Niech Wielki Post przygotuje nasze serca na przyjęcie przebaczenia Boga_Środa, 02 marca 2016 r.

Wiara nieodłączna jest od miłości i pokory. Aby Bóg mógł nas uratować od śmierci, wyzwolić z niewoli grzechów, uchronić od niszczącego wpływu szatana, z naszej strony konieczna jest pokora – Andre Frossard.

Myśl dnia

Pokora jest to przebaczenie bratu, który zawinił wobec ciebie, wcześniej, zanim on cię przeprosi.

Sylwan

Nie wystarczy jedynie zachowywać Prawo, czyli przykazania.
Należy je wypełniać, a więc przyjąć sercem i żyć nim na co dzień.
ks. Mariusz Szmajdziński
Gdy u podstaw przestrzegania przykazań (prawa) stoi osobowa relacja z Jezusem,
stają się wtedy mądrym drogowskazem i wręcz wyzwoleniem.
Mieczysław Łusiak SJ
Od bliźniego jest życie lub śmierć. Bo jeżeli pozyskaliśmy brata, Boga pozyskaliśmy;
ale jeżeli zgorszyliśmy brata, zgrzeszyliśmy przeciw Chrystusowi.
*****
 Znałem wielu, którzy po wielu trudach upadali i doszli do pychy duchowej, a wszystko przez to,
że zaufali własnym osiągnięciom i zlekceważyli nakaz Tego, który powiedział: Zapytaj ojca, a on ci oznajmi.
Św. Antoni
8853_337814523011736_711958645_n
Jezu, dziękuję, że pokazałeś mi, jak wypełniać doskonałe Prawo miłości. Pomóż mi,
abym przykazania Boże miał nie tylko na swoich ustach, ale by codziennie wypływały one z mojego serca.
_________________________________________________________________________________________________

Słowo Boże

_________________________________________________________________________________________________

ŚRODA III TYGODNIA WIELKIEGO POSTU

PIERWSZE CZYTANIE  (Pwt 4,1.5-9)

Wezwanie do zachowania przykazań

Czytanie z Księgi Powtórzonego Prawa.

Mojżesz przemówił do ludu, mówiąc:
„A teraz, Izraelu, słuchaj praw i nakazów, które uczę was wypełniać, abyście żyli i doszli do posiadania ziemi, którą wam daje Pan, Bóg waszych ojców.
Patrzcie, nauczałem was praw i nakazów, jak mi rozkazał czynić Bóg mój, Pan, abyście je wypełniali w ziemi, do której idziecie, by objąć ją w posiadanie. Strzeżcie ich i wypełniajcie je, bo one są waszą mądrością i umiejętnością w oczach narodów, które, usłyszawszy o tych prawach, powiedzą: «Z pewnością ten wielki naród to lud mądry i rozumny».
Bo któryż naród wielki ma bogów tak bliskich, jak Bóg nasz, Pan, ilekroć Go prosimy? Któryż naród wielki ma prawa i nakazy tak sprawiedliwe, jak całe to Prawo, które ja wam dziś nadaję?
Tylko się strzeż bardzo i pilnuj swej duszy, byś nie zapomniał o tych rzeczach, które widziały twe oczy: by z twego serca nie uszły po wszystkie dni twego życia, ale ucz ich swych synów i wnuków”.
Oto słowo Boże.


PSALM RESPONSORYJNY  (Ps 147,12-13.15-16.19-20)

Refren: Kościele święty, chwal Twojego Pana.

Chwal, Jerozolimo, Pana, *
wysławiaj Twego Boga, Syjonie.
Umacnia bowiem zawory bram twoich *
i błogosławi synom twoim w tobie.

Śle swe polecenia na krańce ziemi, *
a szybko mknie Jego słowo.
On prószy śniegiem jak wełną *
i szron rozsypuje jak popiół.

Oznajmił swoje słowo Jakubowi, *
Izraelowi ustawy swe i wyroki.
Nie uczynił tego dla innych narodów, *
nie oznajmił im swoich wyroków.


ŚPIEW PRZED EWANGELIĄ  (J 6,63b.68b)

Aklamacja: Chwała Tobie, Słowo Boże.

Słowa Twoje, Panie, są duchem i życiem,
Ty masz słowa życia wiecznego.

Aklamacja: Chwała Tobie, Słowo Boże.


EWANGELIA  (Mt 5,17-19)

Kto wypełnia przykazania, ten będzie wielki w królestwie niebieskim

Słowa Ewangelii według świętego Mateusza.

Jezus powiedział do swoich uczniów:
„Nie sądźcie, że przyszedłem znieść Prawo albo Proroków. Nie przyszedłem znieść, ale wypełnić. Zaprawdę bowiem powiadam wam: Dopóki niebo i ziemia nie przeminą, ani jedna jota, ani jedna kreska nie zmieni się w Prawie, aż się wszystko spełni.
Ktokolwiek więc zniósłby jedno z tych przykazań, choćby najmniejsze, i uczyłby tak ludzi, ten będzie najmniejszy w królestwie niebieskim. A kto je wypełnia i uczy wypełniać, ten będzie wielki w królestwie niebieskim”.

Oto słowo Pańskie.

KOMENTARZ
Dziecięctwo Boże

Paweł Apostoł mówi, że kto miłuje bliźniego, wypełnił Prawo, ponieważ miłość jest jego doskonałym wypełnieniem, a wszystkie przykazania streszczają się w nakazie: Miłuj swojego bliźniego jak siebie samego (Rz 13,8-10). To znaczy, że nie wystarczy jedynie zachowywać Prawo, czyli przykazania. Należy je wypełniać, a więc przyjąć sercem i żyć nim na co dzień. Jezus mówi, że przyszedł wypełnić Prawo. To znaczy, że umiłował nas do końca, czyli aż po krzyż. Jego miłość otworzyła nam drogę do dziecięctwa Bożego. Osiągniemy je tylko wtedy, gdy umiłujemy Boże przykazania i będziemy żyć nimi tak, aby wzrosła w nas miłość do Boga i bliźniego. To jest nasza droga, aby stać się naprawdę wielkim w Królestwie Niebieskim.

Jezu, dziękuję, że pokazałeś mi, jak wypełniać doskonałe Prawo miłości. Pomóż mi, abym przykazania Boże miał nie tylko na swoich ustach, ale by codziennie wypływały one z mojego serca.

Rozważania zaczerpnięte z „Ewangelia 2016”

  1. Mariusz Szmajdziński
    Edycja Świętego Pawła

http://www.paulus.org.pl/czytania.html

_______________________________

#Ewangelia: Właściwa kolejność

Jezus powiedział do swoich uczniów: “Nie sądźcie, że przyszedłem znieść Prawo albo Proroków. Nie przyszedłem znieść, ale wypełnić.

 

Zaprawdę bowiem powiadam wam: Dopóki niebo i ziemia nie przeminą, ani jedna jota, ani jedna kreska nie zmieni się w Prawie, aż się wszystko spełni.
Ktokolwiek więc zniósłby jedno z tych przykazań, choćby najmniejsze, i uczyłby tak ludzi, ten będzie najmniejszy w królestwie niebieskim. A kto je wypełnia i uczy wypełniać, ten będzie wielki w królestwie niebieskim”. Mt 5, 17-19

 

Przeczytaj komentarz: 

 

Prawo i Prorocy Starego Testamentu są jakby “szkieletem”, albo “opakowaniem” dla nauki Jezusa. Bez Jezusa są puste. Z Nim natomiast można dopiero pojąć, o co w tym chodzi.

 

Przykazania przestrzegane w oderwaniu od osobowego Chrystusa są uciążliwe i ograniczające człowieka. Gdy natomiast u podstaw ich przestrzegania stoi osobowa relacja z Jezusem, stają się mądrym drogowskazem i wręcz wyzwoleniem.

 

Zaczynajmy więc naszą drogę duchową od poznania Jezusa i zaprzyjaźnienia się z Nim, a nie od perfekcji w respektowaniu Prawa.

http://www.deon.pl/religia/duchowosc-i-wiara/pismo-swiete-rozwazania/art,2789,ewangelia-wlasciwa-kolejnosc.html

_____________________________

Mądrość

Mądrość

Nauczałem was praw i nakazów, (…) abyście je wypełniali w kraju, do którego idziecie, by objąć go w posiadanie. Strzeżcie ich i wypełniajcie je, bo one są waszą mądrością i umiejętnością w oczach narodów.

Prawo. Przykazania. Nauczanie proroków. Ewangelia. Nakazy, które krępują wolność? Głupota? Naiwność? Zasady nieprzystające do dzisiejszych czasów?

Nie. Mądrość. Nie ta ludzka, przekombinowana, interesowna, ale Boża, aktualna w każdym miejscu i czasie. Do wypełnienia nie tylko wtedy, gdy jesteśmy uciskani, gdy upomina się o nasze prawa, ale szczególnie wtedy, gdy to my decydujemy o kształcie naszego świata.

Właśnie wtedy, gdy jesteśmy u siebie i gdy sami moglibyśmy stać się uciskającymi. Właśnie wtedy, gdy zastosowanie się do nich mogłoby one uszczuplić nasz zysk czy umniejszyć posiadane rezerwy. Właśnie wtedy, gdy po ludzku wydaje się to ryzykowne. Gdy możemy na tym stracić.

Właśnie wtedy trzeba strzec Bożych praw i nakazów. One są naszą mądrością i umiejętnością, która zostanie dostrzeżona przez innych. Nawet jeśli na początku spotkamy się z kpiną i pogardą.

http://liturgia.wiara.pl/kalendarz/67b56.Refleksja-na-dzis/2016-03-02

________________________________

Św. Cyryl z Aleksandrii (380-444), biskup i doktor Kościoła
Homilia 12

„Nie przyszedłem znieść Prawa, je wypełnić”
 

Widzieliśmy Chrystusa poddającego się prawu Mojżesza, to znaczy Boga – prawodawcę, poddającego się, jak zwykły człowiek, swoim własnym prawom. O tym poucza nas święty Paweł…: „Gdy jednak nadeszła pełnia czasu, zesłał Bóg Syna swego, zrodzonego z niewiasty, zrodzonego pod Prawem, aby wykupił tych, którzy podlegali Prawu, abyśmy mogli otrzymać przybrane synostwo” (Ga 4,4-5). Chrystus zatem odkupił od przekleństwa Prawa tych, którzy byli mu poddani, ale go nie zachowywali. W jaki sposób ich odkupił? Wykonując to Prawo; inaczej mówiąc, aby przekreślić wykroczenie Adama, okazał się posłusznym i łagodnym na naszym miejscu, wobec Boga Ojca. Bo jest napisane: „A zatem, jak przestępstwo jednego sprowadziło na wszystkich ludzi wyrok potępiający, tak czyn sprawiedliwy Jednego sprowadza na wszystkich ludzi usprawiedliwienie dające życie” (Rz 5,18). Z nami pochylił głowę przed Prawem i uczynił to wedle Bożego planu Wcielenia. Ponieważ miał „wypełnić wszystko, co sprawiedliwe” (por Mt 3,15).

Po tym, jak w pełni przybrał postać sługi (Flp 2,7) – właśnie dlatego, że przez naturę ludzką został zaliczony do tych, którzy niosą jarzmo, zapłacił poborcom, jak wszyscy, kwotę podatku, chociaż przez swoją naturę i jako Syn, był z niego uwolniony (Mt 18,23-26). Dlatego nie bądź zgorszony, kiedy widzisz Go, zachowującego Prawo, nie zalicz Go do sług, bo jest wolny, ale zważ swoją myślą głębię takiego zamiaru.

______________________________

__________________________________

Dar przykazań (2 marca 2016)

dar-przykazan-komentarz-liturgiczny

Jezus powiedział do swoich uczniów:

«Nie sądźcie, że przyszedłem znieść Prawo albo Proroków. Nie przyszedłem znieść, ale wypełnić. Zaprawdę bowiem powiadam wam: Dopóki niebo i ziemia nie przeminą, ani jedna jota, ani jedna kreska nie zmieni się w Prawie, aż się wszystko spełni.

Ktokolwiek więc zniósłby jedno z tych przykazań, choćby najmniejsze, i uczyłby tak ludzi, ten będzie najmniejszy w królestwie niebieskim. A kto je wypełnia i uczy wypełniać, ten będzie wielki w królestwie niebieskim» (Z rozdz. 5 Ewangelii wg św. Mateusza)

 

Już rozważaliśmy niedawno wagę przykazań i to, jak możemy traktować je, aby stały się dla nas drogowskazami na całe życie. Dzisiaj czytamy w liturgii słowa, jak możemy coraz bardziej się nich rozmiłować.

Mojżesz mówi o tym, że przykazań trzeba słuchać, aby posiąść ziemię obiecaną przez Boga, że trzeba poprzez nie patrzeć na świat, bo wtedy możemy uzyskać prawdziwą mądrość, że mamy ich strzec, abyśmy ich nie zapomnieli i nie utracili tego wszystkiego, co Bóg nam już dał; wreszcie mamy przekazywać je następnym pokoleniom, aby i one zaznały bliskości Boga. Nie chodzi tutaj o wypełnianie nakazów dla nich samych, ale o życie według Bożego pragnienia, życie dobre, prawe. Jezus w Ewangelii mówi, że On sam te przykazania wypełnił – zachował je, a podkreślając prymat miłości w jakimś sensie je udoskonalił. Przykazania są jak narzędzia. Kiedy pytamy: jak kochać Boga i bliźniego, możemy powiedzieć za św. Janem Apostołem, że miłość do Boga polega na zachowywaniu Jego przykazań, spośród których pierwszym jest przykazanie miłości. Kto przez nie popatrzy świat, dostrzeże natychmiast obecność Boga.

Dzisiejsze czytania liturgiczne: Pwt 4, 1. 5-9; Mt 5, 17-19

Szymon Hiżycki OSB | Pomiędzy grzechem a myślą

http://ps-po.pl/2016/03/01/dar-przykazan-2-marca-2016/

______________________________

Homilia

Wypełniać czy przestrzegać?

   Wydawać by się mogło, że wraz z Jezusem w świat duchowy człowieka wkracza jakaś wielka nowość. Tak rzeczywiście jest. Nowość jednak w patrzeniu na Boga czy w podejściu do człowieka i Jego relacji do Boga nie jest jakimś radykalnie nowym otwarciem. Jezus nie przynosi nowego prawa, nowego porządku. Wbrew oczekiwaniom wielu nie czyni również rewolucji społecznej. Przypomina natomiast przepisy Starego Prawa. Na czym polega więc owa „Nowość”? Jezus zaprasza nas do tego żeby przepisy wypełniać a nie jedynie przestrzegać. Wypełniać to znaczy dostrzegać ich najgłębszy sens. Przepisy 10 przykazań zostały ustanowione z miłości do człowieka. Bóg podpowiadał jak tę miłość człowiek, który dopiero poznawał Boga, może wyrazić. Ale sercem ustanowienia tych przepisów nie był tylko społeczny ład ale miłość. Jezus w kazaniu na górze o tym przypomina, pokazując najgłębszy sens każdego z przykazań.

Wielki w Królestwie Niebieskim nie będą ci, którzy przestrzegają przepisy ale ci, którzy wypełniają je. Wypełniają czym?. Wypełniają miłością. Święty Paweł powiedział bardzo uczciwie: „(…) miłość jest doskonałym wypełnieniem Prawa”

ks. Marcin Sitek MS(Kraków)

Księża Misjonarze Saletyni 
Centrum Pojednania “La Salette” 
38-220 Dębowiec 55 
tel.: +48 13 441 31 90 | +48 797 907 287 
www.centrum.saletyni.pl | centrum@saletyni.pl 

 

_______________________________

Modlitwa w drodze

Przepraszamy za problemy techniczne, które widać na naszej stronie od rana. Pracujemy na ich rozwiązaniem.

________________________________

Środa 3 tygodnia Wielkiego Postu

Słowo, które słyszymy w dzisiejszej liturgii, stawia w centrum prawo Boże. Jest ono wyrazem troski dobrego Ojca o swoje dzieci. Przykazania są tak konkretne i jasne, że nie wymagają żadnej interpretacji, czy też domyślania się, co Pan Bóg chciał nam przez nie powiedzieć. Tymczasem człowiek w imię błędnie pojmowanej wolności próbuje niekiedy uchylać przykazania lub wprowadzać do nich „poprawki”. Takie poczynania prowadzą do śmierci. Dzisiejsza aklamacja przed Ewangelią poucza nas: Słowa Twoje, Panie, są duchem i życiem, Ty masz słowa życia wiecznego. I to jest właściwa droga: słuchać Bożych słów, przyjąć sercem i zacząć nimi żyć. Wołajmy razem z psalmistą: Chwal, Jerozolimo Pana, wysławiaj Twego Boga, Syjonie. Pan nas miłuje i nam błogosławi!

Komentarz do I czytania (Pwt 4, 1. 5-9)

Przykazania, które Bóg dał Izraelowi przez Mojżesza nie służyły żadnym ograniczeniom stanowiąc jedynie zbiór nakazów i zakazów. Obfitując w Bożą mądrość i sprawiedliwość prowadziły do życia, a przestrzeganie ich gwarantowało szczególną bliskość Boga.
Dzisiaj przykazania Boże nadal są drogowskazem. Nie jest dobrze, kiedy człowiek nie posiada jasno określonych zasad. Ale nie można też ustanawiać swoich praw i kierunku działania tylko i wyłącznie w oparciu o to czy mam, czy też nie mam na coś ochoty, lub po prostu jest mi tak dobrze i wygodnie. Nie trzeba tworzyć już niczego, ponieważ prawa i zasady mądre i sprawiedliwe to przykazania Boże. Otwórzmy szeroko nasze oczy i serca, a zobaczymy cuda, które czyni dla nas Pan, i będziemy mogli dzielić się nimi z bliźnimi.

Komentarz do Ewangelii (Mt 5, 17-19)

Prawo dane na Synaju oraz zapowiedzi proroków znajdują swoje wypełnienie w osobie Jezusa Chrystusa. Raz ustanowione nie zmieni się nigdy. Skoro Jezus przyszedł na ziemię by wypełnić Prawo, a my jesteśmy Jego uczniami, należałoby przejąć się tym faktem do głębi i pozwolić by Bóg odcisnął je na naszych sercach. Może w tym pomóc świadomość, że słowo Boże czytane w czasie Mszy św., czy rozważane w naszych rodzinach i wspólnotach, kierowane jest do każdego człowieka osobiście. Słowo to pragnie nas przemieniać, ale konieczna jest wiara, zaangażowanie w codzienne czytanie i zgłębianie Słowa oraz podejmowanie starań, by żyć nim na co dzień. W oczach Jezusa będziemy wtedy wielkimi, a dla świata świadectwem Jego żywej obecności w Kościele.

Pomyśl:

  • Jaką wartością są dla mnie przykazania Boże i czy pamiętam o nich w codziennej modlitwie?
  • Jak wygląda moja wierność przykazaniom Bożym?
  • Zachowywanie których przykazań stanowi dla mnie trudność i co robię, aby ją pokonać?
  • W jaki sposób wcielam w życie usłyszane słowo Boże?

Pełne teksty liturgiczne oraz komentarze znajdziesz w miesięczniku liturgicznym Od Słowa do Życia.

http://www.odslowadozycia.pl/pl/n/543

________________________________________________________________________________________________

Świętych Obcowanie

_________________________________________________________________________________________________

2 marca

 

Święta Agnieszka z Pragi Święta Agnieszka z Pragi, ksieni
Błogosławiony Karol, męczennik Błogosławiony Karol, męczennik

 

 

Ponadto dziś także w Martyrologium:

W Rzymie – św. Symplicjusza, papieża. Za jego rządów wyłoniły się wyraziściej trudności w utrzymaniu dobrych stosunków z Konstantynopolem. Papież zmuszony był przeciwstawić się sprzyjającemu monofizytyzmowi patriarsze, a następnie bronić biskupów, którzy nie przyjęli tzw. Henotikon. Wysłał w tym celu do Konstantynopola swoich legatów. Był to wstęp do pierwszej schizmy, do której doszło jednak po śmierci papieża. Nastąpiła ona w roku 483.

W Lichfield, w Anglii – św. Ceaddy, biskupa. Był uczniem Aidana z Lindisfarne. W roku 666 objął tamże stolicę biskupią. Zrezygnował z niej, gdy przy romanizacji Kościoła w Anglii i usuwaniu dawnych zwyczajów powstały wątpliwości co do legalności jego wyboru. Nieco później powołano go jednak na stolicę w Lichfield. Umarł w roku 672 jako ofiara epidemii. Wielkie pochwały oddał mu św. Beda.

W Argira, na Sycylii – św. Łukasza Casali, opata. Wcześnie został mnichem, a potem przełożonym. Gdy pod koniec życia oślepł, nadal spełniał swe funkcje i gorliwie apostołował. Piękna legenda opowiada, że pewnego dnia zaprowadzono go w miejsce, w którym zabrakło słuchaczy; nic o tym nie wiedząc, wygłosił kazanie, a gdy skończył, skały odpowiedziały głośno: Amen. Zmarł około roku 800.

 

http://www.brewiarz.pl/czytelnia/swieci/03-02.php3

____________________________

Św. Helena

.

Święta cesarzowa i wyznawczyni (255-330).

Znana również jako: Flawia Julia Helena, Helena z Konstantynopola.

Cima da Conegliano, ok. 1495r.
National Gallery of Art w Waszyngtonie

Urodziła się w Drepanum w Bitynii. O wczesnych latach jej życia niewiele wiadomo, najprawdopodobniej była córką karczmarza.

Została żoną cesarza Konstancjusza I Chlorusa, gdy ten pełnił jeszcze funkcję oficera w armii. Porzucił ją w 292 roku, żeby ze względów politycznych poślubić Teodorę, córkę cesarza Maksymiana. Helena nie wyszła ponownie za mąż i żyła samotnie na dworze w Trewirze, wraz z jedynym synem, który darzył ją przywiązaniem i głębokim szacunkiem. Gdy Konstantyn został cesarzem rzymskim, w 306 roku sprowadził matkę na dwór, a w 325 nadał jej tytuł Augusty.

Kościół p.w. Najświętszego Zbawiciela w Milwaukee, Wisconsin

Mając 64 lata św. Helena przyjęła chrzest. Po przyznaniu jej tytułu Augusty, otrzymała nieograniczony dostęp do cesarskiego skarbca, w celu wyszukania relikwii chrześcijańskich. Pielgrzymowała do Ziemi Świętej, gdzie ufundowała Bazylikę Narodzenia Pańskiego w Betlejem, Świętego Krzyża i Zmartwychwstania na Golgocie w Jerozolimie oraz Wniebowstąpienia Pańskiego na Górze Oliwnej.

“Tres Belles Heures de Notre Dame”
ilum. Jan van Eyck, 1422-24
Museo Civico w Turynie, Piemont
Bazylika Grobu Pańskiego w Jerozolimie
Płyta w miejscu, gdzie św. Helena odnalazła Krzyż
Bazylika Grobu Pańskiego w Jerozolimie
Kaplica św. Heleny

W czasie tej wyprawy odkryła trzy krzyże na Kalwarii. Za radą biskupa Makarego
z Jerozolimy przyniesiono umierającą kobietę, aby przekonać się, który krzyż jest Krzyżem Pana Jezusa. Gdy kobieta dotknęła trzeciego, ostatniego krzyża odzyskała zdrowie. W tym miejscu Konstantyn wybudował Bazylikę Grobu Świętego.

Święte Schody w Rzymie

Św. Helena odkryła również gwoździe, którymi przybito Pana Jezusa do krzyża oraz przywiozła do Rzymu Święte Schody (Scala Sancta), pochodzące z pałacu Piłata.
Na polecenie papieża Sykstusa V w 1589 roku umieszczono je w kaplicy
św. Wawrzyńca, naprzeciw Bazyliki p.w. św. Jana na Lateranie.

Bazylika św. Piotra w Rzymie
Andrea Bolgi, 1635r., figura za Konfesją św. Piotra

Znana była ze swojej hojności dla ubogich, troszczyła się o więźniów i skazanych na banicję. Wpłynęła na syna, aby wydał prawa, które zapewniały opiekę nad wdowami, sierotami, porzuconymi dziećmi, jeńcami i niewolnikami.

Mauzoleum św. Heleny w Rzymie

Św. Helena zmarła 18 sierpnia 330 roku w Nikomedii, a jej ciało przewieziono do Rzymu. Cesarz wystawił jej mauzoleum w pobliżu bazyliki p.w.
św. Piotra i św. Marcelina, a jej doczesne szczątki złożono w porfirowym sarkofagu.

Kościół p.w. św. Lupusa i św. Idziego w Paryżu

W 840 roku część relikwii przeniesiono do kościoła p.w. Maryi Bramy Niebios 
(Santa Maria Aracoeli) w Rzymie, a resztę wywieziono do benedyktyńskiego opactwa św. Piotra w Hautvillers w Szampanii. W czasie rewolucji francuskiej jeden z zakonników ukrył relikwie, później umieszczono je w  kościele p.w. św. Lupusa
i św. Idziego (St-Leu et St-Giles) w Paryżu. Sarkofag w którym była pochowana znajduje się w Muzeum Watykańskim Pio-Clementino.

 Pustelnia św. Heleny w Kalwarii Zebrzydowskiej

Kult św. Heleny w Polsce był powiązany z drzewem Krzyża i Grobem Chrystusowym.
W Kalwarii Zebrzydowskiej w XVII wieku wystawiono Pustelnię św. Heleny z kaplicą, obdarzoną licznymi odpustami. W Wielkopolsce jej kult łączono z kultem bł. Jolanty Heleny, która żywiła szczególne nabożeństwo do Męki Pańskiej.

 Kościół p.w. św. Heleny w Nowym Sączu


Patronka:
Bazylei, Frankfurtu nad Menem; diecezji Ascoli, Pesaro, frankfurckiej, trewirskiej, bamberskiej; konwertytów, chorych na raka, archeologów, farbiarzy, igielników, wytwórców gwoździ. Wzywana w kłopotach w małżeństwie.

Ikonografia:
Przedstawiana w stroju z epoki. Jej atrybutem jest: krzyż, trzy gwoździe, makieta kościoła, korona.

Madonna adorująca Hostię ze św. Heleną i św. Ludwikiem IX
Jean-Auguste-Dominique Ingres, 1842r.
Metropolitan Museum of Art w Nowym Jorku

Impresje muzyczne:
Mikołaj Zieleński “Per signum Crucis. In festo Inventionis Sanctae Crucis” (motet)
Johann Caspar Fisher “Missa inventionis Sanctae Crucis”
Leonardo Leo “San’t Elena al Calvario” (1732, oratorium)
Johann Adolf Hasse “St Elena al Calvario” (1747, oratorium)
Marianne Martinez “San’t Elena al Calvario” (1781, oratorium)

Impresje literackie:
Evelyn Waugh “Helena” (1950)

Wizja św. Heleny
Paolo Veronese, 1575-78
National Gallery w Londynie
 Wizja św. Heleny
Paolo Veronese, ok. 1580r.
Pinacoteca Vaticana w Rzymie

 

http://martyrologium.blogspot.com/2010/08/sw-helena.html

_______________________________

Poszukiwaczka zaginionego krzyża

dodane 30.10.2009 07:42

Leszek Śliwa

Simon Marmion, „Cud prawdziwego krzyża”, olej na desce, ok. 1480, Luwr, Paryż.

Matka cesarza Konstantyna Wielkiego św. Helena postanowiła odnaleźć krzyż, na którym zmarł Chrystus. W 326 roku przyjechała w tym celu do Jerozolimy. Jej poszukiwania relacjonuje obraz Simona Marmiona.

Nasz wzrok powinien najpierw podążyć w lewy górny róg obrazu. Artysta namalował bowiem dwie kolejno następujące po sobie sceny, z których wcześniejsza znajduje się właśnie w tle. Znajdziemy tam widziane z daleka poszukiwania podjęte przez matkę cesarza. Wynajęła ona robotników i kazała im kopać w ziemi. Wkrótce łopaty natrafiły na coś twardego. O tym, że wykopaliska zostały uwieńczone powodzeniem, dowiadujemy się już z następnej sceny, zajmującej środek kompozycji.

Spod ziemi wykopano trzy krzyże. Św. Helena domyślała się, że na jednym z nich skonał Jezus. Wciąż jednak nie było wiadomo, na którym. Do znalezienia rozstrzygnięcia nie wystarczały już zwykłe ludzkie poszukiwania. Potrzebna była wskazówka z nieba. Helena postanowiła więc przeprowadzić pewien eksperyment w nadziei, że otrzyma taką wskazówkę. Pod jej nadzorem kolejno trzema wykopanymi na Golgocie krzyżami dotykano ciała zmarłej kobiety.

Kiedy dotknięto ją trzecim krzyżem, stał się cud. Kobieta nagle powróciła do życia i zdrowia. Widzimy, jak się podnosi z mar, odrzucając śmiertelny całun, którym była owinięta. Helena, odziana w czerwony, symbolizujący godność cesarską płaszcz, pobożnie składa ręce do modlitwy. Tak samo robią stojące za nią damy jej dworu. U wezgłowia wskrzeszonej kobiety widzimy biskupa Jerozolimy Makarego, trzymającego w ręce laskę – pastorał i błogosławiącego uzdrowionej. *** Poniżej – w załączniku – obraz Marmiona w nieco większych rozmiarach.

http://kosciol.wiara.pl/doc/489419.Poszukiwaczka-zaginionego-krzyza
____________________________

Proroczy sen

dodane 06.03.2009 10:26

Leszek Śliwa

Paolo Caliari, zwany Veronese. Wizja św. Heleny, olej na płótnie, ok. 1580 Muzea Watykańskie.

Matka cesarza Konstantyna Wielkiego, Flavia Julia Helena, była głęboko wierzącą chrześcijanką. W 326 roku przyjechała do Jerozolimy odnaleźć krzyż, na którym zmarł Chrystus. Jej wyprawa została uwieńczona powodzeniem.

Odnalezienie krzyża trzy stulecia po śmierci Jezusa wydawało się niemożliwe bez pomocy Opatrzności.

Aby podkreślić cudowny charakter odkrycia, tradycyjnie przypisywano Helenie objawienie prywatne w przededniu podjęcia pielgrzymki do Ziemi Świętej. Cesarzowa przez sen zobaczyła krzyż niesiony przez aniołów. Miało ją to skłonić do podjęcia poszukiwań. Tradycja o śnie Heleny nawiązuje do wcześniejszego o 14 lat snu Konstantyna Wielkiego.

W nocy poprzedzającej rozstrzygającą bitwę na Mulwijskim Moście, pomiędzy Konstantynem a jego rywalem do tronu cesarskiego Maksencjuszem, synowi Heleny przyśnił się świecący krzyż z napisem „In hoc signo vinces” (pod tym znakiem zwyciężysz). Jego żołnierze przystąpili do zwycięskiej bitwy pod znakiem krzyża, a rok później cesarz przyznał chrześcijanom wolność wyznania.

Św. Helena wyjeżdżając do Jerozolimy, miała już prawie 80 lat. Veronese przedstawił ją jednak jako młodą piękną kobietę. Senne widzenie – aniołek z krzyżem – jest na obrazie tak samo realne jak postać drzemiącej Heleny. Artysta namalował ją w koronie na głowie i cesarskim, purpurowym płaszczu na ramionach. Chciał w ten sposób podkreślić związek między treścią snu a ważnymi dla państwa decyzjami, podejmowanymi pod jego wpływem. Twarz świętej skierowana jest mimowolnie w stronę wyśnionego krzyża.

http://kosciol.wiara.pl/doc/489390.Proroczy-sen

_________________________________________________________________________________________________

“W ten sposób zbliżamy się do Boga”

Niech Wielki Post przygotuje nasze serca na przebaczenie Boga i przebaczanie innym, tak jak On to czyni – powiedział papież podczas dzisiejszej Eucharystii sprawowanej w Domu Świętej Marty.

 

Ojciec Święty nawiązał do dzisiejszych czytań liturgicznych: Ewangelii (Mt 18,21-35) w której pojawia się słynne pytanie Piotra: “ile razy mam przebaczyć bratu, który zgrzeszył przeciwko mnie?” oraz czytania z proroka Daniela (Dn 3,25.34-43), w którym zawarta jest modlitwa młodego Azariasza, skazanego na śmierć w piecu za odmowę oddania czci złotemu bożkowi, proszącego Boga o miłosierdzie dla ludzi, a jednocześnie przebaczenie dla siebie.

 

Franciszek podkreślił, że jest to właściwy sposób modlitwy, wiedząc, że możemy liczyć na Bożą dobroć. “Kiedy Bóg wybacza, jego przebaczenie jest tak wielkie, że jakby zapomniał. Czyni dokładnie przeciwnie niż my, gdy uprawiamy plotkarstwo” – wskazał papież.

 

Tymczasem młody Azariasz prosi Boga: “postępuj z nami według swej łagodności i według wielkiego swego miłosierdzia”. “To odwołanie się do miłosierdzia Boga, aby udzielił nam przebaczenia i zbawienia oraz nie pamiętał o naszych grzechach” – skomentował Ojciec Święty.

 

Franciszek zauważył, że w czytanym dziś fragmencie Ewangelii Pan Jezus, aby wyjaśnić Piotrowi, że trzeba przebaczać zawsze opowiedział przypowieść o dwóch dłużnikach. Pierwszemu z nich jego pan darował ogromny, niemożliwy do spłacenia dług.

 

Ale nie ma w nim gotowości do przebaczenia małej sumy drugiemu. Papież przypomniał, że w modlitwie “Ojcze nasz” zwracamy się do Boga: “Odpuść nam nasze winy jako i my odpuszczamy naszym winowajcom”. Tak jakby to było równanie, jakby jedno przebaczenie było powiązane z drugim.

 

“Jeśli nie potrafisz wybaczyć, jakże może przebaczyć tobie Bóg? Pragnie On tobie przebaczyć, ale nie może, jeśli masz zamknięte serce i nie ma w nim miejsca dla miłosierdzia. «Ależ, Ojcze przebaczam, ale nie mogę zapomnieć zła jakie mi wyrządził…». W takim razie proś Pana, aby pomógł tobie zapomnieć: ale to już inna sprawa. Można wybaczyć, ale nie zawsze potrafimy zapomnieć” – zauważył Franciszek i zachęcił, by przebaczać jak to czyni Pan Bóg – maksymalnie. Miłosierdzie, współczucie, przebaczenie, powtórzył Ojciec Święty, przypominając, że przebaczenie całym sercem, które daje Bóg jest zawsze miłosierdziem.

 

“Niech Wielki Post przygotuje nasze serca na przyjęcie przebaczenia Boga. Przyjęcie go i przebaczanie innym: przebaczenie z serca. Może ta osoba nigdy mnie nie pozdrowi, ale w moim sercu jej odpuściłem. W ten sposób zbliżamy się do Boga, który jest miłosierdziem. A wybaczając otwieramy nasze serca, aby weszło do niego Boże miłosierdzie i przebaczyło nam. Wszyscy bowiem potrzebujemy proszenia o przebaczenie. Przebaczamy i zyskujemy przebaczenie. Bądźmy miłosierni wobec innych, a odczujemy to miłosierdzie Boga, które gdy odpuszcza «zapomina»” – zakończył swoją homilię papież.

http://www.deon.pl/religia/serwis-papieski/aktualnosci-papieskie/art,4021,w-ten-sposob-zblizamy-sie-do-boga.html

____________________________

Papież do Polaków: przybywajcie z czystym sercem

O zbliżanie się do Boga z czystym sercem, wyrzekając się zła i grzechu, kierując się sprawiedliwością, dzieląc się z innymi dobrem i miłością zaapelował Ojciec Święty do Polaków podczas dzisiejszej audiencji ogólnej.

 

Oto słowa Franciszka skierowane do Polaków:

 

Pozdrawiam serdecznie pielgrzymów polskich. Trwający Jubileusz Miłosierdzia uświadamia nam, że do Boga trzeba zbliżać się z czystym sercem, wyrzekając się zła i grzechu, kierując się sprawiedliwością, dzieląc się z innymi dobrem i miłością.

 

Niech nasze życie będzie ufnym pielgrzymowaniem do domu Miłosiernego Ojca, który z radością dostrzega nasz żal, chęć przemiany, nawrócenie, postanowienie poprawy. Polecając Bogu w modlitwie wasze pragnienie wytrwania w dobrym, z serca wam błogosławię.

 

Papieską katechezę streścił po polsku ks. prał. Sławomir Nasiorowski z Sekretariatu Stanu Stolicy Apostolskiej:

 

Drodzy bracia i siostry, myśląc o Bogu Miłosiernym przywołujemy często postać ojca rodziny, który kocha swoje dzieci, wychowuje je i napomina, pomaga im we wzrastaniu, przebacza błędy. Bóg, tak właśnie przedstawiony jest w Księdze Izajasza, jako Ojciec miłujący, troskliwy, uważny – niekiedy surowy, kiedy wypomina swym dzieciom niewierność i zepsucie obyczajów, pragnąc na nowo sprowadzić naród wybrany na drogę sprawiedliwości.

 

Bóg, Który jest Miłością, niekiedy zapomniany i lekceważony przez ludzi, pragnie jednak ich nawrócenia, odrodzenia ducha miłości, odnowienia przymierza z nimi. Relacja rodzic-dziecko, często ulega jednak wypaczeniu. Dzieje się tak wówczas, gdy wolność staje się żądaniem niezależności, prowadzi do przeciwstawienia się ojcu, buntu, ułudy samowystarczalności, grzechu. Konsekwencją tego staje się jednak cierpienie.

 

Wielokrotnie doświadczał tego naród wybrany, doświadcza tego także człowiek współczesny. Kochający Bóg ciągle nas upomina, pragnie obdarzyć przebaczeniem. Zapewnia nas, jak kiedyś naszych przodków, że jeśli okażemy skruchę “nasze grzechy choćby były jak szkarłat, jak śnieg wybieleją, choćby były czerwone jak purpura, staną się białe jak wełna” (Iz 1, 18).
W gronie pielgrzymów polskich były m.in. grupy i z parafii p.w. Objawienia Pańskiego w Bliznem k. Warszawy, Grupa nauczycieli Zespołu Szkół Agrotechnicznych i Gospodarki Żywnościowej z Radomia, Młodzież i nauczyciele z Zespołu Szkół Specjalnych nr 2 im. bł. Matki Teresy z Kalkuty w Gdańsku.

http://www.deon.pl/religia/serwis-papieski/aktualnosci-papieskie/art,4023,papiez-do-polakow-przybywajcie-z-czystym-sercem.html

__________________________________

Papież zmienił protokół dyplomatyczny

(fot. PAP/EPA/GIORGIO ONORATI / POOL)

Papież Franciszek przyjął 27 lutego w Watykańskim Pałacu Apostolskim prezydenta Argentyny Mauricio Macriego. Jest to pierwszy w historii przypadek przyjęcia przez papieża katolickiej pary prezydenckiej żyjącej w związku niesakramentalnym.

 

Z punktu widzenia Argentyny to mała zmiana, ale dla Stolicy Apostolskiej jest to drastyczna zmiana przyjętej tradycji. Jak wskazują komentatorzy, jest to jeden ze znaków, w jakim kierunku zmierza pontyfikat Franciszka.

 

Dotychczas, w przypadkach gdy katolicki przywódca przybywał do Watykanu z partnerką, z którą nie zawarł sakramentalnego związku, to była ona przyjmowana w innym pomieszczeniu.

 

Co ciekawe, trzecia żona prezydenta Macri spotkała się już z Papieżem Franciszkiem w domu św. Marty w 2013 roku. Jej mąż był wówczas przewodniczącym rady miejskiej Buenos Aires. Jak wspomina: – Papież czuł się bardzo źle z protokołem, który zmuszał go do witania kobiet osobno, w innym pomieszczeniu.

 

Komunikat ogłoszony po audiencji przez watykańskie Biuro Prasowe stwierdza, że “w toku serdecznej rozmowy, która pokazała dobry stan stosunków dwustronnych między Stolicą Apostolską a Republiką Argentyny, omówiono sprawy budzące wzajemne zainteresowanie, takie jak pomoc w rozwoju całościowym, poszanowanie praw człowieka, walka z ubóstwem i handlem narkotykami, sprawiedliwość, pokój i pojednanie społeczne”.
Następnie gość z Ameryki Łacińskiej spotkał się z sekretarzem stanu Stolicy Apostolskiej kard. Pietro Parolinem, któremu towarzyszył sekretarz w Sekretariacie Stanu ds. stosunków z państwami abp Paul R. Gallagher.
W tym kontekście “podkreślono pozytywny wkład, przede wszystkim w dziedzinie promocji ludzkiej i formacji nowych pokoleń, jaki wnoszą episkopat i instytucje katolickie w społeczeństwie argentyńskim, zwłaszcza w obecnej koniunkturze gospodarczej”.
Poruszono także niektóre tematy o największym znaczeniu i budzące największe zainteresowanie w wymiarze regionalnym i światowym – głosi oświadczenie Biura Prasowego.
Mauricio Macri urodził się 8 lutego 1959 w zamożnej rodzinie inteligenckiej. Ukończył studia techniczne na Argentyńskim Uniwersytecie Katolickim w Buenos Aires, w przeszłości zajmował się m.in. przedsiębiorczością i był szefem stołecznego klubu sportowego Boca Juniors (1995-2008). Był posłem do parlamentu a w latach 2007-15 przez dwie kadencje stał na czele władz Miasta Autonomicznego Buenos Aires. 10 grudnia 2015 wygrał wybory prezydenckie w swoim kraju.
Macri jest drugim szefem tego państwa, przyjętym przez Franciszka. Wcześniej, w latach 2013-15 przyjął on czterokrotnie prezydent Cristinę Fernández de Kirchner.
http://www.deon.pl/religia/serwis-papieski/aktualnosci-papieskie/art,4008,papiez-zmienil-protokol-dyplomatyczny.html
__________________________________

Co zrobić, gdy po spowiedzi czuję się źle? [WIDEO]

Chcesz przeżyć Wielki Post “w pigułce”? Spróbuj przejść ponad 40 kilometrów w ciągu jednej nocy. Samotnie, w milczeniu. Tak przybliżają się do Boga uczestnicy EKSTREMALNEJ DROGI KRZYŻOWEJ.

– To nie jest jednorazowa wyprawa, tylko model życia dla ludzi z ideałami – mówi ks. Jacek WIOSNA Stryczek, ideodawca EDK – Ci ludzie, gdy stają przed wyzwaniem pokonania w brudzie i pocie 40 kilometrów, podejmują je bez wahania. To ci sami ludzie, którzy w imię tych ideałów łączą się pod sztandarem SZLACHETNEJ PACZKI, by zmieniać świat na lepsze.
Jak EDK, Paczka, to i Nordkapp!
– O EKSTREMALNEJ DRODZE KRZYŻOWEJ dowiedziałem się od koleżanki zaangażowanej w SZLACHETNĄ PACZKĘ – opowiada Witek Bednarz, od czterech lat ksiądz w Tomaszowie Lubelskim – Szukając informacji na temat ks. Stryczka trafiłem na EDK i od razu poczułem potrzebę, żeby się sprawdzić. Od tamtej pory przeszedłem EDK już 7 razy. Zaangażowałem się też w SZLACHETNĄ PACZKĘ. W 2015 roku wybrałem się także na samotną wyprawę rowerową na Nordkapp. Pokonałem 4800 km w 31 dni jadąc rowerem za 230 zł.
W trakcie EDK zasnąłem 14 razy
– Na EDK wyruszyłem zaraz po tym, jak Ksiądz Jacek wjechał mi na ambicję swoim kazaniem – mówi Marian, jeden z uczestników EDK. – To było ogromne wyzwanie. Zgadzam się księdzem Jackiem, że EDK zaczyna się dopiero wtedy, gdy jest ciężko. Trzeba wypłynąć na głębię. Zostawić Facebooka, dom, ciepłe łóżko i kapcie przed telewizorem. Pójść w nieznane i walczyć o siebie. Bóg nie zrobi tego za nas!
Oskar jest chirurgiem, a na EKSTREMALNĄ DROGĘ KRZYŻOWĄ wybrał się po dwóch nocnych dyżurach w szpitalu. Już przed trzecią stacją zaczęła dopadać go “ekstremalna” senność, a w czasie drogi 14 razy zasnął “na idąco”. Przełamał się jednak i ruszył dalej. – Ekstremalność polega na tym, że przekraczam siebie, wychodzę ze swojej dotychczasowej strefy komfortu i wchodzę w zupełnie nową rzeczywistość – mówi. – Podejmuję wyzwanie, które jest większe od tych, które podejmowałem dotychczas i ono mnie tworzy. Kiedy dokonam czegoś nowego, zmieniam się – dodaje.
Ciężko, żeby to człowieka nie zmieniło
– Zarówno SZLACHETNA PACZKA, jak i EDK zmieniają spojrzenie na życie i ludzi dookoła – mówi Tomasz, ekonomista. EDK przeszedł już 6 razy, wielokrotnie angażował się w Paczkę jako lider i darczyńca.  – W obu przypadkach wchodzi się do innego świata z wygodnej strefy komfortu. W obu przypadkach jest to reakcja na potrzebę duchową. To konkretne przeżycia, od których nie da się już potem uciec. Ciężko, żeby to człowieka nie zmieniło – opowiada.
Jak podejmowanie wyzwań zmienia życie? Obejrzyj:

Wciąż jeszcze możesz zapisać się na EKSTREMALNĄ DROGĄ KRZYŻOWĄ i przekroczyć własne ograniczenia: www.edk.org.pl Trasy wyruszają 11. i 18. marca.

______________________________

Przeżyj ekstremalną przygodę, która zmieni Twoje życie!

szlachetna paczka
(Fot. materiały WIO)

– Trzeba się zgubić, ubrudzić, upaść. Odczuć własną słabość fizyczną i duchową, zwątpić we własne siły. I mimo to iść dalej. To straszliwe zmęczenie ma przybliżyć nas do Boga – o EKSTREMALNEJ DRODZE KRZYŻOWEJ opowiada jej pomysłodawca ks. Jacek WIOSNA Stryczek.

 

***

Magdalena Wójcik: – Ponad 40 km drogi, nocą, w grupie ludzi, a jednak w osamotnieniu – aż trudno uwierzyć, że tak wiele osób decyduje się wziąć udział w EKSTREMALNEJ DRODZE KRZYŻOWEJ.
Ks. Jacek WIOSNA Stryczek: Cóż, EKSTREMALNA DROGA KRZYŻOWA jest właśnie tym, na co wskazuje jej nazwa. To nie jest “lajcik”. Jest ciemna noc, cisza i straszliwe zmęczenie, które ma przybliżyć nas do Boga. Mamy okres Wielkiego Postu – wielu ludzi czyni postanowienia, wyrzeczenia, w których wytrwają lub nie. Ja do niczego nie namawiam, ale od wielu lat obserwuję, że ludziom się nie chce od siebie wymagać. EDK pokazuje, jak wielu jest ludzi, którzy nie zgadzają się na duchowe lenistwo.
A co, jeśli ktoś nie sprosta?
Ks. Stryczek: Chyba każdy w trakcie EDK ma moment porządnego kryzysu, i to jest całkowicie zrozumiałe. Ja sam po drodze miałem przynajmniej 50 razy pokusę, żeby wsiąść do jakiegoś samochodu i podjechać sobie na metę. Słyszałem też ciekawą historię pewnej dziewczyny, której nie udało się przejść EDK do końca. Jej koleżanka skręciła kostkę, a ona zrezygnowała ze swojego wyzwania, żeby pomóc jej wrócić do domu. EDK stawia przed nami różne rodzaje ekstremalności. Nie musimy przejść trasy do końca, żeby poczuć Boga “bardziej” i zobaczyć, że coś się zmieniło. Najczęściej jednak uczestnicy, choćby już pot po nich spływał, docierają do końca. To, na co narzekali wcześniej – ból i kontuzje, po przejściu całej drogi stają się ich chlubą i dumą.
Podczas EDK ludzie rzeczywiście dowiadują się, kim są?
Ks. Stryczek: Tak. Śmiało mogę to powiedzieć. Jeśli człowiek nie staje w sytuacjach ekstremalnych ulega złudzeniu, że jest super. A tak naprawdę nie wie kim jest. Dopiero znalezienie się w niecodziennych okolicznościach, utrata kontroli pozwala odciąć się od naszego wyobrażenia o nas samych. To bardzo uczy pokory. Dociera do nas takie pytanie: czy chodzi o to, żeby było nam dobrze czy o coś więcej, o przekroczenie swojej strefy komfortu? To jest pytanie, które stawia sobie współczesny człowiek coraz częściej.
Jeden z uczestników EDK powiedział mi kiedyś, że turystycznie nigdy by tej trasy nie przeszedł. Na początku myślał tylko o tym, że ma brudne buty, a na spodniach pojawiła się kolejna plama błota. Gubił trasę. Potem przestało się to liczyć. Modlił się, a jedyne co słyszał, to odgłosy nocy i zmagania innych, którzy szli nie z nim, ale obok niego. I o to właśnie chodzi w tym przeżyciu. Trzeba się zgubić, ubrudzić, upaść, odczuć własną słabość fizyczną i duchową, zwątpić we własne siły, a mimo to iść dalej.
Podobno takiej trasy nie da się przejść bez odpowiedniej motywacji.
Ks. Stryczek: To, że ktoś idzie na EDK, może wynikać z chęci sprawdzenia swoich możliwości fizycznych, siły woli, pragnienia przekroczenia swoich ograniczeń, potrzeby przeżycia drogi zbliżonej do tej, którą przebył Chrystus. Powody te najczęściej się łączą, czasem nie. Wspólne jest na pewno, że niezależnie od tego, jak długo wcześniej ktoś przygotowywał się do trasy, ile godzin spędził na treningach, ile rzeczy w życiu sobie odmówił i wydaje mu się, że już jego wola jest niezłomna, EDK zawsze jest ogromną próbą dla człowieka. I na końcu dociera do niego przerażająca myśl, że Jezus miał nieporównywalnie gorzej.
Ta idea okazała się bardzo chwytliwa. Zaczęło się od jednej trasy w 2009 roku, a dziś jest już 115 rejonów EDK i idzie kilkanaście tysięcy ludzi.
Ks. Stryczek: Dla mnie to jest oczywiste. Nie ma sensu inwestować w coś, co nie będzie się rozrastać, co nie jest ludziom potrzebne. Gdy razem z facetami z Męskiej Strony Rzeczywistości tworzyliśmy ideę EDK, właściwie byliśmy pewni, że ten pomysł będzie się rozwijał. Tak się rzeczywiście dzieje i to na wielu płaszczyznach.

 

Weź udział w ESTREMALNEJ DROGI KRZYŻOWEJ. Wejdź na www.edk.org.pl  i wybierz trasę w swojej okolicy. EDK ruszają 11 i 18 marca. 

 

Wspomniał Ksiądz o początkach w duszpasterstwie mężczyzn. Czy kobiety równie często uczestniczą w EDK?
Ks. Stryczek: Idea EDK była z początku skierowana głównie do mężczyzn. Panowie mają w sobie coś takiego, że chcą więcej. Ma to każdy człowiek, ale w życiu mężczyzny to jest coś podstawowego. Przygoda, polowe warunki, oddanie życia za sprawę. Motywacja pań pewnie jest nieco inna, ale jak się okazuje, około 50% uczestników EDK to właśnie kobiety. Wiele z nich podkreśla, że ważniejszy  dla nich jest wymiar duchowy. Podczas wędrówki mogą wejść w głąb siebie i skonfrontować się z rzeczywistością, której na co dzień starają unikać.
Co dzieje się z uczestnikami po EDK?
Ks. Stryczek: Zmieniają świat. Jak już potrafili przejść EDK, to wszystko mogą. Ja w każdej z tych osób widzę lidera chrześcijańskiego, biznesowego czy też społecznego. Ich rola zaczyna się już w momencie podjęcia decyzji.
Chrześcijański lider to też jeden z głównych tematów tegorocznych Światowych Dni Młodzieży.
Ks. Stryczek: – Tak, w tym roku EDK mają również dodatkową rolę – przygotowują duchowo do Światowych Dni Młodzieży. Tegoroczne rozważania EDK mają inspirować do stawania się chrześcijańskimi liderami, czyli ludźmi, którzy biorą odpowiedzialność za siebie i innych. Nie są bierni, nie chcą świata takiego, jaki jest. Chcą go zmieniać na lepsze. To właśnie młodzi ludzie, którzy pragną zmian, wyzwań, rozwoju, łączą EDK i ŚDM. I jedni i drudzy przebywają długą drogę do celu. Chcą się zjednoczyć i poczuć bożą obecność. Doświadczyć swojej wiary bardziej, realniej.
***
Ideodawcą EKSTREMALNEJ DROGI KRZYŻOWEJ jest Ks. Jacek WIOSNA Stryczek, a organizatorem krakowska wspólnota Męska Strona Rzeczywistości wraz ze Stowarzyszeniem WIOSNA. Pierwsza edycja EDK odbyła się w 2009 roku, na 44 kilometrowej trasie z krakowskiego Podgórza do Kalwarii Zebrzydowskiej. Dziś jest to trasa już historyczna, nosząca imię św. Jana Pawła II.

 

Weź udział w ESTREMALNEJ DROGI KRZYŻOWEJ. Wejdź na www.edk.org.pl  i wybierz trasę w swojej okolicy. EDK ruszają 11 i 18 marca. 

http://www.deon.pl/religia/wiara-i-spoleczenstwo/art,1178,przezyj-ekstremalna-przygode-ktora-zmieni-twoje-zycie.html

________________________________

Czego uczy nas Maryja na Drodze Krzyżowej

Najboleśniejsze wydarzenia przeżyła Maryja w czasie męki i śmierci Jezusa. Ewangelie i tradycja zaliczają do nich: pożegnanie Jezusa przed śmiercią, spotkanie na Drodze Krzyżowej, cierpienie pod krzyżem, opłakiwanie po śmierci i pogrzeb Jezusa, ból Wielkiej Soboty

 

Tradycja rozpoczyna cierpienia Maryi związane ze śmiercią Jej Syna od pożegnania. Wydaje się całkiem naturalne, że Jezus przed swoim odejściem do Ojca chciał po raz ostatni zobaczyć Matkę. Być może w ten sposób chciał Ją przygotować i umocnić na zbliżające się ciężkie godziny. Tradycja ikonograficzna ukazuje tę scenę z ogromnym ładunkiem emocjonalnym. Lorenzo Lotto na obrazie Pożegnanie Chrystusa z Matką (1521) przedstawia Maryję mdlejącą z boleści, podtrzymywaną przez Jana i Marię Magdalenę. Katarzyna Emmerich tak opisuje ostatnie pożegnanie: Dowiedziawszy się od Jezusa, co Go czeka w najbliższej przyszłości, prosiła Najświętsza Panna czule, by mogła umrzeć razem z Nim, Jezus jednak polecił Jej, by spokojniej znosiła swą boleść niż inne niewiasty, a zarazem oznajmił, że zmartwychwstanie po trzech dniach i gdzie się Jej pojawi. Teraz też uspokoiła się Najświętsza Panna; nie płakała już tak bardzo, ale z twarzy jej bił smutek bezmierny i boleść wstrząsająca do głębi. Jako dobry i wdzięczny Syn Jezus podziękował Jej za wszelką okazywaną Mu miłość, objął Ją na pożegnanie prawą ręką i czule przycisnął do serca. Pożegnanie przed śmiercią było apogeum pożegnań, których Maryja doświadczała wcześniej.

 

Ewangelista Jan ukazuje Maryję stojącą pod krzyżem. Nie ulega jednak wątpliwości, że brała udział we wszystkich momentach procesu i męki Jezusa, choć nie zawsze w sposób fizyczny. Tradycja z pietyzmem traktuje spotkanie z Synem na Via Doloro-sa. Obok trzeciej stacji Drogi Krzyżowej znajduje się dziś wejście na dziedziniec ormiański, na którym wznosi się kościół Najświętszej Marii Panny “Spas-mos”, upamiętniający spotkanie Maryi z Jezusem. Nazwa wywodzi się ze zniekształcenia greckiego słowa “aspasmos”, czyli “pozdrowienie, spotkanie”. Kościół wznosi się na ruinach wcześniejszych, z okresu bizantyjskiego i epoki krucjat. Jest to więc bardzo starożytna i wiarygodna tradycja.

 

Wizjonerka Katarzyna Emmerich w taki sposób opisuje spotkanie Maryi z Synem na Drodze Krzyżowej: Przechodząc, wzniósł Jezus nieco głowę poranioną strasznymi cierniami i spojrzał na Matkę swą boleściwą, wzrokiem pełnym tęsknej powagi i litości; lecz w tejże chwili potknął się i upadł po raz drugi pod ciężarem krzyża na kolana. Boleść niezmierna i miłość odezwały się na ten widok z podwójną siłą w sercu Najświętszej Panny. Zniknęli Jej z oczu kaci, zniknęli żołnierze widziała tylko swego ukochanego, wynędzniałego, skatowanego Syna; wypadła z bramy na ulicę, przedarła się między siepaczy i upadła na kolana przy Jezusie, obejmując Go ramionami. Usłyszałam dwa bolesne wykrzykniki, nie wiem, czy wypowiedziane słowy, czy pomyślane w duchu: “Mój Synu” – “Matko moja”.

 

Spotkanie Maryi z Synem było zapewne wypełnione dwoma uczuciami: bólem i miłością. Najtrafniej oddają je słowa Jeremiasza: Wszyscy, co drogą zdążacie, przyjrzyjcie się, patrzcie, czy jest boleść podobna do tej, co mnie przytłacza, którą doświadczył mnie Pan (Lm 1, 12). Serce Maryi było blisko serca Jezusa. Ale nigdy bardziej niż tu i pod krzyżem nie zostało przeszyte bólem.

 

Miłość i cierpienie są wzajemnie powiązane. Nie ma miłości bez cierpienia. Prawdziwa miłość jest przekraczaniem siebie, swego egoizmu, “ogołoceniem” i wydawaniem siebie dla innych. “Przekraczanie własnego ja” jest zawsze bolesne i pozostawia ranę. Ale bez niej nie ma miłości. Z drugiej strony świadomie przeżywane cierpienie jest szkołą miłości. Mistyczka Marta Robin notuje w swoim dzienniczku: Doświadczam, jak słodko jest kochać, nawet w cierpieniu. I powiedziałabym nawet, zwłaszcza w cierpieniu, ponieważ cierpienie jest największą szkołą prawdziwej miłości… Jest ono żywym językiem miłości i wielką nauczycielką rodzaju ludzkiego. Uczymy się kochać i kochamy prawdziwie jedynie w cierpieniu i poprzez cierpienie, ponieważ cierpienie buduje się nie w rozkoszach ludzkich obecnego życia, ale w ogołoceniu i zaparciu się samego siebie, i na Krzyżu (17 III 1927).

 

Największe cierpienie będzie udziałem Maryi pod krzyżem. Święty Bonawentura w taki sposób próbuje wczuć się w jej ból: zebrawszy odważnie wszystkie swe siły, stała przed Nim, Ukrzyżowanym. Ileż razy musiała szlochać, z jękiem opłakując swego syna i wołając: “Jezu, Synu mój, kto mi pozwoli umrzeć z Tobą i za Ciebie, Synu mój najsłodszy?”. Ileż razy musiała podnieść swe skromne oczy ku tym palącym ranom, czy w ogóle się w nie wpatrywać choćby przez chwilę, czy zdołała w ogóle widzieć je wyraźnie za zasłoną swoich łez. Któż wątpi, że mogła omdleć z powodu ogromnego bólu w swoim wnętrzu? Dziwię się wręcz, że nie umarła. Jest jakby umarła, choć żyje, ponieważ żyjąc, cierpi najokrutniejszy ból śmierci (Vita mistica).

 

Święty Jan, który był świadkiem śmierci Jezusa, nie opisuje cierpienia, dramatu Maryi. Nie mówi o próbach pocieszania Jezusa. Zauważa jedynie, że wraz z innymi niewiastami “stała” pod krzyżem. Greckie wyrażenie wskazuje na poczucie godności. Maryja stoi z godnością Matki Boga. Tę samą godność, którą widzieliśmy w Jezusie dźwigającym w drodze na Kalwarię po królewsku swój krzyż jakby był Jego berłem, spotykamy teraz w Matce Jezusa, Matce Pana, Matce Boga (I. Garga-no). Nie ma żadnego ruchu, działania. Tylko stanie, kontemplacja, trwanie z Jezusem, współcierpienie.

 

Nasze ludzkie życie zwykle związane jest z doświadczeniem aktywizmu, działania, ruchu, pośpiechu. Tymczasem wobec krzyża okazuje się, że to wszystko jest względne, drugorzędne. Najważniejsza jest umiejętność trwania z Jezusem i w Jezusie, czyli pozwolenie, by przenikał nas swoim Duchem i miłością. Maryja pod krzyżem chce powiedzieć: “Trwajcie z Jezusem i uczcie się od Niego miłości”.

 

Na Kalwarii Maryja doświadcza bolesnego “wywłaszczenia” ze swego umiłowanego Syna. “Musi” oddać Go Bogu do końca, na śmierć. Żąda się od Niej, by wbrew swemu naturalnemu uczuciu miłości matki, współdziałała w bolesnym planie Ojca. Pod krzyżem Maryja dojrzewa do ostatecznego “tak”. Jej ofiara zostaje przyjęta. Maryja oddaje Jezusa. Ale Jezus na krzyżu wskazuje Maryi dalszą drogę. Ma przekazać swoją miłość Jego uczniom; Jej miłości zostaje powierzony Kościół. Jezus w osobie Jana oddaje Maryi całą wspólnotę uczniów. Także nas. Maryja zostaje Matką Kościoła. Jako “Nowa Ewa”, Oblubienica Chrystusa, “Nowego Adama” daje początek nowej wspólnocie, nowej ludzkości.

 

Jan, umiłowany uczeń Jezusa, w imieniu “nowej generacji” ludzkości wziął Ją do siebie [eis ta idia] (J 19, 27). Termin “eis ta idia” oznacza przede wszystkim domową intymność, ciepło domu i rodziny, do której wraca żołnierz po wojennej wyprawie, kupiec po dalekomorskiej podróży lub syn po pracy albo po spotkaniu z przyjaciółmi. “Eis ta idia” oznacza więc nie tyle dom jako budynek, co raczej domową intymność, którą nazwalibyśmy domowym ogniskiem, a nawet jeszcze czymś więcej. “Ta idia” odnosi się także do intymności małżonków. Tak wiec mamy tutaj do czynienia z intymnością rodzinną (I. Gargano).

 

Stojąc z Maryją pod krzyżem Jezusa, odczujmy, że Jezus dał swoją Matkę również nam. Powierzenie nam Maryi jako Matki dotyka naszej najgłębszej potrzeby – miłości. Pierwszy i najgłębszy kontakt człowieka budowany jest zawsze z matką. Ojca odkrywa się dopiero na drugim etapie (J. Augustyn). Dzisiaj niemal modne staje się powracanie do przeszłości i odkrywanie zranień z dzieciństwa, szczególnie ojca i matki. Żale i pretensje bywają pogłębiane i nie pozwalają przebaczyć ani dostrzec poświęcenia i miłości rodziców. Są bardziej krzykliwe i pamiętliwe niż doświadczenia dobroci, poświęcenia i miłości (chociaż czasem słabej i kruchej). W doświadczeniu przebaczenia i pojednania z rodzicami może pomóc modlitwa i nabożeństwo do Matki Najświętszej. Miłość Maryi może nas wprowadzić w braterską i przyjacielską miłość Jej Syna oraz ojcowską miłość Boga Ojca. Dopiero doświadczając prawdziwej miłości Boga, możemy przebaczyć innym (również rodzicom) rany, jakie nam zadali i zrozumieć, że u ich źródła leży słabość, kruchość, niezdolność do kochania. Możemy również dostrzec dobro i miłość, które kryły się za nieudolnością ich wyrażania.

 

Stojąc pod krzyżem, Maryja patrzyła, jak żołnierze rozdzielali między siebie szaty Jezusa. O tunikę, która była tkana, rzucili losy. Żołnierze zdawali sobie sprawę z jej wartości, dlatego nie chcieli jej niszczyć. Ból Maryi był tym większy, że tunikę tę, jak podaje tradycja, tkała Ona sama: Tę właśnie tunikę niemającą ani jednego szwu uważa się za figurę Kościoła. […] Była to tunika kapłańska, taka sama jak ta, którą z różnych okazji zakładał arcykapłan. Można przypuszczać, że tę cenną tunikę Jezus przywdział po raz pierwszy w Wieczerniku, z okazji ustanowienia Eucharystii (B. Martelet).

 

Maryja słyszała wszystkie słowa wypowiedziane przez Jezusa na krzyżu, była świadkiem Jego modlitwy, cierpienia i bolesnego konania. Ewangelie nie notują żadnych słów pocieszenia; ani Jezusa, ani kobiet i Jana obecnych pod krzyżem. Jezus nie powiedział żadnego słowa pocieszenia, nie prosił ani o pomoc, ani o współczucie. Nic nie mówił do Magdaleny, nie dał bliskim żadnej wskazówki. Uczynił znacznie więcej – dał światu swój testament (B. Martelet). Pod krzyżem Maryja uczestniczy w niemej bolesnej kontemplacji i uczy się od Syna przeżywania cierpienia i umierania.

http://www.deon.pl/religia/duchowosc-i-wiara/zycie-i-wiara/art,2344,czego-uczy-nas-maryja-na-drodze-krzyzowej.html

______________________________

Nie jesteś tym, co o sobie myślisz

http://www.deon.pl/po-godzinach/dobra-reklama/art,98,wlasnie-o-to-chodzi-w-przyjazni-wideo.html

_________________________________

Modlitwa o czystość do św. Antoniego

WAM

Antoni z Padwy to jeden z najpopularniejszych świętych. Tradycyjnie zwracamy się o niego o pomoc szukając zguby. Franciszkanin jest także patronem narzeczonych i to za jego wstawiennictwem mogą się modlić o czystość.

 

 

Modlitwa o czystość do św. Antoniego

 

Święty Antoni, powierzam Ci dzisiaj wszystkie moje troski, pokusy i niepokoje. Postanawiam Cię czcić, naśladując przykład Twego świętego życia.

 

Przybądź mi na pomoc, gdy muszę stanąć twarzą w twarz z trudnościami i rozczarowaniami. Niech Twoje modlitwy i Twe wstawiennictwo wyjednają mi łaskę u Boga.

 

Z Twoją pomocą będę mógł głębiej zrozumieć, jak bardzo kocha mnie Bóg, że jest zawsze ze mną, a szczególnie w cierpieniu.

 

Potężny Patronie, wzorze czystości, zwycięzco nad słabym ciałem, uproś dla mnie i dla wszystkich modlących się do Ciebie doskonałą czystość ciała, umysłu i serca. Amen.

 

Modlitwa pochodzi z książki: Święty Antoni. Modlitewnik

CUDA ŚWIĘTEGO ANTONIEGO

CUDA ŚWIĘTEGO ANTONIEGO

Świadectwa i modlitwy

Elżbieta Polak

Książka zawiera ponad czterdzieści autentycznych, współczesnych, bardzo ciekawych świadectw o cudach i łaskach uzyskanych za wstawiennictwem najbardziej popularnego ze świętych – świętego Antoniego Padewskiego, napisanych przez osoby różnych stanów, zawodów i w różnym wieku. Różnorodność uzyskanych łask, od odzyskania drobnych do bardzo cennych rzeczy, uzdrowień, znalezienia współmałżonka, wyproszenie potomstwa, aż po nawrócenie, uratowanie mieszkania, ocalenie życia i odnalezienie zagubionych duchowo ludzi, świadczy o świętym Antonim, jako o świętym, który ma wielkie względy u Pana Boga. W swych wizerunkach przedstawiany jest często z Dzieciątkiem Jezus z racji wielkiej zażyłości w jakiej był z Nim za życia i teraz może wypraszać dla nas wiele łask.

Zamieszczony w książce zbiór modlitw ułatwi czytelnikom zwracanie się do Boga za pośrednictwem Świętego Antoniego w różnych okolicznościach życia. Walorem podwyższającym wartość książki są dołączone do niej życiorys i wybrane kazania świętego Antoniego. Książka umacnia w wierze i nadziei, że Pan Bóg daje nam świętych do pomocy, aby ich “braterska troska wspomagała wydatnie naszą słabość” w czasie ziemskiego pielgrzymowania do Nieba.

http://www.deon.pl/religia/duchowosc-i-wiara/zycie-i-wiara/art,2375,modlitwa-o-czystosc-do-sw-antoniego.html

_______________________________

10 cytatów św. Antoniego o walce duchowej

17 stycznia wspominamy św. Antoniego Wielkiego, ojca pustyni, który był znany nie tylko z ascezy, ale też inspirujących cytatów i… ciętych ripost. Poznajcie 10 najcelniejszych wypowiedzi świętego o walce duchowej i osiąganiu zbawienia.

 

Św. Antoni Wielki (Opat), (ur. ok. 250, zm. 356 w pobliżu góry Kulzim) – egipski pustelnik i ojciec pustyni.

 

Abba Antoni uznany został przez historyków za rewolucjonistę duchowości chrześcijańskiej, bowiem w czasach, kiedy stało się ono religią państwową i przestała istnieć potrzeba oddawania życia za wiarę, wypracował on nowy model duchowej ascezy (gr. trening, ćwiczenie), która polegała na dożywotniej kontemplacji na pustyni.

 

Uznany za świętego przez Kościół katolicki, Kościół anglikański, Cerkiew prawosławną i Koptyjski Kościół Ortodoksyjny. Niektóre kościoły protestanckie uważają go za bohatera wiary. Kościół luterański zalicza go do odnowicieli Kościoła.

 

Pochodził z miejscowości Koma, leżącej w pobliżu Herakleopolis Minor w Dolnym Egipcie, z bogatej rodziny. Po śmierci rodziców rozdał majątek i rozpoczął życie ascety.

 

Kilkanaście lat spędził w rodzinnym mieście, następnie zamieszkał w starożytnym grobowcu z dala od rodzinnej wioski. Przybywali tam ludzie pragnący naśladować jego sposób życia.

 

W 286 udał się do niewielkiej, opuszczonej fortecy, ale i tam odnaleźli go jego naśladowcy. Zamieszkali oni w pobliżu swojego mistrza i w ten sposób utworzyli jedno z pierwszych skupisk mnichów.

 

Ok. 312 udał się na wschód i zamieszkał w oazie w Wadi Araba, u stóp góry Qolzum, gdzie spędził resztę swojego życia. O prawdziwości życia Antoniego dowiadujemy się z istniejących już apoftegmatów (gr. sentencje) oraz z jego osobistej korespondencji z cesarzem Konstantynem Wielkim i jego synami.

 

Poniższe cytaty pochodzą właśnie ze zbioru apoftegmatów św. Antoniego:

 

1. “Gromienie diabła jest rzeczą ludzi wielkich, tych, co mają moc. My, słabi, możemy tylko uciekać się do Imienia Jezus”.

 

2. “Nikt nie może wejść do Królestwa Niebieskiego nie wypróbowany. Zabierz pokusy – rzecze – a nikt nie będzie zbawiony”.

 

3. “Zobaczyłem wszystkie sidła nieprzyjaciela rozpostarte na ziemi, jęknąłem więc i powiedziałem: «A któż się im wymknie?» I usłyszałem głos mówiący do mnie: «Pokora»”.

 

4. “Od bliźniego jest życie lub śmierć. Bo jeżeli pozyskaliśmy brata, Boga pozyskaliśmy; ale jeżeli zgorszyliśmy brata, zgrzeszyliśmy przeciw Chrystusowi”.

 

5. Pewien brat powiedział do abba Antoniego: “Módl się za mnie”. A starzec mu odrzekł: “Ani ja się nad tobą nie zlituję, ani Bóg, jeśli ty sam nie zdobędziesz się na gorliwą modlitwę”.

 

6. “Znałem wielu, którzy po wielu trudach upadali i doszli do pychy duchowej, a wszystko przez to, że zaufali własnym osiągnięciom i zlekceważyli nakaz Tego, który powiedział: Zapytaj ojca, a on ci oznajmi”.

 

7. “Kto kuje żelazo, zastanawia się najpierw, co chce z niego zrobić: czy sierp, czy miecz, czy siekierę. Także i my powinniśmy się zastanowić, jaką cnotę chcemy wypracować, żeby nie trudzić się na próżno”.

 

8. “Miej zawsze przed oczyma bojaźń Bożą i pamiętaj o Tym, który zabija i ożywia”.

 

9. “Ja już nie boję się Boga, ale Go kocham: bo miłość precz wypędza bojaźń”.

 

10. “Czego powinienem przestrzegać, aby podobać się Bogu?” Starzec mu odpowiedział: “Przestrzegaj tych moich nakazów: dokądkolwiek pójdziesz, zawsze miej Boga przed oczami; cokolwiek robisz czy mówisz, opieraj to na Piśmie Świętym; a gdziekolwiek raz już zamieszkasz, nie odchodź stamtąd łatwo. Tych trzech rzeczy przestrzegaj, a będziesz zbawiony”.

 

*   *   *

 

Cytaty pochodzą z książki “Apoftegmaty Ojców Pustyni”, opr. ks. M. Starowieyski.

http://www.deon.pl/religia/duchowosc-i-wiara/zycie-i-wiara/art,2256,10-cytatow-sw-antoniego-o-walce-duchowej.html

_____________________________

Chorujemy bo… ryba psuje się od głowy

Większość ludzi sądzi, że jeśli chorują, to jest to czystym przypadkiem – a więc “pechem”. Jednakże często rzeczy mają się nie tak! Najwięcej chorób jest wynikiem wmówienia lub myślenia.

 

Oczywiście, że w przypadku ciężkich i chronicznych chorób rzeczy nie dzieją się z dnia na dzień, lecz stosunkowo powoli i stopniowo, dlatego z trudem udaje się rozpoznać zależność pomiędzy długotrwałym myśleniem negatywnym a chorobą.

Każdy człowiek jest wystawiony na sugestie  od rana do wieczora: w rodzinie, w miejscu pracy, w czasie wolnym. Dokonuje się to poprzez rozmowy, zachowania niewerbalne (“zatroskane spojrzenie” itp.), a zwłaszcza poprzez media (gazety, radio, telewizja). Takie sugestie wpływają w decydującym stopniu na nasze samopoczucie:

 

  • Psychicznie: prawie nikt “nie puszcza mimo uszu”, gdy mówi się o nim coś negatywnego. Dość często wmawiamy sobie, że jesteśmy ponad opinią “tych ludzi”; jednak niejasny nastrój przygnębienia, rozdrażnienie i agresywność są wyraźną wskazówką, że krytyka dotknęła nas nawet bez udziału naszej świadomości. Analogicznie, często złościmy się na doprawdy głupawą reklamę jakiegoś proszku do prania, ale to właśnie owa złość sprawia, że nazwa tego proszku zapada nam w pamięci i po pół roku łapiemy się na tym, że jakby “przez zamieszanie” albo “całkiem przypadkowo” kupujemy ten właśnie produkt.
  • Fizycznie: każda sugestia, zwłaszcza gdy jest obrazowa, barwna, plastyczna i połączona z emocjami, wpływa na sferę fizyczną. Podczas telewizyjnej reklamy smakowitych, gotowych dań, ślinka cieknie do ust. Film z gatunku thrillerów psychologicznych wywołuje gęsią skórkę. Podobnie wszystkim znane są fizyczne reakcje naszego ciała podczas oglądania filmów nasyconych seksem lub scenami miłosnymi.

Tym, co właściwie powoduje reakcje psychiczne i cielesne, są zawsze własne myśli danego człowieka. Nie ma czegoś takiego jak siła sugestii, lecz to sugestywne słowa jednego człowieka wywołują tego samego rodzaju myśli u innego, i tylko te myśli wyzwalają reakcje fizyczne!

To wy sami ostatecznie decydujecie – za pośrednictwem swoich myśli – o dobrym samopoczuciu psychicznym i fizycznym. Macie możliwość rozmyślać o (pozytywnym) temacie  oraz usunąć (negatywny) temat ze swoich myśli. Macie możliwość tak trenować swoją świadomość, aby bardziej ufać własnemu krytycznemu rozsądkowi niż uwagom innych osób.

Wszelkie nasycone emocjami rozmowy prowadzą do odpowiednich myśli o nieszczęściu, niepowodzeniu, chorobach i stanowią negatywne autosugestie. Są one szkodliwe i należy ich unikać.

  • Wypowiadanie się jest skuteczną metodą szczególnie plastycznego formowania w sobie szkodliwych obrazów celowych.
  • Użalanie się nad kimś jest nad wyraz skuteczną metodą wzmacniania szkodliwych obrazów celowych u innych oraz potęgowania ich negatywnych oddziaływań.

Istnieje zasadnicza różnica pomiędzy werbalnym demonstrowaniem współczucia (negatywne, szkodliwe) a praktykowaniem go (pozytywne, pomocne). Tylko wówczas faktycznie “współdźwiga się” czyjeś “cierpienie”, gdy czynem ujmuje się cierpiącej osobie część jej ciężaru. Tym samym znika ewentualna częściowa przyczyna jakiejś choroby; ma miejsce faktyczne odciążenie, a przez to pojawia się szansa na wyzdrowienie.

“Współczucie” w potocznym sensie (współczucie werbalne) może stanowić szczególnie niebezpieczną formę sugestii w stosunku do wyobraźni:

  •  to szczególnie podstępny rodzaj sugestii, gdyż jej działanie jest nad wyraz trudne do rozpoznania: to właśnie negatywnie myślący ludzie są zawsze gotowi do okazywania słownego współczucia, ponieważ w ten sposób szukają potwierdzenia swego pesymistycznego sposobu myślenia;
  •  jest efektywnym rodzajem sugestii, gdyż spełnia wszelkie kryteria optymalnej hipnozy zewnętrznej – obraz cierpienia jest malowany w najdrobniejszych szczegółach i dogłębnie przesycony emocjami.

Po rozmowach ze współczującymi sąsiadami wie się i czuje, że problem jest wielki, położenie jest bez wyjścia i że trzeba oczekiwać najgorszych konsekwencji. Tego rodzaju wyrażanie współczucia odpowiada najskuteczniejszym seansom psychoterapeutycznym – tyle, że z negatywnym wydźwiękiem.

Nawet ludzie zdrowi lub cierpiący tylko na nieznaczne dolegliwości, jak np. na zaburzenia psychosomatyczne, wmawiają sobie choroby przez to, że mówią o nich na zasadzie zwyczaju i z silnym zaangażowaniem emocjonalnym, wzajemnie użalają się nad sobą i “dręczą się” nawzajem. Gdy jest się faktycznie chorym, wówczas często automatycznie uruchamia się cała machina medyczna, której podlega się obecnie w sposób nieunikniony, poprzez sugestię działając również wzmacniająco na stan chorobowy.

Więcej w książce: Sztuka pozytywnego myślenia – Klaus W.Schneider

http://www.deon.pl/inteligentne-zycie/psychologia-na-co-dzien/art,17,chorujemy-bo-ryba-psuje-sie-od-glowy.html

______________________________

O chorobliwym odkładaniu czegoś na później

Prokrastynacja. Nie da się ukryć, że nie jest to szczególnie piękne słowo, jednak dobrze byłoby wprowadzić je do naszego codziennego słownictwa, gdyż zjawisko, które oznacza, występuje niezwykle często. Przypomnijmy, że termin ten oznacza chorobliwe odkładanie czegoś na później.

 

Oczywiście samo zjawisko ma coś wspólnego z lenistwem, jest to jednak lenistwo, któremu towarzyszą różne bardzo złożone taktyki odraczające.

 

Prokrastynator podejmuje stanowczą decyzję zrobienia czegoś następnego dnia. Następnego dnia decyzję tę z taką samą stanowczością przekłada na jeszcze później. Posiada więc ogromną siłę woli, jeżeli chodzi o przyszłe działania, natomiast okazuje się ona słaba w odniesieniu do teraźniejszości. Tak jakby sam sobie wręczał czek z odnawialną datą ważności. Uczynny głos wewnętrzny mówi mu, że po nocnej dogrywce obudzi się rano jako zupełnie inny człowiek, obdarzony cudowną energią, dzięki której wszystko okaże się o wiele łatwiejsze. Kto oprze się twierdzeniu, że lepiej zabierać się do działania wtedy, kiedy człowiek jest wypoczęty i tryska energią?

 

Prokrastynator zwleka, ale zwykle zwleka w sposób rozważny, popierając swoje twierdzenia różnymi, nadzwyczaj przekonującymi argumentami – oczywiście przekonującymi z jego punktu widzenia.

 

Poddam teraz Państwa szybkiemu testowi, dzięki któremu będziecie mogli sprawdzić, czy jesteście prokrastynatorami:

  1. Czy często muszą Państwo uiszczać różnego rodzaju kary z powodu zaległych płatności, podatków płaconych po upływie terminu oraz innych spłacanych z opóźnieniem długów?
  2. Czy zdarza się Państwu utknąć na środku szosy z pustym bakiem tylko dlatego, że woleli Państwo zaczekać do następnej stacji benzynowej pod pretekstem, że jest tam na przykład lepsze oświetlenie?
  3. Wiedzą Państwo dobrze, że należałoby jak najszybciej zrobić porządek na biurku w pracy, jednak postanawiają Państwo odłożyć to do poniedziałku czy też do wakacji, żeby móc to zrobić z należną uwagą?
  4. Czy kiedy w końcu zabierają się Państwo do porządkowania biurka, polega to jedynie na przeorganizowaniu stert papierów?
  5. Czy gromadzi się Państwu zaległa korespondencja? Czy jest Państwu tak wstyd z tego powodu, że podejmują Państwo decyzje, które sprawiają, że jeszcze trudniej jest wyjść z tego z twarzą? W ten sposób coś, co można było załatwić za pomocą dwóch skreślonych naprędce linijek, wymaga teraz dłuższych wyjaśnień – więc lepiej odłożyć je do imienin adresata i wysłać wtedy list razem z upominkiem. Z kolei kiedy nie udaje się napisać imieninowego listu, postanawiają Państwo zastąpić go wizytą, podczas której będzie można wręczyć prezent osobiście. Ale lepiej będzie poczekać z tym do powrotu z podróży, żeby mieć pretekst przywiezienia prezentu z zagranicy. I tak dalej, i tak dalej.
  6. Czy często zdarza się Państwu znosić codzienne niedogodności tylko dlatego, że nie naprawili Państwo jakiejś domowej awarii, nie mogą się Państwo zdecydować na zmianę telewizora lub kupno większego śrubokręta?
  7. Czy często odkładają Państwo na później różne działania, gdyż brakuje Państwu jakiegoś drobiazgu, który w danej chwili wydaje się absolutnie niezbędny? Na przykład mają Państwo akurat zbyt cienko piszący długopis, podczas gdy stanowczo preferują Państwo długopisy o grubo piszącym wkładzie. I są Państwo absolutnie przekonani, że tym cienkim długopisem nie będą w stanie napisać nic godnego uwagi.
  8. Czy przygotowują Państwo akcję z tak drobiazgową skrupulatnością, że w końcu okazuje się, że nie ma czasu na samo jej przeprowadzenie?
  9. Czy myślą Państwo, że lepiej nie robić nic do momentu, kiedy będzie wiadomo, że można wykonać zadanie w sposób perfekcyjny?

W zabawnej książeczce pt. Jhe Procrastinatorś Handbook (“Podręcznik prokrastynatora”) Rita Emmet formułuje niezawodne “prawo Rity Emmet”. Według niego strach przed wykonaniem jakiejś czynności zabiera nam więcej czasu i energii niż samo jej wykonanie. Należy zwrócić uwagę na to, że rasowy prokrastynator nie odkłada swoich działań dlatego, że uważa je za szczególnie nieprzyjemne lub bolesne. Są one zwykle tylko odrobinę mniej miłe niż to, co w danej chwili robi. Ciekawe, że kiedy komuś udaje się wyzwolić z tego “nałogu następnego dnia”, czuje się naprawdę wolny. Kiedy na przykład postanawiamy poświęcić pierwszą godzinę pracy na przeglądnięcie poczty i odpowiedzenie na wszystkie wymagające odpowiedzi listy, osiągamy godne zazdrości poczucie spokoju, które towarzyszy nam przez cały dzień.
Istnieje jeszcze jeden czynnik, który ułatwia odkładanie różnych rzeczy na potem. Związany on jest z postrzeganiem czasu. Miłośnikom zwlekania najczęściej wydaje się, że dana czynność zabierze im dużo więcej czasu, niż faktycznie zabiera; myślą, że nie warto zaczynać, jeżeli nie ma się czasu na wykonanie czegoś za jednym zamachem; uważają, że ta odrobina czasu, którą właśnie dysponują, to stanowczo za mało. Manipulują czasem hurtowo, zamiast podejść do niego detalicznie – bo tak naprawdę właśnie detal jest prawdziwą skalą naszego życia. Przy okazji przypomina mi się wspominany już hiszpański lekarz, historyk, pisarz i myśliciel, Gregorio Marańón, który uważał się za “gałganiarza czasu”. To prawda, istnieją różne małe ścinki, okienka pomiędzy jednym zajęciem a drugim, podobne do skrawków przestrzeni w skrzynkach z butelkami – to chwile, które prokrastynator marnuje.

 

 

Więcej w książce: Porażka inteligencji, czyli głupota w teorii i praktyce – José Antonio Marina

http://www.deon.pl/inteligentne-zycie/psychologia-na-co-dzien/art,149,o-chorobliwym-odkladaniu-czegos-na-pozniej.html

___________________________

Jak żyć we właściwym rytmie?

Wszyscy żyją, jedzą, chodzą, kochają się, śpią. A jednak – moim zdaniem – nie żyją. Wydaje się im, że żyją. W gruncie rzeczy sądzą, że żyją, bo posiadają dom, albo pracę, albo dzieci, albo żonę, albo męża, albo pieniądze, albo władzę. Ale to wszystko jest niczym, jeśli się nie posiada własnej osoby, jeśli nie jest się sobą.

 

Zapewniam was, że życie, nawet najprostsze, postrzegane jest w sposób zdeformowany, jeśli człowiek nie pozostaje w pokoju z samym sobą. Co jednak należy zrobić, aby być sobą?
Pierwszym warunkiem, który musi zostać spełniony, jeśli człowiek ma nauczyć się żyć, jest uznanie istnienia śmierci. Gdybyśmy żyli tak, jakby śmierć nie istniała, czym byśmy się różnili od zwierząt? Pomyślcie, istota ludzka jest jedynym stworzeniem, które wie, że musi umrzeć! Od wielu już lat studiuję psychologię, osobowość człowieka i nabieram coraz większego przekonania, że w poznaniu własnego losu tkwi wielkość i dramat człowieka.
Sądzę, że inteligencja, a co za tym idzie i postęp, istnieją, ponieważ człowiek wie, że musi umrzeć. Psychologia, złożoność ludzkiej osobowości, istnieją, ponieważ człowiek wie, że musi umrzeć. Nerwica, psychiczne cierpienie, istnieją, ponieważ człowiek wie, że musi umrzeć.
Z całego stworzenia człowiek jest jedyną istotą, która może zdecydować, że zada sobie śmierć. Oto dlaczego takie kategorie, jak szczęście czy nieszczęście właściwe są wyłącznie człowiekowi. Przez szczęście rozumiem tutaj spokój wewnętrzny, osiągnięcie równowagi psychicznej, spokoju umysłu, ograniczenie własnej nerwicy.
Szaleństwo spotykane jest wyłącznie u ludzi. Przez szaleństwo rozumiem nie umysłowy obłęd, ale niezrozumienie, że istotą życia jest ograniczenie stopnia istniejącej nerwicy. A jednak ta świadomość nieuchronnej śmierci najczęściej jest ukryta przed człowiekiem. A może raczej zazwyczaj ludzie odsuwają od siebie myśl o śmierci, zapominają, że pewnego dnia będą musieli umrzeć. Mimo że ich podświadomość dobrze wie, że to się zdarzy! Kto nie liczy się z istnieniem śmierci, nie może osiągnąć szczęścia, wewnętrznej radości, spokoju umysłu. Szyfr, który ukrywa całą tajemnicę człowieczeństwa, jest właśnie taki: wiedzieć, że musi się umrzeć!
Ludzkość, w swym obecnym kształcie, nie istniałaby, gdyby nie była świadoma własnej śmierci. Rzecz jasna, nie mam tu na myśli śmierci jako zjawiska samego w sobie. Jest ono prostym procesem fizjologicznym, chemicznym. To mnie nie interesuje. Również zwierzęta umierają, ale rodząc się nie mają świadomości, że będą musiały umrzeć. Sądzę, że nikt nie znajduje przyjemności w umieraniu. I nikt nie chce umierać. Istota ludzka boi się śmierci.
Życie jednak nie polega na zadawaniu sobie bądź niezadawaniu śmierci, na akceptowaniu bądź nieakceptowaniu śmierci. Życie rozgrywa się na innej płaszczyźnie: kiedy zaczyna się nadawać znaczenie rzeczom. Zadanie sobie śmierci czy stwierdzenie, że nie czuje się przed nią strachu, nie rozwiązuje problemu umierania. Czy widzieliście, żeby dziecko, które jeszcze niczego nie rozumie, zadało sobie śmierć?
Śmierć sama w sobie nie sprawia, że więcej rozumiemy, ale wiedza i równoczesna chęć, by nie wiedzieć dały początek całej naszej duchowości i nadal ją kształtują. Z tej dychotomii rodzi się ludzkość, czy może raczej jej aktywność umysłowa, a zarazem nerwica.
Zdolność do nadawania znaczenia, zdolność rozumienia wypływa z tego konfliktu, z tej dychotomii: z jednej strony znamy nasz koniec, z drugiej nie chcemy wiedzieć, że go znamy. Wszystko, co widzimy, widzimy dlatego, że jest ta wiedza i niechęć wiedzy. W dniu, kiedy się to skończy, zniknie również człowiek taki, jakiego znamy, zniknie smutek, załamanie, nerwica, niepokój, inteligencja, nuda. Z wiedzy o swojej śmierci i z równoczesnej niechęci do posiadania tej wiedzy, rodzi się wolność jednostki. Wolność do tego, by żyć. Wolność do tego, żeby zachorować. Wolność polega na tym, że możemy tkwić w tym dualizmie, albo z niego wyjść, albo weń nie wchodzić. Kto weń nie wchodzi jest osobą, która w gruncie rzeczy nigdy nie żyła. Nigdy się nie narodziła. Kto zeń wychodzi, umiera.
Nerwica to niechęć do uczestniczenia w tej grze. Grze, która – tak czy inaczej – toczy się bez względu na to, czy chcemy tego czy nie i stanowi istotę człowieczeństwa. Ludzie, którzy nie biorą w niej udziału, nie żyją, mimo swego przekonania, że jest inaczej. Bowiem – w paradoksalny sposób – to oni posiadają zwykle więcej od innych: pieniądze, władzę, seks, dzieci. Wszystko jednak, co będą robić w okresie swego istnienia, dla ich życia psychicznego nie będzie przedstawiać żadnego znaczenia, bo nie uczestniczą oni w grze polegającej na tym, że wiedzą i nie chcą wiedzieć.
Znaczenie, sens rzeczy i ludzi jest niczym, jeśli nie wkracza w egzystencjalny dualizm, znajduje się na najwyższym poziomie nerwicy, śmiertelności. Można posiadać wiele rzeczy, ale zawsze pozostaną one poza prawdziwym znaczeniem, poza życiem. Ci, którzy nie uczestniczą w tej dualistycznej grze, nie włączą się nigdy w żywotny, autentyczny krąg ludzkiego istnienia. Wszystko, co pomyślą i powiedzą, będzie w rzeczywistości śmiertelne, bo oni sami nie włączyli się do gry polegającej na tym, że wiedzą i równocześnie nie chcą wiedzieć. Ich logika jest logiką posiadania. Logiką horyzontalną, nie wertykalną. Aby być żywym, trzeba natomiast zgodzić się na udział w grze: wiedzieć i nie chcieć wiedzieć.
Tak czy inaczej, bez względu na to, czy chcemy tego, czy nie chcemy, na naszej podświadomości ciąży ta dualistyczna gra. Znam wiele osób, które żyją fizycznie. Takich, które żyją również psychicznie – znam niewielu. Paradoksalnie nerwica, niepokój psychiczny, nie istniałyby, gdyby nie istniała wolność wewnętrzna. To dzięki tej wolności jednostka może pogrążyć się w chorobie lub polepszyć swój stan psychiczny. Wśród ludzi doskonała równowaga psychiczna nie istnieje. Wszyscy mamy nerwicę. Kto dąży do szczęścia, do pokoju, ogranicza do minimum własną nerwicę, i odwrotnie. Jest chyba zatem jasne, że według mnie nasilenie bądź ograniczenie nerwicy dokonuje się w dualistycznym kręgu poznania i niechęci poznania.
Nerwicowiec, który wie o tym, że nim jest, krytycznie się ocenia i stara się ograniczyć swoją nerwicę, jest człowiekiem odważnym, jest prawdziwym człowiekiem, człowiekiem żywym. Uważam wręcz, że całe życie polega na tym: na ograniczaniu własnej nerwicy! Ci, którzy nie czują się neurotykami, uważają się za lepszych od innych, nie patrzą na siebie krytycznie i nie starają się ograniczyć swojej nerwicy, są martwi. Ludzie źli są martwi psychicznie, i vice versa. Człowiek może żyć jako żywy lub jako martwy. Żyć jak człowiek martwy to nie decydować, nie dokonywać wyboru, nie chcieć wiedzieć, nie chcieć poznać. Jednym słowem: nie nadawać sensu sobie samemu a zarazem rzeczom. Człowiek sam musi zadecydować, czy chce żyć. Jest to decyzja indywidualna. Należąca do sfery naszej wolności. Możemy albo przeżywać życie albo pozwolić, by ono przeżywało nas.
Więcej w książce: W poszukiwaniu szczęścia – Valerio Albisetti

http://www.deon.pl/inteligentne-zycie/psychologia-na-co-dzien/art,153,co-zrobic-zeby-byc-soba.html

________________________________

Danuta Piekarz

Bóg trudny to Bóg radości

Głos Karmelu
Z księdzem Alessandro Pronzato rozmawia Danuta Piekarz.
Mówią o Księdzu: wybitny włoski pisarz katolicki, dziennikarz, duszpasterz, rekolekcjonista, autor ponad 100 książek z duchowości chrześcijańskiej, biblijnej, tłumaczonych na kilkadziesiąt języków świata. Trudno być pokornym po przeczytaniu takiej notki na swój temat? 
Nigdy nie potrafiłem traktować siebie zbytnio na serio. Odniosłem sukces – jeśli można użyć tego trochę dwuznacznego słowa – zaraz na początku, po napisaniu pierwszych książek. Nie oznacza to jednak, żebym się kiedykolwiek wywyższał: dla mnie ważniejsza jest możliwość komunikowania. To jest fundamentalny punkt w moim życiu. Nie zwracam wielkiej uwagi na recenzje, troszczę się jedynie o to, by to, co chcę przekazać, dotarło do serc ludzi. Kiedy jest ta troska, nie ma niebezpieczeństwa wpadania w pychę, właśnie dlatego, że autor nigdy nie wie, co uzyskał przez napisane słowo, jaki jest rzeczywisty odzew. Może się tak zdarzyć, że po bardzo długim czasie przychodzi jakiś list, świadectwo od bardzo dalekiej osoby, która mówi: „Znalazłem motyw do nadziei na tej stronie księdza książki. Byłem w rozpaczy, miałem pokusy samobójcze, a znalazłem sens życia na tej stronie”. To są najgłębsze radości, jakie można przeżyć, także dlatego, że wtedy uświadamiasz sobie, że pisząc te treści nie miałeś na myśli tej szczególnej sytuacji.
Tutaj w Polsce pewien ksiądz wyznał mi, że lektura rozdziału „Niewygodnych Ewangelii” mówiącego o adoracji Dzieciątka przez ubogich pasterzy zainspirowała go do otwarcia domu dla najuboższych, bezdomnych, w którym bardzo ważne miejsce zajmuje adoracja Najświętszego Sakramentu. Słuchając takich wyznań odkrywasz z zaskoczeniem, z uczuciem zdumienia, że słowo jest twoje, ale nie należy do ciebie. Słowo odbywa drogę, idzie tam, gdzie ma iść, puka do pewnych serc, a ty tego nie kontrolujesz. Dlatego stawianie sobie problemu trwania w postawie pokory w moim przypadku nie ma sensu, dla mnie ważne jest trwanie w zdumieniu i zachwycie. Ponadto pisanie niesie też ze sobą konkretną trudność: gdybym miał słuchać mojego instynktu, uprzywilejowałbym zawsze aspekt przepowiadania, bo gdy głosisz Słowo, widzisz twarze, patrzysz w oczy ludzi; natomiast kiedy piszesz, masz przed sobą białą kartkę i musisz wyobrażać sobie ludzi za tą kartką. Jest to więc większy trud.

Z jednej strony Paweł VI zachęcał Księdza do pisania ze względu na niezwykły styl, z drugiej strony inni twierdzili, iż ten styl jest bezceremonialny, zbyt dziennikarski. Co Ksiądz na to?
Muszę powiedzieć, że na początku mojej działalności pisarskiej przeżyłem moment kryzysu, bo choć odniosłem sukces, niektórzy dawali mi do zrozumienia, że mój styl jest bardzo lekki, niemal lekceważący, gdyż mówiłem z uśmiechem o rzeczach poważnych. Dlatego postawiłem sobie problem, czy pisanie w ten sposób jest właściwe. Stawiano mi także – i stawia się do dzisiaj – zarzut, że mój styl jest stylem dziennikarskim. Rzeczywiście, miałem długie doświadczenie dziennikarskie, którego się nie wypieram. Poza pracą dziennikarską nauczałem też w szkole: uczyłem dzieci ze szkoły podstawowej. To również było dla mnie fundamentalnym doświadczeniem, bo zarówno dziennikarstwo, jak i nauczanie pozwoliło mi zrozumieć pewną ważną prawdę: główną rzeczą do zrozumienia jest to, trzeba dać się zrozumieć. Stąd ta troska, by uczynić łatwymi rzeczy najtrudniejsze.
Może pewni powierzchowni krytycy widzą tylko ostateczny rezultat, który może się wydawać czymś lekkim, prostym, ale ci krytycy nie zdają sobie sprawy, że za tym stoi dużo pracy, studium, lektury, modlitwy. W ten sposób przyswajam sobie rzeczy trudne, które staram się wyrazić w sposób prosty.
Dlatego spotkanie z papieżem Pawłem VI było dla mnie decydujące. W momencie kryzysu Paweł VI powiedział mi dosłownie: „Proszę nie dać się zniechęcić, tylko kontynuować, bo tak trzeba pisać dzisiaj”. To było dla mnie ogromnym wsparciem i pomogło mi przyjąć różne – nieuniknione – słowa krytyki, bo krytyka zawsze jest przydatna. Prawie nigdy nie przechowuję listów z wyrazami aprobaty, pochwały, natomiast przechowuję listy krytyczne, gdyż zmuszają mnie one do rewizji pewnych rzeczy. Nigdy jednak nie zrezygnuję z jasności wypowiedzi, bo jestem przekonany, że jasność jest aktem miłości i szacunku wobec innych, jest posługą miłości. Dlatego nie martwię się, że osądzają mnie intelektualiści. Dla mnie jest wystarczające, że zwykli ludzie rozumieją mnie i przyjmują.
Przyzwyczailiśmy się rozmawiać o wierze w sposób bardzo poważny. Tymczasem w jednej ze swoich książek przekonuje Ksiądz, iż potrzeba mądrego śmiechu i mądrej radości. Czy obecnie nasze podejście do Pana Boga nie jest zbyt sztywne, formalne?
Uważam, że przede wszystkim jest zbyt dużo powtarzania: mówi się ciągle te same rzeczy. Często brakuje tego błysku oryginalności, odrobiny fantazji, dlatego także w interpretacji Ewangelii dochodzi się ciągle do tych samych wniosków, dokonuje się ciągle tych samych interpretacji. Począwszy od jednej z pierwszych książek „Niewygodne Ewangelie” postawiłem sobie zadanie przedstawienia Ewangelii w inny sposób. Słowo Boże jest zawsze takie samo, ale sposób interpretowania go musi być zawsze nowy, zawsze oryginalny, a przede wszystkim świeży. Dlatego zdarza mi się – zarówno w przepowiadaniu, jak i w książkach – komentować jakieś wydarzenie ewangeliczne nawet sto razy, ale gdy po pewnym czasie staję przed tym samym tekstem, jestem znów zaskoczony, jakby to był pierwszy raz, i odkrywam ciągle nowe rzeczy.
Myślę, że trzeba przedstawiać obraz Boga w inny sposób: nie ukazywać Boga surowego, ponurego, który mówi jedynie, co trzeba robić, stawia nam ciągle na drodze zakazy czy zezwolenia. Trzeba ukazywać Boga wymagającego, ale też wyzwalającego, który pozwala zrozumieć, że pięknie jest traktować na serio Ewangelię, że modlitwa nie jest nudnym obowiązkiem do spełnienia, ale że jest piękna, że życie chrześcijaństwem jest czymś pięknym, i że przede wszystkim Bóg jest Bogiem radości. Paradoksalnie Bóg trudny to Bóg radości.
Bardzo uderzyło mnie pewne zdanie dominikańskiego teologa Cardonnela, które może wydawać się skandaliczne. Powiedział: „Wierzę w Jezusa Chrystusa, bo Jezus zewangelizował Boga”. Co chciał przez to powiedzieć? Chciał powiedzieć, że Chrystus uczynił Boga Dobrą Nowiną. Nie ukazywał Boga poważnego, sędziego, który karze, ale ukazał Boga, który chce mojego dobra, Boga, który staje się Dobrą Nowiną, piękną wiadomością dla wszystkich. To w niczym nie ujmuje niewygody Ewangelii. My widzimy radość tam, gdzie jest łatwo, a tymczasem trzeba ją odkrywać po stronie trudności.
Jakie miejsce w życiu Księdza zajmuje duchowość maryjna?
Moja relacja z Maryją zrodziła się w najwcześniejszych latach seminarium. Wychowywałem się w seminarium prowadzonym przez Misjonarzy św. Wincentego i kilku z nich wprowadziło mnie w nabożeństwo do Matki Bożej. Ale mam też swoją wizję relacji z Maryją, opartą na pewnej dyskrecji, bez zbytniego sentymentalizmu. Matka Boża jest Matką czułości, ale nie akceptuję pewnych form dewocyjnych, pewnego sentymentalizmu, przesady. Myślę, że prawdziwa miłość do Matki Bożej nigdy nie może być pozbawiona powściągliwości, tak jak musi być w przypadku każdej najgłębszej rzeczywistości. Powiedziałbym, że staram się pisać o Maryi czubkiem pióra i mówić o niej nie posługując się retoryką czy emfazą. Mój przyjaciel, proboszcz pewnej parafii w Mediolanie opowiedział mi kiedyś, że pewnego razu podeszła do niego ośmioletnia dziewczynka, która powiedziała: „Proszę księdza, proszę mówić mi o Bogu, ale półgłosem”. Uważam, że o Matce Bożej także należy mówić półgłosem.
Jeremiasz jest Księdza ulubionym prorokiem. W którego z proroków winni szczególnie uważnie wsłuchać się Polacy lub – patrząc jeszcze szerzej – mieszkańcy Europy?
Każdy prorok ma swój szczególny wymiar. Myślę, że nie da się wskazać jednego proroka, który byłby ważny na obecne czasy. Każdy ma swoją cechę charakterystyczną, swoje specyficzne orędzie, swój styl.
Jeremiasz może dziś być bardzo użyteczny, bo pomaga nam zrozumieć, że trzeba mówić pewne rzeczy, których inni nie lubią słuchać. Jeremiasz przeżywa właśnie ten dramat: z wierności do słowa Bożego jest zmuszony mówić rzeczy, których ani ludzie nie lubią słuchać, ani też on sam nie chciałby ich mówić, np. ma ogłosić zniszczenie Jerozolimy, którą on kocha, zapowiadać przemoc, gdy on chciałby pokoju. To jest pewien dramat Jeremiasza, ale wierność słowu zobowiązuje go do mówienia rzeczy niewygodnych i dla innych, i dla niego samego.
Myślę, że także Amos jest bardzo aktualnym prorokiem, zwłaszcza gdy ujawnia niesprawiedliwość. Zarówno Amos, jak i Izajasz są bardzo aktualni, gdy ukazują, jak wielkim nieporozumieniem jest kult oddzielony od życia. Człowiekowi wydaje się, że wystarczy sobie „ugłaskać” Boga dając mu ofiary, otaczając kultem, śląc modlitwy. Tymczasem Bóg chce, by sprawiedliwość płynęła jak potok.
Wydaje mi się, iż jest też jeszcze jeden prorok, którego trzeba by zaktualizować: to Ozeasz ukazujący obraz Boga wiernego pomimo naszych zdrad. Bóg, który nas kocha pomimo naszych niewierności. Zawsze udarze mnie to zdanie Ozeasza, które później Jezus rzuca w twarz uczonym w piśmie i faryzeuszom: „Idźcie i nauczcie się: miłosierdzia chcę, a nie ofiary”. Dopóki nie zrozumiemy miłosierdzia, możemy zbierać magisteria, dyplomy, przeczytać setki książek, ale i tak jeszcze nic nie zrozumieliśmy.
Papież Benedykt XVI bardzo mocno akcentuje potrzebę pogłębienia relacji z Panem Bogiem. Na co winien zwrócić uwagę człowiek pragnący wejść w głębię tej relacji?
Trzeba wyjść od konkretnej sytuacji. W obecnych czasach mamy skłonność do interpretowania życia chrześcijańskiego przede wszystkim w wymiarze społecznym: posługa bliźniemu, miłosierdzie, otwartość na innych, wolontariat. Te wszystkie rzeczy są zasadnicze w życiu chrześcijanina, ale myślę, że istnieje ryzyko zapomnienia wymiaru wiary. Działanie, staranie się, bieganie, zatroskanie może spowodować, że zapomnimy o wymiarze duchowym. Wydaje mi się, że winniśmy odzyskać wymiar modlitwy na wszystkich płaszczyznach, zaczynając od kapłanów. Kapłan musi być człowiekiem ludzi, dla ludzi, ale najpierw musi być człowiekiem Boga. Jeśli, aby służyć bliźniemu, zapomni o relacji z Bogiem, o kontemplacji, o modlitwie, wtedy skończy się na tym, że rozczaruje innych, zuboży innych, zamiast ich ubogacić. Może dać wiele rzeczy, ale nie da tego, czego inni by chcieli, czego rzeczywiście potrzebują. Myślę, że potrzeba nam tego, o co Grecy prosili Filipa w Ewangelii św. Jana: „Chcemy widzieć Jezusa”. Chrześcijanin, kapłan, zakonnik musi być „przezroczysty” dla Boga. Jeśli nie ma zażyłości z Bogiem, jeżeli nie ma odwagi „tracić” dużo czasu na modlitwie, nigdy nie zdoła „być przezroczystym”, by inni mogli dostrzec poprzez niego oblicze Boga.
Czytając Księdza autobiografię „Moje powołanie nomady” szybko dochodzi się do wniosku, iż to opowieść o bardzo szczęśliwym człowieku. Skąd to szczęście?
Nie wiem. Szczęście, jakie odczuwam, radość jaką mam wewnątrz, towarzyszy mi przez całą moją drogę. Myślę, że tym, co potrafię przekazać innym, jest właśnie życie pod znakiem radości, ale też wolności. Dlatego nie martwię się o to, by wyjaśniać innym, dlaczego zostałem księdzem, dlaczego istnieje celibat. Myślę, że ludzie powinni raczej znaleźć odpowiedź płynącą z życia kapłana, właśnie z mojej pogody ducha, z mojej radości, aniżeli z wyjaśnień, które nie mają sensu. To wszystko stało się moim udziałem także dlatego, że miałem to szczęście w moim życiu, iż spotkałem odpowiednie osoby – także wielkie postaci – które pozwoliły mi zrozumieć piękno daru z siebie, piękno życia „oddanego na własność” Słowu Bożemu.
W ubiegłym roku obchodziłem pięćdziesięciolecie mojego kapłaństwa. Napisałem z tej okazji inną książkę jakby autobiograficzną „Gwiazdy na mojej drodze” (obok tej autobiografii napisanej przed laty), właśnie dlatego, że przy tej okazji odczułem potrzebę przypomnienia osób, które były ważne w moim życiu. Opisałem w niej pięćdziesiąt gwiazd – ludzi, których spotkałem na mojej drodze. Są wśród nich sławne osobistości: papieże, biskupi, wielcy pisarze, ale też zwykli nieznani, pokorni ludzie zaczynając od mojego ojca, matki, babci. Napisałem tę książkę zamiast wydrukować tradycyjny obrazek pamiątkowy, kierowany przekonaniem, które głęboko odczuwam, że każdy z nas jest ukształtowany nie tyle przez książki, które przeczytał, ale przez spotkania. Miałem szczęście spotkać tyle osób, które dla mnie były wzorem, były rzeczywiście gwiazdami na mojej drodze. Gdy ktoś ma drogę oświetloną takimi gwiazdami, nie może żyć inaczej, jak tylko w radości i pogodzie ducha. To pomaga przezwyciężyć trudne chwile, które oczywiście także zdarzają się.
W autobiografii znajduje się wzruszający opis mamy, taty i babci Księdza. Rodzina zatem odegrała ważną rolę w Księdza życiu, prawda?
Nie waham się stwierdzić, że najważniejszych rzeczy nauczyłem się nie w seminarium, ale w rodzinie: od babci, mamy, a także od mojego taty, zwłaszcza jeśli chodzi o cnoty ludzkie: uczciwość, lojalność, prawość, bycie budowniczym pokoju, błogosławieństwo dotyczące cichych – przykład tych cnót wdziałem w moim ojcu.
Moja babcia była prawie analfabetką, ale posiadała mądrość ewangeliczną, która zawsze wprawiała mnie w kryzys. Moja babcia była i jest dla mnie wyrzutem sumienia, bo ona umiała się modlić. Rzeczywiście, kiedy machała mi przed nosem różańcem, ostrzegała mnie z surowością, która była zaprzeczeniem tej słodkiej postaci: „Ja nigdy nie mogłam uczyć się, ale umiem się modlić i odmówiłam za ciebie setki różańców. Biada, jeśli mi zmarnujesz te modlitwy!” Czasem myślę o mojej babci i staram się zachować wewnętrzną spójność, trzymać się mocno właśnie po to, by nie rozczarować, nie zmarnować tej modlitwy, ale by żyć na takim poziomie, jaki ona mi wyznacza.
Moja mama dała mi do zrozumienia, że być chrześcijaninem to rzecz poważna. Pamiętam jej zdolność do ofiary, do rezygnacji, pracowitość. Moja matka wykonywała dziesiątki zawodów, aby zapłacić mi opłatę za seminarium. Kiedy myślę, że za pewne ważne rzeczy trzeba czasem zapłacić cenę ofiary, myślę o mojej matce.

Na starość patrzymy często jak na przedpokój śmierci. Tymczasem proponuje Ksiądz inne spojrzenie na tę kwestię.
Od dwudziestu lat pełnię obowiązki kapelana w domu dla osób starszych i żyję wśród nich. Moje pisanie przeplata się zatem z obecnością wśród starszych. Bardzo troszczę się o to, by wykazać, że starość nie jest przedpokojem śmierci, ale jest porą, w której da się żyć mimo wszystkich ograniczeń i utrudnień. Starość jest bogactwem. Dlatego postanowiłem opisać moje doświadczenia z kontaktów z osobami starszymi w książce zatytułowanej: „Starość – wiek nadziei”.
Jak odczytuje Księdza zadanie Karmelu w obecnych czasach? Jakie jest miejsce Karmelu w Kościele?
Trudno mi jest to wyjaśnić, także dlatego, że ja sam żyję doświadczeniem Karmelu. Przejdę do konkretów. Od dwudziestu lat głoszę rekolekcje i prowadzę kursy biblijne w monasterze karmelitanek w Neapolu. Nigdy nie opuściłem tego spotkania od dwudziestu lat. Gdy miałem trudności z powodu chorób albo nadmiaru pracy, zostawiałem tyle innych obowiązków, ale zawsze byłem wierny tym spotkaniom. Dlaczego? Czy z sympatii do tego klasztoru? Zapewne też. Zasadniczo jednak dlatego – i to jest trudne do wyjaśnienia – że kiedy tam jestem, nie mam wrażenia, że coś daję, ale że coś otrzymuję. Nie jestem w stanie dokładnie określić tego, co otrzymuję, ale oddycham pewną atmosferą, żyję wśród radosnych osób, które przecież żyją wyjątkowo surową regułą. Jednak takie życie czyni je uśmiechniętymi i radosnymi. Ukazuje mi się prawda, że wybór dokonany „pod prąd” powszechnej mentalności jest źródłem autentyczności i radości. Jestem przekonany, że ten sposób życia stanowi fundamentalną lekcję dla współczesnego świata i dla pewnej tendencji w Kościele, by ułatwiać drogę, by oferować chrześcijaństwo z pewną zniżką w stosunku do pierwotnej ceny.
Poza tym myślę, że doświadczenia Karmelu nie można oddzielać od jego wielkich postaci. Wspomnę tylko proroka Eliasza, człowieka ognia – jakże dzisiaj potrzeba takiej pasji, takiego wewnętrznego ognia! – ale myślę też o postaci św. Jana od Krzyża, mistyka i poety równocześnie. Mam też przed oczyma św. Teresę z Avila, prawdziwego giganta duchowości, a także kobietę niezwykle odważną. Bliższa czasowo jest św. Teresa z Lisieux, która pragnęła być miłością w sercu Kościoła i wskazała drogę, którą wielu może podążać.
W tym czasie, kiedy naprawdę brakuje wzorów, przesłanie płynące od tych gigantów, jakimi są wymienieni święci, to bogactwo, którego nie możemy stracić.
Rozmawiała Danuta Piekarz
Głos Karmelu, 04/2007
fot. Tookapic Feathers 
Pixabay (cc)
______________________________________
Jan Andrzej Kłoczowski OP

Solidarność i Miłosierdzie – czyli dlaczego Karol Wojtyła został papieżem

List

z o. Janem Andrzejem Kłoczowskim OP, filozofem religii, profesorem Papieskiej Akademii Teologicznej w Krakowie, rozmawia Iwona Budziak

Dodane przez Papieża słowa: “Tej ziemi” wstrząsnęły “tą ziemią” rzeczywiście. I cudowne krakowskie Błonia, kiedy mówił “Musicie być silni wiarą…”. Dawał się wtedy zauważyć pełen godności spokój, który był w ludziach, oraz rzeczywiste poczucie siły i tego, że jesteśmy tutaj u siebie. Komunizm polegał na tym, że Polacy nie czuli się w Polsce u siebie.

 

Najgorsze lata komunizmu

Iwona Budziak:  Ojcze, jaka była Polska lat 70.?

o. Jan Kłoczowski: Nie mam szczególnie miłych wspomnień z tamtych lat. Wbrew temu, co dziś często się mówi, uważam, że były to najgorsze lata komunizmu.

Dlaczego?

W czasach stalinowskich były bardzo ostre prześladowania i większość ludzi miała jasną świadomość tego, czym jest komunizm, jaka jest Polska, że brak nam niepodległości. Natomiast za rządów Gierka nastąpił okres małej stabilizacji. Wówczas przy pomocy “malucha” i możliwości wyjazdu do Bułgarii przekupywano ludzi, którym wydawało się, że mieszkają w normalnym kraju. W ten sposób szybko postępowało zobojętnienie społeczeństwa.

Jaki wpływ na życie Kościoła miała sytuacja w kraju?

Życie Kościoła nie było odizolowane od życia społeczeństwa. Gdy Gierek postanowił zawiesić konfrontację z Kościołem, zaprzestano gonitwy z milicyjnymi pałami za peregrynującą po kraju kopią obrazu Matki Boskiej Częstochowskiej. Nawet zaczęto budować kościoły. Wydawało się, że normalniejemy. W tej “normalności” jednak ludzie zaczęli coraz bardziej popadać w gnuśność i bezmyślność. Tak było do połowy lat 70. Ludzie trochę oprzytomnieli, gdy wprowadzono kartki na cukier, zaczęto podnosić ceny żywności, nie spełniono żadnej złożonej obietnicy.

Po wydarzeniach w Radomiu, w 1976 roku, ludzie zaczęli się budzić. To przebudzenie dostrzegalne było także w Kościele. Szczególnie uprzywilejowanym miejscem był Kraków, gdzie kardynał Wojtyła doskonale zdawał sobie sprawę z tego, co się dzieje. Dam konkretny przykład. W 1977 r. milicjanci zabili studenta UJ, Staszka Pyjasa. Zrodził się wówczas pomysł, żeby radosne juwenalia zamienić na uroczystości pogrzebowe, które miały nie tylko uczcić jego pamięć, ale także uświadomić wszystkim, w jakim kraju żyją. Pamiętam przerażone twarze przechodniów obserwujących studentów, którzy podczas juwenaliowej zabawy nosili czarne opaski, świadcząc w ten sposób o śmierci Pyjasa i żądając od ludzi solidarnego działania. Kilka tygodni później, podczas procesji Bożego Ciała, kardynał Wojtyła bardzo wyraźnie poparł działania młodych, mówiąc, że krakowska młodzież przypomniała o rzeczach bardzo ważnych. Mówił mniej więcej tak: “Uprzytomnijmy sobie, gdzie żyjemy, w jakim kraju”.

Niewątpliwie, w Polsce zaczął się wówczas czas budzenia społecznej świadomości. Zaczęły powstawać “latające uniwersytety”, a kardynał Wojtyła, wraz z duszpasterzami akademickimi, utworzył w Krakowie Studium Myśli Chrześcijańskiej – kościelny odpowiednik “latającego uniwersytetu”. W kościele św. Anny za tę pracę odpowiedzialny był ks. Józef Tischner, który podejmował problemy filozoficzne i światopoglądowe. W naszym dominikańskim klasztorze odbywały się wykłady z historii. Chodziło w nich przede wszystkim o przywracanie pamięci, gdyż to właśnie pamięć jest warunkiem tożsamości. Tam, gdzie człowiek traci pamięć, traci własną tożsamość. Człowiek bez pamięci nie wie, kim jest.

Czy to znaczy, że Kościół prowadził pracę duszpasterską częściowo w konspiracji?

Od połowy lat 70. zaczęto przyjmować zasadę, że jeżeli chcesz robić coś, co nie będzie podobać się władzy, musisz o tym głośno mówić. Wtedy jesteś bezpieczniejszy. Jeśli się schowasz “pod stołem”, znajdą cię i utrupią, a kiedy działasz oficjalnie, znacznie trudniej jest ci przeszkodzić. Oczywiście, były próby nacisku, rozmowy z przełożonymi, z duszpasterzami, przyjeżdżali panowie z Warszawy, z MSW. Ale co mogli zrobić? Dalej prowadziliśmy duszpasterstwo. Ogromnie ważny był fakt, że za tym stał biskup.

 

Przebudzenie

A potem był dzień, w którym biskup krakowski Karol Wojtyła został papieżem?

Miałem wtedy zajęcia w duszpasterstwie w klasztorze. Poszedłem na chwilę na górę i zobaczyłem, że na tablicy naszego konwentu ktoś napisał: “Wojtyła papieżem”. Zupełnie zgłupiałem. Dopiero po chwili przypomniałem sobie, jak Stanisław Grygiel opowiadał w redakcji “Znaku”, że telewizja niemiecka kręci film o Wadowicach.

Byli dobrze poinformowani…

Na pewno zbierali materiały w kilku innych miejscach na świecie. Pomyślałem, że trzeba pobiec na Wawel i uruchomić dzwon Zygmunta. Zbiegłem na dół, zabrałem studentów i pobiegliśmy. Na Wawelu wszystko było zamknięte. Wracaliśmy smutni. Jakiś pijaczek, stojący na Placu Dominikańskim, wykrzykiwał: “Koniec komuny!”. Odpowiedziałem mu: “Panie, trzeba się teraz porządnie wykąpać i do kościoła na Mszę św. pójść”. Trzy godziny później, idąc do kościoła Mariackiego, znów go spotkałem. Ogolony, w ciemnym garniturze, ukłonił się i powitał mnie słowami: “Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus”. Naród powstał do nowego życia. Przeżywaliśmy prawdziwą euforię. Wstaliśmy z klęczek, by później, w sierpniu 1980 r., wyprostować się.

Jak wytłumaczyć to, co się stało z Polakami?

Do tej pory papież był kimś, kto mieszka na szklanej górze, a Polakom było daleko do Rzymu. Kiedy w 1966 r. planowano przyjazd do Polski Pawła VI na obchody Tysiąclecia Chrztu Polski, nie zgodził się na to ówczesny rząd. I oto raptem, z wyborem Wojtyły, Rzym dla Polaków stał się bardzo bliski. Oczywiście, nie spodziewaliśmy się wówczas, że ten pontyfikat oznacza nową epokę w dziejach Kościoła. W pierwszym momencie bardziej odczytywaliśmy go od naszej polskiej strony, że oto papieżem został ktoś, kto jest jednym z nas i nas rozumie. Chyba dopiero po pierwszej pielgrzymce zaczęliśmy sobie uświadamiać uniwersalny wymiar tego pontyfikatu, który w niczym nie umniejszał naszego polskiego wymiaru. Coraz lepiej uświadamialiśmy sobie myśl, zamysł duszpasterski oraz wizję Kościoła Jana Pawła II.

 

Historia przyspieszyła

Na spotkanie z Papieżem czekaliśmy rok. Wreszcie przyjechał…

Był to potężny wstrząs. Osobiście zapamiętałem dwie rzeczy. Transmitowaną przez telewizję homilię z Warszawy, podczas której padły słowa: “Niech zstąpi Duch Twój i odnowi oblicze ziemi. Tej ziemi”. Dodane przez Papieża słowa: “Tej ziemi” wstrząsnęły “tą ziemią” rzeczywiście.
I cudowne krakowskie Błonia, kiedy mówił: “Musicie być silni wiarą…”. Dawał się wtedy zauważyć pełen godności spokój, który był w ludziach, oraz rzeczywiste poczucie siły i tego, że jesteśmy tutaj u siebie. Komunizm polegał na tym, że Polacy nie czuli się w Polsce u siebie.

Ludzie po raz pierwszy modlili się wtedy w tak wielkiej grupie…

Tak, nie było wcześniej takiego zgromadzenia w dziejach Polski. Było to niezwykłe doświadczenie stanięcia w prawdzie: byliśmy u siebie i byliśmy sobą. Był to moment stanięcia wobec Boga i wobec historii.

I ludzie poczuli się w tym zniewolonym kraju wolni…

Niesłychanego poczucia wolności doświadczyłem na Skałce, podczas spotkania Papieża z młodzieżą. Odbywało się ono w bardzo niedogodnych warunkach, w ogrodach paulińskich, które zostały zamknięte. Władzom państwowym chodziło o to, żeby młodzież ścisnąć. Ludzie przyszli z kwiatami, ale powstał problem, jak je podać Papieżowi. Zaczęto przekazywać sobie kwiaty z rąk do rąk, od tyłu do przodu. Ten deszcz kwiatów spływających do ołtarza trwał przez dziesięć minut. Widok był niezwykły! Po spotkaniu rozchodzący się, promienny, roześmiany i śpiewający tłum kontrastował z milicjantami, którzy mieli pilnować porządku. Oni byli tacy szarzy, biedni. Wtedy zrozumiałem, co to jest niebo i co to jest piekło. Niebo to taki radosny, rozśpiewany tłum. Piekło – to samotność. Żal było mi tych ludzi na służbie. Byli to młodzi chłopcy, którzy potem przychodzili ukradkiem po obrazki. Byli wpisani w jakąś sferę ciemności. Wielu z nich z pewnością chciało wyrwać się i dołączyć do tłumu, ale nie pozwalał im na to mundur. Nasz strach odszedł daleko, pozostała litość nad tymi biednymi chłopakami.

 

Papież wyjechał, historia przyspieszyła.

Doświadczona wolność domaga się realizacji. Pojawiło się pytanie: dlaczego nie można jej mieć na co dzień?

To, co się stało, było nieodwracalne – rozpoczęło się obalanie komunizmu. Zaczęło się od tego, że wojsko i milicja nie weszły do Stoczni Gdańskiej, na której wisiały wizerunki Matki Boskiej Częstochowskiej i Papieża.
Doświadczyliśmy wtedy czegoś, co jest specyfiką polskiej historii. W naszej historii słowo “Bóg” i słowo “wolność” uzupełniają się. Tym różnimy się od Francji, gdzie wolność była ogłaszana przeciwko Bogu. Natomiast na naszych sztandarach narodowych widniał napis: “W imię Boże za wolność naszą i waszą”. Papież pragnie, żebyśmy tę wartość wnieśli do Europy.

 

Umocnienie

Począwszy od tej pierwszej, każda kolejna pielgrzymka Papieża do Ojczyzny jest z jednej strony wielkim religijnym świętem, a z drugiej – niezwykle mocno współbrzmi z czasem, w którym się odbywa. Właściwie ostatnich 25 lat historii Polski nie da się opowiedzieć z ominięciem papieskich wizyt.

Druga pielgrzymka Papieża musiała być odłożona ze względu na stan wojenny. Kościół nie chciał, aby sytuacja w kraju skończyła się rozruchami. Dlatego Papież przyjechał po zawieszeniu stanu wojennego, w 1983 r. To była pielgrzymka umocnienia. Pamiętajmy, że najgorszą rzeczą, jaką zrobił Jaruzelski poprzez stan wojenny, było złamanie ducha, które zaowocowało masową emigracją. Przekleństwem dla Polski było to, że wyjeżdżali najlepsi ludzie. Wtedy straciliśmy działaczy społecznych, a między nimi przyszłych ministrów i premierów. Społeczeństwo popadło w melancholię i beznadzieję. Papieskie umocnienie było niesłychanie ważne, bo dało Polakom siłę do przetrwania. Pojawiła się nadzieja: nie wolno nam tracić obudzonego ducha.

Wtedy Papież podczas Mszy na krakowskich Błoniach beatyfikował brata Alberta i Rafała Kalinowskiego.

Tak, to było mówienie o miłości w mrocznym czasie. Ja sam najbardziej zapamiętałem spotkanie z młodzieżą w Częstochowie. Papież dziękował wówczas tym, którzy pomagali internowanym. Na naszej furcie klasztornej 13 grudnia 1981 r. wywiesiliśmy informację, aby zgłaszano nam adresy osób aresztowanych i internowanych, bo one i ich rodziny potrzebują pomocy. Ogłoszenie to wisiało przez cały stan wojenny. Przez dwa lata zajmowałem się biurem pomocy rodzinom internowanych. W Częstochowie zarówno mnie, jak i tym, którzy ze mną współpracowali, bardzo miło było usłyszeć słowa podziękowania. One nas umocniły.

Odbyło się wówczas jeszcze jedno spotkanie, podczas którego Ojciec Święty pozostawił nam wszystkim bardzo ważne przesłanie. Myślę tu o słowach, które padły z okna krakowskiej kurii podczas zaimprowizowanego spotkania: “Musicie od siebie wymagać. Musicie być silniejsi niż warunki, w których przyszło wam żyć”. Papież mówił, że gdy jako młody człowiek szukał osobistej odpowiedzi na pytanie o wiarę, tym, co go pociągnęło do chrześcijaństwa, była Ewangelia, która stawia człowiekowi tak duże wymagania. I każdy w pewnym momencie musi opowiedzieć się osobiście: czy chce iść drogą Ewangelii, czy nie.

 

Twoje Westerplatte

Ojciec Święty stawia bardzo wysokie wymagania swoim słuchaczom, pokazując jednocześnie w jasny sposób, jak na nie odpowiedzieć.

Podczas trzeciej pielgrzymki, w 1987 roku, Jan Paweł II powiedział w Gdańsku, że każdy ma w życiu swoje Westerplatte, które na stałe weszło do naszego języka. Było to kolejne umocnienie, a jednocześnie… Cudowne było wówczas pożegnanie Papieża z komunizmem. Żegnając się z władzami państwowymi powiedział, że przyszłość jest przed tymi, którzy potrafią pokazać następnemu pokoleniu znaki nadziei. Tymi słowami pożegnał Jaruzelskiego i jego ekipę. Parafrazując i omijając język dyplomacji można by powiedzieć: Panowie, nie macie nic do dania temu społeczeństwu – znaki nadziei są zupełnie gdzie indziej.

Mam wrażenie, Ojcze, że mówiąc o obecności Papieża wśród nas, zbyt mocno koncentrujemy się na aspekcie społecznym jego posługi, a przecież każdy przyjazd Ojca Świętego do Polski jest przede wszystkim pielgrzymką religijną.

Oczywiście, że tak, ale charakterystyczna dla stylu ewangelizacji Jana Pawła II jest jej całościowość. Papież dąży do tego, żeby światło i nadzieję pokazać całemu człowiekowi, w całym jego wymiarze, nie tylko w intymnych zakamarkach duszy każdego z nas. Toznane powiedzenie: “Człowiek jest drogą Kościoła” pochodzi z pierwszej encykliki Papieża, pojawia się już na początku jego pontyfikatu. Wszystko to, co Papież do nas mówi, jakim go widzimy, jest bardzo głęboko wpisane w ewangelizację.

 

Niezrozumiany

Nie zawsze było i jest nam łatwo słuchać słów Papieża. Była taka pielgrzymka, czwarta z kolei, w 1991 r., która przez szereg osób została przyjęta z pewną rezerwą czy zaskoczeniem. Ukazało się wtedy wiele krytycznych komentarzy.

Rzeczywiście. Papież w swych homiliach mówił wówczas o Dekalogu. Podkreślał, że wolność jest wtedy, kiedy są wartości. Wolność nie jest absolutną swobodą czynienia czegokolwiek, nie jest ograniczona przez wartości, ale jest na nie ukierunkowana. Przedtem Papież mówił to, czegośmy się spodziewali, a wtedy powiedział coś, czegośmy się nie spodziewali. Dlatego dla wielu było to trudne, ale w sumie bardzo ważne. Może choć troszkę pomogło nam stać się dojrzalszymi. Papież zdawał sobie sprawę z tego, że dla Polaków najtrudniejsza jest zdobyta wolność, z którą nie wiedzą co zrobić. Wtedy szalenie ważne było wewnętrzne skupienie i określenie się wobec fundamentalnych wartości. Określenie się pozytywne, a nie tylko przeciw. W czasach zniewolenia określaliśmy się przeciw komunie, a teraz wobec kogo mieliśmy to zrobić? Wobec Boga, który jest wymagający i stawia wymagania ludziom wezwanym do wolności. Wolność musi być szyta na dużą miarę. Myślę, że to przesłanie było istotne i wciąż jest aktualne.

Już wtedy polski Kościół miał trudności z odnalezieniem miejsca w społeczeństwie…

Powstał bardzo trudny problem: na ile partie polityczne mogą chować się za Kościół. Część ludzi uważała, że nie powinno się tworzyć partii chrześcijańsko-demokratycznych, lecz powinniśmy działać razem z innymi i znaleźć formułę, która obejmowałaby program humanistyczny. Istniał poważny spór na ten temat, który wciąż nie został rozstrzygnięty. Są przecież ugrupowania, które uważają się za ortodoksyjnie katolickie, a zdarza im się postępować wbrew zaleceniu Papieża. Nieprzypadkowo przyjęło się powiedzenie, że Polacy słuchają Papieża, ale go nie słyszą.

To wołanie Papieża o wartości podczas czwartej pielgrzymki różnie było przyjmowane, czasem ze zdziwieniem, a czasem z oburzeniem, że oto Papież, zamiast wspierać, próbuje nas “ustawiać”.

Zauważmy, że wtedy głośny był problem aborcji. Jej zwolennicy uważali, że jeżeli Kościół broni życia nie narodzonych, to jest to klerykalizacja życia. Fakt, że Kościół ma takie zdanie, nie jest tylko wyrażaniem opinii politycznej, lecz stanięciem po stronie prawa naturalnego. Kwestia obrony życia nie narodzonych nie jest sprawą tego, żeby któryś z biskupów siedział w Senacie i głosował. Tu nie chodzi o upolitycznienie hierarchii. Kościół nie powinien być czynny politycznie, ale też nie powinien być wymazany z życia społecznego czy kulturalnego. Jest on przecież jedną z najważniejszych instytucji działających na polu publicznym w Polsce i nie udawajmy, że jest inaczej.

Był jeszcze jeden ważny problem. Uważano, że religia, która wróci do szkół, będzie początkiem nietolerancji i dyskryminacji. Teraz najwięksi przeciwnicy przyznają, że nic takiego się nie stało. Jest raczej problem wewnątrzkościelny, czy religia w szkole jest dobra dla niej samej. Jest cały szereg mądrych ludzi, którzy twierdzą, że religia nie jest takim przedmiotem jak inne; sama metodologia nauczania religii wymaga zastosowania inicjacji, czyli przemiany i wtajemniczenia.

 

Moc w słabości

W tym czasie mówiło się, że Papież jest rozczarowany Polakami…

Chodziło nie tyle o rozczarowanie, co raczej o bolesną troskę o Polaków, których kocha, o bolesny żal. My też wszyscy byliśmy rozczarowani wolnością, z którą nie wiedzieliśmy, co zrobić. Papież, któremu bliski jest Norwid, nosi w sobie Polskę, gdzie wielką winą jest popsuć gniazdo bocianie, a kruszynę chleba podnosi się z ziemi przez uszanowanie dla darów nieba. Boli go widok kopanego chleba i rozwalanego gniazda.

Papież był trochę w sytuacji proroka, niechętnie słuchanego przez lud, do którego jest posłany…

Potrzebowaliśmy pogłaskania, potrzebowaliśmy Papieża pocieszającego, a nie karcącego.

Podczas pielgrzymki w 1997 r. mówiło się, że Papież przyjechał się pożegnać.

Okazało się jednak coś całkiem przeciwnego – była to pielgrzymka pełna mocnych słów. Widać było, jak Papież umacnia się tą relacją z nami. Wtedy na nowo podbił serca Polaków. Pojawiła się dysproporcja pomiędzy jego słabością, a mocą słów, które wypowiadał.
Podczas tej pielgrzymki Ojciec Święty zwrócił naszą uwagę m.in. na postać św. Jadwigi, na rolę, jaką odegrała dla Uniwersytetu Jagiellońskiego, oraz zapoczątkowanie nowej epoki w dziejach Polski, epoki jagiellońskiej. Każda wielka epoka historyczna zaczyna się od uniwersytetu.
Nikt tego w Polsce w tej chwili nie rozumie. Wystarczy przyjrzeć się, w jaki sposób traktowana jest oświata i uniwersytet, które znajdują się na szarym końcu wszelkiej troski. Odpowiedzialni za to ludzie nie mają pojęcia, co naprawdę jest ważne. Od nauki przecież zaczyna się kultura i całe życie społeczne.

 

Papieża trzeba tłumaczyć

Przed kilku laty, w 1999 r., przeżyliśmy na krakowskich Błoniach Mszę papieską bez Papieża.

Co ważne, wówczas bardzo mało ludzi odeszło, gdy dowiedzieli się, że Papieża nie będzie. Zdecydowana większość została i uczestniczyła we Mszy św. trwając z nim w łączności na modlitwie. Wtedy pierwszy raz zadałem sobie pytanie: jacy będziemy, kiedy go nie będzie?

I jakiej odpowiedzi udzielił sobie wtedy Ojciec?

Kościół ma gwarancję trwania od Pana Jezusa. Odejście Papieża będzie bardzo trudne, przede wszystkim dla Kościoła polskiego. Papież trochę rozleniwił polski Kościół. Czekamy, co on nam załatwi, co powie. Nawet listy pasterskie Episkopatu opierają się na cytatach z Jana Pawła II.

Może to wynika z szacunku?

Nie, to jest bezmyślność. Podobnie jak wtedy, gdy studenci piszą pracę posługując się cytatami. Dobra praca wymaga wysiłku, trzeba nad nią pracować, wchodzić w treść. Kiedy się tylko cytuje, to znaczy, że się nie rozumie. Przesłanie Papieża jest niesłychanie zwarte i syntetyczne. Za mało jest pracy analitycznej nad przełożeniem jego słów. Za mało my, duszpasterze, wchodzimy wjego treść. Nie trzeba cytować, tylko przekładać słowa Papieża na język praktyczny, wyjaśniać, co one znaczą. Nauczanie Papieża trzeba komentować, dlatego że jego myśli dla wielu ludzi są za trudne. Ludzie słuchają go, ale nie wiedzą, że nie rozumieją.

Ciekawe dlaczego Papież tak dużo mówi o człowieku, choć wydaje się, że powinien mówić głównie o Bogu?

Podstawową sprawą w kryzysie nowożytnego chrześcijaństwa było to, że ateizm był przedstawiany nie tyle jako protest przeciwko Bogu, ile jako protest przeciwko człowiekowi religijnemu. Ateizm głosi, że bycie człowiekiem religijnym oznacza utratę człowieczeństwa. Tymczasem prawda jest taka, że bycie chrześcijaninem oznacza życie pełnią człowieczeństwa. Cała myśl filozoficzna Wojtyły wyrosła ze świadomości kryzysu i tego, że chrześcijaństwo musi mówić nowym głosem.

 

Blisko ludzi

Równocześnie Papież nieustannie pokazuje, jak mocno jesteśmy zakorzenieni w historii.

Świadomość historyczna jest dla niego bardzo istotną sprawą, szczególnie świadomość historii najnowszej. W Radzyminie pod Warszawą Papież modlił się przy grobach żołnierzy poległych w 1920 r. Modlił się za tych, którzy dali życie, żebym ja mógł chodzić do szkoły i miał spokojną młodość. Wyraźnie pokazał, że dzięki ich ofierze mogliśmy normalnie żyć.
Inna, ważna sprawa, to beatyfikacja stu osób, które oddały życie w czasie wojny. Duża liczba beatyfikacji i kanonizacji pokazuje, że są tacy, którzy nie dali się złu, że nasza historia nie jest pisana tylko przemocą i krwią, że na tej glebie wyrastali wspaniali świadkowie Ewangelii. Trzeba o tym przypomnieć i tym trzeba żyć. Historia XX w. nie jest tylko świadectwem zbrodni Holocaustu, ale jest też wspaniałym świadectwem danym człowiekowi. O. Maksymilian Kolbe został beatyfikowany jako wyznawca (w kolorze białym), a kanonizowany jako męczennik. Dlaczego? Prawo kanoniczne mówiło wtedy, że męczennikiem jest ten, kto oddaje życie za Boga, za wiarę, a on oddał życie za człowieka. Papież mówi: kto oddaje życie za człowieka, oddaje życie za Boga.

Niesiona przez Papieża Ewangelia jest znakiem dla świata, ale czy to zmienia świat?

Żyjemy w takich wyjątkowych czasach w dziejach świata, gdy Papież jest uznawany za autorytet duchowy nie tylko przez katolików. Jan Paweł II realizuje i dopełnia Sobór Watykański II. Pamiętajmy o tym, że jego imiona są symboliczne. Wziął je od Jana XXIII i Pawła VI. W wyborze tych imion tkwi program jego papiestwa: Kościół otwarty na świat, głoszący jasno i wyraźnie Ewangelię. Nie było jeszcze papieża, który byłby tak blisko ludzi. To Papież, który nie tylko głosi, ale i słucha. Jest często głosem najbardziej zapomnianych i ubogich.
Przed ubiegłoroczną pielgrzymką Papieża do Polski odwiedził mnie pewienksiądz z zagranicy. Powiedział, że gdy był w Łagiewnikach, zrozumiał, dlaczego Pan Bóg wybrał Wojtyłę na papieża. Mianowicie po to, żeby światu ogłosił Boże Miłosierdzie.

 

Na słówko z Papieżem

Staliśmy z ks. Józefem Tischnerem w kościele św. Anny w Krakowie podczas spotkania ze światem nauki (1997 r.). Papież przywoływał wybrane osoby na parę słów osobistej rozmowy. Kiedy mnie zawołał, podszedłem i ucałowałem go. Później podszedł ks. Tischner. Papież coś mu tłumaczył. Kiedy wrócił, dopytywałem się, o czym rozmawiali. Wszyscy myśleli, że dawał mu reprymendę za to, że zaczął się bawić w politykę. Zapytałem o to. Na to ks. Tischner zacytował Papieża: “Wiesz, Józek, jakem lecioł z Ludźmierza, to żem widzioł twoją chałupe w Gorcach”.

Jan Andrzej Kłoczowski OP

http://www.katolik.pl/solidarnosc-i-milosierdzie—czyli-dlaczego-karol-wojtyla-zostal-papiezem,723,416,cz.html

_____________________________

Sławomir Rusin, Marcin Jakubionek

Każdy naród ma takiego diabła na jakiego zasłużył

List
Z o. Janem Andrzejem Kłoczowskim OP o diable i diabelskich sztuczkach rozmawiają Marcin Jakubionek i Sławomir Rusin
Gdyby stanął w tłumie, niczym szczególnym by się nie wyróżniał. W swojej pracy jest jednak sumienny jak nikt inny. To typ urzędnika, który w odpowiednim momencie poda dokumenty do podpisania, przybije pieczątkę, zatwierdzi dostawę cyklonu B, a ludzie już będą wiedzieli, jak go wykorzystać.
Ojcze, czy Ewa zerwałaby owoc bez podszeptu szatana?
A dlaczego taki pomysł miałby przyjść jej do głowy?
Z ciekawości?
Jak wynika z biblijnego opisu, Drzewo Życia i Drzewo Poznania Dobrego i Złego, pomimo swoich nazw, jak i ciążącego na nich zakazu jakoś nie wzbudzały specjalnego zainteresowania ani Ewy, ani Adama. Ot, rosły sobie jak zapewne wiele innych drzew, a i ich owoce, jak sądzę, niczym szczególnym się nie wyróżniały. Dopiero wąż, specjalista od reklamy, ukazał Ewie ich atrakcyjność.
W Księdze Rodzaju nie ma mowy o jabłku, które tak dobrze znamy z ikonografii. Dlaczego wybrano właśnie jabłko? Zapewne dlatego, że malum w języku łacińskim oznacza nie tylko „jabłko”, ale również „zło”. Wąż poczęstował Ewę złem. Z jego ust padła niesłychanie inteligenta pokusa: „Jeśli spróbujecie tego owocu, dowiecie się, co jest dobre, a co złe”. „Wiedzieć” oznacza w tym wypadku: jak Bóg decydować o tym, co dobre, a co złe. Kiedy Ewa to usłyszała, Drzewo Poznania przestało być nagle drzewem jak każde inne, a jego owoce stały się w jej oczach ponętne i smaczne. Uległa pokusie. Dalszą cześć tej historii znamy.
Czy więc za każdym złem, które czynimy, kryje się pokusa pochodząca od Złego?
Diabeł byłby niezwykle zadowolony, gdybyśmy uczynili z niego przyczynę wszystkich, nawet najmniejszych naszych grzeszków. Nic bardziej go nie uraduje, niż palec skierowany na zewnątrz i słowa: „nie ja jestem winny, ale on”. Ten gest nie ma nic wspólnego z chrześcijaństwem. Chrześcijanie wyrażają skruchę bijąc się w piersi. Wskazujemy wtedy na serce jako przyczynę naszego działania. Jesteśmy zdolni czynić zło, ponieważ już od urodzenia nosimy w sobie pęknięcie…
 
Ma Ojciec na myśli grzech pierworodny?
 
Tak, ale wolałbym nie nadużywać tego pojęcia. Grzech kojarzy się z moim czynem, a w przypadku grzechu pierworodnego trudno powiedzieć, żebym to ja czemuś zawinił. Popatrzmy na skutki tego, co nazywam grzechem pierworodnym. Konsekwencją nieposłuszeństwa Adama i Ewy było wygnanie. Wygnanie oznacza tu nie tyle opuszczenie jakiegoś konkretnego miejsca, ale zmianę stanu, którego symbolem był Rajski Ogród. Tam bowiem, jak sugerują autorzy Księgi Rodzaju, człowiek żył w przymierzu z Bogiem, z drugim człowiekiem, ze światem zwierząt i z samym sobą. Kiedy Adam i Ewa ulegli pokusie, jak mówi Biblia: „otworzyły się ich oczy”. Zaczęli inaczej patrzeć na świat. Wcześniej patrzyli przez pryzmat dobra, teraz zaczęli widzieć przez pryzmat zła. Kiedy to się stało, przymierze zostało zerwane, ponieważ zmienił się ich sposób postrzegania Boga, świata i samych siebie. Ogród Rajski zniknął im sprzed oczu. Adam i Ewa skazali się na wygnanie. Chociaż uważamy się za ich potomków, nie jesteśmy wygnańcami – rodzimy się na emigracji. Nikt z nas nie odpowiada za to, co się stało w Rajskim Ogrodzie, ale dziedziczymy kondycję wygnańców a wraz z nią zdolność do czynienia zła.
Nie winiłbym więc diabła za wszystkie nasze grzeszki. Myślę, że on dobrze rozkłada swoje siły, raczej nie trwoni ich na kuszenie jakiegoś tam Kowalskiego. Jeśli ten zbeszta swoją żonę za to, że „zupa była za słona”, wynika to raczej z jego własnej głupoty niż z podszeptów diabła.
Może więc nie powinniśmy mówić o Złym, tylko o złu?
Debata na ten temat ciągnie się od wieków. Uczeni i filozofowie bez końca potrafią dyskutować nad wielkością jednej literki „z”. Z Pisma Świętego wynika jednak, że zło ma charakter osobowy; mówiąc wprost – chodzi o szatana. Co tu więcej mówić. Nie musimy się jednak odwoływać do Biblii, żeby się o tym przekonać. Gdyby tak zsumować całe zło, które dokonało się w świecie, okazałoby się, że przy naszych możliwościach nie bylibyśmy w stanie dokonać aż tylu potworności. Kto więc za nimi stoi? Sam odpowiedziałem sobie na to pytanie, kiedy przez przypadek natrafiłem na fotografię diabła. Znalazłem ją w Auschwitz. Na terenie obozu, w bloku obok szubienicy, na której powieszono Rudolfa Hössa, wśród zdjęć przedstawiających historię obozu, umieszczono fotografię delegacji koncernu chemicznego IG Farbenindustrie. Przyjechała ona nadzorować budowę wznoszonej nieopodal obozu fabryki. Na tym zdjęciu, w drugim rzędzie, idzie młody, przystojny człowiek. Jak wynika z podpisu, jest to asystent inż. Fausta. Diabeł – asystując człowiekowi, pomaga mu zrealizować swoje piekielne wizje.
Bez rogów i ogona? Jakiś ten Zły niewydarzony…
Może i niewydarzony, ale skuteczny. Nie stoi w pierwszym rzędzie, nie ciągnie za sobą hord piekielnych, niepozornie kroczy za oficjelami. Jego strój jest nienaganny, lubi jak widać sportowy styl. Gdyby stanął w tłumie, niczym szczególnym by się nie wyróżniał. W swojej pracy jest jednak sumienny jak nikt inny. To typ urzędnika, który w odpowiednim momencie poda dokumenty do podpisania, przybije pieczątkę, zatwierdzi dostawę cyklonu B, a ludzie już będą wiedzieli, jak go wykorzystać.


Trudno uwierzyć w taki obraz Złego.

Powiedziałbym raczej, że to nam, Polakom, z trudem ta wiara przychodzi. W naszych modlitewnikach słowo „zły” w modlitwie „Ojcze nasz” („zbaw nas ode złego”), pisane jest z małej litery. Nie przeszkadza nam, że w Katechizmie Kościoła Katolickiego słowo to pisane jest z dużej litery. Nawet modląc się, nie wykazujemy zbytniej wrażliwości na obecność szatana. Trudno zresztą się temu dziwić. W końcu – często to powtarzam – każdy naród ma takiego diabła, na jakiego zasłużył. My, Polacy, w swej poczciwości mamy takie niezbyt rozgarnięte diabły. Bo co można powiedzieć o tych wszystkich naszych Borutach i Rokitach. Takie głupiutkie, podchmielone, gdzieś tam kolasę wywrócą i szlagona w błocie wytaplają, coś tam spsocą, kogoś wystrychną na dudka. Nic specjalnego w porównaniu z niemieckim Mefistofelesem. Ten to diabeł z prawdziwego zdarzenia, mroczny i posępny bez trudu wciąga w otchłań doktora Faustusa. Naród niemiecki, jak widać z historii, cieszy się specjalnymi względami w piekle.
 
Przecież diabeł nie zawsze musi być nadęty i poważny.
Bo trudno nam go sobie takiego wyobrazić. Dla nas diabeł to taki mały karzełek, który unosi się nad naszą głową i szepcze, w zależności od preferencji politycznych, do prawego lub do lewego ucha, jakieś tam świństewka. Nikt przy zdrowych zmysłach w takiego diabła jednak nie uwierzy. Zauważcie, że domniemany spór o to, czy mówimy o „Złym”, czy o „złu”, nie jest tak naprawdę próbą rozstrzygnięcia problemu istnienia zła osobowego, bo dotyczy ikonografii, nie ontologii. Jest to spór o obraz diabła. Dokleiliśmy mu rogi i ogon, ubraliśmy w szlachecki kontusz. Czy on jednak tak wygląda? Oczywiście, że nie. Pieski mają ogony, a przecież są sympatycznymi stworzeniami. Nasze problemy z religijnością – jak pisał Czesław Miłosz –biorą się z infantylizmu naszej wyobraźni religijnej. Nie tylko bowiem nie potrafimy uwierzyć w istnienie diabła, ale też coraz trudniej nam sobie wyobrazić, że istnieje ktoś taki, jak Anioł Stróż. Anioł w wielkiej ikonografii babilońskiej to heros z wielkimi skrzydłami, a my zrobiliśmy zeń skrzyżowanie grubej baby z gęsią. Czy ktoś jest w stanie uwierzyć w tak komiczny twór?
Był jednak w naszej historii okres, kiedy diabła, i to tego groźnego, widziano wszędzie…
I to też nie wyszło nam na dobre. W odrodzeniu i baroku kaznodzieje z zamiłowaniem wygłaszali kazania o diabelskiej potędze, nieprzeliczonych zastępach potępionych aniołów, które czają się w ciemności. Strach, jak sądzono, jest najlepszą obroną przed grzechem: jeśli ktoś nasłucha się o piekielnych mękach, jakie czekają na grzesznika po śmierci, zapewne nie wyciągnie ręki po to, co zakazane. Ludzie jednak, zamiast unikać grzechu, woleli szukać tych, którzy dali już zawładnąć sobą Złemu. Dlatego niezwykle popularne w tamtych czasach stało się tropienie „agentów szatana” i palenie czarownic.
Potem przyszło oświecenie i rozprawiło się z tą diaboliczną wizją świata. Niestety, z jednej skrajności wpadliśmy w drugą. O ile w odrodzeniu przeceniano siłę i znaczenie diabła, o tyle w oświeceniu zupełnie go zbagatelizowano. Nikt już o nim nie mówił z obawy przed posądzeniem o szerzenie ciemnoty. Diabeł przestał istnieć.
Dziś dopiero odzyskujemy powagę myślenia o Złym. Próbujemy pokonać diabła tam, gdzie odniósł największe zwycięstwo –w naszej wyobraźni. Szukamy takiego sposobu mówienia o nim, który byłby pozbawiony infantylnych wyobrażeń poprzednich epok. Dla mnie takim odkryciem była wspomniana fotografia z Auschwitz, która ze swoją potworną banalnością wykracza poza tradycyjną ikonografię Złego.
To diabeł tak namieszał nam w głowach?
Oczywiście, że tak. Jeżeli dzisiaj nikt poważnie nie traktuje problemu Złego, to czyje to może być dzieło?
W „Listach starego diabła do młodego” C.S. Lewisa, jednego z najgenialniejszych demonologów XX wieku, stary diabeł pouczał swojego wychowanka, opowiadając mu, jak to rozwiązał mały problem pewnego, zacnego ateisty. Otóż pewnego dnia, gdy ten siedział nad książką w bibliotece, jego myśli zaczęły niepokojąco krążyć wokół Nieprzyjaciela [czyli według diabelskiej nomenklatury – wokół Boga]. „Wedle nowej szkoły pokuśników – opowiadał wychowankowi stary diabeł –powinienem mu podsunąć jakieś argumenty przeciw istnieniu Boga, wmówić mu np. że to przesąd”. Jako doświadczony kusiciel wiedział jednak, że to głupi pomysł. Szepnął więc klientowi do ucha: „Stary, wiesz co? Zmęczyłeś się, wyjdź na spacer”. Ten wyszedł, popatrzył: ładna pogoda, słońce, dziewczyny – myśli o Nieprzyjacielu opuściły go, jak ręką odjął.
Diabeł wmówił nam na swój temat bardzo podobną myśl: „Po co będziesz zastanawiał się nad jakimś Złym. Zostaw to wszystko i pójdź na spacer”. I poszliśmy…
 
Dlaczego diabeł tak bardzo chce być niewidzialny?
Jak mówili średniowieczni mistrzowie: „diabeł jest małpą Boga”. Oczywiście nie chodzi tu o obrażanie biednej małpki, która choć czasami złośliwa, w gruncie rzeczy jest poczciwym zwierzątkiem. Diabeł małpuje, czyli próbuje nieudolnie naśladować Boga. Zło musi udawać dobro, żeby mogło nas skusić. Człowiek nigdy nie wybierze zła, jeśli nie będzie ono przybrane w pozory dobra. Ewa zapragnęła zerwać owoc z Drzewa Poznania, ponieważ diabeł wmówił jej, że dzięki temu osiągnie jakieś dobro. Zło samo w sobie jest bezsilne, jest pustką, ale żeby mnie wciągnąć, musi na istotę swej nicości nałożyć atrakcyjną maskę. Nie złamię przecież moich ślubów czystości z brzydką kobietą.
Zło to pustka?
Tak. Zło jest brakiem dobra.
 
Jak pustka może coś zrobić?
W kosmologii taką pustkę określa się mianem czarnych dziur. To kosmiczne „nic” wciąga wszystko, co znajdzie się w jego pobliżu. Nieważne, czy to będą małe planety, czy olbrzymie gwiazdy, jeśli zanadto się zbliżą, „myk” i nie ma po nich śladu. Diabeł jest taką czarną dziurą, która unicestwia wszystko, co znajdzie się w zasięgu jej oddziaływania.
A jeśli to nie my pchamy się w objęcia „czarnej dziury”, ale to ona natrętnie za nami chodzi?
Można cisnąć weń kałamarzem, jak to uczynił Marcin Luter. Sposób okazał się skuteczny, natrętny diabeł zniknął. Jeszcze dziś w weimarskim zamku można oglądać atramentową plamę po słynnym rzucie.
Diabeł boi się kałamarzy?
Raczej poczucia humoru.
Dlaczego miałby się bać poczucia humoru?
Bo ma je Bóg, czego dowodem jest chociażby to, że posadził nas na tych krzesłach, abyśmy z poświęceniem godnym lepszej sprawy rozprawiali o Złym. Zwróćcie uwagę, że zło zawsze jest ponure. Nie ma w nim żadnej radości, żadnego poczucia humoru; jest szyderstwo, ale to już coś zupełnie innego. Szyderstwo jest diabelską namiastką humoru. Namiastka to jedyna rzecz, jaką diabeł może nam zaoferować. Podsuwa nam seks jako namiastkę miłości, alkohol jako namiastkę szczęścia. Wszelkie namiastki ukazują realny sposób istnienia rzeczonego dżentelmena.
Namiastka, czyli droga na skróty…
Kiedy idę na skróty, mimo wszystko gdzieś dochodzę. Korzystanie z substytutów jest drogą donikąd. Kiedy nią pójdziesz, nie osiągniesz ani upragnionego szczęścia, ani miłości. Obudzisz się któregoś dnia, jak to mówią, „z ręką w nocniku”.
Skoro diabeł jest tak przebiegły, jak mamy się przed nim obronić?
Trzeba być uważnym na różne natchnienia i myśli, które diabeł nam podsuwa. A kiedy zmagamy się z własną słabością, dręczą nas mroczne pokusy, trzeba również pozwolić, aby przemówiła jasna strona. Pamiętajmy, że każdy z nas – będę tu naiwny i „przedoświeceniowy” – ma swojego Anioła Stróża. Anioł też jest inteligentny, niebiańsko inteligentny. To on jest przeciwnikiem diabła, nie Bóg. Bóg nie zajmuje się diabłem, bo raz już odniósł nad nim zwycięstwo. Teraz, jak sądzę, ma ważniejsze sprawy na głowie niż jakiś tam diabeł. Walkę ze Złym pozostawił aniołom, a te potrafią stawić mu czoła. W chrześcijaństwie istnieje bardzo wiele pięknych opowieści o tym, jak Archanioł Michał pokonał szatana. Na wielu obrazach możemy również podziwiać, jak stoi nad pokonanym diabłem i okłada go piką po pupie.
Czy my również powinniśmy walczyć ze Złym?
Wśród świętych byli mężowie, którzy mieli odwagę stanąć z nim oko w oko – chociażby Ojcowie Pustyni. Opuszczali miasta i szli na pustynię. To była awangarda, która broniła mieszkańców Aleksandrii przed atakami diabła.
Daleko nam jednak do świętości Starców. Dla nas bardziej odpowiednia jest inna droga. Zamiast występować wprost przeciwko diabłom, czyńmy dobro. Nie myślmy wyłącznie o tym, jak uniknąć zła lub uchronić się przed grzechem. Zaufałbym w tym względzie św. Tomaszowi, który nie ustawiał etyki katolickiej w porządku grzechów – umieszczał ją w porządku cnót. Mówił, co czynić: masz być roztropny, sprawiedliwy itd. Dopiero potem pokazywał niedostatek tych wysiłków. Ten niedostatek to między innymi zło – zło jest niedostatkiem dobra, które powinienem uczynić. Nasza walka ze Złym polega na odbieraniu mu racji istnienia. Tam gdzie jest dobro, zła i Złego nie ma.
Rozmawiali Marcin Jakubionek i Sławomir Rusin

List, 2/2007

http://www.katolik.pl/kazdy-narod-ma-takiego-diabla-na-jakiego-zasluzyl,24572,416,cz.html?s=3
_______________________________
rozmowa z Barbarą Smolińską

Na dobre i na złe

Zeszyty Odnowy

rozmowa z Barbarą Smolińską

Dr Barbara Smolińska jest psychoterapeutą w Laboratorium Psychoedukacji w Warszawie. Prowadzi terapię indywidualną, małżeńską i grupową. Jest również wykładowcą w SWPS.

Czy istnieje recepta na udane małżeństwo?

Małżeństwo, tak jak i ludzkie życie, jest zbyt skomplikowane, by komukolwiek udało się wypracować uniwersalną receptę na udane życie czy szczęśliwe małżeństwo. Nie znaczy to jednak, że nie wiemy, czym jest szczęśliwe małżeństwo i jak do tego dążyć.
Udane małżeństwo to związek, w którym obie osoby czują, że się kochają, szanują się nawzajem, rozumieją, wspierają. Jest to taki związek, w którym małżonkowie starają się zaspakajać nawzajem swoje potrzeby i pragnienia. Próbują być dla siebie darem. Muszą też zrezygnować z wzajemnej idealizacji i uczyć się przyjmować drugiego takim, jakim jest. Miłość bowiem, to nie tylko uczucie, to budowanie, tworzenie wspólnej his-torii życia, realizacja dążenia do jedności i wzajemności.

Skoro nie ma recepty na udany związek, to czy potrafimy chociaż nazwać źródła problemów w małżeństwach?

Jest wiele źródeł problemów w małżeństwie. Wymienię kilka z nich.
Dość powszechne wydaje się mylenie stanu zakochania z miłością. Zakochanie jest fascynującym stanem, “prezentem” od życia, ale nieprzypadkowo mówimy o tym okresie, jak o okresie patrzenia przez różowe okulary. Jest w tym oczarowanie drugim człowiekiem, i pożądanie, i zazwyczaj bardzo dużo idealizacji i narcyzmu, i pewnego rodzaju ekstazy. Nie jest to stan stały. Aby związek przetrwał musi przerodzić się w miłość, która jak powiedziałam wyżej, jest nie tylko uczuciem, ale i postawą.

Następną sprawą jest nasza, często ukryta lub nieświadoma motywacja – czy wchodzę w związek, bo chcę uciec od własnej rodziny lub od samotności, czy wybieram kogoś, kto ma dla mnie coś atrakcyjnego (np. pieniądze czy pozycję), albo kto nas dowartościowuje, albo ma stać się idealnym rodzicem lub odwrotnie kimś, kogo ja uratuję (np. od alkoholu, narkotyków). Ważne jest także, aby młodzi chociaż trochę zdążyli się poznać, zanim się pobiorą. Niejednokrotnie pary, które wkraczają w związek, znają się bardzo krótko i słabo. Wiadomo, że okres “randkowania” to szczególny czas. Młodzi spotykają się w kawiarni albo w kinie, na spacerze czy na tańcach. I jest im ze sobą świetnie. Jeżeli cały ten czas przed ślubem ogranicza się tylko do wspólnych rozrywek, to jest to zdecydowanie za mało. Zaczynają bowiem żyć ze sobą po ślubie ludzie, którzy tak naprawdę się nie znają. Mimo że dobrze się razem bawili, niewiele o sobie wiedzą. Jeżeli do tego są mało dojrzali, nie są świadomi tego, że ludzie różnią się od siebie i mają różne potrzeby – zaczyna im być razem ciężko. Coraz więcej takich par szuka pomocy w poradni, gdyż są bezradni wobec tego, że są inni. Jest to dla nich czymś bardzo trudnym. To są proste rzeczy, ale jest ich bardzo dużo. Okazuje się np. że jedno lubi spać przy otwartym, drugie przy zamkniętym oknie. Dla wielu związków takie codzienne drobiazgi są trudne do rozwiązania. A więc przed ślubem warto dużo ze sobą rozmawiać, by poznać nawzajem swój świat wartości, swoje upodobania i przyzwyczajenia, marzenia i plany życiowe. Dobrze, jeżeli pobierają się osoby w miarę niezależne, stojące na własnych nogach, otwarte emocjonalnie, odpowiedzialne za siebie, chcące współpracować a nie współzawodniczyć.

Najczęstszym zresztą powodem konfliktów już w małżeństwie jest to, że ludzie przestają ze sobą rozmawiać, a z czasem również i rozumieć się. Wiele par zupełnie nie umie ze sobą rozmawiać, każde mówi innym językiem. Często w pracy z małżeństwami używam porównania mówiąc, że małżonkowie są jak dwa radioodbiorniki, jedno jest ustawione np. na Jedynkę, a drugie np. na Trójkę. Każde nadaje swój własny program, ewentualnie tylko zwiększa natężenie głosu. Ale zupełnie nie słyszą się wzajemnie. Nie słyszą tego, czego od siebie oczekują. Często mamy lepszy kontakt ze swoimi wyobrażeniami na temat drugiego niż z realnością.

Niedawno rozmawiałam z parą, która opowiadała mi o pewnej sytuacji. Otóż mąż dał do zrozumienia żonie, że sprawi jej prezent na Walentynki. Ona postanowiła również zrobić mu jakąś niespodziankę. Zadała sobie sporo trudu i wreszcie znalazła w eleganckim sklepie bardzo piękny sweter. Ślicznie zapakowany ofiarowała mężowi. On przymierzył, ucieszył się, ale zobaczył na plecach dziurę. Wynikła z tego straszna awantura. Zarzucił żonie, że specjalnie kupiła mu dziurawy sweter i chciała go tym prezentem zranić. Cała sytuacja wydawała się absurdalna, ale on często był raniony w życiu i w tej sytuacji poczuł się bardzo skrzywdzony. To zdarzenie pokazuje, jak wiele rzeczy między nimi nigdy nie zostało powiedzianych i zrozumianych. A kiedy tak się dzieje w relacji małżeńskiej, każdy pretekst jest dobry, by się pokłócić.

W jaki sposób zatem można poznać się, spędzając kilka godzin tygodniowo w sielankowej atmosferze wolnej od problemów?

Tak jak powiedziałam, trzeba rozmawiać: o sobie, swoich poglądach, wartościach, planach, marzeniach. Dobrze też postawić sobie samemu parę ważnych pytań: Czy będziemy kochali się wystarczająco mocno, by znosić swoje wady? Czy porozumieliśmy się co do osobistych poglądów każdego z nas na temat: wizji rodziny, ról w małżeństwie, wychowywania dzieci, wiary etc.?

Ważne jest także, by przeżyć wspólnie takie doświadczenia, które pomogą nam zobaczyć się nawzajem w różnych sytuacjach, nie tylko w czasie rozrywki, mogą to być np. wizyty u chorej cioci, u której trzeba posprzątać i zrobić zakupy, albo wspólny wyjazd w mniej komfortowe warunki. Ważne jest też, by poznać swoje rodziny, zobaczyć narzeczoną, narzeczonego, w sytuacjach z innymi ludźmi, zauważyć także swoje wady. Patrzenie na siebie tylko przez różowe okulary może spowodować nawet poważny kryzys zaraz na początku małżeństwa, gdyż nagle następuje wielkie rozczarowanie: “myślałem, że jesteś inna, inny…”
Druga ważna rzecz, to nauczyć się razem dochodzić do kompromisów. Szczególne trudności mają z tym jedynacy, którzy w rodzinie mogli nie mieć możliwości nauczenia się tego. Osoby wywodzące się z rodzin, w których było kilkoro dzieci, w naturalny sposób nauczyły się dzielić i dochodzić do konsensusu.

Gdy jednak już jesteśmy w małżeństwie i mimo całej miłości, która nas łączy, zbyt często mamy dosyć siebie i tego związku – co wtedy robić?

Jeszcze raz podkreślam duże znaczenie rozmowy. Jest powiedziane: Niech nad waszym gniewem nie zachodzi słońce (Ef 4,26). Dobrze jest zdążyć się pogodzić przed położeniem się spać, jeszcze tego samego dnia, kiedy się pokłócimy. Pary, które rozwiązują problemy za pomocą “cichych dni”, bardzo dużo ryzykują. Jest to niestety metoda, ewoluująca: najpierw wytrzymam godzinę, potem pół dnia, a z czasem nawet kilka dni. Rozmawiałam ostatnio z parą, która nie rozmawiała ze sobą od ośmiu miesięcy. Trzeba więc ROZMAWIAĆ.
Potem trzeba się zastanowić, jak rozmawiać. Rozmawiać nie o pretensjach, o tym że “ty jesteś okropny, bo…” lub “ty jesteś straszna, bo…” Niestety częstym modelem komunikowania się małżonków jest wzajemne oskarżanie się. Podczas właściwie prowadzonego dialogu powinno rozmawiać się o swoich uczuciach, czyli nauczyć się mówić np. “kiedy nie uprzedzasz mnie, że przyjdziesz trzy godziny później z pracy do domu, to ja bardzo się niepokoję i denerwuję”. Należy położyć nacisk na to, co JA czuję. Nie jest to łatwe, bo dużo prościej powiedzieć: “Jesteś łajdakiem i na pewno mnie oszukujesz!”, niż odsłonić swoje uczucia mówiąc: “jest mi przykro, bardzo mnie zraniłeś, nie uprzedzając wcześniej, że masz coś ważnego do załatwienia”. Właściwie jest to jedyny skuteczny sposób komunikowania się.

Następna sprawa, to mówić o swoich potrzebach i to w rozmaitych aspektach, również tak delikatnych jak pożycie intymne. Na tym podłożu jest bardzo wiele wzajemnych oczekiwań, ale są też obawy i wstyd, jak o tym rozmawiać. I tutaj jeszcze raz podam przykład, może nie do końca intymny, ale zaczerpnięty prosto z życia. Żona była zawiedziona tym, że jej mąż nigdy nie kupował jej kwiatów, ale nigdy mu o tym nie powiedziała. Odważyła się to zrobić dopiero na sesji terapeutycznej po kilku latach małżeństwa. Mąż naprawdę się zdziwił. Wyglądał tak, jakby pierwszy raz o tym usłyszał. Podczas rozmowy, gdy zaczął się nad tym głębiej zastanawiać, okazało się, że jego ojciec nigdy nie kupował matce kwiatów. Czasem widział mężczyzn ofiarowujących swoim kobietom kwiaty, ale nigdy nie przyszło mu to do głowy, żeby dać je swojej żonie. Między tą parą narosło bardzo dużo rozżalenia. Żona czuła się niekochana, bo ona z kolei wychowywała się w rodzinie, w której tata okazywał mamie miłość w ten sposób, że często dawał jej kwiaty. Takich rzeczy dzieje się bardzo dużo i jeżeli nie mówimy o własnych potrzebach, nie powinniśmy dziwić się, że druga osoba ich nie zaspokaja.

Skąd biorą się tak odmienne oczekiwania kobiety i mężczyzny?

Różnice wynikają nie tylko stąd, że jesteśmy inni jako kobieta i mężczyzna. Jesteśmy też różni dlatego, że wychowaliśmy się w innych rodzinach. Każdy wychodzi ze swojego domu rodzinnego z jakimś wzorcem ról. To nie jest tak, że jeden schemat jest dobry, a drugi zły. Jeden z modeli jest taki, że mąż pracuje, a kobieta prowadzi dom i oboje są szczęśliwi, ale jest to układ jeden z wielu. Zastanówmy się, co może dziać się w sytuacji, gdy dziewczyna pochodzi z rodziny, w której mama pracowała zawodowo poza domem i razem z ojcem dzielili się domowymi obowiązkami. Chłopak natomiast pochodzi z rodziny, w której matka chłopaka zajmowała się domem. Można spodziewać się, że na początku będzie im trudno wypracować ich własny model rodziny. Aby do tego doszło, oboje muszą zrozumieć, że model panujący w ich domach rodzinnych nie jest jedynie słuszny. Muszą uzmysłowić sobie wielość modeli. Często jest to trudne. Obserwując rodziców, którzy w określonym podziale ról byli szczęśliwi, młodzi są przekonani, że taki właśnie model także im zapewni szczęście. Próbując za wszelką cenę przenieść go w swoje życie, napotykają na niezrozumienie współmałżonka i opór. Powinni jednak pamiętać, że ich życie jest inne, tak jak oni są inni od swoich rodziców. Ważne jest więc, by zrozumieć, że druga osoba nie jest taka sama jak ja. Ma prawo myśleć inaczej, odczuwać inaczej. Nigdy nie będziemy tacy sami, w tej różności i odmienności jest bogactwo.

Jak zmienia się małżeństwo, gdy przychodzi na świat dziecko. Czy zawsze ten fakt umacnia związek?

Takie jest powszechne przekonanie, ale dziecko nie jest “plastrem” na rany małżeńskie. Dziecko nie leczy. Czasami, kiedy źle się dzieje w małżeństwie, gdy przeżywa ono kryzys, małżonkowie wpadają na pomysł, aby mieć dziecko. Łudzą się, że ono uleczy, wzmocni ich związek. Myślę, że to duży błąd. Jest w tym coś z przedmiotowego traktowania dziecka, gdyż dziecko to nie panaceum na braki. Szczególnie jest to ważne w przypadku pierwszego dziecka. Przejście od bycia parą małżeńską do bycia rodziną jest trudne. Nawet jeżeli ludzie bardzo tego chcą. Mąż i żona, którzy byli dla siebie kochankami, przyjaciółmi, nagle muszą podzielić swoje uczucia i uwagę. Jeżeli dzieje się to przedwcześnie i niezbyt odpowiedzialnie, zaczyna pojawiać się coraz więcej konfliktów. Myślę też o małżeństwach zawartych z powodu nieoczekiwanej tzn. “nieplanowanej” ciąży. Jest to bardzo obciążające i zawsze pozostawia rysę, szczególnie w mężczyznach. Później przez wiele lat ma to wpływ na relację w związku. Optymalnie jest, gdy para ma jakiś czas, by nacieszyć się życiem małżeńskim, zanim zostanie rodzicami. Zupełnie inna sytuacja ma miejsce, kiedy małżonkowie z powodów biologicznych czy biologiczno-psychologicznych nie mogą mieć dzieci. Jest to również bardzo skomplikowane. Ważne jest, by przejść tę sytuację razem i razem szukać rozwiązania.

Jak powinna wyglądać relacja z rodzicami i teściami, by pomagała małżonkom wzrastać?

Dotykamy tu bardzo ważnej rzeczy. Zacznijmy od Biblii: Dlatego to mężczyzna opuszcza ojca swego i matkę swoją, i łączy się ze swą żoną tak ściśle, że stają się jednym ciałem (Rdz 2,24). Jest w tym fragmencie coś bardzo prawdziwego, także psychologiczne, nie tylko duchowo. Trzeba najpierw opuścić swój dom rodzinny, swoich rodziców, aby móc wejść w małżeństwo. Nie chodzi tu tylko o opuszczenie fizyczne. W dalszym ciągu w polskich warunkach nie zawsze jest to łatwe. Myślę tu o psychologicznym opuszczeniu, o “przecięciu pępowiny” łączącej dziecko z rodzicami. Im bardziej młoda kobieta i młody mężczyzna są odłączeni od rodziców, tym jest większa szansa na to, że ich związek będzie udany. Mogą wtedy budować relację we dwoje, a nie – co się często zdarza – we czworo lub sześcioro. Rodzice mogą młodym pomagać, ale również i przeszkadzać. Relacje rodziców z dziećmi często są bardzo skomplikowane. Wielu rodziców osłabia związek małżeński dzieci, zatrzymując je przy sobie. Takich zagrożeń jest naprawdę dużo.

Nie zawsze tylko rodzice są winni. Zdarza się, że młodzi w chwili konfliktu biegną do mamy po radę lub pomoc i problem się rozrasta. Może trzeba szukać rozwiązania bez wtajemniczania we wszystko rodziców?

Myślę, że w ogóle nie należy tu mówić o winie, raczej o przyczynach. Najlepiej jest, gdy rodzice prezentują taką postawę: jesteśmy otwarci na to, by wam pomóc, ale nie narzucamy się z tą pomocą i zachowujemy odpowiedni dystans. Dobrze jest, gdy dzieci mają świadomość, że rodzice mogą być dla nich wsparciem. Jednak rodzice nie powinni nieproszeni narzucać się ze swoimi radami, nawet jeśli znają lepsze rozwiązanie. Dziś wiele par skarży się na ten problem. Najczęściej chodzi o matki. Właśnie one wykazują niejednokrotnie daleko idącą niedelikatność. Wszystkie krytyczne uwagi na temat wychowania dzieci, kierowane pod adresem synowych, są niedopuszczalne i czynią wiele złego młodym małżeństwom. Podobnie mąż córki jest nowym członkiem naszej rodziny, co nie oznacza, że mamy go wychowywać. Jego rodzice już to zrobili. Nawet jeśli uważamy, że nie zrobili tego najlepiej, to nie powinniśmy ich poprawiać. Najważniejsze jest zachowanie odpowiednio dużego dystansu i niemieszanie się w sprawy młodych. Z drugiej strony, małżonkowie powinni zastanowić się, czy rodzice są najlepszymi rozjemcami w sporach ze współmałżonkiem. Zazwyczaj nie są obiektywni, trudno im nie stanąć po stronie swojego dziecka. Często młoda żona czy młody mąż wtajemniczają rodziców w małżeńskie problemy, a potem jest tak, że para dawno już rozwiązała swój problem, a rodzice nie mogą tego zapomnieć. W ich mniemaniu ktoś obcy skrzywdził ich dziecko i mimo że młodzi dawno już sobie to wybaczyli, rodzicom trudno jest o tym nie myśleć. Jeżeli czasem potrzebujemy porady, to lepiej zwrócić się do przyjaciół, którzy mają większy staż małżeński lub w poważniejszych sprawach do terapeuty czy doradcy małżeńskiego, a nie do swoich rodziców.

Co zrobić, by małżeństwo z długim stażem również czuło się szczęśliwe?

Małżeństwo z długim stażem naprawdę może być szczęśliwe. Historia związku, to historia kryzysów i rodzącej się z nich nowej harmonii. To wspólny proces, wspólna droga, na której możemy się stawać coraz bardziej dojrzali psychicznie. Życie w małżeństwie może być źródłem wielkiej radości, ale musi przechodzić też przez trudne doświadczenia. Jestem pełna uznania dla par, które nie ustają w pracy nad swoim związkiem. Nigdy nie jest za późno, żeby starać się, by było lepiej. Niejednokrotnie moment odejścia dzieci z domu jest czasem kryzysu. Nazywa się to etapem pustego gniazda. Czasem odejście dzieci zbiega się z przejściem na emeryturę lub kłopotami ze zdrowiem i to wszystko stwarza duże problemy. Nie jest dobrze, gdy małżeństwo staje się bardziej rodzicami niż małżeństwem i głównie zajmują się pracą i dziećmi. Tematem ich rozmów są problemy dzieci, sprawy materialne lub organizacyjne. Przestają rozmawiać o sobie, swoich uczuciach, swoich pragnieniach i potrzebach. Wyobraźmy sobie sytuację, że dzieci odchodzą i rodzice zostają nagle sami. Powstaje przytłaczająca pustka. Okazuje się, że nie mają o czym rozmawiać, że kiedy nie ma już bałaganu w pokoju i lekcji do odrobienia, i narzekania na maluchy, nie pozostaje nic, co ich łączy. To jest naprawdę tragiczne.

Warto nie zaniedbywać wzajemnej relacji do tego stopnia, żeby trzeba było ją na nowo odbudowywać. Małżeństwo powinno bezustannie dbać o to, by naprawdę być małżeństwem. W rodzinie powinny być wyraźne granice i podsystemy: rodzice i dzieci. Musi ściśle być zachowane to, że rodzice są rodzicami dla swoich dzieci, ale przede wszystkim są parą małżeńską. Żyją nie tylko po to, by wychowywać dzieci. One są ważne, ale nie jedyne. Celem jest to, by małżonkowie kochali się i rozumieli coraz lepiej i żyli ze sobą blisko, nawet jeśli mają pięcioro dzieci. Wtedy nie ma tego niebezpieczeństwa, że po odejściu dzieci powstanie straszna pustka w ich domu i przerażenie, co ze sobą począć. Zaniedbanie własnego małżeństwa może z czasem objawiać się kurczowym trzymaniem się dzieci. Rodzice wtrącają się i trudno im zaakceptować usamodzielnianie się swojego dziecka, właśnie z powodu strachu przed pustką. Bronią się, by nie pozostać samemu z kimś, kto stał się dla nich obcym człowiekiem.

Można wykorzystać ofiarność teściów czy rodziców, by czasem zostali z wnukami na wieczór, a jak są większe, nawet na kilka dni, żeby małżonkowie mogli pobyć tylko ze sobą. Małżonkowie powinni mieć też czas tylko dla siebie. Bardzo ważne jest, by o to dbać. Każda para powinna znaleźć najlepszy sposób na pogłębianie swoich relacji w związku. Dla jednych może to być kolacja przy świecach, dla innych spacer czy wyjazd.

Szczególnym wyrazem jedności w małżeństwie jest pożycie seksualne. Jakich trudności w tej dziedzinie możemy doświadczyć?

Jest to niezwykle delikatna sfera. W subtelny sposób odzwierciedla to, co się dzieje w innych warstwach związku, ponieważ intymność związana jest ze wszystkimi sferami doświadczeń. Zdarza się np. że para nie współżyje ze sobą np. od roku i wcale o tym nie rozmawiają, po prostu tak się dzieje. Różnie sobie z tym radzą, ale nie rozmawiają o tym. Trzeba uczyć się mówić o tych sprawach. Tym bardziej, że są niezwykle delikatne i łatwo tu zranić się nawzajem. Nie można więc o tym nie rozmawiać. Warto mówić o swoich potrzebach i oczekiwaniach w tej sferze. Nie bagatelizować i nie unikać rozmów, jeżeli w tej dziedzinie zaczyna dziać się coś trudnego. Jeśli nagle jedno z małżonków przestaje mieć ochotę na współżycie lub unika go, nie możemy tego ignorować. Musimy też zdawać sobie sprawę, że istnieją pewne naturalne okresy zmniejszenia zainteresowań seksem, np. po urodzeniu dziecka. Mężczyznom nieraz trudno jest to zrozumieć i w młodych małżeństwach niejednokrotnie pojawiają się na tym tle problemy. Młody tata nie zdaje sobie sprawy, że żona po porodzie na ogół nie ma ochoty na seks. Wtedy czuje się odrzucony albo niekochany. Ma też trudności, by połączyć fakt, że w pierwszym roku po urodzeniu dziecka, żona wstaje często w nocy, mało sypia i czuje się przemęczona. Wtedy zwykle ma mniejszą ochotę na zbliżenia. Dobrze byłoby, żeby młody tata wiedział i rozumiał, że żona wcale nie przestała go kochać. Jeśli on co drugą noc będzie wstawał do dziecka, wtedy i żona będzie miała większą chęć na życie intymne.

W jakim momencie kryzysu małżeńskiego powinno się szukać pomocy na zewnątrz?

Zawsze warto szukać pomocy, kiedy chociaż jednej osobie w związku wydaje się, że jest trudno i nic się nie zmienia. Trzeba też szukać pomocy, gdy pojawiają się pokusy, by szukać innej relacji. To naprawdę teraz bardzo częste sytuacje. Zdrada staje się niejednokrotnie najprostszym sposobem radzenia sobie z trudnościami małżeńskimi. Ludzie szukają pomocy dopiero wtedy, gdy już zaistniał trójkąt. Trudno jest się wtedy z tego wszystkiego wyplątać i na nowo uporządkować. Dlatego lepiej jest zareagować wcześniej. W pracy z małżeństwami staram się podkreślać to, że odpowiedzialność za zdradę ponosi zawsze osoba, która zdradziła, ale przyczyny zdrady są zazwyczaj obustronne.

Jak podźwignąć się po takim doświadczeniu?

Nie jest to łatwe. Zależy od tego, co się później dzieje. Część par rozwiązuje to w pozytywny sposób. Osoba, która zdradziła rozstaje się z osobą trzecią i wraz ze współmałżonkiem próbują ratować związek. Wtedy zdrada jest mocnym “uderzeniem” dla obu stron. Widzą, że jest źle między nimi i jak wieloma rzeczami muszą się zająć. Zaczynają rozmawiać, wyjaśniać, zaczynają siebie słuchać. Muszą przejść przez etap związany z wybaczeniem, i z odzyskaniem zaufania, z odbudowaniem zranionego poczucia kobiecości czy męskości. Czasem niestety jest inaczej: osoba, która zdradziła, odchodzi. Wtedy musi nastąpić trudny proces pogodzenia się ze stratą.

Rozmawiała Grażyna Rolkiewicz

http://www.katolik.pl/na-dobre-i-na-zle,658,416,cz.html

_____________________________

Agnieszka Rogalska

Certyfikat z miłości – Uczucia i Przyjaźń

Przeznaczeni
Certyfikat z miłości
 Jak już zauważyliśmy uczucia są obecne przy narodzinach miłości, której początkiem jest zakochanie. W skrócie możemy powiedzieć, że doświadczanie uczuć polega na doznawaniu poruszeń wywołanych tym, na co jesteśmy szczególnie wrażliwi. Np. z dwóch mężczyzn widzących tę samą kobietę, jeden zakocha się w niej od pierwszego wejrzenia, a drugi nawet jej nie zauważy. Dlaczego tak się dzieje? Mają na to wpływ cechy wrodzone (np. temperament), odziedziczone po naszych rodzicach, dziadkach oraz cechy nabyte, będące wynikiem zarówno wpływów zewnętrznych (np. moda), jak i efektów naszych własnych działań, naszej pracy nad sobą. Dla uczuć nie bez znaczenia są też takie czynniki jak: wiek, nastrój, pogoda, miejsce itp.
W zależności od tego, co szczególnie wzbudza nasze uczucia, kształtują się relacje z ukochaną osobą. Jeśli tym czynnikiem jest przede wszystkim np. ciało, styl ubierania czy poruszania się, to takie relacje bywają dużo płytsze niż wtedy, gdy urzekają nas zalety charakteru, inteligencja czy hierarchia wartości. Jednak w obu tych przypadkach, kiedy w polu naszego doświadczenia pojawia się ktoś inny budzący w nas o wiele większe poruszenie, to często przenosimy nasze zakochanie na „lepszy model”. Gdyby zatem uznać miłość wyłącznie za uczucie, to musielibyśmy leczyć się z marzeń o miłości na całe życie.
Istnieje również inna trudność. Uczucia i wyobraźnia wychodzą naprzeciw naszym pragnieniom (także tym nieuświadomionym), budując idealny obraz ukochanej osoby, który jednocześnie łączą z żywym człowiekiem. Druga osoba staje się w tym momencie tylko „okazją do miłości” – przypisujemy jej wartości, których ona nie posiada, a które dla nas są niezwykle istotne. A kiedy zaczyna się zachowywać w sposób ewidentnie nie dający się pogodzić z naszym idealnym obrazem, często zakochanie zamienia się w nienawiść. Warto wiedzieć, że idealizacja działa szczególnie silnie, kiedy przez długie okresy czasu nie mamy bezpośredniego kontaktu z osobą, na której nam zależy lub zaczyna zależeć, czyli np. gdy poznajemy kogoś przez Internet.
Z czasem, jeśli temu nie przeciwdziałamy, nasze postrzeganie i wartościowanie zostaje całkowicie zawładnięte przez uczucia, które zamykają nas w naszym własnym świecie. Na pytania: czy to, czego doświadczam jest prawdziwe? czy ta osoba posiada rzeczywiście takie cechy? czy to, co chcę zrobić jest dobre?, odpowiadamy sobie: to jest prawda, to jest dobre, bo ja tak czuję. A im mocniej czujemy, tym jest to prawdziwsze i lepsze. W ten sposób zaczynamy żyć w warunkach, które w rzeczywistości obiektywnie nie istnieją. To tak, jakby dyskutować o kolorach w okularach przeciwsłonecznych na nosie.
Podsumujmy: samo zakochanie to za mało na miłość, ale może być jej cennym składnikiem, jeśli zapobiegniemy deformującym skutkom ekspansji uczuć. Jak wzmocnić słabe strony zakochania?…
***
Przyjaźń
Kiedy zastanawiamy się, co może wzmocnić nasz związek, często przychodzi nam na myśl przyjaźń. Zakochanie naturalnie otwiera się na przyjaźń, ponieważ zawiera w sobie poczucie troski o drugą osobę. Poczucie to jest jednak zbyt chwiejne, tak jak chwiejne jest całe zakochanie. Dlatego potrzebuje ono siły przyjaźni, której sens i treść najłatwiej ująć w słowach: jestem Twoim przyjacielem, bo chcę dobra dla Ciebie tak jak dla siebie. Co należy jednak przez to rozumieć?
„chcę dobra” – nasza wola sama aktywnie angażuje się w działanie, przestaje biernie podporządkowywać się uczuciom; również w wyborze dobra wola odwołuje się bardziej do rozumu niż do uczuć; osobie, obdarzającej nas zaufaniem, daje to stałą pewność, że może na nas liczyć.
„dla Ciebie” – punkt ciężkości naszych doznań, przeżyć, poruszeń, przenosi się na drugą osobę, motywy naszych działań są coraz bardziej bezinteresowne, druga osoba nie jest już okazją do ucieczki od samotności, okazją do wybuchu naszych uczuć, ale staje w centrum naszych działań jako ona sama, jako podmiot a nie przedmiot.
„tak jak dla siebie” – tzn. że „ja” drugiej osoby staje się dla nas tak ważne, tak bliskie jak nasze własne „ja”. Jest to początek drogi do pełnego zjednoczenia osób. Warto pamiętać, że określenie „tak jak dla siebie” ? „takiego (dobra) jak dla siebie”, ponieważ to, w czym widzimy dobro dla nas niekoniecznie musi być dobrem dla drugiej osoby.
Pojawić się może pytanie, czy sama przyjaźń wystarczy do zbudowania trwałego i wyłącznego związku. Przyjaźń zawdzięcza zakochaniu ciepły klimat dla swojego rozwoju. Dzięki uczuciom działanie woli, skierowanej na realizację dobra drugiej osoby, wiąże się z o wiele mniejszym trudem. Istnienia miłości nie można tylko wydedukować, potrzebujemy ją również doświadczyć, odczuć i dlatego potrzebne nam zakochanie. Próba budowania małżeństwa na samej tylko przyjaźni, bez udziału zakochania, jest bardzo trudna. Czasem jest ona motywowana, obustronnie lub jednostronnie, chęcią uwolnienia od bólu samotności.
Jeśli jednak zakochanie nie zostanie wzmocnione przyjaźnią, to, kiedy skończą się lub osłabną uczucia, mamy wrażenie, że skończyła się miłość. Przekonanie to jest niebezpieczne, zwłaszcza gdy na etapie zakochania została już podjęta decyzja o małżeństwie. W takiej sytuacji przyjaźń dodaje nam sił, aby wytrwać w związku, kiedy zakochanie odpływa, aby po pewnym czasie wrócić z kolejną falą uczuć. Dlatego dojrzałość w miłości oznacza zaangażowanie się w budowanie przyjaźni.
Moc przyjaźni bierze się stąd, że aktywizuje ona najgłębsze siły w człowieku: rozum i wolę. Wola nie jest już tylko pociągana przez uczucia, i to rozum, a nie uczucia, rozpoznają prawdę i dobro. Ale więcej o tym wkrótce :)
Pozdrawiam
Agnieszka Rogalska
www.przeznaczeni.pl
http://www.katolik.pl/certyfikat-z-milosci—uczucia-i-przyjazn,1402,416,cz.html
______________________________
Monika Florek-Mostowska

Emocje nie wystarczą

Idziemy
Życie duchowe potrzebuje umiejętności bycia samemu. Umieramy samotnie i cierpimy samotnie. Samotność to przestrzeń naszej wolności, w której uczymy się kochać siebie – z o. Tadeuszem Kotlewskim SJ, psychologiem i teologiem duchowości, rozmawia Monika Florek-Mostowska 
Czy katolik, którego życie religijne ogranicza się do coniedzielnych Mszy Świętych, prowadzi życie duchowe? 
Na pewno ktoś taki prowadzi życie chrześcijańskie, bo wypełnianie pewnych praktyk religijnych należy do życia chrześcijańskiego. Praktyki te są elementami życia duchowego, ale tylko elementami. Charles Bernard, jezuita, wyraźnie odróżnia praktyki chrześcijańskie od świadomego życia duchowego. Samo rytualne podejście do religii nie wystarcza. Jest jedynie namiastką. Jak mówi św. Franciszek Salezy w „Filotei”, życie duchowe oparte jest na dwóch mocnych filarach, jakimi są modlitwa i sakramenty. Przywołuje on obraz drabiny Jakubowej. Sakramenty to miłość Boga, która schodzi ku nam. Modlitwa natomiast jest miłością, po której wstępujemy do Boga. Kolejne szczeble drabiny, po których się wspinamy, to kolejne stopnie miłości. I w takim rozumieniu, jeśli ktoś nie praktykuje, to jego życie chrześcijańskie jest ograniczone.
Istotnym elementem chrześcijańskiego życia duchowego jest także asceza. Tutaj człowiek konfrontuje się ze sobą. Częścią ascezy jest walka duchowa i troska o ubogich, czyli jałmużna. Człowiek, który prowadzi życie duchowe, nie może nie troszczyć się o innych. Kiedy życie duchowe się rozwija, człowiek staje się obecny w życiu społecznym poprzez zaangażowanie apostolskie. Trzeba pamiętać, że każda łaska, którą otrzymujemy, nie jest łaską wyłącznie dla nas, ale dla dobra wspólnoty.

Ale przecież nawet w przypadku osób niewierzących mówi się o życiu duchowym. 
Każdy człowiek prowadzi życie duchowe na poziomie naturalnym. Zachwyca się pięknem sztuki, pięknem natury. Jednak osoba, która poszukuje czegoś więcej, nie zatrzymuje się na wzruszeniu. Zachwyt nad pięknem prowadzi dalej. Życie duchowe jest kontemplacją piękna, a piękno idzie w parze z prawdą i dobrem. Jeśli więc ktoś kontempluje piękno, to odkrywa prawdę, stawia sobie pytanie o sens życia i staje się lepszy. Dobro w nim przynosi owoce. I dlatego bez wątpienia można prowadzić życie duchowe patrząc na naturę – o ile to prowadzi mnie dalej, powoduje, że szukam transcendencji. Ale i to nie jest jeszcze chrześcijańskim życiem duchowym. Chrześcijańskie życie duchowe zawsze prowadzi do spotkania z Jezusem Chrystusem. Jego istotą nie są wzruszenia, ale relacja z Osobą.

Czy wszyscy jesteśmy zdolni do takiego życia duchowego? 
Trzeba się o nie troszczyć. Każdy nosi w sobie tęsknotę, której nie do końca potrafi nazwać. „Niespokojne jest nasze serce, póki nie spocznie w Bogu” – mówił św. Augustyn. Nosimy niepokój poszukiwania prawdy. Tylko od nas zależy, czy za nim pójdziemy. Życie duchowe jest jak uprawianie ogrodu – musi zaistnieć ludzki wysiłek, żeby ogród zakwitł. W życiu duchowym ważna jest wierność, wytrwałość i rytm, który trzeba podtrzymywać. I to może robić każdy człowiek. Jeśli człowiek troszczy się o życie duchowe, wyrazem tego są praktyki religijne. Jednak ono obejmuje całego człowieka, także życie osobiste, społeczne i zawodowe.

Kiedy możemy mówić o życiu duchowym? 
Życie duchowe zaczyna się tam, gdzie człowiek nie patrzy tylko na siebie. Zachwyca się zachodem słońca – i jest to wymiar transcendencji, choć niekoniecznie jest to odniesienie do transcendencji Bożej. Później można mówić o transcendencji religijnej – człowiek odnosi zachwyt, jaki mu towarzyszy, do rzeczywistości wyższej, Boga, Allacha, Kogoś, kto jest poza mną. To jest doświadczenie duchowe i religijne. Nas chrześcijan zachwyt nad pięknem świata prowadzi do Jezusa Chrystusa, do relacji z Nim. Przez zachwyt nad pięknem dochodzimy do rozwijania i budowania relacji. Życie duchowe jest wyższym elementem niż życie psychiczne. Emocje, pasje, współczucie nie wystarczą. Człowiek pragnie czegoś więcej, czegoś, co jest poza nim. Podczas psychoterapii, jaką prowadzę, zauważam, że dla ludzi, którzy przychodzą do mnie z poważnymi problemami, ostatecznym rozwiązaniem jest życie duchowe. Nadaje ono ostateczny sens wszystkiemu, czego doświadczamy.
Czy w dzisiejszych czasach trudniej jest prowadzić życie duchowe niż dawniej? 
Subiektywnie tak. Utrudnia nam to ilość informacji i obrazów, jakimi jesteśmy bombardowani. Tak naprawdę trzeba spełnić dwa trudne warunki: ciszy i samotności. Tego potrzebuje życie duchowe. Te dwie rzeczywistości są obecnie prawie wyrugowane z codziennego życia; żeby jednak usłyszeć Boga mówiącego, trzeba wejść w przestrzeń ciszy. Drugim elementem jest samotność. Człowiek powinien wybierać samotność, by usłyszeć Boga.
Ale współczesny człowiek odczuwa lęk przed samotnością. 
Dziś człowiek, będąc w tłumie, jest osamotniony, bo przeżywa osamotnienie jako wyraz bycia niekochanym. Dlatego szuka ludzi; samotność kojarzy mu się z osamotnieniem, a to nie to samo. Henry Nouwen mówi, że życie duchowe to przejście od osamotnienia do wyboru samotności. To przejście sprawia ogromny ból, ale jest konieczne, żeby rozwijać życie duchowe. Wtedy poprowadzi mnie ono do ludzi, poprzez gościnność, i do modlitwy. A jeśli człowiek nie zrobi tego przejścia, to będzie ludzi szukał, ale będzie ich używał, okazywał wrogość, bo chce osamotnienie wypełnić doświadczeniami z ludźmi; wtedy życie duchowe będzie zapełnieniem pustki. To przejście w dzisiejszej cywilizacji, która nieustannie krzyczy, jest trudne. Ludzie nie lubią od siebie wymagać. Dlatego chcą mieć wszystko od zaraz. W sposób nerwowy szukamy sposobności, by od razu, natychmiast mieć wszystko. A życie duchowe uczy nas, że trzeba czekać, zanim będzie jesień i zbieranie owoców. Że najpierw jest koniec zimy, wiosna, lato. Obecnie w nasze życie wkradła się chęć wygody życia, a wygoda ma aksamitne ręce i serce z kamienia.
Czy przekaz za pomocą obrazu, typowego dla naszej kultury, pomaga w tym przejściu? 
Życie duchowe potrzebuje usłyszeć słowo, które staje się obrazem we mnie. Wtedy człowiek jest w stanie rozwijać życie duchowe. Obecnie słowo straciło wartość, depczemy po słowie. A życie duchowe bez słowa nie rozwinie się. Słowo w człowieku rozwija świat wyobraźni, tworzy obraz. Dlatego dzieci np. lubią słuchać baśni.
Czy jeśli ktoś jest katolikiem, musi prowadzić życie duchowe? 
W miłości ma przymusu, a Bóg jest miłością. Życie duchowe jest dla nas. Bóg nie potrzebuje naszego życia duchowego. Prowadząc życie duchowe dostarczamy sobie pokarmu, aby żyć. Jeśli chcę żyć, to potrzebuję oddychać. Modlitwa to oddychanie rzeczywistością Bożą. Człowiek, który prowadzi życie duchowe, czuje swoją pełnię człowieczeństwa. Bóg uzdalnia go do większej miłości. Wielu ludzi chodzi głodnych emocjonalnie. Dlatego wpadają w uzależnienia, które są fikcyjną formą zaspokajania potrzeb emocjonalnych. W psychologii mówi się o pustce emocjonalnej. Każdy człowiek dąży do tego, żeby ją wypełnić. Mamy ciągłe poczucie nienasycenia. Umawiamy się na kolejne spotkanie biznesowe, kolejny obiad z przyjaciółmi. Zadowalamy się codziennymi przyjemnościami, ale to nas nie nasyca. Tęsknimy za czymś więcej. Bo tak naprawdę my szukamy żywego Boga i prawdziwego życia. Jan Paweł II napisał, że do źródła idzie się pod prąd i pod górę. W każdym z nas jest tęsknota, często nienazwana, czasami zagłuszana. Tymczasem tęsknota jest wymiarem miłości. Kto kocha – tęskni. Warto szukać okazji, by w tę tęsknotę wejść. Bo ten, kto prowadzi życie duchowe, ma właściwy pokarm i nie musi głodu zaspokajać czymkolwiek.
A jeśli nie mamy czasu na życie duchowe? 
Człowiek, który prowadzi życie duchowe, uczy się wolności i dystansu do rzeczywistości. Nie da się pociągnąć emocjonalnie czemuś, co może go zżerać. Relacja z Bogiem daje nam dystans i siły, żeby nie dać się wciągnąć w coś, co nie buduje, tylko niszczy. Chrześcijanin żyje w tym świecie, ale nie jest w nim zanurzony. Człowiek prowadzący życie duchowe radzi sobie w najtrudniejszych sytuacjach. Potrafi pracować we współczesnych korporacjach. Zauważa jednak, kiedy jest manipulowany, i potrafi odejść. O ile będziemy świadomie siebie przeżywać, o tyle też świat będzie się zmieniał. W nas jest lęk, że jeśli czegoś się nie dowiemy, to będziemy wyalienowani. Jednak zauważamy, że ilość informacji nas przerasta, nie jesteśmy w stanie ich przyswoić. Musimy więc mieć świadomość, że nie trzeba wiedzieć wszystkiego. Życie duchowe uczy nas troski o świat, ale nie każe nam być we wszystkim.
Co jest potrzebne do prowadzenia życia duchowego? 
Życie duchowe potrzebuje umiejętności bycia samemu. Umieramy samotnie, cierpimy samotnie. To jest wybór pewnej rzeczywistości. Samotność to przestrzeń naszej wolności. W samotności uczymy się kochać siebie.
Rozmawiała Monika Florek-Mostowska
Idziemy nr 18 (347), 29 kwietnia 2012 r.
fot. Condesign Colored-pencils
Pixabay (cc)
http://www.katolik.pl/emocje-nie-wystarcza,25489,416,cz.html
____________________________

Cudowny znak, który nieustannie się uobecnia

W miejscowości Bra w diecezji turyńskiej każdego roku od przeszło 680 lat można zaobserwować niesamowity fenomen kwitnięcia w końcu grudnia drzew dzikich śliwek. Co więcej – istnieje szczególny związek między tym zjawiskiem a Całunem Turyńskim…

W sanktuarium La Madonna dei Fiori (Matki Bożej Kwiatów) w miasteczku Bra (60 km od Turynu) każdego roku między 8 a 29 grudnia, często przy silnym mrozie i w śniegu, ponawia się zadziwiający fenomen kwitnięcia drzew rosnących w miejscu objawienia się Matki Bożej.

Historia objawienia się Matki Bożej w Bra

Wieczorem 29 grudnia 1336 r. młodziutka mężatka, Egidia Mathis, która była w zaawansowanej ciąży, przechodziła obok figurki Matki Bożej na peryferiach Bra. Posążek ten był umieszczony na wysokim palu, stojącym wśród gęstych zarośli. Właśnie tam czatowali na Egidię, z zamiarem jej zgwałcenia, dwaj najemni żołnierze. Kiedy przechodząca kobieta zorientowała się, jakie są ich intencje, przerażona rzuciła się w kierunku figurki, błagając Matkę Bożą o pomoc. Sytuacja była beznadziejna, gdyż Egidia sama nie była w stanie obronić się przed napastnikami. Nagle z figurki błysnęło tak oślepiające światło, że śmiertelnie wystraszeni żołnierze uciekli. Właśnie wtedy Egidii objawiła się Matka Boża i – uśmiechając się z czułością – zaczęła ją uspokajać. Zaraz po tym objawieniu Egidia poczuła bóle porodowe i bez żadnych komplikacji urodziła dziecko. Owinęła je w swój zimowy szal i pośpiesznie udała się do najbliższych domostw z prośbą o pomoc. Wieść o tym wydarzeniu rozniosła się w miasteczku lotem błyskawicy.

Wkrótce w miejscu objawienia zebrali się na modlitwę prawie wszyscy mieszkańcy Bra. Możemy sobie wyobrazić ich wielkie zaskoczenie, gdy zobaczyli licznie rosnące tam drzewa okryte białymi, przepięknymi, wiosennymi kwiatami. Był to dla wszystkich oczywisty, cudowny znak potwierdzający prawdziwość słów Egidii Mathis o objawieniu się Matki Najświętszej. Obok tego miejsca, w którym objawiła się Matka Boża i cudownie zakwitły w grudniu drzewa, wybudowano sanktuarium La Madonna dei Fiori.

Nieustanne ponawianie się cudownego znaku

Od tamtego wydarzenia, które miało miejsce 29 grudnia 1336 r., minęło już 670 lat, a mimo to każdego roku ponawia się cudowny znak kwitnięcia drzew w miejscu objawienia się Matki Bożej. Ten fakt szczególnie zainteresował naukowców z Uniwersytetu Turyńskiego, którzy od 1700 roku poddają nieustannym badaniom i obserwacjom tę „anomalię” botaniczną.

Uczeni stwierdzili, że drzewa rosnące w miejscu objawień to Prunus spinosa L. Normalnie kwitną one tylko raz w roku, w końcu marca lub na początku kwietnia, a później mają małe i cierpkie w smaku owoce. Drzewa te to rodzaj dzikich śliwek, które w regionie Piemontu występują powszechnie, tworząc gęste zarośla przy drogach, dolinach i pagórkach. Badania naukowe wykazały, że gleba przy sanktuarium La Madonna dei Fiori, na której rosną drzewa Prunus spinosa L., niczym szczególnym się nie wyróżnia: jest taka, jaka najczęściej występuje w tamtym regionie. Nie stwierdzono tam również żadnych oddziaływań geofizycznych, elektromagnetycznych czy klimatycznych, które mogłyby spowodować kwitnięcie drzew w grudniu. Badacze ustalili za to, że drzewa Prunus spinosa L. znajdujące się przy sanktuarium w Bra są identyczne z tymi, które występują w innych miejscach regionu. Kwitną one wiosną i wydają owoce. Natomiast ich kwitnięcie w samym środku mroźnej zimy stanowi dla naukowców zagadkę.

Kiedy 2 stycznia 2006 r. przyjechałem do tego sanktuarium razem z ks. Tomaszem Klimczakiem TChr (duszpasterzem polonijnym w Mediolanie, Turynie i Brescii), było 6 stopni mrozu i wyjątkowo w tym roku nie było tam śniegu. Kustosz sanktuarium, don Michele, powiedział nam, że nadzwyczajne kwitnięcie rozpoczyna się 8 grudnia każdego roku, w uroczystość Niepokalanego Poczęcia NMP, i trwa do 29 grudnia, czyli do rocznicy objawienia się w tym miejscu Matki Bożej. Pomimo tego, że jest tam w grudniu zawsze kilku- lub kilkunastostopniowy mróz, kwiaty na drzewach nie przemarzają. Chociaż przyjechaliśmy tam już kilka dni po zakończeniu pełnego kwitnięcia, to na drzewach pozostało jeszcze trochę kwiatów, które sfotografowałem. Don Michele wspomniał również o tym, że kroniki sanktuarium w Bra podają, iż w jego 670-letniej historii drzewa w miejscu objawienia nie zakwitły tylko dwa razy. Było to w grudniu 1913 r. oraz w grudniu 1938 r., a więc kilka miesięcy przed wybuchem pierwszej i drugiej wojny światowej. Kustosz sanktuarium poinformował nas także, że naukowcy z Uniwersytetu Turyńskiego przeprowadzili ciekawy eksperyment: posadzili w miejscu objawienia sadzonki Prunus spinosa L., które nie pochodziły z grupy drzew rosnących przy sanktuarium. Okazało się, że drzewa te nigdy nie zakwitły w grudniu, mimo że przecież były tego samego gatunku i rosły w tym samym miejscu. Tak więc w grudniu kwitną tylko drzewa pochodzące z grupy drzew Prunus spinosa L., które rosły w miejscu objawienia się Matki Bożej 29 grudnia 1336 r. Z naukowego punktu widzenia pozostaje nierozwiązaną zagadką fakt kwitnięcia zimą drzew owego gatunku. Natomiast dla ludzi, którzy są otwarci na przyjęcie znaków przekazywanych nam przez ukrytego i niewidzialnego Boga, kwitnięcie drzew w grudniu w sanktuarium La Madonna dei Fiori w Bra jest nadprzyrodzonym znakiem wzywającym do nawrócenia – do otwarcia się na obecność Matki Bożej, która pragnie nas prowadzić drogami wiary do swojego Syna Jezusa Chrystusa, będącego dla każdego człowieka jedynym gwarantem życia wiecznego i niezniszczalnej miłości.

Don Michele mówił nam, że cudowne kwitnięcie drzew jest znakiem, który wielu pielgrzymujących tam ludzi doprowadza do największego cudu, jakim jest nawrócenie, oddanie całego siebie Chrystusowi przez Maryję. Wielu ludzi po raz pierwszy od kilku – a może nawet kilkunastu – lat idzie tu do spowiedzi i zaczyna regularnie się modlić, przystępować do sakramentów pokuty i Eucharystii, a więc żyć wiarą na co dzień. Znak kwitnących drzew wskazuje również na rzeczywistą obecność Matki Bożej, która jest naszą kochającą Matką, zatroskaną o wieczne zbawienie wszystkich ludzi – a więc również o twoje i moje. To za Jej pośrednictwem Pan Jezus dokonuje tam wielu cudownych uzdrowień z najrozmaitszych chorób. Don Michele opowiadał o licznych cudownych uzdrowieniach, między innymi o natychmiastowym uzdrowieniu pięcioletniego, głuchoniemego chłopca, który przyjechał do sanktuarium ze swoją mamą, a także o całkowitym uzdrowieniu z zaawansowanej schizofrenii nastolatka, który mógł potem skończyć studia, założyć rodzinę i do dzisiejszego dnia pozostaje w pełni zdrowia.

Sanktuarium w Bra i Całun Turyński

Istnieje zadziwiający związek pomiędzy nadzwyczajnym kwitnięciem drzew w sanktuarium w Bra a Całunem, który jest przechowywany w Turynie. Kiedy Całun Turyński był wystawiony na widok publiczny w 1898 r., drzewa w sanktuarium w Bra kwitły przez trzy miesiące – czyli przez cały czas jego ekspozycji. Podobna sytuacja powtórzyła się w 1978 r., kiedy to przez kilka miesięcy Całun był wystawiony dla publiczności, a jednym z wielu milionów pielgrzymów był kard. Karol Wojtyła.

Gdy 23 listopada 1973 r. Całun po raz pierwszy został pokazany we włoskiej telewizji, tego samego dnia rozkwitły drzewa w sanktuarium La Madonna dei Fiori. Najwyraźniej w ten sposób Matka Boża pragnęła potwierdzić, że jest to autentycznie płótno grobowe Jej Syna i naszego Zbawiciela Jezusa Chrystusa.

Trzeba także sobie uświadomić, że Całun Turyński jest największą relikwią chrześcijaństwa. Jest to bowiem płótno, w które zostało zawinięte ciało Chrystusa po śmierci i złożone w grobie. Na tym grobowym Całunie jest odbite w najdrobniejszych szczegółach całe ciało ukrzyżowanego Zbawiciela.

Podczas homilii wygłoszonej w Turynie 13.04.1980 r. Ojciec Święty Jan Paweł II mówił: „Przyjmując argumenty wielu uczonych, święty Całun Turyński jest szczególnym świadkiem Paschy: Męki, Śmierci i Zmartwychwstania. Świadek milczący, lecz jednocześnie zaskakująco wymowny!”.

Nauka odkrywa, kim jest Człowiek z Całunu, a wiara prowadzi do rozpoznania Go. Ta najcenniejsza relikwia w niezwykle sugestywny sposób przypomina nam, że Chrystus rzeczywiście cierpiał, umarł na krzyżu i zmartwychwstał dla nas i dla naszego zbawienia.

„Dla człowieka wierzącego – mówił Jan Paweł II w Turynie 24.05.1998 r. – istotne jest przede wszystkim to, że Całun to zwierciadło Ewangelii (…). Każdy człowiek wrażliwy, kontemplując go, doznaje wewnętrznego poruszenia i wstrząsu… Całun jest znakiem naprawdę niezwykłym, odsyłającym do Jezusa, prawdziwego Słowa Ojca, i wzywającym człowieka, by naśladował w życiu przykład Tego, który oddał za nas samego siebie…”.

Naukowcy reprezentujący najrozmaitsze dziedziny wiedzy ustalili ponad wszelką wątpliwość, że:

1. Płótno Całunu z całą pewnością pochodzi z czasów Chrystusa. Badania wieku materiału metodą węgla C 14, które ogłoszono w 1997 r. i które datowały jego pochodzenie na okres średniowiecza, zostały w całości odrzucone przez świat nauki jako niewiarygodne i przeprowadzone tendencyjnie.

2. W Całun zostało zawinięte po śmierci zmasakrowane ciało ukrzyżowanego mężczyzny o wzroście 180 cm i wadze 65 kg. W tkaninie stwierdzono obecność licznych skrzepów prawdziwej ludzkiej krwi grupy AB.

3. Opisy męki i ukrzyżowania Jezusa w Ewangeliach całkowicie się zgadzają z odbiciem na Całunie. Człowiek z Całunu był biczowany, ukoronowany cierniem i dźwigał na miejsce egzekucji ciężki krzyż. Został przybity do krzyża gwoźdźmi zgodnie z rzymskim sposobem krzyżowania, pochowano Go natomiast według żydowskich zwyczajów.

4. Odbicie przodu i tyłu ciała jest trójwymiarowym negatywem fotograficznym. Dokonało się to na skutek wybuchu tajemniczego promieniowania od wewnątrz, które w ciągu 1/1000 sekundy utrwaliło na powierzchni płótna trójwymiarowy negatyw fotograficzny obrazu całego ciała.

5. Ciało przebywało w Całunie nie dłużej niż 36 godzin. Nie pozostawiło żadnych śladów rozkładu i odrywania go od płótna, gdyż skrzepy krwi są nienaruszone. Ciało musiało więc w tajemniczy sposób przeniknąć przez płótno. Tylko wiara upoważnia nas do stwierdzenia, że mogło się to dokonać w chwili zmartwychwstania Chrystusa.

„Dla nas, uczonych, możliwość sfałszowania odbicia na Całunie byłaby większym cudem aniżeli zmartwychwstanie Chrystusa – oznaczałoby to bowiem, że nauka XX wieku nie dorównuje umysłowi fałszerza z XIV w., co chyba jest niedorzecznością” – napisali amerykańscy naukowcy z Instytutu Badań Kosmicznych NASA po przeprowadzeniu długotrwałych badań Całunu Turyńskiego. Natomiast E. Stevenson i G.R. Habermas stwierdzili: „Nie możemy jako naukowcy posługiwać się hipotezami wiary, jednak w sprawie Całunu wiara okazuje się najbardziej rozumna”.

Wezwanie do nawrócenia

Kwitnące zimą drzewa w sanktuarium w Bra, Całun Turyński, objawienia Matki Bożej w różnych miejscach na kuli ziemskiej – to tylko niektóre z wielu cudownych znaków, poprzez które jesteśmy nieustannie wzywani do nawrócenia.

Matka Boża, zatroskana o wieczny los każdego z nas, uświadamia nam, że największą tragedią dla człowieka jest trwanie w grzechu i wyparcie się Boga, które w ostateczności może doprowadzić do całkowitego zniewolenia przez siły zła i do wiecznego potępienia.

Maryja równocześnie pokazuje nam jedyną drogę, która prowadzi do pełni szczęścia w niebie, a jest nią droga wiary w Jej Syna Jezusa Chrystusa. Koniecznym warunkiem rozpoczęcia tej najbardziej fascynującej i równocześnie najważniejszej przygody życia jest całkowite zerwanie z wszelkim grzechem i okazjami, które do niego prowadzą. Dla wielu może to być lekceważenie i łamanie Bożych przykazań, zaniechanie modlitwy, spowiedzi i innych praktyk religijnych, całkowita ignorancja w sprawach wiary, pornografia, rozwiązłość, rozpusta, cudzołóstwo, praktykowanie homoseksualizmu i różnego rodzaju grzechów nieczystych, a także egoizm, chciwość, nieuczciwość, zdzierstwo, okradanie i wykorzystywanie innych, praktykowanie magii i okultyzmu, bałwochwalstwo, narkomania, alkoholizm oraz to wszystko, co uzależnia i zniewala. Pismo św. mówi wyraźnie: „Czyż nie wiecie, że niesprawiedliwi nie posiądą królestwa Bożego? Nie łudźcie się! Ani rozpustnicy, ani bałwochwalcy, ani cudzołożnicy, ani rozwięźli, ani mężczyźni współżyjący z sobą, ani złodzieje, ani chciwi, ani pijacy, ani oszczercy, ani zdziercy nie odziedziczą królestwa Bożego” (1 Kor 6, 9-10). Definitywne zerwanie z grzechem dokonuje się w szczerej spowiedzi. Trzeba przystąpić do sakramentu pokuty, wyznając Jezusowi całą prawdę o sobie, oraz zobowiązać się do natychmiastowego pójścia do spowiedzi po każdym ciężkim grzechu, aby zawsze być w stanie łaski uświęcającej.

Po spowiedzi i przyjęciu Jezusa w Komunii św. należy w sposób bardzo konkretny zdyscyplinować swoje życie przez ustalenie sobie planu dnia, w którym koniecznie powinien znaleźć się czas na modlitwę (różaniec, koronka do Bożego Miłosierdzia, lektura Pisma św., adoracja Najświętszego Sakramentu itp.), solidną pracę, odpoczynek i pogłębianie swojej wiedzy religijnej. Kroczenie drogą wiary to nic innego jak solidne wypełnianie nałożonych na siebie zobowiązań w sferze duchowej, w pracy i odpoczynku. Szatan będzie robił wszystko, aby nas zniechęcić, wzbudzając awersję do modlitwy. Nie będzie łatwo, ale to, co decyduje, że kroczymy drogą wiary, to nie uczucia i nastroje, ale decyzja woli. Wtedy, gdy mi się najbardziej nie będzie chciało modlić, pracować, czynnie odpoczywać, po prostu będę się zmuszał do działania – a na modlitwie będę ufał i oddawał siebie Jezusowi takim, jaki w danej chwili rzeczywiście będę. Przez systematyczną, codzienną modlitwę, regularną spowiedź i częstą Eucharystię Pan Jezus będzie mógł dokonywać przemiany mojego serca i obdarowywać mnie swoją miłością.

Należy pamiętać, że pójście drogą wiary jest wkroczeniem w pewną ciemność, gdyż wiara mówi – jak pisze św. Edyta Stein – „o rzeczach, których nigdy nie widzieliśmy ani o nich nie słyszeliśmy; nie znamy też niczego, co by im było podobne. Możemy je tylko przyjąć w wierze, wygaszając światło naszego naturalnego rozumu, i przyzwolić na to, co słyszymy, choć poznanie nie przychodzi do nas przez żaden zmysł. Stąd wiara jest dla duszy całkowicie ciemną nocą. Lecz właśnie przez to wnosi światło: doskonali pewną wiedzę, przekraczającą wszelkie poznanie i mądrość; dopiero w czystej kontemplacji można dojść do właściwego ujęcia wiary. Dlatego mówi Prorok: »Jeżeli nie uwierzycie, nie zrozumiecie«” (Iz 7, 9).

Wielką pomocą w codziennym kroczeniu trudną drogą wiary oraz niezwykle skuteczną bronią w walce z siłami zła jest modlitwa różańcowa. Dlatego Matka Najświętsza, objawiając się w Fatimie i w innych miejscach kuli ziemskiej, daje nam do ręki różaniec i prosi, abyśmy nigdy nie zaniedbywali tej modlitwy.

Artykuł ten pochodzi z dwumiesięcznika “Miłujcie się!”
Serdecznie dziękujemy za zgodę na zamieszczenie go w naszym serwisie.

http://nauka.wiara.pl/doc/469920.Cudowny-znak-ktory-nieustannie-sie-uobecnia/4

______________________________

André Frossard baner

https://milujciesie.org.pl/wp-content/uploads/2016/02/frosard_baner-723x347_c.jpg

Wiara według Frossarda

Po moim nawróceniu wszystko było radosne i proste: Bóg istnieje, radość potężna, ocean światła i słodyczy” – wyznaje André Frossard. „Byłem więcej niż oczarowany, pełen szalonej wdzięczności wobec ogromu miłosiernego piękna. Bóg jest miłością i ta miłość uczyła mnie, że jest przyczyną i celem wszystkiego, co istnieje. Żadne stworzenie nie istnieje tylko dla siebie, ale dla drugiego stworzenia, dla wszystkich innych, poczynając od Boga samego, z którego wypływa wszystko. (…) Uporczywe wpatrywanie się w samego siebie napotka w końcu na przepaść nicości, z której jakaś cudowna dobroć nas wyciągnęła” (Bóg i ludzkie pytania, s. 8-9).

 Historie natychmiastowych nawróceń takich ateistów jak Alfons Ratisbonne i André Frossard, odległe od siebie w czasie o prawie 100 lat, mają wiele wspólnych cech – ale najważniejsza z nich to gwałtowne i natychmiastowe doświadczenie obecności tajemnicy Boga, odkrycie prawdy o Trójcy Świętej oraz wszystkich dogmatycznych prawd głoszonych w Kościele katolickim. Dlaczego ateista A. Frossard w trakcie niezwykłego doświadczenia obecności Boga w czerwcu 1935 r. został akurat katolikiem, a nie protestantem czy muzułmaninem? Stało się tak dlatego, że istnieje tylko jeden Bóg, który objawił się w Jezusie Chrystusie, a w pełni można Go poznać i spotkać tylko w Kościele katolickim, bo tylko w tym Kościele głoszona jest cała prawda o Bogu i o zbawieniu człowieka. Jest to Bóg do tego stopnia pokorny, że daje nam siebie cały, swoją miłość i życie wieczne w tajemnicy Eucharystii.

Frossard mówił, że w momencie doświadczenia obecności Boga niczego nie wybierał – ani wiary, ani tym bardziej Kościoła katolickiego. On po prostu z absolutną wyrazistością uzyskał pewność, że cała prawda jest tylko w Kościele katolickim. Kiedy podczas przygotowywania się do chrztu Frossard słuchał katechez, wtedy zrozumiał, że cała wiedza została mu przekazana już w momencie nawrócenia, doświadczenia obecności Boga. Ze zdumieniem stwierdził, że to wszystko, co wtedy otrzymał, było już od wieków sformułowane i głoszone przez Urząd Nauczycielski Kościoła.

Kiedy Frossard po raz pierwszy patrzył na Najświętszy Sakrament, odkrył znaczenie słowa „Bóg”, którego Istotą jest najczystsze, bezinteresowne oddanie się oraz obdarowanie człowieka istnieniem i czystą miłością. Bóg jest miłością, która ofiarowuje nam istnienie. Frossard uświadomił sobie, że w Bożym planie zbawienia wszystko jest darem. Zaczął się cieszyć jak małe dziecko, że Bóg istnieje. Na pytanie, kim jest chrześcijanin, odpowiadał, zwracając się w modlitwie do Boga: „Chrześcijanin to człowiek, który cieszy się bez końca, że nie jest bogiem, ponieważ Ty jesteś, Któryś jest” (Istnieje inny świat, s. 83).

 Po nawróceniu dla Frossarda stało się oczywiste, że mylą się wszyscy, którzy mówią, że nie istnieje Bóg osobowy. Dlatego apelował: „Nie wierzcie im” (Istnieje inny świat, s. 139). Również ostrzegał przed konsekwencjami ateizmu, gdyż ludzie, którzy odrzucają Boga, będą budować świat bez miłości, nadziei i wolności – a wtedy bardzo szybko staną się mordercami swoich braci i sióstr. Natomiast każdy człowiek, który stara się bezinteresownie kochać, świadczy o istnieniu Boga, nawet gdyby Go w pełni jeszcze nie poznał. Nawrócenie Frossarda i jego świadectwo życia jest wezwaniem do wszystkich ochrzczonych, aby doceniali wielki skarb wiary i podejmowali trud życia nią na co dzień.

André Frossard – co daje człowiekowi wiara?

 Frossard twierdził, że został obdarowany pewnością istnienia Boga „w formie rzeczywistości, która nie pozostawia miejsca na żadną wątpliwość czy wahanie”.

Wyjaśniał, że wiara daje tak radykalną zmianę w życiu, jak odzyskanie zdolności widzenia przez ślepego od urodzenia czy przywrócenie słuchu głuchemu.

Kiedy po raz pierwszy w życiu przeczytał całą Ewangelię, Frossard zrozumiał, że Jezus najbardziej cenił i ze wszystkich cnót najwyżej stawiał cnotę wiary. Wielokrotnie na kartach Ewangelii widać, jak Jezus podziwia wiarę u niektórych ludzi: „Nigdy takiej wiary nie znalazłem w Izraelu” (por. Mt. 8,10). Według Frossarda wiara jest pewniejsza niż mistyczne poznanie, gdyż jest darem samego Boga – i tylko na drodze wiary człowiek jest w stanie Go poznać. Chrześcijanin w akcie wiary, przezwyciężając wszelkie wahania i wątpliwości, wolny od uczucia pociechy i wszelkich emocji, zawierza siebie tajemnicy niewidzialnego Boga, który staje się dostępny i pozwala nawiązać ze sobą dialog miłości. Frossard tłumaczył, że na drodze wiary, szczególnie na początku, trzeba pokonać wiele trudności. Dlatego nie można się zniechęcać. Rozum tu nic nie może pomóc, tylko wielka pokora. Wiara nas uczy, że najpierw musi się kochać, aby można było poznawać Boga. Niektórzy jednak błędnie myślą, że zanim się pokocha, to najpierw trzeba Go poznać.

Wiara nieodłączna jest od miłości i pokory. Aby Bóg mógł nas uratować od śmierci, wyzwolić z niewoli grzechów, uchronić od niszczącego wpływu szatana, z naszej strony konieczna jest pokora – przypominał Frossard.

więcej: https://milujciesie.org.pl/wiara-wedlug-frossarda.html

____________________________

Hezychia

hezychia

Filoteusz w 3 rozdziale O czujności pisze: Bardzo rzadko można spotkać ludzi, których rozum pozostaje w stanie wyciszenia. Jest to cecha jedynie czyniących wszystko, aby przybliżyć się do Bożej łaski i pociechy. Jeżeli chcemy przyjąć sposób życia w Chrystusie – duchową ascezę polegającą na straży umysłu i czujności – rozpocznijmy tę drogę od powstrzymywania się od nadmiaru pożywienia.

Wydaje się, że słowa Filoteusza są w dalszym ciągu aktualne. Również dziś trudno o ludzi wyciszonych, zintegrowanych wewnętrznie, opanowanych, nie działających pod wpływem przelotnego uczucia czy emocji. Wyciszenie jest trudnym zadaniem, ale możliwym do wykonania. Służyć temu ma modlitwa Jezusowa. Ona jest doskonałą szkołą hezychii, czyli właśnie wyciszenia.

Dziś, gdy żyjemy w świecie rozbieganym, hałaśliwym, bombardującym licznymi informacjami, obrazami, słowami; zmagamy się z problemem ciszy i skupienia.

Wszystko zdaje się przemawiać na naszą niekorzyść. Bardzo mało jest chwil wytchnienia, spokoju, odpocznienia. Rzeczywistość wokół nas pędzi w jakimś nieznanym kierunku, nie wiedząc w zasadzie w jakim celu. Nie za bardzo wiadomo jak się do tego wszystkiego ustosunkować, jaką przyjąć postawę. Nikt nie chce zostać w tyle, a jednocześnie czuje, że coś jest nie tak, że czegoś brakuje, że potrzeba zmiany proporcji, że człowiek ma swój rytm, którego nie należy burzyć.

To wyciszenie, o którym mówi Filoteusz to inaczej HEZYCHIA. Łączy się ona z hezychazmem – nurtem duchowości, który w swoim tradycyjnym znaczeniu zrodził się już w początkach monastycyzmu. Tak jak za ojca mnichów uważa się św. Antoniego Wielkiego, tak, za ojca hezychastów uważany jest św. Arseniusz (ok. 354 – 449), zwany również Wielkim. Ok. 390 usłyszał głos z nieba, który mówił do niego: „Uciekaj, milcz, módl się o spokój /ησυχαζε, hesychaze/”. Opuścił on więc cesarski pałac, udał się do Sketis (w Egipcie) i został anachoretą. Wcielił on w życie ideał zalecany przez wielu mnichów z epoki patrystycznej.

Hezychazm był wielkim ruchem duchowym, przemierzającym całą historię duchowości wschodniej. Hezychaści poświęcali swoje życie modlitwie. Im to zawdzięczamy liczne teksty o modlitwie traktujące o wszystkich jej aspektach.

Etymologia słowa HEZYCHIA jest niepewna. Być może wiąże się z ησθαι = być w pozycji siedzącej. W potocznym greckim rozumieniu wskazywało ono na stan spokoju, na ustąpienie zewnętrznych przyczyn zmieszania albo brak wewnętrznego wzburzenia. To także samotność, usunięcie się w samotne miejsce. W Septuagincie termin hesychia oraz jego pochodne pojawiają się często i zachowują znaczenie, jakie posiadały w języku potocznym. Hesychia polega również na wstrzymaniu się, zarówno od słowa, jak i niepotrzebnego ruchu.

Dwa fragmenty ze Starego Testamentu:

 

Prz 11,12: Niemądry, kto bliźnim pogardza, lecz rozumny umie [o nim] milczeć.

Prz 7,11: Oto kobieta wychodzi naprzeciw – strój nierządnicy, a zamiar ukryty, wzburzona, nieopanowana, nie ustoi w domu jej noga: to na ulicy, to na placu, na każdym rogu czatuje.

 

Postawa osoby w przedstawionym wyżej tekście jest obrazem przeciwnym hezychii. Wzburzenie, nieopanowanie, zniecierpliwienie – to wszystko są cechy, które nie budują dobrego nastroju i spokoju wewnętrznego. One nie mogą uspokoić tego, co jest w środku człowieka. One tylko pobudzają do nadmiernej aktywności, której skutki są bezwzględne.

W NT słowa pokrewne ησυχαζειν oznaczają milczenie – Łk 14,4, zachowanie odpoczynku szabatu – Łk 23,56, ustąpienie – Dz 21,14, zachowywanie spokoju – 1 Tes 4,11, pracowanie ze spokojem – 2 Tes 3,12.

Piotr ze swej strony nawołuje kobiety do zdobienia się wewnątrz serca duszą „o niezachwianym spokoju i łagodności ducha” – 1 P 3,3-4: Ich ozdobą niech będzie nie to, co zewnętrzne: uczesanie włosów i złote pierścienie ani strojenie się w suknie, ale wnętrze serca człowieka o nienaruszalnym spokoju i łagodności ducha, który jest tak cenny wobec Boga.

Ta mnogość różnych, chociaż konsekwentnych znaczeń pozwala odgadnąć to, czym był hesychazm i jakim ideałem się kierował. Każdy z nas może w jakimś stopniu praktykować hezychię, starając się o to, aby nasz wewnętrzny stan pozostawał wyciszony.

http://ps-po.pl/2016/03/01/hezychia/?utm_source=feedburner&utm_medium=email&utm_campaign=Feed%3A+benedyktyni%2FKnAO+%28PSPO+|+Centrum+Duchowo%C5%9Bci+Benedykty%C5%84skiej%29

_________________________________

 

O autorze: Słowo Boże na dziś