Oj cienko śpiewa nasza pani Swietłana Cichanouska, z którą tak pięknie nasi Umiłowani Przywódcy pobawili się w mocarstwowość, wpychając Aleksandra Łukaszenkę wraz z całą Białorusią w objęcia Putina. Właśnie z zagranicy, gdzie przebywa na łaskawym amerykańskim chlebie, o który, nawiasem mówiąc, wykłóca się z innym faworytem, panem Zianonem Paźniakiem, który obok wielu innych zalet ma również i tę, że był polakożercą – wydała z głębi wezbranej piersi deklarację, że „jest gotowa wziąć odpowiedzialność” za los narodu białoruskiego – ale dopiero po śmierci Aleksandra Łukaszenki. Wtedy – rozmarza się pani Swietłana – rozgorzeje walka o schedę między jego pretorianami – a w tym momencie wkroczy ona, by realizować opracowaną już „strategię przejściową”. Pani Swietłana mówi, że zrobiły to „siły demokratyczne”, ale nie wiadomo które – więc równie dobrze mogli być to filuci z amerykańskiego Departamentu Stanu – bo każdy z nich to przecież jeden w drugiego szczery demokrata. Ciekaw jestem, jaką w tej strategii rolę wyznaczyli filuci naszemu nieszczęśliwemu krajowi; czy znowu mamy wziąć udział w kolejnej zabawie w mocarstwowość z panią Swietłaną? Miejmy nadzieję, że przynajmniej nasza niezwyciężona armia nie weźmie udziału w tej walce diadochów, żeby na fotelu prezydenckim w Mińsku posadzić panią Swietłanę. Gdybym był Białorusem to wolałbym już pana Poczobuta, który, w odróżnieniu od pani Swietłany, z Białorusi nie dał drapaka.
Ale wszystko zależy od tego, ile prezydent Łukaszenka będzie żył – bo najwyraźniej sama pani Swietłana straciła nadzieję, że za jego życia cokolwiek jej się uda. Jeśli jednak będzie żył jeszcze dostatecznie długo, to żadnych walk diadochów, na które i filuci, a za nimi i pani Swietłana stawia, może w ogóle nie być. Aleksander Łukaszenka ma przecież syna, którego od najmłodszych lat zaprawia do rządzenia Białorusią, więc również ten syn już teraz, w odróżnieniu od pani Swietłany, coś tam o rządzeniu Białorusią musi wiedzieć. Jeśli tedy za życia Aleksandra Łukaszenki dorośnie, to myślę, że plany pani Swietłany mogą nie doczekać się realizacji tak samo, jak nie doczekałyby się realizacji plany zajęcia miejsca Kim Dzong Una w Korei Północnej.
Nie ukrywam, że w tej sytuacji życzę prezydentowi Łukaszence długich lat życia nie dlatego, żebym źle życzył pani Swietłanie która, zwłaszcza privatissime, może być uroczą osobą, tylko ze względu na ewentualny udział w białoruskiej wojnie sukcesyjnej naszej niezwyciężonej armii. Chodzi o to, że – jak wykazały ostatnie wydarzenia – największym dla niej zagrożeniem nie jest ani Łukaszenka, ani Putin, tylko ona sama. Oto jakiś czas temu przypadkowy jeździec natknął się w lesie pod Bydgoszczą na zagadkowy przedmiot, który przez Judenrat „Gazety Wyborczej”, co to do takich spraw ma specjalnego nosa – został zdemaskowany, jako ruska rakieta, tyle, że podobno bez prochu. W tej sytuacji nasza niezwyciężona armia rozwinęła energiczną akcję, której celem było nie tyle odnalezienie tajemniczego obiektu, co wymyślenie odpowiedzi na kilka pytań: jak to się stało, że ruska rakieta doleciała niezauważona aż pod Bydgoszcz, dlaczego odnalazł ją przypadkowy przechodzień, a nie żadna bezpieczniacka wataha, których tyle oblazło nasz nieszczęśliwy kraj, no i na pytanie najważniejsze. Jak pouczał bowiem kadetów Szkoły Morskiej w Tczewie żaglomistrz na „Lwowie” Jan Leszczyński – „waju nikt nie będzie pytał, wiele czasu to było robione, tylko KTO TO ROBIŁ?” Tymczasem według rewelacji, jakie okazały się w dniach ostatnich – właśnie ta kwestia zajęła naszej niezwyciężonej armii najwięcej czasu. Chodziło – jak się możemy domyślać – o to, by o tej tajemnicy wielkiej nie dowiedział się przed czasem pan wicepremier i minister obrony Mariusz Błaszczak. Chociaż – jak przypuszczam – wiele od niego nie zależy, bo jego zadaniem jest kupowanie wszystkiego, co postanowi mu wtrynić Nasz Najważniejszy Sojusznik i nie targować się – ale „na tym świecie pełnym złości nigdy nie dość jest przezorności” – toteż nasi dzielni generałowie starali się nie zasmucać pana ministra Błaszczaka. Jak śpiewał kiedyś Wojciech Młynarski – „po co babcię denerwować, niech się babcia cieszy” – zwłaszcza gdy najbardziej cieszy ją własna propaganda.
Toteż okazało się, że w tej sprawie pan minister Błaszczak nic nie wiedział – w co chętnie wierzę – bo po co niby wtajemniczać go w takie sprawy? No ale teraz, kiedy mleko się rozlało, to już wie, w związku z czym poczuł się zobowiązany do energicznych, jak przystało na ministra obrony – działań. Zażądał tedy dymisji pana generała Piotrowskiego, że w ogóle się tą sprawą należycie nie zainteresował. Ale pan generał Andrzejewski, który podobno też znalazł się na linii strzału, natychmiast replikował, że od samego początku, czyli „wtedy, kiedy to się wydarzyło” informował o wszystkim swoich przełożonych. Wszystko się zgadza, jak mówią gitowcy – „wszystko gra i koliduje”, również dlatego, że tak naprawdę nie wiadomo, kiedy właściwie to się wydarzyło, no i – których przełożonych pan generał Andrzejewski informował – bo ponad wszelką wątpliwość ustalone zostało, że pan minister Błaszczak o wszystkim dowiedział się z opóźnieniem, toteż właśnie dlatego znajduje się poza wszelkim podejrzeniem. Skoro jednak tak, to nie da się ukryć, że mieliśmy do czynienia z konspiracją i to na najwyższych szczeblach naszej niezwyciężonej armii. Jak w tej sytuacji zareaguje na to nasza nieprzejednana opozycja? Czy Senat powinien odrzucić ustawę o komisji nadzwyczajnej, która ma badać ruskie wpływy w polskiej polityce? Początkowo wszyscy myśleli, że jest to inicjatywa ustawodawcza wymierzona w Donalda Tuska, ale w tej sytuacji Donald Tusk może skutecznie schować się za plecami generałów, którzy właśnie znaleźli się na linii strzału. Wtedy komisja nic by mu nie zrobiła, natomiast przyczyniłaby się do dokończenia kuracji przeczyszczającej w naszej niezwyciężonej armii, którą przed „głęboką rekonstrukcją rządu” zdążył rozpocząć złowrogi Antoni Macierewicz. Tymczasem Donald Tusk idzie w przeciwnym kierunku, zarzucając ministrowi Błaszczakowi, że jako „tchórz” próbuje zwalić winę na „ludzi w mundurach”. Krótko mówiąc – próbuje kreować się na płomiennego obrońcę naszej niezwyciężonej armii, a zwłaszcza jej kadry dowódczej. Najwyraźniej liczy na to, że w sytuacji zagrożenia któryś z generałów zdecyduje się pójść na skróty i rozgonić rząd „dobrej zmiany” – a wtedy na to miejsce wśliznąłby się Donald Tusk ze swoimi pretoriany, przede wszystkim – z Wielce Czcigodnym posłem Pupką. Co tu ukrywać; widać, że jeśli Donald Tusk liczy na jakieś wsparcie ze strony naszej niezwyciężonej armii, to nieomylny to znak, że traci poczucie rzeczywistości – podobnie jak pani Swietłana, z którą nasi Umiłowani Przywódcy tak ładnie pobawili się w mocarstwowość.
Dodaj komentarz