei, straż każdego z nich stala na posterunku. Teraz każda chwila stawala się okropniejszą.
Obrońcy domu, rozsypani w tyraljerkę, ukryci za występem muru, lub za stosem drzewa, nie mogli się polączyć z sobą w celu powzięcia jakiejś decydującej akcji wspólnej, — wróg zaś, ośmielony nieustannym ogniem swojego maszynowego karabinu stawal się coraz bardziej bezczelny i widocznie za bożem dopuszczeniem w zwycięskiem upojeniu zglupial. Jednej bowiem chwili ponad trzask karabina wybiegl ściszony, lecz przejmujący glos któregoś z obrońców, któremu odpowiadać począl glos dowódcy zalogi domowej, wiążąc się z tamtym w doskonaly, zwarty, nieskazitelnie dramatyczny djalog, jakiego nie zdolalby tak na poczekaniu stworzyć caly warszawski Związek autorów dramatycznych.
- Jerzy! — wolal glos, lecąc wśród kul, które po stokroć przebily nieszkodliwie serce tego szlachetnego imienia.
- Jestem! — odkrzyknąl dzielny dowódca i strzelil, aby odpowiednią nadać wagę okrzykowi.
- Widzisz tego przy kulomiocie?
- Widzę! w tej chwili…
Sto kul porwalo na strzępy resztę bohaterskiego zdania, z którego musiala poplynąć krew.
- Mierz dobrze! — krzyknąl czlowiek z mroku.
Przezacny księżyc wydobyl się z pierzyny chmur i zdawalo się, że silniej zablysnąl.
Wszystkie serca uderzyly mocniej, a ów Jerzy, rycerskie imię noszący, podniósl karabin, przylgnąl do niego, zrósl się z nim i tak dlugo trwal nieruchomie, jakby zaskrzepl na mrozie.
- Tratatata!… — zaniepokoila się bezecna maszyna. Tamten, mrokiem, jak hiszpańskim plaszczem, okryty, ani drgnąl w zalomie murów. Aż mu szlachetne serce
- musialo dać znak, bo nagle strzelil. Specjalista od karabina maszynowego na jedno mgnienie się zdumial, a potem nakryl się nogami i „począl kopać ziemię“ — wedle recepty wszystkich pisarzów historycznych, zupelnie stylowo.
Zdumial się księżyc, zdumieli się molojcy zaniemówily z radości nasze pikiety na balkonach. Pierwszorzędny ten strzal bowiem ugodzil nietylko owego specjalistę, lecz zabil równocześnie bezecnego ducha armji oblężniczej. Postrzelali tedy jeszcze, już dla wlasnej satysfakcji i, widząc zbliżanie się świtu, cofnęli się chylkiem, unosząc swoich zabitych, czy rannych, z plugalwą zlością w plugawych sercach.
VIII.
W calym tym nieszczęśliwym kraju nastal „dzień gniewu i klęski“. Tysiąc już piór krwią pisząc, opowiedzialo te straszliwe epizody dreszcz budzące. Sine, z rozplataną piersią widma, krążą w mrocznem wspomnieniu, tak, że się myśleć o tem nie chce, dusza się bowiem wzdryga. Ze wszystkich zakątków, ze wszystkich dróg i gościńców walily się rozkrzyczane wieści bieżaly rozelkane echa, gonil placz i krwią napęcznialy jęk: ukraińska dzicz morduje cywilizację. Niepodobne to bylo do wiary, żeby to się dzialo w takim stopniu, w jakim się dzialo istotnie, z opowieści tych bowiem wynikalo, że Atylla to byl baranek, Tymur Kulawy mial duszę anielską. Nad tą ziemią bogatą i śliczną, zapanowal zwierz, nietylko morderczy, lecz zlośliwy, ohydnie zlośliwy, dla którego na ziemiach cywilizowanych miejsca być nie powinno. Straszliwy rezun, wnuk Gonty i Żeleźniaka, a krewny paryskich „dyplomatów“, mordowal szlachcica, bo uważal to za przykazanie swoje glówne, mordowal jego żonę, bo ta urządzila mu szpital, a kiedy dziki zwierz ukraiński skaleczyl się w lesie przy kradzieży drzewa, opatrywala mu dobremi rękoma ranę; rozcinal brzuchy panienkom ze dworu, bo uczyly czytania mlodych rezunów i glaskaly je po wszawych glowach. Kiedy wymordowal wszystkich, wtedy rabowal dom wedle swojej metody; nie wiedzial, co uczynić z jakimkolwiek sprzętem, więc go rozbijal siekierą; plądrowal wśród bezcennych pamiątek, podpaliwszy starą bibliotekę, aby mu bylo widno wśród walpurgicznej nocy; z pasją tlukl zwierciadla, darl obrazy, wyrywal posadzki, tlukl marmury. Jednakże niczego z taką nie palil lubością, jak książki. Ta krwawa imitacja czlowieka miala przed zbiorem książek jakiś niesamowity, niepojęty lęk; mówil sobie ukraiński Hotentot — (tylko z braku lepszego porównania śmiem obrazić poczciwych Hotentotów,) — że ktoby te wszystkie książki przeczytal, ten bylby mędrszym, niż sam …Kiereński, trzeba je tedy spalić.
Tak oto przez setki lat gromadzone pomniki kultury zmienily się w kupę popiolu, zalanego krwią. w czasie kilku nocy, których Bóg się pewnie przerazil, w męczeńskim ogniu umarla dusza tego kraju. Ludzie umierali, jak bohaterowie, jak męczeńscy misjonarze wśród dzikich, kobiety umieraly, wystrzeliwszy wszystkie ladunki po obronie rozpaczliwej i strasznej.
W epidemji zbrodni, te byly najohydniejsze, których nikt pojąć nie zdola. Zdarzylo się, że do rodzącej czarownicy, trzeba bylo wezwać lekarza. Pojechal do niego rezun i calowal po rękach prosząc, by się udal z pomocą. Lekarza tego uważano za świętego czlowieka, szedl naprzeciwko tyfusowej śmierci bez wahania do najbiedniejszego, w tej chwili tedy udal się z pomocą do rezunów. Kiedy czynność swoją spelnil, zamordowano go ohydnie, potem zamordowano jego córkę.
Jest coś w tych opowieściach, czego dobry Bóg chrześcijański w nieskończonym swym rozumie nie pojmie nigdy. Ludzkość zostala sponiewieraną po tysiącu lat chrześcijaństwa w tym kraju. Zdumialby się czlonek paryskiego towarzystwa geograficznego, który ze zgrozą wspomina o tem, jak w czternastym wieku Nowo- Zelandczycy powiesili misjonarza, kobiety wylupily mu oczy i zjadly mózg, zdumialby się i nie jechalby już po opowieści z czternastego wieku na wyspach Eioji, albo w cieśninie Torrés. Rzeczy okropniejsze dzialy się w środku Europy w 1918 roku. Popelnial je czlowiek napól cywilizowany, po namyśle, po przygotowaniach, z lubością i rozkoszą, chytry i czający się za węglem, lecz ohydny w swojej psiej pokorze, jeśli zostal rozbrojony; wtedy pada na kolana i caluje nogi i Boga wola na świadectwo, że jest niewinny. Taka jest dziwna plugawa podlość w tym strasznym rezunie, że zbrodniarz, schwytany, lecz hardo idący na szubienicę, jest wobec niego, jak bohater wobec wścieklego psa.
Ostatecznie pojąć można szal zniszczenia u czlowieka, dotkniętego zbrodniczym oblędem, któremu widok pożaru palacu sprawia sadystyczną rozkosz. Uważal pana za swojego wroga i spalil jego dom, hajdamackie zaś czarownice, pólnagie, pijane i straszne, zarażone syfilisem przez żoldactwo, z frontu uciekające, tańczą dokola pożaru. Jest to rodzajowy obraz wiosennej, ślicznej nocy ukraińskiej. Wtedy jednak zaczynają się znów rzeczy niepojęte; ludzi już wymordowano, morderczy zaś szal wola o ofiarę. Wtedy ten syn ziemi, którego po strasznej śmierci ziemia w siebie przyjąć nie zechce, rozwija calą lotrowską pomyslowość i z dworskiej stajni wyprowadza krowę. Nieszczęsne zwierzę zawieszono na drzewie, pod niem zaś rozpalono ognisko i „pańska“ krowa, oszalala z bólu, pieczona żywcem, wydaje z siebie rzężenia i jęki potworne ku obląkanej radości tych ludzi, którzy w „spokojnem“ życiu codziennem uważają za obowiązek kopnięcia przy każdem spotkaniu najprzyjaźniejszego psa, pewnie z gluchej wścieklości, że nieszczęsny, ukraiński pies uczciwszą ma duszę.
Niema, zdaje się, już w środkowej Afryce podobnego plemienia, nie powinno się tedy po rozmaitych europejskich Praterach obwozić dobrookich Aszantów i chudonogich Syngalezów, lecz w mocnych żelaznych klatkach pokazywać zdumionej Europie tych szermierzy wolności, pupilów zjelczalej dyplomacji. Zdumialaby się Europa, podwika bezzębna, którą Barnum bawil dotąd niepomyslowo.
Cala ziemia ukraińska splynęla męczeńską krwią; plynęla ona po pochylych ulicach Kijowa, wsiąkala w pszeniczną ziemię wsi, w każdej zaś tlily zgliszcza odwiecznych, dobroczynnych siedzib ludzkich. Noc ukraińska krwawila niebo bezustannie, — krew byla na ziemi i na niebie. Bóg się skryl w chmurach, a ziemia bez Boga oszalala, zalana lzami.
Wszystko to odbywalo się na tle idjotycznego politycznego rozdziału, bo Kijów zajęli ukraińscy bolszewicy, reszta kraju byla w mocy Ukraińców „wolnościowców“. Byl to rozdział farsowy, w który dotychczas wierzą tylko ludzie, tak beznadziejnie naiwni, jak dyplomaci.
Tu i tam mordowal ten sam zwierz. Cala Ukraina przepojona jest bolszewizmem, a o nomenklaturę sprzeczają się tylko lotry naczelne, polityczne kondotjery, dowódcy rezunów. Jedną ten caly kraj ma duszę, zarażoną wścieklizną, która czasem dla politycznego szachrajstwa udaje podzial na „szlachetną“ i na bolszewicką. Chlop ukraiński, fachowy bolszewik i niefachowy bolszewik, morduje wedle tej samej metody i wedle tego samego hasla. Haslem jest zniszczenie wszystkiego, co polskie, zniszczenie aż do fundamentów. Agitator tlumaczyl chlopu, że przedewszystkiem należy zrównać z ziemią dom pański, pan bowiem, nie mając do czego powrócić, nie powróci; stąd pochodzila przedewszystkiem ta niepojęta zacieklość i wytrwalość w niszczeniu domu, który temu oszalalemu chlopu móglby się przydać na szkolę czy na szpital.
W tem byla metoda, reszta należala do nadzwyczajnych przyjemności. Jedną z najkalpitalniejszych bylo rozbijanie gorzelń, to już bylo więcej, niż przyjemność, to bylo dumne narodowe święto, którego nie widzial Dante, bo byl tylko w piekle, nie byl jednak na Ukrainie.
Tysiączna czerń otaczala gorzelnie, drżąca i niecierpliwa; w szlachetnym tlumie nie braklo nikogo, byl tam ślepy stuletni starzec i trzyletnie dziecko. Każde z nich rozumialo powagę chwili i z radosnym niepokojem patrzylo wychodzącemi z orbit oczyma, jak mistrz ceremonji, albo stary, rutynowany pijak, albo rutynowany kryminalista czynil przygotowania do djabelskiego sabbatu. Metoda obrzędu byla w części swojej pierwszej rozumna i zapowiadająca sprawiedliwy podzial. W żelaznej cysternie, zawierającej spirytus, patentowany fachowiec czynil kilkanaście malych otworów, czerń zaś podstawiala pod te strugi, które są wynalazkiem Mefistofela z pierwszej części „Fausta“ — niezliczone naczynia. Gdyby czerń pijacką można bylo ex abrupto zorganizować w spoleczeństwo po pijanemu nawet praworządne, wszystko byloby nieciekawe, każdy bowiem rezun z pelnem naczyniem poszedlby się upić sprawiedliwie do swojej plugawej nory, obwieszonej porwanemi na strzępy dywanami z palacu. „Lud“ ukraiński lubi jednakże rzeczy efektowne i niecodzienne. Każdy z takich bandytów, napelniwszy naczynie, nie odchodzil lecz pil na miejscu. Pily kobiety i dzieci, pili do nieprzytomności starzy i mlodzi. Po chwili byl ten i ów, jak piorunem rażony, wlawszy w siebie litr czystego spirytusu. Dzieci wily się w konwulsjach, a po nich, tratując czasem na śmierć szczęśliwych już pijanych, wśród okrzyków rozpaczy, by nie zabraklo napoju, bieżal do Zdroju okropny tlum. Jeden drugiego darl za wlosy i kąsal. Wreszcie zabraklo im cierpliwości, więc siekierami wydarto większy otwór w kadzi i zimny plomień wódki buchal, jak odkryte źródlo. Otworzono drugą, rozbito trzecią kadź, dokola oszalala czerń wyjąca djabelskim, okropnym spazmem, ciska precz konwie i garnki: to komplikuje pracę, którą można uczynić prostszą. Wódka zalewa ziemię, więc się tlum rzuca na kamienną podlogę gorzelni, straszny, potworny, blędny i wściekly; chwyta wódkę rękoma i podnosi do ust. Ale i to jest za mozolne, więc się rzucają na twarze i zanurzają je w powodzi spirytusu. Czasem się już taki nie podniesie i sinym, znagla obrzęklym pyskiem uderza o kamień. Kobiety rozchelstane i wściekle drą palcami podlogę, albo poją dzieci; igrzysko czyni się szatańskie, powietrze jest oszalale, twarze ludzkie straszne. Ktoś na śmierć pijany stoczyl się na bok, jego miejsce zajmuje w tej chwili inny pragnący i pije i żlopie i mlaska i rży i wyje z radości. Zdarzylo się podczas takiego rozpętania, że dzień minąl, a wódki bylo jeszcze wiele; bylo jej tyle, że się wylalo poza budynek, gdze ją ciżba zaczęla chleptać z blota i z gnojówki. Zalegla jednak ciemność, wtedy za wyraźnem bożem zrządzeniem, zapalil ktoś zapalkę i cisnąl ją w strugę spirytusu.
Tego dnia musial być uroczysty festyn w piekle, bo wedle relacji dziennikarskich przeszlo sto bialych dusz ukrańskich wlazlo w piekielny, ulubiony dziegieć.
Kiedyś, jakiś nowy Szewczenko, opisze w balladzie tych męczenników ideji, którym chytry Lach spreparowal wódkę, aby się w niej spalili na węgiel. I jakiś nowy Wyspiański, rozpamiętywając owe dni, z których następny byl bardziej od poprzedniego krwawy, napisze owe poiskie: „myśmy wszystko zapomnieli…“
Gdyby bowiem kto chcial pamiętać, musialby jeszcze za tysiąc lat nienawidzieć i za tysiąc jeszcze lat musialby gardzić. My mamy to szlachetne, jedyne jakie jest piękne kalectwo duszy, że nie umiemy nienawidzieć. Powiemy sobie i to będzie straszną prawdą, że ci dzicy ludzie byli przez zwierzęcość swoją najnieszczęśliwszymi na świecie, że nieszczęsny kraj ten to byl jeden ogromny szpital obląkanych. Początki oblędu zaszczepila im wojna, rozwojowi oblędu sprzyjalo krwawe wspomnienie, do furji szaleństwa przywiódl ludzkie zwierzę zapach pierwszej krwi. Potem już bylo wszystko jedno.
Szaleńców karać nie można, — pocóż nienawidzieć szaleńców?
Może przyjdzie jeszcze ten czas, że i ten czlowiek oszalaly, co pilą rzezal czlowieka i gwalcil dzieci, stanie nagle nieprzytomny z lęku przed ohydnem widmem tego czynu i czlowiek się w nim odezwie? Każdy szal, strasznie rozbudzony, przemija, — przeminie tedy i ten. Dziki czlowiek z ukraińskiego stepu, w nędzy swojej duchowej i z glodu umierający na najżyźniejszej ziemi świata, pojmie może w nieslychanym trudzie, że się stalo za jego sprawą coś strasznego, że krwawemi rękoma zabil duszę swojej ziemi, zamęczywszy ludzi i zwierzęta, splugawiwszy ziemię, poraniwszy drzewa.
I znowu trzeba będzie zapomnieć wszystko i znowu trzeba będzie budować ochronki i szpitale w imię świętego ducha polskiego, który, zawsze „wszystko zapomina“.
Jeszcze jednak nie dziś, kiedy krew bulgoce coraz świeża, a stara nie wyschla jeszcze na zgliszczach polskiego domu, nie dziś jeszcze, kiedy na ukraińskim stepie szaleje krwawy, okropny, bezlitosny plugawy, wściekly rezun.
IX.
Pośród huku ręcznych granatów, któremi „otwierano“ magazyny, wśród zdenerwowania, które doszlo do szczytu, przyszla wiadomość, że Petlura zwąchal się z Niemcami i wiezie ich do Kijowa na pohybel braciom bolszewikom ukraińskim. Pobillo się dwóch malych bandytów „detalistów“ i zawolalo trzeciego, grosistę, aby ich rozsądzil. Stary bandyta byl bardzo glodny, więc usluchal wezwania bez namyslu. Bohaterscy bolszewicy, porwawszy, co się tylko unieść dalo, wcale wesolo cofnęli się za Dniepr, a jednego plugawego wieczora, kiedy mżyl skisly deszczyk, weszli do miasta Niemcy, ku największej przedewszystkiem radości żydów, najmędrszego szczepu na świecie, gdyż nigdy się nie smuci, a cieszy się — z jednym wyjątkiem, zawsze. Kiedy gabinet ukraiński, dzierżąc w rękach hajdawery kozackie, uciekal z Kijowa, żydzi się cieszyli. Kiedy potem wchodzili bolszewicy, żydzi się cieszyli. Kiedy wchodzili Niemcy, żydzi się cieszyli. Kiedy wejdą do Kijowa Polacy — żydzi się nie ucieszą.
Niemcy weszli ostrożnie, bez zwyklej parady, akcentując chytrze przed imci Petlurą, że nie wchodzą jako zdobywcy, lecz jako wezwani na pomoc przyjaciele. Wprawdzie kilku starszej szkoly uczciwych patriotów ukraińskich, których zapewne do dziś powieszono, mialo dziwne uczucie przygnębienia, jakie ma zawsze uczciwy czlowiek, kiedy się niedawnego wroga wprowadza do kraju w roli starszego policjanta, — naogól jednak ogarnąl molojców niebywaly zapal, kiedy nazajutrz urządzili Niemcy pod starym, przepięknym soborem św. Zoiji paradę wojskową, gdzie po pokazaniu rezunom uprzejmych fizjognomij generalskich, ukazano im równocześnie stalowe kly karabinów maszynowych.
Nawiasem powiedzieć należy, że po raz pierwszy w historji, wlaśnie owego dnia w Kijowie, zdarzyla się rzecz nieprawdopodobna, taka, że uczciwi w tem mieście ludzie, więc Polacy, zadowoleni byli z ich przyjścia, bylo to bowiem rękojmią, że ustaną uliczne rozboje, rozstrzeliwania i areszty. Nie trzeba bylo zresztą być zbytnio przenikliwym, by przewidzieć, że w krótkim czasie dziwnie uprzejmy gość niemiecki, ściśnie w stalowej lapie wszystko w tym kraju rozluźnione.
Stalo się to prędzej, niż się tego można bylo spodziewać, prędzej, niż wypadalo. Zdarza się, że zaproszony na obiad gość ukradnie srebrną lyżkę, zdarza się nawet, że pobije gospodarza po gębie, ale żeby go okraść, pobić i wreszcie za to wsadzić do kryminalu, to potrafili zrobić tylko Niemcy. Uprzejmości trwaly nieslychanie krótko, zresztą byly to uprzejmości w stylu mocno drwiącym. Zaproszony na ukraiński obiad niemiecki przyjaciel uważal Ukraińca za coś nieslychanie malo podobnego do czlowieka, że nie zwracal na niego najmniejszej uwagi. Trzeba bylo Niemcom zboża, brali zboże, trzeba bylo cukru — brali cukier i dlugie, nieskończone pociągi wozily to wszystko do Niemiec, z radości wyjących, że glupi, straszliwie glupi Slowianin pobil się w domu. Slowianin wreszcie po dlugich mękach myślowych, zacząl pojmować, że jeśli tak dalej pójdzie, to gospodarz umrze z glodu, a gość będzie się dalej obżeral.
- Przecież my jesteśmy „sprzymierzeńcy“ — rzekl nieśmialo do swojego przyjaciela.
- Maul halten! — odrzekl mu krótko przyjaciel.
- A jednak my na to nie możemy pozwolić! — mruczal zdumiony molojec, — to jest rozbój.
I w rozdrażnieniu wystrzelil w jakiejś wiosce do niemieckiego patrolu.
Niemiecki przyjaciel przestal się wtedy uśmiechać, otoczyl kilka wsi żelaznym pierścieniem i z karabinów maszynowych, na świadectwo wiernego przymierza, wystrzelal chlopów, baby i dzieci, spalil wszystko do cna i zadowolony patrzyl na efekt.
Przetarl oczy krwawy rezun i pomyślal w zalęklej duszy, że przecież ten Polak ze dworu, to byl zacny czlowiek. Strach go oblecial ohydny, więc się przyczail i sluchal niemieckiego rozkazu, jak pokorny pies, nad którym wisi okrutnie nielitościwy bat. W haniebnej swojej przewrotnej malości nieszczęśliwi ci ludzie, bici i rozstrzeliwani, mścili się bardzo rzadko, kiedy się bezkarna do tego nadarzyla sposobność. Tu i owdzie zginąl niemiecki żolnierz, pochowany gdzieś w gnojówce, tu i owdzie ktoś strzelal do patrolu.
W Kijowie bylo niby wszystko uprzejmiej, szybko jednak pod cienką warstwą tej oficjalnej uprzejmości, poczęla nurtować glucha nienawiść. Niemiec nie umial sobie uczynić przyjaciól nawet z tych napól dzikich ludzi, którymi pogardzal i którzy z początku byli mu oddani na śmierć i życie. Po miesiącu wspólżycia Hunnów cywilizowanych z zupelnie niecywilizowanymi, rozpoczęly się najpierw ciche, potem coraz glośniejsze klótnie. Zdarzalo się, że patrol wojskowy, który poszedl na kijowskie przedmieście, już nigdy nie powracal. Mniej więcej każdej niedzieli, kiedy zbiorowiska uliczne byly większe, na balkonach gmachów rządowych ukazywaly się karabiny maszynowe, a na ulicach stalowe patrole, które w porze nocnej zatrzymywaly każdego przechodnia. Wtedy szlachetni molojcy przechodzili uśmiechnięci patrząc w niebo, i obserwując igraszki wron.
Pobyt Niemców w Kijowie od samego ich wejścia napelnial melancholją rdzennych Rosjan, których wstyd palil na widok tego, co zaszlo. Niejeden za ich sprawą mial w grobie calą rodzinę, teraz musial być uprzejmym, więc byl uprzejmym falszywie. Bylem żywym świadkiem takiej uprzejmości, kiedy oficer niemiecki wszedl do sklepu w poszukiwaniu za herbatą. Kupiec brodacz wytlumaczyl mu na migi i jakąś dziwną mową, że nie posiada herbaty, dodając glośno po rosyjsku, że „niemieckiej świni herbaty nie sprzedaje“. Uśmiechnęli się potem obaj i sklonili się uprzejmie i po bratersku.
Drobni kupcy kijowscy byli na Niemców rozjątrzeni, niemiecki żolnierz bowiem, zakupiwszy towar, sam naznaczal jego cenę, albo urządzal nieslychaną, doraźną, baissę na ruble, zamieniając cenę dziesięciu rubli na dwie marki; dość bylo niebezpiecznie nie uznać tej spekulacji gieldowej, dokladano tedy pamięć o takich zdarzeniach do rosnącego z dniem każdym, grubego pokladu wzajemnej nienawiści, przedewszystkiem wskutek z obopólnie straszliwie zawiedzionych nadziei.
Maly zlodziej oszukal wielkiego, a wielki malego.
Maly rzekl do wielkiego: Przyjdź, a dostaniesz wszystkiego co zechcesz, ale przywieź cokolwiek ze sobą, bo nasi molojcy są niecierpliwi.
Wielki obiecal tedy, że nawiezie pończoch, nici, guzików, lusterek i paciorków, tego wszystkiego jednem slowem, czem się chwyta czarne, murzyńskie serce, — a tymczasem przyjechal z setką tysięcy beznadziejnie pustych i przeraźliwie zachlannych pustych żolądków i z kilkoma tysiącami pustych wagonów. Wtedy się obaj zdumieli, gdyż jeden mial malo zboża, a drugi nie mial nawet paciorków i wtedy poznali jasno, jak wielkich stworzyl dobry Bóg zlodziejów. Napluli tedy na siebie w glębi zacnych dusz i poczęli sobie haniebnie dokuczać, w dość przykrem obaj zdenerwowaniu; molojec bal się, żeby brat Niemiec nie odjechal, bo wrócą bolszewicy, Niemcy zaś uczynili z wyprawy ukraińskiej sprawę ogromną. Poza tem, że byl to ostatni ratunek, który przez miraż pszenicznych ukraińskich stepów, mial podnieść serca i żoladki niemieckie i trzeba bylo mimo wszystko wycisnąć, co się tylko da, wyprawa niemiecka na rajskie pola ukraińskie stala się z wyprawy chananejskich poslów wielką ekspedycją wojskową; malej garstce zaczynalo być pod piętami goraco, trzeba bylo wzywać coraz więcej wojsk, które wędrowaly na Ukrainę z bohaterską skwapliwością. Na miejscu można się bylo najeść do syta, toteż jedli! — Wotanie! — jak ci ludzie jedli! Jak mistrz Thor z ksiąg Eddy, kiedy byl w przebraniu kobiecem:
„Sześć Wolów już spożyla, dzikich udźców trzydzieści, Stem chlebów to przegryzla, pić zechciala nareszcie“.
Popijali nieco krwią, co się przestalo podobać nawet Ukraińcom, zawsze jednak ohydnie pokornym i laszącym się. Mialo się wrażenie nieodparte, że cichem, lotrowskiem marzeniem dowództwa niemieckiego bylo wywolanie rewolucji przeciwko zalogom niemieckim. Stlumienie jej byloby dla Niemców śmiesznie latwe, rewolucja jednak bylaby cudownym pretekstem do zamiany „przyjacielskiej gościny“ na straszliwą, do ostatniej kropli soków, wyciskającą okupację. Wieści o tej okupacji krążyly w powietrzu bezustannie i jakoś do niej nie dochodzilo. Czy Niemcy czuli się za slabi, czy rozpacz, wyjąca z zachodniego frontu nie pozwalala się angażować w sprawę bądź co bądź niebezpieczną, — niewiadomo?
Odbywalo się jednakże uporczywe, zupelnie haniebne poniżanie gospodarza domu, którego gość tlukl po lbie przy każdej sposobności. Doprawdy, żal bylo patrzeć na tę śmieszną, operetkową imitację rządu „suwerennej“ Ukrainy, kiedy pruski dwudziestoletni porucznik wymyślal bez najmniejszej ceremonji ukraińskiego ministra, ten zaś drżal, by go nie wylano na fizjognomję, mocno kacapską. Zdarzalo się, że ukraiński minister handlu nie pozwolil na wywóz na ten przyklad jakiejś tam ilości cukru z fabryki. Indywiduum, którego spotkala odmowa, zbytnio się ministerialnem rozporządzeniem nie martwilo. Spluwal narodowym zwyczajem na niezamiataną od miesiąca „posadzkę“ ministerialnego gabinetu i szedl do drugiej kamienicy, gdzie urzędowal leutenant z najbardziej idjotyczną gębą. Leutenant bral odpowiednią lapówkę, wrzucal do kosza wysokie pismo jego ekscelencji Kociuby czy Lizohuba i wydawal pozwolenie, na co kto chcial. Gdybym upadl tak nisko, żebym byl ministrem, stanowczo bym się obrazil.
To jednak byly nieporozumienia wcale drobne, nieporozumienia prywatnego, rzecz można życia, latwe do wyrównania. Ekscelencja ukraińska zaklęla pocichu od „czortowej mamy“ i poszla się poskarżyć do prezydenta ministrów, ten się poszedl poskarżyć pewnie do Petlury, Petlura poszedl się poskarżyć do niemieckiego generala, a niemiecki general z calą pewnością wyrzucal Petlurę za drzwi. Rzeczy to byly wśród przyjaciól drobne, a wśród ukraińskich mężów stanu nikt się nigdy o drobiazgi nie obrażal. Ministry ukraińskie byly jednakże tylko napozór glupawe. Jest to wogóle charakterystyczne, dla tego plemienia: z twarzy balwan grubo ciosany, we lbie zaś ma nieslychany zasób przewrotnej, niskiej, niebezpiecznej chytrości. Plaszczy się, twarzą o ziem bijąc, przed wszelką silą, straszny jest wobec bezsilnego, szalenie poza tem lubi spiskować, wszystko jedno przeciwko komu.
Poczęli tedy spiskować przeciwko swoim najserdeczniejszym przyjaciolom, którzy mając znakomicie zorganizowaną policję tajną, dowiedzieli się o tem bez trudności i jednej niedzieli patrzyliśmy z balkonu polskiego klubu, jak wiozą ekscelencję do aresztu. To bylo tragicznie wesole. Ci co sprowadzili sobie Niemców, ukrywali się teraz jak zające, kilku jednak przychwycono, za jednego ministra zabrano jego żonę, — operetka byla pierwszej klasy.
Odbyl się potem w Kijowie proces, dla aroganckiej dumy Ukraińców, zabójczy, niemal okropny. Żal bylo patrzeć, z niesmakiem czytalo się sprawozdanie z procesu, podczas którego wiedziono dialogi zupelnie tragiczne.
Oskarżony prezydent ministrów Holubowicz, powiada, że coś tam bylo tak i tak.
— Klamiesz pan! — odpowiada mu niemiecki major, prokurator.
I w rezultacie serdecznego swojego przyjaciela skazuje na dwa, czy ileś tam lat bezwzględnego więzienia.
Radowalo się pocichu serce, że jeszcze jeden niemądry Slowianin zmądrzeje wreszcie i pozna, jakiego ma serdecznego w Prusaku przyjaciela, równocześnie trzeba się bylo litować nad tym po raz dziesiąty nieszczęśliwym narodem. I po raz dziesiąty przychodzila na myśl krwawa, niezrozumiala, sąsiedzka nasza tragedja, niepojęty, ciemny fanatyzm hajdamacki, podszczuty na nas przez zlośliwego, piekielnie mądrego Prusaka. Po tych wszystkich policzkach, po tych potwornych upokorzeniach, których Niemcy nie szczędzili najlepszym wśród Ukraińców, zdawać się moglo, że ludzie ci, haniebnie oszukani, przypomną wieki wspólżycia i jakieś tam serce się w nich odezwie, jeśli ich nie stać na jasną i jedyną dla nich rację stanu. Nadzieje byly liryczne, bo opluci przez Niemców, poszli wyrzynać Polskę do Wschodniej Galicji — razem z Niemcami.
W sierpniu 2022 r. Ekspedyt zamieścił fragmenty tej książki Makuszyńskiego, opisujące krwawy ukraiński udział w rewolucji bolszewickiej. Przenikliwie i z talentem, jaki miał do reportażu ten wspaniały pisarz. https://ekspedyt.org/2022/08/26/kornel-makuszynski-wspomnienia-z-rewolucji-bolszewickiej-w-kijowie-1917-18/
Czytam i wracam … i czytam.