Myśl dnia
Solon
Nawet jeśli ktoś deklaruje się jako osoba niewierząca, posiada to wewnętrzne światło, które mu przypomina o odwiecznym, uniwersalnym i nienaruszalnym prawie. A ono nakazuje: czyń dobro i unikaj zła. Czyń dobro w każdym miejscu. Unikaj zawsze zła, przeciwstawiaj się złu.
Bp Krzysztof Nitkiewicz
WTOREK XVI TYGODNIA ZWYKŁEGO, ROK II
W dzisiejszej Ewangelii Jezus mówi ci, że najbliższy jest Mu ten, kto pełni wolę Jego Ojca. Ten, kto stawia Boga na pierwszym miejscu. Pokazuje także, jak bardzo ważne jest dla Niego, aby być blisko człowieka, być blisko ciebie. Co to dla ciebie oznacza?
Jezus także ciebie dzisiaj zaprasza do podjęcia Bożych wyzwań. Chce, abyś był człowiekiem Jego upodobania. Pełnić wolę Boga, to kochać tak, jak w danym etapie życia potrafimy najlepiej. Przez to stajesz się członkiem rodziny Jezusa. A bycie członkiem rodziny zobowiązuje.
PIERWSZE CZYTANIE (Wj 14,21-15,1)
Przejście przez Morze Czerwone
Czytanie z Księgi Wyjścia.
Gdy Mojżesz wyciągnął rękę nad morze, Pan cofnął wody gwałtownym wiatrem wschodnim, który wiał przez całą noc, i uczynił morze suchą ziemią. Wody się rozstąpiły, a synowie Izraela szli przez środek morza po suchej ziemi, mając mur z wód po prawej i po lewej stronie. Egipcjanie ścigali ich. Wszystkie konie faraona, jego rydwany i jeźdźcy ciągnęli za nimi w środek morza.
O świcie spojrzał Pan ze słupa ognia i ze słupa obłoku na wojsko egipskie i zmusił je do ucieczki. I zatrzymał koła ich rydwanów, tak że z wielką trudnością mogli się naprzód posuwać. Egipcjanie krzyknęli: „Uciekajmy przed Izraelem, bo w jego obronie Pan walczy z Egipcjanami”.
A Pan rzekł do Mojżesza: „Wyciągnij rękę nad morze, aby wody zalały Egipcjan, ich rydwany i jeźdźców”. Wyciągnął Mojżesz rękę nad morze, które o brzasku dnia wróciło na swoje miejsce. Egipcjanie uciekając biegli naprzeciw falom, i pogrążył ich Pan w pośrodku morza. Powracające fale zatopiły rydwany i jeźdźców całego wojska faraona, które weszło w morze ścigając synów Izraela. Nie ocalał z nich ani jeden. Synowie zaś Izraela szli po suchym dnie morskim, mając mur z wód po prawej i po lewej stronie.
W tym to dniu wybawił Pan Izraela z rąk Egipcjan. I widzieli Izraelici martwych Egipcjan na brzegu morza. Gdy Izraelici widzieli wielkie dzieło, którego dokonał Pan wobec Egipcjan, ulękli się Pana i uwierzyli Jemu oraz Jego słudze Mojżeszowi.
Wtedy Mojżesz i synowie Izraela razem z nim śpiewali taką pieśń chwały ku czci Pana:
Nie mówi się: Oto słowo Boże.
PSALM RESPONSORYJNY (Wj 15,8-9.10 i 12.17)
Refren: Śpiewajmy Panu, który moc okazał.
Pod tchnieniem Twoich nozdrzy spiętrzyły się wody, +
żywioły płynne stanęły jak wały, *
w pośrodku morza zakrzepły przepaści.
Mówił nieprzyjaciel: „Będę ścigał, pochwycę, +
zdobycz podzielę, nasycę mą duszę, *
miecza dobędę, ręka moja ich zetrze”.
Wionęło tchnienie Twoje i przykryło ich morze, *
zatonęli jak ołów pośród, wód gwałtownych.
Prawicę swą wyciągnąłeś *
i pożarła ich ziemia.
Wprowadziłeś swój lud i osadziłeś *
na górze Twego dziedzictwa,
w miejscu, które uczyniłeś swym mieszkaniem, *
w świątyni, którą założyły Twoje ręce, Panie.
ŚPIEW PRZED EWANGELIĄ (J 14,23)
Aklamacja: Alleluja, alleluja, alleluja.
Jeśli Mnie kto miłuje, będzie zachowywał moją naukę,
a Ojciec mój umiłuje go i do niego przyjdziemy.
Aklamacja: Alleluja, alleluja, alleluja.
EWANGELIA (Mt 12,46-50)
Prawdziwa rodzina Jezusa
Słowa Ewangelii według świętego Mateusza.
Gdy Jezus przemawiał do tłumów, oto Jego Matka i bracia stanęli na dworze i chcieli z Nim mówić. Ktoś rzekł do Niego: „Oto Twoja Matka i Twoi bracia stoją na dworze i chcą mówić z Tobą”.
Lecz On odpowiedział temu, który Mu to oznajmił: „Któż jest moją matką i którzy są moimi braćmi?”
I wyciągnąwszy rękę ku swoim uczniom, rzekł: „Oto moja matka i moi bracia. Bo kto pełni wolę Ojca mojego, który jest w niebie, ten Mi jest bratem, siostrą i matką”.
Oto słowo Pańskie.
**********************************************************************************************************************************
KOMENTARZ
Jezus moim bratem
Rozważania zaczerpnięte z „Ewangelia 2015”
Edycja Świętego Pawła
#Ewangelia: Recepta na bliskość z Bogiem
Mieczysław Łusiak SJ
Gdy Jezus przemawiał do tłumów, oto Jego Matka i bracia stanęli na dworze i chcieli z Nim mówić. Ktoś rzekł do Niego: “Oto Twoja Matka i Twoi bracia stoją na dworze i chcą mówić z Tobą”.
Lecz On odpowiedział temu, który Mu to oznajmił: “Któż jest moją matką i którzy są moimi braćmi?”
I wyciągnąwszy rękę ku swoim uczniom, rzekł: “Oto moja matka i moi bracia. Bo kto pełni wolę Ojca mojego, który jest w niebie, ten Mi jest bratem, siostrą i matką”.
Komentarz do Ewangelii
Matka i bracia (kuzynowie) Jezusa mogliby poczuć się zlekceważeni przez Niego słysząc takie słowa. Zapewne jednak nie poczuli się, bo Go znali i wiedzieli z jaką intencją On to powiedział – że chciał w ten sposób podkreślić Jego wielkie pragnienie bycia bliskim wszystkim ludziom. Kiedy pełnimy wolę Boga Ojca jesteśmy blisko Jezusa, bo On jako pierwszy pełni wolę Ojca doskonale. Pełnić Jego wolę zaś oznacza kochać, a przynajmniej, na naszym etapie, uczyć się Miłości. Tak przeżywana bliskość z Jezusem może jest trudna, ale jest czymś wspaniałym dla nas.
Na dobranoc i dzień dobry – Mt 12, 46-50
Mariusz Han SJ
Rodzina najważniejsza…
Prawdziwi krewni Jezusa
Gdy Jezus przemawiał do tłumów, oto Jego Matka i bracia stanęli na dworze i chcieli z Nim mówić. Ktoś rzekł do Niego: «Oto Twoja Matka i Twoi bracia stoją na dworze i chcą mówić z Tobą».
Lecz On odpowiedział temu, który Mu to oznajmił: «Któż jest moją matką i którzy są moimi braćmi?»
I wyciągnąwszy rękę ku swoim uczniom, rzekł: «Oto moja matka i moi bracia. Bo kto pełni wolę Ojca mojego, który jest w niebie, ten Mi jest bratem, siostrą i matką».
Opowiadanie pt. “Trzej synowie, Bruno Ferrero”
Trzy kobiety szły do studni, aby zaczerpnąć z niej wody. Na kamiennej ławce, w pobliżu fontanny, siedział starszy człowiek i przysłuchiwał się ich rozmowom. Każda z kobiet wychwalała swego syna.
“Mój syn”, mówiła pierwsza, “jest tak zwinny i bystry, że nikt nie jest w stanie mu dorównać”.
“Mój syn”, mówiła druga, “śpiewa jak słowik”. Nie ma nikogo na świecie, kto mógłby się poszczycić tak pięknym głosem, jak on”.
“A ty, co powiesz o swoim synu?”, zapytały trzecią kobietę, która nic nie mówiła.
“Sama nie wiem, czy mogę powiedzieć coś niezwykłego o moim dziecku”, odpowiedziała tamta. “Jest dobrym chłopcem, tak jak wielu innych. Nie robi jednak nic specjalnego…”.
Kiedy dzbany były już pełne, kobiety skierowały się w stronę domów. Podążył za nimi również starzec. Naczynia były ciężkie i ramiona kobiet uginały się od wysiłku.
W pewnym momencie zatrzymały się, aby móc troszkę odpocząć. Podbiegło do nich wtedy trzech młodzieńców. Pierwszy rozpoczął natychmiast jakieś widowisko: oparł dłonie na ziemi i zaczął wywijać koziołki, wierzgając nogami w górze, a potem zaczął wykonywać salta. Kobiety przyglądały się mu z zachwytem: “Ach, jaki zręczny!”.
Drugi chłopiec zaraz zaintonował jakąś piosenkę. Głos miał tak piękny, jak słowik! Kobiety przysłuchiwały się mu ze wzruszeniem w oczach: “Ach, cóż to za anioł!”. Trzeci z chłopców podszedł do matki, zarzucił sobie ciężką amforę na ramiona i zaczął ją dźwigać przy jej boku. Wtedy kobiety zwróciły się do starca: “Co powiesz o naszych synach?”.
“O synach?”, zawołał ze zdziwieniem starzec. “Widziałem tylko jednego”.
Refleksja
To nie prawda, że z rodziną to tylko dobrze wychodzi się na zdjęciu. Nasze relacje rodzinne są bardzo ważne, bo to one wpływają na jakość naszych relacji z innymi ludźmi. Nasza rodzina to miejsce rozwoju naszego ciała, rozumu i ducha. Przesiąknięci dobrą atmosferą w naszych domach, potrafimy dzielić się tym, co ma najlepsze i to z każdym napotkanym człowiekiem…
Jezus miał świadomość swojego pochodzenia. Nie wyrzekł się rodziny, jak wielu sądzi. Miał jednak świadomość, że rodziną są też wszyscy życzliwi sobie ludzie. Tylko w ten sposób możliwe jest budowanie miłości i pokoju na ziemi. Tylko jako jedna wielka rodzina, której często na imię – w większym wymiarze – społeczność, możemy czuć się bezpieczni pod dachem naszego nieba…
3 pytania na dobranoc i dzień dobry
1. Dlaczego nasze relacje rodzinne są tak bardzo ważne?
2. Dlaczego życzliwość w naszych rodzinach jest tak ważna?
3. Dlaczego bezpieczeństwo rodziny jest tak ważne?
I tak na koniec…
Najważniejsze jest, by gdzieś istniało to, czym się żyło: i zwyczaje, i święta rodzinne. I dom pełen wspomnień. Najważniejsze jest, by żyć dla powrotu (Antoine de Saint-Exupéry)
http://www.deon.pl/religia/duchowosc-i-wiara/na-dobranoc-i-dzien-dobry/art,763,na-dobranoc-i-dzien-dobry-mt-12-46-50.html
********
Św. Wawrzyńca z Brindisi
Mt 12, 46-50
Gdy Jezus przemawiał do tłumów, oto Jego Matka i bracia stanęli na dworze i chcieli z Nim mówić. Ktoś rzekł do Niego: «Oto Twoja Matka i Twoi bracia stoją na dworze i chcą mówić z Tobą». Lecz On odpowiedział temu, który Mu to oznajmił: «Któż jest moją matką i którzy są moimi braćmi?» I wyciągnąwszy rękę ku swoim uczniom, rzekł: «Oto moja matka i moi bracia. Bo kto pełni wolę Ojca mojego, który jest w niebie, ten Mi jest bratem, siostrą i matką».
Patrz na Jezusa – dowiaduje się, że Matka i jego krewni chcą z Nim rozmawiać. Słysząc odpowiedź Jezusa, mogli poczuć się zlekceważeni. Jednak Go znali i wiedzieli, jaka jest Jego misja. Wiedzieli, że Jego misją jest ukazywanie Boga, który jest miłością. Jezus nie lekceważy swoich krewnych. Daje pierwszeństwo Bogu.
Jezus mówi ci, że najbliższy jest Mu ten, kto pełni wolę Jego Ojca. Ten, kto stawia Boga na pierwszym miejscu. Pokazuje także, jak bardzo ważne jest dla Niego, aby być blisko człowieka, być blisko ciebie. Co dla ciebie oznacza?
Jezus także ciebie dzisiaj zaprasza do podjęcia Bożych wyzwań. Chce, abyś był człowiekiem Jego upodobania. Pełnić wolę Boga, to kochać tak, jak w danym etapie życia potrafimy najlepiej. Przez to stajesz się członkiem rodziny Jezusa. A bycie członkiem rodziny zobowiązuje.
Porozmawiaj serdecznie z Jezusem o tym, co rozeznajesz w twoim życiu jako wolę Bożą. O tym, co chętnie przyjmujesz oraz o tym, czego nie potrafisz przyjąć. Powierz mu siebie, pamiętając, że On chce być blisko ciebie.
„Bo kto pełni wolę Ojca mojego, który jest w niebie, ten jest mi bratem, siostrą i matką”
Wj 14,21-15,1; Mt 12,46-50
W naszym, ludzkim świecie, więzy krwi wcale nie są gwarancją bliskości i czułej relacji. Można być z kimś spokrewnionym, można być czyimś ojcem czy synem, a nie utrzymywać z tą drugą osobą żadnego kontaktu, być wobec niej totalnie obojętnym. W budowaniu relacji najważniejsze jest otwarcie serca, duchowa jedność, swego rodzaju zjednoczenie woli. Tego właśnie oczekuje od nas Pan Jezus. I tutaj nie ma bliższych czy dalszych krewnych – wszyscy jesteśmy do tego zdolni w takim samym stopniu.
Komentarz pochodzi ze strony Biblioteki Kaznodziejskiej.
https://www.przewodnik-katolicki.pl/Komentarz-do-ewangelii
********
prezbiter i doktor Kościoła
Zaledwie w cztery lata po święceniach kapłańskich, w 1586 roku Wawrzyniec został mianowany gwardianem oraz mistrzem nowicjatu, a w trzy lata potem prowincjałem w Toskanii (1589). Klemens VIII w 1592 r. powołał go do Ferrary, aby tam nawracał Żydów. Wawrzyniec był tam niedługo, gdyż próba nawracania Żydów wobec ich uporu na niewiele się zdała. Kapituła prowincjalna wybrała go następnie przełożonym prowincji weneckiej (1594). Kiedy miał zaledwie 37 lat, został wybrany drugim generalnym definitorem (1596). W dwa lata potem został prowincjałem w Szwajcarii. Założył klasztory kapucynów w Pradze, w Wiedniu i w Grazu. Kiedy w 1601 r. wybuchła wojna z Turkami na Węgrzech, pełen niezwykłej odwagi z krzyżem w ręku, podobnie jak kiedyś św. Jan Kapistran (1456), prowadził wojsko do zwycięskiej bitwy pod Szekesferhervar, czyli Białogrodem.
W 1602 r. na kapitule generalnej został wybrany przełożonym generalnym zakonu. Miał wówczas 43 lata. W ciągu kolejnych trzech lat przeszedł prawie całą Europę pieszo, wizytując klasztory, odbywając wszędzie kapituły, by usuwać nadużycia i zachęcić do obserwancji. W 1606 r., na prośbę cesarza niemieckiego, Rudolfa II, który był równocześnie władcą Austrii, Czech i Węgier, papież Paweł V wysłał Wawrzyńca do Czech dla nawrócenia tamtejszych husytów i protestantów. W kazaniach i w rozmowach prywatnych, jak i w publicznych dysputach bronił dzielnie wiary katolickiej, wykazując fałszywość sądów atakujących prawdy Boże. W kościele kapucyńskim w Pradze gromadziła się cała elita stolicy, by słuchać wytrawnego teologa i doskonałego mówcę. Rosła też liczba nawróceń. Na prośbę króla Hiszpanii, Filipa III, Wawrzyniec zorganizował koalicję państw chrześcijańskich pod dowództwem Hiszpanii – Ligę Świętą – skierowaną przeciwko Unii Protestanckiej. Papież wysłał go następnie jako swojego nieoficjalnego ambasadora do księcia Maksymiliana I (1611-1612). W 1613 r. zakon powierzył mu urząd generalnego definitora i wizytatora prowincji Piemontu i Ligurii (1613). W tym samym też roku został wybrany na prowincjała Ligurii (Genui).
Zmarł podczas misji dyplomatycznej w Lizbonie 22 lipca 1619 r. Kiedy przy jego grobie zaczęły się dziać cuda, w cztery lata po jego śmierci przełożony generalny zakonu rozpoczął proces kanoniczny, by go wynieść do chwały ołtarzy. Jednak dekrety, które wydał wówczas Urban VIII (1623-1644), skomplikowały sprawę tak dalece, że dopiero Pius VI dokonał jego beatyfikacji w 1783 roku. Kanonizował go zaś papież Leon XIII w 1881 roku.
Wawrzyniec pozostawił po sobie bogatą spuściznę literacką i teologiczną. Wszystkie jego pisma zebrano aż w 15 tomach. Ze względu na nie Jan XXIII ogłosił w 1959 r. św. Wawrzyńca z Brindisi doktorem Kościoła. Wśród nich wyróżniają się kazania, dzieła egzegetyczne i apologetyczne. Najcenniejszym z nich to Dzieje luteranizmu i jego teologia.
Zajęty licznymi obowiązkami publicznymi, Wawrzyniec uczynił centrum całego dnia Mszę świętą. Wyrobił sobie u Stolicy Apostolskiej przywilej, że mógł ją odprawiać w dowolnej porze dnia. Odprawiał ją ponad godzinę, często nawet dwie godziny. Zwykł był mawiać: “Msza święta jest moim niebem na ziemi”. Często w czasie sprawowania Najświętszej Ofiary zalewał się łzami. Kiedy artretyzm i podagra nie pozwalały mu się poruszać, prosił, by go do ołtarza przynoszono. Święty Wawrzyniec jest patronem zakonu kapucynów.
W ikonografii przedstawiany jest w brązowym habicie kapucyńskim. Jego atrybutami są: obraz Matki Bożej, krucyfiks, księga, pióro, czaszka, lilia, anioł z koroną.
Benedykt XVI
Św. Wawrzyniec z Brindisi
Audiencja generalna 23 marca 2011
(kościół kapucynów w Eboli, Włochy)
Drodzy bracia i siostry!
Wciąż z radością wspominam, jak uroczyście byłem witany w 2008 r. w Brindisi, mieście, w którym w 1559 r. urodził się wybitny doktor Kościoła św. Wawrzyniec z Brindisi. Takie imię przyjął Giulio Cesare Rossi, wstępując do zakonu kapucynów. Od dzieciństwa był zafascynowany rodziną św.Franciszka z Asyżu. Gdy został osierocony przez ojca w wieku 7 lat, matka oddała go pod opiekę braci konwentualnych w rodzinnym mieście. Kilka lat później przeniósł się razem z matką do Wenecji i tam właśnie poznał kapucynów, którzy w tamtych czasach wielkodusznie służyli całemu Kościołowi, by wesprzeć wielką duchową reformę, zainicjowaną przez Sobór Trydencki. W 1575 r. Wawrzyniec złożył profesję i został kapucynem, a w 1582 r. otrzymał święcenia kapłańskie. Już podczas studiów przygotowujących do kapłaństwa wykazał się wybitnymi zdolnościami intelektualnymi. Z łatwością nauczył się języków starożytnych, takich jak greka, hebrajski i syryjski, a także nowożytnych: francuskiego i niemieckiego, a prócz tego znał włoski i łacinę, którą niegdyś mówili płynnie wszyscy duchowni i ludzie wykształceni.
Dzięki temu, że władał tak wieloma językami, Wawrzyniec mógł prowadzić skuteczny apostolat wśród różnych kategorii osób. Był dobrym kaznodzieją i posiadł tak głęboką znajomość nie tylko Biblii, ale również literatury rabinicznej, że zdumiewał nawet rabinów, którzy darzyli go poważaniem i szacunkiem. Był teologiem świetnie obeznanym z Pismem Świętym i ojcami Kościoła, potrafił w przykładny sposób przedstawiać naukę katolicką również tym chrześcijanom, którzy — zwłaszcza w Niemczech — opowiedzieli się za Reformacją. W jasny i zrównoważony sposób ukazywał biblijne i patrystyczne podstawy wszystkich artykułów wiary zakwestionowanych przez Marcina Lutra, a wśród nich kwestii prymatu św. Piotra i jego następców, boskiego pochodzenia urzędu biskupiego, usprawiedliwienia jako wewnętrznej przemiany człowieka, potrzeby dobrych uczynków, by uzyskać zbawienie. Powodzenie, jakim cieszył się Wawrzyniec, pomaga nam zrozumieć, że również dzisiaj w dialogu ekumenicznym, który prowadzimy z wielką nadzieją, ciągłe odnoszenie się do Pisma Świętego, interpretowanego zgodnie z Tradycją Kościoła, jest rzeczą nieodzowną i ma zasadnicze znaczenie, o czym przypomniałem w adhortacji apostolskiej Verbum Domini (n. 46).
Wawrzyniec zwracał się także do najprostszych wiernych, nie posiadających wielkiego wykształcenia, w przekonujących słowach przypominając wszystkim, że życie musi być spójne z wyznawaną wiarą. Kapucyni i inne zakony położyli wielkie zasługi w dziele odnowy życia chrześcijańskiego, docierając do najgłębszych warstw społeczeństwa ze świadectwem życia i nauczaniem. Dziś również nowa ewangelizacja potrzebuje dobrze przygotowanych apostołów, gorliwych i odważnych, aby światło i piękno Ewangelii wzięły górę nad tendencjami kulturalnymi opartymi na relatywizmie etycznym i obojętności religijnej i przekształcały różne sposoby myślenia i działania w autentyczny humanizm chrześcijański. Zaskakuje fakt, że św. Wawrzyniec z Brindisi prowadził nieprzerwanie swą działalność jako ceniony i niestrudzony kaznodzieja w wielu miastach Włoch i w różnych krajach, mimo że powierzano mu inne poważne i bardzo odpowiedzialne zadania. W zakonie kapucynów był on bowiem wykładowcą teologii, mistrzem nowicjatu, wielokrotnie przełożonym prowincjalnym i definitorem generalnym, a wreszcie przełożonym generalnym od 1602 do 1605 r.
Pośród tych licznych zajęć Wawrzyniec pielęgnował swoje niezwykle żarliwe życie duchowe, poświęcając wiele czasu modlitwie, a w sposób szczególny odprawianiu Mszy św., co często trwało godzinami, tak bardzo pogrążał się w rozpamiętywaniu męki, śmierci i zmartwychwstania Pana. Ucząc się od świętych, każdy kapłan — jak to często było podkreślane podczas Roku Kapłańskiego — może uniknąć popadnięcia w aktywizm, czyli działania bez odniesienia do głębokich motywacji swojej posługi, jedynie pod warunkiem, że będzie się troszczył o swoje życie wewnętrzne. Przemawiając do kapłanów i seminarzystów w katedrze w Brindisi, rodzinnym mieście św. Wawrzyńca, przypomniałem, że «modlitwa jest najważniejszym momentem w życiu kapłana, w którym najskuteczniej działa łaska Boża, sprawiając, że jego posługa staje się owocna. Modlitwa jest pierwszą posługą należną wspólnocie. Dlatego chwile modlitwy muszą być w naszym życiu prawdziwym priorytetem (…) Jeśli nie jesteśmy wewnętrznie zjednoczeni z Bogiem, nic nie możemy dać również innym. Dlatego Bóg jest głównym priorytetem. Musimy zawsze przeznaczać odpowiednią ilość czasu na modlitewne zjednoczenie z naszym Panem». Zresztą z właściwą dla jego niepowtarzalnego stylu żarliwością Wawrzyniec zachęcał wszystkich, a nie tylko kapłanów, by pielęgnowali życie modlitwy, bo w niej zwracamy się do Boga, a Bóg mówi do nas: «Ach, gdybyśmy o tym pamiętali! — mówi. — O tym, że Bóg naprawdę jest z nami, kiedy zwracamy się do Niego w modlitwie; że naprawdę słucha naszych próśb, nawet wtedy, gdy modlimy się tylko sercem i myślą. I że nie tylko jest obecny i nas słucha, ale może i wręcz pragnie z największą przyjemnością spełnić nasze prośby».
Inną cechą wyróżniającą działalność tego syna św. Franciszka jest zaangażowanie w sprawę pokoju. Zarówno papieże, jak i katoliccy książęta wielokrotnie powierzali mu ważne misje dyplomatyczne, których celem było rozstrzyganie sporów i budowanie zgody między państwami europejskimi, które w jego czasach były zagrożone przez imperium osmańskie. Ze względu na autorytet moralny, jakim się cieszył, był poszukiwanym doradcą, którego słuchano. Dziś, podobnie jak w czasach św.Wawrzyńca, świat bardzo potrzebuje pokoju, potrzebuje ludzi, którzy kochają i zaprowadzają pokój. Wszyscy wierzący w Boga muszą być zawsze twórcami pokoju i o niego zabiegać. Wawrzyniec zakończył swoje ziemskie życie podczas jednej z owych misji dyplomatycznych w 1619 r. w Lizbonie, gdzie udał się, by u króla Hiszpanii Filipa III wstawić się w sprawie poddanych z Neapolu, nękanych przez miejscowe władze.
Został kanonizowany w 1881 r., a z uwagi na swoją dynamiczną i bogatą działalność, rozległą i systematyczną wiedzę zasłużył sobie na tytuł Doctor apostolicus — «doktor apostolski», który nadał mu w 1959 r. bł. papież Jan XXIII z okazji 400.rocznicy jego narodzin. Wyróżnienie to zostało przyznane Wawrzyńcowi z Brindisi także dlatego, że był on autorem licznych dzieł egzegetycznych, teologicznych oraz tekstów pisanych z myślą o kaznodziejstwie. Zawarł w nich organiczny wykład historii zbawienia, którego głównym tematem jest tajemnica Wcielenia, będącego największym przejawem miłości Boga do ludzi. Jako wybitny mariolog jest on też autorem zbioru kazań poświęconych Matce Bożej, zatytułowanego Mariale, w których uwydatnia jedyną w swoim rodzaju rolę Dziewicy Maryi, mówiąc wyraźnie o Jej niepokalanym poczęciu i współpracy w dokonanym przez Chrystusa dziele zbawienia.
Z wielką teologiczną wrażliwością Wawrzyniec z Brindisi ukazuje także działanie Ducha Świętego w życiu wierzącego. Przypomina nam on, że trzecia Osoba Trójcy Przenajświętszej swoimi darami oświeca i wspomaga nas w naszych wysiłkach, by z radością żyć przesłaniem Ewangelii. «Duch Święty — pisze św. Wawrzyniec — sprawia, że brzemię prawa Bożego staje się miłe i lekkie, abyśmy mogli zachowywać przykazania Boże z wielką łatwością, a nawet z przyjemnością».
Chciałbym podkreślić na zakończenie tej krótkiej prezentacji życia i nauczania św. Wawrzyńca z Brindisi, że inspiracją do całej jego działalności było wielkie umiłowanie Pisma Świętego, którego obszerne fragmenty znał na pamięć, a także przekonanie, że słuchanie i przyjęcie Słowa Bożego powoduje wewnętrzną przemianę, która prowadzi do świętości. «Słowo Pana — twierdzi — oświeca umysł i rozpala wolę, aby człowiek mógł poznać i kochać Boga. Dla człowieka wewnętrznego, który za sprawą łaski żyje Duchem Bożym, jest chlebem i wodą, a chlebem słodszym od miodu i wodą lepszą od wina i mleka… Jest narzędziem kruszącym serce zatwardziałe w niecnocie. Jest mieczem w walce z ciałem, światem, szatanem, służącym zniszczeniu wszelkiego grzechu». Św. Wawrzyniec z Brindisi uczy nas miłości do Pisma Świętego, coraz doskonalszego obcowania z nim, pielęgnowania na co dzień więzi przyjaźni z Panem w modlitwie, aby każdy nasz uczynek, każda nasza działalność w Nim miały swój początek i swoje spełnienie. Z tego źródła należy czerpać, aby nasze chrześcijańskie świadectwo było pełne światła i mogło prowadzić ludzi naszej epoki do Boga.
po polsku:
Witam serdecznie obecnych tu pielgrzymów polskich. Wielki Post wzywa nas do podejmowania umartwień i życia pokutnego, by pełniej uczestniczyć w cierpieniach Chrystusa i Jego męce. Szczególną okazją do refleksji i rachunku sumienia są rekolekcje wielkopostne. Wyrażam radość, że w Polsce tak chętnie w nich uczestniczycie. Niech one pomagają wam przemieniać życie i być bliżej Boga. Wam wszystkim i uczestnikom rekolekcji parafialnych z serca błogosławię.
opr. mg/mg
Copyright © by L’Osservatore Romano (5/2011) and Polish Bishops Conference
http://www.opoka.org.pl/biblioteka/W/WP/benedykt_xvi/audiencje/ag_23032011.html
Święty Wawrzyniec z Brindisi. (1550 – 1619.)
Urodzony w Brindisi r. 1559 z ojca Wilhelma Rossi i matki Elżbiety Masella, otrzymał Wawrzyniec przy chrzcie św. imię Juliusza Cezara. Wychowywany pod okiem rodziców, pierwsze nauki pobierał u dwóch zakonników. W latach chłopięcych okazywał wielką skłonność do zakonu św. Franciszka; ojciec nie opierał się zamysłom syna; zezwolił na przyjęcie habitu franciszkańskiego, oddał go nawet do klasztoru św. Pawła w Brindisi pod opiekę słynnego kaznodziei Jakóba. Zaprawiał się już wtenczas chłopiec w przygodnych naukach do przyszłej swej działalności misyjnej.
Po śmierci ojca zajął się nim wuj Piotr w Wenecyi, niezwykle pobożny kapłan. Cnoty Juliusza rozwijały się tutaj w pełne kwiaty; rosnęła też w młodzieńcu pogarda świata. Nie dziw więc, że r. 1575 wstąpił Juliusz do zakonu Kapucynów we Weronie, aby w nim zajaśnieć gorącością modlitwy, umartwienia, sumiennością obowiązków spełnianych i wzorowością życia pokutniczego. Przy składaniu ślubów zakonnych otrzymał imię Wawrzyńca.
Odstępując od zwyczajów klasztornych, wedle których młodzi zakonnicy pozostawali jeszcze dłuższy czas pod okiem doświadczonego mistrza zakonnego, wysłali go przełożeni niezwłocznie na studya do Padwy, gdzie sobie pilnością i zdolnościami przyswoił głęboką wiedzę i znajomość dokładną kilku języków. I tutaj już jako dyakon rozpoczął urząd kaznodziejski, występując głównie przeciw rozluźnieniu obyczajów pomiędzy młodzieżą, która do Padwy się ze wszystkich krańców świata zbierała na nauki prawnicze i lekarskie. A z niskim poziomem obyczajów łączyło się lenistwo w wierze i chęć grzeszna do nowości religijnych.
Powołując się na przykład św. Franciszka, nie chciał Wawrzyniec w pokorze swej i w poczuciu przypisywanej sobie niegodności przyjąć święceń kapłańskich. Dopiero wyraźny rozkaz przełożonych złamał jego opór pobożny. Przejęty żarliwością o chwałę Bożą udał się z woli Klemensa VIII. do Rzymu, aby podjąć pracę nad na wróceniem licznie tam osiadłych Izraelitów. Łagodnością w postępowaniu i uczonością wywodów na podstawie biblii hebrajskiej, którą ustnie przekładał na chaldejskie dla zgromadzonych rabinów, wielu zdobywał dla Kościoła katolickiego. Lubo narażał się nieraz na zaciekłość żydów i na czynne zniewagi, działał niestrudzony dalej w innych jeszcze miastach jak Mantua, Padwa, Werona, Wenecya, Casale. Wszędzie mógł Bogu dziękować za obfite żniwo, jakie zbierał dla Chrystusa. Doświadczenie naukowe Wawrzyńca sprawiło, że zajmował się także w klasztorach swego zakonu odczytami biblijnymi z nie mniejszą dla słuchaczy korzyścią.
Obok prac misyjnych i naukowych nie stracił z oczu spraw klasztornych zakonu. Już w r. 1587 powołany został na gwardyana w Wenecyi, kilka lat później został prowincyałem. Kiedy na kapitule rzymskiej r. 1596 został jeneralnym definitorem, podjął myśl, aby z wiedzą Klemensa VIII. i cesarza Rudolfa zakon Kapucynów zaszczepić w Niemczech i Czechach. Pomimo trudności ze strony otoczenia cesarskiego udało mu się założyć pierwszy klasztor we Wiedniu i osadzić tam sześciu towarzyszy; drugi klasztor w Pradze napotykał długi czas na trudności, stawiane przez uczonego astronoma Tycho de Brahe. Wkrótce powstały nowe klasztory w innych częściach cesarstwa.
Uznając szczególniejsze zdolności Wawrzyńca, cesarz Rudolf postanowił z nich korzystać w sprawach państwowych. Mianował Wawrzyńca posłem do książąt niemieckich, aby ich zjednać do wspólnej i jednolitej walki przeciw grożącym najazdom olbrzymim Saracenów. Z poleconego zadania wywiązał się zakonnik ku ogólnemu zadowoleniu; towarzyszył wojskom na pole bitwy, dodawał wodzom i żołnierzom otuchy wobec widocznej liczebnie przewagi tureckiej, a za jego zachętą rozpoczęła się zwycięska dla chrześcijan walka pod Stuhlweissenburg i pod Tshokaki w r. 1601. Wszystkie źródła dziejowe przypisują zwycięstwo św. Wawrzyńcowi. Gdzie on z krzyżem w ręku się ukazał, tam kule nieprzyjacielskie nie wyrządzały żadnej szkody; kule armatnie odbijały się o siodło konia, na którym przebiegał zakonnik szeregi walczące; strzały z bliska ledwie dziurawiły jego suknię.
Dopełniwszy dzieła tak pełnego łaski Bożej, wrócił Wawrzyniec pieszo do Włoch, gdzie go w Rzymie obrano jenerałem zakonu. Celem kanonicznych wizytacyi zwiedził klasztory we Włoszech, Francyi, Hiszpanii i Niemczech; wszędzie był witany jako wybraniec Boży. Wszędzie napominał do pokory i posłuszeństwa, do unikania zbytków nawet w ozdobach kościołów. Po upływie czasu swego urzędowania, przebywał dłuższy czas na dworze króla Filipa III. hiszpańskiego w sprawach polityczno kościelnych, bo chodziło o utworzenie związku książąt katolickich wobec uroszczeń książąt protestanckich. Na stronie protestanckiej stanął pomiędzy innymi król Henryk IV. francuski; Hiszpania miała utrzymać równowagę na stronie katolickiej. Zabiegi Wawrzyńca znowu uwieńczone zostały pożądanym skutkiem. Unia protestancka i liga katolicka wyrodziły się w ten sposób w czynniki polityczne wielkiej doniosłości, a przy ich rozwoju i później ubogi zakonnik nie małe wywierał wpływy. Jemu to też zawdzięcza się załagodzenie sporu pomiędzy królem Hiszpanii a księciem z Sawoia, pomiędzy elektorem bawarskim a solnogrodzkim arcybiskupem. Wogóle zajęcia Wawrzyńca obejmowały najróżnorodniejsze sprawy państwowe, kościelne, klasztorne. Odbierał od papieża rozmaite pełnomocnictwa, z których korzystał najoględniej i najskuteczniej.
Z całej działalności św. Wawrzyńca, z pism jego przebija siła wiary, jaką się odznaczał. Pełnił swe obowiązki i przyjmował zlecenia ufny w pomoc Bożą i w nadziei nowych zasług na życia swe wieczne. Miłością gorzał niezrównaną. Mszą św. odprawiał z niezwykłem wzruszeniem; unikał przecież jej przedłużania, skoro lud był na niej obecny. Ulegał natomiast wśród niej wpływom natchnień i szczególnych łask, skoro zostawał sam; wtedy nieraz kilka godzin spędzał przy ołtarzu. Część nocy po obowiązkowych pacierzach poświęcał na modlitwę i rozmyślanie. Tym sposobem oraz codzienną spowiedzią gotował się na tajemnicę ofiary Mszy św. Dla drugich był pełen łagodnej wyrozumiałości; wspierał biednych, pocieszał nieszczęśliwych; innowierców uważał jako braci zbłąkanych, których ujmował swem zachowaniem i jednał dla Boga. Znaną była jego roztropność w sprawach mu polecanych; znaną i cierpliwość w dolegliwościach, jakim w chorobach długotrwałych podlegał.
Nie mniejszą chwałą okrył się św. Wawrzyniec jako uczony. Mówił po włosku, łacinie, grecku, czesku, niemiecku, francusku, hiszpańsku; nauki głosił swe nietylko w tych językach, ale nadto po hebrajsku i chaldejsku. Pamięć miał tak dobrą, że gotów był bez pomocy napisać całą biblią hebrajską. Zostawił też po sobie liczne prace homiletyczne, polemiczne, biblijne; spoczywają w rękopisach w klasztorze Kapucynów w Wenecyi; powiadają, że obejmowałyby 14 wielkich tomów.
Pod koniec życia miał św. Wawrzyniec załatwić jeszcze zatarg pomiędzy mieszkańcami Neapolu a namiestnikiem hiszpańskim ks. Osuma. Udał się więc zakonnik do Lizbony, gdzie na posłuchanin u króla spowodował złożenie namiestnika z urzędu. Nagła przecież choroba miała przyprawić św. Wawrzyńca o śmierć; umarł w Lizbonie dnia 22. lipca roku 1619. Leon XIII. policzył go r. 1881 w poczet świętych.
Nauka
Pomimo wielkich swych wpływów i zajęć różnorodnych św. Wawrzyniec zachował cnotę cichości skromnej, jakiej domaga się od nas Zbawiciel. Jezus w kazaniu na górze błogosławi tych, którzy są cichego i łagodnego serca. Siebie samego stawia jako przykład, kiedy mówi: Uczcie się odemnie, jam jest cichy i pokornego serca.
Życie Zbawiciela i Świętych jego wskazuje nam, w jaki sposób cichość wykonywać należy. Nigdy Jezus nie uniósł się niesłusznym gniewem; wszelkie potwarze prześladowania znosił z spokojem i niezwruszoną cichością. Nie żalił się na apostołów, którzy go nieraz nie rozumieli; nie żalił się na nich, kiedy go opuścili. A za prześladowców Swych modlił się jeszcze na krzyżu: Ojcze odpuść im, bo nie wiedzą, co czynią.
Wobec przykładu Zbawiciela i wzoru św. Wawrzyńca, jakże wytłomaczysz swą popędliwość i niecierpliwość? Czem chcesz uzasadnić cierpkie swe słowa lub dumną hardość w swem zachowaniu? Lada powód pobudza ciebie do gniewu; szukasz zemsty za lada obrazę. W obcowaniu z innymi jesteś nieznośny, niesforny; sam pełen wad i przywar, od innych żądasz uległości dla swego zdania. Innym zarzucasz pychę, dumę, obraźliwość, a nie widzisz, że sam sobie powinieneś przyswoić konieczną cichość. Zbawiciel jest drogą nie tylko w sprawach wiary ale i w sprawach obyczajów, mianowicie w cnotach koniecznych do zbawienia.
*********
Święty Apolinary, biskup i męczennik
Według łacińskiej Passio Apolinary był obywatelem Antiochii i stamtąd św. Piotr Apostoł przyprowadził go ze sobą do Rzymu, a następnie, wyświęconego na biskupa, posłał do Rawenny. Skazywany dwukrotnie na wygnanie, Apolinary miał pośród niezwykłych okoliczności apostołować w Tracji i nad Dunajem, w końcu zaś – także w niezwykłych okolicznościach – ponieść śmierć męczeńską. Niestety, opowiadanie to, sporządzone zapewne w tym celu, aby podnieść prestiż biskupstwa raweńskiego, nie zasługuje na jakąkolwiek wiarę, pochodzi zaś z drugiej połowy VII w.
Jest natomiast pewne, że biskup Apolinary poniósł śmierć męczeńską 23 lipca, najprawdopodobniej w drugiej połowie II stulecia. Świadczy o tym m.in. mowa św. Piotra Chryzologa, następcy Apolinarego na stolicy biskupiej. Nie ulega także wątpliwości, że relikwie Świętego spoczywają w cieniu wspaniałej bazyliki pod Rawenną. Ten znamienity pomnik sztuki sakralnej, ufundowany w VI w. przez bankiera Juliusza, był też zawsze ośrodkiem kultu św. Apolinarego, którego czczono w całej Europie, również w Polsce, gdzie jednak uchodził za świętego z Reims. Tam bowiem wytworzył się z czasem tak silny ośrodek kultu św. Apolinarego, że zaczęto uważać go w końcu za pochodzącego właśnie stamtąd, a wyobraźnia ludu uczyniła zeń jakby odrębnego świętego. Papieże Symmach (498-514) i Honoriusz I (625-638) rozpowszechnili jego kult także w Rzymie. W Niemczech czczono go zwłaszcza w opactwach benedyktyńskich.
http://brewiarz.pl/czytelnia/swieci/07-21b.php3
Święty Apolinary, biskup z Raweny. (Około r. 70.)
Kiedy św. Piotr naukami swemi coraz to liczniejszych jednał Jezusowi uczniów w Rzymie, a chrześcijaństwo szerzyć się zaczęło w rozmaitych stronach krain włoskich, okazała się potrzeba uporządkowanej organizacyi, aby tem obfitsze zbierać żniwo wśród ludu pogańskiego. W tym celu ustanowił książę apostołów ucznia i towarzysza swego, Apolinarego biskupem Raweny. Powołał go do swego boku już za czasów, kiedy sam pierwszą swe stolicę biskupią zakładał w Antyochyi; wierny uczeń nie opuścił mistrza, bo podążył za nim do Rzymu.
Zbliżając się do miejsca wyznaczonej działalności, Apolinary w takim stopniu podczas drogi dla Chrystusa pozyskał żołnierza, imieniem Ireneusz, że oświadczył gotowość do przyjęcia chrztu św., jeśli biskup uzdrowi mu syna ślepotą dotkniętego. Na prośbę Apolinarego Bóg dopełnił cudu, a owocem dalszym pracy biskupiej było nawrócenie tak uzdrowionego jak i jego rodziców. Nie mniejszym cudem uświęcił Apolinary objęcie rządów biskupich w Rawenie. Uzdrowił bowiem chorą żonę rotmistrza rzymskiego, przez wszystkich lekarzy już opuszczoną. Wrażenie cudu było tak wielkie, że rotmistrz z całą rodziną i czeladzią domową przyjął wiarę Chrystusową.
W domu też nawróconego rotmistrza zamieszkał Apolinary. Gromadził wokoło siebie żądnych prawdy pogan, jednał wielu dla Chrystusa naukami i wzorowością życia, sprawował osobiście Sakramenta św. Dla swej pomocy wyświęcił na kapłanów Adhereta i Kalocera, na dyakonów Marcyana i Leukadyusza; sześciu innym młodzieńcom udzielił niższych święceń.
Dwanaście lat działał już w spokoju Apolinary, kiedy Saturnin wezwał go do złożenia ofiar pogańskich. Stanął wprawdzie biskup zmuszony gwałtem przed posągiem Jowisza, ale oparł się stawionemu żądaniu, bo bałwochwalczej czci bezsilnym posągom oddawać nie myślał. Oporem rozgniewał zebranych kapłanów pogańskich; uniesieni zaciętością iście pogańską, rzucili Apolinarego na pastwę roznamiętnionego ludu. Pobity na całym ciele, stracił wyznawca Jezusowy przytomność; jako umarłego wrzucono go w morze. Bóg ulitował się nad sługą Swoim; chrześcijanie zdołali uratować Apolinarego od niechybnej śmierci i przywrócić mu przytomość; ukrywali go w domu pewnej chrześcijańskiej matrony.
Tymczasem wieści o zachowaniu biskupa przy życiu coraz silniej szerzyły się pomiędzy mieszkańcami Raweny; poganie zaczęli go szukać i pojmali go w tym czasie, kiedy uzdrowił Bonifacego i jego córkę oraz nawrócił cudem coś około 500 ludzi. Ponownie ubiczowany miał zaprzestać swej działalności; nie wzywali go już kapłanie pogańscy do składania ofiar bałwochwalczych, bo żądali, żeby przynajmniej naukami swemi nie odwodził pogan od czci bożków. Słusznie oparł się biskup i temu żądaniu już dlatego, że nie spełniałby obowiązków swego posłannictwa. Obawiając się więc wpływów jego pomiędzy mieszkańcami oraz mocy cudów, wygnali go poganie po za mury miasta, zakazując mu powrotu. Przez pewien czas działał stąd Apolinary w okolicach Raweny; ustanowiwszy zaś rządzcą kościoła swego Kalocera, zwrócił się w dzierżawy Emilii. Tymczasem Opatrzność Boża powołała go znowu do Raweny. Córka bowiem senatora Rufina śmiertelnie zachorowała. Stroskany ojciec odszukał świętego biskupa i błagał go, aby mocą swych cudów zechciał się nad nim zlitować i zdrowie córce przywrócić. Apolinary nie zwlekał z przybyciem do miasta; gdy wchodził w dom Rufina, córka skonała. Żal ojca nad zgonem dziecka był tak wielki, że biskupowi wyrzuty czynił, jakoby on przybyciem pomstę bogów spowodował przez śmierć córki jako karę za brak ufności w pomoc bożków. Nie zraził się wyrzutami Apolinary, przyrzekł córkę wkrzesić, jeśli do życia powołanej pozwoli pójść za głosem łaski i uwierzyć w Zbawiciela. Senator zgodził się na postawiony warunek. Biskup upadł na kolana przy zwłokach zmarłej i w gorącej modlitwie błagał Boga o cud wskrzeszenia. Kiedy zawołał: Wstań i wielbij Boga prawdziwego, zmarła powstała z łoża, na którym spoczywała i głośno sławiła imię Chrystusowe. Cudem tak naocznym pozyskał Apolinary całą rodzinę Rufina i wszystkich jego domowników; córka poświęciła się Chrystusowi ślubem dziewictwa dozgonnego; Rufin był odtąd opiekunem i obrońcą wystawionego na pościgi przez pogan biskupa.
Wieści o tych wypadkach doszły do cesarza. Aby zapobiedz dalszej Apolinarego działalności, złożył Rufina z urzędu, a swemu pełnomocnikowi Mesalinowi polecił pojmać biskupa i nakłonić go bezwarunkowo do ofiar pogańskich. Stawiony przed sąd, więzień potępił wierzenia pogańskie, oświadczył, że nikogo wielbić de chce i nie może, jeno Jezusa Chrystusa, że nie przerażają go męki, bo one mu zdobędą wieczną chwałę w niebiesiech. Nie złamały męstwa wyznawcy srogie katusze, jakim musiał się poddać. Wtrącony do więzienia i głodem morzony, doznał opieki Bożej przez zesłanych z niebios aniołów. Sędziowie pogańscy pozbyli się wkońcu biskupa, skazując go na wygnanie.
Statek, na którym znajdował się Apolinary, rozbiły fale morskie; jedynie biskup i kilku towarzyszy uratowałi swe życie; cała załoga zginęła w nurtach zburzonego wichrami morza. Wola Boża zaprowadziła Apolinarego do Dalmacyi i Tracyi, nad brzegi Dunaju; wszędzie głosił prawdy Chrystusowe, aż poganie z obawy przed swymi bożkami wydalili biskupa z owych stron wśród czynnych zniewag. Wrócił więc Apolinary do osieroconej swej stolicy w Rawenie; wiedział, że naraża się na nowe prześladowanie; poczucie obowiązku i troska o swe owieczki nie pozwalały mu wszakże brać względów na osobiste niebezpieczeństwa.
Niedługo po powrocie do Raweny znowu stanął przed sądem rzymskim. Wezwany do ofiary pogańskiej, modlitwą zdruzgotał posąg Apolina i w gruzy zamienił świątynię pogańską. Namiestnika Taurusa zjednał Jezusowi przez uleczenie ślepego od urodzenia synka. Opieka Taurusa sprawiła, że przez pewien czas mógł Apolinary na nowo rozwinąć swą działalność, nienagabywany przez nikogo. Musiał się wprawdzie ukrywać, ale unikał przynajmniej ciągłego dotąd pościgu. Dopiero z nowymi rządami cesarza Wespazyana położenie zmieniło się na gorsze. Wyszedł bowiem nakaz, aby każde uchybienie wobec bożków karane było albo wygnaniem albo wyrównane ofiarami złożonemi. Ujęty ponownie przez zbirów Demostenesa, Apolinary nowe ponosić musiał męki; wtrącony do więzienia, uszedł w nocy z pomocą naczelnika straży, który w skrytości był chrześcijaninem.
Wysłany pościg za zbiegiem, dogonił go za miastem. Poraniony przez siepaczy, padł Apolinary na ziemię, na pozór nieżywy. Chrześcijanie docucili go wprawdzie, ale z ran swych umarł święty biskup męczennik za czasów Wespazyana około r. 70.
Nauka
W życiu Świętych Pańskich przebija jasno różnica, jaka panuje pomiędzy dążnościami świata a celami wiary chrześcijańskiej; przeciwieństwo to stwierdza się najdobitniej w śmierci męczeńskiej sług Bożych, którzy wręcz przeciw zapatrywaniom ziemskiem wszystko, nawet życie ofiarowali dla Boga i dla nieba; pamiętali, że grzeszne ponęty świata są bez wartości wobec chwały wiecznej.
Zaparli się świata, kiedy umiłowali ubóstwo, poniżenie, które świat potępia; zaparli się świata, kiedy potępili bogactwo, wygody, zaszczyty, które świat miłuje. Zerwali ze światem, kiedy zerwali z rozkoszami zmysłów, kiedy poddali swój rozum i swoją wolę pod prawdy Objawienia Bożego. Łatwo było rozpoznać tych bohatyrów Chrystusowych w pierwszych czasach Kościoła, kiedy wzniosłość chrześcijaństwa i poniżenie i upodlenie pogaństwa stanęły z sobą do walki. Krwawy bój się rozpoczął o najszczytniejsze powołanie ludzkości, a krwią męczenników użyźniła się rola, na której potęga niezwruszona wyrosnąć miała Kościoła, aby na wieki objąć przodownictwo wśród narodów.
I dzisiaj podobny bój ciągle się toczy, bo prawda zawsze musi zwalczać fałsze; bo dobro ciągle wypleniać i wykorzeniać musi naleciałości z natury zepsutej człowieka. Dla każdego syna Kościoła ścisłym obowiązkiem, aby otwarcie brał udział w tej walce, a hasłem i zapowiedzią zwycięstwa jest zerwanie z zasadami świata tak myślą jak czynem, inaczej klątwa niebios dotknie nas po śmierci, dotknie nas klątwa tych za życia, którzy przez nas i przez brak wytycznej na wieki są potępieni.
http://siomi1.w.interia.pl/23.lipca.html
Apolinary – pierwszy biskup Rawenny
Święty Apolinary, choć Rawenna poświęciła mu aż dwie bazyliki – San Apollinare in Classe i San Apollinare Nuovo – jest postacią tajemniczą. W Polsce jego żywot opisał za łacińskim Passio Piotr Skarga.
Uczony jezuita pisze, że św. Apolinary żył około połowy I wieku, pochodził z Antiochii i był uczniem samego św. Piotra Apostoła. Wreszcie św. Piotr rzekł do niego: “Co tu mieszkasz z nami” Jużeś dobrze nauczony o sprawach Jezusowych, wstań, a weźmij Ducha Świętego i biskupstwo, a idź do Rawenny; lud tam jest wielki, opowiadaj im Pana Jezusa, nic się nie bojąc. (…) I całując go, odprawił.
Będąc niedaleko Rawenny, Apolinary święty skłonił się do jednego żołnierza z Azji, imieniem Ireneusza, powiedział mu, skąd przyszedł i przyczynę drogi swej. A on, słysząc o cudach Pana Jezusowych, prosił Apolinarego, aby mu syna ślepego uzdrowił, obiecując wierzyć w Boga jego (…) ślepy wnetże przejrzał i padł do nóg jego, i z rodzicami swymi uwierzył w Chrystusa i ochrzczeni są wszyscy w rzece niedaleko Rawenny”. Apolinary, którego sława zataczała coraz szersze kręgi, dokonał wielu podobnych cudów i “wiele ludzi tajemnie do niego chodzących nauczał, aby wierzyli w Jezusa Boga prawego. Szczęścił Pan Bóg kazanie jego, iż się do chrztu przyczyniało wiernych, a zacni niektórzy dawali synów swych do Apolinarego na naukę. Już i Msze dla onych wiernych miewał (…). I mieszkając w Rawennie przez lat dwanaście, postawił chrześcijanom dwóch kapłanów, Adhereta i Kalocera, a Marcjana i Leokadiusza uczynił diakonami”.
Ta sława nie w smak była poganom, wezwali go zatem i kazali oddawać cześć Jowiszowi: “Śmiał się z nich mąż święty (…). A oni rozgniewani, z ludem innym go stłukli i jako zabitego w morze wrzucili, ale go Pan Bóg w zdrowiu zachował”. Apolinary wrócił i znowu głosił Chrystusa. Tego już pogaństwo ścierpieć nie mogło, “pojmało świętego Apolinarego i zbiwszy kijami, zakazali, aby Jezusa nie wspominał. A on, leżąc na ziemi, wołał, iż Jezus jest Bóg prawy (…), kazali mu więc bosymi nogami po żarzystym węglu chodzić, co czyniąc, tym więcej sławił Chrystusa mąż święty”. Biskup-męczennik dwukrotnie wygnany ze swego miasta, w podobnych jak wyżej opisane okolicznościach, gorliwie apostołował w tym czasie w Tracji (dzisiejsza północno-wschodnia Grecja) i w krainach naddunajskich. Wciąż jednak, jak Pisze Skarga, “wiatrami był niesiony” i wracał do swej stolicy biskupiej, gdzie go św. Piotr posłał z misją, której nie godziło się zaniechać.
“A gdy nastał na cesarstwo Wespazjan, pisali kapłani bałwochwalscy z Rawenny do niego, aby starca jednego, który bogi psuje, stracić kazał, chce li, aby sława rzymska trwała.” Osadzonego w rzymskim więzieniu Apolinarego uwolnił rotmistrz, potajemny chrześcijanin. “I puścił go o północy, aby uciekał. Wnet się o tym pogaństwo dowiedziało, i dogoniwszy go, siekli go mieczami tak długo, iż go za umarłego odeszli.” Mimo to żył jeszcze siedem dni pielęgnowany troskliwie przez chrześcijan i prorokował, że przyjdą na Kościół ciężkie czasy, ale po nich też cesarze, którzy wykorzenią bałwochwalstwo i rozszerzą wiarę Chrystusową. “Z tem świat ten pożegnał przebłogosławiony męczennik Chrystusów, który pogrzebiony jest pod murami klasseńskimi u Rawenny, głęboko w ziemi w trumnie kamiennej. Sprawował Kościół dwadzieścia i ośm lat, miesiąc jeden i dni cztery, umęczony dnia 23 lipca”.
Maria Magdalena Matusiak
http://www.ms.ecclesia.org.pl/index.php?option=com_content&view=article&id=530&Itemid=159
**********
Daniel, prorok
Był jednym w czterech wielkich proroków Starego Testamentu. O jego życiu opowiada starotestamentalna Księga Daniela. Wedle tradycyjnego ujęcia, które nawiązywało do tej księgi, Daniel był synem nieznanej bliżej rodziny judzkiej. W trzecim roku panowania króla Jojakima wywieziono go wraz z innymi do Babilonu. Jako utalentowany młodzieniec znalazł się na dworze królewskim, gdzie nazwano go Baltazarem (Belteszassarem). W tym obcym dla siebie środowisku potrafił dochować wierności obyczajom żydowskim. W nagrodę Bóg obdarzył go darem mądrości i rozeznania, to zaś uzdalniało go do objęcia wysokich stanowisk państwowych. Piastował je za panowania Nabonida, Cyrusa Wielkiego i Dariusza I.
Po wyzwoleniu, gdy przystępowano do odbudowy świątyni, pozostał w Babilonii, aby otaczać opieką rodaków i strzec interesów swego narodu. Pochowano go rzekomo w Suzie. Przy tym wszystkim nie należy zapominać, że obraz wielkiego wizjonera ukształtował się z wolna, czerpiąc z wcześniejszych zapisów i tradycji, sięgających może czasów babilońskich; sama jednak Księga w jej obecnym kształcie powstała znacznie później. Datuje się ją na lata 167-163 przed Chrystusem.
Grecy wpisali Daniela do synaksariów pod dniem 17 grudnia, ale razem z młodzieńcami Ananiaszem, Miszaelem i Azariaszem wspominali go ponadto w niedzielę przed Bożym Narodzeniem. Do martyrologiów zachodnich wprowadził proroka Beda. Widniał tam pod dniami 21 lipca i 11 grudnia. Zajął poczesne miejsce w ikonografii chrześcijańskiej. W niektórych regionach (Karyntia, Tyrol, Carrara i in.) długo uchodził za patrona górników.
http://brewiarz.pl/czytelnia/swieci/07-21c.php3
Kim był Daniel?
Daniel był prorokiem, żyjącym ok. 600 lat przed Chrystusem. Uważany jest za jednego z czterech wielkich proroków Starego Testamentu. O jego życiu opowiada Księga Daniela.
Daniel był arystokratą. Gdy przebywał na dworze babilońskim, uparcie odmawiał oddawania czci posągom. Bóg obdarzył Daniela obok wyjątkowej inteligencji także bardzo cenionym darem prorokowania. Wyjaśniał on królowi babilońskiemu, słynnemu Nabuchodonozorowi, zawiłości jego snów dotyczących przyszłości królestwa. Robił błyskawiczną karierę, dopóki zazdrośni dworzanie nie wmówili kolejnemu babilońskiemu królowi Dariuszowi, ojcu Aleksandra Wielkiego, że Daniel nie jest wiernym poddanym. Monarcha wydał więc Proroka na pożarcie lwom. Te jednak – ku zdumieniu zebranych – nie tylko Daniela nie rozszarpały, ale lizały mu ręce i nogi. Zdarzenie to tak wstrząsnęło królem Dariuszem, że nakazał on wychwalanie Boga czczonego przez Daniela.
Przed śmiercią Daniel przepowiedział kilka innych znaczących wydarzeń, m.in. czas narodzin Chrystusa i Jego śmierć.
Prorok Daniel jest adresatem modlitw wiernych nawiedzanych przez koszmary senne. Popularny w Kościele prawosławnym, mniej w katolickim, ukazywany jest jako jeden z czterech starotestamentowych proroków większych, w otoczeniu Izajasza, Jeremiasza i Ezechiela, lub jako młodzieniec bez brody, z kołpakiem na głowie, w krótkiej tunice. W lewej, opuszczonej ręce trzyma zwój. Zazwyczaj widnieją na nim słowa: „Błogosławiony Bóg Izraela”. Prawą rękę ma złożoną w geście modlitewnym na piersi. Sceny z żywota Proroka należą do najstarszych w ikonografii chrześcijańskiej. Najbardziej popularny w sztuce zachodniej jest obraz Daniel w jaskini lwów, traktowany jako prefiguracja Zmartwychwstania Chrystusa i przykład potęgi modlitwy. Chętnie też ukazywano go z prorokiem Habakukiem przynoszonym przez Anioła do jaskini lwów. Jego atrybutem są dwa baranie rogi, wywodzące się z jego widzenia: „Podniosłem oczy i spojrzałem, a oto jeden baran stał nad rzeką; miał on dwa rogi, obydwa wysokie, jeden wyższy niż drugi, a wyższy wyrósł później” (Dn 8, 3).
Niedaleko Saverne, w Alzacji – św. Abrogasta, biskupa. Zasiadał na stolicy w Strasburgu w VI w.
oraz:
św. Alberta Crescitelli, męczennika w Chinach (+ 1900); świętych męczenników Klaudiusza, Justa i Jukundyna (+ poł. II w.); św. Jana, mnicha (+ IV w.); św. Praksedy, dziewicy (+ 491); św. Zotyka, biskupa i męczennika (+ II w.)
**************************************************************************************************************************************
TO WARTO PRZECZYTAĆ
********
Ks. Henryk Zieliński
Ciekawy tydzień
Na wiele pytań, które stawiamy sobie dzisiaj, już za kilka dni odpowiedź będzie pewnie znana
Kroi nam się ciekawy tydzień. Na wiele pytań, które stawiamy sobie dzisiaj, już za kilka dni odpowiedź będzie pewnie znana. Niebawem powinno się bowiem rozstrzygnąć, co zrobi prezydent Bronisław Komorowski z jednym z największych bubli prawnych, jakim jest ustawa o szerokim stosowaniu i finansowaniu zabiegów in vitro, zwana dla niepoznaki ustawą o leczeniu bezpłodności. Podpisze ją, hamletyzując jak zwykle? Czy prześle do Trybunału Konstytucyjnego? Znając dotychczasowe posunięcia Komorowskiego, nie wykluczam, że zrobi i jedno, i drugie. Postawa: diabłu świeczkę i Panu Bogu ogarek jest przecież dla jego prezydentury charakterystyczna. Tak było choćby z podpisaniem ustawy o przejęciu naszych oszczędności z otwartych funduszy emerytalnych i przekazaniem ich do ZUS. Prezydent wątpliwości konstytucjonalistów formalnie podzielał, dlatego ustawę podpisał, a następnie do Trybunału Konstytucyjnego ją skierował. Tylko że kiedy orzeczenie Trybunału zapadnie, tego nie wiadomo. A że przejętych przez rząd oszczędności milionów Polaków już nie ma, to wiadomo już.
Zastrzeżenia do obecnego kształtu ustawy o in vitro ma nawet wielu senatorów i posłów macierzystej partii pana prezydenta – rządzącej PO. Więcej zastrzeżeń mają wybitni prawnicy – tej rangi co prof. Andrzej Zoll, genetycy, lekarze i etycy. Zgłaszali je specjaliści z Biura Analiz Sejmowych i z Sądu Najwyższego. Ale czy to powstrzyma Bronisława Komorowskiego przed złożeniem podpisu pod ustawą, której ratyfikację zapowiadał wielokrotnie, uzasadniając decyzję swoim… katolicyzmem? Może przydałby się w tej sprawie zdecydowany głos szczególnie bliskich panu prezydentowi duchownych? Bo przecież nie tylko PiS ma przyjaciół wśród księży i biskupów. Czytania mszalne z ubiegłej niedzieli wyraźnie zobowiązują wszystkich apostołów, ich następców i zastępców do głoszenia ludziom całej prawdy Bożej, niezależnie od okoliczności. A w ostateczności może trzeba nawet czasem „strząsnąć proch z nóg na świadectwo dla nich”? (por. Mk 6, 11).
Ważne sprawy rozstrzygają się w tym tygodniu również w Europie. W dniu ukazania się tego numeru „Idziemy” wiadomo już pewnie będzie, czy grecki parlament zaakceptuje warunki tzw. pomocy dla Grecji, przyjęte przez premiera Aleksisa Ciprasa na poniedziałkowym spotkaniu z przywódcami Unii Europejskiej. Stawka jest o wiele wyższa niż wcześniej, kiedy oddawałem do druku artykuł „Taniec z Grekami”, opublikowany w tym numerze „Idziemy”. Ostatecznie Grecja ma otrzymać pożyczki nawet w wysokości 83 mld euro, ale za cenę przekazania majątku narodowego o wartości 50 mld euro do specjalnego funduszu prywatyzacyjnego. Funduszem tym mają zarządzać urzędnicy unijni. A najwięcej do powiedzenia i tak ostatecznie będą mieli Niemcy.
Postawione Grekom warunki dalszego kredytowania stwarzają niebezpieczny precedens w relacjach między państwami Unii. Brytyjscy i amerykańscy komentatorzy już nazywają ten krok próbą ustanowienia niemieckiego protektoratu w Helladzie. Faktycznie oznacza to bowiem oddanie części majątku narodowego za długi w obce ręce i częściową rezygnację z suwerenności. Nietrudno sobie wyobrazić, do czego to może prowadzić. Nawet jeśli część środków z wycenionego i sprzedanego przez specjalną unijną instytucję greckiego majątku pójdzie na dokapitalizowanie greckich banków.
Z tarapatów Grecji warto wyciągnąć wnioski dla Polski. Coraz więcej specjalistów podważa sens wspólnej waluty dla krajów o bardzo zróżnicowanym poziomie gospodarki. A przepaść między siłą gospodarki naszej i sąsiednich Niemiec jest proporcjonalnie dużo większa niż ta, która dzieli Grecję od Niemiec. I co najgorsze, różnica między Polską i Niemcami w wartościach bezwzględnych nie zmniejsza się ostatnio, tylko rośnie. Produkt krajowy brutto przypadający na jednego obywatela jest w Polsce prawie czterokrotnie mniejszy niż to, co przypada na jednego obywatela w Niemczech! Identycznie jest z różnicą wynagrodzeń. Niezrealizowana przez rząd PO&PSL obietnica zastąpienia złotego przez euro okazała się w tym przypadku zbawienna.
Nie mniej ważna jest także refleksja nad kierunkiem polskich inwestycji – również tych z unijnym udziałem. Czy służą one podnoszeniu konkurencyjności polskiej gospodarki? Bo jeśli nie, to – jak uczy przykład Grecji – mogą być tylko podnoszeniem wartości „masy upadłościowej”, która w końcu trafić ma w obce ręce.
“Idziemy” nr 29/2015
opr. ac/ac
Copyright © by Idziemy (29/2015)
http://www.opoka.org.pl/biblioteka/P/PS/idziemy201529_pytania.html
**********
Abp Michalik: nie ulegajmy pokusie, że ewangelizacja jest niepotrzebna
2015-07-19 18:27
pab / Polańczyk / KAI
Aby nie ulegać pokusie, że ewangelizacja jest niepotrzebna zachęcał abp Józef Michalik podczas Mszy św. wieńczącej tegoroczną wakacyjną ewangelizację „Bieszczady dla Jezusa 2015”.
Fot. M.B. Sztajner/Niedziela
Jak powiedział metropolita przemyski, podstawową rzeczą w nowej ewangelizacji jest dobre poznanie Ewangelii. Jednak – jak zaznaczył – nie wystarczy poznać treść, ale trzeba żyć z Chrystusem. Drugim warunkiem jest głoszenie Dobrej Nowiny. – Ja muszę głosić. Powiedział to Jezus u św. Łukasza w czwartym rozdziale, a później swoim uczniom i nam wszystkim w słowach: „Idźcie i nauczajcie wszystkie narody” – zwrócił uwagę abp Michalik.
Kaznodzieja zauważył, że Jezus przed rozpoczęciem swojej działalności był kuszony przez szatana, ponieważ diabeł wiedział, że przez głoszenie przyjdzie wiara i zbawienie. Zwrócił uwagę, że pokusy pojawiały się także później, a ostatnim tego objawem były słowa złego łotra na krzyżu i zachęta: „Wybaw sam siebie, zejdź z krzyża”. – Ostatnia pokusa. Jezus umiera na krzyżu, a on chce Go odciągnąć od tej misji. To bardzo ważne, żebyśmy zauważyli, że wokół nas również są takie pokusy. „Po co się narażać, po co być niepopularnym, nie głoś Ewangelii, zostań przy tym co jest, przy tych formach”. Giną ludzie, oddalają się, trzeba głosić, trzeba podjąć trud nowej ewangelizacji – zachęcał abp Michalik.
Metropolita przemyski podkreślił, że ewangelizować można na różne sposoby. Czasem jest to słowo, a czasem obecność przy drugim człowieku w różnych sytuacjach i ukazywanie mu wartości, którymi się żyje.
Abp Michalik zaznaczył, że warunkiem doprowadzenia do spotkania z Chrystusem jest nawrócenie. – Nie trzeba się bać mówić o nawróceniu – mówił. Zachęcał, aby być pomocnikiem Pana Boga, pamiętając, że własną mocą nie można niczego dokonać.
Msza św. pod przewodnictwem abp. Józefa Michalika w Sanktuarium Matki Bożej Pięknej Miłości w Polańczyku była ostatnim punktem tegorocznej Wakacyjnej Ewangelizacji Bieszczadów. Eucharystia była sprawowana w intencji sponsorów, ewangelizatorów i wszystkich którzy wsparli tę inicjatywę.
http://www.niedziela.pl/artykul/16999/Abp-Michalik-nie-ulegajmy-pokusie-ze
***********
Lech Z. Niekrasz
“…który mówił przez proroków”,
czyli Stary Testament w Ewangeliach
Czytając Ewangelie, nie trudno zauważyć, że odwołują się one do Starego Testamentu, zwłaszcza w sprawach niewypłacania zarobków, oszustwa, lichwiarstwa, przekupstwa sędziów itp. Autor w sposób popularno-naukowy wyjaśnia fragmenty Starego Testamentu zawarte w Nowym Testamencie, ukazując ich wypełnienie w osobie Jezusa Chrystusa.
********
Twarze Biblii
Na stronach tej książki proponujemy galerię portretów biblijnych. Pojawią się w niej święci, patriarchowie, prorocy, mędrcy, apostołowie i wiele skromniejszych postaci, naznaczonych ograniczeniami podobnymi do tych, jakie charakteryzują mężczyzn i kobiety wszystkich czasów i krajów. Będą to postaci polityczne (król Achaz), ministrowie (Sebna i Eliakim) albo rzymscy urzędnicy cesarscy (Kwiryniusz i Publiusz); pojawią się także niewolnicy (Onezym). Będą portrety osób symbolicznych (Enoch, Hiob lub Magowie), a także osobnicy prawie nieznani (mędrzec Agur, prorok Agabos lub kłótliwe Ewodia i Syntycha). Książka przekształca się więc w rodzaj świętej historii widzianej z naszej perspektywy, z punktu widzenia ludzkich bohaterów, których losy skrzyżowały się z obecnością Boga – czasem tajemniczą, innym razem chwalebną.
Będzie to cały czas ukazywanie najważniejszych wartości Biblii związanych z objawieniem Boga w historii tych wszystkich mężczyzn i kobiet. Pan nie jest nieczułym władcą, który usunął się do swoich złotych niebios, podobnie jak wiara nie jest zaproszeniem do odejścia z codzienności ku rzeczywistości mitycznej i mistycznej. Słowo Boże, które trwa na wieki, splata się z głosami ludzkimi, które śpiewają, krzyczą, mają nadzieję i popadają w rozpacz. Historię Biblii, podobnie jak historię naszych czasów, wypełniają wspaniałość i nędza związane z losem każdego człowieka, trudne doświadczenia i wydarzenia społeczne, czułe i groźne twarze. To codzienne objawienie Boga, który przygląda się wszystkim: małym i wielkim, świętym i grzesznikom, sprawiedliwym i oszustom.
Jest jeszcze inny wymiar tego orszaku prawie dwustu aktorów. Postacie pojawiające się na kolejnych stronach nie są uporządkowane alfabetycznie jak w słowniku. Ukazują się nam zgodnie z porządkiem niedziel, świąt i uroczystości roku liturgicznego, według potrójnego cyklu czytań biblijnych proponowanych w roku A, B i C. Ten szczególny porządek ma na celu zaprezentowanie w każdą niedzielę lub święto tej postaci z Pisma Świętego, która odsłoni temat tych dni, podejmuje zawarte w Biblii orędzie, przedstawi jego istotę i podkreśli moralną wymowę.
Gianfranco Ravasi
(ur. 1942 w Merate), włoski duchowny Kościoła rzymskokatolickiego, wybitny biblista, znawca języka hebrajskiego, autor licznych prac z dziedziny duchowości.
W 1966 w Mediolanie przyjął święcenia kapłańskie. Jest Prefektem Biblioteki – Pinakoteki Ambrozjańskiej w Mediolanie oraz wykładowcą egzegezy biblijnej na Wydziale Teologii Północnych Włoch.
Od 1995 należy do Papieskiej Komisji Biblijnej, a od 2007 został mianowany przez papieża Benedykta XVI przewodniczącym Papieskiej Rady ds. Kultury oraz Komisji ds. Kościelnych Dóbr Kultury i Komisji Archeologii Sakralnej. W 2010 został kardynałem. W 2012 uhonorowano go tytułem doktora honoris causa Katolickiego Uniwersytetu Lubelskiego. We Włoszech znany jest ze swego zaangażowania w propagowanie treści Pisma Świętego. Jest autorem licznych książek i publikacji popularnonaukowych. Prowadzi ponadto programy telewizyjne.
Prace wychodzące spod pióra duchownego pomagają lepiej zrozumieć księgi biblijne. Można pośród nich odnaleźć m.in. dogłębny komentarz do Księgi Hioba (“Hiob. Dramat Boga i człowieka cz. 1” oraz “Hiob. Dramat Boga i człowieka cz. 2”, wyd. pol. 2004). Jest wśród nich także pozycja “Piękno Biblii” (wyd. pol. 2006), będąca przewodnikiem po opowieściach Pisma Świętego postrzeganych przez pryzmat arcydzieł światowej kultury wszystkich epok.
Jest również autorem książek: “Krótka historia duszy” (2008), “Jak długo Panie? Wędrówka przez tajemnicę cierpienia i zła” (wyd. pol. 2004), “Modlitwa życiem w Psalmach” (wyd. pol. 2003), “Moja księga przemyśleń. Prowokujące refleksje na każdy dzień” (wyd. pol. 2007), “Poznać Dziecię i Jego Matkę” (wyd. pol. 2008), “Droga Krzyżowa w Koloseum z Benedyktem XVI” (wyd. pol. 2009) czy “Miesiąc z Maryją” (wyd. pol. 2009).
http://www.tolle.pl/pozycja/twarze-biblii
********
Historie powołań biblijnych
Pan Bóg powoływał różnych ludzi i na różne sposoby. Inaczej wyglądało powołanie Abrahama, jeszcze inaczej Jeremiasza, Eliasza czy Dawida. Z innych powodów powołał do grona Apostołów Piotra, Jakuba i Jana, a z jeszcze innych Pawła czy choćby Samarytankę, która miała 7 mężów.
Historia powołań bohaterów Starego i Nowego Testamentu do wypełniania woli Bożej to historia powołania. W każdym z nich współczesny człowiek odnajduje siebie i historię swojej drogi do Boga, a Bóg Abrahama Izaaka i Jakuba jest też Bogiem Kowalskiego, Nowackiego i Iksińskiego i działa w podobny sposób w całej Historii Zbawienia, bo wraz z historią świata i człowieka zmieniło się myślenie na ziemi, zmienił się styl życia, zmienił sie człowiek i zmienił się świat, bo “przemija postać tego świata”, ale niezmienna pozostaje Miłość Boga do człowieka, Jego troska o człowieka i jego zbawienie. Nie zmienił się Bóg. Dla Niego wciąż ważny jest człowiek…był 5000 lat temu i jest dziś… tak samo. Wciąż.
********
Flickr (cc)
Rdz 2,18
Mk 15,34 to najbardziej dramatyczny tekst w Ewangelii, wyrażający zarówno szczyt, jak i dno drogi krzyżowej, wiodącej do skrajnego opuszczenia. Oczywiście w słowach Jezusa zawarta jest nadzieja, ale nie wolno zapominać, że są to słowa opuszczenia. Bóg zostawił Jezusa w sytuacji pełnej goryczy, smutku, ludzkiego osamotnienia, tak jakby Go naprawdę opuścił. Na Golgocie, kiedy Jezus zawisł na drzewie hańby, pomiędzy niebem a ziemią, nawet Bóg opuścił swojego Syna. Nie słychać głosu Bożego, jaki dał się słyszeć przy chrzcie Jezusa. Bóg milczał, dlatego Jezus wydał krzyk boleści i opuszczenia – krzyk poniewieranej i doszczętnie wyczerpanej męką i cierpieniem ludzkiej natury, która wypowiada rozpaczliwe „dlaczego”. Jednocześnie jednak Jezus oddał się dobrowolnie i z pełnym zaufaniem woli Bożej, która spełniła się na Nim. Nie jest przypadkiem, że Jezus modlił się na krzyżu słowami Ps 22, bo w nim najgłębiej uwydatnił się wewnętrzny związek, jaki zachodzi między cierpieniem, opuszczeniem przez Boga a zbawieniem. Na krzyżu Jezus przyjął nasze grzechy, zidentyfikował się z człowieczeństwem, Zbawiciel utożsamił się grzechem. Mamy tu do czynienia z Bożym paradoksem, bo Chrystus wiedział, co to znaczy być grzesznikiem, choć On sam nigdy nie popełnił grzechu. Doświadczenie osamotnienia było dla Niego niezwykle bolesne, gdyż nigdy wcześniej nie wiedział, czym jest oderwanie od Boga. Jezus czuł się opuszczony, ale nie wątpił. Na krzyżu osamotniony Jezus podniósł głos do Boga, ale nie było odpowiedzi. W samotności Jezusa wypełnionej modlitwą skierowaną do Ojca, która przedzierała się jak promień światła przez mrok osamotnienia w czasie męki, ukazał się tajemniczy związek między wyrażającą posłuszeństwo Bogu modlitwą ofiarniczą Sługi a Jego Synowską relacją do Ojca (zob. Hbr 5,7-9).
Obok psychologii masz jednak jeszcze coś zupełnie innego. Coś, a właściwie Kogoś. Ten Ktoś kocha cię od zawsze i na zawsze. Akceptuje dokładnie takim jaki jesteś. Musisz tylko uwierzyć, że Jego obecność jest realna, że nikt inny, nie może zabrać twojego lęku, niezdarności i kompleksów, tylko On. Wystarczy zaufać. Pamiętaj, nawet w najczarniejszej pustce, w najgorszej chwili twojego życia, w najstraszniejszym osamotnieniu On jest blisko i czeka, aż pozwolisz Mu się pocieszyć.
Czy biedny piesek porzucony na niekończącej się szosie prócz smutku odczuwa również samotność? Uczucie to znane jest chyba każdemu z nas, kiedyś może, gdy byliśmy małymi dziećmi, było nam tak bardzo źle, czuliśmy się samotni, gdyż rodzice nie zwracali na nas uwagi zbyt zajęci własnymi sprawami.
Miesiąc maj jest tradycyjnie miesiącem maryjnym. Dziś wiele osób pyta o biblijny obraz Maryi. Tym samym szuka na kartach Pisma Świętego odpowiedzi na pytanie o ziemskie życie najbardziej wyjątkowej kobiety, która kiedykolwiek żyła na ziemi.
Obraz Maryi został utrwalony słowami ludzkimi w różnych miejscach Biblii. Bóg wybrał odpowiednich ludzi, którymi kierował, aby przedstawili portret Maryi, tak jak On tego chciał. Nie możemy dotrzeć do wszystkich szczegółów jej życia, ale winniśmy z wdzięcznością przyjmować te, które odnajdujemy w Biblii.
Obraz Maryi w Nowym Testamencie i jego interpretacja
Kształt nowotestamentowego portretu Maryi tworzą kolejne pociągnięcia pędzlem słowa, dokonane przez autorów biblijnych. Próbując odtworzyć obraz Maryi, można w Nowym Testamencie odszukać fragmenty i zdania, które się do Niej odnoszą i ułożyć je ze względu na czas ich powstania w porządku chronologicznym. Okaże się wtedy, że pierwszym, choć bardzo skromnym i mało indywidualnym “pociągnięciem pędzla” w tworzonym wizerunku Maryi jest zdanie z Listu św. Pawła do Galatów: “Gdy jednak nadeszła pełnia czasu, zesłał Bóg Syna swego zrodzonego z niewiasty, zrodzonego pod Prawem” (Ga 4,4). Autor nie wymienia nawet imienia owej niewiasty, ale z dalszych, później zapisanych tekstów wiemy, że może tutaj chodzić tylko i wyłącznie o Maryję, Matkę Jezusa. Warto zaznaczyć, że ostatnie szczegóły w biblijnym portrecie Maryi pochodzą od umiłowanego ucznia Jezusa, Jana. Jak w monumentalnym dziele, przy którym pracowało wielu malarzy, ostateczne i najważniejsze pociągnięcia pędzlem pozostawia się mistrzowi pracowni, tak też pod koniec pierwszego wieku umiłowany uczeń, który “wziął Maryję spod krzyża do siebie” (por. J 19,27), zapisał słowa, przez które staje się ona bliska każdemu, kto wierzy i kocha Jezusa.
Proces tworzenia biblijnego wizerunku Maryi w Nowym Testamencie zakończył się ostatecznie ok. 100 roku. Tego utrwalonego słowami autorów natchnionych obrazu zmienić, poprawić czy uzupełnić już nie można. Można jedynie tak stworzony obraz kontemplować, interpretować, badać, analizować, aby coraz lepiej go rozumieć. Wykładnia biblijnego obrazu Maryi dokonuje się dzięki wysiłkom ludzkim: badaniom egzegetów i teologów, modlitwie i refleksji kolejnych pokoleń chrześcijan. Można powiedzieć, że portret Maryi utrwalony na kartach Pisma Świętego jest tak bogaty w treści, że jego interpretacja, prowadząca do coraz lepszego zrozumienia, trwa do dnia dzisiejszego.
Dzieje chrześcijaństwa to czas powstawania różnych interpretacji całości, bądź jakiegoś szczegółu tegoż wizerunku. Jest to także czas sporów i ustaleń, co jest pewne, a co dowolne w tej interpretacji. W odniesieniu do niektórych aspektów wyjaśnienia Jej biblijnego obrazu dochodzenie do zgody w całym Kościele trwało bardzo długo. Jedno jest pewne, że obraz Maryi w Biblii pojawia się – i tak winien być odczytywany – jako wspaniały element panoramy dziejów zbawienia. W tej panoramie postacią pierwszoplanową jest Bóg, który stwarza świat z miłości i pragnie zbawienia człowieka. W niej też, w długim szeregu posłanych od Boga ludzi zdecydowanie wyróżniać się musi Jezus Chrystus, Syn Boży, jedyny Zbawiciel i Pośrednik między człowiekiem a Bogiem. W tej właśnie perspektywie, w Kościele prowadzącym do zbawienia, jaśnieć musi Maryja. Tak więc poprawne odczytanie Maryi, to dostrzeżenie jej w kontekście Chrystusa i Jego Kościoła. Odczytanie obrazu Maryi w Biblii bez tychże odniesień, nie byłoby prawdziwe i zgodne z zamysłem Boga, z którego natchnienia powstała Biblia. Chodzi więc o to, aby chrześcijanie potrafi zachwycić się prawdziwym arcydziełem, jakim jest jej obraz na kartach Ewangelii. Tylko one dają wizerunek Maryi, który zawiera właściwe proporcje, odniesienia i barwy.
Z Maryją na drodze wiary
Skromne teksty biblijne o Maryi mogą wydawać się nieatrakcyjne i nudne tylko dla kogoś, kto nie ma pełnego zrozumienia czym albo lepiej “KIM” jest Biblia. Żadne apokryfy, objawienia prywatne i inne orędzia nic istotnego do biblijnego obrazu Maryi nie dodają. Prawdziwy obraz Maryi jest bowiem jeden. Malowany przez ludzi, których wybrał Bóg i którzy stworzyli prawdziwe arcydzieło. Potwierdzeniem tego jest tzw. “Ewangelia dziecięctwa”, w której udało się św. Łukaszowi wymalować “różne ikony” Maryi, które ukazują jej kolejne kroki na drodze wiary, a tym samym tworzą najpiękniejszy biblijny obraz Matki Boga.
Pierwszy krok w wierze – “fiat” (Zwiastowanie: Łk 1,26-38). Maryja wypowiada swoje zawierzenie: “Oto Ja służebnica Pańska, niech Mi się stanie według Twego słowa” (Łk 1,38). Wypowiadając swoje “fiat”, Maryja podejmuje ryzykowny krok w wierze i oddaje siebie całkowicie Bogu – Panu życia i śmierci. Niczego nie zostawia dla siebie i nie szuka ludzkich zabezpieczeń. Ten pierwszy krok – gdy pociągnięci Bożą miłością wyznajemy, że Jezus jest Panem, jest bardzo ważny w naszym życiu wiary. Bez tego pierwszego świadomego aktu wiary nie byłoby następnych. Kiedy pozwalamy Bogu wkroczyć w nasze życie, coś zaczyna się dziać. Życie zaczyna nabierać barw.
Drugi krok w wierze – służba (Nawiedzenie: Łk 1,39-45). Droga wiary Maryi prowadzi od oddania siebie Bogu, do oddania siebie w zwyczajnej, ale zarazem gorliwej służbie człowiekowi, czego wyrazem jest jej pośpiech. Po Zwiastowaniu Maryja nie kontempluje swego wywyższenia, lecz spieszy, by kontemplować łaskę macierzyństwa daną Elżbiecie. Pierwszym owocem przyjęcia Jezusa do swego łona jest poniesienie Go do domu człowieka potrzebującego miłości i wsparcia. Tym właśnie jest ewangelizacja – nie tyle radowaniem się z posiadania Jezusa, ale poniesieniem Jezusa innym, by się Nim uradowali.
Trzeci krok w wierze – uwielbienie (Magnificat: Łk 1,46-55). Gdy Elżbieta wypowiada błogosławieństwo nad Maryją (Łk 1,45), ta ostatnia kieruje uwagę na Boga, wypowiadając swoje Magnifcat. Uwielbienie płynące z serca, którego uczy Maryja chroni z jednej strony przed przywłaszczaniem Bożych darów, a z drugiej strony przed naiwnością życiową. Grozi nam bowiem zarówno niebezpieczeństwo okradania Pana Boga z należnej Mu chwały, jak też infantylne spojrzenie na dobre dzieła w naszym życiu, przekonanie, że “stają się” one same, bez naszej współpracy. Jedno i drugie prowadzi do niewiary i oddziela od Boga.
Czwarty krok w wierze – upokorzenia (Narodzenie Jezusa: Łk 2,1-20). Gdy podążamy drogą wiary, nie unikniemy prób wiary. Dla Maryi okoliczności narodzenia i śmierci Jezusa były wielkim upokorzeniem i próbą wiary, z której wyszła zwycięsko, przyjmując z zawierzeniem wolę Boga, trwając przy Synu w każdych okolicznościach.
Piąty krok w wierze – ofiarowanie (Jezus oddany Ojcu: Łk 2,21-38). Maryja zaniosła nowo narodzonego Jezusa do świątyni, aby spełnić obowiązujące Prawo. Było to nie tylko poświęcenie Panu, ale również oddanie Panu Jego Syna. Maryja nie zatrzymała dla siebie Jezusa, lecz w tym obrzędzie niejako zwróciła Go Bogu jako Jego “własność”. Jest na drodze wiary czas, kiedy to wzrastamy, przyjmując dary Boże po to, by następnie wzrastać, oddając je.
Szósty krok w wierze – pragnienia (Znalezienie Jezusa w świątyni: Łk 2,41-50). Wytrwałe, z bólem serca (Łk 2,48) poszukiwanie przez Maryję dwunastoletniego Jezusa pozostałego w świątyni obrazuje Bożą pedagogię względem nas. Niekiedy Jezus jakby się ukrywał przed nami, po to, byśmy Go wytrwale szukali, byśmy bardziej za Nim tęsknili, bardziej Go pragnęli.
Siódmy krok w wierze – szara codzienność (Nazaret: Łk 2,51-52). Maryja w Nazarecie uczy nas, jak żyć na co dzień przy boku Jezusa, w Jego obecności. Św. Łukasz pisze, że Maryja chowała wiernie te wspomnienia w swym sercu (Łk 2,51), co oznacza pielęgnowanie wrażliwości duchowej i postawę rozeznawania woli Bożej na co dzień, a także ducha wierności słowu Bożemu. Maryja rozważająca w swym sercu słowa i czyny Jezusa przypomina Kościołowi wszystkich czasów, co powinno być treścią rozważań: Słowo Boże, Ewangelia.
ks. Ryszard Kempiak SDB
http://www.katolik.pl/obraz-maryi-w-ewangeliach,22821,416,cz.html?s=2
********
Błogosławionym owocem dojrzałej wiary jest pojednanie w potrójnym wymiarze: z Bogiem, z samym sobą i z drugim człowiekiem. Pojednanie w tym pierwszym znaczeniu jest decydujące, gdyż bez pojednania z Bogiem nie jest możliwe pojednanie z człowiekiem.
…z Bogiem
Pojednać się z Bogiem to coś więcej niż uznać przed Nim własne winy i żałować za popełnione grzechy. Pojednać się z Bogiem to uznać, że On ma rację i że wszystkie Jego przykazania są słuszne. To stać się pewnym, że zasady Ewangelii są mądrością, chlubą i radością, że są drogą do szczęścia doczesnego i wiecznego. Ludzie naiwni myślą, że nie Bóg, lecz oni mają rację, że rację ma demokratyczna większość, moda, środki masowego przekazu, alkohol, pieniądze czy ten, kto sprawuje władzę. Myśląc w ten sposób, błądzą i cierpią.
Kto pojednał się z Bogiem, słucha Go bardziej niż ludzi i samego siebie. Także wtedy, gdy wiąże się to ze stawianiem sobie ogromnych wymagań, a nawet z męczeństwem. Pojednać się z Bogiem to uczynić Go jedynym Panem własnego życia i postępowania. To upewnić się, że Jego przykazania nie są ciężarem i ograniczeniem wolności, lecz przeciwnie – zaszczytem, wyróżnieniem i gwarancją życia w wolności.
Człowiek pojednany z Bogiem to ktoś, kto kocha Boga nade wszystko, czyli zajmuje wobec Niego postawę wdzięczności i zaufania, podobną do postawy dziecka, które czuje się bezwarunkowo i nieodwołalnie kochane przez swoich rodziców. Pojednać się z Bogiem to pojednać się z Jego miłością. To uznać, że nie jest łatwo kochać nas – ludzi grzesznych, którzy często nie umiemy kochać nawet samych siebie.
Nawrócić się to zrozumieć, że Bóg nie jest ani okrutny, ani naiwny. To odkryć, że każdy z nas jest marnotrawnym synem lub córką, bo odchodzi od kochającego Ojca, ulegając iluzji, że poradzi sobie z życiem własną mocą. To zrozumieć, że Bóg nigdy nie wycofa swojej miłości, ale też – w swej mądrości – nie będzie nam przeszkadzał ponosić konsekwencji naszych grzechów, abyśmy, cierpiąc, mogli zastanowić się nad podejmowanymi decyzjami i do Niego wrócić.
…z samym sobą
Pojednanie ze sobą to nie to samo, co pojednanie z Panem Bogiem. Nie oznacza zatem przyznania sobie racji. Przeciwnie, człowiek o pogłębionej wierze jest świadomy tego, że wielokrotnie krzywdził siebie i że – z naiwności czy słabości – okazał się swoim własnym nieprzyjacielem.
Pojednać się z samym sobą to przebaczyć sobie błędy przeszłości, wyciągając z nich wnioski, aby już nigdy do tych błędów nie wracać. Zagrożeniem jest przyjmowanie skrajnych postaw. Jedną skrajnością jest sytuacja, w której dany człowiek nie przebacza sobie popełnionych błędów – jest wtedy okrutny wobec samego siebie, pozostaje niewolnikiem przeszłości i odbiera sobie szansę na nową przyszłość. Drugą skrajnością jest postawa naiwności, czyli przebaczanie sobie błędów bez wyciągania z nich wniosków i zmiany swojego postępowania. W konsekwencji taki człowiek nadal krzywdzi siebie i innych oraz zadaje cierpienie Bogu.
Pojednać się z samym sobą to także przebaczyć innym ludziom krzywdy, które mi kiedykolwiek wyrządzili. To zrozumieć, że zło, którego od nich doznałem, jest już przeszłością, bólem, który już przeżyłem. Jeśli nadal w moim sercu podtrzymuję żal do bliźnich i nie przebaczam im, mimo że niektórzy już nie żyją, a inni przestali mieć wpływ na moje życie lub zmienili swoje postępowanie, to sam siebie krzywdzę.
Jednak, by pojednać się z samym sobą do końca, trzeba pogodzić się z faktem, że w ogóle istnieję, że zostałem “wrzucony” w ten świat bez mojej zgody, że urodziłem się i wychowałem właśnie w tej rodzinie, w tym czasie, w tym kraju, że chodziłem do tych właśnie szkół i miałem takich, a nie innych nauczycieli i rówieśników. Że otrzymałem takie ciało, zdrowie, taką płeć, takie możliwości intelektualne i wrażliwość psychiczną, takie potrzeby i taki świat duchowy, że stworzyłem takie właśnie więzi z innymi ludźmi. Pojednać się ze sobą w pełni to przestać się buntować w obliczu swojej przeszłości, bo tylko wtedy mam szansę tworzyć dobrą teraźniejszość.
…z drugim człowiekiem
Dojrzała wiara prowadzi do pojednania z drugim człowiekiem. Ten, kto uświadomił sobie własną słabość, kto doświadczył miłosiernej miłości Boga i przebaczył sobie błędy z przeszłości, jest uzdolniony do tego, by w nowy sposób popatrzeć na innych ludzi. Zyskuje świadomość, że inni – podobnie jak on – są słabi i grzeszni, że często sami nie wiedzą, co czynią i że oni także potrzebują przebaczenia. Kto nie potrafi z serca przebaczyć bliźniemu, ten nie uwierzył do końca w to, że Bóg mu przebaczył i nie pojednał się jeszcze z samym sobą.
Pojednanie z drugim człowiekiem oznacza przebaczenie mu krzywd, które nam wyrządził. Takie zamknięcie przeszłości stwarza winowajcy szansę na nową teraźniejszość i przyszłość. Jeśli błądzący uznał swoją winę i zmienił postępowanie wobec mnie, to pojednanie z nim oznacza również obdarowanie go na nowo zaufaniem. Także i w tym przypadku trzeba wystrzegać się wszelkich skrajności. Jedną z nich jest odmowa wybaczenia i pragnienie zemsty za zło doznane w przeszłości, a drugą – jest naiwność, czyli komunikowanie przebaczenia komuś, kto o nie wcale nie prosi, kto nie uznał swoich błędów i nadal usiłuje mnie krzywdzić.
Pojednanie z bliźnim jest tym bardziej potrzebne wtedy, gdy to ja okazałem się krzywdzicielem. W takiej sytuacji moim obowiązkiem jest uczynić pierwszy krok, który jednak nie może polegać na tym, bym od razu prosił o przebaczenie, lecz bym najpierw poszedł do tego, kogo skrzywdziłem, przyznał się do popełnionych błędów i wynagrodził wyrządzoną krzywdę, a także przeprosił za zadany ból. Dopiero wtedy otrzymuję prawo, by prosić o przebaczenie. Jeśli spełniam wszystkie powyższe warunki, a drugi człowiek mimo to nie chce mi przebaczyć, to nie powinienem reagować złością czy agresją, lecz modlić się o uzdrowienie naszej relacji. Modlitwa o gotowość przebaczenia i o wyciszenie bolesnych wspomnień jest pierwszym krokiem do pojednania.
ks. Marek Dziewiecki
http://www.katolik.pl/pojednac-sie-z-miloscia,23425,416,cz.html
*********
Czy akceptujesz siebie?
Czy rozwijasz własne talenty i zdolności? Czy kształtujesz w sobie dojrzałą i odpowiedzialną seksualność poprzez unikanie pornografii, samogwałtu? Czy pogardzasz sobą? Czy myślisz o popełnieniu samobójstwa? Czy próbowałeś – próbowałaś okaleczać się lub odebrać sobie życie?
Sposób prosty i skuteczny
Oto zaledwie kilka pytań z bardzo długiej listy grzechów przeciwko sobie. W książeczkach do nabożeństw lub w Internecie – skąd wzięte zostały te powyższe – można ich znaleźć znacznie więcej, choć niekoniecznie ułożonych w tak eleganckie crescendo. Raczej przypominają strzelanie na chybił trafił. Bierzemy je za dobrą monetę, bo od dziecka przyzwyczajani jesteśmy do robienia rachunku sumienia w rytm podobnych “odpytywanek”. Sposób prosty i skuteczny, ale – jeśli się bardziej zastanowić – również problematyczny, dwuznaczny, a czasem nawet niebezpieczny. Nierozważnie zadane pytanie może bezwiednie wskazać zakazany owoc, rozbudzić niezdrową ciekawość lub zadać niepotrzebny ból i upokorzyć, nie wspominając już o tym, jak bezlitośnie czasem obnaża samego pytającego.
Wewnętrzne sanktuarium
A przecież chodzi o najbardziej intymną rzeczywistość w człowieku – jego wewnętrzne sanktuarium, o którym trudno mówić, a co dopiero rozliczać z jego działalności. Łatwiej założyć, iż posiada solidne podstawy i należycie funkcjonuje, jak ma to miejsce w najważniejszych starotestamentowych przykazaniach miłości Boga i bliźniego (por. Łk 10, 27; por. Pwt 6, 5). Trudniej sprostać jego kruchości i słabości, choć właśnie wtedy najbardziej wyśrubowana moralność okazuje się gigantem na glinianych nogach.
Jak zatem robić rachunek sumienia z miłości własnej? Spróbujemy podać kilka podstawowych rozróżnień, które pomogą przeniknąć w głąb tej tajemnicy i usystematyzować wysiłek autorefleksji. I choć samego rachunku sumienia to nie uprości, to na pewno uczyni go bardziej pożytecznym. Przynajmniej nie pomylimy tak łatwo ludzkiej kruchości z wadami głównymi, a psychicznych kamuflaży nie weźmiemy za cnoty kardynalne.
Puszka Pandory czy pudełko czekoladek?
Aby lepiej przedstawić sygnalizowaną trudność, wyjdźmy od pierwszego, najprostszego pytania o akceptację siebie. Jest ono oczywiste i zrozumiałe w omawianym tu kontekście, ale jego autorzy chyba nie do końca zdają sobie sprawę, jak fundamentalnej kwestii dotyczy. Tylko psycholodzy rozwojowi w przybliżeniu świadomi są złożonej rzeczywistości, która stoi za najbardziej lakoniczną odpowiedzią. Nie chodzi tu bowiem tylko o jakąś powierzchowną akceptację własnego wyglądu czy danych z metryki urodzenia, ale spraw znacznie subtelniejszych, jak cech charakteru i temperamentu, własnej płci i orientacji seksualnej, zdolności i talentów, wad i ograniczeń… Jednym słowem, chodzi o akceptację całej osobowości i całej złożonej historii jej kształtowania.
Pozytywna odpowiedź na to pierwsze pytanie jest więc w istocie wisienką na torcie. Wisienką niezwykle ważną, bo wieńczącą wielopoziomowy tort, którego kolejne warstwy powstawały bardzo długo i zgodnie z logiką kolejnych etapów ludzkiego rozwoju. I tu dochodzimy do punktu zwrotnego: kto bowiem może powiedzieć, że akceptuje siebie w stu procentach… Chyba tylko ktoś skrajnie naiwny, by nie powiedzieć ograniczony. I wcale nie myślimy tu o współczesnej histerii na punkcie własnego wyglądu, z chirurgią plastyczną czy przemysłem kosmetycznym w tle. Raczej chodzi o ten najprostszy odruch każdej normalnej jednostki, zdolnej do minimum samokrytyki i autoironii. Mamy więc problem, ponieważ już to wystarczy, by rachunek sumienia utknął w martwym punkcie lub z ascetycznej praktyki przemienił się w psychoanalizę.
Dzielić włos na czworo
Ktoś słusznie zauważy, że niepotrzebnie dzielimy włos na czworo i komplikujemy rzeczy najprostsze. Przecież autorzy cytowanych pytań nie są psychologami i bynajmniej nie oczekują psychogenezy osobowości, ale zwyczajnie pytają o podstawowe odniesienie człowieka do samego siebie. Sęk w tym, że to najprostsze odniesienie do siebie już dawno przestało być takie proste, a wkładanie go między pytania do rachunku sumienia wcale sprawy nie ułatwia, tylko jeszcze dodatkowo komplikuje. Chodzi o dwie różne kwestie, więc potraktujemy je oddzielnie.
Odniesienie człowieka do samego siebie przestało być proste i oczywiste. Po pierwsze dlatego że dzięki psychologii coraz więcej o nim wiemy, a zwykły śmiertelnik coraz częściej do wiedzy z tego zakresu się odwołuje. Po drugie, coraz trudniej we współczesnym społeczeństwie o tak zwaną normę, tę wspomnianą wisienkę na torcie – na przykład solidne wychowanie w pełnej i stabilnej rodzinie. Twardy podział na normę i patologię już dawno stracił sens, a zamiast o dychotomii “norma – patologia” częściej mówimy o kontinuum, którego te dwa pojęcia są skrajnymi biegunami. Co więcej, bieguny te ciągle się oddalają od siebie, a przestrzeń między nimi wypełniają nowo odkryte “kontynenty”: nerwice, zaburzenia osobowości, zaburzenia z pogranicza, dezorganizacje osobowości… Dlatego nieprawdą jest – jak to się żartobliwie czasem mówi w Polsce – że ludzie dzielą się na dwie kategorie: na tych, którzy noszą zranienia z dzieciństwa, i na tych, którzy jeszcze nie spotkali jezuitów. Prawdą natomiast jest, że większość trudności z akceptacją siebie – zarówno w dobrym, jak i złym tego słowa znaczeniu – ma korzenie w historii pierwszych lat życia i dojrzewania, a znajomość tej rzeczywistości pomaga rozumieć lepiej i głębiej tajemnicę człowieka, choć w praktyce nie jest ani łatwa, ani prosta. Dlatego pytanie wprost o te kwestie, a później zatykanie uszu na dłużące się i trudne odpowiedzi jest zwyczajnie nieodpowiedzialne. Można oczywiście wyobrażać sobie drugiego człowieka niczym pudełko czekoladek, a pracę z nim jako przebieranie w przyjemnych kształtach i smakach, spośród których należy usunąć tylko te zepsute lub nadgryzione. Prawda jednak jest inna, dlatego sięgnąłbym tu raczej po obraz puszki Pandory: nigdy nie wiesz, co kryje wnętrze drugiego człowieka, dlatego nie otwieraj go bez potrzeby.
Sprawdzian kondycji psychicznej
Czy to znaczy, że z rachunku sumienia należy wykreślić tego rodzaju pytania? Żadną miarą. Należy jednak ściślej określić ich znaczenia i sens ich stawiania. Można zaryzykować twierdzenie, że zdecydowana większość pytań w rachunku sumienia z miłości własnej to pytania żywcem wyjęte z wywiadów psychologicznych, to znaczy mówią znacznie więcej o stanie psychicznym osoby aniżeli o jej poziomie moralnym. To jednak ich nie dyskwalifikuje, a wprost przeciwnie, czyni podwójnie pożytecznymi. Sprawdzian kondycji psychicznej jest konieczny, bo przecież łaska buduje na naturze i jeśli natura jest osłabiona lub okaleczona, to i owoce współpracy z łaską mogą być mizerniejsze, a odpowiedzialność moralna za ewentualne wykroczenia mniejsza lub wręcz minimalna.
I tego wyraźnego rozróżnienia między naturą a łaską, między wartościami naturalnymi a nadprzyrodzonymi nie należy zacierać. Zapominanie o tym i roztrząsanie kwestii natury tylko na poziomie moralnym jest poważnym błędem (moralizatorstwem), które nie tylko nie prowadzi do żadnych pozytywnych rozwiązań, ale staje się dodatkowym obciążeniem, a często początkiem zaklętego kręgu, z którego nie sposób się wydostać. Teologia moralna już dawno dostrzegła to niebezpieczeństwo, stąd mamy przewartościowane podejście do wspomnianego we wstępie samobójstwa czy samogwałtu. Przewartościowanie nie oznacza wcale pobłażliwości, ale raczej zachętę do ujmowania człowieka wielowymiarowo: z jednej strony w wymiarze normy i patologii, z drugiej w wymiarze cnoty i grzechu. Przykładowo, samogwałt będzie zawsze “aktem wewnętrznie i poważnie nieuporządkowanym”, ale w przypadku poważnych psychicznych uwarunkowań wina moralna może być minimalna (por. KKK 2352).
Dochodzimy jednak do kwestii bardzo delikatnej dla naszego rachunku sumienia. Granica współistnienia i zależności obydwu wspomnianych wymiarów wcale nie jest jasna i wyraźna, ale jest w istocie strefą półcienia, w której wartości naturalne i nadprzyrodzone (religijne i moralne) przeplatają się. I w tym spotkaniu natury z łaską często dochodzi do nieświadomych przeinaczeń, kamuflaży, a nawet nadużyć. I tak ktoś, kto deklaruje autentyczne wartości moralne lub religijne, bezwiednie i mimochodem pod ich osłoną zaspokaja własne potrzeby i to często te związane z poczuciem własnej wartości. Sprawa jest o tyle trudna do uchwycenia dla samych zainteresowanych, że te tak zwane niespójności są nieświadome, a dostępu do nich bronią mechanizmy obronne – przedziwne sposoby samooszukiwania, które sprawiają, że zachowujemy pogodę ducha w sytuacjach, w których powinniśmy się palić ze wstydu. Dajmy kilka przykładów takich zjawisk.
Najprostszą ilustracją tego staje się świadoma skłonność do dawania siebie innym (wartość chrześcijańska), by nieświadomie otrzymywać w zamian (potrzeba związana z poczuciem własnej wartości). Czasem chodzi o hojność posuniętą do heroizmu, dlatego nietykalną, która jednak oczekuje uznania i docenienia ze strony innych, a gdy go zabraknie, prowokuje resentyment i złość. Innym przykładem są dość powszechne podwójne standardy zachowania: wobec jednej kategorii ludzi – na przykład dla ludzi ze środowiska pracy – potrafi się być miłym i życzliwym, a wobec drugiej – na przykład dla własnej rodziny – jest się zgorzkniałym, pełnym pretensji i chęci dominacji. Głosi się na przykład pragnienie służby wspólnocie, a jednocześnie podświadomie próbuje się robić karierę, być chwalonym lub “obsługiwanym” przez wspólnotę, to znaczy używa się wspólnoty dla nieświadomego szukania siebie. Innym subtelnym przykładem jest dbanie o własną karierę, oczywiście “nie po trupach” i “nie za wszelką cenę”, ale stawiając zawsze siebie na pierwszym miejscu. Jeszcze inny przykład: ile razy to, co zwykło się określać po chrześcijańsku “darem cierpliwości i rozwagi” w podejmowaniu decyzji i w działaniu, przy wnikliwej analizie okazuje się motywowane lękiem przed popełnieniem błędu, krytyką i utratą popularności?
We wszystkich tych przykładach chodzi o pozorne dobro polegające na szukaniu siebie, a nie o realne wartości chrześcijańskie czy moralne. Jakże często osoby prezentujące takie postawy nie zdają sobie z nich sprawy, a konfrontowane przez otoczenie uciekają się do podobnych mechanizmów samousprawiedliwienia: niewygodne prawdy przysłaniają pobożnymi deklaracjami, a ewentualną krytykę otoczenia znoszą jako prześladowanie w imię słusznej sprawy. I co więcej, z subiektywnego punktu widzenia mają rację, bo przecież słuchają własnego sumienia. Kto dziś ma odwagę powiedzieć, że to sumienie może być błędnie uformowane? Jedynym, ale niemym świadkiem niewierności staje się dobro, które w ten sposób zostaje znacznie pomniejszone.
By przekonać się o stanie miłości własnej, wystarczy sobie postawić wymagania i przyglądać się, jak się wobec nich zachowujemy. Stawianie sobie wymagań, odsuwanie przyjemności w czasie w imię bardziej trwałych wartości było od wieków prostą zasadą każdej edukacji. I choć jest to ćwiczenie natury, to otwiera się ono na wymiar łaski. Paradoksalnie, zewnętrzne ograniczenia otwierają wewnętrzne przestrzenie. Niestety, pedagogika ta bywa lekceważona lub zapominana, a przecież jest podstawą także dobrego rachunku sumienia z miłości własnej. Niedawno dużym echem w Stanach Zjednoczonych odbiła się książka psychologa dziecięcego Davida Walsha pod wymownym tytułem No: Why Kids – of All Ages – Need to Hear It and Ways Parents Can Say It (Nie! Dlaczego dzieci – w każdym wieku – potrzebują je słyszeć, a rodzice wypowiadać). Stawiając dzieciom wyraźne granice i przestrzegając ich przez mówienie “nie”, pomaga się wyćwiczyć samodyscyplinę, szacunek do siebie i zaufanie do własnych sił, zdolność do odraczania przyjemności, prawość i inne cechy charakteru.
Pytanie pytaniu nierówne
Musicie od siebie wymagać, choćby inni od was nie wymagali – te słowa Jana Pawła II, wypowiedziane w 1983 roku na Jasnej Górze, niech staną się mottem naszego podsumowania. Stawianie wymagań można porównać do umiejętności stawiania właściwych pytań, o które chodzi w omawianym tu rachunku sumienia. A pytanie pytaniu nierówne. Mechanizm, który stanowi istotę tak pożądanej tu sokratejskiej metody dochodzenia do prawdy, nietrudno pomylić z policyjnymi technikami przesłuchań, a wtedy łatwo wylać dziecko z kąpielą. I zamiast twórczego otwarcia nowych możliwości i perspektyw mamy nową traumę i szczelniejsze zamknięcie. Warto więc zacząć od siebie i na sobie testować szczepionki, które podawać będziemy innym. Jakie postawiłeś – postawiłaś sobie ostatnio pytanie, które odsłoniło niewygodną prawdę o tobie, ale jednocześnie natchnęło do działania i wyjścia poza siebie?
Stanisław Morgalla SJ
Wyznaniem niewiary
Powiedziałem sobie: Ze względu na synów ludzkich [tak się dzieje]. Bóg chce ich bowiem doświadczyć, żeby wiedzieli, że sami przez się są tylko zwierzętami. Los bowiem synów ludzkich jest ten sam, co i los zwierząt; los ich jest jeden: jaka śmierć jednego, taka śmierć drugiego, i oddech życia ten sam. W niczym więc człowiek nie przewyższa zwierząt. Bo wszystko jest marnością (Koh 3,18–19).
Te słowa Koheleta są wyznaniem niewiary milionów współczesnych ludzi. Oni się pod nimi podpisują. Zostaje im tylko ostra rywalizacja, jaką obserwujemy w świecie przyrody ożywionej. Mocniejszy żyje kosztem słabszego. Słabszy jest zawsze ofiarą. Kohelet to znał i wiedział, jak wielka ilość żyje według praw przyrody, zaliczając ludzi tylko do świata wyżej zorganizowanych zwierząt. Autor jednak w tych słowach sygnalizuje cel takiego ustawienia, zamierzony przez Boga. Człowiek musi doświadczyć, że o własnych siłach może się tylko zmagać ze zwierzętami i kierować prawem woli o przeżycie. Jeśli blisko niego pojawia się silniejszy, musi się liczyć ze swą klęską, a nawet ze śmiercią.
Nic nowego pod słońcem
Takie myślenie mogło występować u wielu pogan, ale mogło również dochodzić do głosu u Izraelitów, którzy wierzyli w Boga, ale żyli tylko doczesnością. Podobnie jest dziś. Obserwujemy je na wielką skalę we współczesnym świecie. Ono jest punktem wyjścia wszystkich nacisków zmierzających do aborcji, eutanazji, sztucznych zapłodnień.
Eksperymenty są prowadzone w świecie zwierząt, a następnie przenoszone na ludzi i zamieniane w prawa, które łatwo włączyć w znaną w przyrodzie walkę o byt. Nic nowego pod słońcem. To ważne stwierdzenie dla każdego wierzącego katolika. Jeśli się liczy z sensem swego życia, wyższym niż ten, jaki posiadają zwierzęta, to potrafi dostrzec zamysł Boga. On szanuje wolność człowieka i chce, aby ten dostrzegł inne perspektywy życia oraz inne prawa, które nie obowiązują zwierząt, ale są przeznaczone tylko dla człowieka.
Te prawa, moralne i religijne, otwierają dla nas drogę ponad świat zwierzęcy. Jak mocne jest to zmaganie, świadczą dalsze słowa Koheleta: Wszystko idzie na jedno miejsce: Powstało wszystko z prochu i wszystko do prochu znów wraca. Któż pozna, czy siła życiowa synów ludzkich idzie w górę, a siła życiowa zwierząt zstępuje w dół, do ziemi? Zobaczyłem więc, że nie ma nic lepszego nad to, że się człowiek cieszy ze swych dzieł, gdyż taki jego udział. Bo któż mu pozwoli widzieć, co stanie się potem? (Koh 3,20–22).
Łaska wiary
W świetle tej wypowiedzi zrozumiała staje się rozmowa z ludźmi niewierzącymi. To oni nie wiedzą, czy siła żywota synów ludzkich idzie w górę, a siła życiowa zwierząt zstępuje w dół, do ziemi. W dialogu z takimi ludźmi trzeba o tym pamiętać. To jest płaszczyzna spotkania z nimi. Oni nie znają odpowiedzi na to pytanie. My jako wierzący w Chrystusa zmartwychwstałego wiemy, że siła życiowa synów ludzkich idzie w górę, a siła życiowa wszystkiego co żyje na ziemi, czyli całej przyrody, idzie w dół, bo zmierza tylko w kierunku śmierci. My się śmierci nie obawiamy. Dokonuje się to jednak dzięki łasce wiary, jaką otrzymaliśmy od Boga. Ona podniosła nam oczy w górę i ukazała perspektywę życia miliardy razy cenniejszego niż wszelkie formy życia, jakie obserwujemy na ziemi. Kohelet jeszcze takiej łaski nie otrzymał. Wiedział jednak, że jest na drodze, którą prowadzi go Bóg i mimo że nie znał wymiarów nowego życia, wiedział, że jest jakiś wyższy cel, do którego Bóg go prowadzi. Nie mógł o tym mówić z poganami, ale chciał, aby wiedzieli, że Bóg nie zalicza człowieka do zwierząt, tylko ceni go znacznie wyżej.
Aktualność słów Koheleta jest wyjątkowo wielka.
http://www.katolik.pl/ciasne-granice-doczesnosci,22261,416,cz.html
*********
Wakacyjna przygoda
Pewnego wieczoru siedząc przy stole i czekając na film, z nudów przeglądałam katolicką gazetę. Po chwili odłożyłam ją, ale nie minęło pięć minut, gdy zabrałam się ponownie do jej czytania. Zainteresowałam się następującą informacją: “Jeżeli chciałabyś bliżej zapoznać się z naszym życiem, napisz na adres: Klaryski od Wieczystej Adoracji, ul. Gdańska 56, 85 – 02l Bydgoszcz”. Bez specjalnych zamiarów wycięłam ją i zatrzymałam. Ukradkiem spoglądałam na Tatę, który obok czytał inną gazetę, a bardzo nie lubił, gdy się niszczyło świeżą prasę. Adres schowałam do jakiejś książki i szybko o nim zapomniałam.
Po kilku tygodniach wycięty fragment ponownie wpadł mi do ręki. Postanowiłam napisać. Wcześniej odkryłam swój zamiar sąsiadce, która była zaufaną powiernicą moich młodzieńczych przeżyć. Ponieważ była osobą samotną, chętnie spędzałam z nią wolne chwile. W długie jesienne i zimowe wieczory opowiadała mi ciekawe historie. Gdy usłyszała o moim zamiarze, zaakceptowała go, dała też pewne wskazówki.
Atmosfera, w której wzrastałam, sprzyjała rozwojowi życia wewnętrznego. Decydująca była postawa Mamy, która na każdym kroku świeciła mi przykładem życia prawdziwie chrześcijańskiego. Do wszystkiego, co ją spotykało, podchodziła z żywą wiarą, uczyła nas wierności Bogu i Jego przykazaniom. Zawsze rozmodlona, praktycznie pokazywała mnie i rodzeństwu, u Kogo szukać siły w codziennych trudach.
Wiele korzystałam też z katechez i kazań głoszonych w kościele. Czułam, że coraz bardziej rozbudza się we mnie pragnienie Boga i życia w Jego łasce. Wzrosło ono po przyjęciu sakramentu bierzmowania, do czego przygotowywał mnie pełen zapału i gorliwości kapłan. Swoją postawą i radością pociągał do Boga wiele młodych serc. Angażował ich w życie parafii.
Kiedy wspomniałam Mamie o moim planie napisania do Sióstr, okazała duże zainteresowanie. Tylko Jej i sąsiadce pokazywałam listy otrzymywane z klasztoru. Kiedy coś wspominałam o ewentualnym odwiedzeniu Sióstr, Mama mówiła – to bardzo daleko, Gosiu. Miałam wtedy zaledwie 15 lat i mieszkałam w diecezji tarnowskiej.
Po ukończeniu szkoły podstawowej złożyłam dokumenty do szkoły zawodowej, gdzie zostałam przyjęta. Jednak coś bardzo mocno “ciągnęło” mnie do Bydgoszczy. Naprzykrzałam się Mamie, aby mnie tam puściła. Powiedziałam, że lepiej będzie jak pojadę na początku wakacji, gdyż później będzie praca przy żniwach. Zgodziła się. Ustaliłyśmy mój wyjazd na 14 czerwca. Był rok 1988. Natychmiast napisałam do Sióstr w Bydgoszczy i poprosiłam, aby jedna z Sióstr wyszła po mnie na dworzec. Pieniądze na tak daleką podróż pożyczyłam od zaprzyjaźnionej sąsiadki, obiecując jej, że wszystko “odrobię” w polu po powrocie.
Przed wyjazdem, wczesnym rankiem uczestniczyłam we Mszy św., aby prosić Boga o szczęśliwą podróż. Przy pożegnaniu z Mamą usłyszałam, że po dwóch tygodniach mam wrócić i zaraz napisać list. Uściskałam jeszcze najmłodszą siostrzyczkę Ewę i pobiegłam na przystanek autobusowy. Mama przyznała po wielu latach, że gdy patrzyła na mnie odchodzącą z domu, przesunęła się jej myśl: Czy ona jeszcze tutaj wróci?…
W Tarnowie czekałam ponad 6 godzin na pociąg. W duszy jednak bardzo cieszyłam się, że nikt mi nie przeszkodził w moim zamiarze. Podróż miałam szczęśliwą. Do Bydgoszczy dotarłam o godzinie czwartej rano. Tutaj miałam pierwszą przygodę. Zainteresowała się mną pewna kobieta, wypytując, skąd jestem i do kogo przyjechałam. Nie chciałam jej tego wyjawiać, więc powiedziałam, że do cioci. Nie uwierzyła mi. Twierdziła, że na pewno uciekłam z domu, bo takiemu dziecku rodzice nie pozwoliliby jechać na drugi kraniec Polski.
Przekonywałam jak potrafiłam, ale ona nie dawała wiary moim słowom. Poprosiła, bym zjadła śniadanie i poczekała na nią, aż wróci. Po jej odejściu, nie wiem skąd przyszło mi do głowy, że poszła po milicję. Pomyślałam, że skoro jestem niepełnoletnia, Mama może mieć trudności. Zjadałam więc śniadanie i szybko wybiegłam na ulicę. Naprzeciw mnie stał autobus. Wsiadłam do niego, choć nie miałam biletu i nie wiedziałam, w jakim kierunku jedzie. Autobus jechał rzeczywiście w kierunku ulicy Gdańskiej, co uznałam za znak Boży. Z okna autobusu zobaczyłam “moją” panią jak z milicjantem mnie szukała i zaczepiała różnych ludzi. Widząc to dziękowałam Jezusowi za Jego opiekę.
Wysiadłam przystanek za szybko i do kościoła Klarysek doszłam pieszo. Kiedy dotarłam na miejsce, była dopiero piąta rano. Usiadłam więc pod drzwiami i czekając na otwarcie, odmawiałam różaniec.
Nagle usłyszałam brzęk kluczy. Wstałam na równe nogi jak żołnierz, gotowa do zameldowania. Otworzyły się drzwi. Natychmiast pochwaliłam Pana Boga i prosto z mostu powiedziałam, że przyjechałam do klasztoru. A Siostra zakrystianka (była to śp. S.M. Konsolata) spojrzała na mnie badawczym wzrokiem, który utkwił mi w pamięci do dzisiaj, zmierzyła od stóp do głów. Widząc jej niedowierzanie, powiedziałam, że już wcześniej pisałam do klasztoru i odpisywała mi S. Agnieszka. Gdy to usłyszała, uśmiechnęła się, uściskała jak matka córkę, wzięła do kapliczki, a potem zaprowadziła do pokoju. Po Mszy św. i śniadaniu, przyszła do rozmównicy Matka Przełożona z S. Mistrzynią, aby zapoznać się z Gosią z tarnowskiego. I tak się rozpoczęło…
Po kilku dniach spędzonych w zewnętrznej części klasztoru, pozwolono mi spędzić kilka dni w klauzurze. Nigdy nie zapomnę tego szczęścia i tej radości, gdy przekraczałam próg klauzury. Pierwsze spotkanie z Siostrami odbyło się podczas obiadu w refektarzu. Wrażenie niesamowite – tyle Sióstr się do mnie uśmiecha! Poznałam trochę życie Sióstr i zachwyciłam się nim. Zapragnęłam zakosztować tego szczęścia. Zaczęłam więc prosić, abym nie musiała wracać do domu, ale pozostać w klasztorze. Tłumaczyłam jak mogłam, że po szkole może się coś odmienić … i nie wrócę. Prosiłam z natarczywością i ufnością dziecka. Usłyszałam, że muszę choćby tutaj skończyć szkołę. Ten warunek był dla mnie bardzo trudny.
W tym czasie jedna z kandydatek do klasztoru w Bydgoszczy udawała się, przed wstąpieniem do zakonu, na Jasną Górę, aby prosić Matkę Najświętszą o opiekę na nową drogę życia. Chciała, by ktoś jej towarzyszył, więc pojechałam z nią. Radość moja była ogromna, wierzyłam, że Matka Boża wyprosi u Swego Syna zgodę moich Rodziców na pozostanie w klasztorze. Tego, co przeżyłyśmy u stóp Maryi, nie da się opisać słowami. Tam wstąpiła w moje serce nadzieja, że będę wysłuchana. Okazało się później, że moja Mama udała się wraz z rodzeństwem do Matki Bożej Tuchowskiej, aby prosić Ją o radę i światło, jaką ma podjąć decyzję względem córki. Wiem, że gdy Mama nosiła pod sercem swoje dzieci, zawsze powierzała je Matce Niebieskiej, by się szczęśliwie urodziły i były wierne Bogu. Gdy miałam przyjść na świat, Mama pojechała właśnie do Tuchowa i tam pod okiem Matki Bożej się urodziłam. Po wyjściu ze szpitala Mama zaniosła mnie przed obraz Matki Bożej i Jej ofiarowała. I teraz jej matczyne serce miało potwierdzić to ofiarowanie. W Tuchowie Mama wypowiedziała swoje pełne wiary i ufności “fiat”. “Zgadzam się i oddaję Gosię Tobie Boże i Maryjo. …”
Przeżyłam to jak cud. W piękny lipcowy dzień przyszedł do klasztoru list od Mamy i obrazek Pani Tuchowskiej. Na jego odwrocie było napisane: Pozwalamy Gosi na pozostanie w klasztorze. Podpisy Mamy i Rodzeństwa.
Tato nic nie wiedział o mojej decyzji pozostania w klasztorze. Dowiedział się dopiero po roku, gdy przyszedł list z klasztoru. Były to trudne chwile dla Mamy. Przecież to nim posłużyła się Boża Opatrzność, abym poznała klasztor w Bydgoszczy, gdyż to on kupił tę gazetę. Trzeba było jeszcze wiele przeżyć, by inaczej spojrzał, a także abym i ja na wszystko patrzyła oczyma wiary. Doczekałam się chwili, że po kilkunastu latach Tato sam zadzwonił i udzielił mi swego błogosławieństwa. Trudno opisać radość i szczęście. Pan ma swój czas i dla Niego nie ma rzeczy niemożliwych. On naprawdę może uczynić to, co po ludzku wydaje się beznadziejne i absolutnie niemożliwe.
I tak zakończyła się moja wakacyjna przygoda z Panem, której ostatni epizod wydarzył się po trzynastu latach pobytu w klasztorze. Dziękuję Mu za to, że to On mnie wybrał, że dał moc i siłę, aby przetrwać wszystkie trudności i znaleźć się w bydgoskiej “Betanii”, by należeć do Pana na wieki. Dziękuję Mu za wielki dar powołania słowami piosenki:
Jezu, ja Ci dziękuję,
Jezu, ja Ci dziękuję.
To moje jedyne słowa,
Więcej mówić nie umiem.
Moje szczęście właśnie tutaj…
Jezusa być uczennicą…
Jego nauki pilnie słuchać,
Woli Jego być miłośnicą…
S.M. Bernadeta Zych, Klaryska od Wieczystej Adoracji
tekst pochodzi z czasopisma Franciszkański Świat
http://www.katolik.pl/wakacyjna-przygoda-,547,416,cz.html
*********