Myśl dnia
Romain Rolland
Mariusz Han SJ
Pochwalić jedną rzecz to nie znaczy potępić inną.
Joanne Greenberg
Nie tam jest czysto, gdzie jest wielu sprzątających, ale tam, gdzie jest mało śmiecących.
Panie, proszę Cię o zdolność patrzenia na świat w sposób sprawiedliwy, zwłaszcza gdy spoczywa na mnie odpowiedzialność za inne osoby. Tak, abym nikogo nie skrzywdził.
PIĄTEK XXIII TYGODNIA ZWYKŁEGO, ROK II
PIERWSZE CZYTANIE (1 Tm 1,1-2.12-14)
Pozdrowienie i dziękczynienie Pawła za nawrócenie
Początek Pierwszego listu świętego Pawła Apostoła do Tymoteusza.
Paweł, apostoł Chrystusa Jezusa według nakazu Boga, Zbawiciela naszego, i Chrystusa Jezusa, naszej nadziei, do Tymoteusza, swego prawowitego dziecka w wierze. Łaska, miłosierdzie, pokój od Boga Ojca i Chrystusa Jezusa, naszego Pana.
Dzięki składam Temu, który mnie przyoblekł mocą, Chrystusowi Jezusowi, naszemu Panu, że uznał mnie za godnego wiary, skoro przeznaczył do posługi mnie, ongiś bluźniercę, prześladowcę i oszczercę. Dostąpiłem jednak miłosierdzia, ponieważ działałem z nieświadomości, w niewierze. A nad miarę obfitą okazała się łaska naszego Pana wraz z wiarą i miłością, która jest w Chrystusie Jezusie.
Oto słowo Boże.
PSALM RESPONSORYJNY (Ps 16,1-2a i 5.7-8.11)
Refren: Pan mym dziedzictwem, moim przeznaczeniem.
Zachowaj mnie, Boże, bo chronię się do Ciebie, *
mówię do Pana: „Tyś jest Panem moim”.
Pan moim dziedzictwem i przeznaczeniem, *
to On mój los zabezpiecza.
Błogosławię Pana, który dał mi rozsądek, *
bo serce napomina mnie nawet nocą.
Zawsze stawiam sobie Pana przed oczy, *
On jest po mojej prawicy, nic mną nie zachwieje.
Ty ścieżkę życia mi ukażesz, *
pełnię Twojej radości
i wieczną rozkosz *
po Twojej prawicy.
ŚPIEW PRZED EWANGELIĄ (J 17,17ba)
Aklamacja: Alleluja, alleluja, alleluja.
Słowo Twoje, Panie, jest prawdą,
uświęć nas w prawdzie.
Aklamacja: Alleluja, alleluja, alleluja.
EWANGELIA (Łk 6,39-42)
Obłuda
Słowa Ewangelii według świętego Łukasza.
Jezus opowiedział uczniom przypowieść: „Czy może niewidomy prowadzić niewidomego? Czy nie wpadną w dół obydwaj? Uczeń nie przewyższa nauczyciela. Lecz każdy, dopiero w pełni wykształcony, będzie jak jego nauczyciel.
Czemu to widzisz drzazgę w oku swego brata, a belki we własnym oku nie dostrzegasz?
Jak możesz mówić swemu bratu: «Bracie, pozwól, że usunę drzazgę, która jest w twoim oku», gdy sam belki w swoim oku nie widzisz?
Obłudniku, wyrzuć najpierw belkę ze swego oka, a wtedy przejrzysz, ażeby usunąć drzazgę z oka swego brata”.
Oto słowo Pańskie.
KOMENTARZ
Belka do wyciągnięcia z oka
Rozważania zaczerpnięte z „Ewangelia 2015”
Autor: ks. Mariusz Krawiec SSP
Edycja Świętego Pawła
Na dobranoc i dzień dobry – Łk 6, 39-42
Mariusz Han SJ
Wyrzuć belkę ze swego oka…
Dwóch niewidomych
Jezus opowiedział uczniom przypowieść: Czy może niewidomy prowadzić niewidomego? Czy nie wpadną w dół obydwaj? Uczeń nie przewyższa nauczyciela.
Lecz każdy, dopiero w pełni wykształcony, będzie jak jego nauczyciel. Czemu to widzisz drzazgę w oku swego brata, a belki we własnym oku nie dostrzegasz?
Jak możesz mówić swemu bratu: Bracie, pozwól, że usunę drzazgę, która jest w twoim oku, gdy sam belki w swoim oku nie widzisz? Obłudniku, wyrzuć najpierw belkę ze swego oka, a wtedy przejrzysz, ażeby usunąć drzazgę z oka swego brata.
Opowiadanie pt. “O świętości prawdziwej”
Pewien człowiek postanowił zostać natychmiast świętym. I tak mocno chciał być “światłem świata”, że na wszystkich naokoło parzył i przy okazji… oślepiał. I tak gruntownie był “solą ziemi”, że wszystkim napotykanym zatruwał życie. I tak skrzętnie pracował jako “zaczyn w cieście”, że wielu ludziom zakwaszał radość wiary.
Na szczęście ów człowiek pewnej niedzieli usłyszał dobre kazanie. Przejął się usłyszaną nauką i postanowił być prawdziwym świętym: “światłem świata”, co innych ogrzewa i oświeca, “solą ziemi”, co innym dodaje smaku, “zaczynem Kościoła”, który ożywia i podnosi wiarę drugich.
Refleksja
Jakże często widzimy i wyolbrzymiamy czyjeś winy, a tymczasem postępujemy sami częstokroć jeszcze gorzej. Nie nam jest oceniać i obgadywać, bo do końca nie wiemy co działo się, czy nadal dzieje w czyimś sercu. Poświęcamy nasze zdrowe gardła na czcze gadanie. Nasze słowa powinny pomagać, a nasza postawa “rwać się” do konkretnej pomocy. Tylko w ten sposób możliwa jest przemiana człowieka. Samo gadanie i do tego za czyimiś plecami jeszcze nikomu nie pomogło. Częściej zaogniało patową sytuację w której tu i teraz dana osoba się znalazła…
Jezus uczy nas spokoju, abyśmy swoim życiem wprowadzali pokój w życie swoje i innych ludzi. Jezus pomaga nam jednocześnie zrozumieć, zaakceptować i zmieniać własne życie, bo przecież nikt z nas “nie jest bez winy”. Nasza postawa powinna być gestem miłości i miłosierdzia w stosunku do błądzących i potrzebujących. Tylko wtedy możliwa jest przemiana każdego z nas, zarówno tego, który potrzebujące pomocy, ale też i tego, który okazuje tę pomoc. Wszyscy bowiem potrzebujemy nawrócenia…
3 pytania na dobranoc i dzień dobry
1. Dlaczego obgadywanie innych jest złe?
2. Czy mówienie o postępowaniu innych może służyć naszemu dobru?
3. Czego możemy nauczyć się od naszych wrogów?
I tak na koniec…
Pochwalić jedną rzecz to nie znaczy potępić inną (Joanne Greenberg)
http://www.deon.pl/religia/duchowosc-i-wiara/na-dobranoc-i-dzien-dobry/art,382,na-dobranoc-i-dzien-dobry-lk-6-39-42.html
*********
#Ewangelia: Przeciw niedouczonym “mądralom”
Mieczysław Łusiak SJ
Jezus opowiedział uczniom przypowieść: “Czy może niewidomy prowadzić niewidomego? Czy nie wpadną w dół obydwaj? Uczeń nie przewyższa nauczyciela. Lecz każdy, dopiero w pełni wykształcony, będzie jak jego nauczyciel.
Czemu to widzisz drzazgę w oku swego brata, a belki we własnym oku nie dostrzegasz? Jak możesz mówić swemu bratu: «Bracie, pozwól, że usunę drzazgę, która jest w twoim oku», gdy sam belki w swoim oku nie widzisz? Obłudniku, wyrzuć najpierw belkę ze swego oka, a wtedy przejrzysz, ażeby usunąć drzazgę z oka swego brata”.
Komentarz do Ewangelii:
Bardzo łatwo przychodzi nam podejmować rolę nauczyciela dobrego postępowania. Łatwo przybieramy rolę eksperta od tego, “jak powinno być”, stając się domorosłymi fachowcami, którzy tak naprawdę niewiele mają do zaoferowania. Tego “jak powinno być” uczymy się całe życie. Całe życie jest szkołą Miłości, która “powinna być” wszędzie i zawsze. A nauczycielem i mistrzem w tej szkole jest tylko jeden – Jezus Chrystus. Wszyscy inni są tylko mniej lub bardziej zaawansowanymi w nauce uczniami.
Może zamiast mówić i myśleć tyle o tym, “jak powinno być” włóżmy więcej energii w jakość naszej relacji z Jezusem. I innym pomagajmy spotkać Jezusa, zamiast ich pouczać.
http://www.deon.pl/religia/duchowosc-i-wiara/pismo-swiete-rozwazania/art,2565,ewangelia-przeciw-niedouczonym-madralom.html
*********
Dzień powszedni
Łk 6,39-42
Jezus opowiedział uczniom przypowieść: «Czy może niewidomy prowadzić niewidomego? Czy nie wpadną w dół obydwaj? Uczeń nie przewyższa nauczyciela. Lecz każdy, dopiero w pełni wykształcony, będzie jak jego nauczyciel. Czemu to widzisz drzazgę w oku swego brata, a belki we własnym oku nie dostrzegasz? Jak możesz mówić swemu bratu: „Bracie, pozwól, że usunę drzazgę, która jest w twoim oku”, gdy sam belki w swoim oku nie widzisz? Obłudniku, wyrzuć najpierw belkę ze swego oka, a wtedy przejrzysz, ażeby usunąć drzazgę z oka swego brata».Zastanów się, czy zdarzyło ci się kiedyś spotkać kogoś doskonałego i bezgrzesznego.
Komentarz do Ewangelii św. Łukasza, 6; PG 72, 601
„Uczeń nie przewyższa nauczyciela. Ale będzie doskonały jeżli jest jak jego mistrz.” Błogosławieni uczniowe byli przeznaczeni aby stać się przewodnikami i mistrzami duchowym całej ziemi. Musieli zatem dać świadectwo, i to bardziej niż inni, ich zapału, oswoić się ze sposobem życia Ewangelią i zaprawiać się w czynieniu dobrych dzieł. Ich zadaniem miało być przekazanie ich uczniom dokładnej nauki, zbawczej i prawdziwej, po tym, jak sami ją najpierw kontemplowali i pozwolili boskiemu światłu oświecić ich rozum. Bez tego byliby jak ślepi prowadzący ślepych. Bo ci, którzy są pogrążeni w ciemnościach niewiedzy nie mogą prowadzić do poznania prawdy ludzi tak samo pogrążonych w ciemnościach. Jeśli by nawet chcieli, to razem powpadaliby w przepaść ich złych skłonności.
To dlatego Pan chciał położyć kres samochwalstwu, które u tak wielu się spotyka, i odwieść ich od rywalizowania z ich mistrzami aby ich przewyższyć. Powiedział im: „Uczeń nie przewyższa nauczyciela”. Nawet jeśli się zdaża, że uczeń osiąga ten sam stopień cnoty co jego poprzednik, to powinien przede wszystkim naśladować jego skromność. Paweł sam nam daje tego dowód mówiąc: „Bądźcie naśladowcami moim, tak jak ja jestem naśladowcą Chrystusa.” (1 Kor 11, 1).
Jeśli tak jest, to dlaczego sądzisz, podczas gdy Mistrz jeszcze nie sądzi? Bo nie przyszedł On sądzić świat (J 12, 47), ale go zbawić… „Jeśli ja nie sądzę – mówi On – ty, mój uczeń, też nie sądź. Być może bardziej zawiniłeś niż sądzony… Czemu to widzisz drzazgę w oku swego brata?”
***********
Łaska, miłosierdzie, pokój od Boga Ojca i Chrystusa Jezusa, naszego Pana! (1 Tm 1,2).
To pozdrowienie św. Pawła nie jest jedynie grzecznościowym zwrotem, ale autentycznym życzeniem wyrosłym z podstawowej prawdy, że to dzięki łasce Bożej jesteśmy zbawieni, a nie dzięki własnemu wysiłkowi. Jednak łaska Boża nie narzuca się sama. Staje się ona w nas żywa, gdy na nią się otwieramy i z nią współpracujemy. W życiu praktycznym chrześcijanina najważniejsza jest właśnie owa współpraca z łaską, której trzeba się nauczyć w konkretnym życiu. W jaki sposób trzeba nam się tego uczyć?
Dzisiejsze czytania liturgiczne: 1 Tm 1, 1-2. 12-14; Łk 6, 39-42
Bóg wysyła ludzi, który nas mają prowadzić właściwymi drogami, abyśmy potrafili otrzymaną łaskę wykorzystać. Do takich ludzi należał św. Paweł, który dziękuje – w pierwszym dzisiejszym czytaniu – za to Bogu. Łaska Boża zaskakuje nas wyborem ludzi, ale także całkowicie przerasta nasze wyobrażenia o niej. Święty Paweł był tego wspaniałym przykładem. Został powołany na apostoła Jezusa Chrystusa, gdy był jeszcze Jego wrogiem! Musiał doświadczyć nawrócenia. I wtedy zobaczył, czym jest prawdziwa wiara. Jeżeli sami nie doświadczymy nawrócenia, nie jesteśmy w stanie innych do niego prowadzić: Czy może niewidomy prowadzić niewidomego? Czy nie wpadną w dół obydwaj? (Łk 6,39). Wiara jest żywym doświadczeniem, a nie intelektualną doktryną. Nie można jej przekazywać jedynie teoretycznie, jak się przekazuje wiedzę. Trzeba w nią wprowadzić, jak mistrz wprowadza ucznia w arkany sztuki. Jeżeli ktoś pozostaje na poziomie przekazanej wiedzy, nie doświadczając żywej więzi z Bogiem, nie ma w sobie odpowiedniego widzenia i właściwej wrażliwości do rozpoznania prawdy życia drugiego człowieka.
Włodzimierz Zatorski OSB
http://ps-po.pl/2015/09/10/wiara-jest-zywym-doswiadczeniem-a-nie-intelektualna-doktryna-11-wrzesnia-2015/
*********
BĄDŹ ZAWODNIKIEM
by Grzegorz Kramer SJ
Można z Kościoła, zakonu, ze wspólnoty, w której się jest i nawet z małżeństwa zrobić klub, taką saunę, w której w ciepełku się wylegujesz. Można dobrać się paczką, super dobraną, można jeździć na rekolekcje, doświadczać Boga, wzmacniać swoją wiarę, można dorobić się pozycji we wspólnocie. I często nie robimy tego z wyrachowania, po prostu każdy z nas czegoś się boi, każdy z nas potrzebuje wsparcia, każdy z nas jest – mówiąc banalnie – słaby. Mówiąc krótko, każdy będąc we wspólnocie, ma w tym jakiś interes. I nam wszystkim, którzy chcą ugrać coś dla siebie, Paweł napisał kiedyś: nie jest dla mnie powodem do chluby to, że głoszę Ewangelię. Świadom jestem ciążącego na mnie obowiązku. Biada mi, gdybym nie głosił Ewangelii! Gdybym to czynił z własnej woli, miałbym zapłatę, lecz jeśli działam nie z własnej woli, to tylko spełniam obowiązki szafarza. Jakąż przeto mam zapłatę?
Najważniejszą motywacją bycia przy Panu Jezusie i w Kościele musi być pragnienie głoszenia Ewangelii, czyli taki sposób życia, który jest świadectwem tego, że bycie z Panem Jezusem daje nam frajdę. Jesteśmy szafarzami bożej łaski. Szafarz to ten, który rozdaje. Boża łaska to nic innego, jak nasze doświadczenie Jezusa, tego, że życie z Nim nie jest czymś smutnym. To bycie szafarzem jest wielkim wybraniem. Bóg nas chce nie dlatego, że szuka byle kogo do swojej drużyny, ale chce nas, bo nas kocha. Jednak każda miłość wiąże się z obowiązkiem. Tylko, że obowiązek to coś dobrego, nie w sensie przymusu, tylko w sensie myślenia, że: kocham więc to, co kocham; to, Kogo kocham – biorę na poważnie.
Głosić Ewangelię można tylko w jeden sposób: stać się wszystkim dla wszystkich. Czy to znaczy, że mam być narkomanem, bo idę do narkomanów? Stać się kobietą, bo idę ją głosić kobietom? Nie. Stanie się wszystkim dla wszystkich zobowiązuje do wyjścia ze schematów i czynienie czegoś wbrew konwencjom i normom. Być wszystkim dla wszystkich, to być człowiekiem otwartym na potrzeby innych, a nie pragnącym innych dostosowywać do swoich pragnień. Znaczy to, że trzeba nam wejść w świat ich cierpienia i nie wymądrzać się, a szukać w nich dobra. Najpierw trzeba ten zabieg zrobić w swojej głowie, sercu, pozwolić w swoim myśleniu na stwierdzenie: ten, którego oceniam (bez względu na jakim poziomie) negatywnie, jest człowiekiem pełnym dobra.
O tym jest Ewangelia o drzazdze i belce. Jeśli pojawia się w nas myśl o zmianie naszego taty, mamy, brata, siostry, kolegi, koleżanki, chłopaka, dziewczyny, a powinny się pojawiać takie myśli, to musimy zacząć od siebie. Nasze pragnienie zmiany innych nie może być tylko ukrytym nierobieniem niczego ze sobą. Nie mogę komuś mówić o jego grzechu, jeśli sam grzeszę. To, co Jezus nam dziś mówi, to nie oskarżenie, ale jeszcze jedna zachęta do tego, by Jego, naszą drogę potraktować super poważnie. Tak jak Paweł mówi o prawdziwych zawodnikach. Nie da się wygrać zawodów bez ostrego treningu, wysiłku, bólu, wkładu. Jednak to mnie ma boleć nie innych.
Nasze chrześcijaństwo to jest, ma być jazda bez trzymanki. To nas musi boleć. Chcę się napić – nie muszę, będzie boleć. Chcę wejść w pornografię – nie muszę, będzie boleć. Chcę olać innych – nie muszę, może spotkanie z kimś będzie boleć. Chcę udawać, że jakiegoś problemu nie ma, nie muszę, będzie boleć. Będzie boleć, ale to jest ból zawodnika, który trenuje, by wygrać.
http://kramer.blog.deon.pl/2015/09/11/badz-zawodnikiem/
*********
Święci męczennicy Prot i Hiacynt | |
Święty Jan Gabriel Perboyre, prezbiter i męczennik | |
Błogosławiony Franciszek Jan Bonifacio, prezbiter i męczennik |
Więź miłości jest najważniejsza (13 sierpnia 2014)
Prorok Ezechiel ponownie przedstawił wizję chwały Bożej. Tym razem jednak związaną z Jerozolimą i świątynią. Jednak, podobnie jak w wizji nad rzeką Kebar, wizja ta ukazuje, że Bóg jest Bogiem osób, a nie miejsca. Sam każe zbezcześcić swoją świątynię, napełniając ją trupami ludzkimi. Ta wizja urzeczywistniła się potem po zdobyciu Jerozolimy przez wojska babilońskie. Świątynia została przez nie zbezczeszczona i zrujnowana. Podobnie stało się z ludźmi, którzy schronili się w Jerozolimie i świątyni. Prorok Jeremiasz powiedział kiedyś:
Może jaskinią zbójców stał się w waszych oczach ten dom, nad którym wzywano mojego imienia? Ja [to] dobrze widzę – wyrocznia Pana (Jr 7,11).
Wizja Ezechiela mówi, że stało się tak na skutek Bożej woli. Jednak sąd nad przewrotnym miastem nie może jednakowo traktować ludzi przewrotnych i autentycznie pobożnych, którzy nie zgadzają się z tym, co się działo, i nad tym boleją. Bóg poleca naznaczyć na ich czołach literę TAW, ostatnią literę alfabetu hebrajskiego, która jest pierwszą literą słowa Tora, czyli Prawo, a w starym fonetycznym zapisie przypomina znak krzyża, jaki kapłan robi na czole chrzczonego. Owi „wzdychający i biadający nad wszystkimi obrzydliwościami w niej popełnianymi” są typem późniejszych „błogosławionych, którzy się smucą”.
Dzisiejsze czytania liturgiczne: Ez 9, 1-7; 10, 18-22; Mt 18, 15-20
Wizja ukazuje, że Bóg nie ma względu na żadne miejsce, a także nie ma względu na żadnego człowieka, ale są Mu mili ci, którzy słuchają Go i wypełniają Jego wolę. Ezechiel potem powie, że każdy osobiście odpowie za swoje grzechy: Syn nie ponosi odpowiedzialności za winę swego ojca ani ojciec – za winę swego syna (Ez 18,20). Tym samym znika odpowiedzialność zbiorowa. Jednak istnieje odpowiedzialność wzajemna w miłości. Właśnie o tej prawdzie mówi Pan Jezus w Ewangelii:
Gdy brat twój zgrzeszy, idź i upomnij go w cztery oczy. Jeśli cię usłucha, pozyskasz swego brata. Jeśli zaś nie usłucha, weź z sobą jeszcze jednego albo dwóch, żeby na słowie dwóch albo trzech świadków oparła się cała sprawa. Jeśli i tych nie usłucha, donieś Kościołowi! A jeśli nawet Kościoła nie usłucha, niech ci będzie jak poganin i celnik! (Mt 18,15–17).
Dla Jezusa więź miłości jest najważniejsza. Właśnie w miłości jesteśmy odpowiedzialni za zło czynione przez innych. Niezmiernie ważny jest porządek braterskiego napomnienia: wpierw w cztery oczy, czyli dyskretnie, potem z kimś innym, także w dyskrecji, a dopiero na końcu – jeśli winny nie usłucha – można donieść Kościołowi. Celem napomnienia jest „pozyskanie brata”, czyli miłość braterska. Jedynie wówczas, gdy ktoś tę miłość odrzuca i nie chce zaniechać zła, trzeba się od niego odciąć.
Następny akapit od strony pozytywnej pokazuje moc miłości braterskiej:
Jeśli dwaj z was na ziemi zgodnie o coś prosić będą, to wszystkiego użyczy im mój Ojciec, który jest w niebie. Bo gdzie są dwaj albo trzej zebrani w imię moje, tam jestem pośród nich (Mt 18,19n).
Siłą miłości jest obecność Jezusa i Jego włączenie się w naszą prośbę. W tym się streszcza tajemnica Kościoła, wspólnoty uczniów Chrystusa w Jego miłości. Eucharystia właśnie to realizuje przez komunię w Chrystusie.
Włodzimierz Zatorski OSB
http://ps-po.pl/2014/08/13/wiez-milosci-jest-najwazniejsza-13-sierpnia-2014/
*********
Miłość Boga odkryta w sercu powoduje nasze nowe narodzenie (14 listopada 2014)
Święty Jan zasadniczo powtarza apel Pana Jezusa o wzajemną miłość. Jest to właściwie jedyne przykazanie, jakie nam Pan Jezus pozostawił. Wszystkie inne jedynie zabezpieczają miłość i ją realizują: Miłość zaś polega na tym, abyśmy postępowali według Jego przykazań (2 J 6). Jest to przykazanie stare i nowe jednocześnie. Stare, bo od początku jesteśmy stworzeni z miłości i do niej wezwani. Jesteśmy do niej stworzeni i jedynie przez miłość się realizujemy, stajemy się sobą. Nowe, ponieważ Syn Boży stał się Człowiekiem i przez Jego miłość do końca nastąpiło nowe stworzenie. Brak uznania, że Jezus Chrystus przyszedł w ciele, oznacza, że nie przyjmujemy tej pełni Jego miłości. Prawda o Wcieleniu Syna Bożego odsłania ogrom Bożej miłości do nas, miłości prowadzącej do zjednoczenia, komunii. Jeżeli nie wierzymy, że Jezus Chrystus przyszedł w ciele ludzkim (2 J 7), to nie wierzymy w tak wielką miłość Boga. Jest ona „nie do uwierzenia” i dlatego na różne sposoby, jak widać w liście św. Jana, już od czasów apostolskich starano się wyjaśnić po ludzku, kim był Jezus Chrystus, zrozumieć Go i Jego misję na miarę naszego myślenia. W ten sposób jednak umniejsza się głębię tajemnicy Bożej. Bóg rzeczywiście „tak bardzo nas umiłował” (zob. J 3,16)! Przyjęcie tej prawdy do serca powoduje, że prawdziwie uzyskujemy komunię z Bogiem, który przyszedł, aby ją z nami mieć: Kto trwa w nauce Chrystusa, ten ma i Ojca, i Syna (2 J 9).
Dzisiejsze czytania liturgiczne: 2 J 4-9; Łk 17, 26-37
Tak wielka miłość Boga odkryta w sercu powoduje nasze nowe narodzenie. Jednocześnie zobowiązuje do miłości na Jego wzór: To jest moje przykazanie, abyście się wzajemnie miłowali, tak jak Ja was umiłowałem (J 15,12). Wiąże się ona z chyba najczęściej powtarzaną przez Pana Jezusa zasadą życia:
Kto będzie się starał zachować swoje życie, straci je; a kto je straci, zachowa je (Łk 17,33).
Miłość objawiła się nam jako bezinteresowny, szczery dar z siebie. Stąd wszelkie szukanie zabezpieczenia, lękowe spoglądanie na to, co będzie, świadczy o braku pełnego zawierzenia, a to podważa prawdziwą miłość. O ile przed krzyżem Chrystusa rezerwa była uzasadniona, o tyle w świetle szaleństwa krzyża jest przejawem braku pełnego pójścia za Jezusem, a tym samym słabości wiary. Jedynie zdecydowane postawienie na więź miłości pozwoli prawdziwie wejść do królestwa Bożego.
Kogo lęki o siebie zablokują, prawdopodobnie doświadczy cierpienia oczyszczającego, aż dojrzeje do pełni miłości na wzór Chrystusa.
Włodzimierz Zatorski OSB
http://ps-po.pl/2014/11/14/milosc-boga-odkryta-w-sercu-powoduje-nasze-nowe-narodzenie-14-listopada-2014/
**********
Radykalizm Pana Jezusa dotyczy naszego niedowiarstwa (5 listopada 2014)
Zaskakuje nas niewątpliwie wymaganie „nienawiści”, jakie stawia w Ewangelii Pan Jezus. Nienawiść jest sprzeczna z orędziem miłosierdzia i przebaczenia. I rzeczywiście nie o nienawiść chodzi w tej sentencji. To określenie zostało przejęte do Ewangelii z hebrajskiego sposobu wyrażania się. Lepiej dla naszej mentalności wypowiada tę treść Ewangelia według św. Mateusza:
Kto kocha ojca lub matkę bardziej niż Mnie, nie jest Mnie godzien. I kto kocha syna lub córkę bardziej niż Mnie, nie jest Mnie godzien (Mt 10,37).
Właściwy sens wypowiedzi zawiera ostatnia sentencja dzisiejszej perykopy ewangelicznej: Tak więc nikt z was, kto nie wyrzeka się wszystkiego, co posiada, nie może być moim uczniem (Łk 14,33). Przytoczony fragment Ewangelii św. Łukasza bardzo radykalnie stawia wymagania odnoszące się do uczniów. Nie ma w nim żadnego kompromisu: albo, albo. Przytoczone przez Pana Jezusa obrazy winnicy i wojny uzasadniają ten radykalizm. Albo człowiek wygra, albo zginie.
Punktem rozstrzygającym jest „wyrzeczenie się wszystkiego”. Ze względu na postulat ubóstwa niektórzy uważają, że tekst ten odnosi się do osób zakonnych, które to ubóstwo ślubują. Wówczas można by łatwo uzasadnić jego wymowę. Istnieję dwie różniące się drogi: jedna droga – zwykłych ludzi żyjących w małżeństwie, która nie wymaga takiego radykalizmu i druga droga osób konsekrowanych, od których wymaga się radykalizmu ubóstwa, aż po ofiarę życia. W samym tekście nie ma jednak uzasadnienia dla takiej interpretacji. Dla św. Łukasza nie było podziału na świeckich i osoby konsekrowane. Wszyscy chrześcijanie byli uczniami Chrystusa.
Dzisiejsze czytania liturgiczne: Flp 2, 12-18; Łk 14, 25-33
Samo wymaganie Pana Jezusa staje się oczywiste, gdy się przyjmie realizm wiary. Jeżeli prawdą jest, że wszystko na tym świecie jest przemijające, że nie jesteśmy stworzeni dla tego świata, ale dla Boga i udziału w Jego królestwie, to w sposób oczywisty jakiekolwiek trzymanie się tego, co na tym świecie, jest zdradą życia, do którego zostaliśmy wezwani. Wynika stąd brak prawdziwego zawierzenia. Wierzymy, ale nasza wiara nie posiada w sobie owego realizmu wiary. Wierzymy ale na niby.
Może dobrze odda ten realizm żydowska anegdota: Kiedyś do rabbiego przyszedł Żyd, błagając go: „Rabbi, módl się o deszcz. Jest taka susza, że wszystko wysycha. Pomrzemy, bo nie będziemy mieli co jeść!”. „Dobrze, tylko jest jeden problem”. „Jaki rabbi?”. „Ty nie wierzysz, że mogę to sprawić modlitwą”. „Ależ wierzę rabbi!”.„To gdzie masz parasol?”
Wydaje się, że radykalizm Pana Jezusa dotyczy naszego niedowiarstwa. W istocie nie wierzymy w realizm Jego orędzia. Nasza wiara ciągle jest jedynie dodatkiem do życia na świecie. Jeszcze nie stała się ona zasadniczą treścią życia. I to powoduje, że nie osiągamy tego, co ona obiecuje.
Święty Paweł nawołuje Filipian do autentyczności wiary: Czyńcie wszystko bez szemrań i powątpiewań, abyście się stali bez zarzutu i bez winy jako nienaganne dzieci Boże (Flp 2,14n). Noszone w sobie pretensje i żale powodują, że nie potrafimy brać swojego krzyża i iść za Chrystusem. A nie ma innej drogi dla Jego uczniów.
Włodzimierz Zatorski OSB
http://ps-po.pl/2014/11/05/radykalizm-pana-jezusa-dotyczy-naszego-niedowiarstwa-5-listopada-2014/
**********
Jan Kasjan i czystość serca
Jan Kasjan (zm. ok. 435 r.) jest autorem, którego uważa się za mistrza św. Benedykta. Uważna lektura jego pism jest zatem bardzo ważna, jeśli ktoś pragnie zrozumieć ducha „Reguły” benedyktyńskiej.
Na początek zobaczmy pojęcie dla Kasjana kluczowe: czystość serca. Czytamy:
Doskonałości nie osiągniemy od razu, rezygnując z posiadania dóbr czy też odrzucając zaszczyty, gdy brak nam owej miłości, której cechy opisuje Apostoł, a która polega na czystości serca. Cóż bowiem innego znaczy nie zazdrościć, nie unosić się pychą, nie złościć się, nie działać obłudnie, nie szukać swego, nie cieszyć się z niesprawiedliwości, nie pamiętać złego, jak tylko to, by składać zawsze Bogu w ofierze serce czyste i doskonałe, i zachować je nietknięte od wszelkich namiętności?
Kasjan uważał, że celem życia każdego mnicha (uzupełnijmy go tutaj i powiedzmy: chrześcijanina) jest czyste serce. Niektórym braciom się wydawało, że dojdą do celu na skróty, ograniczając swoje życie do wyrzeczeń zewnętrznych: porzucenia dóbr i zaszczytów; Kasjan uważa, że to za mało, aby dojść do celu jakim jest niebo, gdyż warunkiem jest czyste serce utożsamione przez naszego autora z miłością (opisaną tutaj w słowami z 13. rozdziału Pierwszego Listu do Koryntian). Praca nad sercem jest trudniejsza, gdyż sięga w głąb naszej osobowości, stawia większe wymagania, domaga się czasami radykalnych rozstrzygnięć, większej cierpliwości i wytrwałości w dążeniu do dobra. Nie można nigdy powiedzieć, że już zrobiliśmy wszystko, gdyż zawsze można kochać bardziej. Serce czyste to serce zintegrowane wokół jedynego celu: miłowania Boga i bliźniego, serce, które nie rozprasza się wobec świata, ale konsekwentnie dąży do celu pomimo wszelkiego rodzaju przeszkód chcących gor rozproszyć.
Podsumowując zacytujmy fragment książki C. Stewarta, w którym amerykański badacz genialnie szkicuje kierunek, w którym nasza refleksja o czystości serca winna zmierzać:
Do czasów Kasjana „czystość serca” stała się już uprzywilejowanym pojęciem, którego chrześcijańscy i monastyczni pisarze używali na opisanie moralnej i duchowej jedności. Miało ono początek w Starym Testamencie i odnosiło się do przestrzegania czystości rytualnej. Pojęcie to przeszło do chrześcijańskich tekstów, aby skoncentrować się na unikaniu złych myśli. Od czasów Platona „czystość” oznaczała jasność zamiarów, wolność od rozproszeń czy niepotrzebnych przeszkód, prostotę ciężko zdobytą w doświadczeniach, zarówno dla przedchrześcijańskich, jak i chrześcijańskich pisarzy. Jako owoc filozoficznej lub ascetycznej dyscypliny, czystość nie była cnotą dla niewypróbowanych. Jak zauważyła amerykańska autorka Flannery O’Connor: „Myślę, że zwrot «naiwna czystość» jest wewnętrznie sprzeczny. Nie sądzę, żeby czystość była skromną niewinnością, nie myślę, że jest ona cechą dzieci i idiotów. Uważam, że jest to coś, co przychodzi z doświadczeniem lub łaską, tak że nigdy nie może być naiwne”. Ona, podobnie do Kasjana i jego poprzedników, widziała czystość nie jako dziewiczy stan, chroniący przed zepsuciem, ale jako cnotę człowieka stającego się w pełni żywym, mimo i dzięki ranom pozostawionym w sposób nieunikniony przez życie.
Materiały dodatkowe:
Szymon Hiżycki OSB
http://ps-po.pl/2015/09/10/jan-kasjan-i-czystosc-serca/
*********
Kochać mimo niedoskonałości. Potrafisz?
Elisabeth Lukas
Pewna młoda kobieta szukała u mnie pomocy tymi oto alarmującymi słowy: “Nikt mnie już przecież nie chce! Zabiję się!”. Co się stało? Po poważnym wypadku samochodowym, w którym całą siłą uderzyła w szybę auta, jej twarz była pokrojona i zniekształcona.
Kilka operacji i transplantacji skóry dało niewielki skutek. W związku z tym odszedł od niej mąż.
Tutaj znowu zmagałyśmy się z sobą duchowo. Zmaganie to dotyczyło perspektywy sensu, nowego nastawienia – takiego spojrzenia, które pozwoliłoby jej zaakceptować siebie i swoje życie. I również u niej pojawił się w pewnej chwili pierwszy nieśmiały uśmiech na umęczonej twarzy – oznaka rodzącej się otuchy. Nastąpiło to, kiedy zaproponowałam jej takie oto podejście do problemu: “Wskutek zadanego przez los ciosu, utraty piękna pani twarzy, ma pani w ręku, właściwie mówiąc, precyzyjny przyrząd pomiarowy. Kiedy mianowicie pozna pani kogoś, może go pani bez trudu przetestować – sprawdzić, czy ma on ludzkie kwalifikacje po temu, by być prawdziwym przyjacielem, czy też pociąga go to, co zewnętrzne i powierzchowne. Ma pani w ręku jakby licznik Geigera, za pomocą którego może pani poszukiwać cennego metalu – tyle że w tym przypadku chodzi o ludzi o silnym charakterze, których może pani zlokalizować. Na przykład pani mąż nie zdał tego testu. Winne tu były nie PANI ZEWNĘTRZNE USTERKI , lecz JEGO WEWNĘTRZNE WADY , których bez swojego nieszczęśliwego wypadku być może nigdy by pani nie odkryła albo odkryła je o wiele później. Jeśli teraz będzie pani znów szukała partnera i przyjdzie pani czekać nieco dłużej niż innym kobietom, aby takiego znaleźć, to dlatego, że nie musi pani marnować czasu na przelotne przyjaźnie, jak to często czynią inne kobiety, nie posiadające instrumentu, który by im wskazywał, czy pokochano je dla nich samych, czy też nie. Pani natomiast może to szybko stwierdzić. Tego bowiem, kto panią prawdziwie i szczerze polubi, nie będą zniechęcać czynniki zewnętrzne, lecz przeciwnie: będzie on podziwiał panią za życiowe męstwo, a w związku z pani cierpieniem tym serdeczniej będzie panią chronił i otaczał opieką. Ten natomiast, kto pani unika z powodu blizn, i tak nie nadawałby się na przyjaciela. Niech pani nie rezygnuje z wiary w szczęśliwe partnerstwo! Ludzi dobrych i wartościowych jest wprawdzie niewielu, ale nie byłoby ich też więcej, gdyby pani miała urodę gwiazdy filmowej; tyle że wtedy z trudem mogłaby ich pani w swoim otoczeniu rozpoznać. Wskutek swego wypadku otrzymała pani zdolność oddzielenia plew od ziarna, a to może być korzystniejsze niż najbardziej choćby nieskazitelne rysy twarzy, które przecież za kilkadziesiąt lat i tak zwiędną”.
Uśmiech, który na te słowa przemknął po zniekształconej twarzy mojej pacjentki, był strzałem startowym do nowej odwagi życiowej. Nie upłynęło wiele czasu, a poczęła ona znowu jeździć na wycieczki i poruszać się swobodnie w towarzystwie innych młodych ludzi, którzy – ku jej i mojemu zaskoczeniu – niemal bez wyjątku przyjmowali ją do swego grona serdecznie i bez żadnego skrępowania – właśnie taką, jaka była.
Powyższą historię opowiedziałam na pewnym kongresie podczas swojego wystąpienia. Podeszła do mnie po nim jakaś nienaturalnie otyła kobieta i wylewnie mi dziękowała. Powiedziała, że cierpi na chorobę gruczołów wydzielania wewnętrznego i nie może opanować swojej wagi, w związku z czym odczuwa straszliwy kompleks niższości. Ze jednak teraz postara się go pozbyć, traktując rozmiar swego ciała jako “instrument testujący”, który pozwoli jej lepiej oceniać swoich bliźnich. Ten, kto ją z POWODU jej nadwagi dezaprobuje, może ją spokojnie opuścić. Ona sama niewiele na tym straci. Kto zaś POMIMO jej nadwagi będzie traktował ją przyjaźnie, ten rzeczywiście ją lubi: na nim może polegać. Powiedziała, że ta myśl niezwykle jej pomaga.
Moje doświadczenie mówi mi, że wielu ludzi stwarza sobie niepotrzebne problemy związane z samooceną – tylko dlatego, że nie odpowiadają pewnemu ideałowi piękna. Kobiety cierpią przez dziesiątki lat z powodu małego biustu, rzadkich włosów, krótkich nóg, krzywego nosa itd.; mężczyźni – z powodu niskiego wzrostu, “kurzej piersi”, wiotkich mięśni ramion, wczesnej łysiny itd. Przy tym w życiu niewiele zależy od zewnętrznych atrybutów. Kocha się istotę danej osoby, jej pozytywne właściwości, jej pogodne usposobienie, jej drobne cechy swoiste i szczególne talenty. W najlepszym wypadku kocha się samą osobę, postrzega ją oczyma duszy w jej jedynej w swoim rodzaju unikalności. To, co widzą oczy fizyczne: włosy, skóra, figura, ustępuje wtedy na plan dalszy. Oczywiście, harmonijny wygląd zawsze cieszy, i każdy rozsądny człowiek będzie czynił wszystko, aby się prezentować pod tym względem korzystnie, jednakże to, o co w trwałych relacjach chodzi, jest usytuowane na wyższym stopniu.
W tym kontekście skrajnie trudną sytuację mają dwie kategorie osób, a mianowicie bardzo piękne kobiety i bogaci mężczyźni. Wszyscy im nadskakują, szukają ich towarzystwa, ale co im to daje? Nigdy nie wiedzą, czy ci, którzy pragną się do nich zbliżyć, myślą przy tym o NICH, czy też o ich ładnych rysach twarzy albo ich grubych portfelach. Nigdy nie mogą być pewni, że to oni sami są kochani; że kochane jest to, czym oni są, niezależnie od tego, co MAJĄ, czyli co mają do zaoferowania. W podobnie trudnej sytuacji znajdują się ludzie sławni, w związku z czym ich życie prywatne często wstrząsane jest kryzysami. Nie ma czego im zazdrościć.
Inny aspekt tego problemu to to, czy człowiek podoba się sobie samemu. Blizny na twarzy, jakie miała moja pacjentka, sprawiają ból przy każdym spojrzeniu w lustro; co do tego nie ma wątpliwości. Również dla kobiet, którym z powodu raka trzeba było amputować piersi, widok siebie nagiej w lustrze stanowi szok. Tym, co może tu pomóc, jest jedynie głębokie przekonanie, że istotę człowieczeństwa stanowi coś więcej niż psychofizyczny organizm, który nasze bycie człowiekiem umożliwia. Umożliwienie nie jest jednak tym samym, co stworzenie.
Właściwe człowieczeństwo polega na jego wymiarze duchowym, na jego “dziecięctwie Bożym”, jak można by to wyrazić językiem religijnym – ma swoją podstawę w źródle transcendentnym. “Rodzice, płodząc dzieci, przekazują im swoje chromosomy, ale nie mogą tchnąć w nie ducha”, napisał Frankl. Dzięki swojej duchowej naturze człowiek jest w stanie ustosunkowywać się do zewnętrznych i wewnętrznych okoliczności w sposób właściwy osobie i samodzielnie kształtować swoje życie. Ale mieszka w nim również wyczucie wartości, wrażliwość na wiarę i tęsknota do sensu, która jest niczym innym jak subtelnym “wspomnieniem” stworzenia o swoim Stwórcy. Albo, jak zwykł mawiać Frankl: “Poprzez personę [osobę] personat (łac. = pobrzmiewa) instancja pozaludzka”.
Ten, kto ma taki obraz człowieka, wie, że w swoim najgłębszym wnętrzu jest nienaruszalny i niezniszczalny, że jest “odwiecznie zaakceptowany”. Wtedy łatwiej przychodzi mu jedno i drugie: pogodzenie się z ewentualnym brakiem akceptacji ze strony jakiegoś bliźniego, a także samoakceptacja pomimo jakichś zewnętrznych zniekształceń.
Więcej w książce: Sztuka życia na cały rok – Elisabeth Lukas
http://www.deon.pl/inteligentne-zycie/psychologia-na-co-dzien/art,784,kochac-mimo-niedoskonalosci-potrafisz.html
*********
Oddanie czy uległość. Jaka jest różnica?
Martin H. Padovani
Dawanie jest wplecione w życie codzienne, jest istotnym elementem stosunków międzyludzkich. Jeśli ma być sztuką stosowaną , musimy zdefiniować, co przez to rozumiemy, i być bardziej tego świadomi.
Możemy podarować komuś książkę, przyjemne spojrzenie, pieniądze, posiłek lub pomocną dłoń. Możemy także obdarowywać innych uczuciami. Czyniąc to wyrażamy, kim jesteśmy, co myślimy, co czujemy itd. Jednak w naszych bliższych związkach obdarowywanie uczuciami staje się o wiele bardziej wrażliwą intensywną i skomplikowaną częścią naszego współżycia z innymi. Pociąga ono za sobą nie tylko głębszy poziom dzielenia się z innymi poprzez komunikację, ale również głębszy poziom zobowiązania. W tym miejscu będę się zastanawiał nad trzema rodzajami dawania siebie.
Akt dawania siebie jest aktem miłości; jest przede wszystkim aktem woli, decyzją, wyborem. Może temu aktowi towarzyszyć wiele ciepłych, czułych uczuć, ale może tych uczuć w ogóle nie być, jak również mogą wystąpić uczucia negatywne. Ale, w ostatecznym rozrachunku, z uczuciami czy bez, jest on nadal aktem ważnym i dobrym.
Czasami uważamy naiwnie, że dawanie siebie jest prawdziwe tylko wtedy, gdy towarzyszą temu pozytywne uczucia radości i ochota. Myśląc w ten sposób, narażamy się na kłopoty.
Ciepłe uczucia oczywiście ułatwiają nam cały ten akt i czynią go bardziej satysfakcjonującym uczuciowo, lecz kiedy jest on pozbawiony takich uczuć, albo nawet gdy towarzyszą mu negatywne uczucia, jest aktem o wiele bardziej prawdziwym. Wtedy to opiera się on na głębokim, szczerym przekonaniu; innymi słowy, jest głębszym aktem miłości. Kiedy czynimy coś dla innych pod wpływem “dobrych” uczuć, nasze działanie będzie kapryśne i niekonsekwentne, a nasze zachowanie, oparte na uczuciach, niedojrzałe i dziecinne.
Jeśli żona prosi męża, by poszedł z nią na zakupy, a on najpierw okazuje niechęć, po czym mówi: “Dla ciebie pójdę “, może się ona rozzłościć na niego i powiedzieć: “Skoro to takie poświęcenie, to nie fatyguj się “. Innymi słowy, gest dobrej woli męża zostanie odrzucony, ponieważ nie towarzysza mu pozytywne uczucia. Czyż nie jest to bezsensowne? Fakt, że maż chce spełnić prośbę, mając negatywne uczucia, powinien być bardziej przekonywający dla żony. Jest to powszechna damsko-męska gra. Tak więc ciągle lansujemy błędną opinię, że zrobienie czegoś dla kogoś nie ma wartości lub jakoś mniej się liczy, dopóki nie towarzyszą temu pozytywne uczucia i zapał.
W każdym najprostszym zaangażowaniu szukamy przekonania, poświęcenia, konsekwencji i lojalności. Spełnienie zadania nie wymaga pozytywnych, ciepłych uczuć, one nie mają wpływu na efekt zaangażowania. Należy zdawać sobie z tego sprawę, podejmują się jakiegokolwiek zobowiązania, a szczególnie w pierwszych latach małżeństwa, kiedy miłość romantyczna, której zawsze towarzyszą silne uczucia, zaczyna słabnąć. Miłość jest równie wielka, a nawet większa, wtedy, gdy jesteśmy dla innych bez towarzyszących temu miłych uczuć, niż wtedy, gdy towarzyszy temu zapał.
Nie możemy pozwolić, by uczucia rządziły naszym oddaniem, ponieważ są one zmienne i nie mamy nad nimi władzy. Gdybyśmy tak postępowali, zobowiązania uzależnione od uczuć nie utrzymałyby się, ponieważ nie utrzymałyby się uczucia. Jednakże moje odczucie ciągłego braku ciepłych uczuć wobec drugiej osoby wymaga przyjrzenia się bliżej mojemu związkowi; być może istnieją we mnie jakieś negatywne uczucia, które należy rozważyć.
Jedną z cech charakterystycznych autentycznego oddania, jakkolwiek by było ono czasami trudne, jest późniejsze głębokie uczucie zadowolenia i pokoju. Znacznie przewyższa ono przyjemne uczucia obecne przy spełnieniu uczynku. Jeśli nawet naszemu aktowi oddania towarzyszy wewnętrzna niechęć czy wahanie, nasze działanie jest wolne, szczere i ofiarne, dopóki nie ma niechęci, zgorzknienia lub poczucia, że jesteśmy zmuszani. Z naszego zachowania nikt nie wywnioskuje, że, być może, przeżywamy wewnętrzną walkę. Oto dojrzałość! Oto miłość!
Powinniśmy usunąć fałszywe i idealistyczne wyobrażenia o “oddaniu”, w przeciwnym razie będziemy siebie oszukiwać i stwarzać niepotrzebne problemy. Natomiast czymś innym jest “poddawanie się “, uległość. Uleganie jest aktem negatywnym. Kojarzy się z niechęcią zaciętym oporem, zmuszaniem do zrobienia czegoś, czego robić nie chcemy. Taki przymus może wywierać na nas drugi człowiek albo może on pochodzić z naszego wnętrza. Możemy ulegać ze strachu przed niemiłymi konsekwencjami, które mogłyby nastąpić, gdybyśmy nie ulegli. Poddawanie się ma całkowicie inny charakter niż dawanie siebie z woli i przekonania. Istotne jest dostrzeżenie różnicy między uległością i oddaniem i niemieszanie ich, dzięki czemu zachowamy jasny pogląd na charakter naszych związków.
Ludzie wokół nas często nie potrafią, rozpoznać, co rzeczywiście myślimy i czujemy. Czasami gotowości do poświeceń może towarzyszyć jakiś pomruk, który bywa interpretowany jako oznaka oporu czy niechęci, a przecież za “Tak”, wypowiedzianym z uśmiechem na ustach może się ukrywać wrogości niechęć. To ostatnie będzie się zdarzać prawdopodobnie w małżeństwach i rodzinach, w których nie ma otwartej i szczerej komunikacji. Z tego powodu ludzie nie czują się dobrze ze sobą; nie są naprawdę świadomi tego, co dzieje się w drugim człowieku. Prowadzi to nie tylko do zakłóceń w życiu jednostek, ale i do zamącenia relacji międzyludzkich.
Takie doświadczenia są zjawiskiem powszechnym w rodzinach, w których uległość i tłumienie wynikającej z niej niechęci są tak zamaskowane, że nikt nie zauważa ich obecności. To tłumaczy, dlaczego dorosły człowiek, dawno mający dzieciństwo za sobą, żywi głęboka niechęć do rodzica, który o tym nie wie, a jeśli wie, jest tym zaszokowany. To tłumaczy, dlaczego współmałżonek porzuca pozornie “dobre małżeństwo“. Nagromadzone urazy wypłynęły na powierzchnię , a większość z nich to rezultat “ulegania” przez całe lata odchodzącego dziś współmałżonka. Uleganie “sabotuje” intymność i prowadzi do fałszywej i powierzchownej bliskości: “Czyż to nie kochająca się para?” “Są tacy szczęśliwi, zawsze się zgadzają i nigdy się nie kłócą “. Często jednak ta “idealna” para jest związkiem, który nie jest prawdziwy i przeżywa poważne trudności. Ci małżonkowie nigdy nie dawali znać o tym, co czują , ani nie byli w stanie przekształcić “poddawania” w “oddanie”.
Wszyscy znamy przykład małego chłopca, który nigdy nie sprawiał rodzicom żadnych kłopotów, wyrósł na uśmiechniętego, grzecznego nastolatka. Dopiero jako dojrzały młody mężczyzna wybucha i zaczyna się buntować. Rodzice są zachwyceni, gdy mają posłuszne i potulne dziecko, ale ono bardzo często nie jest dzieckiem “normalnym”, które czuje się bezpiecznie; jego ogromna potrzeba akceptacji skrywa się za uległością i chęcią przypodobania się za wszelka cenę. Istotnie, życie z “pyskatym” nastolatkiem może być ciężkie, ale przynajmniej rodzice wiedzą co ten nieznośny człowiek myśli i czuje! Jego “trudne”, niedojrzałe zachowanie daje o tym znać! Poddawanie się po to, by być akceptowanym, może być tymczasowym rozwiązaniem problemu, ale na dłuższą metę taki pokój i dostosowanie się za wszelka cenę są nie tylko nieprawdziwe, ale rodzą konflikty emocjonalne w jednostkach, aż w końcu niszczą stosunki międzyludzkie.
Kiedyś w życiu wszyscy musimy sobie poradzić z problemem uległości. W historii z Księgi Rodzaju Ewa uległa wężowi, Adam uległ Ewie, a skutek był katastrofalny. Każdy z nas musi w jakiś sposób umieć rozpoznać różnicę pomiędzy uleganiem a oddaniem.
Jeśli niechęć nie zostanie rozpoznana, pojawia się wielkie niebezpieczeństwo dla dobrych związków. Odkładają się warstwy urazów, jako rezultat ulegania jednej strony, które mogą być tak zamaskowane, że rozpoznaje się je dopiero wtedy, gdy nastąpią przykre konsekwencje. Ponieważ proces poddawania się może być tak naturalny jak oddychanie, wymaga to świadomego wysiłku z naszej strony, by wiedzieć, co dzieje się w naszym wnętrzu w każdej chwili. Całkowita świadomość tego jest niemożliwa, ale musimy być w kontakcie ze swoim światem wewnętrznym na tyle, na ile to tylko jest możliwe.
Aby rozwiązać ten problem, musimy przemienić uleganie w oddanie. Czasami trzeba będzie okazać swoją niechęć do uległości, aby druga osoba mogła poprawnie nas odbierać, abyśmy oboje mogli dalej żyć, wzajemnie się tolerować, zawierać kompromisy albo się ze sobą nie zgadzać. Problem przynajmniej będzie widoczny. Nie będziemy dłużej prowadzić gry.
Taka transformacja wymaga od jednostki motywacji lub dojrzałości, aby mogła ona zmienić swoją postawę. Na przykład ów mąż, który najpierw wydał z siebie pomruk niezadowolenia, gdy chodziło o pójście na zakupy ze swoja żoną lecz zaraz potem zdecydował: “Ale dla ciebie, kochanie, pójdę “, przemienił uległość w oddanie. Nastolatki muszą się uczyć tego, gdy dorastają,, inaczej pozostaną niedojrzałymi dorosłymi. Pomyśl tez o nastolatku, który odmawia pójścia do kościoła w niedzielę. Rodzice powinni pomóc mu przemienić poczucie wymuszonego obowiązku, prowadzące do ulęgania w poczucie osobistej odpowiedzialności, aby nastolatek mógł powiedzieć: “Idę na mszę nie dlatego, że lubię albo dlatego, że wy rodzice zmuszacie mnie do tego, ale dlatego, że ja sam uważam, iż powinienem pójść. Mam poczucie obowiązku religijnego”. To ważny krok na drodze do dojrzałości.
Radzenie sobie z naszymi widocznymi lub ukrytymi mechanizmami poddawania się jest częścią emocjonalnego i duchowego wzrostu. Świadczy o tym, że jesteśmy zdolni do życia z realistycznymi oczekiwaniami, panowania nad własnym losem i formowania go.
Umiejętność uchwycenia różnicy pomiędzy uległością a oddaniem umożliwia właściwe kształtowanie relacji międzyludzkich i pozwala w pełni stać się osobą.
Więcej w książce: Uleczyć zranione uczucia – Martin H. Padovani
http://www.deon.pl/inteligentne-zycie/psychologia-na-co-dzien/art,786,oddanie-czy-uleglosc-jaka-jest-roznica.html
**********
Recepta na zdrowy rozwój duchowy
fr. Paul Hrynczyszyn
Żyjemy w świecie, w którym człowiek myśli, że sam znajdzie sobie szczęście. To jest jednak prosta droga w dół. Jak tego uniknąć?
Małe dzieci najbezpieczniej czują się w rękach ojca. Gdy dorosną próbują wyrwać się z domu, chcą zaznać szczęścia. W naszym życiu duchowym zachowujemy się podobnie. Myślimy, że sami znajdziemy szczęście. Zniewoleni grzechem zapominamy o tym, że najlepiej nam w ramionach Ojca. Przypominamy wtedy syna marnotrawnego z ewangelicznej przypowieści. To historia każdego człowieka. On zapomniał co to znaczy być dzieckiem. Zatęsknił za dobrocią ojca. My także tęsknimy, a tylko Bóg może zaspokoić nasze pragnienia.
Prowincjał jezuitów: nie możemy być obojętni
Jakub Kołacz SJ / DEON.pl
Tym, którzy zapukają do naszych drzwi, biegnijmy otworzyć tak szybko, jakbyśmy chcieli, aby kiedyś otworzono nam – pisze ws. uchodźców prowincjał jezuitów Jakub Kołacz SJ.
W odpowiedzi na wyzwanie, jakim jest “kryzys uchodźców” i wezwanie papieża Franciszka, który apeluje o otwartość wszystkich parafii i domów zakonnych na przyjęcie potrzebujących, przełożony Prowincji Polski Południowej jezuitów napisał list do swoich współbraci.
Publikujemy pełną treść listu:
Drodzy Współbracia.
W ostatnich dniach na naszych oczach rozgrywa się dramat uchodźców, którzy w obawie o własne życie i w poszukiwaniu lepszych warunków bytowych szturmują granice naszych krajów, a jeszcze bardziej szukają dojścia do naszych serc i sumień.
My, Polacy, wiele razy doświadczaliśmy podobnych dramatów, gdy w nadziei na lepsze życie mieszkaliśmy u drzwi ludzi lepiej sytuowanych, nie zawsze doświadczając ich życzliwości, ale też i nie zawsze dając dobre świadectwo życia.
Tym bardziej teraz nie możemy być obojętni. W Prowincji naszej nie mamy struktur, które zajmowałyby się bezpośrednią pomocą uchodźcom, jednak poszczególne nasze domy i dzieła w jakimś stopniu mogą włączyć się pomoc potrzebującym.
1. Proszę więc wszystkich o tworzenie dobrej atmosfery wobec tych wyzwań: nie możemy się zastanawiać, czy pomagać, czy nie, ale musimy się zastanowić, jak to zrobić, aby pomoc była konkretna. W naszych kościołach i grupach duszpasterskich przekonujmy ludzi do otwartości i ofiarności.
2. Przełożonych wspólnot (wraz z konsultami) proszę, aby poważnie rozważyli możliwość przyjęcia pod nasz dach rodzin uchodźców.
3. Proszę, aby w ramach funduszy na pomoc biednym (np. ze skarbonki św. Antoniego) zarezerwować środki na doraźną pomoc naszym Braciom i Siostrom, aby gdy pojawią się u naszych drzwi, móc spontanicznie reagować i pomóc im w zaspokojeniu najpilniejszych potrzeb.
Tym, którzy zapukają do naszych drzwi, biegnijmy otworzyć tak szybko, jakbyśmy chcieli, aby kiedyś otworzono nam, gdy pokornie, ale i niepewnie stukać będziemy do bramy nieba.
AMDG
Jakub Kołacz SJ
http://www.deon.pl/religia/kosciol-i-swiat/komentarze/art,2128,prowincjal-jezuitow-nie-mozemy-byc-obojetni.html
*********
Kryzys imigracyjny – poznaj fakty i liczby
Bartosz Brzyski, Piotr Kaszczyszyn
W życiu nic nie jest czarno-białe. Dlatego dyskutując na poważnie o problemach czy kontrowersjach wokół imigrantów, musimy brać pod uwagę fakty: cały szereg nakładających się na siebie zmiennych.
Wojna w Syrii nie rozpoczęła się przed kilkoma miesiącami. Do czasu aż ludzie nie zaczęli lawinowo przedostawać się do Europy, problem zdawał się nie istnieć. Dziś największa liczba syryjskich uchodźców znajduje się w Turcji, Libanie czy Jordanii.
W fatalnych warunkach, właśnie ci najsłabsi. Nikt nie apelował o pomoc dla nich, nikt nie wołał (i dalej nie woła) o europejskiej solidarności i prawach człowieka. Mało kto zwraca uwagę na prawdziwą, nie bójmy się tego słowa, katastrofę humanitarną, która ma tam miejsce.
Dzisiaj zdajemy się leczyć skutki, a nie przyczyny, bo nic nie zapowiada, że fala uchodźców przestanie do Europy napływać. Nic nie zapowiada, że nagle cały region ulegnie stabilizacji. Co więcej, analitycy amerykańscy przewidują, że Państwo Islamskie będzie trudniej pokonać niż początkowo oczekiwano. Trudno powiedzieć, kiedy to nastąpi.
ONZ rozróżnia pojęcie imigranta od uchodźcy w sposób następujący: imigrant może wrócić do kraju ojczystego bez obawy o życie i prześladowania. Problem polega na tym, że duża część krajów Bliskiego Wschodu nie spełnia tych warunków.
Przyjrzyjmy się zatem temu, kto konkretnie przypływa do Europy. Naprzeciw naszym potrzebom wychodzi, przygotowany przez ONZ-owską agencję ds. uchodźców, raport poświęcony imigracji w obszarze Morza Śródziemnego. W oczy rzuca się zestawienie dwóch krajów: Włoch i Grecji, głównych celów napływających do Europy osób.
W przypadku Włoch 78% wszystkich imigrantów to mężczyźni; kobiety stanowią 12%, dzieci 10%. Jeszcze ciekawiej wygląda zestawienie państw pochodzenia imigrantów. Otóż 27% z nich pochodzi z Erytrei, 13% to Nigeria, 8% Somalia. Syria z 6% zajmuje ex aequo czwarte miejsce razem z Sudanem. Wydaje się, że to zmienia trochę perspektywę patrzenia, jaką narzucają nam media.
Inaczej rysuje się sytuacja w przypadku Grecji. Tam mężczyźni stanowią 69% przybyłych, dzieci 19%, kobiety 12%. Krajem wiodącym jest zdecydowanie Syria z 69%, drugie miejsce przypada Afganistanowi z wynikiem 20%. Takie zestawienie wskazuje, że do Grecji trafia rzeczywiście zdecydowanie więcej uchodźców wojennych niż do Włoch.
Niemniej czy stanowią większość? Trudno to rozstrzygnąć, szczególnie że znaczna przewaga mężczyzn wciąż sugeruje silny odsetek imigrantów zarobkowych. Oczywiście głównie z krajów nie objętych bezpośrednio działaniami wojennymi.
źródło 1
źródło 2
Prześledźmy jeszcze kwestię wniosków o azyl, które wpłynęły do niemieckiego urzędu, z uwzględnieniem miesiąca lipca:
Syria – 44 417
Kosowo – 32 935
Albania – 29 857
Irak – 11 578
Dalej: Afganistan, Macedonia, Erytrea, Bośnia i Hercegowina, Pakistan.
źródło
Warto poczynić tutaj kilka uwag:
Po pierwsze, trwa w najlepsze handel syryjskimi paszportami. Mafia zajmuje się nie tylko przemytem ludzi, ale także fałszowaniem dokumentów.
Po drugie, to co oglądamy na wyspie Lesbos to tak zwana “wojna zastępcza”. Imigranci przenoszą konflikty dziejące się na Bliskim Wschodzie na teren obozów przejściowych, gdzie biją się między sobą zgodnie z podziałami narodowościowymi.
Po trzecie, oczywiście nie można odmawiać pomocy nikomu w imię zagrożenia terroryzmem, ale oczywistym jest, że ono istnieje i potwierdzają to rzecznicy wszystkich służb wywiadowczych w krajach europejskich.
Teraz pojawiają się cztery zasadnicze pytania:
1. Czy należy rozgraniczać uchodźców od imigrantów zarobkowych? Naszym zdaniem jest to konieczne.
2. Czy należy pomagać uchodźcom wojennym? Bez cienia wątpliwości.
3. Czy należy wpuszczać wszystkich imigrantów zarobkowych? W żadnym wypadku.
4. I pytanie czwarte, najtrudniejsze: czy w codziennej praktyce możliwe jest łatwe oddzielenie jednych od drugich? Tego nie wiemy.
Jednego jesteśmy za to pewni – w całej tej toczącej się na naszych oczach historii nie ma nic czarno-białego. Niedopuszczalny jest również łatwy szantaż moralny, gdyż obok złożonego statusu samych imigrantów, pojawia się po prostu zwykła polityka. Możemy to ignorować, ale nic dobrego z tego dla nas nie wyniknie. Jak zwykle zresztą.
Tekst pochodzi z profilu portalu publicystycznego Jagielloński24
http://www.deon.pl/religia/wiara-i-spoleczenstwo/art,1055,kryzys-imigracyjny-poznaj-fakty-i-liczby.html
*********
Współczesny lęk przed odpowiedzialnością
“to co po nas zostanie / będzie jak płacz kochanków / w małym brudnym hotelu / kiedy świtają tapety” (Z. Herbert, Dlaczego klasycy?)
Co po nas zostanie?Ważne pytanie i na dodatek trafia w sedno tytułowego problemu. Szkoda tylko, że nie spędza snu z powiek statystycznego Kowalskiego czy Nowakówny, lecz jest co najwyżej uprzywilejowanym zajęciem wszelkiej maści intelektualistów. Tym, co męczy przeciętnego dwudziesto- lub trzydziestolatka, są zrozumiałe skądinąd przyziemności w rodzaju: “Z czego zapłacę za studia?” lub “Skąd wziąć w tym roku fundusze na wakacje?”. I choć w obu przypadkach siłą rzeczy idzie o tę samą przyszłość ludzkości, to jej wizje różnią się jak Wojna peloponeska Tukidydesa i Wojna polsko-ruska Doroty Masłowskiej: brzmią podobnie, ale dzielą je lata świetlne.
Owszem, można z elegancją i subtelnością Zbigniewa Herberta wystawiać na widok publiczny banalność czy konsumpcjonizm bohatera naszych czasów, by przywołać go do porządku poprzez konfrontację ze szlachetną postawą któregoś z klasycznych wzorów, ale to przecież zwyczajne moralizowanie. Poza tym – kto dziś czyta Tukidydesa? Dziś czyta się Masłowską, a “tematem sztuki”- co trafnie przepowiedział nasz poeta – jest “dzbanek rozbity, / mała rozbita dusza / z wielkim żalem nad sobą” (Z. Herbert, Dlaczego klasycy?). I to jest signum temporis, od którego musimy zacząć.
Lęk przed dorosłością
Nie trzeba wcale sięgać po dziwaczną Wojnę polsko-ruską, by doświadczyć dylematów młodych ludzi. Wystarczy krótka lektura co bardziej osobistych blogów lub wizyta na internetowych forach, a posmakujemy ponowoczesności w polskim wydaniu.
Oto tylko kilka wyrwanych myśli anonimowych autorów: “Boję się dorosnąć! I choć brzmi to bez sensu z perspektywy wieku, w który wkroczyłam, to miałam taką chwilę refleksji i doszłam do wniosku, że do prawdziwej dorosłości mam bardzo daleko. Wciąż mieszkam z rodzicami, bo boję się zamieszkać sama. Nie umiem też podejmować sama decyzji i wszystko konsultuję z innymi. Boję się, że kiedyś zabraknie moich najbliższych i nie wiem, jak sobie wtedy poradzę”. Nie brak i głosów męskich: “Mam ten sam problem. Skończyłem studia i co dalej… Praca, staż, wynajem mieszkania, Boże drogi, ile tego na głowie… Powoli staram się jakoś zbierać do kupy”.
Wypowiedzi można by mnożyć i cytować do woli w zależności od tezy, którą chce się udowodnić. Anonimowość Internetu sprawia, że ludzie obnażają się i wystawiają na zranienie. Nie chodzi jednak o to, by tanim kosztem ironizować czy ośmieszać dramaty ludzi zagubionych, wprost przeciwnie, spróbować je docenić i zrozumieć niejako od wewnątrz. To przecież dzięki takim szczerym do bólu narracjom mamy bezpośredni wgląd w coś, co można by określić strumieniem świadomości współczesnego człowieka. I na dodatek w czystej postaci, bez żadnej domieszki psychologii czy socjologii, które zawsze przy okazji próbują przemycić własne idee.
Dla współczesnej psychologii lęk przed odpowiedzialnością nie stanowi wielkiej tajemnicy. W sposób wyczerpujący został już opisany jako jednostka chorobowa o egzotycznie brzmiącej nazwie hypengyophobia. Można znaleźć wiele dobrych porad, jak z nią walczyć, i specjalistycznych środków zaradczych: od hipnozy zaczynając, poprzez grupy wsparcia i techniki relaksacyjne, a na lekach przeciwlękowych kończąc. Wizja ta jednak nie grzeszy głębią spojrzenia, bo zasadniczo skupia się na usuwaniu nieprzyjemnych objawów, a nie na odsłanianiu źródeł trudności. Badania socjologiczne też koncentrują się na opisywaniu zjawiska, a w ich świetle młodzi ludzie istotnie wypadają źle na tle poprzednich pokoleń.
Statystyki mówią same za siebie. Życie na garnuszku u rodziców, zwlekanie z formalizowaniem związku, przesuwanie decyzji o potomstwie lub rezygnacja z niego nie wymagają specjalnego tłumaczenia. Chociaż przy odrobinie dobrych chęci można by je zbić innego rodzaju danymi, które informują o wysokim bezrobociu i galopujących cenach wynajmu mieszkania, o rosnącej liczbie rozwodów, o globalnym przeludnieniu itp. W ich kontekście postawy młodych można odczytać jako zupełnie racjonalne i zdroworozsądkowe. Spójrzmy jednak na sygnalizowany lęk przed odpowiedzialnością głębiej, nie uciekając w powierzchowne oceny, ale próbując zrozumieć ukryty za nim mechanizm.
Wszechogarniające zawstydzenie
Tym, co uderza w wypowiedziach młodych ludzi, nie jest brak ideałów czy celów w życiu. Te wciąż są obecne i w treści przypominają ideały deklarowane przez wcześniejsze pokolenia: ekonomiczne usamodzielnienie, znalezienie satysfakcjonującej pracy, stworzenie udanego związku małżeńskiego. Uderza przede wszystkim emocjonalna aura, w której młodzi się poruszają. Nie mogąc sprostać wyznaczonym ideałom, wydają bardzo surowe i negatywne sądy na swój temat, które wzbudzają w nich zawstydzenie. Warto chwilę zatrzymać się na tych osądach i rozbudzonej przez nie emocji, by zrozumieć logikę tworzącego się w ten sposób błędnego koła.
Zazwyczaj, gdy ktoś nie osiąga zamierzonego celu lub zdradza ideały, powinno zrodzić się w nim poczucie winy, a nie wstyd. To odruch naturalny i zdrowy, bo poczucie winy wskazuje na popełniony błąd i od razu sugeruje drogi wyjścia z sytuacji oraz naprawy stanu rzeczy. Tym samym staje się pozytywną siłą motywacyjną. Jeśli jednak w miejscu poczucia winy pojawia się wstyd, to osoba zamiast przeciwdziałać sytuacji przeciwnie – zastyga w bezruchu, pogrąża się w beznadziei i bezowocnym dręczeniu samej siebie. W ten sposób zamyka się na pozytywne możliwości przezwyciężenia kryzysu.
Przykładowo, po konkretnej porażce życiowej – niezdanym egzaminie, zwolnieniu z pracy, zerwaniu więzi z kimś bliskim – zamiast logicznego osądu w rodzaju “Zawaliłeś tę sprawę, dlatego następnym razem postaraj się bardziej” (poczucie winy) pojawia się bezlitosna samoocena typu: “Zawaliłeś, więc jesteś beznadziejny i do niczego się nie nadajesz” (wstyd). Gdy osoba przy każdej, nawet najdrobniejszej okazji, dokonuje takich generalizujących ocen samej siebie, to jest czymś oczywistym, że w końcu zatrzyma się w rozwoju, a jej kontakt z rzeczywistością będzie coraz bardziej utrudniony.
Warto jednocześnie od razu podkreślić, że identyczna logika dotyczy także pozytywnych emocji. Przy każdym, nawet drobnym sukcesie taka osoba zamiast proporcjonalnej do okoliczności dumy, doświadcza nieposkromionego zadowolenia z siebie czy wręcz pychy, która zamiast mobilizować do dalszego pozytywnego działania, zamyka ją w kokonie samouwielbienia.
Nietrudno w tak naszkicowanej osobowości dopatrzyć się rysów charakterystycznych dla narcystycznych zaburzeń osobowości. I choć może wydać się nadużyciem stosowanie tej diagnozy do całego pokolenia, to bez wątpienia jej ślady są wyraźnie obecne tak w kulturze masowej, jak i w osobistych narracjach. Klasyczny mit pucybuta, który dzięki uczciwej pracy, hartowi ducha i wytrwałości zostaje milionerem, jest już przeszłością. Dziś obowiązuje mit idola, którym zostaje się w sposób magiczny dzięki urodzie, głosowi lub umiejętności kopania piłki itp. Jeśli nie jesteś w stanie zostać kimś takim, jesteś nikim. Dobrze oddaje to jedna z bohaterek przywoływanej wcześniej powieści Masłowskiej, której marzy się “robienie w sztuce, kulturze”, dlatego chciałaby udzielić wywiadu jakiejś gazecie, gdzie “walnie się, że jestem zupełnie młoda, a już tak bardzo utalentowana”. Gdy tak wybujały ekshibicjonizm nie znajduje pokrycia w rzeczywistości – a przecież zwykle tak bywa – to jego miejsce musi zająć wszechogarniający wstyd i pragnienie, by dosłownie zniknąć z powierzchni ziemi. Autodestrukcja w różnej postaci jest tylko nieuniknioną dalszą konsekwencją.
Trafność tej intuicji pośrednio potwierdza inny fenomen społeczny, a mianowicie zanik czy wręcz ucieczka od poczucia winy i grzechu. Kościół mówi o tym już od dłuższego czasu, ale coraz głośniej ten niepokojący temat podejmują także publikacje naukowe: “Żyjemy w społeczeństwie, w którym możemy powiedzieć, że się z kimś nie zgadzamy, ale już nie możemy mu zarzucić, że jest w błędzie, a tym bardziej, że jest złym człowiekiem. Poczynając od polityków, a kończąc na intelektualistach, wszyscy jesteśmy wspierani w tym, by unikać skruchy, wyrzutów sumienia, odpowiedzialności i potrzeby naprawienia krzywd” (D. L. Carveth, J. H. Carveth). Ta sytuacja nie wzięła się znikąd. Jest konsekwencją szerzącego się relatywizmu moralnego i ogromnego chaosu w świecie wartości, za które odpowiedzialni są nie współcześni młodzi ludzie, ale właśnie odchodzące pokolenia.
Człowiek wśród zombie
Współczesny relatywizm moralny najlepiej wyraża popularna idea samorealizacji, która lansowana jest w społeczeństwach zachodnich od co najmniej kilkudziesięciu lat, a do nas dotarła wraz z odzyskaniem suwerenności. W jej myśl każdy człowiek ma prawo tak żyć, jak uważa za stosowne, byleby tylko był wierny sobie. Nikt nie ma prawa mu narzucać wartości, jakimi ma żyć, a wartości, które wyznaje, nie podlegają dyskusji. Ideologia ta stawia w centrum ludzkie “ja”, wykluczając przy tym jakikolwiek inny szerszy kontekst czy zobowiązania społeczne, polityczne lub religijne.
Niedługo jednak trzeba czekać, by zobaczyć, że król jest nagi. Ideologia samorealizacji kompromituje się bowiem sama, ponieważ ludzkie “ja” pozbawione szerszych odniesień okazuje się puste i pozbawione treści. Jak trafnie zauważa jeden z amerykańskich psychologów, owo puste jestestwo (ang. empty self) to wspólny mianownik wielu społecznych patologii, takich jak zaniżone poczucie własnej wartości, nadużywanie różnego rodzaju substancji, zaburzenia pokarmowe, chroniczna i kompulsywna konsumpcja, utrata sensu życia, zamieszanie w świecie wartości, głód duchowości itp. (P. Cushman). Chcąc stworzyć idealnego człowieka, idea samorealizacji niechcący uwolniła drzemiącego w nim potwora.
Paradoksalnie więc przytaczany na wstępie obraz płaczących kochanków z wiersza Herberta może być apokaliptyczną wizją ocalałego człowieczeństwa, które zaszyło się gdzieś w brudnym hotelu w obawie przed grasującymi hordami wygłodniałych zombie, czyli “żywych trupów”. Czyż obraz zombie nie jest doskonałym opisem wspomnianego narcyza, który potrzebuje innych ludzi tylko jako lustra odbijającego jego własną “doskonałość”, a gdy tego nie robią, traktuje ich jak nic nieznaczące śmieci? Bez autentycznych relacji, bez głębszych uczuć i zasad moralnych, bez odpowiedzialności za drugiego po trupach dąży do jakiegoś absurdalnego celu. Co najciekawsze – wciąż potrzebuje więcej i więcej. I to nie ze strony podobnych do siebie narcyzów, ale tych właśnie, którzy zdolni są jeszcze do autentycznych uczuć i relacji.
Tak eksploatowany dziś w popkulturze scenariusz, w którym grupa osób ucieka przed plagą postapokaliptycznych zombie, może być i jest wyrazem naszego zbiorowego lęku przed przyszłością, profetycznym sygnałem ostrzegawczym naszej wspólnej nieświadomości. Oczywiście podawany w formie zawoalowanej – pod postacią atrakcyjnej gry komputerowej (na przykład Resident Evil,która stała się podstawą serii filmów o tym samym tytule) lub zabawnej komedii (na przykład Zombieland w reżyserii Rubena Fleischera) – łagodzi nieświadomy lęk i oswaja z przerażającą rzeczywistością.
Czy to nie przed taką “kulturą śmierci” przestrzegał nas Jan Paweł II, gdy tłumaczył, że “szerzy się ona wskutek oddziaływania silnych tendencji kulturowych, gospodarczych i politycznych, wyrażających określoną koncepcję społeczeństwa, w której najważniejszym kryterium jest sukces”? Czyż nie żyjemy właśnie w takim społeczeństwie? Ile takich scenariuszy już rozegrało się i rozgrywa na naszych oczach, tyle tylko że nie rozpoznajemy ich znaczenia, bo media skutecznie pomieszały rzeczywistość z fikcją. Poza tym każdy zapatrzony jest w swój mały, prywatny świat i każdego bez wyjątku można łatwo zawstydzić – zamknąć mu usta i sprawić, że sam będzie pragnął zniknąć z oczu… Nie chodzi jednak o to, by zamykać oczy, ale by szeroko je otworzyć.
Niebo gwiaździste nade mną i prawo moralne we mnie
Wobec tak zarysowanego kontekstu rodzi się proste pytanie. Skoro tak łatwo zdemaskować idee samorealizacji, dlaczego współcześni wciąż ulegają jej urokowi czy presji? Odpowiedź także jest stosunkowo prosta, choć zwykle bywa przeoczona, zwłaszcza przez zaciekłych przeciwników samorealizacji, którzy utożsamiając ją z egoizmem, hedonizmem czy laksyzmem moralnym, nie dostrzegają jej zasadniczej siły. W sposób bardzo przekonujący mówi o tym kanadyjski filozof Charles Taylor w książce The Ethics of Authenticity (“Etyka autentyczności”). Jego zdaniem idea samorealizacji kryje w sobie ideał moralny, który pozostaje wciąż aktualny, nawet jeśli próby jego realizacji tak go kompromitują. Przez ideał moralny Taylor rozumie system lepszego i bardziej wzniosłego życia,gdzie – i to jest punkt zasadniczy – lepsze czy wzniosłe nie oznacza tego, co pragniemy czy potrzebujemy, ale czego powinniśmy pragnąć.
Owo dążenie do bardziej wzniosłego życia jest motorem działania człowieka, natomiast treścią są jego pragnienia. Jednak nie te przyziemne i skupiające go na sobie, ale te autotranscendentne, które zmuszają go do przekraczania siebie, do ciągłego szukania innego. Stąd już łatwo wysnuć trafne wnioski. Gdy człowiek zdolny do tego, by sięgać po gwiazdy, sam chce zostać gwiazdą, cały ten misterny mechanizm zostaje wypaczony i człowiek zamyka się w pułapce bezpłodnego szukania samego siebie. Narcyzm w czystej postaci, z całą perwersyjną gamą możliwych wcieleń.
Aby przerwać ten zaklęty krąg, trzeba człowiekowi przywrócić jego powołanie do realizacji siebie poprzez przekraczanie siebie, a w tym istotną rolę odgrywa przezwyciężenie relatywizmu moralnego. Problem ten wykracza poza ramy naszych rozważań, ale spróbujmy chociaż go naszkicować, wykorzystując tak zwaną małą etykę Paula Ricoeura zawartą w książce Oneself as Another (“O sobie samym jako innym”). Jego zdaniem dojrzewanie moralne człowieka dokonuje się w rytmie trójstopniowego dialogu z otaczającą rzeczywistością. Stając wobec problemu, najpierw opisujemy go, następnie odnosimy go do narracji, które wyrażają sens życia i nasze miejsce w nim, a następnie dajemy jakąś moralną odpowiedź.
Ta bardzo przez nas uproszczona formuła może dać cenne wskazówki młodym ludziom, których wypowiedzi cytowaliśmy na wstępie. Zwykle w swoich opisach zatrzymują się na pierwszym etapie – umiejętnie opisują swoje dylematy moralne, ale nie idą dalej. Nie odnoszą ich do już istniejących i dostępnych narracji (choćby tak cenionych przez Herberta klasyków), które mieszczą się w odziedziczonej w spadku tradycji. Powody tego są oczywiście różne i bardzo złożone, ale nie bez winy pozostaje współczesna popkultura, która wspiera młodych w odrzucaniu en bloc tradycji i w kompromitowaniu wszelkich autorytetów. Tym samym odpowiedzi moralne młodych, których mimo wszystko muszą udzielać w konkretnych sprawach, są raczej naśladowaniem zachowań obowiązujących wśród rówieśników aniżeli owocem własnego, racjonalnego wysiłku.
Oczywiście, młodzi ludzie w każdym pokoleniu postępowali podobnie, ale też zwykle z upływem czasu odkrywali, doceniali i kontynuowali odziedziczoną spuściznę. Nie możemy jednak powiedzieć, że tak będzie i tym razem, tym bardziej gdy wprost uprawiana jest polityka odcinania się od korzeni judeochrześcijańskich.
Empatia zamiast narcyzmu
Gdyby nie udało nam się namówić nikogo, by powrócił do rodzimej tradycji, niech nam będzie wolno przynajmniej przedstawić jedną, prostą i bardzo pragmatyczną radę, która pomoże przy codziennych mniej lub bardziej ważnych wyborach. Otóż jeśli czytelnik zdecyduje się na kierowanie w sferze jakąś zasadą moralną, nieważne – egoistyczną, hedonistyczną czy altruistyczną – niech ją najpierw podda tak zwanej próbie uniwersalizacji, czyli zapyta siebie, czy chciałby, aby taką samą zasadą kierowali się wszyscy inni ludzie na ziemi.
Być może taki test nie rozwiąże wszystkich problemów, ale na pewno uruchomi naszą zdolność racjonalnego myślenia, a co znacznie ważniejsze – przyczyni się do rozwinięcia w nas empatii. Zdolność empatii to podstawa każdego harmonijnego współżycia międzyludzkiego i zwykle jeden z najważniejszych kroków, koniecznych do pozytywnego rozwiązywania konfliktów międzyludzkich, zdolności przebaczenia doznanych krzywd i pojednania. Dzięki tym dwóm zdolnościom – racjonalnego myślenia i empatycznego współodczuwania – z pewnością znacznie zahamujemy, a może nawet powstrzymamy pandemię współczesnego narcyzmu. Narcyz bowiem cierpi na patologiczny brak empatii wobec innych ludzi.
Kto wie, może te kolejne próby uniwersalizacji własnych zasad moralnych skłonią kogoś do szukania odpowiedzi w tradycji oraz do odkrycia jej głębi i bogactwa. W tej sferze nie trzeba bowiem odkrywać Ameryki – została już dawno odkryta, a mimo to do dziś zadziwia i zastanawia współczesnych. Jak choćby ta zasada: Miłujcie waszych nieprzyjaciół… Tylko kto to powiedział?
http://www.zycie-duchowe.pl/art-234.wspolczesny-lek-przed-odpowiedzialnoscia.htm
***********
Ta myśl dnia Rollanda nie wydaje mi się zbyt mądra. Wiedza jest zawsze dobrem, bo jest poznaniem prawdy i bez niej czyn byłby niemożliwy, zwłaszcza dobry czyn. Czyn natomiast wcale nie musi być dobrem nawet przy posiadaniu wiedzy.