Końcowe gotowanie żaby – Synod o Synodalności po polsku….

Podczas gdy Volksdeutsche Partei za pośrednictwem rządowych, albo prorządowych niezależnych mediów głównego nurtu, zaś patriotyczna opozycja z Naczelnikiem Państwa na czele, za pośrednictwem niezależnych mediów nierządnych, które kiedyś, za ancien regime’u, były mediami rządowymi, przygotowały ludności na czas świątecznej nirwany operę mydlaną w odcinkach o panu Marcinie Romanowskim i „tropie biłgorajskim”, którym podążyć miał do Ziemi Obiecanej na Węgrzech – Episkopat opublikował tłumaczenie Dokumentu Końcowego Synodu o Synodalności. Jest to dokument dość długi, a poza tym – sporządzony eklezjastycznym żargonem, który dla przeciętnego odbiorcy, a nawet – dla odbiorcy nieprzeciętnego, to znaczy – obeznanego z rozmaitymi żargonami – jest trudny do zrozumienia, podobnie, jak odpowiedzi Sybilli kumańskiej, u której zasięgali rady i wskazówek starożytni Rzymianie oraz Rzymianie współcześni. Podobno enigmatyczność odpowiedzi Sybilli była spowodowana odurzającymi dekoktami, których opary unosiły się w jej grocie. Czym odurzali się autorowie Dokumentu Końcowego – tajemnica to wielka – ale cokolwiek to było, efekty są podobne.

Czy moment publikacji polskiego tłumaczenia Dokumentu Końcowego wynika z przyczyn technicznych, czy też został wybrany specjalnie na początek świątecznej nirwany, kiedy nikomu nie będzie się chciało dokonywać egzegezy tego skomplikowanego tekstu – trudno zgadnąć – ale nie można wykluczyć również takiej motywacji. Charakterystyczne bowiem jest to, że z lektury trudno się zorientować, co konkretnie czytelnik powinien zrobić, by sprostać oczekiwaniom autorów Dokumentu – również dlatego, że i te oczekiwania zostały przedstawione bardzo ogólnikowo – jakby autorzy nie chcieli jasno powiedzieć, o co naprawdę im chodzi. Z tego powodu Dokument przypomina znane z pierwszej komuny tak zwane „tezy” na kolejne zjazdy Partii, których celem było odzyskiwanie więzi z masami. Takie pragnienie daje się odczuć również w przypadku Dokumentu, chociaż expressis verbis nie jest w nim wyrażone. W przypadku Partii chodziło o ukrycie w powodzi ogólników intencji odzyskania zaufania „mas”, dzięki czemu można by je nadal spokojnie wykorzystywać dla „budowy socjalizmu”, czyli sprawowania przez Partię „przewodniej roli” – z wykluczeniem wszelkiej konkurencji. Sprawowanie „przewodniej roli” nazywało się „centralizmem demokratycznym”, który istniał chyba tylko w imaginacji jegomościów, co to doktoryzowali się i habilitowali z czegoś, czego nigdy nie było, nie ma i nie będzie. Partia bowiem tak naprawdę sprawowała dyktaturę, raz łagodniejszą, raz surowszą. W okresach łagodności powstawały w niej nawet frakcje, które w okresach surowości znikały – niekiedy nawet na skutek fizycznej ich eksterminacji pod pretekstem „odchylenia” od zatwierdzonej „linii”. Rodzajem takiej „linii” jest chyba też „synodalność”, definiowana jako „droga”, a więc – sposób postępowania.

Jednak z tych enigmatycznych ogólników przebija pewna zagadkowa intencja, w postaci „różnorodności”, w której ma się manifestować „jedność Kościoła”. „Różnorodności” , ale i dalszej „decentralizacji”. Ta „decentralizacja” została zapoczątkowana na II Soborze Watykańskim, po którym w Kościele zapanował „duch Soboru”, to znaczy – swego rodzaju konspiracja postępowych purpuratów, która doprowadziła do całkowitego odwrócenia zaleceń soborowych dokumentów, na przykład w dziedzinie języka liturgicznego. O ile soborowe konstytucje dopuszczały języki narodowe „wyjątkowo”, a tam, gdzie je dopuszczały, to jednocześnie z naciskiem podkreślały, że wierni powinni znać łacińskie teksty modlitw i pieśni – o tyle „duch Soboru” odwrócił to o 180 stopni. Język łaciński został z liturgii niemal całkowicie wyparty na rzecz języków narodowych. Wyrządziło to nieodwracalne szkody, bo o ile przedtem nawet w wiejskich parafiach uczestnicy chórów, czy pobożnych bractw siłą rzeczy musieli znać łacinę, przynajmniej tę kościelną, co sprzyjało poczuciu ciągłości ze światem antycznym, to wskutek aktywności „ducha Soboru” ta wiedza i ta ciągłość właśnie zanika – może z wyjątkiem wspólnot tradycjonalistycznych. Jeśli dodamy do tego zagadkowe sformułowania na temat konieczności „rozeznawania” roli kobiet, które powinny w Kościele dostępować również „władzy” oraz nacisk na „ekumenizm”, to można odnieść wrażenie, że za parawanem patetycznej retoryki ukrywa się intencja takiego rozwodnienia religii i Kościoła, że będą mogli się w nim pomieścić nie tylko sodomczykowie i gomorytki, ale również – ateiści. Wszystko to – jak mówią- wygląda ładnie-pięknie” – tylko czy komukolwiek jeszcze zechce się taką rozwodnioną religią przejmować?

Ale to tylko jeden aspekt. Jeśli Dokument Końcowy rzeczywiście za parawanem patetycznych frazesów skrywa takie intencje, to może to oznaczać kolejny gwóźdź do trumny cywilizacji łacińskiej. Jak wiadomo, wspiera się ona na trzech filarach: greckim stosunku do prawdy, zasadach prawa rzymskiego i etyce chrześcijańskiej, jako podstawie systemów prawnych państw. Cywilizacja ta jest znienawidzona m.in. przez Żydów i to w każdym aspekcie. Toteż na naszych oczach dokonują się próby destrukcji każdego z trzech filarów, ja których ta cywilizacja się wspiera, więc jeśli ten proces zostanie zintensyfikowany przez rozwadnianie trzeciego filaru, to czy ta cywilizacja się jeszcze ostanie? Żadnych gwarancji przecież nie ma, ani też nadziei, że czy to Judenrat, czy też lawendowe lobby w Rzymie zbuduje nam jakąś cywilizację alternatywną. W tej sytuacji nadzieje na jej przetrwanie, a więc – również na utrzymanie cywilizacyjnej tożsamości Europy – są coraz mniejsze tym bardziej, że w Dokumencie Końcowym są też wyraźne umizgi pod adresem „migrantów”. W tej sytuacji nie można się specjalnie dziwić, że Dokument opublikowano właśnie teraz. Mało kto się z nim zapozna, a duchowieństwo zostanie zmłotowane, żeby zawarte w nim wytyczne, realizować wprawdzie stopniowo, ale cierpliwie i metodycznie. Jak zauważył w swojej znakomitej powieści „Głos Pana” Stanisław Lem – „nawet konklawe można doprowadzić do ludożerstwa, byle postępować cierpliwie i metodycznie”. Taki właśnie sposób zalecany jest przy gotowaniu żaby. Gdyby zwyczajnie wrzucić ją do wrzątku, to zdążyłaby wyskoczyć i się uratować, Kiedy jednak wrzucić ją do wody chłodnej i stopniowo ją podgrzewać, to żaba niczego nie zauważy aż do momentu, kiedy na ratunek będzie za późno.

Stanisław Michalkiewicz

______________________________________________________________________________________________________

Tytuł oryginalny: Gotowanie żaby; Tytuł aktualny: dakowski.pl

O autorze: Redakcja