Lipiec ubiegłego roku, mój drugi, po 6 tygodniach, bezwizowy wyjazd do Grodna.
Wstałem wcześnie, koledzy jeszcze się do wstania zbierali, wypiłem więc kawę i poszedłem „w miasto”.
Mieszkaliśmy w oficynie kamienicy położonej przy głównej ulicy Grodna, czyli Dominikańskiej (teraz Sowieckiej), w starym, ale wyremontowanym mieszkaniu z balkonem, skąd jest jakieś 3 minuty spacerkiem do katedry.
Ja jednak minąwszy katedrę poszedłem jeszcze 300 metrów dalej i wszedłem do kościoła pobernardyńskiego.
Zdecydował o tym widoczny z daleka napis „1618-1648 400-lecie konsekracji kościoła” :
Posowieckie Grodno, naprzeciw kościoła okupacyjny czołg, a tu – taki napis po polsku.
Wszedłem, spojrzałem na tablicę ogłoszeń parafialnych, na której niemal wszystko było po polsku (co, jak mi wyjaśnili już wcześniej miejscowi Polacy, coraz częściej jest wyjątkiem, bo składający się przecież z Polaków episkopat i wielu wykształconych w Polsce księży, na siłę białorusizują wiernych, którzy przez pokolenia zachowali i swoją wiarę katolicką i polskość, ale to temat na osobny tekst).
Do mszy było kilka minut, przeszedłem się po kościele, posłuchałem schodzących się do kościoła ludzi i zdecydowałem, że zostanę na mszy.
Na początku starszy ksiądz (jak się domyślałem proboszcz) poinformował, że wita w parafii nowego księdza, który tę mszę odprawi.
Ksiądz wikary z wyglądu wcale nie tuż po seminarium, z bródką, lekką łysiną, zatem po zwyczajowym transferze z innej parafii, odprawiał mszę z tym ślicznym, kresowym (choć Grodno to nie żadne Kresy – to środek przedwojennej Polski) akcentem.
Wierni śpiewali bez ściągawek na ekranie, ja słuchałem tego śpiewania i choć głos mam po przodkach zacny, przeszkadzać nie chciałem, bo ja takiego pięknego akcentu nie mam.
Zwróciłem uwagę na grupkę szczegolnie odświętnie ubranych wiernych, którzy z maleńkim zawiniątkiem zasiedli najbliżej ołtarza.
„Będą chrzciny” pomyślałem i nie pomyliłem się.
Ksiądz ogłosił, że „będziemy do Kościoła przyjmowali malieńko Walierie”.
Mój Boże, pomyślałem – kto w dzisiejszej, pojałtańskiej Polsce, da dziewczynce na imię Waleria?
Dżessika, Dajana, Patriszia – proszę bardzo, ale Waleria, zdrobniale Walercia albo Wala?
No nikt, a przynajmniej nikt nowoczesny i europejski w jednym, tym bardziej, że dziecko miałoby u rówieśników przechlapane.
Chrzest odbył się jak należy, Waleria troszkę pokwiliła, ale akurat tyle, ile trzeba, a ja wyszedłem z kościoła i…poszedłem na bazar, czyli dawny Rynek Skidelski po „sało”, ale Rynek Skidelski to też temat na osobne opowiadanie.
***
Wracałem z rynku „na azymut”, co nie jest takie trudne, bo w Grodnie wszystkie drogi prowadzą do katedry (nawet te o wstydliwej nazwie Karola Marksa, czy innego za przeproszeniem Kirowa, taki paradoks!)
I kiedy tak sobie flanowałem (guglować młodzi, guglować!) nagle znalazłem się przed ewidentnie wyróżniającym się z otoczenia budynkiem.
Budynek, jak to w Grodnie, odnowiony a w części chyba nowy, na froncie biało-czerwone elementy i napis „Polska Macierz Szkolna” i informacja o kolejnej grodzieńskiej rocznicy: 100 leciu tej instytucji!
A to zaskoczenie – bo nową, wybudowaną przez Koronę polską szkołę „na Dziewiatówce” , nasz konsulat, mieszczącą się obok, w postindustrialnym dziwadle siedzibę nieuznawanego Związku Polaków na Białorusi i działającej przy nim szkoły społecznej im. Batorego, kościoły, cmentarze, miejsca walk i późniejszych straceń obrońców Grodna w 1939, sobie jeszcze wiosną sprawdziłem, ale Polska Macierz Szkolna mi umknęła.
***
Stoję przed drzwiami, i nagle ktoś je uchyla, witając po polsku (najwyraźniej mój wygląd turysty z Korony nie budził wątpliwości).
Ja się przedstawiam, mówię, że wracam z Rynku Skidelskiego i że nagle natrafiłem na polskie symbole i stąd moje zainteresowanie,
Starszy pan (no, jak się później okazało tylko troszkę ode mnie starszy) otwiera drzwi szeroko i zaprasza mnie do środka.
Jestem w czymś w rodzaju polskiej szkoły, o czym informują napisy, zdjęcia, fotografie widoczne na ścianach.
Zaczynamy rozmowę – o wszystkim.
Ja o moich Dziadkach i Babciach i Ojcu z Podola i Wołynia, on o swojej rodzinie, częściowo już w pojałtańskiej Polsce, obaj o Grodnie i Grodzieńszczyźnie, o życiu tutaj i u nas, no jak to w takich razach bywa.
Pytam, czy mogę zrobić zdjęcia.
U starszego pana widzę coś, jakby leciutkie wahanie, więc zmieniam szybko temat, bo nie chcę uchodzić z natręta i stawiać go w niezręcznej sytuacji. W końcu nie wie, kim jestem, może jakimś dziennikarzyną, a po takich to nigdy nie wiadomo, czego się spodziewać.
Mówi, że tu lekcje kończą się nawet po 20, że ludzie przyjeżdżają z odległych od Grodna o wiele kilometrów miejscowości, że jest wielkie zainteresowanie nauką polskiego.
Mój przewodnik pokazuje mi kolejne sale, ja się zbieram do wyjścia, ale w tym momencie do budynku wchodzi starsza, ciemnowłosa pani.
Okazuje się, że to jego żona.
No to ja się przedstawiam, całuję, tak jak mnie rodzice uczyli, a Wysokie Obcasy nie oduczą, w rękę, no i mówię skąd się wziąłem, że byłem na mszy w pobernardyńskim, że potem na Rynek, że po sało i że tu przypadkiem.
Pani patrzy na mnie uważnie, i nieco gorszą niż mąż polszczyzną mówi, że… ona też była na tej samej mszy.
No to ja, że ten nowy ksiądz, że z bródką, że chrzest maleńkiej Walerii …
Pani się uśmiecha, kiwa głową, że dokładnie tak i wtedy Gospodarz bierze mnie pod rękę i mówi: może pan fotografować, co chce.
No to obfotografowałem.
Gdy już się żegnamy, jakaś 40 latka, trochę onieśmielona, pyta po rosyjsku wtrącając pojedyncze polskie słowa, czy może się zapisać na lekcje polskiego.
Cdn.
Miałam rodzinę w Grodnie… Dawno nic o niej nie wiem, bo ostatni list dotarł do nas w latach 70-tych… Może nadszedł czas by odwiedzić miejsce, gdzie wciąż żyje polska kultura i tradycja.